11056
Szczegóły |
Tytuł |
11056 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11056 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11056 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11056 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J. Gregory Keyes
Z WODY ZRODZONY
t�umaczy� Miros�aw Ko�ciuk
Dla Nell
Podzi�kowania
Dla Kena Carletona, Veroniki Chapman,
Toma Deitza, Pat Duffy, Nell Keyes,
Charlesa Hudsona i Nancy Ridout Landrum
Prolog
Z g��bi dziej�w
G�ra rozwar�a si� z hukiem tysi�ca grom�w, a ze szczeliny wy-
trysn�� w niebo cyklon wyj�cej pary. Z wichrem i wod� pomkn�y
p�on�ce, wielobarwne b�yskawice, rozcapierzone palce zagniewane-
go boga.
Innego boga, przyobleczonego w cia�o srebrzystego ptaka, kt�-
ry gor�czkowo machaj�c skrzyd�ami, szuka� ratunku w ucieczce,
pierwszy podmuch z�ama� niczym ga��zk�. Powyrywa� mu skrzyd�a,
zw�gli� cia�o, odar� je do czysta z ko�ci, kt�re nast�pnie rozrzuci� na
cztery strony �wiata. Towarzyszy� temu straszliwy b�l. najokrutniej-
sza agonia, jakiej ten b�g kiedykolwiek do�wiadczy�, a przecie�
w wieczno�ci niema�o zazna� b�lu.
Utkawszy nowe cia�o z powietrza i czarnego dymu. zdwoi�
wysi�ki by wyprzedzi� czo�o burzy obdarzonej niewyobra�aln� po-
t�g�, kt�r� sam uwolni�. Gna� wi�c w obj�ciach tornada, po stokro�
rozdzierany na sztuki k�ami wichru i po stokro� odzyskuj�c sw�j
pierwotny kszta�t. Poszarpane rany g�r, zakrzep�e strupy p�askowy-
��w miga�y pod nim w przera�aj�cym p�dzie, niezrozumia�e i zab�j-
cze jak spojrzenie bazyliszka.
Po raz pierwszy w swoim istnieniu b�g poczu� prawdziwy strach.
Kt�by si� spodziewa�, �e jego Brat w�ada� tak� pot�g�, mia� w sobie
tyle w�ciek�o�ci? Za sob� widzia� darte na strz�py powietrze, cze-
mu towarzyszy�y podobne b�yskawicom, lecz ja�niejsze ni� s�o�ce
rozb�yski.
..Pi�knie - pomy�la�. - Je�li on mnie z�apie, oznacza� to b�dzie
prawdziw�, wieczn� �mier�. Mo�e - ale tylko mo�e - pope�ni�em
)ednak b��d''.
Zmusi� serce do wi�kszego wysi�ku i polecia�, szybciej niz co-
kolwiek dotychczas pr�cz wiatru szybowa�o w powietrzu, a� w ko�-
cu, niczym �miertelnie zdro�ony, bezsilny rumak spad� w d�.
Wysoko ponad nim burza uderzy�a w g�rski szczyt i zdruzgota-
�a go.
B�g pad� na ziemi� i, wtulony w ni�, patrzy� jak niebo zasnuwa
si� sadz�, a przy�mione s�o�ce przybiera posta� bladego, ochrowego
oka, by niebawem zupe�nie znikn��.
,,Teraz on mnie znajdzie i umr� - pomy�la� b�g. - Mo�e wcale
nie by�em taki sprytny, jak mi si� wydawa�o''.
Ale wtedy ziemia go poch�on�a i u�o�y�a w swym wn�trzu,
daj�c bezpieczn� kryj�wk�. W g�rze tymczasem, para zmieni�a si�
w deszcz, kt�ry przez dwadzie�cia lat z ok�adem przywraca� wilgo�
na ko�� wyschni�tym wzg�rzom i r�wninom.
Up�yn�o znacznie wi�cej czasu, zanim si� obudzi�. Ponownie
przyoblek� si� w cia�o. Rozprostowa� skrzyd�a, poczu� w �y�ach
ciep�o z�ocistej krwi i wyszed� na powierzchni�.
Od razu zauwa�y�, �e �wiat si� zmieni�. Otacza�y go grube pnie
strzelistych drzew, tysi�ce �ywych, �miertelnych stworze�, dok�adnie
tak, jak dawno temu ujrza� to w swej wizji. Uwalniaj�c Brata, uwolni�
�ycic na r�wni ze �mierci�. Wzbi� si� w powietrze i kr��y� w prze-
stworzach, dop�ki nowy �wiat nie ukaza� mu si� w postaci zielonego
kobierca, kt�ry z czasem przykry� nawet zdruzgotane g�ry. Po�rodku
ujrza� Brata. Wci�� tam by�, tyle �e ca�kiem spokojny, bez �ladu
z�o�ci. Wi� si� wzd�u� ca�ej krainy, niczym w��. po�yskuj�cy b��kitem
nieba. Rzeka. "Ca�kiem �adna" - pomy�la� ptak.
,,Ja natomiast �adny ju� nie jestem". On bowiem tak�e uleg�
przemianie. By� teraz czarny do ostatniego pi�rka, a pi�kny srebrzy-
sty po�ysk znikn�� bez �ladu.
Wkr�tcejednakotym zapomnia�. Mia� przed sob� nowy. dziwny
�wiat, a w takim miejscu z pewno�ci� nie brakowa�o nieszcz��.
Mrugn�� ��tym okiem i up�yn�o pi�� nast�pnych tysi�cleci.
Cz�� pierwsza
KR�LEWSKA KREW
Ksi�niczka
i doskona�a ciemno��
Hezhi spogl�da�a w czarn� g��bi�, czuj�c, jak id�cy od do�u
podmuch spowijaj� niczym oddech dzikiej bestii. Wyda�o si� jej
nagle, �e spada, cho� pod stopami wci�� czu�a glin�, mokr� i �lisk�
jak grzbiet salamandry z sadzawki w ogrodzie matki. Hezhi zadr�a�a;
nigdy przedtem nie zetkn�a si� z tak� ciemno�ci�. Od chwili, gdy
przed trzema laty odkry�a ciasne, w�skie tunele starego pa�acu, nie
zapuszcza�a si� poni�ej g�rnych pi�ter, gdzie strop mia� posta�
koronkowej siatki z pop�kanego kamienia, poprzetykanego dodat-
kowo g�stymi korzeniami drzew Q'ay. Dzi�ki temu w swych w�-
dr�wkach zawsze mog�a liczy� przynajmniej na odrobin� �wiat�a.
Tak�e jej komnata w pa�acu nigdy nie ton�a w ca�kowitym mroku,
nawet je�eli za jedyne o�wietlenie s�u�y�y jej w�t�e p�omyki gwiazd
pe�gaj�ce nad przyleg�ym dziedzi�cem.
Teraz jednak sta�a twarz� w twarz z chwengyu. doskona�� ciem-
no�ci�, o kt�rej dot�d tylko czyta�a, ciemniejsz� nawet ni� jej smo-
li�cie czarne w�osy.
Za jej plecami majaczy�a s�aba szara po�wiata usi�uj�ca przywo-
�a� j� z powrotem niczym wierny pies, kt�ry czuj�c, ze pani zmierza
ku niebezpiecze�stwu, napina smycz, aby j� powstrzyma�.
Ci�gn�c d�o�mi po wilgotnej �cianie. Hezhi ruszy�a naprz�d,
a jej drobne, bose stopy ugniata�y rzadk� glin�. Pi�kne, wy�cie�ane
buciki zostawi�a dwa zakr�ty wcze�niej, w miejscu, gdzie pop�kane
schody mkn�y pod warstw� b�ota. Jak dawno temu /osta� pogrze-
bany dolny pa�ac? Pami�ta�a legendy o powodzi, ale �adna z nich
nie ujawnia�a, kiedy dosz�o do tego nieszcz�cia. Chyba za rz�d�w
Q'anaty. Kt�rego� dnia sprawdzi, kiedy to by�o. "Q'anata".
Po�lizgn�wszy si�, westchn�a g�o�no i ponownie ciemno�� roz-
war�a si�, jak gotowa j� po�re� ogromna paszcza. Dr��c na ca�ym
ciele, Hezhi odzyska�a r�wnowag�. Mog�a teraz zawr�ci�, zawsze
tak robi�a. Powinna zawr�ci�. Jej strach by� jak �wierszcz, kt�ry
cyka� gor�czkowo tu� pod mostkiem. Tym razem zasz�ajednak dalej
ni� kiedykolwiek przedtem. Tym razem powodowa�a ni� nie tylko
ciekawo��. Tym razem mia�a pow�d, by brn�� w g��b tych tuneli.
"D'en". On gdzie� tu by�. Zabrali go kap�ani, ot tak. po prostu. Hezhi
dowiedzia�a si� tego od Hekes, ma�ej s�u��cej D'ena. Kiedy kap�ani
chwytali kogo� z kr�lewskiej rodziny, wszyscy wiedzieli, dok�d go
zabierali. Zabierali go na d�. Sprowadzali po schodach za sal�
tronow� do starego pa�acu, a nawet jeszcze g��biej, tam. gdzie Rzeka
wype�nia�a ukryte fundamenty miasta. Potem nikt wi�cej ju� ich nie
ogl�da�, a ich imion albo nie wymawiano wcale albo wy��cznie
z przyrostkiem -nata oznaczaj�cym, i� osoba, o kt�rej mowa. jest
duchem.
