11792
Szczegóły |
Tytuł |
11792 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11792 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11792 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11792 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Witkowiak
Pracownicy Marketingu Bezpośredniego
– Wstawaj, Grzesiu! – Brutalny głos moich oprawców wyrwał mnie z przyjemnego letargu,
w jaki wpadłem po ostatnim, przesadnie mocnym, ciosie. – Myślisz, że będziesz tu się wylegiwał
jak na plaży?
– Ja... – zdołałem tylko tyle wybełkotać, bo spuchnięta warga nie pozwoliła mi na nic więcej.
– Tak, ty cioto! – Szyderczo zaśmiał się jeden z nich, którego z racji wzrostu nazywałem
Wysokim (nazywałem go także inaczej, ale nie chcę o tym mówić). – Ty będziesz teraz cierpieć.
– Ale... – powiedziałem tylko tyle, z tych samych powodów co poprzednio.
– Nie ma żadnego „ale”, Grzesiu – powiedział drugi, którego z racji swej masy nazwałem
Gruby. – To właśnie ty zostałeś przez nas wybrany, to ty jesteś zwiastunem nowego. Właśnie
stajesz się apostołem szacunku wobec nas. Po tym, jak cię znajdą, to inni, nauczeni już twoim
przykładem, będą tacy, jacy mają być.
– Eee...
– Ojej, Grześ się boi – powiedział trzeci, którego z racji ewidentnej głupoty nazwałem
Debilem. – Pokaż nam, jak srasz w gacie. – Podszedł do mnie i kopnął mnie w tyłek. – No, sraj,
jak ci mówię!
– Poczekaj, on jeszcze nie ma czym srać, co Grzesiu? Zjadłoby się kiełbaskę, a może
hamburgera?
Kiełbaską nazywali rozżarzony pręt, chyba lokówkę, hamburgerem coś na kształt
gofrownicy, którą przypalali mnie w różnych częściach ciała.
Nagły zastrzyk adrenaliny, spowodowany wizją tortur, sprawił, że zmogłem się resztką sił na
jakieś zrozumiałe słowa.
– Słuchajcie, bydlaki. Nie wiem, po co tu jestem, ani tym bardziej za co, ale mówię wam
jedno. Jesteście popierdoleni i...
Reszty nie dokończyłem, bo przerwał mi Gruby. Nie pytajcie jak, bo zapomniałem. Bo
musiałem zapomnieć, by żyć. Teraz, gdy to wszystko jest już za mną, zadaję sobie pytanie, czy
musiałem doświadczyć czegoś takiego? Gdzie popełniłem błąd? Moja osoba była tak
perfekcyjnie zwykła.
Zwykła? Szara twarz i uniform może dobrze oszukiwały otoczenie. Jednak nie ich, oni mnie
rozszyfrowali.
Zawsze bowiem uważałem się za lepszego od innych. Po prostu czułem, że góruję nad
stadem prowadzonym za nos przez wszelakiego rodzaju media. W szkole jako jedyny czytałem
książki, na studia poszedłem nie z ekonomicznego rozsądku, lecz z potrzeby serca. Zostałem
urzędnikiem ze stałą średnią pensją, bo chciałem tego. Życie w bohemie, jakie prowadziłem
wcześniej, będąc jeszcze nastoletnim gówniarzem, było ciekawe, ale z czasem kolejne „picie do
obłędu”, czy rozkosze chaotycznej orgii, zwyczajnie nudzą. Człowiek żyje tam w gruncie rzeczy
odcięty od prawdziwego świata, zamykając się w enklawie równie pusto myślących „artystów”,
co reszta. Stwierdziłem więc, że z dwojga złego wolę „zwykłe” życie. To dopiero będzie
wyzwanie – funkcjonować niby w formie szaraczka, równocześnie udowadniając, że i w takim
położeniu można być wolnym.
Wynająłem mieszkanie, kupiłem meble, lodówkę...
Nie kupiłem telewizora.
Gdybym zaopatrzył się w to pudło, to nie wiem, czy bym wytrzymał w moim zamiarze. To
cholerstwo wkrada się w każdą chwilę twojej samotności i zniechęcenia, czekając tylko na jakieś
potknięcie w dobrze poukładanym planie życia. Czasem są takie chwile, że człowiek budzi się
z pewnego ciągu, paliwo nadziei, na którym jechał wyczerpuje się z jakichś powodów
i rozglądając się dookoła siebie, widzi tylko pustkę. Wtedy skrzyneczka kusi: „Włącz mnie,
włącz mnie, dam ci ucieczkę i zapomnienie, i to w sposób jak najbardziej legalny, powszechnie
aprobowany przez społeczeństwo, nie to co te ćpuny czy pijacy. Włącz mnie!”. O nie, koleżko,
postanowiłem. Nie dam się tobie, przenigdy.
Żyłem więc niezależnie od światowego szaleństwa. Ignorowałem wszelakie „nowości”,
którymi karmiono otępiałych telewidzów. Kumple w pracy przeżywali, gdy Iksiński z Pcina
wygrał kupę forsy za wiedzę o tym, że Afryka jest kontynentem, a nie na przykład atolem. Ja
wówczas z wyższością drażniłem ich streszczeniem nowej książki iberyjskiego myśliciela.
Myślałem, że to wystarczy. Sądziłem, że te działania zabezpieczą mnie przed panującym na
świecie syfem. Wierzyłem, że dzięki temu będę mógł żyć tak, jak chcę. W spokoju, świadomy
swej niezależności...
Jako że byłem zwykłym obywatelem, uzyskującym stałe dochody, stałem się celem polowań
różnego rodzaju agentów, przedstawicieli handlowych i pośredników, którzy za niewielką ilość
mojej kasy chcieli uczynić mnie szczęśliwym na sposób przez siebie przewidziany.
