J. Gregory Keyes Z WODY ZRODZONY tłumaczył Mirosław Kościuk Dla Nell Podziękowania Dla Kena Carletona, Veroniki Chapman, Toma Deitza, Pat Duffy, Nell Keyes, Charlesa Hudsona i Nancy Ridout Landrum Prolog Z głębi dziejów Góra rozwarła się z hukiem tysiąca gromów, a ze szczeliny wy- trysnął w niebo cyklon wyjącej pary. Z wichrem i wodą pomknęły płonące, wielobarwne błyskawice, rozcapierzone palce zagniewane- go boga. Innego boga, przyobleczonego w ciało srebrzystego ptaka, któ- ry gorączkowo machając skrzydłami, szukał ratunku w ucieczce, pierwszy podmuch złamał niczym gałązkę. Powyrywał mu skrzydła, zwęglił ciało, odarł je do czysta z kości, które następnie rozrzucił na cztery strony świata. Towarzyszył temu straszliwy ból. najokrutniej- sza agonia, jakiej ten bóg kiedykolwiek doświadczył, a przecież w wieczności niemało zaznał bólu. Utkawszy nowe ciało z powietrza i czarnego dymu. zdwoił wysiłki by wyprzedzić czoło burzy obdarzonej niewyobrażalną po- tęgą, którą sam uwolnił. Gnał więc w objęciach tornada, po stokroć rozdzierany na sztuki kłami wichru i po stokroć odzyskując swój pierwotny kształt. Poszarpane rany gór, zakrzepłe strupy płaskowy- żów migały pod nim w przerażającym pędzie, niezrozumiałe i zabój- cze jak spojrzenie bazyliszka. Po raz pierwszy w swoim istnieniu bóg poczuł prawdziwy strach. Któżby się spodziewał, że jego Brat władał taką potęgą, miał w sobie tyle wściekłości? Za sobą widział darte na strzępy powietrze, cze- mu towarzyszyły podobne błyskawicom, lecz jaśniejsze niż słońce rozbłyski. ..Pięknie - pomyślał. - Jeśli on mnie złapie, oznaczać to będzie prawdziwą, wieczną śmierć. Może - ale tylko może - popełniłem )ednak błąd''. Zmusił serce do większego wysiłku i poleciał, szybciej niz co- kolwiek dotychczas prócz wiatru szybowało w powietrzu, aż w koń- cu, niczym śmiertelnie zdrożony, bezsilny rumak spadł w dół. Wysoko ponad nim burza uderzyła w górski szczyt i zdruzgota- ła go. Bóg padł na ziemię i, wtulony w nią, patrzył jak niebo zasnuwa się sadzą, a przyćmione słońce przybiera postać bladego, ochrowego oka, by niebawem zupełnie zniknąć. ,,Teraz on mnie znajdzie i umrę - pomyślał bóg. - Może wcale nie byłem taki sprytny, jak mi się wydawało''. Ale wtedy ziemia go pochłonęła i ułożyła w swym wnętrzu, dając bezpieczną kryjówkę. W górze tymczasem, para zmieniła się w deszcz, który przez dwadzieścia lat z okładem przywracał wilgoć na kość wyschniętym wzgórzom i równinom. Upłynęło znacznie więcej czasu, zanim się obudził. Ponownie przyoblekł się w ciało. Rozprostował skrzydła, poczuł w żyłach ciepło złocistej krwi i wyszedł na powierzchnię. Od razu zauważył, że świat się zmienił. Otaczały go grube pnie strzelistych drzew, tysiące żywych, śmiertelnych stworzeń, dokładnie tak, jak dawno temu ujrzał to w swej wizji. Uwalniając Brata, uwolnił życic na równi ze śmiercią. Wzbił się w powietrze i krążył w prze- stworzach, dopóki nowy świat nie ukazał mu się w postaci zielonego kobierca, który z czasem przykrył nawet zdruzgotane góry. Pośrodku ujrzał Brata. Wciąż tam był, tyle że całkiem spokojny, bez śladu złości. Wił się wzdłuż całej krainy, niczym wąż. połyskujący błękitem nieba. Rzeka. "Całkiem ładna" - pomyślał ptak. ,,Ja natomiast ładny już nie jestem". On bowiem także uległ przemianie. Był teraz czarny do ostatniego piórka, a piękny srebrzy- sty połysk zniknął bez śladu. Wkrótcejednakotym zapomniał. Miał przed sobą nowy. dziwny świat, a w takim miejscu z pewnością nie brakowało nieszczęść. Mrugnął żółtym okiem i upłynęło pięć następnych tysiącleci. Część pierwsza KRÓLEWSKA KREW Księżniczka i doskonała ciemność Hezhi spoglądała w czarną głębię, czując, jak idący od dołu podmuch spowijają niczym oddech dzikiej bestii. Wydało się jej nagle, że spada, choć pod stopami wciąż czuła glinę, mokrą i śliską jak grzbiet salamandry z sadzawki w ogrodzie matki. Hezhi zadrżała; nigdy przedtem nie zetknęła się z taką ciemnością. Od chwili, gdy przed trzema laty odkryła ciasne, wąskie tunele starego pałacu, nie zapuszczała się poniżej górnych pięter, gdzie strop miał postać koronkowej siatki z popękanego kamienia, poprzetykanego dodat- kowo gęstymi korzeniami drzew Q'ay. Dzięki temu w swych wę- drówkach zawsze mogła liczyć przynajmniej na odrobinę światła. Także jej komnata w pałacu nigdy nie tonęła w całkowitym mroku, nawet jeżeli za jedyne oświetlenie służyły jej wątłe płomyki gwiazd pełgające nad przyległym dziedzińcem. Teraz jednak stała twarzą w twarz z chwengyu. doskonałą ciem- nością, o której dotąd tylko czytała, ciemniejszą nawet niż jej smo- liście czarne włosy. Za jej plecami majaczyła słaba szara poświata usiłująca przywo- łać ją z powrotem niczym wierny pies, który czując, ze pani zmierza ku niebezpieczeństwu, napina smycz, aby ją powstrzymać. Ciągnąc dłońmi po wilgotnej ścianie. Hezhi ruszyła naprzód, a jej drobne, bose stopy ugniatały rzadką glinę. Piękne, wyściełane buciki zostawiła dwa zakręty wcześniej, w miejscu, gdzie popękane schody mknęły pod warstwą błota. Jak dawno temu /ostał pogrze- bany dolny pałac? Pamiętała legendy o powodzi, ale żadna z nich nie ujawniała, kiedy doszło do tego nieszczęścia. Chyba za rządów Q'anaty. Któregoś dnia sprawdzi, kiedy to było. "Q'anata". Poślizgnąwszy się, westchnęła głośno i ponownie ciemność roz- warła się, jak gotowa ją pożreć ogromna paszcza. Drżąc na całym ciele, Hezhi odzyskała równowagę. Mogła teraz zawrócić, zawsze tak robiła. Powinna zawrócić. Jej strach był jak świerszcz, który cykał gorączkowo tuż pod mostkiem. Tym razem zaszłajednak dalej niż kiedykolwiek przedtem. Tym razem powodowała nią nie tylko ciekawość. Tym razem miała powód, by brnąć w głąb tych tuneli. "D'en". On gdzieś tu był. Zabrali go kapłani, ot tak. po prostu. Hezhi dowiedziała się tego od Hekes, małej służącej D'ena. Kiedy kapłani chwytali kogoś z królewskiej rodziny, wszyscy wiedzieli, dokąd go zabierali. Zabierali go na dół. Sprowadzali po schodach za salą tronową do starego pałacu, a nawet jeszcze głębiej, tam. gdzie Rzeka wypełniała ukryte fundamenty miasta. Potem nikt więcej już ich nie oglądał, a ich imion albo nie wymawiano wcale albo wyłącznie z przyrostkiem -nata oznaczającym, iż osoba, o której mowa. jest duchem. ,,D'enata" - pomyślała Hezhi bliska łez. Mając dziesięć lat. widziała matkę najwyżej kilkanaście razy. ojca być może nieco c/ę- ściej. Oboje byli dla niej uprzejmi, ale bardziej odlegli niż bogowie. Kuzyn D'en był od niej o trzy lata starszy; odznaczał się miłym usposobieniem i łagodnością. Był jej najlepszym przyjacielem, nie licząc wychowujących ją służących. Jej jedynym przyjacielem z kró- lewskiej rodziny. Spędzali razem każdą wolną godzinę, przemierza- jąc rozległe puste przestrzenie pałacu, umykając strażnikom i służ- bie, szpiegując dorosłych. A teraz D'en zniknął, został jej zabrany. "Odnajdę cię" - przyrzekła. Nie mogła skorzystać ze Schodów Ciemności, którymi poprowadzono chłopca, ale na szczęście znała inne drogi wiodące w głąb podziemi. Musi być jakiś sposób na odnalc/ienie ku/yna. na to, zęby znów się z nim zobaczyć i uchronić przed losem, jaki zgotowali mu kapłani. Odliczyła kolejnych trzynaście stopni. Zejście stało się bardziej strome, by po chwili przejść w zupełnie płaskie podłoże. Hezhi ruszyła naprzód, obijając boleśnie palce stóp o kawałki cegieł, któ- re musiały oderwać się od spękanego sklepienia. Przywarła do ścia- ny po lewej stronie, jak gdyby szukając w niej oparcia i pomocy. Ciemność zdawała się nie mieć końca, choć przecież dziewczynka wiedziała, że zaledwie na wyciągnięcie ręki przebiega przeciwległa ściana korytarza. Wyciągnęła prawe ramię, żeby potwierdzić swe przypuszczenia. O dziwo, nie zdołała dosięgnąć muru; widocznie korytarz się rozszerzał. Hezhi przeszła w zamyśleniu jeszcze parę kroków. Jej nogi wystrzeliły nagle do góry, jak gdyby została mocno popchnięta. Ciężko padła na wilgotną posadzkę, na próżno wyma- chując ręką. Pisk przerażenia przeszedł w bolesne stęknięcie, gdyż na skutek upadku straciła oddech. Zaczęła ześlizgiwać się, nim na dobre pojęła, co ją spotkało. Potem spadała. Czuła, że trwa to niezmiernie długo, zanim świst powietrza ustąpił miejsca piekącemu wybuchowi. Miała wrażenie, że ogień strawił pół jej ciała, wysoko unosząc zamieszkującego w niej małego ducha i wydając ciężkie zwłoki na żer stworzeń zasiedlają- cych głębokie, podziemne jeziorka. Znajdowała się bowiem w sa- dzawce. Woda była ciepła jak w kąpieli i śmierdziała zgnilizną. Powietrze uwięzione w trzech warstwach spódnic utrzymało ją na powierzchni przez chwilę dostatecznie długą, by obolałe płuca zdo- łały zaczeipnąć tchu. Nim jednak w pełni odzyskała przytomność, namoknięte odzienie zaczęło ściągać ją w głębinę. Z przerażającą szybkością przeobraziło się w potężną dłoń, która bezwzględnie zagarniała ją w topiel. Gdyby nie trwoga, która już nią zawładnęła, z pewnością wpadłaby w popłoch w tym właśnie momencie. Nie była jednak na tyle głupia albo sparaliżowana strachem, żeby nie wyplątać się ze spódnic. Szczupłe ciało dziesięciolatki o wąskich biodrach z łatwością wyślizgnęło się z warstw tkaniny, która jeszcze w swej drodze na dno przez chwilę usiłowała opleść dziewczynie kostki. Hezhi właściwie nie umiała pływać, potrafiła natomiast utrzy- mać się na powierzchni. Z zadowoleniem pomyślała o ciężkim. wyszywanym cekinami kubraku, który zostawiła na górze razem 1 butami. Płócienna koszula ważyła niewiele i prawie nie krępowa- ła ruchów. Oczywiście nawet to brzemię wkrótce okaże się dla niej za ciężkie. Hezhi już teraz była znużona i odrętwiała. Właśnie wtedy, po raz pierwszy w życiu uprzytomniła sobie, iż wcale nie ma ochoty umierać. A przecież takie rozwiązanie byłoby proste i łatwe. Woda, pomimo swego odoru, tak naprawdę wcale nie była nieprzyjemna. Zdawała się ją spowijać niczym niosące pocie- chę ramiona albo ciepła derka. Nabrała przeświadczenia, że woda musiała należeć do Rzeki, dawcy życia, praprzodka królewskiej linii. Jej własnego przodka. Czyż Rzece nie leżało na sercu jej dobro? Czyż nie wiedziała ona ojej nieszczęściu i samotności? Tak łatwo było zanurzyć się w jej trzewiach, powrócić do źródła. Może wtedy byłaby znów razem z D'enem. Ale nie, pragnęła żyć, nawet jeśli nienawidziła swojego życia. Było to coś dziwnego, istne objawienie. Nawet stojąc na krytym czerwonym gontem dachu Wielkiej Sali i spoglądając tęsknie na równy bruk dziedzińca, nigdy nie widziała tego tak wyraźnie. Ilekroć bliska była zamachu na własne życie, zawsze w ostatniej chwili się powstrzymywała. Wdrapywała się na ten dach jedynie po to, by utwierdzić się w pewności, że istniał przynajmniej jeden ważny wybór, którego mogła dokonać samodzielnie. Pragnęła kontroli, nie zaś śmierci. Teraz, w obliczu śmierci nie zadanej własną ręką, różnica ta stała się oczywista nawet dla dziesięciolatki. "Chcę żyć - pomyślała - ale mi się nie uda". Właśnie wtedy zawołał ją Tsem. Tsem był czuwającym nad jej bezpieczeństwem strażnikiem, którego przechytrzyła i o którym sądziła, że jest zbyt głupi, by za nią podążyć. - Tsem! - wrzasnęła, wkładając w ten okrzyk wszystkie.siły. - Spadłam! Tonę! Wysoko nad nią przesunęła się słaba żółta poświata. Blask za- czął przybierać na sile na podobieństwo wschodzącego słońca, od- słaniającego ostrą, czarną linię horyzontu. Hezhi pojęła, iż linia ta stanowi skraj przepaści, w którą runęła. Jasność zyskała nagle jądro w postaci jaskrawego światła lampy, za którym niewyraźnie maja- czyły toporne kształty Tsema. - Panienko? - zagrzmiał jego zaniepokojony głos. - Widzę cię, panienko. Zbliż się do s'ciany i przytrzymaj, dopóki po ciebie nie przyjdę. Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegła ścianę, o której mówił Tsem. Wypadła poza krawędź schodów, którymi szła w dół. Sadzawka, w jakiej przyszło jej bronić się przed utonięciem, w istocie była na wpół zalaną salą; schody niewątpliwie biegły dalej, aż do posadzki, która musiała leżeć jakieś dziesięć stóp niżej. Jakże była głupia! Jeśli tylko zdoła dotrzeć do ściany, przytrzymując się jej, dopełznie do miejsca, gdzie schody dotykają wody i wdrapie się po nich na górę. Gdyby tylko nie była taka zmęczona. Ale co robił Tsem? Światło tkwiło nieruchomo w jednym miejscu. Hezhi z trudem dowlokła się do muru. Mur był śliski, bardzo śliski, toteż dawał niewielkie oparcie. Machając nogami ze wszyst- kich sił, próbowała podciągać się rękami, zaś w duchu przysięgała sobie, że jeśli tylko wyjdzie z tego cało, znajdzie kogoś, kto nauczy ją pływać. Skrajnie wyczerpana, Hezhi usłyszała grzmiący plusk, a widocz- na w słabym świetle lampy powierzchnia wody rozbryzgnęła się milionem kropel. W mgnieniu oka ramiona podobne do kamiennych kolumn podtrzymujących sklepienie Wielkiej Sali otoczyły ją i unio- sły w górę, tak że jej głowa znacznie wystawała teraz ponad wodą. Czuła jak potężne mięśnie młócą kipiel pod nią, popychając ich naprzód. Zupełnie jakby była niesioną przez cyklon panią burzy. Nim dopłynęli do schodów, Tsem zaczął dygotać ze znużenia. Ciężko dysząc, położył ją w błocie, po czym sam także osunął się na brzeg. Hezhi słuchała rzężenia swego wybawcy, również zajęta zmaganiem z szalejącym w płucach ogniem. - Czy jestem taka ciężka, Tsem? - zapytała powodowana troską o wiernego strażnika. - Nie, panienko - odparł urywanym głosem. - Doprawdy, ty ważysz tyle, co nic. To Tsem jest ciężki. Myślę, że mój lud nie jest dobry w pływaniu. - Ty nie należysz do żadnego ludu, Tsem - stwierdziła Hezhi i dopiero w kilka lat później dotarło do niej, jak wielki zadawała mu ból, mówiąc w ten sposób. Tsem milczał przez chwilę, potem ochryple się zaśmiał. - Masz słuszność, panienko. Jednak moja matka nie była stwo- rzona do pływania. Olbrzymy trzymają się od wody z daleka. Ojciec mój zaś był człowiekiem, takim jak ty, i zapewne nie lepszym od ciebie pływakiem. - Umilkł, po czym dodał: - Ale rozumu miał znacznie więcej. Mówiąc to, dźwignął ją w górę i Hezhi wylądowała na masyw- nych barkach Tsema. Strażnik ruszył na czworaka w górę pochyłości i niebawem wdrapał się do miejsca, gdzie cierpliwie płonęła pozo- stawiona przez niego lampa. Teraz Hezhi widziała, że stała ona na długim na pięć kroków, płaskim kamiennym podeście umiejscowio- nym w szczycie schodów. Który to starożytny książę zbudował go w ten sposób, by stojąc wysoko, mógł pysznić się przed zebranymi w sali gośćmi? Tsem usadził Hezhi przy świetle i zabrał się za sprawdzanie, czy dziewczyna nie jest ranna, a jego grube palce poruszały się ze zdumiewającą delikatnością. Chociaż liczył sobie zaledwie siedemnaście lat, był wielki. O pół- tora głowy przewyższał wszystkich znanych Hezhi mężczyzn, zaś barki miał tak szerokie, że z trudem obejmowała je rozpostartymi na całą długość ramionami. Gruby kościec oplatały widoczne pod bladą skórą postronki mięśni. Jego nogi były zbyt krótkie w proporcji do reszty ciała, natomiast ramiona - długie. Masywna szczęka była nieco cofnięta, toteż gdy się uśmiechał, odsłaniał zęby podobne do ogromnych kostek do gry z kości słoniowej, takich, jakimi czasem grają żołnierze. Od dziecka ćwiczył, by stać się tym, kim był - strażnikiem królewskiego rodu. Jego matka, pełnej krwi olbrzym, teraz już -nata, należała do ulubienic ojca, a swym wyglądem w peł- nym rynsztunku budziła powszechne przerażenie. Tsem nie był wielki - bardziej przypominał człowieka niż półkrwi olbrzyma - ale za to odznaczał się znacznie większym sprytem. Jej ojciec przewidział to, kiedy nakazał ten związek. Oboje stanowili niezwykłą parę, Pół-olbrzym oraz dziecko. Członki Hezhi przypominały wierzbowe witki, jej drobna, brązowa twarz w kształcie serca stanowiła elegancką oprawę dla czarnych opali oczu. Choć Tsem mógłby ją podnieść jedną ręką, teraz delikat- nie obmacywał jej długie kości. - Chyba nie jesteś poważnie ranna - oznajmił w końcu. - Tym niemniej, powinna cię obejrzeć Qey. Ona zna się na tym znacznie lepiej ode mnie. - Nie, Tsem, nic mi nie jest. - Oprócz tego, że postradałaś rozum. - Nie powinieneś tak do mnie mówić. Jestem twoją panią, nie pamiętasz? Tsem westchnął. - Tak, o mała, lecz twój ojciec jest panem większym. Bardzo by się na mnie gniewał, gdyby ciebie spotkało coś złego. W każdym bądź razie - Tsem wzruszył ramionami - nic na to nie poradzę, jeśli od czasu do czasu powiem coś nie tak. Jak ci wiadomo, Tsem nie jest zbyt bystry. Hezhi roześmiała się drwiąco. - Tak, widziałam, jak odgrywasz tę sztuczkę przed ojcem i jego dworem. "Tsem nie rozumie takich rzeczy, panie''. Ale ja wiem, jak jest naprawdę, Tsem. I ty wiesz, że ja to wiem. - Wiesz za dużo jak na tak młodą osobę - miękko odparł Tsem. Na twarzy Hezhi pojawił się chytry uśmiech. - To musi dawać o sobie znać płynąca we mnie Królewska Krew. Tsem nachmurzył oblicze, jego grube brwi złączyły się na podo- bieństwo bliźniaczych gromów, ale tkwiące pod nimi oczy pozostały łagodne i smutne. Złapał ją za ramię. - Nigdy tak nie mów, księżniczko - wyszeptał. Hezhi zmarszczyła czoło. - Nie rozumiem. Jestem córką mojego ojca. Noszę w sobie Królewską Krew. Także ze strony matki. Któregoś dnia będę potęż- na, tak jak oni. - Któregoś dnia - Tsem potrząsnął głową, jakby chciał po- zbierać myśli. - Ale teraz wracajmy na górę, żeby się wykąpać i przebrać. - Nie - krótko odparła Hezhi, odsuwając się od pół-olbrzyma. __Nigdzie nie idę. - Tak? Więc zamierzasz znowu wpaść do wody? - Powinnam zabrać latarnię, to wszystko. A teraz już ją mam. Słuchaj... - urwała i zmarszczyła brwi. - Sądziłam, że cię zgubi- łam, jak zwykle. Jak mnie znalazłeś'? Tsem lekko się uśmiechnął, odsłaniając ogromne zęby. - Ty nie gubisz Tsema, mała panienko. Tsem zawsze trzyma się z daleka, zawsze pozostaje niewidoczny. Hezhi poczerwieniała. - To przez ten twój głupkowaty głos. Myślałam, że ty też jesteś głupi. Aleja... - ponownie urwała i nieoczekiwanie zaczęła chi- chotać. - O co chodzi? - spytał Tsem. - Wyobraziłam sobie, jak ktoś twego wzrostu skrada się za mną iD'enem. Tsem pogładził ją po ramieniu. - Przykro mi z powodu D'enata. - Jego imię - warknęła Hezhi, z miejsca tracąc dobry humor - brzmi D'en. Nnn! Ja zaś zamierzam go odnaleźć! - Wiedziałem, że to właśnie chodzi ci po głowie! - wykrzyk- nął Tsem. - Księżniczko, to beznadziejne. Zarzuć tę myśl. Spróbuj zapomnieć o swoim przyjacielu. To wszystko, co możesz zrobić. - Nic z tego. - Dokąd pójdziesz? Nawet mając latarnię, twa droga skończy się tam. w wodzie. - Machnął ręką w stronę zatopionych schodów. To ją uciszyło. Tsem miał rację. Ale czy na pewno? W podnie- ceniu wywołanym sporem z Tsemem nie zbadała dokładnie otocze- nia. Wyglądało jednak na to, że Tsem rzeczywiście się nie mylił. Pod wodą widziała niewyraźnie majaczący zarys drzwi. Gdyby do nich dotarła, być może zdołałaby zanurkować i przepłynąć do innego pomieszczenia. A może i nie. - Wrócę - powiedziała - ale tylko do najbliższego zakrętu korytarza. Do ciemnicy na dole prowadzi wiele dróg. Jedną z nich musiał iść D'en. Tsem pomachał palcem. - Zabiorę cię stąd, księżniczko. Twój ojciec mi podziękuje. - A ja tu wrócę, Tsem. Będę tutaj wracać dopóki go nie znajdę albo nie spadnę tak głęboko, że nawet ty mnie nie uratujesz. Skoro zawsze za mną łazisz, to wiesz, co czasami przychodzi mi do głowy. A teraz, gdy juz wiem, jaki jesteś sprytny, spróbuję ci uciec. Nigdy nie byłam tak bystra, jak mogłam, Tsem, ponieważ nie zdawałam sobie sprawy, że jest mi to do czegoś potrzebne. Tsem ponownie ściągnął brwi. - Czego ty ode mnie chcesz, panienko? Moje zadanie polega na zapewnieniu ci bezpieczeństwa. Nie mogę pozwolić, żebyś krę- ciła się tutaj sama. Można tu spotkać różne rzeczy. - Na górze też. - Nie idzie mi o duchy, mała księżniczko. Te są prawie nie- szkodliwe, zaś najgorsze przepędzili kapłani. Tu, na dole, czają się prawdziwe stwory. A kapłani nie zapuszczają się tak głęboko, żeby cokolwiek przepędzić. Hezhi westchnęła. - Już postanowiłam. Możesz albo pójść ze mną - tam. dokąd zechcę - albo zostawić mnie samą. Co wybierzesz7 Chronić mnie, czy zostawić na pastwę losu? - Coś mi się widzi - warknął Tsem - że tak czy inaczej stracę głowę. - Nie pozwolę, żeby oni to zrobili, Tsem. - W takich sprawach nie masz nic do powiedzenia, księż- niczko. Przez chwilę Hezhi bliska była rezygnacji. Tsem był taki dobry, taki wierny. Był przyjacielem prawie jak D'en. Ale Tsem, podobnie jak i cała reszta służby, zachowywał wobec niej pewien dystans. Nawet Qey, piastunka, która zastąpiła jej matkę, w ciągu ostatnich kilku lat odsunęła się od Hezhi. D'en ze swym uczuciem był kimś całkowicie wyjątkowym. __ Tscm - powiedziała zdecydowanym tonem - ja odnajdę D'ena. Z tobą lub bez ciebie. Tsem pokiwał ze smutkiem głową, nie odrywając wzroku od zatopionej sali. - Bardzo dobrze - westchnął. - Wobec tego ze mną. Ale nie teraz, panienko. Nie dzisiaj. Jutro, kiedy odpoczniesz i przywdzie- jesz odpowiedni strój. - Pójdziesz ze mną? - Tak, choć nie wyjdzie z tego nic dobrego. - Znajdziemy go - przekonywała Hezhi. - Co być może wcale nie będzie dobre - łagodnie odparł Tsem. - Myślisz, że on nie żyje? Tsem przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zagar- nął dziewczynkę w mocarne ramiona. - Zostając tu dłużej w takim stanie, dostaniesz gorączki, księż- niczko. - Pochyliwszy się, podniósł latarnię i ostrożnie ruszył w górę pokrytych błotem schodów. - Dlaczego oni ich zabierają, Tsem? - Nie wiem, księżniczko - odparł strażnik po nieco zbyt długiej chwili zastanowienia. - A ja myślę, że wiesz - rzuciła Hezhi rozdrażnionym tonem. - Czy oni zabierają również służbę? - Nie. Kiedy jakiegoś służącego spotyka kara, wymierza się ją publicznie, z hukiem, tak żeby pozostali o tym wiedzieli. Tsem pokonał najtrudniejszy odcinek drogi i z miejsca, do któ- rego dotarli, widać już było odległy załom korytarza, skąd sączyła się słaba, szara poświata. - Czy ty naprawdę nie wiesz, dokąd ich zabierają, Tsem? - Naprawdę. W każdym bądź razie nie mam pewności. - Myślisz, że mnie też zabiorą? - Nie - odrzekł Tsem, ajego głos zabrzmiał dziwnie matowo i bezbarwnie. - Jeśli mogli zabrać D'ena, to dlaczego nie mogą zrobić tego ze mną? Tsem wzruszył potężnymi ramionami. - Za dużo myślisz, księżniczko. Dlatego, że nie mogą i koniec. Tsem potrafił trzymać