,,D'enata" - pomy�la�a Hezhi bliska �ez. Maj�c dziesi�� lat.
widzia�a matk� najwy�ej kilkana�cie razy. ojca by� mo�e nieco c/�-
�ciej. Oboje byli dla niej uprzejmi, ale bardziej odlegli ni� bogowie.
Kuzyn D'en by� od niej o trzy lata starszy; odznacza� si� mi�ym
usposobieniem i �agodno�ci�. By� jej najlepszym przyjacielem, nie
licz�c wychowuj�cych j� s�u��cych. Jej jedynym przyjacielem z kr�-
lewskiej rodziny. Sp�dzali razem ka�d� woln� godzin�, przemierza-
j�c rozleg�e puste przestrzenie pa�acu, umykaj�c stra�nikom i s�u�-
bie, szpieguj�c doros�ych. A teraz D'en znikn��, zosta� jej zabrany.
"Odnajd� ci�" - przyrzek�a. Nie mog�a skorzysta� ze Schod�w
Ciemno�ci, kt�rymi poprowadzono ch�opca, ale na szcz�cie zna�a
inne drogi wiod�ce w g��b podziemi. Musi by� jaki� spos�b na
odnalc/ienie ku/yna. na to, z�by zn�w si� z nim zobaczy� i uchroni�
przed losem, jaki zgotowali mu kap�ani.
Odliczy�a kolejnych trzyna�cie stopni. Zej�cie sta�o si� bardziej
strome, by po chwili przej�� w zupe�nie p�askie pod�o�e. Hezhi
ruszy�a naprz�d, obijaj�c bole�nie palce st�p o kawa�ki cegie�, kt�-
re musia�y oderwa� si� od sp�kanego sklepienia. Przywar�a do �cia-
ny po lewej stronie, jak gdyby szukaj�c w niej oparcia i pomocy.
Ciemno�� zdawa�a si� nie mie� ko�ca, cho� przecie� dziewczynka
wiedzia�a, �e zaledwie na wyci�gni�cie r�ki przebiega przeciwleg�a
�ciana korytarza. Wyci�gn�a prawe rami�, �eby potwierdzi� swe
przypuszczenia.
O dziwo, nie zdo�a�a dosi�gn�� muru; widocznie korytarz si�
rozszerza�. Hezhi przesz�a w zamy�leniu jeszcze par� krok�w.
Jej nogi wystrzeli�y nagle do g�ry, jak gdyby zosta�a mocno
popchni�ta. Ci�ko pad�a na wilgotn� posadzk�, na pr�no wyma-
chuj�c r�k�. Pisk przera�enia przeszed� w bolesne st�kni�cie, gdy�
na skutek upadku straci�a oddech. Zacz�a ze�lizgiwa� si�, nim na
dobre poj�a, co j� spotka�o.
Potem spada�a. Czu�a, �e trwa to niezmiernie d�ugo, zanim �wist
powietrza ust�pi� miejsca piek�cemu wybuchowi. Mia�a wra�enie, �e
ogie� strawi� p� jej cia�a, wysoko unosz�c zamieszkuj�cego w niej
ma�ego ducha i wydaj�c ci�kie zw�oki na �er stworze� zasiedlaj�-
cych g��bokie, podziemne jeziorka. Znajdowa�a si� bowiem w sa-
dzawce. Woda by�a ciep�a jak w k�pieli i �mierdzia�a zgnilizn�.
Powietrze uwi�zione w trzech warstwach sp�dnic utrzyma�o j� na
powierzchni przez chwil� dostatecznie d�ug�, by obola�e p�uca zdo-
�a�y zaczeipn�� tchu. Nim jednak w pe�ni odzyska�a przytomno��,
namokni�te odzienie zacz�o �ci�ga� j� w g��bin�. Z przera�aj�c�
szybko�ci� przeobrazi�o si� w pot�n� d�o�, kt�ra bezwzgl�dnie
zagarnia�a j� w topiel. Gdyby nie trwoga, kt�ra ju� ni� zaw�adn�a,
z pewno�ci� wpad�aby w pop�och w tym w�a�nie momencie.
Nie by�a jednak na tyle g�upia albo sparali�owana strachem, �eby
nie wypl�ta� si� ze sp�dnic. Szczup�e cia�o dziesi�ciolatki o w�skich
biodrach z �atwo�ci� wy�lizgn�o si� z warstw tkaniny, kt�ra jeszcze
w swej drodze na dno przez chwil� usi�owa�a ople�� dziewczynie
kostki.
Hezhi w�a�ciwie nie umia�a p�ywa�, potrafi�a natomiast utrzy-
ma� si� na powierzchni. Z zadowoleniem pomy�la�a o ci�kim.
wyszywanym cekinami kubraku, kt�ry zostawi�a na g�rze razem
1 butami. P��cienna koszula wa�y�a niewiele i prawie nie kr�powa-
�a ruch�w.
Oczywi�cie nawet to brzemi� wkr�tce oka�e si� dla niej za
ci�kie. Hezhi ju� teraz by�a znu�ona i odr�twia�a.
W�a�nie wtedy, po raz pierwszy w �yciu uprzytomni�a sobie, i�
wcale nie ma ochoty umiera�. A przecie� takie rozwi�zanie by�oby
proste i �atwe. Woda, pomimo swego odoru, tak naprawd� wcale nie
by�a nieprzyjemna. Zdawa�a si� j� spowija� niczym nios�ce pocie-
ch� ramiona albo ciep�a derka. Nabra�a prze�wiadczenia, �e woda
musia�a nale�e� do Rzeki, dawcy �ycia, praprzodka kr�lewskiej linii.
Jej w�asnego przodka. Czy� Rzece nie le�a�o na sercu jej dobro?
Czy� nie wiedzia�a ona ojej nieszcz�ciu i samotno�ci? Tak �atwo
by�o zanurzy� si� w jej trzewiach, powr�ci� do �r�d�a. Mo�e wtedy
by�aby zn�w razem z D'enem.
Ale nie, pragn�a �y�, nawet je�li nienawidzi�a swojego �ycia.
By�o to co� dziwnego, istne objawienie. Nawet stoj�c na krytym
czerwonym gontem dachu Wielkiej Sali i spogl�daj�c t�sknie na
r�wny bruk dziedzi�ca, nigdy nie widzia�a tego tak wyra�nie. Ilekro�
bliska by�a zamachu na w�asne �ycie, zawsze w ostatniej chwili si�
powstrzymywa�a. Wdrapywa�a si� na ten dach jedynie po to, by
utwierdzi� si� w pewno�ci, �e istnia� przynajmniej jeden wa�ny
wyb�r, kt�rego mog�a dokona� samodzielnie. Pragn�a kontroli, nie
za� �mierci. Teraz, w obliczu �mierci nie zadanej w�asn� r�k�,
r�nica ta sta�a si� oczywista nawet dla dziesi�ciolatki.
"Chc� �y� - pomy�la�a - ale mi si� nie uda".
W�a�nie wtedy zawo�a� j� Tsem. Tsem by� czuwaj�cym nad jej
bezpiecze�stwem stra�nikiem, kt�rego przechytrzy�a i o kt�rym
s�dzi�a, �e jest zbyt g�upi, by za ni� pod��y�.
- Tsem! - wrzasn�a, wk�adaj�c w ten okrzyk wszystkie.si�y.
- Spad�am! Ton�!
Wysoko nad ni� przesun�a si� s�aba ��ta po�wiata. Blask za-
cz�� przybiera� na sile na podobie�stwo wschodz�cego s�o�ca, od-
s�aniaj�cego ostr�, czarn� lini� horyzontu. Hezhi poj�a, i� linia ta
stanowi skraj przepa�ci, w kt�r� run�a. Jasno�� zyska�a nagle j�dro
w postaci jaskrawego �wiat�a lampy, za kt�rym niewyra�nie maja-
czy�y toporne kszta�ty Tsema.
- Panienko? - zagrzmia� jego zaniepokojony g�os. - Widz�
ci�, panienko. Zbli� si� do s'ciany i przytrzymaj, dop�ki po ciebie nie
przyjd�.
Rozejrzawszy si� doko�a, dostrzeg�a �cian�, o kt�rej m�wi� Tsem.
Wypad�a poza kraw�d� schod�w, kt�rymi sz�a w d�. Sadzawka,
w jakiej przysz�o jej broni� si� przed utoni�ciem, w istocie by�a na
wp� zalan� sal�; schody niew�tpliwie bieg�y dalej, a� do posadzki,
kt�ra musia�a le�e� jakie� dziesi�� st�p ni�ej. Jak�e by�a g�upia! Je�li
tylko zdo�a dotrze� do �ciany, przytrzymuj�c si� jej, dope�znie do
miejsca, gdzie schody dotykaj� wody i wdrapie si� po nich na g�r�.
Gdyby tylko nie by�a taka zm�czona. Ale co robi� Tsem? �wiat�o
tkwi�o nieruchomo w jednym miejscu.