Ignorowałem te zabiegi, z lubością zatrzaskując drzwi, czy drąc ich kolorowe oferty
przysyłane mi regularnie. Gdy teraz o tym myślę, to faktycznie nie skorzystałem z ich propozycji
ani razu.
Zupełnie więc nie przejąłem się, gdy któregoś tam ranka dostałem kolejny od nich list.
Informował mnie, że skoro nie brałem udziału w żadnej z oferowanych mi promocji, zostałem
umieszczony na liście tych, którzy nie będą brali udziału w wielkim szczęściu oferowanym przez
pewną natarczywą firmę.
Gdybym wtedy wiedział, jakiego to szczęścia się wyrzekłem.
Tamtego wieczora, wracałem późno z knajpy, gdzie mimo tego, co wcześniej powiedziałem,
przesiadywałem sobie z rzadka ze znajomą bohemą (lubili mnie, bo zawsze stawiałem).
Uważałem, że kontakt z nimi od czasu do czasu dobrze mi robi.
Lekko wstawiony nie zauważyłem tamtych trzech, gdy podeszli, zagadując o jakąś bzdurę.
Poczułem ostry ból pod mostkiem i zemdlałem. Lekarz mówił mi później, że był to paralizator.
Obudziłem się w wykafelkowanym na biało pokoju, przywiązany do krzesła. Nade mną stało
trzech ludzi, którzy nosili maski, takie jakie można kupić w sklepach ze śmiesznostka-mi.
Wysoki miał maskę w stylu Frankensteina, Gruby goryla, Debil brzydkiej kobiety. Zaczęli robić
ze mną rzeczy, o których nic nie powiem.
Cały czas bez jednego słowa.
Pierwszy raz odezwali się do mnie wtedy, gdy już wam mówiłem. Moja wypowiedź została,
jak wiecie, brutalnie przerwana. Na szczęście słodka nieświadomość szybko objęła mnie swymi
ramionami. Gdy znowu się obudziłem, zauważyłem, że pokój zawalony był różnymi
przedmiotami. Byłem sam, więc miałem czas, by się im przyjrzeć.
Czegóż tam nie było...
Stosy poradników na każdy problem życia; zestawy noży tnących wszystko oraz miksery
mielące wszystko; przyrządy do masażu, odchudzania i gimnastyki; frytkownice, lokownice,
gofrownice; pióra do pisania i przebijania; zestawy nasion i narzędzi ogrodniczych; lakiery
tuszujące łysinę; kolekcja największych przebojów Wiesława K.
Wszystko to stało się źródłem mojej udręki przez kolejne kilka dni, póki nie zostałem
uwolniony śmiałą akcją brygady antyterrorystycznej, po donosie czwartego z szajbusów, (nigdy
go nie widziałem), skruszonego wizjami piekła swojej religii, które pojawiały się przed nim
w czasie bezsennych nocy.
Przez cały czas męki moi kaci w milczeniu wypróbowywali na mnie owe urządzenia. Mają
one, uwierzcie mi, szeroką gamę zastosowania. Jeżeli ktoś chce się dowiedzieć więcej, niech
sobie poszpera w policyjnych aktach. Dzięki sieci, jest to dziś robota dla dzieci.
Ode mnie nic nie usłyszycie.
Pamiętam, jak jeszcze tylko raz odezwali się do mnie.
– Ty, Grzesiu, myślisz, że wszystko rozumiesz na świecie? – nagle zagadnął mnie Gruby.
– Ne, nygdy tchak ne mysichalem. – Powiedziałem to przy braku przednich zębów i przez
pocięte usta.
– Oj, nie kłam, to nieładnie – powiedział Wysoki. – Przecież gdybyś tak nie myślał, nie był
byś tutaj... Zdziwiłem się.
– Co, dziwi cię to, Grzesiu? – zapiszczał Debil (jak ja nienawidziłem tego jego pisku). – Ty
i tobie podobni tą swoją wyniosłą ignorancją powodujecie, że jesteśmy postrzegani jak idioci.
Przez ciebie nikt naszej pracy nie szanuje. Przez twoje gadulstwo o rzeczach ważkich ludzie nie
chcą bezkrytycznie nas przyjmować...
– Po coś tu przylazł, Grzesiu – przerwał mu Gruby.
– Ccho? Tcho wyschszce mnę tu...
– Po coś zamieszkał między tymi, którzy są nasi? – wtrącił się Wysoki. – Czy ty wiesz, ile
straciliśmy przez to, że obnosiłeś się z tą twoją niezależnością? „Ą, ę... nie kupię”. Filozof się
znalazł.
– Jakch, jja wam mogchłem...
– A tak, żebyś wiedział, mogłeś. W naszym zawodzie nawet dziesięć procent
nieprzewidzianych strat oznacza koniec. Rozumiesz to? Przez ciebie straciliśmy wszystko.
Zabrałeś nam życie, teraz my zabierzemy je tobie, wcześniej dając ci to, czym gardziłeś.
Przekonasz się na własnej skórze, jak wiele traciłeś. My, w zamian za to, zbierzemy z ciebie to,
co nasze. Jak zwykle.
Nie zebrali.
Widząc, że są otoczeni przez przeważające siły, popełnili samobójstwo. Stary nazistowski
sposób – cyjanek w plombie (byli, jak widać, przygotowani na wszystko).
Widziałem potem ich twarze. Ot – średniacy, trochę grubi, trochę łysi – zwykli, mijani
codziennie w pogoni za niczym, bardziej od innych pechowi – pracownicy marketingu
bezpośredniego.
Reszta trwa na razie w spokoju.