język za zębami. Hezhi wiedziała, kiedy już nie da się wydobyć z niego ani słowa więcej. Gorąca kąpiel sprawiała przyjemność. Zagniewane spojrzenie Qey przyjemne jednak nie było. Jej okrągła twarz była niczym maska, a orzechowe oczy rzucały w świetle lamp niebezpieczne błyski, gdy tylko pochylała się. aby trochę poszorować zaschnięte na stopach Hezhi błoto. - Gdzie twoja sukienka? - wyszeptała po pewnym czasie Qey. Jej szept nie brzmiał jednak konspiracyjnie, nie zachęcał też do zdradzania sekretów. Qey uciekła się do szeptu tylko dlatego, żeby nie krzyczeć. Hezhi skrzywiła się, gdyż szorstka ścierka bez cienia delikatności przejechała po jej twarzy oraz szyi. Nie odrzekła ani słowa. - Twoja sukienka! Co z nią? Twoi rodzice pomyślą, że ją sprzedałam. Albo Tsem! Jeśli ja cię nie obchodzę, pomyśl przynaj- mniej o nim. Z pewnością ktoś widział, jak niósł cię całkiem nagą. Oni mogą go wykastrować! Hezhi nie wiedziała, co oznacza słowo ,,kastracja", była jednak pewna, że nie kryło się za nim nic dobrego, skoro było zagrożeniem dlaTsema. - Nikt nas nie widział - odburknęła Hezhi. Szczypiące mydło wyciskało jej z oczu łzy. Od czasu zniknięcia D'ena uroniła ich całe morze, a jej oczy, niczym Rzeka zdawały się dysponować niewy- czerpanymi zasobami. - Nie bądź tego taka pewna. Jesteś tylko dzieckiem! - Głos Qey zaczął mimo wszystko mięknąć, a gorączkowe szorowanie zyskało na delikatności. A kiedy wreszcie z oczu Hezhi łzy popły- nęły niewstrzymaną strugą, Qey wzięła ją w objęcia, plamiąc swą prostą sukienkę mydlinami. - Dziecko, dziecko - wyszeptała. - Co my mamy z tobą zrobić? Później, w kuchni. Qey w ogóle do tej sprawy nie wracała. Jasny słoneczny blask zalewał dziedziniec, przydawał kuchennym ścia- nom wesołej barwy. Warkocze czosnku i szalotki połyskiwały bielą oraz purpurą ponad stołem, przy którym Qey wygniatała huzh - gruboziarnisty, czarny chleb. Hezhi za nim przepadała, zwłaszcza, jeśli był posmarowany syropem z granatów i śmietaną. Ciepła woń drożdży mieszała się z zapachem gorącej kawy oraz jałowcowym dymem napływającym z podwórca, gdzie wolno rozgrzewał się chlebowy piec. Tsem drzemał na słońcu, a na jego szerokiej twarzy jaśniał szczęśliwy uśmiech. - Kiedy nauczę się gotować? - spytała Hezhi. Qcy, nie podnosząc głowy, zawzięcie wyrabiała ciasto. - Już mi pomagasz - odparła po chwili. - Nie dalej jak wczoraj rozbijałaś dla mnie jajka. - Ale mi chodzi o prawdziwe gotowanie - zaoponowała Hez- hi, dokładając starań, by ukryć niezadowolenie. I tak miała dzisiaj dosyć kłopotów. - Nie n\a takiej potrzeby, mała - zapewniła Qey. - Zawsze znajdzie się ktoś taki jak ja, kto ci coś ugotuje. - Ale przypuśćmy, że ja chcę gotować - obstawała przy swoim Hezhi. - A przypuśćmy, że ja nie chcę? - odparła Qey. - Nikt z nas nie wybiera tego, co robi, Hezhi. Wszystko jest postanowione i zro- bisz najlepiej, godząc się z takim stanem rzeczy. - A kto to postanawia? - Wszyscy. Rzeka. Ano właśnie. Jeżeli Rzeka coś postanowiła, nie było od tego odwołania. - Czy to Rzeka zdecydowała w sprawie D'ena? Qey wahała się przez chwilę, po czym wytarła dłonie w fartuch, klęknęła przy Hezhi i wzięła jej ręce w swoje. - Hezhi, kochanie - powiedziała. - Przykro mi z jego powo- du. To był dobry chłopiec i nawet go lubiłam. Odetchnęła głęboko. Hezhi zdawało się, że piastunka usiłowała zachować w ten sposób spokój. - Hezhi - podjęła Qey - musisz zrozumieć, iż Tsem i ja... nie jesteśmy tacy jak ty. Nie możemy mówić i czynić tego, na co mamy ochotę. Są tacy, którzy nas śledzą, a nawet jeśli oni na nas nie patrzą, czyni to za nich Rzeka. To dlatego ani Tsem ani ja nie możemy rozmawiać z tobą o wszystkim, na co byś miała ochotę. Rozumiesz? Hezhi wpatrywała się w Qey, usiłując dostrzec, co się zmieniło. Kobieta, która ją wychowała, teraz wyglądała bowiem jakoś inaczej. Była niższa? Inna? D'en miał w sobie Królewską Krew. Jeśli coś złego mogło dosięgnąć jego, o ileż łatwiej mogłoby to spotkać Qey lub Tsema? A tego Hezhi nie chciała. - Rozumiem, Nama - odpowiedziała. Qey uścisnęła jej dło- nie, po czym wróciła do ugniatania ciasta na chleb. Wyglądała na nieco szczęśliwszą. Hezhi przeniosła spojrzenie na Tsema. ,,Jego też nie powinnam zmuszać" - pomyślała, wspominając wcześniejszą rozmowę. Ale musiała tak postąpić. Poza tym, kto lub co mogłoby zabrać Tsema? II Dar stali i płatków róży Perkar wyciągnął swój nowy miecz ku słońcu. Radując się płyn- nym lśnieniem światła na wypolerowanej powierzchni, ważył w dło- ni zabójczy ciężar. Z głębi piersi wydał głośne krakanie - wspaniały zew wojenny kruków - aż pasące się w pobliżu krowy zadarły łby i posłały mu oskarżycielskie spojrzenia. Perkar jednak nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Miał miecz. Przeciął nim powietrze raz, drugi, trzeci, po czym niechętnie wetknął broń w przewieszoną przez plecy ozdobną pochwę. A prze- cież nawet tam oręż go cieszył, nieustannie czuł bowiem nowy ciężar tej oznaki swej męskości. Piętnastoletni mężczyzna! Albo mąż do- statecznie dojrzały, by otrzymać miecz. Ponownie dotknął rękojeści, a w jego szarych oczach zalśniły iskierki radości. "Nie - powiedział mu ukryty wewnętrzny głos. - Dostałeś ten miecz, ponieważ okazałeś się godny zaufania. Pilnuj ojcowych krów!" Nawet wzmianka o przyziemnych obowiązkach nie popsuła Per- karowi dobrego nastroju. Ostatecznie to właśnie robili wszyscy dorośli - pilnowali swoich obowiązków. Sumienny Perkar prze- był biegnący pastwiskiem niewielki grzbiet. Słońce znajdowało się w połowie drogi między południem a zachodem, barwiąc złotem zielony krajobraz. Wokół pastwiska rozciągały się gęste lasy. dzikie i rozległe jak na początku świata. Łąka płynęła tymczasem łagodnie na wschód, a jej powierzchnię pstrzyły tu i ówdzie rdzawoczeru one plamy bydła z ulubionej przez ojca odmiany. Rzadka linia wierzb między dwoma wzgórzami znaczyła bieg strumienia, którego wody niespiesznie przecinały równinę. Wspiąwszy się na szczyt wyższego z nich, Perkar przystanął przed skromną świątynią: sięgający pasa kamienny ołtarz przykry- wała rozrzucona na cedrowych belkach trzcina. Na ołtarzu spoczy- wała prosta misa. Z przytroczonej do pasa skórzanej sakwy chłopak wydobył bryłkę kadzidła, rozniecił ogień za pomocą hubki i za- ostrzonego kołka. Gdy tylko łój padł na rozżarzone głownie, w po- wietrze wzbił się słaby zapach cedru. Odchrząknąwszy, czystym, mocnym głosem zaintonował pieśń: Kiedyś byłam polaną W pradawnym lesie Kiedy przyszli ludzie Z czworokątnymi toporami Z dziesiątkami pragnień Pozostałam sobą Odrzuciłam ich prośby Odegnałam twardymi cierniami... Perkar odśpiewał skróconą wersję długiej historii mówiącej o tym, jak to dziad jego ojca przekonał boga lasu, by ten zezwolił wyciąć drzewa pod pastwisko. Ponieważ dziad ów odznaczał się pokorą, a także wzniósł ten chram, duch w końcu wyraził zgodę. Rodzina Perkara pozostawała w dobrych stosunkach z Panem Pa- stwiska, jak również z duchami przyległych ziem. Pozostawiwszy dymiące kadzidło, chłopak przeszedł do drugiej świątyni, tej umiejscowionej na skraju lasu. Pieśń, którą w niej odśpiewał, była nieco krótsza, mniej bowiem zawdzięczali Niepo- skromionej Kniei i żeby ją udobruchać, pozwalali jeleniom, a także innej zwierzynie paść się na obrzeżach pastwiska. Kiedy wreszcie dotarł do strumienia, słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Strumień wyżłobił sobie głębokie koryto; równie głębokie były ścieżki, jakie bydło wydeptało do wodopoju. Ten zakątek Perkar lubił najbardziej. Kiedy jasne słońce świeciło wysoko nad głową, często tutaj przychodził szukać ochłody w wodzie, uganiać się za rakami albo rzucać koniki polne na powierzchnię wody i patrzeć jak Z głębin skaczą do nich ryby. Nucąc coś pod nosem, zadowolony z dotyku obijającego się o plecy miecza, Perkar ruszył w górę strumienia, daleko od zmąconej przez krowy wody, do miejsca, gdzie czysta, chłodna struga opuszczała cień lasu. Tam przystanął i przez chwilę sycił się odmienną od łąki oraz bydła wonią usłanej liśćmi czarnej ziemi. Wyciągnąwszy ręce, zaczerpnął w dłonie wody i skropił nią głowę. Potem wyjął ofiarę, którą przygotował dla wody - płatki róży z ogrodu matki - i zaczął śpiewać: Jestem boginią Strumienia Kosmykiem długich włosów wijącym się pośród wzgórz Długimi ramionami sięgającymi w głąb doliny... Perkar zakończył śpiew, uśmiechnął się i usiadł na brzegu. Prze- czesał palcami krótkie kasztanowe włosy, ściągnął z nóg mięk- kie buty z cielęcej skóry i zanurzył stopy w wodzie. Gdzieś na pastwisku zaryczał Kapaka, stary czerwony byk, budząc odzew całego stada. Na koniec Perkar ściągnął z pleców miecz, położył go sobie na kolanach, po czym, pełen podziwu, przystąpił do oględzin. Klinga była wąska, obosieczna, długa niemal jak jego ramię. Rękojeść uczyniono na tyle dużą, by zapewniała oburęczny chwyt. Cała obciągnięta była skórą, a jedyną jej ozdobę stanowiła gałka i polerowanej stali. - Wiem, kto go zrobił - rozległ się dziewczęcy głos. Perkar ze zdumienia omal nie upuścił miecza. Z szeroko otwar- tymi ustami rozejrzał się dokoła. Dziewczyna stała zanurzona po pas w strumieniu, a za cały przyodziewek służyły jej ciemne, mokre włosy. Miała bladą twarz o barwie kości słoniowej oraz duże oczy w kształcie migdałów w kolorze zachodzącego słońca. Mogła być starsza od niego najwy- żej o rok. Perkar nie dał się zwieść. - Bogini!-wyszeptał. Dziewczyna uśmiechnęła się i zawirowała w wodzie, zataczając włosami obszerny krąg. Nie mógł dostrzec, gdzie kończą się jedwa- biste pukle, a zaczyna toń strumienia. - Lubiłam płatki róży - powiedziała. - Dawno cię nie widziałem - wyszeptał Perkar. - Minęło wiele lat. - Aż tyle? Nieco urosłeś. No i masz miecz. - Ano tak - głupio przytaknął Perkar. - Pozwól mi go obejrzeć. Perkar posłusznie wyciągnął miecz w jej stronę. Bogini Stru- mienia zbliżyła się, z każdym krokiem odsłaniając coraz więcej swego ciała. Doprawdy, wyglądem bardzo przypominała człowie- ka, toteż Perkar sporo musiał się natrudzić, żeby odwrócić od niej wzrok. - Możesz na mnie patrzeć - powiedziała, poczym przymknę- ła oczy, skupiając się na orężu. - Tak, wykuł go ten mały bóg stali. Ko, i ostudził we mnie dalej w górę prądu. - To prawda! - z zapałem przytaknął Perkar. - Ko jest ponoć spokrewniony z moją rodziną. Słyszałem, że spłodził ojca mego dziadka. - Można tak powiedzieć - odrzekła bogini. - Twój ród zamieszkuje w tych stronach od pradawnych czasów. Wasze korze- nie sięgają głęboko i splatają się z naszymi. - Kocham cię - wydyszał chłopak. - Oczywiście, że kochasz, głuptasie - rzuciła z uśmiechem. - Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia, kiedy miałem pięć lat. Od tamtej chwili wcale się nie zmieniłaś. - Ależ zmieniłam - zaoponowała bogini. - Trochę tu, trochę tam. W niektórych miejscach stałam się szersza, w innych zaś węższa. Moje włosy, wysoko w górach, zmieniają się najbardziej. Zmienia je każda burza, kształtując drobne strużki, które do mnie wpadają. - Chciałem powiedzieć... - Wiem, co chciałeś powiedzieć. Moja ludzka postać zawsze wygląda tak samo, mały Perkarze. - Ponieważ... - Ponieważ dawno temu poświęcono mi kogoś o takim wyglą- dzie. Zapomniałam jej imienia, choć nadal pamiętam nieco z jej wspomnień... - Ona była śliczna - stwierdził Perkar nieco pewniejszym tonem. Kiedy mówił coś takiego dziewczynom, te oblewały się rumieńcem i odwracały twarze. Bogini Strumienia posłała mu tylko baczne spojrzenie. - Umizgujesz się do mnie, mały Perkarze? Jestem o wiele starsza niż cały twój ród. Chłopak nic nie odrzekł. - Jakież to głupie - ciągnęła bogini. - Cała ta historia z mie- czami i mężczyznami. Zawarłam umowę z twoim rodem tylko dlatego, że to mnie bawiło. - Umowę? - Za otrzymaniem przez ciebie miecza kryje się więcej niż ci zapewne wiadomo. Głupi, symboliczny gest, ale jak już powiedzia- łam, zabawny. - Wyciągnęła ku niemu długie, smukłe ramię. Podał jej dłoń, czując że ma ciało ciepłe jak prawdziwa Ludzka Istota. Cała lśniąca, wyszła z wody, a jej zgrabne nogi prawie go dotykały. Pachniała jak... Nie potrafił tego odgadnąć. Płatki róży? Perkar był przestraszony. Ostatnio był na osobności z Hame, dziewczyną w swoim wieku. To, co robili - dotykając się nawza- jem, badając własne ciała - napędziło mu nielichego stracha. Po- czuł wtedy taki ogromny głód. Nie miał pojęcia, jak równie potężne pragnienie można zaspokoić, choć pewnego razu w samotności bliski już był rozwiązania tej zagadki. Ale ta pociągająca go ku sobie kobieta nie była człowiekiem. Była Anishu, duchem, boginią. Perkar dygotał na całym ciele, gdy delikatnie rozpinała mu pas spodni. - Ciii - zaszemrał Strumień. - O nic się nie martw. Perkar i bogini leżeli pod niebem, które przybrało barwę szarego łupka. Okiennice najjaśnieszych gwiazd rozwierały się w miarę jak noc coraz szerzej otwierała swe okna. Huna, Blada Królowa, prze- bywszy już połowę drogi po nieboskłonie, jaśniała w postaci grubego sierpa. Choć nocny podmuch powinien nieść ochłodę, naga skóra Perkata pulsowała nienaturalnym gorącem. Bogini Strumienia prze- ciągnęła palcem wskazującym po obrysie jego szczupłej twarzy. Zachichotała, natrafiwszy na skromne zaczątki brody, a gdy zakło- potany oblał się rumieńcem, pogładziła go po policzku. - Wy. ludzie, starzejecie się tak szybko - powiedziała. - Nie przyspieszaj tego bardziej, niż jest to konieczne. Perkar pokiwał głową, choć niczego nie rozumiał. Jego życie było teraz aż nadto pełne. Miał wrażenie, że wszystko, co do tej pory widział i poznał, chciało z niego wykipieć, przekształcając się w coś, czego nigdy nie oczekiwał. Myślenie przychodziło mu z trudem, no a do tego był jeszcze zakochany. - Wtedy, za pierwszym razem, gdy byłem taki mały - zagad- nął - dlaczego mi się pokazałaś? - Nie potrzebuję powodów, żeby się ukazać - odpowiedziała wesoło. - Lecz teraz przyszłaś, aby dotrzymać umowy. - Mniej więcej. Poprzednim razem przyszłam do ciebie, bo się śmiałeś, a twój śmiech wydał mi się piękny. Chciałam usłyszeć cię ludzkimi uszami. - To strumień nie słyszy? - Och, słyszy. Słyszę wszystko, całą moją długością oraz sze- rokością, od gór po... -Jej śliczna twarz przybrała chmurny wyraz. - Słyszę to wszystko. Ale nie tak. Bycie przywiązaną do jednego miejsca, bycie kropką, szybko wędrującą plamką, to coś zupełnie innego. - Tak właśnie nas postrzegasz? Jako plamki? Ściągnęła brwi i przewróciła się na bok, połyskując krzywizną biodra, które Perkarowi wydało się niesamowicie piękne. - Dawniej moje wspomnienia były inne. Pamiętam swoje na- rodziny dawno, dawno temu. Pamiętam, jak po raz pierwszy przy- wędrowałam w te strony tamtym starym korytem. - Wskazała ręką za siebie. - Zazwyczaj jednak wszystko to wyglądało tak samo: przybór po deszczu, spotkanie z małymi i przyjęcie ich do siebie. Drobne myśli wszystkich zamieszkujących we mnie stworzeń. Sta- rzy ludzie - nazywacie ich Alwat - przychodzili i dotykali mnie od czasu do czasu, leczja niemal ich nie dostrzegałam, chociaż inne duchy sporo mi o nich opowiadały. Potem przyszli twoi ludzie. Początkowo mnie złościli, więc próbowałam ich ignorować. Właśnie wtedy zabili tę dziewczynę i wrzucili ją do wody. Krew jej przemie- szała się ze mną, poczułam, jak jej krótkie, małe życic odpływa we mnie. Zupełnie inaczej niż ryba. To było bardzo smutne, że Ludzkie Istoty sądziły, iż łaknę czegoś takiego. To nie leży w mej naturze. - Ojciec powiada, że pewne duchy potrzebują śmierci. - Potrzebująjej duchy lądowe, jednak ofiary nic ich nie obcho- dzą. Bez śmierci, lasy nie mają co jeść. Aleja... - Strumienie nie łakną śmierci? Perkar początkowo popadł oszołomienie. Myśl. że bogini może płakać, nie mieściła się w jego młodej głowie. A jednak tak było w istocie. - Dlaczego płaczesz? - Moja pieśń. Czy pamiętasz jej ostatnią część? "Oczywiście - pomyślał Perkar. - Jak mógłbym zapomnieć twoją pieśń7" Odchrząknął, by przeczyścić gardło. Wezbrana, Płynę pośród niskich traw Gdzie piją ze mnie dzikie konie Tam jest mój kres, płynę dalej Lecz nie taka sama Nie jestem już młodą kobietą Dalej jestem Starcem Starcem I wszyscy się mnie boją. Kończąc pieśń, Perkar ze zdumieniem zajrzał w pełne łez oczy. - O co chodzi? - Ten Starzec - powiedziała w końcu - jest straszliwym bogiem. On mnie zjada. Zjada! - Zadrżała na całym ciele, a jej oddech stał się świszczący. - Pochłania mnie codziennie. Z czasem połknie i to nasienie, które we mnie złożyłeś. On pożera wszystko. Podniosła się, osrebrzona przez Hunę niczym nocna bogini. - Trzymaj się od niego z daleka, Perkarze - powiedziała. - Zaczekaj. Ja cię kocham. - Także i on zaczął płakać. - Zawsze tu jestem. - Znowu westchnęła, lecz tym razem w głosie jej znać było boleść, jak gdyby pragnęła dodać: "A on zawsze mnie pożera". Wyobraził sobie, jak w każdej chwili dnia ona stacza się w niego ze wzgórz, kimkolwiek był. Weszła na wodę, uśmiechnęła się, a w następnym momencie była już tylko srebrzystą kaskadą opadających kropel. Drobną falką. Strumieniem. Perkar wpatrywał się w nią do późna w nocy. - Kocham cię - powtórzył. Podniósł miecz wykuty przez boga Ko, ale jego ciężar nie budził już w nim radości, a wręcz przytłaczał. Nie trapiła go jednak melancholia, przygnębienie, czy rozpacz. Czuł się silny i szczęśliwy. Był przy tym trzeźwy. Zdecy- dowany. "Dowiem się, kim jest ta Rzeka, która ją pożera - obiecał. - Będzie to pierwsza rzecz, jaką uczynię". Rankiem Perkar wracał do domu. Wschodzące słońce rozpędziło wszelkie smutki, przydało lekkości jego krokom, a nawet rozjaśniło mocne, cedrowe ściany ojcowej damakuty. Zatrzymał się przy małej świątyni u podnóża wzgórza, na którym wzniesiono gród i ofiarował odrobinę wina śpiącemu w kamieniu malutkiemu bogowi. Gdzieś zza wału doleciało pianie koguta. Damakuta zawsze wydawała mu się niewyobrażalnie wielka, ale kiedy zadarłszy głowę, spojrzał na nią teraz, domostwo wyraźnie zmalało. Był już pod każdym względem mężczyzną, pierwszym wkraczającym w dorosłość synem swego ojca. Niebawem zacznie szukać Piraku, rzeczy o wielu obliczach: przeznaczenia, bogactwa, bydła, poważania, no i oczywiście domu. Pomyślał, że gdy przystąpi do budowy, nigdzie nie znajdzie lepszego wzorca niż dom ojca. Jego mocne ściany uchroniły rodzinę oraz bydło przed niejednym napa- dem zazdrosnych wodzów, a raz nawet wytrzymały zażarty atak jeźdźców ze wschodnich równin. Wzniesiona w obrębie wałów sadyba dzięki solidnej budowie zapewniała ciepło w najsroższą zimę, a także chłód w lecie, kiedy usunięto zamykające świetliki deski. Perkar ochoczo poderwał się na nogi i lekkim krokiem ruszył w górę stoku. Brama była oczywiście otwarta, a trzymający straż w wieżyczce Apiru, jeden z niewolników ojca, pomachał mu na powitanie. - Dzień dobry, Perkarze - zakrzyknął nieco nazbyt głośno. Nieco nazbyt... Czy to nie kpiący uśmiech przemknął przez jego oblicze? - Dzień dobry - odparł Perkar. Czy Apiru wiedział? Czy wszyscy wiedzieli? Na leśnych bogów, czy wiedziała matka? Krok Perkara stał się nieco mniej radosny, gdy ujrzał ojca siedzą- cego na zydlu pośrodku dziedzińca. Podwórzec był duży i oczysz- czony do ostatniego źdźbła przez uganiające się po nim złocisto- -czerwone kurczęta. Uczyniono go na tyle obszernym, by w razie napaści mógł pomieścić najcenniejsze sztuki bydła, a mimo to pano- wał na nim tłok. Jak na tę porę dnia, przebywało tu /a dużo ludzi. Ojca otaczali bowiem niewolnicy ze swymi rodzinami. Młodszy brat oraz siostra z mężem tłoczyli się na progu domu. Byli tam też dwaj młodsi bracia ojca z żonami, no i dziad! Musiał przybyć w nocy ze swego grodu oddalonego o dobry dzień drogi. Co się działo? .