Hezhi z trudem dowlok�a si� do muru. Mur by� �liski, bardzo
�liski, tote� dawa� niewielkie oparcie. Machaj�c nogami ze wszyst-
kich si�, pr�bowa�a podci�ga� si� r�kami, za� w duchu przysi�ga�a
sobie, �e je�li tylko wyjdzie z tego ca�o, znajdzie kogo�, kto nauczy
j� p�ywa�.
Skrajnie wyczerpana, Hezhi us�ysza�a grzmi�cy plusk, a widocz-
na w s�abym �wietle lampy powierzchnia wody rozbryzgn�a si�
milionem kropel. W mgnieniu oka ramiona podobne do kamiennych
kolumn podtrzymuj�cych sklepienie Wielkiej Sali otoczy�y j� i unio-
s�y w g�r�, tak �e jej g�owa znacznie wystawa�a teraz ponad wod�.
Czu�a jak pot�ne mi�nie m��c� kipiel pod ni�, popychaj�c ich
naprz�d. Zupe�nie jakby by�a niesion� przez cyklon pani� burzy.
Nim dop�yn�li do schod�w, Tsem zacz�� dygota� ze znu�enia.
Ci�ko dysz�c, po�o�y� j� w b�ocie, po czym sam tak�e osun�� si� na
brzeg. Hezhi s�ucha�a rz�enia swego wybawcy, r�wnie� zaj�ta
zmaganiem z szalej�cym w p�ucach ogniem.
- Czy jestem taka ci�ka, Tsem? - zapyta�a powodowana
trosk� o wiernego stra�nika.
- Nie, panienko - odpar� urywanym g�osem. - Doprawdy, ty
wa�ysz tyle, co nic. To Tsem jest ci�ki. My�l�, �e m�j lud nie jest
dobry w p�ywaniu.
- Ty nie nale�ysz do �adnego ludu, Tsem - stwierdzi�a Hezhi
i dopiero w kilka lat p�niej dotar�o do niej, jak wielki zadawa�a mu
b�l, m�wi�c w ten spos�b.
Tsem milcza� przez chwil�, potem ochryple si� za�mia�.
- Masz s�uszno��, panienko. Jednak moja matka nie by�a stwo-
rzona do p�ywania. Olbrzymy trzymaj� si� od wody z daleka. Ojciec
m�j za� by� cz�owiekiem, takim jak ty, i zapewne nie lepszym od
ciebie p�ywakiem. - Umilk�, po czym doda�: - Ale rozumu mia�
znacznie wi�cej.
M�wi�c to, d�wign�� j� w g�r� i Hezhi wyl�dowa�a na masyw-
nych barkach Tsema. Stra�nik ruszy� na czworaka w g�r� pochy�o�ci
i niebawem wdrapa� si� do miejsca, gdzie cierpliwie p�on�a pozo-
stawiona przez niego lampa. Teraz Hezhi widzia�a, �e sta�a ona na
d�ugim na pi�� krok�w, p�askim kamiennym pode�cie umiejscowio-
nym w szczycie schod�w. Kt�ry to staro�ytny ksi��� zbudowa� go
w ten spos�b, by stoj�c wysoko, m�g� pyszni� si� przed zebranymi
w sali go��mi?
Tsem usadzi� Hezhi przy �wietle i zabra� si� za sprawdzanie, czy
dziewczyna nie jest ranna, a jego grube palce porusza�y si� ze
zdumiewaj�c� delikatno�ci�.
Chocia� liczy� sobie zaledwie siedemna�cie lat, by� wielki. O p�-
tora g�owy przewy�sza� wszystkich znanych Hezhi m�czyzn, za�
barki mia� tak szerokie, �e z trudem obejmowa�a je rozpostartymi na
ca�� d�ugo�� ramionami. Gruby ko�ciec oplata�y widoczne pod blad�
sk�r� postronki mi�ni. Jego nogi by�y zbyt kr�tkie w proporcji do
reszty cia�a, natomiast ramiona - d�ugie. Masywna szcz�ka by�a
nieco cofni�ta, tote� gdy si� u�miecha�, ods�ania� z�by podobne do
ogromnych kostek do gry z ko�ci s�oniowej, takich, jakimi czasem
graj� �o�nierze. Od dziecka �wiczy�, by sta� si� tym, kim by� -
stra�nikiem kr�lewskiego rodu. Jego matka, pe�nej krwi olbrzym,
teraz ju� -nata, nale�a�a do ulubienic ojca, a swym wygl�dem w pe�-
nym rynsztunku budzi�a powszechne przera�enie. Tsem nie by�
wielki - bardziej przypomina� cz�owieka ni� p�krwi olbrzyma -
ale za to odznacza� si� znacznie wi�kszym sprytem. Jej ojciec
przewidzia� to, kiedy nakaza� ten zwi�zek.
Oboje stanowili niezwyk�� par�, P�-olbrzym oraz dziecko.
Cz�onki Hezhi przypomina�y wierzbowe witki, jej drobna, br�zowa
twarz w kszta�cie serca stanowi�a eleganck� opraw� dla czarnych
opali oczu. Cho� Tsem m�g�by j� podnie�� jedn� r�k�, teraz delikat-
nie obmacywa� jej d�ugie ko�ci.
- Chyba nie jeste� powa�nie ranna - oznajmi� w ko�cu. -
Tym niemniej, powinna ci� obejrze� Qey. Ona zna si� na tym
znacznie lepiej ode mnie.
- Nie, Tsem, nic mi nie jest.
- Opr�cz tego, �e postrada�a� rozum.
- Nie powiniene� tak do mnie m�wi�. Jestem twoj� pani�, nie
pami�tasz?
Tsem westchn��.
- Tak, o ma�a, lecz tw�j ojciec jest panem wi�kszym. Bardzo
by si� na mnie gniewa�, gdyby ciebie spotka�o co� z�ego. W ka�dym
b�d� razie - Tsem wzruszy� ramionami - nic na to nie poradz�,
je�li od czasu do czasu powiem co� nie tak. Jak ci wiadomo, Tsem
nie jest zbyt bystry.
Hezhi roze�mia�a si� drwi�co.
- Tak, widzia�am, jak odgrywasz t� sztuczk� przed ojcem i jego
dworem. "Tsem nie rozumie takich rzeczy, panie''. Ale ja wiem, jak
jest naprawd�, Tsem. I ty wiesz, �e ja to wiem.
- Wiesz za du�o jak na tak m�od� osob� - mi�kko odpar�
Tsem.
Na twarzy Hezhi pojawi� si� chytry u�miech.
- To musi dawa� o sobie zna� p�yn�ca we mnie Kr�lewska
Krew.
Tsem nachmurzy� oblicze, jego grube brwi z��czy�y si� na podo-
bie�stwo bli�niaczych grom�w, ale tkwi�ce pod nimi oczy pozosta�y
�agodne i smutne. Z�apa� j� za rami�.
- Nigdy tak nie m�w, ksi�niczko - wyszepta�.
Hezhi zmarszczy�a czo�o.
- Nie rozumiem. Jestem c�rk� mojego ojca. Nosz� w sobie
Kr�lewsk� Krew. Tak�e ze strony matki. Kt�rego� dnia b�d� pot�-
na, tak jak oni.
- Kt�rego� dnia - Tsem potrz�sn�� g�ow�, jakby chcia� po-
zbiera� my�li. - Ale teraz wracajmy na g�r�, �eby si� wyk�pa�
i przebra�.
- Nie - kr�tko odpar�a Hezhi, odsuwaj�c si� od p�-olbrzyma.
__Nigdzie nie id�.
- Tak? Wi�c zamierzasz znowu wpa�� do wody?
- Powinnam zabra� latarni�, to wszystko. A teraz ju� j� mam.
S�uchaj... - urwa�a i zmarszczy�a brwi. - S�dzi�am, �e ci� zgubi-
�am, jak zwykle. Jak mnie znalaz�e�'?
Tsem lekko si� u�miechn��, ods�aniaj�c ogromne z�by.
- Ty nie gubisz Tsema, ma�a panienko. Tsem zawsze trzyma
si� z daleka, zawsze pozostaje niewidoczny.
Hezhi poczerwienia�a.
- To przez ten tw�j g�upkowaty g�os. My�la�am, �e ty te� jeste�
g�upi. Aleja... - ponownie urwa�a i nieoczekiwanie zacz�a chi-
chota�.
- O co chodzi? - spyta� Tsem.
- Wyobrazi�am sobie, jak kto� twego wzrostu skrada si� za mn�
iD'enem.
Tsem pog�adzi� j� po ramieniu.
- Przykro mi z powodu D'enata.
- Jego imi� - warkn�a Hezhi, z miejsca trac�c dobry humor
- brzmi D'en. Nnn! Ja za� zamierzam go odnale��!
- Wiedzia�em, �e to w�a�nie chodzi ci po g�owie! - wykrzyk-
n�� Tsem. - Ksi�niczko, to beznadziejne. Zarzu� t� my�l. Spr�buj
zapomnie� o swoim przyjacielu. To wszystko, co mo�esz zrobi�.
- Nic z tego.
- Dok�d p�jdziesz? Nawet maj�c latarni�, twa droga sko�czy
si� tam. w wodzie. - Machn�� r�k� w stron� zatopionych schod�w.
To j� uciszy�o. Tsem mia� racj�. Ale czy na pewno? W podnie-
ceniu wywo�anym sporem z Tsemem nie zbada�a dok�adnie otocze-
nia. Wygl�da�o jednak na to, �e Tsem rzeczywi�cie si� nie myli�. Pod
wod� widzia�a niewyra�nie majacz�cy zarys drzwi. Gdyby do nich
dotar�a, by� mo�e zdo�a�aby zanurkowa� i przep�yn�� do innego
pomieszczenia. A mo�e i nie.
- Wr�c� - powiedzia�a - ale tylko do najbli�szego zakr�tu
korytarza. Do ciemnicy na dole prowadzi wiele dr�g. Jedn� z nich
musia� i�� D'en.
Tsem pomacha� palcem.
- Zabior� ci� st�d, ksi�niczko. Tw�j ojciec mi podzi�kuje.
- A ja tu wr�c�, Tsem. B�d� tutaj wraca� dop�ki go nie znajd�
albo nie spadn� tak g��boko, �e nawet ty mnie nie uratujesz. Skoro
zawsze za mn� �azisz, to wiesz, co czasami przychodzi mi do g�owy.
A teraz, gdy juz wiem, jaki jeste� sprytny, spr�buj� ci uciec. Nigdy
nie by�am tak bystra, jak mog�am, Tsem, poniewa� nie zdawa�am
sobie sprawy, �e jest mi to do czego� potrzebne.
Tsem ponownie �ci�gn�� brwi.
- Czego ty ode mnie chcesz, panienko? Moje zadanie polega
na zapewnieniu ci bezpiecze�stwa. Nie mog� pozwoli�, �eby� kr�-
ci�a si� tutaj sama. Mo�na tu spotka� r�ne rzeczy.
- Na g�rze te�.
- Nie idzie mi o duchy, ma�a ksi�niczko. Te s� prawie nie-
szkodliwe, za� najgorsze przep�dzili kap�ani. Tu, na dole, czaj� si�
prawdziwe stwory. A kap�ani nie zapuszczaj� si� tak g��boko, �eby
cokolwiek przep�dzi�.
Hezhi westchn�a.
- Ju� postanowi�am. Mo�esz albo p�j�� ze mn� - tam. dok�d
zechc� - albo zostawi� mnie sam�. Co wybierzesz7 Chroni� mnie,
czy zostawi� na pastw� losu?
- Co� mi si� widzi - warkn�� Tsem - �e tak czy inaczej strac�
g�ow�.
- Nie pozwol�, �eby oni to zrobili, Tsem.
- W takich sprawach nie masz nic do powiedzenia, ksi�-
niczko.
Przez chwil� Hezhi bliska by�a rezygnacji. Tsem by� taki dobry,
taki wierny. By� przyjacielem prawie jak D'en. Ale Tsem, podobnie
jak i ca�a reszta s�u�by, zachowywa� wobec niej pewien dystans.
Nawet Qey, piastunka, kt�ra zast�pi�a jej matk�, w ci�gu ostatnich
kilku lat odsun�a si� od Hezhi. D'en ze swym uczuciem by� kim�
ca�kowicie wyj�tkowym.
__ Tscm - powiedzia�a zdecydowanym tonem - ja odnajd�
D'ena. Z tob� lub bez ciebie.
Tsem pokiwa� ze smutkiem g�ow�, nie odrywaj�c wzroku od
zatopionej sali.
- Bardzo dobrze - westchn��. - Wobec tego ze mn�. Ale nie
teraz, panienko. Nie dzisiaj. Jutro, kiedy odpoczniesz i przywdzie-
jesz odpowiedni str�j.
- P�jdziesz ze mn�?
- Tak, cho� nie wyjdzie z tego nic dobrego.
- Znajdziemy go - przekonywa�a Hezhi.
- Co by� mo�e wcale nie b�dzie dobre - �agodnie odpar�
Tsem.
- My�lisz, �e on nie �yje?
Tsem przypatrywa� si� jej przez d�u�sz� chwil�, po czym zagar-
n�� dziewczynk� w mocarne ramiona.
- Zostaj�c tu d�u�ej w takim stanie, dostaniesz gor�czki, ksi�-
niczko. - Pochyliwszy si�, podni�s� latarni� i ostro�nie ruszy�
w g�r� pokrytych b�otem schod�w.
- Dlaczego oni ich zabieraj�, Tsem?
- Nie wiem, ksi�niczko - odpar� stra�nik po nieco zbyt
d�ugiej chwili zastanowienia.
- A ja my�l�, �e wiesz - rzuci�a Hezhi rozdra�nionym tonem.
- Czy oni zabieraj� r�wnie� s�u�b�?
- Nie. Kiedy jakiego� s�u��cego spotyka kara, wymierza si� j�
publicznie, z hukiem, tak �eby pozostali o tym wiedzieli.
Tsem pokona� najtrudniejszy odcinek drogi i z miejsca, do kt�-
rego dotarli, wida� ju� by�o odleg�y za�om korytarza, sk�d s�czy�a
si� s�aba, szara po�wiata.
- Czy ty naprawd� nie wiesz, dok�d ich zabieraj�, Tsem?
- Naprawd�. W ka�dym b�d� razie nie mam pewno�ci.
- My�lisz, �e mnie te� zabior�?
- Nie - odrzek� Tsem, ajego g�os zabrzmia� dziwnie matowo
i bezbarwnie.
- Je�li mogli zabra� D'ena, to dlaczego nie mog� zrobi� tego
ze mn�?
Tsem wzruszy� pot�nymi ramionami.
- Za du�o my�lisz, ksi�niczko. Dlatego, �e nie mog� i koniec.
Tsem potrafi� trzyma� j�zyk za z�bami. Hezhi wiedzia�a, kiedy
ju� nie da si� wydoby� z niego ani s�owa wi�cej.
Gor�ca k�piel sprawia�a przyjemno��. Zagniewane spojrzenie
Qey przyjemne jednak nie by�o. Jej okr�g�a twarz by�a niczym
maska, a orzechowe oczy rzuca�y w �wietle lamp niebezpieczne
b�yski, gdy tylko pochyla�a si�. aby troch� poszorowa� zaschni�te
na stopach Hezhi b�oto.
- Gdzie twoja sukienka? - wyszepta�a po pewnym czasie
Qey. Jej szept nie brzmia� jednak konspiracyjnie, nie zach�ca� te� do
zdradzania sekret�w. Qey uciek�a si� do szeptu tylko dlatego, �eby
nie krzycze�.
Hezhi skrzywi�a si�, gdy� szorstka �cierka bez cienia delikatno�ci
przejecha�a po jej twarzy oraz szyi. Nie odrzek�a ani s�owa.
- Twoja sukienka! Co z ni�? Twoi rodzice pomy�l�, �e j�
sprzeda�am. Albo Tsem! Je�li ja ci� nie obchodz�, pomy�l przynaj-
mniej o nim. Z pewno�ci� kto� widzia�, jak ni�s� ci� ca�kiem nag�.
Oni mog� go wykastrowa�!
Hezhi nie wiedzia�a, co oznacza s�owo ,,kastracja", by�a jednak
pewna, �e nie kry�o si� za nim nic dobrego, skoro by�o zagro�eniem
dlaTsema.
- Nikt nas nie widzia� - odburkn�a Hezhi. Szczypi�ce myd�o
wyciska�o jej z oczu �zy. Od czasu znikni�cia D'ena uroni�a ich ca�e
morze, a jej oczy, niczym Rzeka zdawa�y si� dysponowa� niewy-
czerpanymi zasobami.
- Nie b�d� tego taka pewna. Jeste� tylko dzieckiem! - G�os
Qey zacz�� mimo wszystko mi�kn��, a gor�czkowe szorowanie
zyska�o na delikatno�ci. A kiedy wreszcie z oczu Hezhi �zy pop�y-
n�y niewstrzyman� strug�, Qey wzi�a j� w obj�cia, plami�c sw�
prost� sukienk� mydlinami. - Dziecko, dziecko - wyszepta�a. -
Co my mamy z tob� zrobi�?
P�niej, w kuchni. Qey w og�le do tej sprawy nie wraca�a. Jasny
s�oneczny blask zalewa� dziedziniec, przydawa� kuchennym �cia-
nom weso�ej barwy. Warkocze czosnku i szalotki po�yskiwa�y biel�
oraz purpur� ponad sto�em, przy kt�rym Qey wygniata�a huzh -
gruboziarnisty, czarny chleb. Hezhi za nim przepada�a, zw�aszcza,
je�li by� posmarowany syropem z granat�w i �mietan�. Ciep�a wo�
dro�d�y miesza�a si� z zapachem gor�cej kawy oraz ja�owcowym
dymem nap�ywaj�cym z podw�rca, gdzie wolno rozgrzewa� si�
chlebowy piec. Tsem drzema� na s�o�cu, a na jego szerokiej twarzy
ja�nia� szcz�liwy u�miech.
- Kiedy naucz� si� gotowa�? - spyta�a Hezhi.
Qcy, nie podnosz�c g�owy, zawzi�cie wyrabia�a ciasto.