- Dzień dobry, Perkarze - rzucił ojciec. Pobrużdżona, ogorza- ła twarz o ostrych, nieprzeniknionych w chwili obecnej rysach i orli nos stanowiły bardziej zniszczoną kopię oblicza Perkara. Perkar denerwował się, ilekroć nie potrafił odczytać myśli rodzica. - Dzień dobry, ojcze. Niechaj otacza cię Piraku. - Było to uroczyste powitanie, jako że Perkar podejrzewał, iż trafił na jakąś uroczystość, chociaż nikt ze zgromadzonych nie miał na sobie od- świętnego przyodziewku. Co więcej, ojciec zdjął nawet koszulę, odsłaniając twarde mięśnie i białe smugi blizn, których Perkar za- wsze mu tak bardzo zazdrościł. - Czy dobrze spędziłeś noc, synu? Czy czujesz się teraz bar- dziej mężczyzną? Perkar czuł, że na policzki występuje mu rumieniec zakłopotania. Ojciec wiedział. Przypomniał słowa bogini o układzie łączącym ją z jego rodziną. - Ach... - zdołał tylko wymamrotać. Przez dziedziniec przetoczył się wesoły śmiech. Kumę, najstar- szy pies ojca, uniósł głowę i szeroko ziewnął, jak gdyby i on miał w tej sprawie coś do powiedzenia. - Jeszcze jedno, Perkarze, i staniesz się mężczyzną - powie- dział ojciec z zagadkowym uśmiechem na ustach. - Aleja myślałem... - Perkar urwał w pół zdania. Kiedy ktoś czegoś nie wiedział, najlepiej było zachować milczenie. Żałował bardzo, ze to właśnie on jest najstarszym synem, że nie miał sposob- ności podejrzeć kogoś osiągającego dojrzałość. - Cóż to takiego, ojcze? - Ano to, że pobiję cię sromotnie - wyjaśnił rodzic. Na jego gest wystąpił Padat, kuzyn Perkara. Dokładając starań, by ukryć uśmiech w okalającej krągłą twarz płowej brodzie, niósł dwa ciężkie, wystrugane z drewna ćwiczebne miecze. Perkar poczuł ucisk w doł- ku. ,,O nie. Tylko nie przy wszystkich". Jako pierwszy miecz otrzymał ojciec Perkara, dopiero potem przyszła kolej na młodzika. Perkar z ociąganiem zbliżył się do rodzica. - Ja, Sherye. starszy rodu Barku, wyzywam tego młokosa do walki. Czy wszyscy to słyszycie? Rozległo się chóralne potwierdzenie. Sherye z uśmiechem popa- trzył na syna. Perkar odchrząknął. - Ach... ja, Perkar, syn Sherye, syn starszego rodu Barku, biorę to wyzwanie w usta, przeżuwam jak strawę i wypluwam. - Niechże tak będzie - odezwał się dziad ze swego stotka. Zaczął się pojedynek. Sherye stał nieruchomo, czekając aż Perkar uczyni pierwszy ruch. Zawsze tak robił. C/ekał niby lew albo wąż., a kiedy Perkar nacierał... Jednak tym razem Perkar nie zdążył nawet przyjąć postawy, a ojciec już był przy nim. Dębowe ostrze dosięgło ramienia chłopaka szybko i mocno. Perkar instynktownie uniósł swój oręż. Wciąż niezbyt pewnie stał na nogach, więc choć zdołał odeprzeć kolejny atak, pod jego naporem potknął się i upadł. Udając, że w jego wyniku ucierpiał bardziej niż w rzeczywistości, pozostał na klęczkach, po czym znienacka ciął w wysuniętą do przodu nogę ojca. Ale Sherye'a oczywiście już tam nie było. Skoczył wysoko w powietrze, zaś jego wirujący miecz przypominał brązową plamę, nim w okamgnieniu spadł na bark Perkara. Natychmiast pojawił się paraliżujący ból. Chłopak omal nic wypuścił broni, lecz zamiast dać za wygraną, zaciekle ruszył naprzód zagrzewany okrzykami swojej rodziny. Sherye zbliżył się z ojcowskim wyrazem twarzy. Karzące ostrze uderzyło ponownie, a jedyną pociechą Perkara był fakt, iż uczyniono je z drewna, nie zaś z dobrej stali. Cios przeszedł bez trudu przez jego pospiesznie zastawioną gardę i wgryzł się w odsłonięte udo. Równie dobrze mógłby spaść na biodro, na całe życie czyniąc go kaleką, choć miecz był tylko drewniany. Perkar miał dość tej nauczki. W pojedynku z ojcem był bez szans. Kiedy następnym razem ostrze pomknęło w jego stronę, zamiast zrobić unik, skoczył mu na spotkanie, wyprowadzając własny cios w bok Sherye'a. Miecz ojca trafił go w drugie ramię, natomiast jego broń przecięła tylko powietrze. Perkar zagryzł wargi. Sherye przerwał atak, cofnął się i zmierzył wzrokiem swego najstarszego syna. Ludzie znów się z niego śmiali. Perkar przyjął postawę, po czym natarł z impetem. Ojciec i syn starli się, zadając sobie nawzajem mnóstwo ciosów. O dziwo, żaden z nich nie dotknął Perkara, chociaż chłopak sam nie wiedział, jakim cudem sparował ten wymierzony prosto w jego głowę. Co więcej, a zakrawało to na jeszcze większy cud, jedno z jego pchnięć dosięgło ojcowego ramienia. Zachęcony tym Perkar wydał głośny okrzyk i runął naprzód. Skupiony na ataku, zupełnie się odsłonił. Ojciec był szybszy i jego miecz jako pierwszy spadł na żebra syna, rodząc w nich piekący ból. Jednak w chwilę później Perkar zupełnie o nim zapomniał, gdyż zdołał wreszcie ugodzić ojca w rękę. Jego radosny okrzyk został jednak szybko 'stłumiony, gdy Sherye, odwróciwszy się, zdzielił go mocno między łopatki. Niebawem chłopak stracił rachubę spadających nań razów. Za prawdziwy cud uznał to. że w trakcie walki uniknął jakichkolwiek złamań, ajedyna krew popłynęła z przygryzionej przez niego wargi. Panujący w saunie upał był znakomity i teraz Perkar niemal cieszył się z otrzymanych razów. Obolałe mięśnie oraz rozległe sińce w gorącym powietrzu stały się mniej dokuczliwe. Woti zresztą także zrobiła swoje. Spłynęła w głąb jego gardła niczym rozpalony węgiel i wypełniła ciepłem żołądek, nim rozlała się po wszystkich żyłach. - Nigdy nic zapomnisz smaku pierwszego łyka woti - powie- dział ojciec. - Nigdy też nic zapomnisz dnia, w którym stałeś się mężczyzną. - Po takim laniu, na pewno nie - poskarżył się Perkar żartob- liwym tonem, tak by ojciec wiedział, że nic żywi do niego urazy. - Dobrze to zniosłeś. Jestem z ciebie dumny. Perkar pochylił głowę, nie chcąc pokazać szerokiego uśmiechu zadowolenia zrodzonego słowami ojca. Sherye położył mu dłoń na ramieniu. - Piraku - rzekł. - Odnajdziesz Piraku, tak jak ja i mój ojciec. Perkar skinął głową; nie zdołał wykrztusić z siebie słowa. Sie- dzieli we dwójkę w milczeniu, czekając, by ciepło przeniknęło do ich kości. Sherye rzucił na kamienie garść skropionych wodą świer- kowych igieł i wnet, przy wtórze syku, spowiły ich kłęby wonnej pary. - Ona jest piękna, prawda? - odezwał się w końcu ojciec. - Tak, piękna, ojcze... - Hm? - mruknął Sherye, nie otwierając oczu. - Kocham ją, ojcze. Starszy mężczyzna prychnął. - Oczywiście, że ją kochasz. Wszyscy ją kochaliśmy... kocha- my. Chociaż sposób, w jaki to robimy, ulega zmianom. To dlatego, synu, nasi dziadowie zawarli z nią ten pakt. Dobrze jest kochać tę ziemię. - Nie, to nie tak - wpadł mu w słowo Perkar. - Kocham ją jak... - Jak pierwszą kobietę, z którą się kochałeś, wiem. Ale ona jest Anishu, synu. Wkrótce się o tym przekonasz. - To już się kiedyś wydarzyło! Tamta pieśń, Pieśń o Moriru, gdzie... - Znam tę pieśń, synu. Ale tamten mężczyzna umarł, a Moriru wciąż żyła i żyła, zawsze smutna. Tak by się to skończyło. - Uśmiechnął się i zwichrzył kasztanową czuprynę syna. - Niedługo znajdziesz sobie jakąś dziewczynę spośród ludzi. Nie musisz się o to martwić. - Ona już jest smutna - wyszeptał Perkar, nie chcąc tak szybko zamykać tej kwestii. - Ona powiada... - Synu - w głosie Sherye'a zabrzmiały uroczyste tony. - Synu, daj temu spokój. Nie możesz dla niej nic zrobić. Zostaw sprawy ich własnemu biegowi. Perkar ponownie otwarł usta, lecz ojciec lekko uniósł brew. dając znak, że uważa temat za zamknięty. Perkar zatopił spojrze- nie w pustej czarce po woli. Nie zostawi spraw ich biegowi. Po prostu nie może. III Labirynt Duch zawahał się na skraju holu, nie mając tak naprawdę ochoty wchodzić w światło spływające z otwartego dachu w dół, na mały dziedziniec. Do jego kamiennych płyt docierało niewiele słoneczne- go blasku. W tym miejscu pałac wznosił się na trzy piętra w górę, zaś dziedziniec miał zaledwie dziesięć kroków szerokości. Tym niemniej, biała posadzka wyraźnie odcinała się w mroku, a duchy, jak wiadomo, nie przepadają za światłem. Hezhi patrzyła jak błąka się po holu, po czym z wahaniem przy- staje przy schodach, być może zastanawiając się, dokąd powinien skierować swe kroki. Qey mówiła, że duchy często nie wiedzą, gdzie się znajdują. Niekiedy zapominają nawet, że są martwe. Ciekawe, o czym myślał ten, którego śledziła. Miała nadzieję na zdobycie jakichś wskazówek, lecz ten duch na razie w niczym jej nie pomógł. Bardziej niż jakąkolwiek postać, przypominał nieznaczne zawirowa- nie powietrza, coś, co oglądamy przez napełnioną wodą szklankę albo może nawet samo szkło. Czasami można dostrzec znacznie więcej, nawet rysy twarzy. Kiedy Hezhi miała sześć lat, obudziwszy się. ujrzała przed sobą bladą, nerwową twarz młodego mężczyzny. Gdy pisnęła z przerażenia, twarz błyskawicznie znikła. Potem już nigdy nie oglądała tak wyraźnego obrazu. Qey zostawiała drobne ofiary kilku duchom - zwłaszcza Luhnnacie, która zamieszkiwała jej kuch- nię. Hezhi także przywykła do nawiedzającego jej pokój młodego mężczyzny, chociaż nigdy więcej nie zobaczyła jego twarzy. Wzruszyła ramionami. Nie znała tego skrzydła pałacu ani prze- bywających w nim duchów. Z pewnością nie było tu jednak niebez- piecznie, gdyż kapłani Sha'ghuna wymiatali te korytarze niemal każdego tygodnia. - Chodźmy, Tsem - rzekła, wstępując w światło dziedzińca. Powietrze przesiąknięte było wonią szałwi i oregano rosnących w kamionkowych donicach. Spod nóg umknął im zabłąkany gołąb. Hezhi i Tsem ruszyli w ślad za duchem, który cały czas trzymał się blisko ściany. - Wprost nie mogę uwierzyć, że nie pomyślałam o tym wcześ- niej - mruknęła Hezhi, gdy z wąskiego przesmyku wyszli na szeroki korytarz. Wieńczące go sklepienie było w dobrym stanie, ale światło wpadało do środka z otwierających się po obu stronach dziedzińców. Pałac został wzniesiony w taki sposób, że nie można było odejść daleko od któregoś ze stu osiemdziesięciu siedmiu podwórców. Tsem wzruszył ramionami i była to cała jego odpowiedź. - Ale ty o tym pomyślałeś, prawda? - Niezupełnie - odrzekł olbrzym z ociąganiem. - Niezłą mam z ciebie pomoc. - Księżniczko, nie zapominaj, że to ty zmusiłaś mnie do udzia- łu w tym przedsięwzięciu. Zgodziłem się iść z tobą do dolnych miast tylko po to, żeby cię ochraniać. Nidy nie mówiłem, że zrobię cokol- wiek ponadto. - Powiedziałeś, że pomożesz mi odnaleźć D'ena. - Nigdy czegoś takiego nie mówiłem, księżniczko. Hezhi zastanowiła się. Rzeczywiście, nie mówił. Mimo to nie miała ochoty na wielkoduszność. - Od dwóch lat walimy dosłownie głową w mur. Gdybym dwa lata temu wpadła na pomysł, żeby przejść przez bibliotekę, już dawno byśmy go odnaleźli. - Ciii, księżniczko. Myślę, że to jest to miejsce. Chyba nic chcesz, żeby ktoś usłyszał, co wygadujesz. Otwarte drzwi po prawej stronie chyba rzeczywiście wiodły do sali archiwum. Tak w każdym bądź razie głosiła wypisana nad wejściem legenda. Wewnątrz zastali starca siedzącego na staroświeckim, niskim stołku, jakie można było znaleźć w całym pałacu. Na podołku trzymał podkładkę z zamocowanym do niej arkuszem papieru, na którym zawzięcie coś notował. Hezhi z miejsca zafascynowała szyb- kość, z jaką spod pióra wypływały rzędy nad wyraz kształtnych liter. Trwało dłuższą chwilę, zanim zostali zauważeni. - Tak? Hezhi skinęła głową Tsemowi, który pokłoniwszy się jej głębo- ko, dokonał prezentacji. - Księżniczka Hezhi YehdCha'dunc, dziewiąta córka Chakun- ge'a, Władcy Nhol. Przybywa tu po wiadomości. Starzec zamrugał. Opaska, którą nosił na głowie zakrywała roz- ległą łysinę. Jego drobna twarz przybrała ponury wyraz, gdy ostroż- nie odłożył piórko na kamień służący do mieszania atramentu. - Dziecko, czego ty ode mnie chcesz? Tscm zaczął mówić, lecz Hezhi uciszyła go gestem, który - miała taką nadzieję - wypadł odpowiednio władczo. - Mój ojciec pragnie, abym lepiej poznała pisanie, nauki oraz... architekturę. Ty masz mnie tego nauczyć. Oczy starca zwęziły się, jak gdyby w swoim śniadaniu odkrył nagle dziwnego owada. - Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział w końcu. - To nieważne - niecierpliwie parsknęła Hezhi. - Oto przy- szłam. - Widzę. Ale ja jestem zajęty. - Sięgnął po piórko i powrócił do pisania. - Kim jesteś? - spytała Hezhi najbardziej władczym tonem, jaki potrafiła z siebie wykrzesać. Staruszek westchnął i ponownie przerwał pisanie. - Możesz nazywać mnie Ghan. - To nie jest imię. To stare słowo znaczy lyle, co nauczyciel. Ghan odłożył tabliczkę. - Przynajmniej lyle ci wiadomo. Co jeszcze chcesz wiedzieć, mała księżniczko? - Uwadze dziewczyny nic umknął sarkazm dźwięczący w głosie skryby. - Umiem czytać, jeśli o to ci chodzi. - Potrafisz odczytać sylaby, tego jestem pewien. Każde dziec- ko to umie. Ale czy znasz stare znaki? - Tylko niektóre. - A któż. jeśli wolno spytać, udzielał ci tych nauk.' W głosie tego człowieka było coś oskarżycielskiego. coś co nagle kazało Hezhi zachować ostrożność. - Wszystkie królewskie dzieci uczą się tego - wymamrotała. - O nie. księżniczko. Nie okłamiesz mnie. To pierwsza i jedyna rzecz, której cię nauczę. Nawet z pomocą wierzbowej witki, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Nie zrobisz tego - warknął Tsem. - Powściągnij język, sługo. Przedstawiłeś swoją panią, a teraz będziesz milczeć, dopóki nie zadam ci jakiegoś pytania. A tak w ogóle, to zaczekasz na zewnątrz. - Nie zaczeka - zdecydowanie oznajmiła Hezhi. podchodząc do swego strażnika. - Tsem zawsze jest przy mnie. - Ale nie tutaj. No. chyba że umie czytać. - Ghan zmierzył badawczym wzrokiem potężną postać. Tsem umiał czytać, ale Hezhi wiedziała, że lepiej się do tego nic przyznawać. Służących, którzy potrafili czytać, uznawano za niebez piecznych i najczęściej karano. - Oczywiście, że nie umie - zapewniła Hezhi. słysząc zara- zem, że głos odmawia jej posłuszeństwa. Zawczasu wyćwiczona pewność siebie zniknęła bez śladu w obliczu tego niesamowitego starca. - Wobec tego może zaczekać za drzwiami. - Nie. - Księżniczko - gniewnie rzucił Ghan - albo zaczeka za drzwiami albo poślę na dwór wiadomość i poproszę, żeby przedsta- wiono mi dekret w sprawie twojej edukacji. W myśl prawa od tego właśnie powinienem zacząć Hezhi ustąpiła po długim wahaniu. - Zaczekaj na zewnątrz. Tsem - powiedziała w końcu. Tsem nic rzekł ani słowa, lecz jego mina wskazywała, iż nie pochwala tej decy/ji. W milczeniu podszedł do drzwi i stanął tu/ za nimi. tak ze nadal słyszał wszystko, co d/iało się w środku. Ghan odprowadził olbrzyma obojętnym spojrzeniem, jak gdyb> niewiele obchodziło go to. że jego rozkaz został wykonany. Potem wstał i pods/edł do najbliższych półek. Po chwili namysłu wybrał jeden tom i wrócił z nim do Hezhi. - Otwórz, na pierwszej stronie i przeczytaj to. co tam widzisz - polecił. Hezhi ostrożnie ujęła księgę w dłonie. Manuskrypt robił wraże- nie leciwego, mocujące okładkę miedziane nity zdążyły pozielenieć ze starości. Skóra oprawy musiała liczyć ze sto lat. Czerpany papier pozostał biały, jednakże pod wpływem wieku oraz częstego werto- wania stał się bardzo miękki. Hezhi przez dłuższą chwilę wpatrywała się w wyblakłe, czarne znaki. - Jest tutaj coś o Bagiennych Królestwach - powiedziała w końcu. - Ten ustęp mówi o corocznej powodzi w delcie. - Przeczytaj to głośno Hezhi odgarnęła z twarzy włosy, po c/>m zerknęła na Tsema. jakby liczyła, że uzyska u niego pomoc. - Zaraz, jak to ld/ie? ..Tutaj /aczyna się nasza - coś - którą podejmujemy do ece... coś - wielu dzielnic na ziemiach delty eee... zatopionych - wielu tam i grobli..." - Dosyć. - Ghan wyjął księgę z jej dłoni i delikatnie zamknął okładkę. - Przepraszam - wyszeptała Hezhi. - Niektóre znaki są mi nie znane. Ghan ponownie zasiadł na zydlu - Chciałbym wiedzieć, skąd w ogóle /nas/ |akiekolwick znaki. - Mam parę książek. - Doprawdy? Napisanych starym pismem? - Mam Hymn do Gorzkich Ziem. - Kto nauczył cię czytać? - Mam też książkę o starym piśmie. Ghan ściągnął usta w jedną stronę. - Chcesz powiedzieć, że wszystkiego nauczyłaś się sama? - Tak. - To tłumaczyłoby twoją okropną wymowę, nieprawdaż? Hezhi była bliska płaczu. - Nie wiedziałam, że mam złą wymowę. Ghan nieznacznie wzruszył ramionami. - Dlaczego chcesz tutaj się uczyć, księżniczko? - A gdzie jeszcze mogłabym to robić? - Chodź na bale. flirtuj z młodymi mężczyznami. Jesteś już niemal kobietą. - Nie lubię balów. Ghan pokiwał głową. - Księznic/ko. pozwól, że powiem ci prawdę. Jestem nieco zdumiony, iż o własnych siłach zdołałaś poznać aż tyle ze starożyt- nego pisma. To wskazuje, że w twej małej główce tkwi sporo rozumu. Nierzadko dzieciaki królewskiego rodu przychodzą tu i marnują mój czas. bo chcą nauczyć się tylko tyle. by moc zabłysnąć w rozmowie i popisać się przed dworem. Młoda kobieta, która już umie czytać, należy do ogromnych rzadkości. Gdybyś, księżniczko, była mężczyzną, nie odprawiłbym cię z kwitkiem. Mógłbym cię czegoś nauczyć. Ale ty nie jesteś mężczyzną. Za rok lub dwa staniesz się kobietą, poślubisz jakiegoś głupca o gładkim obliczu, a on nie zechce, byś była mądrzejsza od niego. Uczenie cię jest zatem stratą czasu, mnie zaś na to nie stać. Złość czająca się niczym kot za lękiem i onieśmieleniem Hezhi. bez najmniejszego ostrzeżenia wzięła nagle górę. - Nie chcę marnować twego czasu! - wrzasnęła dziewczyna. - Nie dbam o to. czy nauczysz mnie czegokolwiek. Siedź sobie z tym głupim piórem i głupim atramentem, a ja i tak znajdę to. czego potrzebuję. Sama się nauczę, jak zawsze. Daj mi tylko spokój i trzy maj się z daleka! Ghan potrząsnął głową. - Ktoś. kto chce korzystać / biblioteki, musi się tego najpierw nauczyć. Pragniesz poznać architekturę. Czy sadzis/. ze księgi po- święcone temu tematowi jakimś cudem same wskoczą ci do ręki' Czy myślisz, że wszystkie przechowujemy w jednym miejscu? __ Nic mnie to nie obchodzi. I tak /najdę, c/ego mi potrzeba! Ghan wpatrywał się w nią bac/nie i pod wpływem owego scep- tycznego spojrzenia złość He/hi zaczęła słabnąc. Bez jej /aru trudno było stawie starcowi czoła, lecz dziewczyna przemogła się i choć przestraszona własnym wybuchem, ani myślała dać za wygraną. Zaczęła tylko zastanawiać się. czy w ostatnich wypowiedziach nie powinna dodać słowa ..proszę". Teraz byłojuzjednaknatozapozno. ponieważ zaciśnięte szczęki odmawiały jej posłuszeństwa. Nagle Ghan skinął głową. - Zatem dobrze. Będziesz zachowywać się bardzo cicho. Nig- dy nie wyrzekniesz do mnie ani jednego słowa. Bardzo ostrożnie obchodzić się będziesz z moimi książkami, ajeśli rozerwiesz choćby jedną kartkę, wyślę do twego ojca pismo z prośbą, by zabronił ci odwiedzać to miejsce. Czy rozumiesz te warunki, księżniczko? Hczhi bez słowa pokiwała głową i wreszcie pozwoliła, żeby jej wzrok umknął w dół, ku zaścielającemu posadzkę zdobnemu kobiercowi. - Tak. Ghanie. - To dobrze. - Ghan z powrotem umieścił na podołku tablicz- kę, sięgnął po papier, pióro oraz atrament i wnet zapomniał o całym świecie. Czując, że drżą jej nogi. Hezhi odwróciła się. by stanąć twarzą w twarz z setkami półek, które zdawały się biec w nieskończoną głębię. ..Jak ciemność - pomyślała dziewczyna. - Dwa lata temu. poszukując D'ena. po raz pierwszy wstąpiłam w prawdziwą ciem nosc. W nieznane. Teraz wkraczam tam ponownie" - To jest takie denerwujące - powiedziała Hezhi przy wtórze cichego szelestu poruszanych wiatrem gałązek krzewu bawełny. - Możesz dokładnie wiedzieć, c/ego chcesz i nigdy tego nie znaleźć. Myślę jednak, że zrobiłam pewien postęp. - Czego ty właściwie szukasz? - cicho mruknął Tsem. drapiąc się po włochatej łydce. Opodal szemrała woda w alabastrowej lon- tannie, nad nią zaś rozpościerało się niebo o barwie lapis lazuli oraz złota. Przyległy do komnat matki ogród na dachu należał do ulubio- nych miejsc Hezhi. Hezhi prychnęła. - Dobrze wiesz. Map. Starych map, nakreślonych zanim to miasto powstało na gruzach swego zatopionego poprzednika. Map, których będę mogła użyć, by dotrzeć do D'ena drogą omijającą Schody Ciemności. - O ile D'en... - Tsem urwał w pół słowa; ileż razy w ciągu ostatnich dwóch lat wiedli podobne rozmowy? Hezhi przyjmowa- ła, że D'en żyje i nie chciała zmienić zdania bez przekonujących dowodów. Dzisiaj jednak twarz dziewczyny spochmurniała, nie /e złości jednak, lecz ze smutku. - Ja... Tsem, już prawie nie pamiętam, jak on wyglądał. Miał czarne włosy, podobne do moich, i małą okrągłą twarz... Czasami zadaję sobie pytanie, czy to rzeczywiście jego próbuję odnalez'ć. Ale przecież tak bardzo go kochałam, Tsem. Wydaje mi się. że było to dawno temu, kiedy byłam bardzo młoda... - Nadal jesteś młoda, księżniczko - przypomniał jej Tsem.- Mistrz Ghan ma rację. Mogłabyś oddawać się innym zajęciom. - O tak - sarkastycznie rzuciła Hezhi. - To bardzo ważne zajęcia, jak choćby chodzenie na bale albo spotkania z mężczyznami. - Qey myśli... - Wiem, co ona myśli i co z tego? I tak jestem jeszcze za młoda dla mężczyzn, nawet nie miałam krwawienia. Tsem nagle pociemniał na twarzy i z uwagą zaczął wpatrywać się w fontannę. Uświadomiwszy sobie, ze wprawiła go w zakłopo- tanie. Hezhi wstała, po czym zbliżyła się do sięgającego piersi muru. który okalał ogród na dachu. Przed nią. lśniąc w promieniach zacho- dzącego słońca, rozciągało się miasto Nhol. Ogród matki zajmował południowe skrzydło pałacu i choć w północnej części pięły się wysoko w niebo wieże i zigguraty, nic nie przesłaniało widoku na zachód, południe czy wschód, ogród urządzono bowiem na najwyż- szym dachu w tej części budowli. Hezhi skierowała wzrok na wschód. Od pałacu do oddalonego 0 tysiąc kroków muru ciągnęły się zielone winnice i ogrody. Poza nim leżały rozległe pola prosa oraz pszenicy, znacząc nadrzeczną równinę szachownicą ugorów i świeżych upraw. Dziewczyna wie- działa, że nieco dalej zaczynała się pustynia, ogromne pustkowie zwane przez jej lud Hweghe, "Zabójca". Wodząc palcem po ścianie, Hezhi skierowała się na południe, do miejsca, gdzie pałacowe mury wtapiały się w miasto - chaotyczną gmatwaninę ulic, sklepów oraz domów mieszkalnych. Domy - w pobliżu pałacu duże i zadbane - zdawały się maleć wraz z odle- głością. Choć Hezhi w mieście nigdy nie była. nie mogła wprost uwierzyć w to, co własne oczy mówiły jej o najdalszych, a zarazem najliczniejszych zabudowaniach, zbliżonych wielkością do kuchni Qey, a może nawet jeszcze mniejszych. Na wschodzie i południu przebiegała Rzeka. Przed nią wznosiła się Wielka Wodna Świątynia, siedmiostopniowy ziggurat połysku- jący bielą, złotem oraz brązem, z którego boków nieustannie spadały cztery kaskady wody, pchanej do góry wolą Rzeki. Dwa wodospady znajdujące się w zasięgu wzroku Hezhi lśniły niczym srebro i dia- menty. Sama Rzeka, płynąca poza budowlą, była tak szeroka, iż drugi brzeg przypominał ledwie widoczną smużkę. Była kobaltowa, potężna, bezlitosna, niepohamowana. Na jej grzbiecie kołysały się tysiące kolorowych zabawek: duże kupieckie barki, łodzie rybackie 1 mieszkalne, drobne łupinki, w których mogło płynąć co najwyżej dwóch ludzi. Zagraniczne statki, piękne i czyste, sunęły pod wydę- tymi żaglami, zmierzając ku Bagiennym Królestwom bądź stamtąd wracając, by na podobieństwo stada łabędzi dotrzeć do morskiego wybrzeża. Wszyscy na Rzece wierzyli - nie, modlili się - aby w swym kaprysie ich nie pochłonęła. Ludzie Rzekę kochali. Rzekę czcili, ale tak naprawdę jej niedowierzali. Rzeka przyjmowała ludzi od Zabójcy, ratowała ich, czyniła swoją własnością. Ludzie z Nhol nie mieli innych bogów prócz Rzeki z jej objawieniami i szlachet- nością. Podobnie jak jej ojciec, który także po części był bogiem. Jak ona sama. Jak D'en, gdziekolwiek teraz przebywał. Zajej plecami rozległo się nagle zdumiewająco głośne beknięcie. Hezhi pr/yjęłaje z uśmiechem. Tscm nie był bogiem. Był śmiertelny i miał c/ysly rodowód, choć jego rodzice pochodzili / różnych ras Śmiertelny i szczęśliwy. - Przepraszam - nieśmiało bąknął Tsem. Hezhi powstrzymała się od ciętej riposty, wolała jednak nie odwracać głowy w stronę olbrzyma. - Dolne miasto zostało pogrzebane me tylko za sprawą po- wodzi. - Nie? - zaciekawił się Tsem. - Zawsze wyobrażałam sobie, że hop i powódź zalewa miasto, a potem Trzecia Dynastia wznosi na mm to. w którym obecnie żyjemy. Ale tak naprawdę dolne miasto w znacznej mierze zostało zatopione celowo. Po to. aby można było zbudować nowe. - Wobec tego następna powódź nie będzie taka zła. - To prawda. Rzeka nie powinna zatopić nas. swoich dzieci, ale... - Hezhi poruszyła się niespokojnie. - Słyszałam, ze Rzeka dużo śpi. Że czasami musimy troszczyć się o siebie sami. - Dlaczego nikt jej nic zbudzi? - spytał Tscm. - Sądzę, że to mogłoby być jeszcze gorsze - odparła He/hi. w myślach odnotowała jednak, aby sprawdzić w księgach także i tę kwestię. Większość ksiąg napisali kapłani, więc me powinno brak- nąć tomów poświęconych Rzece. Właściwie mógłby to nawet być całkiem nowy temat do rozważań. Nowy pałac posiadał akwedukty ora/ siec krzyżujących się kanałów, toteż święta woda zawsze ota- czała jego mieszkańców, swoje dzieci. Stare miasto tak/c musiało posiadać takie arterie. - Musiało tam być przynajmniej kilka rur - mruknęła pod nosem Hezhi. Tsem zmarszczył czoło. - Zmieniłaś temat, prawda? - Co? A. tak. Znalazłam ciekawą książkę o odbudowie. Z roz- czarowaniem stwierdziłam jednak, ze nic było w niej żadnych map. Na s/częścic sporo )est w niej o tym, co oni zrobili. Wypełnili podwórza piaskiem oraz żwirem. W owych czasach większość do- mów posiadała wewnętrzny dziedziniec, zaś ich ściany grubsze były nawet niż w tym pałacu, przez co zasypawszy podwórza, mogli wznosić nowe budowle wprost na starych, chociaż pomieszczenia w tych ostatnich pozostały puste. To dlatego w starej c/ęści pałacu pęka niekiedy posad/ka. a pod nią napotkać można puste pi/csti/e nie. Dlatego też nie udało się nam nigdzie dotrzeć. Jeśli bowiem nawet trafialiśmy naciąg sal. które nic były pełne piasku lub wody. to w końcu docieraliśmy do jednego z owych zasypanych dziedziń- ców. Czy pamiętasz tamtą rurę? Tę. którą znaleźliśmy jakiś rok temu? Tsem chrząknął. - Tę. w którą nie mogłem się wcisnąć? - Tak. Idę o /akład. że był to jeden / rurociągów ze świętą wodą. /budowanych po to. by dostarczać wodę do wewnętrznych kanałów oraz fontann. - I co z tego? On także /ostał zablokowany. - Zapadł się. I to całkiem niedawno. Gdybyśmy tylko zdołali /nale/ć te... Gdybym wiedziała, gdzie stały stare świątynie... Tsem rozwarł szeroko oczy. - Księżniczko! Świątynie? Nie możemy wchod/ic do świątyń! - Dlaczego? Ostatecznie któregoś dnia również dla mnie wzniosą świątynię, tak jak w/mesli ją memu ojcu. - Ale nie Tsemowi. księ/nic/ko. Tsem nie uniknąłby wówczas świętokradztwa, zresztą zapewne ty też. bez względu na to. co o tym myślisz. - Hmm. No cóz. /badam także i tę sprawę. - Księżniczko, spędziłaś tam cały dzień i znala/łaś tylko jedną książkę. - Musisz przyznać, iż mimo wszystko leps/c to. niż błąkać się do omacku, jak c/yniliśmy to dotychczas. W jeden d/ień pojęłam więccj niż przez ostatnie dwa lata. - No cóż, bard/o się cics/ę. /c nie musisz błąd/ic w ciemno- ściach. - I ty przy okazji też - dodała Hezhi. - A jużci - pr/yłaknął Tsem. IV Królewskie odwiedziny Uderzenie zrodziło w dłoniach Perkara piekący ból. Topór odbił się od pala i, umykając spod kontroli chłopaka, poleciał w dół. Angata z przekleństwem na ustach uskoczył w bok, gdy ciężkie ostrze omal nie otarło się o jego łydkę. - Uważaj, co robisz, ty głupcze - warknął oddalony o parę kroków Angala. - Przepraszam - bąknął Perkar, choć w głębi ducha wcale nie było mu przykro. - Przepraszam nic by nie pomogło, gdybyś odrąbał mi nogę - trzeźwo zauważył kuzyn Perkara. Odgarnął z czoła brązowe włosy, a jego zielone oczy wciąż patrzyły na niego z niechęcią. Perkar wzruszył ramionami. - Przepraszam raz jeszcze. To wszystko, co mogę zrobić. - To nie pomoże nam również w budowie płotu - poskarżył się Angata, machając ręką w stronę wijącego się niby wąż ogrodze- nia, którego odległy koniec niknął w lesie, a następnie przenosząc dłoń ku długiej na pół mili części pastwiska, która pozostała do wygrodzenia. - Wiem - ponuro przyznał spoglądający na ścianę drzew Perkar. Angata przypatrywał się mu przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. Opadł na miękką, świeżą trawę pastwiska i siadł ze skrzyżowanymi nogami. - Wobec tego odpocznijmy - rzekł z westchnieniem. - Za- chowujesz się tak przez cały ranek, ja zaś nic mam ochoty kicać do damakuty twego ojca na jednej nodze. - Ojciec pragnie, by płot był gotowy przed nowiem księżyca. - Ale nie powiedział, przed którym, prawda? Perkar ze smutkiem potrząsnął głową, a następnie posłał kuzy- nowi przelotny uśmiech. - Masz rację. Chyba powinienem nieco posiedzieć. - Tak. Do czasu aż ponownie skupisz myśli na budowie swego płotu. - Płotu mego ojca - poprawił go Perkar z przesadną gorli- wością. - Och. A. więc to o to chodzi, tak? Perkar przygryzł wargę, a po chwili rzekł: - Wczoraj skończyłem siedemnaście lat, Angato. Siedemna- ście. A mimo to wciąż pracuję na gospodarce ojca. - Twój ojciec jest wielkim człowiekiem. - Tak, tak. Mój ojciec jest wielkim człowiekiem. Bogatym w Piraku. Tylko co ja z tego mam? - Jego przychylne spojrzenia - odparł Angala z szerokim uśmiechem. Perkar posłał mu baczne spojrzenie. - Powinienem wiedzieć, że lepiej o tym nie mówić. Odwrócił się w stronę lasu. W powietrzu zawisło niezręczne milczenie. Perkar ściągnął brwi i mocno zacisnął szczęki; szerokie oblicze Angaty przybrało znużony wyraz. - Znasz odpowiedź -*- mruknął Angata, jako pierwszy przery- wając milczenie. - Weź sobie jakąś kobietę. Dziewczynę z dobrym posagiem, teścia z mnóstwem ziemi. - Dlaczego nie powiesz wprost: "Ożeń się z córką Bakume'a"? - burknął Perkar. - A zatem dobrze, ty głupcze. Ożeń się z córką Bakume'a. W Dolinie Agasapanyi leżą najlepsze na świecie pastwiska. Bakume daje ci dwa z nich, dwadzieścia krów i jeszcze dobrego byka na dodatek. A przecież i bez tego każdy chętnie poślubi Kehuse. Nig- dzie nie znajdziesz piękniejszej panny młodej. - Ona mi się nie podoba. - Pcrkarze, słyszałem na własne uszy, jak twój ojciec obiecy- wał dołożyć ci jeszcze dziesięć krów, jeżeli ją poślubisz. - Doprawdy? A więc teraz także i ja mam wiano? Angata wyciągnął ku niemu rękę, lecz Perkar gwałtownie się odsunął. - Powinieneś o niej zapomnieć, Perkarze - wysyczał i Perkar od razu wiedział, że nic rozmawiają już o córce Bakume'a. - Łatwo ci gadać, bo jej nie znasz. - Nie - przyznał Angata, którego powoli zaczął ogarniać gniew. - Nie, nigdy nie spałem z boginią. Dosyć jednak sypiałem z kobietami i wszystkie one są jednako urodziwe, Perkarze. Nie sądzę, aby jakaś bogini aż tak bardzo się od nich różniła. Usta Perkara zacisnęły się w wąską linię, a jego głos drżał lekko, gdy wyszeptał: - Ja... ja nie mogę tego ocenić. Angata miał już gotową odpowiedź na końcu języka, usłyszaw- szy jednak te słowa zachował milczenie i wpatrywał się w Perkara z otwartymi ze zdumienia ustami. - Nigdy tego nie robiłeś? Nigdy? Czekaj, a co z ostatnimi sianokosami? Byłeś wtedy z córką Kenu. - Nie mogłem. Po prostu... nie mogłem, Angato. Próbowałem. Angata dotknął czoła, po czym wymamrotał jakieś zaklęcie. Jego pełen napięcia wzrok utracił dotychczasową pewność, która ustąpiła miejsca zakłopotaniu. - To muszą być jakieś czary - powiedział wreszcie, niemal ze skruchą. - Musi znaleźć się jakiś sposób... - To nie czary - odparł Perkar. - Ona mówi to samo co ty. Znajdź zwyczajną kobietę. Wychowuj dzieci. Hoduj bydło. Bądź mężczyzną. Ale ja nie mogę, Angato. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę do tego zdolny. Angata ponownie wzruszył ramionami. Powoli odzyskiwał pew- ność siebie; zmarszczywszy brwi, głęboko się nad czymś zastana- wiał. Jak Perkar pamiętał, Angata uwielbiał zagadki. - ,,Seks stanowi zaledwie dziesiątą część małżeństwa" - za- cytował Angata. - Z czasem nauczysz się i tego, Perkarze. Na- uczysz się kochać zwyczajną kobietę. Perkar zaoponował gwałtownym potrząśnięciem głowy. Angata pokiwał swoją twierdząco. Widać było, że właśnie wpadł na jakiś nowy pomysł. - Doskonale - powiedział. - Ster można wykonać za porno- cą więcej niż jednego narzędzia. - Skrzywił się przepraszająco zaraz po wypowiedzeniu niezbyt trafnie dobranego aforyzmu. - Chciałem rzec, iż do Piraku wiedzie wiele dróg. - To już lepiej - przyznał Perkar. - Znam niejednego młodzieńca w naszym wieku, który w ogó- le nie ma gospodarki albo też stan jego posiadania dalece odbiega od oczekiwań... - Jak choćby w twoim przypadku - wtrącił Perkar. - Tak. Trzcinowa Dolina to ładne miejsce, ja jednak nie mam dość bydła, żeby ją zapełnić. Moim zdaniem można temu zaradzić w sposób, jaki opisują pieśni. - Uważasz, że powinniśmy urządzić wojenną wyprawę i zająć jakieś ziemie? - Tak. Ludzie bez ziemi mogliby podzielić między siebie zdo- byty obszar, zaś ci bez bydła zyskać nieco krów. - Żeby taka wyprawa warta była zachodu, musiałaby mieć na celu ogromny majątek - zauważył Perkar. - Choć, oczywiście, niektórych spośród nas spotkałaby śmierć. - Możliwe, choć słyszałem o podbojach, podczas których nikt nie stracił życia. Perkar z powagą spojrzał na swego kuzyna. - Kto, Angato? Na kogo napadniesz? Na Lokuhunę, z którego synem polowaliśmy w dzieciństwie i który stanie do walki u boku swego ojca? Na Teruwanę, z którego córką zabawiałeś się nieraz, a który na znak przyjaźni ofiarował memu ojcu wspaniałego by- ka? A może na Konu z wyżynnych pastwisk, którego żona przyno- si dzika na każde Najwyższe Zgromadzenie, a zięć Hutuhan gra na harfie tak słodko, iż dziatwa tłoczy się u jego stóp zamiast uganiać się po sali, przewracając półmiski i przeszkadzając służ- bie? Albo winniśmy zagarnąć włości samego Kapaki, Najwyższego Wodza? - Nie, nic - Angata zbył obiekcje Perkara machnięciem ręki. - Wszyscy przez ciebie wymienieni to nasi najbliżsi sąsiedzi, bliscy także naszym sercom. A są przecież także inni, żyjący daleko na obrzeżach lasu, opodal wielkich trawiastych równin, z którymi nie- wicie nas łączy. Odrzucają zaproszenia na Najwyższe Zgromadze- nie, na sianokosy oraz inne uroczystości. Nic nie jesteśmy im winni. Perkar chrząknął powątpiewająco. - Odrzucają nasze zaproszenia, ponieważ nic śmieją pozosta- wić swoich damakut bez ochrony. Przecież wiesz kuzynie, że mają na karku Manga. Mój ojciec kiedyś z nim walczył i omal wszystkiego nie straciliśmy. Ci którzy żyją na obrzeżach, bardziej niż my nawykli do wojaczki. Wykosiliby nas jak zboże. A gdyby do tego nie doszło, gdyby jakimś cudem zwycięstwo nam przypadło w udziale, wów- czas to my mielibyśmy przeciwko sobie Manga. Przypuszczam, że ciebie by to nie dotyczyło, gdyż ze zdobytym bydłem wróciłbyś do bezpiecznej Trzcinowej Doliny. Ja natomiast nie mam zamiaru wieść żywota w pobliżu równin. - Wobec tego nie pragniesz Piraku - rzucił Angata. - Jeśli bowiem nie ożenisz się i nie dokonasz podboju, nigdy go nie posią- dziesz. Perkar wydął wargi. - Mój dziad poślubił córkę człowieka bez ziemi i z nikim nie wojował, a jednak uzyskał dość ziemi, by mogło się na niej paść tysiąc sztuk bydła. - Dziad twój zawarł umowę z bogiem lasu. Takie r/.eczy zda- rzają się niezmiernie rzadko. - Ale się zdarzają - ostrożnie stwierdził Perkar. -Wracajmy do roboty. Obiecuję, że niczego ci nie odrąbię. - To dobrze. - Ale twoja głowa może być w niebezpieczeństwie, jeśli nie zachowasz dla siebie tego, co ci powiedziałem. Słoneczne światło nabrało głębokiej złotej barwy, gdy Perkar usłyszał za sobą stukot kopyt. Mocniej ścisnął drzewce topora. Cała ta rozmowa z Angatą o wojnie nieco go zdenerwowała. Jak na ironię, Angata dopiero co odszedł za wzgórza do majątku swego ojca, gdyż uznał, że dług jaki miał wobec Sherye'go został spłacony. Jeżeli nadjeżdżający wierzchowiec niósł na grzbiecie wojownika z plemie- nia szalonego Manga, Angata straci niezłe widowisko. Koń okazał się czerwono-czarnym ogierem, którego dosiadał na oklep jego brat Henyi. - Starszy bracie! - zawołał Henyi podnieconym głosem. - Powinieneś używać siodła, Henyi. Jazda na oklep sprawia zwierzęciu ból. Rozgorączkowana twarz chłopca przybrała wyraz złości, jednak nie wdał się w sprzeczkę, tylko wyrzucił z siebie niezwykłą nowinę. - Odwiedził nas Kapaka. Ojciec chce, żebyś pospieszył go powitać! Perkar zaczął układać w myślach ciętą odpowiedź, gdy dotarło do niego, że brat nie mówi o ich najlepszym byku, lecz o Kapace Najwyższym Wodzu dziewięciu dolin. Kapace królu. - Och - wyszeptał bardziej do siebie niż brata. Popatrzył bezradnie w stronę odległej damakuty; dwóch pastwisk i lasu. - Wskakuj - z uśmiechem rzucił Henyi. - Tylko nic nie mów o braku siodła. Perkar skinął głową, po czym usadowił się za plecami chłopca. Dziesięcioletni Henyi miał kasztanowe włosy matki oraz orli nos Sherye'go, taki sam jak Perkar, tyle że po dziecinnemu nieco zadarty. Potężne mięśnie wierzchowca zagrały pod Perkarem i popędzili przez pastwisko. Kapaka. Czego chciał? Perkar poczuł, jak kurczy mu się żołądek. - Wyrosłeś, Perkarze - powiedział stary mężczyzna, gdy dobiegły końca formalne powitania. Wziął w dłonie pierwszą czarkę woti, wyciągnął ją w ich stronę i dopiero wówczas podniósł do ust. Kapaka miał około sześćdziesięciut lat, może nieco więcej. Je- go twarz o brązowym zabarwieniu była pobrużdżona; wiek i bro- da przydawały rysom dodatkowej twardości. Nawet gdy siedział, był o głowę niższy od ojca, czyli o pół głowy niższy od siedzącego na podłodze Perkara. Zwracając się do wodza, należało spoglądać w górę. - Tak, pamiętam wysmarowanego błotem berbecia. Myślę jed- nak, że te czasy należą do przeszłości. Dzisiaj jesteś już mężczyzną. Ojciec poklepał Perkara po ramieniu. - A jużci. To jeden z najlepszych szermierzy, jakich widzia- łem i może pracować cały dzień bez odpoczynku. - Doskonale. To dobrze widzieć, jak chłopiec wyrasta na pra- wego męża. - Kapaka pociągnął łyk woti, ostrożnie wdychając ciepły aromat. - A teraz - rzekł, odstawiając na bok czarkę - pozwól Sherye, iż zapytam cię o bydło... Perkar przestał uważać. Ojciec i Kapaka będą porównywać swoje Piraku. Żaden nie będzie się przechwalać, ale obaj dokładnie wy- szczególnią cały swój majątek. Była to gra, jakiej oddawali się mężczyźni, lecz - oczywiście - Perkar nie brał w niej udziału. Zamiast przysłuchiwać się wyliczankom, przeniósł zaciekawiony wzrok na grupę mężów, którzy towarzyszyli wodzowi w drodze z domu w Morawta. Podobnie jak i król, nie wyróżniali się niczym szczególnym - przynajmniej jeśli szło o przyodziewek. Po ceremonii powitania zasiedli we czterech w odległym końcu sali i rozmawiali przyciszo- nymi głosami. Jeden dorównywał wzrostem Perkarowi, był jednak mocniej zbudowany, miał zmierzwione czarne włosy i uśmiechał się szeroko, a kiedy mówił, mocno wymachiwał rękami. Obok niego zasiadał mąż, z którym Perkar spotkał się przelotnie już wcześniej Zwał się on Eruka, albo jakoś podobnie, i należał do niewielkiego klanu Kushuta. Był przeraźliwie chudy, miał zapadnięte policzki i włosy o barwie suchego siana. Zdaje się, że był pieśniarzem. Trzeci z mężczyzn był starszy od poprzedniej dwójki. Pokryta zmarszczka- mi twarz oraz pasma siwizny w rudych włosach wskazywały na wiek zbliżony do wieku ojca Perkara, jakieś trzydzieści pięć do czterdzie- stu lat. Wyróżniał się niezwykłą fryzurą - zamiast obciąć włosy nad uszami, pozwolił, by urosły w długie pasma, które następnie pospla- tał niczym niewiasta. Poza tym jednak w niczym niewiasty nie przypominał. Czwarty z królewskich towarzyszy był postacią zaiste niezwykłą. Trzymał się nieco na uboczu i rzadko zabierał głos, natomiast bacz- nie przypatrywał się rozmawiającym swymi wielkimi, czarnymi oczami. Włosy miał białe niczym chmura, długie do ramion i zwią- zane z tyłu w ogon. Takie uczesanie uwypuklało niestety jego czoło __a w każdym bądź razie to, co w miejscu czoła się znajdowało. Głowa cofała się gwałtownie w tył powyżej krzaczastych brwi, spod których bacznie patrzyły głęboko osadzone oczy. Usta przybysza były tak szerokie, że gdyby się uśmiechnął, jego głowa rozpadłaby się zapewne na dwie części. Perkar szybko uznał jednak, że niebez- pieczeństwo takiego wypadku było niewielkie, gdyż wyglądało na to. że człowiek ów nigdy się nie uśmiechał. Jeśli w ogóle był człowiekiem. Prawdę rzekłszy, bardziej przypominał... Nagle owe czarne oczy spoczęły na nim, bliźniacze sztolnie pozbawione jakichkolwiek emocji. W jednej chwili Perkar poczuł się odkryty, przejrzany na wylot. Ten człowiek przywykł do tego, że się na niego gapiono i potrafił odpłacić tym samym z nawiązką. Perkar usiłował wytrzymać to spojrzenie, było ono jednak nazbyt zimne i niesamowite. Zakłopotany Perkar, czując jak wzbiera w nim złość, z powrotem przeniósł uwagę - a przynajmniej wzrok - na Kapakę i ojca. Przegapił moment, w którym doszło do zmiany tematu rozmowy, kiedy jednak pojął wreszcie, o czym mówi Kapaka, natychmiast zapomniał o wszystkim innym. - Dlatego właśnie myślę, że potrzebujemy nowych ziem. Czy wiedziałeś, że syn Anwala najechał mego brata? Oczywiście, nie- wiele wskórał, ale ktoś mógł postradać życie. Zbyt wielu synów, Shcrye. zbyt mało ziemi. Niedługo młodzi zaczną uciekać, żeby dołączyć do Manga na równinach. Ojciec Pcrkara pokiwał głową. - Być może. Ale leż od dawna do królestwa nic przyłączono żadnych nowych ziem. - Tak, wiem. Dlatego zastanawiam się nad pewną wyprawą. Sherye. - Przeciw Mangowi? - Och, nie. Próbowaliśmy tego przed kilku laty, pamiętasz? Ilu dobrych wojów wówczas straciliśmy? - Przypuszczam, że niejako przy okazji zmalała też liczba ludzi bez ziemi - wtrącił Perkar w nadziei, iż tą wypowiedzią da dowód bystrości umysłu. - Tak, no cóż... jednym z zabitych był mój syn - odparł Kapaka lekim tonem, nad podziw dobrze maskując starą boleść. - Ja... przepraszam, Kapako. Przemówiłem grubiańsko i bez zastanowienia. Stary władca wzruszył ramionami. - A cóż innego robią młodzi? Nic się nie stało, przyjacielu. Nie przewiduję jednak w najbliższym czasie wojny przeciwko Mangowi. Zbyt wielu ojców utraciło synów w bitwie pod Ngatakuta, moje możliwości perswazji zaś są ograniczone. - Uśmiechnął się. - Najlepszym wodzem jest ten, który nigdy nie każe swemu ludowi robić czegoś, na co ten nie ma jeszcze ochoty. Perkar pokiwał głową. Jego myśli wybiegały naprzód, ku oczy- wistemu wnioskowi. Miał wrażenie, iżjego frustracja i wcześniejsza rozmowa z Angatąto dwie spośród fal rozchodzących się od miejsca, gdzie kamień wpadł do głębokiej wody. Teraz fale te osiągnęły brzeg sadzawki i zmierzały z powrotem do punktu wyjścia. "Czy ona ma w tym swój udział?" - zadawał sobie w duchu pytanie. Wydawało się to jednak mało prawdopodobne. Od czasu gdy osiągnął wiek męski bogini tylko dwukrotnie wyszła z wody, żeby się z nim kochać, za każdym razem kierując rozmowę na mało ważne tematy. - Sprawy mają się następująco, Perkarze - i dlatego prosiłem, żeby ojciec po ciebie posłał. Ci ludzie jadą ze mną w góry, do Balat, starego lasu. Pragnę ułożyć się z Leśnym Panem o kilka nowych działek ziemi. - Z Leśnym Panem? Z Balali? Dlaczego nie dobić targu z po- mniejszymi duchami, które tam żyją? Kapaka podniósł ręce. - Próbowaliśmy tego, lecz podobnie jak my. bogowie tej ziemi są posłuszne swemu Najwyższemu Wodzowi. Ten zaś polecił, by bez jego zgody nikt nie oddawał żadnych nowych terenów. Poza tym, jest jeszcze dodatkowa trudność: między naszymi ziemiami a Balat rozciąga się kilkumilowy pas graniczny, za nim zaś leżą rozległe ziemie Alwatów. Jak zatem widzisz, musimy układać się w taki sposób, by zdobyć ziemię od nich. - I cóż w tym niby irudnego? - spytał Pcrkar z lekka szyder- czym tonem. - Alwaci to nagie istoty bez Piraku. Dlaczego mieliby mieć więcej ziemi od nas? - Perkar słyszał takie uwagi wypowia- dane przez młodych, więc przypuszczał, że jest to powszechne przekonanie. Tymczasem Kapaka zmarszczył brwi, zaś Sherye wy- glądał na nieco zakłopotanego. - Ponieważ ich prawa do niej są po tysiąckroć starsze od praw twego ludu - cicho, niemal szeptem, odezwał się czyjś głos tuż przy uchu Perkara. Chłopak podskoczył. Jakim cudem ktoś mógł poru- szać się tak cicho? Obok niego stał ów dziwny mąż o białych włosach. Kapaka chrząknął. - Pcrkarzc, to jest Ngangata z zachodnich krain, zapewne najwartościowszy uczestnik naszej wyprawy. - Ty jesteś... - Perkar zamilkł w pół słowa. - Mym ojcem był Aiwa - potwierdził Ngangata. - Ja nie mam klanu. Perkar pokiwał głową, zastanawiając się zarazem, jak to mogło być, gdy ktoś nie miał klanu. Z pewnością taki człowiek stawał się nikczemny, godny nienawiści. Był kimś, kogo należało się obawiać. Perkar był gotów raczej zmierzyć się ze strachem, niż przed nim ustąpić. Jego oczy zwęziły się, podczas gdy umysł próbował wynaleźć jakąś obelgę, którą mógłby cisnąć tamtemu w twarz i mieć już to za sobą, dobyć z pochwy miecza, skoro tak miało być. To stworzenie sprawiło, iż wypadł głupio we własnym domu. - Perkarze. To był jego ojciec. Przypominał mu, że ten pozbawiony klanu półkrwi człowiek cieszył się królewskimi względami. Ojciec przy- pominał mu, że niekiedy człowiek nie tylko wydawał się głupi, ale taki był. - Przepraszam - rzekł Perkar, być może bez zbytniego prze- konania, lecz tonem usprawiedliwienia. Białowłosy przyjął przepro- siny skinieniem głowy. Perkar pomyślał, iż może powinien jednak okazać nieco więcej uprzejmości. - Niewiele wiem o Alwatach - dodał po chwili, bardziej po to, by wytłumaczyć swe zachowanie Kapace niż tamtej dziwnej osobie. - Może mógłbyś mnie czegoś o nich nauczyć, skoro się mamy z nimi zetknąć. Czy mogę mówić ci po imieniu? - Mów mi Ngangata, tak jak król. To nie jest moje imię. Perkar spróbował zignorować afront. - Ty możesz mi mówić Perkar - odrzekł miękko - i to jest moje imię. "A może się zdarzyć, że pewnego dnia ty i ja zewrzemy się w walce" - pomyślał Perkar, lecz nie powiedział tego głośno. V Zakaz i przymus Hezhi przymknęła na chwilę zmęczone oczy, obserwując dziwną grę świateł pod powiekami. Przemykające tam kształty były jej dość dobrze znane - krzywizny i załamania wyblakłych symboli, po części znajomych, przeważnie jednak równie tajemniczych, jak wiatr od morza. Od ilu już dni się w nie wpatrywała, bez większego skutku usiłując odgadnąć ich znaczenie? Po prostu za mało wiedzia- ła. Ghan miał rację. A jednak to, co zdołała zrozumieć z czytanego tekstu, nie pozwa- lało jej przestać. Odkrycia były nieliczne i okupione wielkim trudem, lecz miały w sobie słodycz przewyższającą wszystko, czego zaznała w dotychczasowym życiu. Wiedziała, że Qey martwi się o nią. Zwlekała się z łóżka skoro świt, wracała zaś, gdy na niebie płonęły już gwiazdy, ściskając w kieszeni złożone we czworo skrawki papieru. Za pomocą kawałka węgla drzewnego odwzorowywała na nich znaki, których nic rozu- miała, by późną nocą, leżąc w łóżku, przy migotliwym blasku oliwnej lampki usiłować znaleźć ich sens. Duch w jej komnacie z zaciekawieniem śledził te poczynania. Podchodził blisko i patrzył, a raz przeciągnął nawet po papierze niewidzialnym palcem. Być może był za życia skrybą, człowiekiem wykształconym, który miło- wał pismo równie mocno jak ona. "Muszę otworzyć oczy - pomyślała. - Właśnie zaczynam pojmować, co napisano na tej stronie". Nim jednak rozwarła powieki, niepostrzeżenie spłynął na nią sen. Obudziła się w popłochu, spadając w czarną otchłań. Był