- Ju� mi pomagasz - odpar�a po chwili. - Nie dalej jak
wczoraj rozbija�a� dla mnie jajka.
- Ale mi chodzi o prawdziwe gotowanie - zaoponowa�a Hez-
hi, dok�adaj�c stara�, by ukry� niezadowolenie. I tak mia�a dzisiaj
dosy� k�opot�w.
- Nie n\a takiej potrzeby, ma�a - zapewni�a Qey. - Zawsze
znajdzie si� kto� taki jak ja, kto ci co� ugotuje.
- Ale przypu��my, �e ja chc� gotowa� - obstawa�a przy
swoim Hezhi.
- A przypu��my, �e ja nie chc�? - odpar�a Qey. - Nikt z nas
nie wybiera tego, co robi, Hezhi. Wszystko jest postanowione i zro-
bisz najlepiej, godz�c si� z takim stanem rzeczy.
- A kto to postanawia?
- Wszyscy. Rzeka.
Ano w�a�nie. Je�eli Rzeka co� postanowi�a, nie by�o od tego
odwo�ania.
- Czy to Rzeka zdecydowa�a w sprawie D'ena?
Qey waha�a si� przez chwil�, po czym wytar�a d�onie w fartuch,
kl�kn�a przy Hezhi i wzi�a jej r�ce w swoje.
- Hezhi, kochanie - powiedzia�a. - Przykro mi z jego powo-
du. To by� dobry ch�opiec i nawet go lubi�am.
Odetchn�a g��boko. Hezhi zdawa�o si�, �e piastunka usi�owa�a
zachowa� w ten spos�b spok�j.
- Hezhi - podj�a Qey - musisz zrozumie�, i� Tsem i ja...
nie jeste�my tacy jak ty. Nie mo�emy m�wi� i czyni� tego, na co
mamy ochot�. S� tacy, kt�rzy nas �ledz�, a nawet je�li oni na nas nie
patrz�, czyni to za nich Rzeka. To dlatego ani Tsem ani ja nie
mo�emy rozmawia� z tob� o wszystkim, na co by� mia�a ochot�.
Rozumiesz?
Hezhi wpatrywa�a si� w Qey, usi�uj�c dostrzec, co si� zmieni�o.
Kobieta, kt�ra j� wychowa�a, teraz wygl�da�a bowiem jako� inaczej.
By�a ni�sza? Inna?
D'en mia� w sobie Kr�lewsk� Krew. Je�li co� z�ego mog�o
dosi�gn�� jego, o ile� �atwiej mog�oby to spotka� Qey lub Tsema?
A tego Hezhi nie chcia�a.
- Rozumiem, Nama - odpowiedzia�a. Qey u�cisn�a jej d�o-
nie, po czym wr�ci�a do ugniatania ciasta na chleb. Wygl�da�a na
nieco szcz�liwsz�. Hezhi przenios�a spojrzenie na Tsema.
,,Jego te� nie powinnam zmusza�" - pomy�la�a, wspominaj�c
wcze�niejsz� rozmow�. Ale musia�a tak post�pi�. Poza tym, kto lub
co mog�oby zabra� Tsema?
II
Dar stali i p�atk�w r�y
Perkar wyci�gn�� sw�j nowy miecz ku s�o�cu. Raduj�c si� p�yn-
nym l�nieniem �wiat�a na wypolerowanej powierzchni, wa�y� w d�o-
ni zab�jczy ci�ar. Z g��bi piersi wyda� g�o�ne krakanie - wspania�y
zew wojenny kruk�w - a� pas�ce si� w pobli�u krowy zadar�y �by
i pos�a�y mu oskar�ycielskie spojrzenia. Perkar jednak nie zwraca�
na nie najmniejszej uwagi. Mia� miecz.
Przeci�� nim powietrze raz, drugi, trzeci, po czym niech�tnie
wetkn�� bro� w przewieszon� przez plecy ozdobn� pochw�. A prze-
cie� nawet tam or� go cieszy�, nieustannie czu� bowiem nowy ci�ar
tej oznaki swej m�sko�ci. Pi�tnastoletni m�czyzna! Albo m�� do-
statecznie dojrza�y, by otrzyma� miecz. Ponownie dotkn�� r�koje�ci,
a w jego szarych oczach zal�ni�y iskierki rado�ci.
"Nie - powiedzia� mu ukryty wewn�trzny g�os. - Dosta�e� ten
miecz, poniewa� okaza�e� si� godny zaufania. Pilnuj ojcowych kr�w!"
Nawet wzmianka o przyziemnych obowi�zkach nie popsu�a Per-
karowi dobrego nastroju. Ostatecznie to w�a�nie robili wszyscy
doro�li - pilnowali swoich obowi�zk�w. Sumienny Perkar prze-
by� biegn�cy pastwiskiem niewielki grzbiet. S�o�ce znajdowa�o si�
w po�owie drogi mi�dzy po�udniem a zachodem, barwi�c z�otem
zielony krajobraz. Wok� pastwiska rozci�ga�y si� g�ste lasy. dzikie
i rozleg�e jak na pocz�tku �wiata. ��ka p�yn�a tymczasem �agodnie
na wsch�d, a jej powierzchni� pstrzy�y tu i �wdzie rdzawoczeru one
plamy byd�a z ulubionej przez ojca odmiany. Rzadka linia wierzb
mi�dzy dwoma wzg�rzami znaczy�a bieg strumienia, kt�rego wody
niespiesznie przecina�y r�wnin�.
Wspi�wszy si� na szczyt wy�szego z nich, Perkar przystan��
przed skromn� �wi�tyni�: si�gaj�cy pasa kamienny o�tarz przykry-
wa�a rozrzucona na cedrowych belkach trzcina. Na o�tarzu spoczy-
wa�a prosta misa. Z przytroczonej do pasa sk�rzanej sakwy ch�opak
wydoby� bry�k� kadzid�a, roznieci� ogie� za pomoc� hubki i za-
ostrzonego ko�ka. Gdy tylko ��j pad� na roz�arzone g�ownie, w po-
wietrze wzbi� si� s�aby zapach cedru. Odchrz�kn�wszy, czystym,
mocnym g�osem zaintonowa� pie��:
Kiedy� by�am polan�
W pradawnym lesie
Kiedy przyszli ludzie
Z czworok�tnymi toporami
Z dziesi�tkami pragnie�
Pozosta�am sob�
Odrzuci�am ich pro�by
Odegna�am twardymi cierniami...
Perkar od�piewa� skr�con� wersj� d�ugiej historii m�wi�cej
o tym, jak to dziad jego ojca przekona� boga lasu, by ten zezwoli�
wyci�� drzewa pod pastwisko. Poniewa� dziad �w odznacza� si�
pokor�, a tak�e wzni�s� ten chram, duch w ko�cu wyrazi� zgod�.
Rodzina Perkara pozostawa�a w dobrych stosunkach z Panem Pa-
stwiska, jak r�wnie� z duchami przyleg�ych ziem.
Pozostawiwszy dymi�ce kadzid�o, ch�opak przeszed� do drugiej
�wi�tyni, tej umiejscowionej na skraju lasu. Pie��, kt�r� w niej
od�piewa�, by�a nieco kr�tsza, mniej bowiem zawdzi�czali Niepo-
skromionej Kniei i �eby j� udobrucha�, pozwalali jeleniom, a tak�e
innej zwierzynie pa�� si� na obrze�ach pastwiska.
Kiedy wreszcie dotar� do strumienia, s�o�ce wisia�o ju� nisko nad
horyzontem.
Strumie� wy��obi� sobie g��bokie koryto; r�wnie g��bokie by�y
�cie�ki, jakie byd�o wydepta�o do wodopoju. Ten zak�tek Perkar
lubi� najbardziej. Kiedy jasne s�o�ce �wieci�o wysoko nad g�ow�,
cz�sto tutaj przychodzi� szuka� och�ody w wodzie, ugania� si� za
rakami albo rzuca� koniki polne na powierzchni� wody i patrze� jak
Z g��bin skacz� do nich ryby. Nuc�c co� pod nosem, zadowolony
z dotyku obijaj�cego si� o plecy miecza, Perkar ruszy� w g�r�
strumienia, daleko od zm�conej przez krowy wody, do miejsca,
gdzie czysta, ch�odna struga opuszcza�a cie� lasu. Tam przystan��
i przez chwil� syci� si� odmienn� od ��ki oraz byd�a woni� us�anej
li��mi czarnej ziemi. Wyci�gn�wszy r�ce, zaczerpn�� w d�onie wody
i skropi� ni� g�ow�. Potem wyj�� ofiar�, kt�r� przygotowa� dla wody
- p�atki r�y z ogrodu matki - i zacz�� �piewa�:
Jestem bogini� Strumienia
Kosmykiem d�ugich w�os�w wij�cym si� po�r�d wzg�rz
D�ugimi ramionami si�gaj�cymi w g��b doliny...
Perkar zako�czy� �piew, u�miechn�� si� i usiad� na brzegu. Prze-
czesa� palcami kr�tkie kasztanowe w�osy, �ci�gn�� z n�g mi�k-
kie buty z ciel�cej sk�ry i zanurzy� stopy w wodzie. Gdzie� na
pastwisku zarycza� Kapaka, stary czerwony byk, budz�c odzew
ca�ego stada.