to tylko senny lęk wywołany przez zamieszkujące w ludzkiej głowie maleń- kie duszki - tak w każdym bądź razie utrzymywała Qey. Hezhi położyła małą dłoń na piersi, chcąc uspokoić dobiegające stamtąd kołatanie. W sennym oszołomieniu lękała się, że Ghan mógłby usłyszeć łomot jej serca. Bała się również, iż przyłapał ją na drzem- ce. Nieraz widziała, jak z zimną krwią wyrzucał z biblioteki tych, których zmorzył sen, nawet jeśli posiadali królewskie zezwolenie na pobyt w tym pomieszczeniu. Zezwolenie, którego ona nie miała. Ale nie, gdyby ujrzał ją śpiącą, zbudziłoby ją nie spadanie, tylko cięty język mędrca. Z niejaką ulgą, aczkolwiek wciąż nieco oszołomiona. Hezhi z powrotem skupiła swą uwagę na książce. Z przerażeniem ujrzała, że otwarty tom leży grzbietem do góry na podłodze i omal nie krzyknęła. Czyżby ją upuściła? Wydawało się jej, że odłożyła księgę na bok ostrożnie, niczym największy skarb. Teraz jednak leżała ona na podłodze na podobieństwo martwego ptaka z nieporadnie podwi- niętymi skrzydłami. Kiedy wyciągnęła rękę i odwróciła dzieło, jej niepokój przerodził się w panikę. W pobliżu zszycia pożółkły papier był rozdarty na znacznej długości. Dla Hezhi rozdarcie to wydawało się szerokie jak Rzeka. ,,Jeśli rozerwiesz choćby jedną stronę... - powiedział kiedyś Ghan. - Choćby jedną". Uświadomiwszy sobie, że na policzki spłynęło jej kilka łez, Hezhi otarła oczy. Jeśli Ghan zobaczy, że płakała, wszystkiego się domyśli. W końcu i tak się dowie, ale na pewno nie od niej. Czas jakiś została jeszcze przy stole, myśląc usilnie i próbując zapanować nad wzburzeniem. Gdy uznała, że z jej twarzy znikło już napięcie i przyoblekła się ona w mniej więcej normalną maskę obojętności, powoli zamknęła okładkę. W końcu nikt nie stwierdzi, że któraś stronica uległa rozerwaniu, jeśli księga będzie zamknięta. Czy Ghan kiedykolwiek widział, że sięgała akurat po to dzieło? Przebywała w głębi kłębowiska bibliotecznych półek oraz stołów. Ghan nie widział, że spała, nie widział też, że brała akurat tę książkę. Zado- wolona z tego rozumowania i nieco uspokojona, Hezhi odstawiła oprawny w ciemnowiśniową skórę tom na miejsce. Raz jeszcze rozejrzała się dokoła, lecz w nierównych prześwitach między książ- kami nie dostrzegła nikogo. Wybrała następną księgę, która obiecy- wała wyjawić jej prawidłowy przebieg ceremonii wyświęcania świą- tyni w czasach Pierwszej Dynastii. Liczyła, że skoro wyświęcenie obejmowało między innymi wymalowanie symbolicznych imion Rzeki na nośnych elementach budowli, może natrafić w tekście na szczegółowe zasady, według których świątynie planowano i wzno- szono. Po godzinie Hezhi dostrzegła swą pomyłkę. Świątynie dyna- stii jej ojca rzeczywiście zdobiły malowidła, natomiast w czasach Pierwszej Dynastii wypełniały je jedynie dymy wymyślnych kadzi- deł, to zaś nie zapowiadało opisów architektonicznych. Powieki znów zaczęły jej ciążyć, toteż zamiast ryzykować zniszczenie na- stępnej książki, odłożyła na miejsce bezużyteczny tom, po czym wstała. Poczuła dumę, gdy minęła Ghana normalnym krokiem, ani nie przyspieszając ani nie wlokąc się noga za nogą. Jak zwykle ten nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem. Opuściwszy bibliotekę, pospieszyła do miejsca, gdzie czekał wsparty o ścianę Tsem. Olbrzym rozmawiał z jakimś dworsko ubra- nym młodym mężczyzną, zapewne pomniejszym szlachcicem. Na widok Hezhi młodzieniec uniósł nieco brwi, szybko pożegnał się /. Tsemem i odszedł w głąb korytarza, gnany najprawdopodobniej ważnymi sprawami. Hezhi niewiele to obeszło. Podbiegła do Tscma i pociągnęła go za rękaw. - Ruszajmy, Tsem. Żywo. Tsem skinął głową, zmarszczył brwi i wolno dźwignął się na nogi. - Krótko dziś pracowałaś - zauważył, gdy przechodzili kory- tarzem, po którym kręciło się coraz więcej ludzi. Wkrótce udzielane będzie popołudniowe rozgrzeszenie, więc każdy zmierzał w stronę otwartych fontann. Hezhi, rzecz jasna, nie uczestniczyła w takich publicznych ceremoniach, a choć Tsem na dobrą sprawę powinien brać w nich udział, nie zezwoliła mu na odejście. - Tak, krótko. Przyszło mi na myśl, że mogłabym pomóc Qey w kuchni. Tsem prychnął. - Nie musisz mnie okłamywać, księżniczko. Tsem jest twoim sługą. Hezhi ściągnęła brwi, nieco rozzłoszczona faktem, iż olbrzym znał ją tak dobrze. Przebyli Dziedziniec Białego Krwawnika i wkro- czyli do skrzydła królewskiego, gdzie napotkali znacznie mniej osób spieszących na modlitwę. - Czy Salamandra zadał ci ból, o pani? Mianem Salamandry Tsem ochrzcił Ghana. - Nie, Tsem. - Hezhi ze zdumieniem odkryła, że łzy znowu usiłują wydostać się na zewnątrz. Czyż nie zrobiła już z nimi porząd- ku? Przecież miała się świetnie. - Hm - mruknął olbrzym. Czas jakiś szli w milczeniu. - Pani - zaczął Tsem, lecz urwał na chwilę. - Czy znasz Wezh Yehd Nu? - Co takiego? Tsem, o czym ty mówisz? - Ciekawi mnie tylko, czy go znasz. - A powinnam? - Jego rodzina jest bogata i potężna. - I niegodziwa. Sto lat temu zdobyli swoje ziemie oszustwem oraz podstępem. Chyba nie obeszło się też bez kilku morderstw. - Nigdy o tym nie słyszałem - burknął Tsem. - Bo nikt o tym nic mówi. Ostatecznie, teraz noszą w sobie Królewską Krew. Wyczytałam o tym w jednym ze starych dokumen- tów. Napisał go pewien kapłan opłakujący mieszanie krwi Rzeki z krwią złodziei i zabójców. - Ach, ale to było dawno temu, tak? - Tak, dawno temu. - Pewien młodzieniec z tej rodziny, Wezh... - Czy to z nim rozmawiałeś w korytarzu? Tsem przystanął, oparł się o jasną, pomalowaną na turkusowy kolor ścianę Sali Ludzi Wiatru, do której akurat weszli. - Wiesz - powiedział - to przypadkiem mógł być właśnie on. - Teraz ty nie kłam, Tsem. Uciekł niby jaszczurka przed kotem. Czego ten "Wezh" od ciebie chciał? Ostrzegam, jeśli myślisz, że zwolnię cię choćby na jeden dzień, żebyś towarzyszył jakiemuś głupcowi w pijackiej wyprawie do miasta... - Hezhi już wcześniej odmawiała takim prośbom. - Ach... nie, księżniczko. On chce czegoś innego. - Czego? - Pragnie rozmawiać z tobą. - O czym? - Hezhi zaczynała tracić cierpliwość. Do czego zmierzał Tsem? - Chciałby się z tobą... spotkać. Na Onyksowym Dziedzińcu albo gdziekolwiek zechcesz. - Po co miałabym się z nim spotykać... och. Och. - Prosił też, żebym powiedział ci coś jeszcze - wymamrotał Tsem ledwie słyszalnym szeptem. Jego twarz oblała się ciemnym rumieńcem, takim samym jak wówczas, gdy przyłapała go na obma- cywaniu służącej, która czyściła cysterny na wodę. - Coś jeszcze? Tsem chrząknął i w zakłopotaniu nastroszył brwi. - No - zaczął. - "Zwiędła przemija jej wspaniała krasa. Język mój nie zdoła wyrzec jej imienia, Bardziej ulotna niźli..." - Nie! Natychmiast przestań - syknęła Hezhi. - Nie jćstem najlepszy w recytowaniu. - Nie w tym rzecz. Ja nic chcę tego słuchać. Czy ten chłopak zaleca się do mnie? - Bardzo by tego chciał. - Nie! Nie zgadzam się. Nic z tego. Tsem zacisnął szczęki, lecz po chwili jego grube rysy się wy- gładziły. - Księżniczko, a cóż w tym złego? - Nic mam na to czasu - odrzekła. W duchu zaś" dodała: "Nie chcę, żeby sprawdziły się przepowiednie Ghana co do mojej osoby". - Cóż zatem mam mu powiedzieć? - z westchnieniem spytał Tsem. - Powiedz mu, co ci się żywnie podoba, Tsem. Nic mnie to nie obchodzi. - Jak sobie życzysz, księżniczko. - Doskonale - rzuciła Hezhi. Odeszła spiesznym krokiem, marząc o tym, by jak najszybciej znaleźć się w łóżku i zapomnieć o tym dniu. Odpoczynek wyszedł Hczhi na dobre. Przespała więcej godzin niż w ciągu dwóch ostatnich nocy razem wziętych. Wraz z uczuciem świeżości opadło ją jednak wrażenie, że została w tyle, że marnuje czas. W pośpiechu przełknęła śniadanie złożone z czerwonego ryżu oraz kiełbasy, po czym zamieniwszy z Qey zaledwie parę słów, popędziła do biblioteki. Nie przystanęła, by zaczekać na Tsema, ten jednak i tak ruszył w ślad za nią i dogonił jąjeszcze zanim opuściła królewskie skrzydło. Zrównał się z nią u wejścia do Sali Momentów, marmurowego korytarza połyskującego w zmiennym świetle wpa- dającym przez poplamione świetliki w sklepieniu. Hezhi przystanęła właśnie tutaj, żeby zaczekać na Tsema, a także po to, by zerknąć w głąb pięknego pomieszczenia. Przebywali w nim ojciec z matką, ciotki i wujowie, a także starsze rodzeństwo. - Pięknie tu, prawda, Tsem? - Bardzo ładnie, księżniczko. - Jak myślisz, kiedy tędy przejdę, żeby zamieszkać z ojcem 1 matką? - Gdy nadejdzie odpowiedni czas, księżniczko. - Tak, kiedy nadejdzie czas. Moja siostra Lanah przeniosła się tam zeszłej jesieni. Miała trzynaście lat, tyle samo, co ja. - Wobec tego może nastąpi to wkrótce, księżniczko. - Tsem, ty wiesz, prawda? Dlaczego my wszyscy mieszkamy tutaj, w skrzydle królewskim, ale nie razem z rodziną. Dlaczego przenosimy się tam w wieku kilkunastu lat. A jeśli nic, to jesteśmy zabierani w ciemności rozpościerające się pod miastem? Tsem nie odpowiedział. Jego uwagę zdawały się bez reszty pochłaniać pełgające po ścianach kolory. - Bardzo mi zależało na odnalezieniu D'ena. Nadal mi zależy. Tsem. Ale teraz zastanawiam się też nad sobą. Czy przejdę tym korytarzem, by wieść żywot z matką i ojcem, czy też zejdę pod miasto, tam dokąd zabrali D'ena? Jeśli mnie kochasz. Tsem, powi- nieneś mi powiedzieć. Tsem pokiwał głową. - Już wiedliśmy takie rozmowy, księżniczko, i jak wiesz, nie mogę ci odpowiedzieć. Uczyniłbym to, gdybym tylko mógł. Kocham cię. księżniczko. Hezhi posłała mu zdumione spojrzenie. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, a oczy przybrały szklisty i niezbyt przytomny wyraz. - Nie możesz mi powiedzieć? - spytała. Tsem pokiwał głową. Otworzył usta, lecz jego wargi poruszały się w zupełnej ciszy. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, a przykrywa- jące oczy grube powieki zatrzepotały gwałtownie. - Nie! Tsem! - Hezhi podbiegła bliżej i objęła go w pasie Jej ręce okazały się za krótkie, by zamknąć uścisk. Wielkie ciało olbrzyma dygotało konwulsyjnic. Pod wpływem jej dotyku dygota- nie osłabło, a w końcu zupełnie ustało. Wzmocniła uścisk, az dwie wielkie jak bochny dłonie sięgnęły w dół i łagodnie odsunęły jej ręce. - Ja nie wiedziałam, Tsem. Przepraszam. - Robią nam to, kiedy jesteśmy bardzo młodzi - wyjaśnił Tsem. Głos miał napięty, znużony. - Kapłani... gdy ktoś zostaje wybrany, by pracować i żyć w królewskich komnatach. Ja, Qey. wszyscy. To dlatego nie możemy o tym mówić. Rozumiesz? - Rozumiem Wiem co to zakaz. Tsem skinął głową. - Powiedziałbym ci, gdybym tylko mógł, księżniczko. - Wiem. Dajmy już temu spokój i chodźmy do biblioteki. Jej troska o Tsema niebawem osłabła, nie dlatego, że ten pół-ol- brzym niewiele ją obchodził, tylko dlatego, iż zaczęła narastać w niej wściekłość. Co ukrywano przed nią, jej rodzeństwem oraz kuzyna- mi? Wiedziała nie więcej niż D'en, a D'en zniknął. Światło zalało ich ponownie, gdy wyszli na Dziedziniec Kozio- rożca, a wraz z promieniami słońca spłynęło na nią wewnętrzne olśnienie. Hezhi uśmiechnęła się złowieszczo; jej złość znalazła wreszcie cel. - To nie architekturę powinnam studiować - szepnęła bar- dziej do siebie niż do Tsema - tylko nas. Królewską Krew. To ma coś wspólnego z nami. To takie proste, takie oczywiste. Znaleźć /asinioną królewskość, znaleźć D'ena. Odnaleźć siebie. To właśnie powinnam studiować - wyszeptała. Ale jak tego dokonać? Nic miała pojęcia od czego zacząć. W dotychczasowych badaniach nie natrafiła na nic, co pasowałoby do tego schematu. Ghan miał rację, zupełną rację. Człowiek mógł wejść do biblioteki na całe życie, nie wiedząc nawet, czego szukać. Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy dotarli do biblioteki. Jak zwykle, Tsem skierował się do korytarza na lewo od drzwi i usiadł tam, aby na nią zaczekać. Hezhi weszła do środka. Była pełna zapału, choć nie wiedziała, od czego zacząć. Zaledwie przekroczyła próg biblioteki, od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Ghan natychmiast oderwał się od pracy i na nią spojrzał, po raz pierwszy od czasu, gdy zaczęła tu przychodzić. Ściągnął nieznacznie brwi i powstał, a w jego dłoni pojawiła się księga w oprawie o barwie burgunda. Serce zamarło jej w piersi, gdy starzec przywołał ją gestem dłoni. Podeszła posłusznie z płonącą twarzą. - Pamiętasz, co mówiłem? - zapytał cicho Ghan. głosem przypominającym szelest dartego papieru. - Ona już była porwana - odparła Hezhi. Miała nadzieję, że jej głos zabrzmi przekonująco, lecz oczywiście tak się nie stało. - Mówiłem również, iż oduczę cię kłamać - łagodnie dodał Ghan. - Skąd wiedziałaś, o co cię oskarżę? Jakim cudem Ghan w ogóle dowiedział się, że brała akurat tę książkę? To było niemożliwe... chyba że... Hezhi miała wrażenie, że w pewnych okolicznościach było to możliwe, jednak przestrach odebrał jej /dolnosc ti/c/v\ego myślenia, a stojący przed nią Ghan wyraźnie na coś czekał. - No więc? - ponaglił. - Ja zasnęłam i książka wtedy się rozdarła. Ghan pokiwał głową. - Ostrzegałem cię. - Proszę... - zaczęła, nie bardzo widząc jak go przebłagać Wyraz twarzy Ghana kazał jej jednak zamilknąć. - Ze mną nie można się układać, księżniczko. Jestem panem tej sali i słucham jedynie rozkazów twego ojca. On zaś za tobą się nie wstawi. - A więc nie mogę już tu przychodzić? ..Nie będę płakać" - pomyślała Hezhi, a w następnej chwili była juz tego pewna. - Ależ nie. księżniczko. Będziesz tutaj przychodzić. Będ/ies/ przychodzić codziennie i postępować wedle moich słów. -Wręczył jej zwój papieru. .,Papier zmiany'', taki sam. na jakim zawierano królewskie transakcje. - Ojciec twój był łaskaw podpisać ten doku- ment, księżniczko. - Co to jest? - Kręciło się jej w głowie, drżące kolana nabie- rały miękkości, w każdej chwili mogła upaść. - To jest umowa. Jesteś dłużniczką Królewskiej Biblioteki. Za dnia będziesz moją służącą. Wykonasz wszelkie prace, które ci zlecę. Nic wolno ci się skarżyć, w przeciwnym razie zostaniesz przywią- zana za włosy do słupa hańby na Wielkim Dziedzińcu. Czy to rozumiesz? - Służącą? - zdumiała się Hezhi. - Ja nic mogę być służącą Przecież jestem księżniczką! - Dla mnie to nic nic znaczy. Zwłaszcza gdy mam w ręku ten dokument. Nawet cesarz, twój ojciec, służy Rzece, ty zaś służysz jemu. podobnie jak cała królewska rodzina. On zaś rozkazał, żebyś ty służyła mnie. - Podał Hezhi zwinięty dokument. Ujęła zwój drżącymi palcami, nie potrafiła jednak odczytać jego treści. Rozpoznała tylko ojcowski podpis oraz pieczęć. Były praw- dziwe. - Ja... - /ac/ęła. - Pierwsza rzecz, jaką ci nakazuję, to milczenie. Możesz mo wic tylko wtedy, gdy cię poproszę. - Tak. Ghanie - przytaknęła, spuszczając oczy. - Dobrze. Dzisiaj pokażę ci. jak naprawiać książki. Mam ich dla ciebie wiele. Myślę, ze później... -Omiótł salę niemal wygłod- niałym spojrzeniem. - Czy poprawiłaś swoją znajomość starego pisma? Możesz mówić. - Próbowałam... -Umilkła, nie kończąc. Zapewne nie umiała czytać tak dobrze, jak tego oczekiwał Ghan. Ghan mierzył ją bacznym spojrzeniem. - Czeka cię też mnóstwo katalogowania. Czy wiesz, co to katalogowanie? - Nie. Ghanie. - Co za ignorantka - westchnął bibliotekarz. - Myślę, że na to nic nie da się zaradzić. - Jeśli... - Nie pozwoliłem ci mówić! - syknął Ghan. - Przepraszam, ja... - Cisza! "Ale ja jestem księżniczką" - pomyślała Hezhi. tym razem powściągając język. - Idź za mną. Nigdzie nie przystawaj, zeby rozedrzeć jakąś książkę. Ghan zaprowadził ją do małego stolika, na którym leżały arku- sze białego papieru oraz ciężkie deski do przyciskania. Stała tu tez miska z klejem. - Rozdarcia są proste do naprawienia - zaczął Ghan. - Nawet prostak da sobie z nimi radę. Pokażę ci to na początek, później zajmiemy się oprawą. Hczhi skinęła głową. Ponuro patrzyła, jak jego brązowe palce wprawnie przesuwają papier. - Używaj niewielkiej ilości kleju, tylko tyle ile potrzeba i ani kropli więcej. W głowie Hezhi zakiełkowało nagle podejrzenie. Pojawił się obraz jej drzemki: ona śpi, Ghan pochyla się nad nią, wyciąga rękę, sam rozrywa stronicę, po czym cicho odchodzi, nie budząc Hezhi. A więc on mógł to zrobić, upokorzyć ją i ukarać za wtargnięcie do jego cennej biblioteki. Palec Ghana wyrósł tuż przed jej nosem. Starzec machał nim ze złością. - Nie uważasz - rzucił oskarżycielsko. Wyglądał na rozgnie- wanego. "A właśnie, że uważam - pomyślała Hezhi. - I to jeszcze jak'". VI Dar krwi - Proszę -jęczał Perkar. - Wyjeżdżam. Błagam, o bogini, udziel mi swego błogosławieństwa. Strumień płynął, z całkowitą obojętnością omy wając jego kostki, tak jakby był jakimś konarem albo głazem. - Proszę - powtarzał, a w tym czasie słońce coraz dalej wędrowało po niebie. Nareszcie tuż przed zachodem woda zawirowała. Była tam i na niego patrzyła. - Nie jestem dla ciebie, Perkarze - powiedziała. - To bez znaczenia - odparł. Pomyślał, że jej piękno go zabije. Była taka cudowna, taka niesamowita. Nawet w marzeniach nie mógł uczynić jej bardziej idealną, jeszcze wspanialszą. Zrodzony zmarzeń wizerunek blaknął jedynie w zetknięciu z rzeczywistością. Strząsnęła z włosów kilka liści. Mokry kosmyk o barwie kości słoniowej przesłonił jej prawe oko. - Nie masz prawa powiększać mego smutku - powiedziała. - Jesteś zwierzęciem, takim samym jak wszystkie inne. - A mimo to mnie kochasz. Przez jej twarz przemknął nikły, niedobry uśmiech. - Ty nie wiesz, co czuję, Perkarze. Nie jestem zwierzęciem... albo jestem wieloma. Kiedy myślę o sobie w ten sposób - w tej postaci, postaci biednego stworzenia, którego krew wpłynęła we mnie - czuję do ciebie miłość. Ale jest to moja odmiana miłości, której nic potrafisz pojąć. - Potrząsnęła głową w bardzo ludzkim geście. - Odejdź, żyj i umrzyj, zapomnij o mnie. - Ja właśnie odchodzę - powiedział Perkar. - To dobrze. Trzymaj się z daleka. - Tylko wówczas jeżeli umrę. Jej twarz złagodniała. Bogini podeszła bliżej i pogładziła go po policzku. Zaledwie jednak dotknęła go palcami, ponownie uczyniła krok w tył. - Duchy mówią - wyszeptała - że masz mówić z Leśnym Panem. - To prawda. - Znajdziesz się bardzo blisko niego, Perkarze. Pożeracza. - Niezupełnie - wymamrotał Perkar, usiłując ją objąć. - Pojedziemy na północ i na zachód. Ty... Wielka Rzeka jest na wschodzie. To tam ty... on... - Tam on mnie zabiera. Tam zabija mnie i pożera. Ale to dzieje się w jego ciele. Głowę ma jeszcze dalej, w górach. Będziesz blisko niego, więc musisz być ostrożny. Wyczuje mnie w tobie, pozna mój zapach. Zna także i ciebie, ukochany, gdyż poprzez mnie połknął twe nasienie. Obiecaj, że się do niego nie zbliżysz. - Obiecuję, że znajdę sposób, aby go zabić. Bogini wyciągnęła rękę. Jej dłoń skoczyła szybko niczym ryba i mocno trzepnęła go po twarzy. - Jesteś chłopcem - syknęła. - Masz myśli chłopca. Bądź mężczyzną, żyj tym, co możliwe, a nie dziecinnymi marzeniami. Perkar był nadto oszołomiony, by cokolwiek odrzec. Stał onie- miały jeszcze wówczas, gdy bogini znikła w wodzie. - A ja powiadam, że powinieneś wziąć Żółtą Grzywę - mruk- nął Henyi. Perkar przyjął słowa brata z uśmiechem. - Nie sądzę, żeby Żółta Grzywa wytrzymała długo w Balal albo jakimś innym dzikim lesie. Myślę, że jest jej dobrze tam, gdzie jest. Chyba jest nawet szczęśliwa. - Nie rozumiem jednak, dlaczego musisz zabrać Kutasapala. - Ponieważ dał mi go ojciec. O co ci chodzi? Przecież już masz pięknego ogiera. - Ty też. - Do takiej wyprawy potrzeba wielu koni - wyjaśnił Perkar. - To ty tak twierdzisz. Perkar zwichrzył chłopcu włosy. - Sam zobaczysz, gdy przybędą inni z królem. Z pewnością będą mieć więcej niż jednego konia. - Pewnie, że będą. Przecież będzie ich wielu. Król, ów dziwnie wyglądający mąż... - Każdy / nich mieć będzie więcej niż jednego konia. To właśnie miałem na myśli. - Perkar kopnął kurczaka, który pętał mu się pod nogami, wydziobując z ziemi ziarna rozsypane po karmieniu konia. - Zabieram Kutasapala i Manga, rzecz jasna. Mang był ulubionym wierzchowcem Perkara. Przed laty, kiedy groźni wojownicy Manga wtargnęli w dolinę, wielu z nich postradało życie, a ich rodziny nigdy nie odzyskały koni. Zwierzęta okazały się trudne w ujeżdżaniu - tak w każdym bądź razie utrzymywał ojciec Perkara - ale jeden z ogierów miał klacz ze źrebięciem. Mang był właśnie jego potomkiem - dumnym, szlachetnym zwierzęciem, kasztanem o szyi w wyraźne czerwone pręgi, zbliżone barwą do zakrzepłej krwi. - Henyi, daj bratu odetchnąć. Trzeba mu naszych najlepszych koni. Obaj bracia odwrócili się na dźwięk tego głosu. - Witaj matko - powiedzieli niemal równocześnie. - Henyi, trzeba nakarmić kurczęta. Dopilnuj tego, proszę. Perkar opuścił głowę, udając że mocuje przytroczone do grzbietu klaczy juki. Tak naprawdę, pragnął uniknąć zmartwionego wzroku matki. - Nie musisz tego robić, Masati - powiedziała. Perkar wykrzywił usta i mocniej pociągnął za rzemień. - Zła to wróżba, kiedy ktoś nazywa mężczyznę jego dziecię- cym imieniem, gdy ten wyrusza na poszukiwanie Piraku. Matka prychnęła i dopiero wówczas Perkar spojrzał na nią po raz pierwszy. Kasztanowate włosy upięła w trzy mocno splecione war- kocze, miała też na głowie wysoki filcowy kapelusz potwierdzający jej małżeństwo z Sherye. Z wieńczącego go pomponu sterczało jastrzębie pióro. Była ubrana tak, jakby wyprawiała syna na wojnę. - Szukasz Piraku zbyt daleko, synu. Można je znaleźć znacznie bliżej domu. - Tutaj znaleźć go nie umiem. - Bo jesteś głupcem. To jedyna przyczyna. - Ojciec powiedział... - zaczął Perkar, lecz matka przerwała mu pozbawionym wesołości śmiechem. - Och, słyszałam was zeszłej nocy. kiedy mieliście głowy pełne woti i różnych głupot. Bredziliście coś o wielkich przygodach i walce na miecze. Ale dzisiejszej nocy, Perkarze, twój ojciec przyjdzie do mnie. Przyjdzie do mnie i nie będzie płakał, tylko złoży mi głowę na piersi. Nie zaśnie. Perkar ciężko westchnął. - Nie mogę mieszkać z nim wiecznie. On to wie. - Kapaka to mąż zuchwały. Otacza się takimi samymi ludźmi i twój ojciec także to wie. Perkar odpowiedział wzruszeniem ramion. Matka w napięciu patrzyła jak niepotrzebnie poprawia dobrze spakowane juki. - Oni wkrótce tu będą, matko. Źle się stanie, jeśli stać będziesz wówczas tak blisko, jakbyś zamierzała mnie piastować. Stracę wów- czas w ich oczach jako mężczyzna. - Strażnik z wieży obwieści ich przybycie. Będę miała dość czasu, by wejść na ganek. Niechętnie pokiwał głową. Zaczynał czuć się niezręcznie przy tych jukach. Dobył miecza, przetarł lśniące ostrze czystym gałganem. - Cztery pokolenia - mruknęła matka. - Że też akurat moje- go syna musi ona przywieść do ruiny. - Nie chcę o tym mówić - rzekł Perkar, a jego surowy głos wywołał grymas na twarzy matki. - No proszę - rzuciła. Odłożył miecz na bok, zerknął w stronę wartownika na wieży. Wojownik obojętnie rozglądał się po okolicy. - Posłuchaj, Perkarze. Wy mężczyźni uganiacie się za Piraku, znajdujecie je albo kradniecie, zabijacie się nawzajem z jego powo- du. Moim całym Piraku jesteś ty oraz twój brat. Czy ty to rozumiesz7 Jeśli obaj umrzecie przede mną, nic mi nie zostanie. Rozumiesz? Dlatego właśnie musisz na siebie uważać. - Głos drżał jej lek- ko. Perkar nigdy nie widział, żeby płakała, czy choćby bliska była łez. - Trzymaj - wyciągnęła coś w jego stronę, mały przedmiot z drewna. - Zrobiono to z gałęzi dębu, pod którym otrzymałeś swe imię - wyjaśniła. - To pod nim zakopałam twój niemowlęcy czepek. Schowaj to tak, żeby nie widzieli inni mężczyźni. - Matko... - Synu. Każdy z nich dostanie coś takiego i ukryje, tak jak ty Żaden mężczyzna nie wyjedzie bez czegoś od swojej matki. - Otrzymałem od ciebie znacznie więcej niż to - powiedział miękko. - Cieszę się, że tak myślisz. - Kapakapane - zakrzyknął wartownik z. wieży. - Nadjeżdża król. - Szybko, matko. Odwróciła się i pospieszyła na rozległy ganek. Była bardzo drobna, krucha niczym mały ptaszek. Teraz to on musiał powstrzy- mywać łzy. "Bądź. mężczyzną" - powiedział sobie w duchu. Wyglądało jednak na to, że pod tym pojęciem każdy rozumiał co innego, a kobiety miały bardzo pomieszane poglądy w tej materii. Od bramy doleciał narastający łomot kopyt. Kapaka niezwłocznie zarządził odjazd. Mężczyźni chwalili na- wzajem swoje konie. Perkar uśmiechnął się od ucha do ucha, gdy Kapaka z uznaniem powiedział parę słów o Mangu. W trakcie owych ro/mów Ngangata, odmieniec, zachował milc/enic. Sied/iał nieru- chomo na grzbiecie smoliście czarnej kobyły - paskudnego stwo- rzenia o grubych nogach. Perkar podejrzewał, iż koń ten, tak jak i sam Ngangata, był na wpół dziki. Zbyt wielkie ws/akze było jego podniecenie, by zastanawiać się dłużej nad tym poł-Alwatcm i jego nieokrzesaniem. Nastał słoneczny ranek, miodowej barwy światło spływało na zielone łąki, śpiewały ptaki Bydło popatry- wało na nich z całkowitą obojętnością, gdy przecinając należące do ojca pastwiska, wyjechali na drogę. Krótkotrwały smutek ogar- nął go jedynie wówczas, gdy ujrzał linię drzew, za którymi pły- nął Strumień, jego ukochana bogini. Nie wjechali w nią, tylko zwró- cili się na zachód. Przystanęli u świątyni na skraju pastwisk i zło- żyli ofiarę staremu duchowi lasu. Perkar z przyjemnością śledził wprawne ruchy kierującego ceremonią Kapaki. Nawet tak wielki człowiek nie żałował czasu, by oddać cześć ukutym prze/, praojców więzom. Królowi towarzyszyła ta sama piątka, z którą przybył do ich damakuty poprzednim razem. Apad - ciemnowłosy rówieśnik Per- kara - sprawiał wrażenie najbardziej rozmownego. - Wszyscy będziemy mieć tak piękne /iemie, mój przyjacielu - zwrócił się do Perkara. - Być może doczekają tego nasze wnuki - odparł Perkar. - Ojciec powiada, że trzeba wielu lat ciężkiej pracy, by stworzyć tak dobre pastwiska. Podobno w czasach mego dziada pełno tu było wypalonych karczowisk i chwastów. - Pewnie tak - wesoło przystał Apad. - Ziemia ta przypomi- na znoszony but. Nie znajdziesz nic wygodnie|s/cgo do chodzenia. Lecz my uszyjemy sobie nowe buty. Perkar zaczął zastanawiać się, czy Apad nie naśmiewa się przy- padkiem z jego imienia, które znaczyło właśnie tyle, co "but", postanowił jednak o to nie pytać. Ludzie często bywali przcwra/h wiem na punkcie swych imion. - Jakże ja będę pracować! - ciągnął Apad. - Idę o zakład z wami wszystkimi, o pięknego woła, iż w ciągu życia wykarczuję więcej lasu niż którykolwiek z was! Eruka odgarnął z czoła włosy o barwie słomy i zerknął na nich przez ramię. - Apad zakłada się o woła, którego jeszcze nawet nie ma. - No to co? - Apad pogroził palcem przyjacielowi. - Hmm - mruknął Eruka. - Eruka boi się, że przegra - głośnym szeptem rzucił Apad w stronę Perkara. Eruka wzruszył ramionami. - Karczowanie to ciężka praca. Będę szczęśliwy, jeśli zdołam wykarczować tyle, ile mi potrzeba. - No, chyba, że zagonisz do tego żonę - rzucił Apad z prze- sadnie szerokim uśmiechem dla podkreślenia, że chodzi tu o dobro- duszne żarty, nie zaś o śmiertelną obrazę. Kapaka - jadący na czele z Ngangatą i Attim, starszym, ru- dowłosym mężczyzną uczesanym w grube warkoczyki - głośno chrząknął: - Dobra to rzecz czynić plany - zaczął ostrzegawczo. - Pamiętajcie wszakże, że Pan Lasu może nie dać" swojej zgody. - Oczywiście, oczywiście - odrzekł Apad, puszczając oko do Perkara. - A ty, Atti, przyjmiesz mój zakład? Rudowłosy obrócił się nieznacznie w siodle. Miał w zwyczaju nieustannie rozglądać się dokoła i nigdy nie skupiał swej uwagi wyłącznie na jednej rzeczy. - Zakład, który proponujesz, jest zupełnie bezużyteczny. Skoro mamy oceniać, kto wy karczuje najwięcej ziemi do końca życia, jaki pożytek przyjdzie zwycięzcy z wołu? - No cóż, masz rację. Możemy zatem nieco zmienić warunki. Załóżmy się o to, który z nas posiadać będzie najwięcej pastwisk w wieku lat pięćdziesięciu. Atti pogardliwie prychnął. - To daje ci znacznie więcej lat na rąbanie drzew. Trzydzieści dla ciebie, dziesięć dla mnie. Pomimo to mogę jednak wygrać, bo ty masz miękkie dłonie człowieka z dolin. - To się jeszcze okaże, dziki człowieku z gór! Czy do rąbania użyjesz łupanego kamienia, tak jak twoi przyjaciele Alwaci? - Apad huknął radośnie. Perkar dostrzegł, jak po twarzy Atti'ego przemknął cień, za- nim odwrócił się do chłopców plecami. Ngangata - czyżby ten docinek był wymierzony właśnie w niego? - nie dał po sobie niczego poznać. Eruka jednakże posłał Apadowi ostrzegawcze spoj- rzenie. "Oni także nie lubią odmieńca - uświadomił sobie Perkar. - Tylko Atti z nim rozmawia. Z tymi warkoczykami i dziwnym akcen- tem sam może uchodzić za dzikusa". Nie wiedzieć dlaczego, myśl ta sprawiła Perkarowi wiele radości. Nie lubił Ngangaty od momentu, gdy napotkał te jego bezczelne czarne oczy i usłyszał miękki, a zarazem grubiański głos. W pewnym stopniu odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia - ojciec oraz Kapaka zdecydowanie nie pochwalali takiej postawy. Ale przecież Apad i Eruka znali Alwatów i jeśli oni również nie darzyli ich sympatią, musiały kryć się za tym konkretne powody. Tym niemniej, ostatnia uwaga Apada wyraźnie oziębiła rozmo- wę; najwyraźniej istniały rzeczy, z których nie należało żartować. Po jakimś czasie ponad nierówny stukot kopyt wzniósł się głos Kapaki. - Zaśpiewaj nam coś, Eruko. Coś zdatnego do podróży. - No, hmm - Eruka mruczał coś pod nosem, wnet zanucił cicho i zaczął pieśń. Miał piękny, czysty głos, oszałamiająco falujący przy finałowych frazach. Była to staromodna szkoła, już mało kto potrafił tak śpiewać, ale Eruka radził sobie doskonale. Jadę po łupy bogate Takom rzekł Gdy przybyli nowi ludzie Ze swymi końmi Nigdy wszak nie obiecywałem Nigdy nic czyniłem przysięgi Że mojej uciechy nie będzie w tym Ani że siodło nic poobciera im tyłków Ani że nie zatęsknią za niewiastą i łożem Ja swoją uciechę będę miał... Apad włączał się od czasu do czasu, zwłaszcza przy słowach takich jak "uciecha" albo "niewiasta", okazał się jednak wyjątkowo złym śpiewakiem. Jego "drżący" głos bardziej przypominał łkanie dziecka albo wołanie o pomoc rannego woja. Sprawiło to, że pieśń wypadła szczególnie zabawnie i na obliczu Perkara, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, zagościł szeroki, szczery uśmiech. Zaczął oto wyprawę, był na drodze do świata obfitującego w Piraku, świata, który nagle roztoczył przed nim możliwości, o których przedtem nie śmiał nawet marzyć. Za to przez resztę dnia marzył do woli. A kiedy pod wieczór opuścili ziemie ojca i wjechali w nie znającą topora dzicz, nie myślał już o boginiach, matkach i tym podobnych smutkach, tylko o dziel- ności swego konia, a w jego uszach dźwięczały chełpliwe głosy mężów. Dzień powoli mijał, słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Las był przestrzenny niczym wnętrze hali, drzewa przypominały rzadko rozsiane kolumny, a ich listowie było niczym łupkowe pokrycie dachu na domu ojca. Przez ów dach tu i ówdzie przenikały jednak zakurzone, podobne cienkim palom, czerwone smugi światła. Ptaki w koronach drzew zaczęły swe wieczorne trele, a ukryte w gęstym listowiu poszycia małe czarne żabki zawtórowały im dziwacznym rechotem. - Powinniśmy jechać szybciej - oznajmił Kapaka. - Myślę, że przed nastaniem ciemności zdołamy dotrzeć do damakuty Banga- ki. Co o tym myślisz, Perkarzc? - Musielibyśmy jechać naprawdę szybko. - Dobrze powiedziane - pochwalił król i przynaglił swego gniadosza do kłusu. Reszta poszła w jego ślady. Po niedługim czasie wypadli z lasu na rozległe pastwisko. Kilka oburzonych krów rozpierzchło się na boki przed galopującą kawalkadą. Ponad ich głowami rozwarło się niebo - ciężkie, purpurowe chmury rozpostarte na stalowoszarym tle. Chmury zapowiadały deszcz, a na odległym horyzoncie bez- dźwięcznie zapłonęła karmazynowa błyskawica - rozjarzone serce ogromnego ducha. Niebo i pole były rozległe, a mimo to odgłosy jazdy trzymały się blisko podróżnych, jak gdyby dźwięki bały się ulecieć w zapadającą noc. Posuwali się pełnym galopem. Perkar poczuł się częścią Manga, częścią wspaniałego zwierzęcia. Słyszał kiedyś, iż według wierzeń plemion Manga jeździec i wierzchowiec, którzy umierali razem, żyli później jako jedna istota, pół-człowiek, pół-koń. Uważał, że jest to wspaniałe marzenie. Chmury stały się szare, a na czarnym nieboskłonie zalśniły gwiazdy. Nad horyzont wypłynął księżyc, czerwony niczym senne, na wpół otwarte oko boga. Na dworze zapadły już zupełne ciemności, gdy w oddali ujrzeli strażnicze ognie damakuty, a na ich powitanie wysypała się spoza ogrodzenia gromada mężczyzn. Perkar dobrze znał Bangakę oraz jego synów. Po prawdzie, wśród kobiet, do ożenku z którymi wciąż go zachęcano, była też siostrzenica Bangaki zamieszkująca w jego damakucie. Perkar postanowił unikać jej, jeśli tylko będzie to możliwe. W bramie powitał ich sam Bangaka - człowiek leciwy, o przygarbionym karku i włosach białych oraz cienkich niczym puch ostu. Jego starcze oczy patrzyły w sposób, który zawsze niepokoił Perkara. Dochował się ośmiu synów, ale tylko trzech najmłodszych wciąż mieszkało w damakucie ojca. Powitanie nie wypadło szczególnie uroczyście. Pora była późna, a Bangaka nic spodziewał się gości. Król pozostał u boku sędziwego gospodarza, by porozmawiać z nim o Piraku, natomiast pozostałym dano do dyspozycji stodołę, otwarty ogień oraz ciepłe flaszki woti. - No cóż - odezwał się Apad. - Tutejszej gościnności daleko do tej, okazanej nam przez twego ojca. Perkarze, lecz i ta musi nam wystarczyć. - Popatrzył z ciekawością na służebne dziewczyny z chichotem wyglądające zza najbliższego węgła. - Siadaj, Perka- r/.c. wypij z nami woti. - Najpierw wytrę Manga i Kutasapala - odparł z wahaniem. - Później z radością do ciebie dołączę. - Pozwól zająć się tym dzikusom. - Co takiego? - My wytrzemy konie - krótko rzucił Ngangata. - Nie nosisz szaty służącego - zauważył Perkar. - Sam potrafię oporządzić swoje wierzchowce. U boku pół-Alwata pojawił się Atti. W świetle ognia jego war- kocze przybrały rdzawą barwę. Ngangata wyglądał przerażająco. Jego oczy były niczym czarne dziury osadzone niezmiernie głęboko w czaszce, zaś szerokie wargi straciły zabawny wyraz i robiły o wiele groźniejsze wrażenie. - Pozwól im tym się zająć - zawołał Eruka poprzez ogień. - Oni to lubią. Perkar spróbował wytrzymać wzrok Ngangaty, lecz naprzeciw siebie nie miał niczego prócz niezgłębionej czerni. W końcu wzru- szył ramionami i dołączył do siedzącej przy ognisku dwójki. Woti rozluźniła krępujące dotąd język Eruki więzy. - Mój klan, Kar Kushuta, niewiele znaczy - powiedział. - Mój dziad stracił połowę naszych ziem w zakładzie, który zakończył waśń z Kar Hakiru. W owym sporze to właśnie my byliśmy przegry- wającą stroną. Nie mieliśmy ziemi, toteż ojciec miał kłopoty ze znalezieniem dobrej partii dla któregokolwiek z nas... bez ziemi i bez córek... - Nie miał córek? Eruka potrząsnął głową. - Ludzie powiadają, że bogini naszego sadu jabłoni rzuciła klątwę na matkę za coś, co ta zrobiła w młodości. Matka nie urodziła ani jednej córki. Perkar rozumiał niedogodność takiej sytuacji. Synowie mogli jedynie otrzymywać ziemię jako wiano wnoszone prze/ żony. Star- szy rodu, który wraz z córką oddawał w wianie swoją ziemię klano- wi, który wcześniej dał żonę jednemu z jego synów, był znacznie milej widziany. Dzięki temu, stan posiadania klanu pozostawał mniej więcej niezmieniony. Starszy bez ziemi i bez córek miał ogromne trudności ze znalezieniem żon dla swoich synów. - Zostałem tedy śpiewakiem - zakończył Eruka ponurym tonem. - Tkwi w tym nieco Piraku, ale niezbyt wiele. Apad, którego oczy zaczynały już błyszczeć, klepnął Erukę po plecach. - Nie martw się - wybełkotał. - Niebawem to się... zmieni. O ile Eruka stał się bardziej rozmowny, o tyle wylewny Apad pod wpływem mocnego trunku umilkł niemal zupełnie. Na oczach Per- kara wychylił duszkiem następny kubek. Perkar popijał z dużą ostrożnością- ubiegłej nocy wypił przecież sporo z ojcem. Eruka pokiwał głową. - Jeśli taka będzie wola Pana Lasu - mruknął pod nosem. Twarz Apada pociemniała. - A jeśli on się nie zgodzi? - zapytał cicho. - Co wtedy, Perkarze? Perkar wzruszył ramionami. - Nie wiem. Apad opróżnił następny kubek, po czym wbił wzrok w roz- tańczone płomienie, być może próbując wypatrzyć małą boginię ognia. - Pamiętacie Pieśń o Szalonym Bogu'1 O górskim bogu, który zszedł na niziny i pożerał ludzi? Eruka odchrząknął, by przeczyścić gardło i zaczął śpiewać. Takom zszedł w dół Wchodziłem do wiosek Do dumnych damakut Do obejść na wzgórzach Wchodziłem do sal Ciekaw Jak też może smakować człowiek Piłem krew śmiertelnych ludzi Piłem, lecz nigdym nie ugasił pragnienia. Eruka śpiewał cicho, jak gdyby w obawie, że ktoś mógłby go usłyszeć. W dalszej części pieśń mówiła o bohaterskim Rutka, który naciągnąwszy na siebie niedźwiedzią skórę, udawał przyjaciela Sza- lonego Boga i dzięki temu poznał jego słabości. Jeno za sprawą miedzianego ostrza Topora wykutego przez boga kuźni Który wisi w sali Pana Lasu Sprawcy śmierci bogów Po wielu przygodach Rutka znalazł taki topór i zgładził żądnego krwi boga. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa pieśni, Apad zaczął kiwać się tak mocno, że lada chwila mógł wpaść do ognia. Perkar zastanawiał się, gdzie znikli Atti z Ngangatą. Już dawno powinni wrócić od koni. - Widzisz, Perkarze? Ich można zabić. Jakim prawem Pan Lasu ma nam mówić, co możemy mieć, a czego nie? Jesteśmy Irut, prawdziwi ludzie, nie jak Alwaci albo jacyś mali bogowie. Każdy z nas jest jak Rutka. Silny! Jeżeli bogowie nie dadzą nam tego, czego potrzebujemy, weźmiemy to sami. Hej, Perkarze? Dobry z ciebie towarzysz, prawda? Chcemy, czego chcemy. Razem zostaniemy bohaterami, ty, Eruka i ja. Weźmiemy to, czego pragnie król, nawet jeśli nie spodoba mu się sposób, w jaki to osiągniemy. - A co z Attim oraz Ngangatą? - spytał Perkar, walcząc z lekkim zawrotem głowy. Pieśń wzbudziła w nim poczucie dumy z tego, że jest człowiekiem. Słuchając śpiewu Eruki, musiał wypić więcej woti niż mu się zdawało. - Bohaterowie walczą tylko w trójkach i siódemkach - wark- nął Apad. - Nigdy w piątkach. - Sięgnął po kubek z woti, ale dłoń przewróciła naczynie. Z ciemności dobiegł chichot dziewcząt; wi- docznie wciąż byli przez nie obserwowani. - Oho! - mruknął Apad. - Zobaczrry, kogo tam mamy! Chyłkiem ruszył w ciemność. Eruka wyszczerzył zęby i poszedł w jego ślady. Perkar odprowadził ich spojrzeniem. Jego uniesienie wolno mi- jało, ale było coś, coś w tej pieśni... Dlaczego ona go uderzyła? Nazwała chłopcem? Bogów można zabić. Skoro Szalony Bóg mógł umrzeć, może również i rzeka. Oczywiście, że może, i inni ludzie o tym wiedzą! W domostwie Pana Lasu z pewnością są przedmioty, którymi można uśmiercić bogów. Z nieba znikały chmury, zapowiadał się słoneczny ranek. Perkar z trudem wstał i przeszedł przez pusty majdan. Mijając wciąż otwartą bramę, pomachał stojącemu na wieży wartownikowi. - Już późno - powiedział strażnik. - Niebawem zamknę wrota. - Nie chciałem sikać na dziedzińcu - wyjaśnił Perkar. Ciemna postać nic nie odrzekła, Perkarowi zdało się jednak, iż skinęła głową. Zszedł w dół zbocza i ulżył sobie na wilgotnej ziemi. Potem posunął się nieco dalej, do wydłużonej kępy wierzb, znaczą- cej zapewne bieg jakiegoś strumyka. - Dokąd zmierzasz, boże czy bogini? - zapytał cicho, lecz niewielka struga nie odpowiedziała. Perkar jednak znał odpowiedź. Znajdowali się teraz w sąsiedniej dolinie, która łączyła się z jego własną. Bez wątpienia, ten ruczaj dopływał w końcu do pastwisk ojca. Zakręciło mu się w głowie. W żołądku wciąż czuł ciepło wypitej woti. Co mógł jej posłać, tak by wiedziała, że to od niego? Żeby poznała jego zamiary? Jaką ofiarę mogło jej zanieść to małe dziecię? Oczywiście wiedział. Wygrzebał mały nożyk, ten którym przy- cinał skórzane rzemyki. Ostrze zagłębiło się w dłoni nieco bardziej niż zamierzał - to z nadmiaru woti! - ale wcale się tym nie przejął. Obmył rankę w strumyku, dał mu swoją krew. Ona to zrozumie, będzie wiedziała, że to od niego. Od bramy doleciał cichy gwizd. Perkar upuścił do wody jeszcze parę kropel, po czym zadowolony, dziwnie rozradowany, wrócił do stodoły i natychmiast zasnął. Interludium Jik Pod stopami Ghe zaskrzypiały wypolerowane deski pokładu. Stojąc w chłodzie, wytężał słuch i usiłował pochwycić choćby najsłabszy dźwięk. Po chwili odprężył się, zadowolony, iż owo skrzypienie wtapiało się doskonale w setkę innych stęknięć drewnia- nej barki kołysanej łagodnie przez Rzekę, w rechot żab i głosy nocnych ptaków dolatujące z pobliskiego Bagna Żółtych Włosów. Ostre rysy jego ukrytej w cieniu twarzy wykrzywiły się w sardonicz- nym uśmiechu, gdy pomyślał o własnej nerwowości. Przeciągnął kciukiem po niewielkiej bliźnie na szczycie spiczastego podbródka. - "Jestem ostrzem ze srebra, jestem sierpem z lodu" - wy- mamrotał. Prześlizgnął się obok drzemiącego strażnika, oczarowanego być może odległymi światłami miasta lub jeszcze odleglejszymi iskrami gwiazd. Przyobleczony w najczarniejszy cień, Ghc lekko niczym dym przepłynął pod okazałym łukiem, który zdobiły złote liście. i znalazł się w obszernej kabinie o podłodze zasłanej pysznym kobiercem utkanym w dalekim i egzotycznym Lhe. Podszedł do wielkiego łoża z pościelą uszytą z najcieńszego płótna. Ghe nie miał pojęcia, dlaczego postawiono mu zadanie zabicia śpiącego w nim mężczyzny. Kapłani nigdy nie zdradzali mu takich szczegółów. Wystarczyło, jeżeli wiedział, kogo ma zabić i gdzie go może znaleźć. Powody niewiele Ghe obchodziły. Jako dziecko za- bijał dla paru miedziaków. Dzisiaj jego umiejętności służyły kapła- nom, służyły samej Rzece. Nagle dotarło do niego, że łoże było puste. Poczuł jak jeżą mu się włosy. Na barce nie płonęło ani jedno światło; stwierdził to już w małej łódce, którą przypłynął. Oznaczało to, iż jego cel coś podejrzewał i teraz czaił się gdzieś w ciemnościach, dybiąc na jego życie. Ghe błyskawicznie się odwrócił, wykonując równocześnie głęboki przysiad, zaś jego oczy bacznie przepatrywały wnętrze. W następnym momencie odetchnął /. ulgą. Przecenił tego kupca, Dunuha. tak jak Dunuh w pewnym stopniu przecenił jego. Dunuh spał bowiem w najlepsze w fotelu; jego sylwetka malowała się ciemną plamą na tle świateł miasta. Poczucie ulgi opuściło Ghe równie szybko, jak się pojawiło, ponieważ u boku śpiącego majaczył jeszcze jeden cień. - Ach - wyszeptał cień - oto i wielce wysławiany Jik, jak mniemam. Ghe zachował milczenie. Jeśli dozna porażki i umrze, nie może pozostawić żadnych dowodów, iż istotnie był Jikiem. Nie nosił godła, ani jakichkolwiek kapłańskich symboli. W odróżnieniu od innych kapłańskich sekt, Jik nie przeszedł kastracji, więc oględziny ciała również nie dostarczyłyby dowodu. Mogły go jedynie zdradzić słowa nadmiernej pewności siebie i. mimo że Ghe był siebie pewny, nie popadał w przesadę. Jego ostrze wychynęło z naoliwionej pochwy, zalśniło w świetle księżyca niczym srebrzysty węgorz. - Jik - ciągnął cień - ja jestem Sin Turuk ze starożytnego miasta Kołem. Czy słyszałeś o Kołem? Ghe wciąż milczał, zaś mężczyzna z cienia mówił dalej. - Kołem ma do zaoferowania wiele towarów. Olej drzewa kakla, tkaniny i... wojowników. Wojownicy uczą się walki od momentu, gdy zdołają udźwignąć miecz. Są potem wielce cenieni za swój kunszt. - Czarna skóra jego twarzy rozwarła się, odsłaniając białe zęby. W nocnym powietrzu rozległ się cichy syk jego miecza. - Mój pan to pijany dureń - rzekł Sin Turuk. - Tym niemniej jest moim panem. Sin Turuk skoczył ze zwinnością pantery i nagle znalazł się o wyciągnięcie ramienia od Ghe. Ghe natychmiast dz'gnął mieczem w serce przeciwnika, ten jednak zrobił krok w bok i ostrze przemknę- ło obok niego. Ghe dostrzegł swój błąd w chwili gdy go popełnił, pojął, iż jego atak był właśnie tym, czego chciał Sin. Nie miał już czasu, by cofnąć oręż i sparować cios, więc po prostu rzucił się na podłogę, a miecz Sina przeciął ze świstem powietrze nad jego głową. Ghe wprawnym ruchem wyprowadził kopnięcie, trafił tam- tego w kostki i obalił na podłogę. Czuł jednak przy tym, że przyszło mu to zbyt łatwo. Przeciwnik oczekiwał na takie właśnie posunięcie z jego strony i rozmyślnie upadł w taki sposób, by móc kontrolować sytuację. Owa przezorność uratowała Ghe życie, ponieważ Sin, zamiast rozłożyć się bezradnie na deskach, jakimś cudem zdołał odwrócić się i ciął na odlew ze straszliwą siłą. Ghe opuścił miecz, przyskoczył bliżej i wyprowadził pchnięcie Tsehats prosto w szyję Sina. Trafiony wojownik stęknął głucho, lecz natychmiast wzniósł ramię, by ponowić atak. Nie wiedzieć dlaczego, wciąż jeszcze żył, ale rana spowolniła jego ruchy. Starczyło to, by Ghe wężowym ruchem dobył sztylet i zagłębił ostrze w serce Sin Turuka, zakręcił