Na koniec Perkar �ci�gn�� z plec�w miecz, po�o�y� go sobie na
kolanach, po czym, pe�en podziwu, przyst�pi� do ogl�dzin.
Klinga by�a w�ska, obosieczna, d�uga niemal jak jego rami�.
R�koje�� uczyniono na tyle du��, by zapewnia�a obur�czny chwyt.
Ca�a obci�gni�ta by�a sk�r�, a jedyn� jej ozdob� stanowi�a ga�ka
i polerowanej stali.
- Wiem, kto go zrobi� - rozleg� si� dziewcz�cy g�os.
Perkar ze zdumienia omal nie upu�ci� miecza. Z szeroko otwar-
tymi ustami rozejrza� si� doko�a.
Dziewczyna sta�a zanurzona po pas w strumieniu, a za ca�y
przyodziewek s�u�y�y jej ciemne, mokre w�osy. Mia�a blad� twarz
o barwie ko�ci s�oniowej oraz du�e oczy w kszta�cie migda��w
w kolorze zachodz�cego s�o�ca. Mog�a by� starsza od niego najwy-
�ej o rok.
Perkar nie da� si� zwie��.
- Bogini!-wyszepta�.
Dziewczyna u�miechn�a si� i zawirowa�a w wodzie, zataczaj�c
w�osami obszerny kr�g. Nie m�g� dostrzec, gdzie ko�cz� si� jedwa-
biste pukle, a zaczyna to� strumienia.
- Lubi�am p�atki r�y - powiedzia�a.
- Dawno ci� nie widzia�em - wyszepta� Perkar. - Min�o
wiele lat.
- A� tyle? Nieco uros�e�. No i masz miecz.
- Ano tak - g�upio przytakn�� Perkar.
- Pozw�l mi go obejrze�.
Perkar pos�usznie wyci�gn�� miecz w jej stron�. Bogini Stru-
mienia zbli�y�a si�, z ka�dym krokiem ods�aniaj�c coraz wi�cej
swego cia�a. Doprawdy, wygl�dem bardzo przypomina�a cz�owie-
ka, tote� Perkar sporo musia� si� natrudzi�, �eby odwr�ci� od niej
wzrok.
- Mo�esz na mnie patrze� - powiedzia�a, poczym przymkn�-
�a oczy, skupiaj�c si� na or�u. - Tak, wyku� go ten ma�y b�g stali.
Ko, i ostudzi� we mnie dalej w g�r� pr�du.
- To prawda! - z zapa�em przytakn�� Perkar. - Ko jest
pono� spokrewniony z moj� rodzin�. S�ysza�em, �e sp�odzi� ojca
mego dziadka.
- Mo�na tak powiedzie� - odrzek�a bogini. - Tw�j r�d
zamieszkuje w tych stronach od pradawnych czas�w. Wasze korze-
nie si�gaj� g��boko i splataj� si� z naszymi.
- Kocham ci� - wydysza� ch�opak.
- Oczywi�cie, �e kochasz, g�uptasie - rzuci�a z u�miechem.
- Pokocha�em ci� od pierwszego wejrzenia, kiedy mia�em pi��
lat. Od tamtej chwili wcale si� nie zmieni�a�.
- Ale� zmieni�am - zaoponowa�a bogini. - Troch� tu, troch�
tam. W niekt�rych miejscach sta�am si� szersza, w innych za�
w�sza. Moje w�osy, wysoko w g�rach, zmieniaj� si� najbardziej.
Zmienia je ka�da burza, kszta�tuj�c drobne stru�ki, kt�re do mnie
wpadaj�.
- Chcia�em powiedzie�...
- Wiem, co chcia�e� powiedzie�. Moja ludzka posta� zawsze
wygl�da tak samo, ma�y Perkarze.
- Poniewa�...
- Poniewa� dawno temu po�wi�cono mi kogo� o takim wygl�-
dzie. Zapomnia�am jej imienia, cho� nadal pami�tam nieco z jej
wspomnie�...
- Ona by�a �liczna - stwierdzi� Perkar nieco pewniejszym
tonem. Kiedy m�wi� co� takiego dziewczynom, te oblewa�y si�
rumie�cem i odwraca�y twarze. Bogini Strumienia pos�a�a mu tylko
baczne spojrzenie.
- Umizgujesz si� do mnie, ma�y Perkarze? Jestem o wiele
starsza ni� ca�y tw�j r�d.
Ch�opak nic nie odrzek�.
- Jakie� to g�upie - ci�gn�a bogini. - Ca�a ta historia z mie-
czami i m�czyznami. Zawar�am umow� z twoim rodem tylko
dlatego, �e to mnie bawi�o.
- Umow�?
- Za otrzymaniem przez ciebie miecza kryje si� wi�cej ni� ci
zapewne wiadomo. G�upi, symboliczny gest, ale jak ju� powiedzia-
�am, zabawny. - Wyci�gn�a ku niemu d�ugie, smuk�e rami�. Poda�
jej d�o�, czuj�c �e ma cia�o ciep�e jak prawdziwa Ludzka Istota. Ca�a
l�ni�ca, wysz�a z wody, a jej zgrabne nogi prawie go dotyka�y.
Pachnia�a jak... Nie potrafi� tego odgadn��. P�atki r�y?
Perkar by� przestraszony. Ostatnio by� na osobno�ci z Hame,
dziewczyn� w swoim wieku. To, co robili - dotykaj�c si� nawza-
jem, badaj�c w�asne cia�a - nap�dzi�o mu nielichego stracha. Po-
czu� wtedy taki ogromny g��d. Nie mia� poj�cia, jak r�wnie pot�ne
pragnienie mo�na zaspokoi�, cho� pewnego razu w samotno�ci
bliski ju� by� rozwi�zania tej zagadki.
Ale ta poci�gaj�ca go ku sobie kobieta nie by�a cz�owiekiem.
By�a Anishu, duchem, bogini�. Perkar dygota� na ca�ym ciele, gdy
delikatnie rozpina�a mu pas spodni.
- Ciii - zaszemra� Strumie�. - O nic si� nie martw.
Perkar i bogini le�eli pod niebem, kt�re przybra�o barw� szarego
�upka. Okiennice najja�nieszych gwiazd rozwiera�y si� w miar� jak
noc coraz szerzej otwiera�a swe okna. Huna, Blada Kr�lowa, prze-
bywszy ju� po�ow� drogi po niebosk�onie, ja�nia�a w postaci grubego
sierpa. Cho� nocny podmuch powinien nie�� och�od�, naga sk�ra
Perkata pulsowa�a nienaturalnym gor�cem. Bogini Strumienia prze-
ci�gn�a palcem wskazuj�cym po obrysie jego szczup�ej twarzy.
Zachichota�a, natrafiwszy na skromne zacz�tki brody, a gdy zak�o-
potany obla� si� rumie�cem, pog�adzi�a go po policzku.
- Wy. ludzie, starzejecie si� tak szybko - powiedzia�a. -
Nie przyspieszaj tego bardziej, ni� jest to konieczne.
Perkar pokiwa� g�ow�, cho� niczego nie rozumia�. Jego �ycie
by�o teraz a� nadto pe�ne. Mia� wra�enie, �e wszystko, co do tej pory
widzia� i pozna�, chcia�o z niego wykipie�, przekszta�caj�c si� w co�,
czego nigdy nie oczekiwa�. My�lenie przychodzi�o mu z trudem, no
a do tego by� jeszcze zakochany.
- Wtedy, za pierwszym razem, gdy by�em taki ma�y - zagad-
n�� - dlaczego mi si� pokaza�a�?
- Nie potrzebuj� powod�w, �eby si� ukaza� - odpowiedzia�a
weso�o.
- Lecz teraz przysz�a�, aby dotrzyma� umowy.
- Mniej wi�cej. Poprzednim razem przysz�am do ciebie, bo si�
�mia�e�, a tw�j �miech wyda� mi si� pi�kny. Chcia�am us�ysze� ci�
ludzkimi uszami.
- To strumie� nie s�yszy?
- Och, s�yszy. S�ysz� wszystko, ca�� moj� d�ugo�ci� oraz sze-
roko�ci�, od g�r po... -Jej �liczna twarz przybra�a chmurny wyraz.
- S�ysz� to wszystko. Ale nie tak. Bycie przywi�zan� do jednego
miejsca, bycie kropk�, szybko w�druj�c� plamk�, to co� zupe�nie
innego.
- Tak w�a�nie nas postrzegasz? Jako plamki?
�ci�gn�a brwi i przewr�ci�a si� na bok, po�yskuj�c krzywizn�
biodra, kt�re Perkarowi wyda�o si� niesamowicie pi�kne.
- Dawniej moje wspomnienia by�y inne. Pami�tam swoje na-
rodziny dawno, dawno temu. Pami�tam, jak po raz pierwszy przy-
w�drowa�am w te strony tamtym starym korytem. - Wskaza�a r�k�
za siebie. - Zazwyczaj jednak wszystko to wygl�da�o tak samo:
przyb�r po deszczu, spotkanie z ma�ymi i przyj�cie ich do siebie.
Drobne my�li wszystkich zamieszkuj�cych we mnie stworze�. Sta-
rzy ludzie - nazywacie ich Alwat - przychodzili i dotykali mnie
od czasu do czasu, leczja niemal ich nie dostrzega�am, chocia� inne
duchy sporo mi o nich opowiada�y. Potem przyszli twoi ludzie.
Pocz�tkowo mnie z�o�cili, wi�c pr�bowa�am ich ignorowa�. W�a�nie
wtedy zabili t� dziewczyn� i wrzucili j� do wody. Krew jej przemie-
sza�a si� ze mn�, poczu�am, jak jej kr�tkie, ma�e �ycic odp�ywa we
mnie. Zupe�nie inaczej ni� ryba. To by�o bardzo smutne, �e Ludzkie
Istoty s�dzi�y, i� �akn� czego� takiego. To nie le�y w mej naturze.
- Ojciec powiada, �e pewne duchy potrzebuj� �mierci.
- Potrzebuj�jej duchy l�dowe, jednak ofiary nic ich nie obcho-
dz�. Bez �mierci, lasy nie maj� co je��. Aleja...
- Strumienie nie �akn� �mierci?
Perkar pocz�tkowo popad� oszo�omienie. My�l. �e bogini mo�e
p�aka�, nie mie�ci�a si� w jego m�odej g�owie. A jednak tak by�o
w istocie.
- Dlaczego p�aczesz?
- Moja pie��. Czy pami�tasz jej ostatni� cz��?
"Oczywi�cie - pomy�la� Perkar. - Jak m�g�bym zapomnie�
twoj� pie��7" Odchrz�kn��, by przeczy�ci� gard�o.
Wezbrana,
P�yn� po�r�d niskich traw
Gdzie pij� ze mnie dzikie konie
Tam jest m�j kres, p�yn� dalej
Lecz nie taka sama
Nie jestem ju� m�od� kobiet�
Dalej jestem Starcem
Starcem
I wszyscy si� mnie boj�.
Ko�cz�c pie��, Perkar ze zdumieniem zajrza� w pe�ne �ez oczy.
- O co chodzi?
- Ten Starzec - powiedzia�a w ko�cu - jest straszliwym
bogiem. On mnie zjada. Zjada! - Zadr�a�a na ca�ym ciele, a jej
oddech sta� si� �wiszcz�cy. - Poch�ania mnie codziennie. Z czasem
po�knie i to nasienie, kt�re we mnie z�o�y�e�. On po�era wszystko.
Podnios�a si�, osrebrzona przez Hun� niczym nocna bogini.
- Trzymaj si� od niego z daleka, Perkarze - powiedzia�a.
- Zaczekaj. Ja ci� kocham. - Tak�e i on zacz�� p�aka�.
- Zawsze tu jestem. - Znowu westchn�a, lecz tym razem
w g�osie jej zna� by�o bole��, jak gdyby pragn�a doda�: "A on
zawsze mnie po�era". Wyobrazi� sobie, jak w ka�dej chwili dnia ona
stacza si� w niego ze wzg�rz, kimkolwiek by�.
Wesz�a na wod�, u�miechn�a si�, a w nast�pnym momencie by�a
ju� tylko srebrzyst� kaskad� opadaj�cych kropel. Drobn� falk�.
Strumieniem.
Perkar wpatrywa� si� w ni� do p�na w nocy.
- Kocham ci� - powt�rzy�. Podni�s� miecz wykuty przez
boga Ko, ale jego ci�ar nie budzi� ju� w nim rado�ci, a wr�cz
przyt�acza�. Nie trapi�a go jednak melancholia, przygn�bienie, czy
rozpacz. Czu� si� silny i szcz�liwy. By� przy tym trze�wy. Zdecy-
dowany.
"Dowiem si�, kim jest ta Rzeka, kt�ra j� po�era - obieca�. -
B�dzie to pierwsza rzecz, jak� uczyni�".
Rankiem Perkar wraca� do domu. Wschodz�ce s�o�ce rozp�dzi�o
wszelkie smutki, przyda�o lekko�ci jego krokom, a nawet rozja�ni�o
mocne, cedrowe �ciany ojcowej damakuty. Zatrzyma� si� przy ma�ej
�wi�tyni u podn�a wzg�rza, na kt�rym wzniesiono gr�d i ofiarowa�
odrobin� wina �pi�cemu w kamieniu malutkiemu bogowi. Gdzie�
zza wa�u dolecia�o pianie koguta.
Damakuta zawsze wydawa�a mu si� niewyobra�alnie wielka, ale
kiedy zadar�szy g�ow�, spojrza� na ni� teraz, domostwo wyra�nie
zmala�o. By� ju� pod ka�dym wzgl�dem m�czyzn�, pierwszym
wkraczaj�cym w doros�o�� synem swego ojca. Niebawem zacznie
szuka� Piraku, rzeczy o wielu obliczach: przeznaczenia, bogactwa,
byd�a, powa�ania, no i oczywi�cie domu. Pomy�la�, �e gdy przyst�pi
do budowy, nigdzie nie znajdzie lepszego wzorca ni� dom ojca. Jego
mocne �ciany uchroni�y rodzin� oraz byd�o przed niejednym napa-
dem zazdrosnych wodz�w, a raz nawet wytrzyma�y za�arty atak
je�d�c�w ze wschodnich r�wnin. Wzniesiona w obr�bie wa��w
sadyba dzi�ki solidnej budowie zapewnia�a ciep�o w najsro�sz�
zim�, a tak�e ch��d w lecie, kiedy usuni�to zamykaj�ce �wietliki
deski.
Perkar ochoczo poderwa� si� na nogi i lekkim krokiem ruszy�
w g�r� stoku. Brama by�a oczywi�cie otwarta, a trzymaj�cy stra�
w wie�yczce Apiru, jeden z niewolnik�w ojca, pomacha� mu na
powitanie.
- Dzie� dobry, Perkarze - zakrzykn�� nieco nazbyt g�o�no.
Nieco nazbyt... Czy to nie kpi�cy u�miech przemkn�� przez jego
oblicze?
- Dzie� dobry - odpar� Perkar. Czy Apiru wiedzia�? Czy
wszyscy wiedzieli? Na le�nych bog�w, czy wiedzia�a matka?
Krok Perkara sta� si� nieco mniej radosny, gdy ujrza� ojca siedz�-
cego na zydlu po�rodku dziedzi�ca. Podw�rzec by� du�y i oczysz-
czony do ostatniego �d�b�a przez uganiaj�ce si� po nim z�ocisto-
-czerwone kurcz�ta. Uczyniono go na tyle obszernym, by w razie
napa�ci m�g� pomie�ci� najcenniejsze sztuki byd�a, a mimo to pano-
wa� na nim t�ok. Jak na t� por� dnia, przebywa�o tu /a du�o ludzi.
Ojca otaczali bowiem niewolnicy ze swymi rodzinami. M�odszy brat
oraz siostra z m�em t�oczyli si� na progu domu. Byli tam te� dwaj
m�odsi bracia ojca z �onami, no i dziad! Musia� przyby� w nocy ze
swego grodu oddalonego o dobry dzie� drogi. Co si� dzia�o?
.- Dzie� dobry, Perkarze - rzuci� ojciec. Pobru�d�ona, ogorza-
�a twarz o ostrych, nieprzeniknionych w chwili obecnej rysach i orli
nos stanowi�y bardziej zniszczon� kopi� oblicza Perkara. Perkar
denerwowa� si�, ilekro� nie potrafi� odczyta� my�li rodzica.
- Dzie� dobry, ojcze. Niechaj otacza ci� Piraku. - By�o to
uroczyste powitanie, jako �e Perkar podejrzewa�, i� trafi� na jak��
uroczysto��, chocia� nikt ze zgromadzonych nie mia� na sobie od-
�wi�tnego przyodziewku. Co wi�cej, ojciec zdj�� nawet koszul�,
ods�aniaj�c twarde mi�nie i bia�e smugi blizn, kt�rych Perkar za-
wsze mu tak bardzo zazdro�ci�.
- Czy dobrze sp�dzi�e� noc, synu? Czy czujesz si� teraz bar-
dziej m�czyzn�?
Perkar czu�, �e na policzki wyst�puje mu rumieniec zak�opotania.
Ojciec wiedzia�. Przypomnia� s�owa bogini o uk�adzie ��cz�cym j�
z jego rodzin�.
- Ach... - zdo�a� tylko wymamrota�.
Przez dziedziniec przetoczy� si� weso�y �miech. Kum�, najstar-
szy pies ojca, uni�s� g�ow� i szeroko ziewn��, jak gdyby i on mia�
w tej sprawie co� do powiedzenia.
- Jeszcze jedno, Perkarze, i staniesz si� m�czyzn� - powie-
dzia� ojciec z zagadkowym u�miechem na ustach.
- Aleja my�la�em... - Perkar urwa� w p� zdania. Kiedy kto�
czego� nie wiedzia�, najlepiej by�o zachowa� milczenie. �a�owa�
bardzo, ze to w�a�nie on jest najstarszym synem, �e nie mia� sposob-
no�ci podejrze� kogo� osi�gaj�cego dojrza�o��. - C� to takiego,
ojcze?