w ranie, a następnie wyszarpnął. Sin umarł w milczeniu, z godnością wielkiego wojownika. - Sierp z lodu - rzucił szeptem Ghe w jego stronę, patrząc jak w oczach Sina przerażenie ustępuje miejsca bezdennej pustce. - Dobrze walczyłeś. Idiota trzymający na pokładzie straż niczego nie usłyszał. Ghe westchnął, po czym dźgnął nożem śpiącego mężczyznę w trzy kluczowe miejsca - serce, podstawę czaszki oraz skroń. Pozosta- łych wartowników pozostawił przy życiu, aby poczuli wstyd i zro- zumieli, że choć walka gigantów toczy się tuż obok, oni nie zdołają jej zobaczyć. W drodze do brzegu oddał cześć Sin Turukowi poprzez upusz- czenie odrobiny krwi w nurt Rzeki i dotknięcie własnego podbródka, gdzie pojawiła się pierwsza blizna, jaką kiedykolwiek otrzymał w walce. Dla swojej właściwej ofiary - która umierając ledwie zipnęła, a oddech jej cuchnął drogim winem - Ghe nie poświęcił ani chwili. VII Duchy i życzenia - Zniszczyłaś pięćsctletnią księgę - powiedział Ghan rzeczo- wym, pozbawionym złości tonem. - Ona już była zniszczona. Ghan westchnął. - Nie. Była uszkodzona, ale nadawała się do naprawy. Teraz jest zniszczona. Hezhi oderwała się od pracy nad dokumentem z czasów Drugiej Dynastii i napotkała twardy wzrok starca. - Na nic nie zwracasz uwagi i to twój największy problem. Nie skupiasz się na pracy, tylko na tym, co chodzi po tej twojej małej, głupiej główce. "Któregoś dnia - pomyślała, usiłując zachować obojętny wyraz twarzy - stanę się dorosła. Będę dorosłą księżniczką, a wtedy pewnej nocy ty znikniesz, Ghan. Tsem cię zabierze i wrzuci do ścieków". - Jak choćby teraz! - pieklił się Ghan. - No proszę, twoje oczy znów mają ten głupi, rozmarzony wyraz. - Szybkim krokiem podszedł do stołu. - Oto czym masz się zajmować. - Wskazał dłonią dokument. - Tym. Choć raz spróbuj zająć ręce i mózg tym samym. - Robię to od dwudziestu dni - wymamrotała Hezhi, wkłada- jąc wiele wysiłku w to. by nie wybuchnąć. - Czy nie mogłabym robić czegoś ciekawszego? - Czego na przykład? - Sama nie wiem. Wspominałeś o jakimś "katalogowaniu". - Nie potrafisz tego robić, księżniczko. Nie potrafisz dosta- tecznie biegle czytać. - Ale to mnie nuży. - Jeszcze nie umiesz robić tego dobrze - odparł Ghan. - Po cóż miałbym trwonić siły na uczenie cię nowego zajęcia, skoro nie potrafisz biegle wykonać nawet najprostszej czynności? Chcąc na- uczyć cię na przykład katalogowania, najpierw musiałbym nauczyć cię czytać, ja zaś nic zamierzam marnować na to czasu. - Ale przecież ja już trochę czytam - zaczęła. Czytanie? Jeżeli przy okazji tego zajęcia miałaby sposobność nabycia umiejętności odczytywania starych manuskryptów, gra warta była świeczki. - Cicho. Dodaj do kleju nieco wody. Kiedy już. nauczysz się wklejać stronice bez brzydkich pofałdowań, porozmawiamy o in- nych pracach. Albo... - Ghan przypatrywał się jej przez, chwilę z chytrą miną, jak gdyby coś obmyślał. Potem oparł się ciężko o biurko i pochylił do przodu, tak że ich oczy znalazły się blisko siebie. - Albo możesz stąd odejść dziś po południu. Ale nie wolno ci nigdy tutaj wrócić. Słabą mam z ciebie pociechę i dług twój nadal pozostaje nie spłacony. Jednakże pozostając tutaj, każdego dnia powodujesz coraz, to nowe zniszczenia. Oznajmię przeto, że wywią- załaś się ze swych powinności, tylko nie przychodź jutro ani żadnego innego dnia. -Uśmiechnąwszy się blado, rozprostował plecy i od- szedł w milczeniu. Kiedy wieczorem zakończyła wreszcie robotę, odstawiła na bok klej i dratwę. nigdzie nie mogła go znaleźć. Opu- ściła bibliotekę w ponurym milczeniu. Na progu czekała niespokojna Qey. - Musisz wziąć kąpiel - oznajmiła. Palce jej dłoni trzepotały bez przerwy niczym stado spłoszonych motyli. - Jestem zmęczona - odparła Hezhi. Nie miała czasu na bojaźliwe matkowanie Qey. - To bez znaczenia. Posłał po ciebie twój o|tiec. - Ojciec. A czegóż on chce? Qey energicznie pokiwała głową. - Dzisiejszego wieczoru musisz wystąpić na dworze. Hezhi zmarszczyła czoło. - Muszę? Przekaż ojcu moje przeprosiny. - Och nie, Hezhi, nie tym razem. - Qey z ciężkim westch nieniem potrząsnęła głową. Patrzyła gdzieś ponad nią, zapewne na Tsema. Hezhi także zerknęła podejrzliwie w tamtym kierunku Twarz Tsema po/bawiona była wszelkiego wyra/u, ale dziewczyna wyczuła bijące z całej postaci napięcie. Pod skórą szyi rysowały się węzły naprężonych mięsni; olbrzym mocno zaciskał zęby. - Tym razem, malutka, musisz iść. Wysłannik twego ojca bardzo nalegał. Przełknęła te słowa w milczeniu. Udawało się jej trzymać z dala od dworu przez znaczną część roku. Może jednak - tylko może - jeśli przybędzie na dwór. rzeczywiście zdoła porozmawiać z ojcem lub matką. Spróbuje wówczas przekonać ich. by cofnęli Ghanowi prawo do rządzenia jej osobą. Juz sama myśl o tym starcu wzbudziła w niej wściekłość. Przez kolejne dwa dni po tym, jak Ghan pokazał jej nakaz, Hezhi w ogóle nie zjawiła się w bibliotece. Trzeciego dnia przyszło po nią czterech pachołków w strojach pałacowej straży i siłą zawlokło do biblioteki oraz Ghana. Hezhi musiała powstrzy- mywać Tsema; w jego zazwyczaj łagodnych oczach dostrzegła niebezpieczne błyski. Żaden ze strażników nawet nie podejrzewał, jak bliscy byli śmierci poprzez skręcenie karku albo pogruchotanie kości. Gdyby jednak pozwoliła, by Tsem jej bronił, spotkałoby go później okaleczenie albo nawet śmierć. Do tego zaś nie mogła dopuścić. Tak. może ojciec poświęci jej chociaż chwilę uwagi - jeśli, rzecz jasna, rozpoznają na pierwszy rzut oka. W końcu nie widzieli się od przeszło roku. - Jakie zatem kolory obowiązują dziś na dworze' - spytała. Twarz Qey przybrała pełen ulgi. niemal szczęśliwy wyraz. - Oni przysłali suknię - odrzekła. - To jest po prostu powtórka mody sprzed stulecia - rzuciła Hezhi tonem skargi, podczas gdy Qey pomagała je wbić się w nie- zwykły strój. Od środka sztywnego kołnierza po dół pleców sukni biegł złożony z błyszczących chrząstek kręgosłup rzecznego rekina. Kręgosłup sukni rozstawał się z jej własnym w okolicy miednicy, rozchodząc się promieniście wstecz oraz na boki. aby zapewnić podparcie dla sztywnego, ale na szczęście krótkiego trenu przypomi- nającego kształtem ogon raka. Ów kręgosłup musiał się oczywiście czegoś trzymać, toteż reszta sukni została skrojona tak. by ukryć mocne taśmy biegnące pod piersiami i w poprzek brzucha. Tkanina miała barwę cytryny ora/ złota i była usiana purpurowymi cekinami z macicy perłowej. - Czy przed stu laty też wydawała się taka brzydka? - z chi- chotem spytała Qey. zupełnie jakby przeniosła się o wicie lat wstecz. do czasów, gdy nie była tak śmiertelnie poważna. Czując przypływ dobrego humoru, Hezhi przeszła przed Qey. zręcznie naśladując ruchy dam dworu. W oczach Qey znad było podziw. - Może jeszcze wyrośnie z ciebie kobieta - powiedziała. - Jakże mogło do tego dojść tak szybko? - Oprócz wyraźnej dumy. w słowach tych Hezhi wychwyciła ukryty smutek i troskę. Dopiąwszy w końcu suknię, Qey nałożyła jej gruby makijaż o barwie burgunda, najmodniejszy obecnie na dworze. Wypełniła nim przestrzenie wokół oczu. nakreśliła cienką linię przecinającą czoło i kończącą się u podstawy nosa. Zerkając na swoje odbicie w lustrze, Hezhi poczuła lekkie zasko- czenie. Wyglądała jak księżniczka - nie jakaś służebna dziewka łysego bibliotekarza ani umorusana dziewczynka wałęsająca się po korytarzach opuszczonego skrzydła. Nie, wyglądała tak samo jak inne kobiety z dworu. Jak jej starsza siostra, którą kiedyś spotkała. Księżniczka - przywykła do tego tytułu, nie wiedziała natomiast jak nią być. Qey wciąż się w nią wpatrywała. - Z pewnością nie opędzisz się teraz od zalotników. czy ci się to podoba, czy też nie - zauważyła. Hezhi ponuro pokiwała głową. Zapragnęła nagle stać się posia daczką zniszczone], kwadratowej twarzy starsze] kobiety oraz jej grubych kończyn. Ale nawet wówczas nie zabrakłoby /alotników - była przecież córką cesarza. Jej niezdecydowane uczucia co do występu na dworze coraz pewniej zmier/ały ku niechęci. Sarka styczny głos Ghana zdawał się rozbrzmiewać wprost w jej uchu - starzec odprawił ją niczym jakąś ładniutką istotę / pałacu. Cóż ją jednak w końcu obchodziły myśli Ghana? Westchnęła ciężko i podążyła za Qey na dziedziniec Tsem już lam czekał posłała mu otwarcie uśmiech. Olbrzym miał na sobie czarny, baweł- niany kilt, białą koszulę i rozpięty, brokatowy kaftan. Włosy powle- czono mu oliwą i utreiiono w warkoczyki, które zebrano na czubku głowy i wetknięto pod mały, filcowy kapelusz. Widać było. że Tsem wkłada sporo wysiłku, by zachować godną, a zarazem nonszalancką postawę. - Pięknie wyglądasz. Tsem - pochwaliła. - Z taką posturą i w tym kaftanie zupełnie mnie przyćmisz Tsem pogardliwie prychnął. - Czy musimy tam iść. księżniczko? - Ja nie chcę. - Ja też nie - pospiesznie wymamrotał Tsem. Pomieszczenie pełne ludzi powinno wydawać się mniejsze, tym- czasem Wielka Sala wyglądała równie imponującojak zawsze. Choć zebrał się w niej tłum, jakiego nie widziała od ponad roku, wciąż sprawiała wrażenie obszernej niczym nieboskłon. Zresztą, jej łuko- we sklepienie istotnie naśladowało niebiosa, ciemnolazurowe na obrzeżach, przybierało bledszy odcień w zenicie. Potężne przypory wyglądały jak podtrzymujące niebo słupy. Wysoko w górze dojrzała jakiegoś ptaka - gołębia, a może jaskółkę? Ptak niknął zupełnie w ogromnym przestworze, wydawał się nie większy od komara. A ten zgiełk! Gdzieś w oddali łomotały bębny, lecz ich dźwięk był najmniej dokuczliwy. To ludzkie głosy, szepczące, chichoczące, rozbrzmiewały rykiem w nawykłych do ciszy panującej w odległych zakątkach pałacu uszach Hezhi. Czuła się przez nie przytłoczona, gdy tak stała w królewskim wejściu. Kiedy ją zapowiedziano - "Księżniczka Hezhi Yehd Cha'dune" - imię jej poleciało w zgiełk i od razu w nim utonęło. Kiedy natomiast wszedł jej ojciec, głosy umilkły, jak gdyby pomiędzy nią a dworzanami zamknięto nagle sto drzwi, i tylko z paru miejsc doleciało zakłopotane kasłanie. Chakunge z Nhol robił imponujące wrażenie: Hezhi nic mogła jednakże dostrzec większego podobieństwa pomiędzy nim a sobą. Był bardzo wysoki, lecz proporcjonalnie przy tym zbudowany. Miał szerokie ramiona, a jego twarz o ostrych rysach nie zdradzała naj- mniejszych choćby oznak zniewieściałości. Spowijała go potęga znacznie większa od tej symbolizowanej przez bogaty płaszcz o bar- wie szafranu i umbry, turban oraz utrzymującą go na miejscu złotą opaskę. Jego widok przywodził na myśl rozchwiany zarys sylwetki ducha albo obraz oglądany poprzez powietrze drgające w lecie ponad rozgrzanym dachem. Już od samego patrzenia można było dostać gęsiej skórki. Czarnoksiężnik, król, dziecię Rzeki - każdy by się tego domyślił, nawet gdyby ujrzał go zupełnie nagim. Kiedy obwie- szczono jego wejście, wszyscy obecni w sali padli na kolana. Ci, którzy znaleźli się najbliżej fontanny, zanurzali w wodzie dłonie i zraszali sobie czoła. Hezhi poczuła przygnębienie. Nigdy nie zdoła zbliżyć się do niego, bez względu na to czy był jej ojcem, czy też nie. A do tego... nie czuła się najlepiej. Gdzieś wgłębi brzucha czuła dziwne napięcie. Czaiło się tam już wcześniej niemal przez cały dzień, teraz jednak dało o sobie znać ze zdwojoną siłą. Co się z nią działo? Ponad ciżbą przeleciał szmer zdziwienia. Chakunge nie przysta- nął obok podestu, na którym zazwyczaj zasiadał, tylko po paru stopniach zszedł prosto na zatłoczoną posadzkę. Tłum rozdzielił się przed nim na podobieństwo stada gołębi trzymających się z dala od stóp przechodnia. Dwaj wojownicy z jego straży przybocznej - pełnokrwiste olbrzymy - ciężko kroczyli po jego bokach, niestru- dzenie wypatrując niebezpieczeństw, jakie mogłyby zagrozić ich panu. Ich strój wyglądał tak samo jak strój Tsema, ale sprawiali oni jeszcze dziwaczniejsze wrażenie, gdyż mieli w sobie znacznie mniej Z człowieka niż Tscm - kudłaci, z niezwykle długimi ramionami i okrutnymi, płaskimi twarzami bez podbródków. Idąc w uformowa- nym przez dworzan szpalerze, cesarz zbliżył się do fontanny. Hezhi bacznie wpatrywała się w ojca, dostrzegłajakjego sardoniczna twarz przybiera wzruszony wyraz na widok wody. ,,Muszę zrozumieć, czym jest Królewska Krew" - przypomnia- ła sobie w duchu. Król dotknął koniuszkami palców spływającej kaskadami wody, po czym cofnął się i zamknął oczy. Fontanna była zupełnie prosta. pojedynczy strumień bijący w górę na trzydzieści stóp, a następnie z hukiem spadający w dół, do obszernego, alabastrowego basenu. Nagle woda zaczęła migotać. Hezhi w dalszym ciągu wpatrywała się w ojca. Jego postać wydawała się rozmazana, jak gdyby drgała niczym trącona struna liry. Migotanie wody przybrało na sile i nie- oczekiwanie ku sklepieniu sali pomknęła z rykiem potężna kolumna. Napęczniała niczym wielka wodna dłoń, zalśniła licznymi kolorami. W wodzie szamotały się ciemne kształty - ryby? Strumień wyniósł je wysoko w górę. Zawieszona pod samym sufitem woda przestała spadać deszczem w dół, do źródła, tylko przeobraziła się w duży basen, który spokojnie zawisł w powietrzu. Basen szybko powięk- szał swe rozmiary, lśnił i falował, aż w końcu przesłonił cały strop. A potem stała się rzecz najdziwniejsza ze wszystkich - jakiejś przemianie uległa sama woda. Nie chodziło przy tym ojej gęstość bądź wilgotność. Można było raczej odnieść wrażenie, że na dworze pojawił się nagle lśniący duch wody rodzący niezwykłe poczucie głębi. Przez salę przetoczył się cichy szmer, tak cichy, jakby wszyscy obecni nieoczekiwanie znaleźli się pod wodami Rzeki i zadzierali głowy, aby dojrzeć powierzchnię. Ciemne kształty wciąż tam były, ale teraz zaczęły nabierać wyraźnych kolorów - czarne wizerunki obwiedzione bielą, jadeitem, akwamaryną. topazem. Spływały w dół spod stropu, wpadały między dworzan, niemal się o nich ociera- ły. Hezhi ujrzała jak jeden z nich przepłynął przez stojącą w pobli- żu kobietę. Poczuła straszliwy chłód, który zaczął promieniować z brzucha, obejmując stopniowo całe ciało, a równocześnie jak urze- czona wpatrywała się w niezwykłe widowisko. To były wspaniałe stworzenia. Wszystkie pochodziły z Rzeki - dziwaczne ryby do- równujące długością wzrostowi człowieka i okryte pancerzem ni- czym wojownicy, stwory przypominające owady albo raki, lecz z rod/aju takich, jakich Hezhi dotąd nie widziała. Nie, wszystkie te zwierzęta były zaledwie cieniami czającymi się w odmętach Rzeki, duchami istot, które zamieszkiwały i umarły w jej wodach nic wiadomo jak dawno temu. Teraz zaś, na znak dany przez jej ojca, zawirowały przed oczami żywych. - Księżniczko! -Tsem trącił ją lekko, pokazując coś zarazem wyciągniętym palcem. Trzy spośród owych cieni "pływały" wokół jej stóp, w/nosząc się wolno coraz wyżej. Jeden z nich był rybą, drugi wyglądał jak przystosowany do pływania skorpion, trzeci zaś podo- bny był do kałamarnicy. Do tej trójki dołączyły jeszcze cztery stworzenia i razem spowiły Hezhi na podobieństwo chmury. Usły- szała szepty stojących najbliżej ludzi: - Królewska Krew. Wkrótce nie widziała już niczego prócz otaczających ją kształ- tów. Powinna się wystraszyć, zamiast tego czuła jednak niezwykłe uniesienie. Mrowiące mdłości w żołądku przeobraziły się w łagodne pulsowanie, jak gdyby w jej wnętrzu znajdowało się źródło ciepła i siły. Roześmiała się i wyciągnęła rękę, aby pogładzić widmową rybę. Stworzenia zdawały się coś z niej wysysać, jakby syciły głód, ona jednak nic nie czuła. A potem oderwały się i pomknęły w górę, do basenu nad głowami zebranych, który powoli się kurczył. Z nagłym rykiem - w sali zapadła cisza, jeśli nie liczyć przerażonych szeptów - woda poczęła wracać do fontanny, spadając w dół gwałtownym deszczem. Rzecz- ne duchy utraciły blask, stając się ponownie niedostrzegalnymi cieniami. W okamgnieniu dwór odzyskał swój poprzedni wygląd i wszystko było tak jak przed wejściem ojca. Z tą jednak różnicą, że teraz ludzie zaczęli wykrzykiwać jego tytuł. Chakunge! Uczucie ciepła w brzuchu z powrotem nabrało "chorobliwe- go" charakteru, nim jeszcze ojciec dotarł do podestu. Hezhi za- uważyła, iż podczas niezwykłego widowiska ze swych komnat pr/y- były matka z siostrami, które zdążyły już zająć miejsca na ławach. Zaledwie dołączył do nich Chakunge. odwrócił się i głośno klasnął w dłonie. Wolne miejsce na posadzce - tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał - szybko się powiększyło za sprawą wielu młodych chłopców w kapłańskich szatach akolitów, którzy zaczęli ponaglać stojących najbliżej, by ci postąpili kilka kroków wstecz. Hezhi patrzyła na to z ciekawością, zapomniawszy o własnych doznaniach Ojciec ukazał wszystkim swoje pokrewieństwo z Rzeką, dowiódł, że potrafi z nią rozmawiać, naginać do swej woli albo - co bardziej prawdopodobne - wybłagać sobie jej pobłażliwość. Co dalej? Ponownie odezwały się bębny, wystukując powoli potężny, przypominający bicie serca rytm. Pojawili się tancerze. Tak mężczyźni jak i kobiety sprawiali wrażenie kruchych istot, które jednak znikło bez śladu, gdy tylko zawirowali do taktu moc- nych uderzeń. Stali się wówczas tak mocni jak bębny, sprężyści jak napięta na nich skóra. Te popisy Hezhi oglądała już wcześ- niej, stanowiły one żelazny punkt dworskich uroczystości. Mimo to z przyjemnością oglądała smukłych tancerzy i ich kostiumy z jed- wabiu oraz piór. Zebrany w sali tłum zaczął kucać albo wręcz siadać na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Tsem rozwinął dla Hezhi małą matę - czyżby miał ją przy sobie przez cały czas? - więc także i ona usiadła. Artyści przedstawiali starożytną opowieść. Hezhi dobrzeją zna- ła, gdyż poświęcona była pierwszemu Chakunge - człowiekowi zrodzonemu z wody. Tancerka pokazywała właśnie, jak jego matka, Gau, wzięła kąpiel w Rzece i stała się brzemienną. Inni artyści przedstawiali losy ludzi prześladowanych przez straszliwe potwory, które zamieszkiwały niegdyś dolinę Rzeki. Potwory czaiły się pod każdym kamieniem, zasiedlały każde drzewo. Były przerażające i wszystkich tyranizowały. Porwały córkę wodza, otoczyły ją brzy- dotą oraz bólem. Hezhi z uwagą popatrzyła na tancerkę udającą córkę, szczupłą dziewczynę, niewiele starszą od niej. Smutna, pozbawiona rodziny, miała wokół siebie same potwory. Nie było też dla niej nadziei, gdyż nikt z ludzi nie potrafił jej uratować. Hezhi bez trudu wczuła się w jej położenie: samotna, zagrożona, niezdolna zrozumieć uwija- jące się dokoła potwory. A oto nadszedł Chakunge, syn Rzeki, roześmiany i potężny. Miał szatę / tęczy, zbroję z muszli i rybich ości, tarczę zaś z pancerza ogromnego kraba. Za oręż służyły mu rozum i woda, miecze oraz włócznie uformowane z samej Rzeki. Najpierw oszukał po kolei kilka potworów. Na początek wmówił Czarnogłowemu Ogrowi, że swą ogromną siłę zawdzięcza temu, iż cztery razy na dzień kąpie się w wodach Rzeki. Potwór postanowił pójść w jego ślady i utonął. Wkrótce Chakunge przestał igrać z wrogami. Udał się między potwory przetrzymujące córkę wod/a i wszystkie je pozabijał, poza- mieniał w kamienie i rekiny, przemielił na piasek. Uwolnioną kobie- tę zabrał ze sobą i poprosił, by została jego królową. "A kto zabierze mnie?" - pomyślała Hezhi. Jeszcze nigdy nad tym się nie zastanawiała. Jakże byłoby miło, gdyby przybył jakiś bohater na miarę Chakunge i uwolnił ją od kłopotów oraz zmartwień. Może D'en zostanie bohaterem tam, gdzie teraz przebywa, a wtedy wróci i ją uratuje. Po skończonym tańcu zebrani w sali ludzie ustawili się w długim rzędzie i kolejno podchodzili do fontanny. Każdy zanurzał w wodzie złożone dłonie, upijał łyk i modlił się o pomyślność miasta, cesarza i swoją. Hezhi pilnie stanęła w rzędzie, a gdy nadeszła jej kolej, przed oczami wciąż miała obraz tancerza odtwarzającego postać Chakun- ge, roześmianego, mocarnego. Pijąc, odmawiała w duchu cichą modlitwę. ,,Przyślij mi bohatera" - prosiła. Postępując w ten spo- sób, wydawała się sobie istotą słabą, czuła się tak, jakby coś zdra- dziła. A jednak w owym momencie myśl o bohaterze dochodziła w niej do głosu z największą siłą. "Przyślij mi bohatera" - powtó- rzyła i upiła następny łyk. Przeszła zaledwie kilkanaście kroków, gdy wypita woda dosięgła podrażnionego miejsca w jej brzuchu, rodząc napad boleści, które wybuchły nagle niczym ciśnięty w ogień sosnowy sęk. Upadła z głuchym jękiem i tylko szybkie ramiona Tsema uchroniły ją przed roztrzaskaniem czaszki o twarde płyty marmurowej posadzki. Woda ryczała w jej trzewiach, gnała tyłami niczym płynny ogień. Sprawia- ła, iż skóra przypominała w dotyku ciasto, coś miękkiego i niezbyt realnego. Realny był natomiast rozpalający jej wnętrze żar. Setki razy przyjmowała świętą wodę i nigdy po jej wypiciu nie działo się nic niezwykłego. Teraz natomiast zdawało się jej, że jest bliska śmierci. Przytomność umysłu wróciła jej dosyć szybko. Wyglądało na to. że nikt prócz Tsema nie zwracał na nią uwagi. To on wziął ją na ręce, zaniósł do ustawionej pod ścianą ławki i groźnym spojrzeniem przepędził dwie siedzące tam kobiety. "Może to Tsem jest moim bohaterem" - przemknęło jej przez głowę. Ale nie, Tsem był otoczony potworami tak samo jak i ona; był niczym jeden z wysłanych przez wodza wojowników, którzy doznali porażki. Dawał jej jednak przynajmniej pociechę. Olbrzym ułożył ją na ławce i po chwili płomień zmienił się w kłucie, to zaś przeszło w swędzenie i wnet zupełnie znikło. Coś jednak było inaczej, coś uległo zmianie. - Powinienem zabrać cię teraz do domu, księżniczko - rzucił szeptem Tsem. Hezhi potrząsnęła głową. - Nie, już mi lepiej. To ta woda... Juz dobrze. Powinnam zostać do końca. - Jak sobie życzysz, księżniczko. - Zmusił ją jednak do le- żenia na ławce jeszcze długo po tym, jak mogłajuż wstać o własnych siłach. Kiedy wreszcie dźwignęła się na nogi, jego twarz przybrała zatroskany wyraz. - Nic mi nie jest, Tsem - zapewniła. Miała jednak wraże- nie, że jej stopy uczynione zostały z drewna, toteż czym prędzej usiadła z powrotem, nie bacząc przy tym na zwisający na podłogę tren sukni. Uroczystości dobiegły końca i wśród zgromadzonych zaczęła krążyć służba z tacami knedli, rybnych ciastek oraz różnych specja- łów, których nawet Hezhi nie potrafiła rozpoznać. Zupełnie nie odczuwała zresztą głodu. Skusiła się natomiast na małą czarkę wina i już po pierwszym łyku poczuła się lepiej. Wznosiła