- Ano to, �e pobij� ci� sromotnie - wyja�ni� rodzic. Na jego
gest wyst�pi� Padat, kuzyn Perkara. Dok�adaj�c stara�, by ukry�
u�miech w okalaj�cej kr�g�� twarz p�owej brodzie, ni�s� dwa ci�kie,
wystrugane z drewna �wiczebne miecze. Perkar poczu� ucisk w do�-
ku. ,,O nie. Tylko nie przy wszystkich".
Jako pierwszy miecz otrzyma� ojciec Perkara, dopiero potem
przysz�a kolej na m�odzika. Perkar z oci�ganiem zbli�y� si� do
rodzica.
- Ja, Sherye. starszy rodu Barku, wyzywam tego m�okosa do
walki. Czy wszyscy to s�yszycie?
Rozleg�o si� ch�ralne potwierdzenie. Sherye z u�miechem popa-
trzy� na syna.
Perkar odchrz�kn��.
- Ach... ja, Perkar, syn Sherye, syn starszego rodu Barku, bior�
to wyzwanie w usta, prze�uwam jak straw� i wypluwam.
- Niech�e tak b�dzie - odezwa� si� dziad ze swego stotka.
Zacz�� si� pojedynek. Sherye sta� nieruchomo, czekaj�c a� Perkar
uczyni pierwszy ruch. Zawsze tak robi�. C/eka� niby lew albo w��.,
a kiedy Perkar naciera�...
Jednak tym razem Perkar nie zd��y� nawet przyj�� postawy,
a ojciec ju� by� przy nim. D�bowe ostrze dosi�g�o ramienia ch�opaka
szybko i mocno. Perkar instynktownie uni�s� sw�j or�. Wci��
niezbyt pewnie sta� na nogach, wi�c cho� zdo�a� odeprze� kolejny
atak, pod jego naporem potkn�� si� i upad�. Udaj�c, �e w jego wyniku
ucierpia� bardziej ni� w rzeczywisto�ci, pozosta� na kl�czkach, po
czym znienacka ci�� w wysuni�t� do przodu nog� ojca. Ale Sherye'a
oczywi�cie ju� tam nie by�o. Skoczy� wysoko w powietrze, za� jego
wiruj�cy miecz przypomina� br�zow� plam�, nim w okamgnieniu
spad� na bark Perkara. Natychmiast pojawi� si� parali�uj�cy b�l.
Ch�opak omal nic wypu�ci� broni, lecz zamiast da� za wygran�,
zaciekle ruszy� naprz�d zagrzewany okrzykami swojej rodziny.
Sherye zbli�y� si� z ojcowskim wyrazem twarzy. Karz�ce ostrze
uderzy�o ponownie, a jedyn� pociech� Perkara by� fakt, i� uczyniono
je z drewna, nie za� z dobrej stali. Cios przeszed� bez trudu przez
jego pospiesznie zastawion� gard� i wgryz� si� w ods�oni�te udo.
R�wnie dobrze m�g�by spa�� na biodro, na ca�e �ycie czyni�c go
kalek�, cho� miecz by� tylko drewniany.
Perkar mia� do�� tej nauczki. W pojedynku z ojcem by� bez szans.
Kiedy nast�pnym razem ostrze pomkn�o w jego stron�, zamiast
zrobi� unik, skoczy� mu na spotkanie, wyprowadzaj�c w�asny cios
w bok Sherye'a. Miecz ojca trafi� go w drugie rami�, natomiast jego
bro� przeci�a tylko powietrze.
Perkar zagryz� wargi. Sherye przerwa� atak, cofn�� si� i zmierzy�
wzrokiem swego najstarszego syna.
Ludzie zn�w si� z niego �miali. Perkar przyj�� postaw�, po czym
natar� z impetem. Ojciec i syn starli si�, zadaj�c sobie nawzajem
mn�stwo cios�w. O dziwo, �aden z nich nie dotkn�� Perkara, chocia�
ch�opak sam nie wiedzia�, jakim cudem sparowa� ten wymierzony
prosto w jego g�ow�. Co wi�cej, a zakrawa�o to na jeszcze wi�kszy
cud, jedno z jego pchni�� dosi�g�o ojcowego ramienia. Zach�cony
tym Perkar wyda� g�o�ny okrzyk i run�� naprz�d. Skupiony na ataku,
zupe�nie si� ods�oni�.
Ojciec by� szybszy i jego miecz jako pierwszy spad� na �ebra
syna, rodz�c w nich piek�cy b�l. Jednak w chwil� p�niej Perkar
zupe�nie o nim zapomnia�, gdy� zdo�a� wreszcie ugodzi� ojca w r�k�.
Jego radosny okrzyk zosta� jednak szybko 'st�umiony, gdy Sherye,
odwr�ciwszy si�, zdzieli� go mocno mi�dzy �opatki. Niebawem
ch�opak straci� rachub� spadaj�cych na� raz�w. Za prawdziwy cud
uzna� to. �e w trakcie walki unikn�� jakichkolwiek z�ama�, ajedyna
krew pop�yn�a z przygryzionej przez niego wargi.
Panuj�cy w saunie upa� by� znakomity i teraz Perkar niemal
cieszy� si� z otrzymanych raz�w. Obola�e mi�nie oraz rozleg�e si�ce
w gor�cym powietrzu sta�y si� mniej dokuczliwe.
Woti zreszt� tak�e zrobi�a swoje. Sp�yn�a w g��b jego gard�a
niczym rozpalony w�giel i wype�ni�a ciep�em �o��dek, nim rozla�a
si� po wszystkich �y�ach.
- Nigdy nic zapomnisz smaku pierwszego �yka woti - powie-
dzia� ojciec. - Nigdy te� nic zapomnisz dnia, w kt�rym sta�e� si�
m�czyzn�.
- Po takim laniu, na pewno nie - poskar�y� si� Perkar �artob-
liwym tonem, tak by ojciec wiedzia�, �e nic �ywi do niego urazy.
- Dobrze to znios�e�. Jestem z ciebie dumny.
Perkar pochyli� g�ow�, nie chc�c pokaza� szerokiego u�miechu
zadowolenia zrodzonego s�owami ojca. Sherye po�o�y� mu d�o� na
ramieniu.
- Piraku - rzek�. - Odnajdziesz Piraku, tak jak ja i m�j ojciec.
Perkar skin�� g�ow�; nie zdo�a� wykrztusi� z siebie s�owa. Sie-
dzieli we dw�jk� w milczeniu, czekaj�c, by ciep�o przenikn�o do
ich ko�ci. Sherye rzuci� na kamienie gar�� skropionych wod� �wier-
kowych igie� i wnet, przy wt�rze syku, spowi�y ich k��by wonnej
pary.
- Ona jest pi�kna, prawda? - odezwa� si� w ko�cu ojciec.
- Tak, pi�kna, ojcze...
- Hm? - mrukn�� Sherye, nie otwieraj�c oczu.
- Kocham j�, ojcze.
Starszy m�czyzna prychn��.
- Oczywi�cie, �e j� kochasz. Wszyscy j� kochali�my... kocha-
my. Chocia� spos�b, w jaki to robimy, ulega zmianom. To dlatego,
synu, nasi dziadowie zawarli z ni� ten pakt. Dobrze jest kocha� t�
ziemi�.
- Nie, to nie tak - wpad� mu w s�owo Perkar. - Kocham j�
jak...
- Jak pierwsz� kobiet�, z kt�r� si� kocha�e�, wiem. Ale ona
jest Anishu, synu. Wkr�tce si� o tym przekonasz.
- To ju� si� kiedy� wydarzy�o! Tamta pie��, Pie�� o Moriru,
gdzie...
- Znam t� pie��, synu. Ale tamten m�czyzna umar�, a Moriru
wci�� �y�a i �y�a, zawsze smutna. Tak by si� to sko�czy�o. -
U�miechn�� si� i zwichrzy� kasztanow� czupryn� syna. - Nied�ugo
znajdziesz sobie jak�� dziewczyn� spo�r�d ludzi. Nie musisz si� o to
martwi�.
- Ona ju� jest smutna - wyszepta� Perkar, nie chc�c tak
szybko zamyka� tej kwestii. - Ona powiada...
- Synu - w g�osie Sherye'a zabrzmia�y uroczyste tony. -
Synu, daj temu spok�j. Nie mo�esz dla niej nic zrobi�. Zostaw
sprawy ich w�asnemu biegowi.
Perkar ponownie otwar� usta, lecz ojciec lekko uni�s� brew.
daj�c znak, �e uwa�a temat za zamkni�ty. Perkar zatopi� spojrze-
nie w pustej czarce po woli.
Nie zostawi spraw ich biegowi. Po prostu nie mo�e.
III
Labirynt
Duch zawaha� si� na skraju holu, nie maj�c tak naprawd� ochoty
wchodzi� w �wiat�o sp�ywaj�ce z otwartego dachu w d�, na ma�y
dziedziniec. Do jego kamiennych p�yt dociera�o niewiele s�oneczne-
go blasku. W tym miejscu pa�ac wznosi� si� na trzy pi�tra w g�r�,
za� dziedziniec mia� zaledwie dziesi�� krok�w szeroko�ci. Tym
niemniej, bia�a posadzka wyra�nie odcina�a si� w mroku, a duchy,
jak wiadomo, nie przepadaj� za �wiat