właśnie czarkę do ust. gdy obok ktoś uprzejme za- kasłał. - Księżniczko? Czy mogę? To był ten chłopak, Wezh Yehd Nu. Tak jak wszyscy, miał na sobie długą jedwabną tunikę, zielone pantalony oraz koszulę skrojo- ną tak, by przypominała napierśnik, i w przyodziewku tym nie wyglądał najmądrzej. Hezhi niechętnie skłoniła głowę na znak zgody. Chłopak usiadł, a Tsem cofnął się taktownie o kilka kroków. - Sprawiasz wrażenie niezdrowej - zauważył Wczh. - Przy- szło mi do głowy zapytać, czy nie mógłbym czegoś dla ciebie zrobić. - Nic mi nie jest - odrzekła Hezhi. - Byłam bliska omdlenia, ale teraz czuję się znacznie lepiej. - Miło mi to słyszeć - powiedział Wezh ponurym tonem. Poruszył ustami, jakby chciał coś dodać, widocznie się rozmyślił, gdyż w milczeniu skierował wzrok na ludzką ciżbę. Przez jakiś czas siedzieli w niezręcznym milczeniu. - Mój ojciec powiada, że te zgromadzenia są życiodajną siłą naszego ludu - oznajmił w końcu Wezh, przerywając ciszę. - Nie sądzisz, że to prawda? Hezhi przypomniała sobie własnego ojca, rozmyty wizerunek z Rzeką za plecami. - Tak przypuszczam. Ponownie zapadło milczenie, a w czasie tej przerwy Hezhi od- zyskała siły na tyle, że stacją było na nieuprzejmość. Mimo to nadal zachowała spokój. Może ludzie z jej otoczenia -jak choćby Tsem - nie będą się tak denerwować, jeśli choć w części spełni ich oczekiwania. No i, oczywiście, ojciec nalegał zapewne na jej obec- ność z tej właśnie przyczyny. Było najlepiej, jeśli córka wcześnie wychodziła za mąż. Wezh był miły, a i jego wyglądowi trudno było coś zarzucić. Może mógłby zostać jeśli nie bohaterem, to przynajmniej przyja- cielem. Wzdrygnęła się na tę myśl - znowu miałaby bliską osobę, którą mogła utracić, tak jak drogiego D'ena - ale zdołała nad nią zapanować, co jeszcze przed rokiem, a nawet parę dni temu było rzeczą niemożliwą. - Mam łódź - ostrożnie powiedział Wezh. - Małą barkę z kajutą. Dostałem ją od ojca na piętnaste urodziny. Lubisz pływać łodzią? "A cóż to znowu? - zdziwiła się Hezhi. - Od życiodajnych sił ludu przeszedł od razu do swojej łodzi?" - Nie wiem, nigdy nie pływałam. - Och, to wielka przyjemność - z zapałem zapewnił Wezh. - Można sobie wyobrażać, że jest się piratem z Bagiennych Kró- lestw, no wiesz, takim, jak w romantycznych sztukach. Lubisz sztuki, prawda? Większość dziewcząt je lubi. Hezhi widziała zaledwie kilka przedstawień, o których mówił Wezh. Były to żałosne, nic nie warte widowiska w porównaniu z wielką epiką, jaką oglądali tego wieczoru. - Podobał mi się dzisiejszy taniec - powiedziała. - Wspa- niale oddawał dzieje Chakunge. - Mnie wydał się nieco nudny - nieśmiało zauważył Wezh. - Taki staroświecki. Niedawno oglądałem przedstawienie o Ch'iih, to taki pirat, wiesz... - W dawnej mowie jego imię oznacza "komara" - wyjaśniła Hezhi. Wezh popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. - Naprawdę? To wyjaśniałoby, dlaczego jego miecz jest taki długi i cienki, prawda? No proszę, jakie to ciekawe! Jestem pewien, że gdybyś poszła na taki spektakl, wychwyciłabyś wiele podobnych historii. Może wybrałabyś się razem ze mną? - Nerwowo rozejrzał się po sali. - Szukasz piratów? - spytała z odrobiną sarkazmu. - Nie sądzę, żeby mój ojciec pozwolił im tutaj przyjść. - Och nic, oczywiście, że nie - zapewnił Wezh. - Nie, ja... - Zamknął oczy i odchrząknął. - Mmm... "Dokąd podąża cudna jej uroda, Język mój niezdolny wyrzec jej imienia..." Słowa padały z jego ust tak pospiesznie, że były niemal niezro- zumiałe i dopiero po pewnym czasie Hezhi zorientowała się, że Wezh recytuje jej swoją lub może - co było bardziej prawdopodob- ne - czyjąś poezję. - Och - poderwała się raptownie na nogi. - Przepraszam, Wezh Yehd Nu, ale muszę cię pożegnać. Wezh urwał w pół słowa, posłał jej pytające, smutne spojrzenie. - Czy znowu czujesz się niedobrze, księżniczko? - Tak, Wezh, właśnie o to chodzi. Gestem dłoni przywołała Tsema, przez którego twarz przemknął przelotny wyraz troski. Przed wyjściem raz jeszcze omiotła wzro- kiem salę. Fontanna zachowywała się normalnie, woda tryskała w górę nie wyżej niż zazwyczaj. Wydało się jej jednak, że pośród roziskrzonych kropli dostrzega coś ciemnego. Z mimowolnym drżę- niem zawróciła do wyjścia, nie zaszczyciwszy niespokojnego Wez- ha choćby przelotnym spojrzeniem. - To było niegrzeczne, księżniczko - powiedział Tsem, gdy ponownie znaleźli się w Sali Momentów, z dala od czyichkolwiek uszu. Sali pilnowali dziś uzbrojeni strażnicy, a samotny kapłan w asyście małego akolity z miotłą i kubłem dokonywali aktu oczy- szczenia. Z odganiającej duchy miotły kapłana unosiły się smużki dymu. Obaj stali zbyt daleko, by usłyszeć o czym rozmawiała księżniczka ze swym opiekunem. Hezhi wzruszyła ramionami. - Przecież to idiota, Tsem, głupi i niewykształcony. Jaki poży- tek można mieć z takiego chłopca? - Któregoś dnia przekonasz się, do czego służy mężczyzna albo wieść będziesz żywot starej panny, choć zapewne przymuszą cię do małżeństwa. - Myślę, że małżeństwa zawsze są narzucane siłą, jeśli wszy- scy mężczyźni są pokroju Wezha. Tsem potrząsnął głową, po czym skłonił ją z szacunkiem, gdyż mijali właśnie starego kapłana. - Tak czy inaczej, naprawdę nie czuję się najlepiej i ty o tym wiesz. Tsem otwierał już usta, żeby jej odpowiedzieć, gdy za ich pleca- mi rozległ się dziwny, zdławiony krzyk. Hezhi czuła, jak włosy stają jej dęba. Dygocąc na całym ciele, odwróciła głowę, chcąc sprawdzić, co się dzieje. W sali coś się pojawiło. Kontury tego czegoś były zamazane, toteż wiedziała, że ma przed sobą ducha, lecz takiego jeszcze nigdy nie widziała, nie licząc zajścia z fontanną. Ten duch był ogromny, dwukrotnie przewyższał Tsema rozmiarami. Jego nogi przypomina- ły odnóża kraba albo pająka, zaś długie ciało wiło się niczym rozdeptana stonoga. Odrażający ogon - niezmiernie podobny do trenu jej sukni - gorączkowo miotał się po posadzce. Głowa stwora stanowiła groteskowe nagromadzenie chityny oraz czułków, prócz tego miała jednak w sobie coś jeszcze - oczy, niezaprzeczalnie. uderzająco ludzkie. Ludzkie i głodne. Instynktownie poczuła, że głód ten wiązał się z jej osobą. Strażnicy stali jak skamieniali i przez krótką, przerażającą chwi- lę, Hezhi obawiała się, iż prócz niej nikt potwora nie widzi. Ale właśnie wówczasjeden z żołnierzy dobył zakrzywiony miecz i stanął na drodze zjawy - drobna figurka naprzeciw potężnego ducha. Nie natrafiając na jakikolwiek opór, lśniące ostrze z wielką siłą przemk- nęło przez ducha i z głośnym hukiem spadło na marmurową posadz- kę. W następnej chwili duch przesunął się nad żołnierzem, który runął na ziemię, zwinął się w kłębek i wydał z siebie zdumiewający bełkot. Potwór runął naprzód i następny wojownik - nacierający z wyraźnie mniejszym animuszem - legł na posadzce. Hezhi wie- działa, że będąc duchem, zjawa nie miała ciała, lecz mimo to potra- fiła wyrządzić ludziom krzywdę. Drugi strażnik nie żył ponad wszel- ką wątpliwość. Jego skóra wzdęła się i zaczęła pękać, wypuszczając parę, zupełnie jakby coś zagotowało nagle zalegającą w głębi ciała krew. Był to ostatni obraz, jaki zdążyła zobaczyć. Tsem porwał ją w ramiona i rzucił się do ucieczki. Kątem oka dostrzegła jeszcze kapłana, który z płonącą szczotką w dłoni stał pomiędzy nimi a zjawą. Potem był już tylko koszmarny bieg korytarzem przy wtórze łomotu serca Tsema, podczas gdy przed oczami przemykały jej oglądane przed chwilą obrazy. Tsem przystanął dopiero wówczas, gdy dotarli do leżącej w znacznym oddaleniu świątyni, miejsca, którego nigdy nie śmiał nawiedzić jakikolwiek duch. Pozostawiwszy ją w środku, przystanął w progu z zaciśniętymi pięściami. Trwał tak dłuższą chwilę, a gdy nic się nie wydarzyło, wymierzył w nią palec. - Zostań tutaj - rzucił krótko, po czym pognał z powrotem tam, skąd przybyli. - Tsem! Nie, Tsem! - wrzasnęła, ale było już za późno. Pół- -olbrzym zniknął. "Ten duch chciał mnie". Zabije Tsema równie łatwo jak tamtych dwóch. Nie ma karku, który można skręcić ani ciała, które można zranić. Przed oczami stanął jej pierwszy strażnik, taki dzielny i młody. Niespokojna i wystraszona usiadła z kolanami podciągniętymi pod brodę. Miała rozdarty tren, choć zupełnie nic pamiętała, kiedy to się stało. Zaczęła oddychać głęboko, powoli próbując się uspokoić. Właś- nie wtedy spostrzegła krew. W pierwszym momencie pomyślała, że krew należała do Tsema, który odniósł jakąś ranę. Potem jednak odkryła małe krople na podłodze i swojej sukni. Nie było ich zbyt wiele. Dotknęła jednej z nich, rozsmarowała ją po nodze. W lepkiej cieczy natychmiast rozpoznała krew. Dopiero teraz przyszło zrozumienie. To była jej krew, a ona nie była ranna. Po prostu zaczęła krwawienie. . Była kobietą. Część druga BŁOGOSŁAWIONY I PRZEKLĘTY Powrót stali Perkar stał w wodach wielkiej Rzeki. Prąd omywał mu kostki, dotykał silniej, lecz ze znacznie mniejszą czułością, niż bogini Stru- mienia. Po drugiej stronie rozległych wód leżała osada, a na jej określenie umysł podsunął mu nazwę "miasto", chociaż miasta istniały tylko w legendach. Owe miasto było bardzo rozległe, nie- wyobrażalnie wielkie, istny ul pełen białych, klockowatych budyn- ków, o ogromie których można było przekonać się jedynie w porów- naniu ze wzrostem tysięcy mrówkom podobnych mieszkańców. Woda przed nim zawirowała i powstała z niej dziewczynka. Miała dziesięć, może dwanaście lat. Ciemna skóra, czarne włosy i drobna, kanciasta twarz w niczym nie przypominały mu ukochanej Anishu, lecz dziewczynka najwyraźniej go znała, gdyż zdawała się przyzywać go gestem dłoni. Wymawiała też szeptem jego imię, choć on nie rozpoznał jego brzmienia. Zadrżał na całym ciele, a jego stopy ruszyły w jej stronę, jakby powodowane własną wolą. Chyba raczej to Rzeka popchnęła je naprzód, kierując ku dziecku. Perkarem zawładnęła panika, przemożna senna panika, wpijająca się niczym sztylet miedzy sen i jawę, wykrawająca dziurę w kotarze snu, przez którą wypadł Perkar i teraz leżał na swym kocu, mrugając nieprzy- tomnie i ciężko dysząc. - Nigdy nie miałem takiego snu - rzekł Perkar do Eruki. Chłopcy zaczaili się przy biegnącym grzbietem wyniosłości szła- ku zwierząt w nadziei ustrzelenia jakiejś zdobyczy. Zapasy mię- sa miały się ku końcowi, toteż Kapaka zarządził postój w celu odbycia łowów. - To opisywane przez ciebie miasto... wprost nie mogę uwie- rzyć, że coś takiego istnieje. Perkar wzruszył ramionami. - To tylko sen. - Sny zawierają niekiedy prawdę, zwłaszcza jeśli śnisz o czymś, czego nigdy nie widziałeś. Kiedyś przyśnili mi się ojciec, siostrze- nica, stryjeczny dziadek i byk, wszyscy nadzy, w kapeluszach na głowach tańczyli w kręgu i śpiewali. Myślę, że sny tego rodzaju niewiele znaczą - to drobne duchy wywracają do góry nogami rzeczy, które już istnieją w twojej głowie. Ale przecież Wielkie Pieśni opowiadają o snach, w których bohaterowie oglądają nie znane lądy, nie wykute miecze, rzeczy, jakich jeszcze nie znają. Takie sny pochodzić muszą od potężniejszych bogów. - Ta twoja siostrzenica... jak ona wyglądała nago? Eruka trącił go dobrodusznie w ramię. - Moja siostrzenica ma w sobie więcej z kobiety niż ten pod- rzutek z twego miasta o białych kamiennych wieżach i białych ulicach. Znacznie więcej. Muszę dobrze wyciągać ramiona, żeby objąć ją w talii. Perkar uśmiechnął się szeroko, ale pamięć podsunęła mu obraz ze snu: czarnowłosą, chudą dziewczynkę o wielkich oczach i skórze ciemnej niczym skóra Manga. Z pewnością nigdy przedtem jej nie widział. Eruka przytknął palec do ust. - Pssst. Nadchodzi jeleń! Perkar przekrzywił nieco głowę, usiłując dojrzeć zapowiedzia- ne zwierzę. Rzeczywiście, zbliżał się do nich byk o rozłożystym porożu. Eruka wskazał w lewą stronę i zaczął skradać się w tamtą stronę, dobywając zarazem strzałę ze zdobnego kołczanu u swego boku. Perkar skinął głową, po czym również sięgnął po strzałę i nałożył ją na skręconą ze ścięgien cięciwę łuku. Młode drzewko to ja Gięte przez najsilniejsze wichry Razu pewnego nadszedł człowiek Imieniem Raka "Drzewko - powiedział Ja wiem, czym możesz się stać..." Powtarzał cicho słowa piosenki, której nauczył go kiedyś pewien rzemieślnik trudniący się wyrobem łuków; zajej sprawą strzała bez wątpienia pofrunie pewniej. Jeleń poderwał głowę i rzucił się do ucieczki. Perkar napiął cięciwę i wypuścił strzałę. Pocisk przeciął powietrze i kilka liści, a byk przepadł w chaszczach. Niebawem pojawił się Eruka ze skwaszoną miną. - Myślałem, że umiesz polować. - Umiem - niepewnie odparł Perkar - ale konno i z psami, które tropią zwierzynę. Z włócznią, a nie z łukiem. Poza tym. polowałem zazwyczaj na dziki, nie zaś na jelenie. Eruka uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Ja też. Sądziłem, że piesze łowy nie będą trudniejsze. Perkar chrząknął. - Myślę, iż mieliśmy szczęście, że w ogóle zobaczyliśmy ja- kiegoś zwierza. Wątpię, żeby to się powtórzyło. - Gdybym tylko był wielkim, bohaterskim śpiewakiem takim jak Iru Antu - westchnął Eruka. - Śpiewakiem, który za pomocą pieśni potrafi zmieniać różne rzeczy, sprawić by duchy były po- słuszne jego woli. Mógłbym wówczas przywołać jelenia, kazać mu stać nieruchomo i spokojnie go zabić. - Zeszłej nocy chełpiłeś się, że posiadasz taką moc - przy pomniał mu Perkar. Eruka wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niekiedy w moim imieniu przemawia woti. Znam kilka pies ni, które mogą coś zmienić, ale jest ich naprawdę niewiele. Musisz przy tym pamiętać czego dotyczy początek i zakończenie pierwotnej pieśni zanim przystąpisz do jakichkolwiek zmian, ja zaś nie znam żadnej pieśni o jeleniu. - Króliki? Łoś? - Nic z tych rzeczy - przyznał Eruka. - W takim razie wrócimy z pustymi rękami. - Perkar smętnie pokiwał głową. - Na to wygląda - przytaknął Eruka. Nie tylko oni wrócili bez zdobyczy. Apad także niczego nie upolował, natomiast Ngangata i Atti ustrzelili pięknego rogacza. Zdążyli już powiesić go za zadnie nogi i przystąpić do oprawiania, a Atti składał właśnie ofiarę krwi miejscowemu bogu lasu oraz Panu Jeleni. - Ładny strzał - pochwalił Eruka Attiego. Atti wzruszył ramionami. - To Ngangata go zabił. Ja tylko pomogłem mu dźwigać zwie- rzynę do obozu. - Co za różnica - wtrącił Perkar. - Ciszę się, że ktoś zdobył świeże mięso. Jeszcze jeden dzień o chlebie... - Ciekawe, ile to jeszcze potrwa? - spytał Apad, wskazując dłonią na otaczający ich las. - Ostatnią damakutę minęliśmy s/eść dni temu. - A jutro będzie już siedem - odrzekł Atti. - Pojutrze zaś osiem. To nie jest przejażdżka na letnie pastwiska, Apadzic. - Wiem - gniewnie rzucił Apad. - Chciałem jedynie wie- dzieć, jak długo jeszcze przemierzać będziemy lasy. Atti zerknął ku Ngangacie. Pół-Alwat skierował na Apada nieru- chome spojrzenie. - Jeszcze osiem lub dziewięć dni, w zależności od pogody - powiedział. - A kiedy wkroczymy na ziemie twych pobratymców? - zadał następne pytanie Apad, słowo "pobratymcy" wymawiając z lekką drwiną. - Alwaci nie uznają mnie za swego pobratymca bardziej niż wy - stwierdził Ngangata. - A ich terytoria przemierzamy od pięciu dni. - Od pięciu dni? To gdzie oni są? Ngangata wzruszył ramionami. - Jeśli nawet jacyś kręcą się w pobliżu, to nas unikają. Jedyne widziane przeze mnie ślady pochodziły sprzed wielu dni. - Ślady? Jakie ślady? - Odciski stóp. Narzędzia, parę szałasów. Apad ściągnął brwi. - Niczego nie widziałem. Ngangata wymijająco wzruszył ramionami, a ruch ten uwypuklił jego wyjątkowo krótką szyję. - Przypuszczam, że niczego nie widziałeś. - Co chcesz przez to powiedzieć? - warknął Apad. - Powtórzyłem tylko twoje słowa - spokojnie odparł Ngan- gata. Apad zrobił ponurą minę. Podszedł do skrwawionego jelenia i wsparłszy się pod boki, uważnie go obejrzał. - Zapewne rozmawiasz z nimi, kiedy my śpimy. Czy to oni upolowali tego jelenia dla ciebie? Ngangata oderwał się od patroszenia, przez chwilę patrzył sobie pod nogi, po czym sięgnął po łuk i założył cięciwę. - Co zamierzasz uczynić? - spytał Apad. - To nie jest broń godna męża. - Perkar zauważył, że jego przyjaciel usiłuje przyjąć niedbałą, a wyniosłą pozę, lecz równocześnie ma mocno napięte mięśnie. Apad był spięty, czujny, gotów chwycić za miecz lub uskoczyć w bok. Widać było, że odmieniec przejmuje go lękiem. Cóż w tym zresztą dziwnego? Wojownik nie zastrzeliłby drugiego wojownika z powodu obrazy; prędzej wyzwałby go na pojedynek niż tak po prostu zamordował. Kto jednak wiedział, jak zachowa się taka istota? - To nie jest broń wojownika - przytaknął Ngangata. - A ja nie jestem wojownikiem. - Mówiąc to, nałożył na cięciwę opatrzo- ną czarnymi lotkami strzałę. Napiął łuk ruchem tak swobodnym, jak gdyby przeciągał się po przebudzeniu; drobne ciało wygięło się razem z drewnem, jakby łuk, ramię oraz kark łucznika tworzyły jedną całość. Perkar patrzył jak urzeczony, pewien że nigdy nie zdoła osiągnąć takiej gracji. Strzała spadła na ziemię, jej grot niknął w ciele ptaka. Ngangata podszedł do Apada. - Jeśli niepokoi cię, skąd pochodzi tamten jeleń, możesz zjeść to. W tym momencie dołączył do nich siedzący nieco na uboczu Kapaka. Król poklepał Apada po ramieniu. - Będzie najlepiej, jeśli rozniecimy ogień, żeby przyrządzić pieczyste, prawda, Apadzie? Apad jeszcze przez chwilę trwał na miejscu - zapewne po to, by podkreślić swą niechęć, pomyślał Perkar - po czym odszedł zbierać drewno. Niebawem dołączył do niego Perkar. "Wszyscy boimy się Ngangaty - myślał. - Nie lubimy go, ponieważ budzi w nas lęk. Lękamy się tego, co może uczynić". Pamięć podsunęła mu ulubione powiedzenie ojca: Niewiele masz w świecie prawdziwej nienawiści I tylko strach panoszy się w człowieczym przyodziewku. Nazajutrz opuścili rozległe równiny i rozpoczęli wspinaczkę zboczami wzgórz. Ngangata wiódł ich krętymi dolinami, gęsto po- rośniętymi laurem oraz leszczyną, a nieco wyżej - białą brzozą. Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma, toteż Perkar nie posiadał się ze zdumienia, że w ogóle posuwają się naprzód, zwłaszcza iż w tej głuszy nie było żadnych dróg. Pomimo całej swojej dzikości, okolica mu się podobała. Oczyma duszy widział dokoła pastwiska oraz damakutę na grzbiecie po prawej stronie, doskonale nadającym się do wzniesienia zabudowań. Och, wprawdzie byłoby to bardzo daleko od ziem ojca, ale za to wszystko należałoby do niego. Do niej także miałby daleko i myśl o tym rozsnuła wokół niego mgiełkę przygnębienia. Po raz kolejny zaczął rozważać, czy mimo wszystko nie byłoby lepiej poślubić córkę Bakume'a, skoro dzięki temu mógł pozostać w bliskości bogini. Ale nie, wiedział, że tak nie byłoby lepiej. Przecież nie mógł jej mieć. Najlepsze, co mógł zrobić, to wręczyć jej dar, taki dar który pamiętać będzie nawet za tysiąc lat, kiedy po nim pozostanie zale- ins dwie popiół wspomnień. Serce skurczyło mu się w piersi na myśl o tym darze, przyćmiewając marzenia o damakucie i pastwiskach. Otaczająca go kraina utraciła blask i powab, ponownie ukazując gęstwinę drzew i krzewów. Z zadumy wyrwał go nieoczekiwany postój. Wiedząc, że cos przeoczył, Perkar rozejrzał się w poszukiwaniu przyczyny przerwy w wędrówce. Do zmierzchu pozostało jeszcze nieco czasu, nigdzie też nie było widać strumienia, w którym można by napoić konie. - Któż to zbudował? - dziwił się Kapaka i dopiero na dźwięk tych słów Perkar w pełni oprzytomniał. Opodal stały ruiny damakuty. Perkar wyminął przed chwilą resztki palisady, mylnie biorąc je za pnie powalonych drzew. Samo domostwo było opuszczone od wielu lat. Cedrowy gont niemal zupełnie zniknął z dachu, odsłaniając zbielałe od słońca i deszczu belkowanie więźby. Tu i ówdzie ściany się zapadły, ale ten kto je wzniósł, solidne położył podwaliny, toteż budynek zachował swój pierwotny kształt. Za materiał do budowy posłużyły odarte z kory pnie drzew. W środku pieniły się paprocie oraz mech. Sześciu wędrowców zeskoczyło z koni i zaczęło ostrożnie krążyć wśród ruin, usiłując odszukać jakiekolwiek ślady mieszkańców. Eruka zaintonował ci- chą pieśń mającą odstraszyć duchy. - Jak myślicie, co się z nimi stało? - spytał Apad, wodząc dłonią po podtrzymującym powałę słupie. - To miejsce nie należało do nich. oto co się stało - odparł Ngangata. - Zabrali je Panu Lasu bez pytania. - Skąd ty to wiesz? - zaciekawił się Eruka. przerwawszy pieśń. Ngangata popatrzył na młodzika ze szczerym zdumieniem. - Czy widziałeś po drodze inne damakuty? Pan Lasu nigdy nie przyznał Ludzkim Istotom ziemi tak bardzo zagłębionej w las. To terytorium Alwatów. To ich ziemia. - I jakiż z niej robią użytek? - warknął Apad. - Nigdzie nie widzę pastwisk, pól, pięknych domostw. Do czego ta ziemia potrzeb- na jest Alwatom? Ngangata potrząsnął głową z taką miną, jakby znów musiał cos tłumaczyć małemu dziecku. - To nie was/a sprawa. Pan Lasu robi / ziemią to, co chce i daje ją tym, którym zechce. Perkar zmarszczył czoło. - Mój prapradziad dobił targu z miejscowym bogiem, nie zaś z Panem Lasu. Może ci ludzie postąpili tak samo. - Zatem gdzie oni są? - zapytał Atti, rozpościerając szeroko ręce. - Mogli zbudować nową osadę w innym miejscu - podsunął Perkar. - Mogli. Mogli też uczynić sto innych rzeczy - wzruszył ramionami Atti. - Tym razem zgadzam się z pół-człowiekiem - rzucił szeptem Eruka. - To nie nasza sprawa. Znikajmy stąd, zanim obud/ą się duchy tych ludzi. Kapaka był podobnego zdania. - Wypijemy po czarce woli za duchy mężczyzn i zapalimy kadzidło dla kobiet. Przynajmniej tyle możemy dla nich zrobić, bez względu na to. kim byli. Perkar dopomógł pozostałym w pospiesznych przygotowaniach, rozniecając niewielki ogień, z którego można będzie wziąć rozża- rzone węgle do kadzidła i przy którym ogrzeje się woti tak, by mogły poczuć ją duchy. Eruka odśpiewał Pieśń dziękczynną dla duchów. ale w jego pięknym głosie wyraźnie dźwięczal niepokój. Siedem ostatnich strof odklepał, śpiewając je zdecydowanie za szybko. Było już dobrze po południu, gdy ponownie wskoczyli na siodła. Atti dosiadł wierzchowca ostatni, grzebał bowiem czas jakiś w sakwach jucznego zwierzęcia, skąd wyciągnął kolczugę. - A po cóż ci to potrzebne? - zdziwił się Apad. - Lękasz się duchów? - Nie o duchy tu idzie - odparł Atti. - Mam po prostu niedobre przeczucie. Po plecach Perkara przebiegł zimny dreszcz. Po chwili wahania oswobodził ze strzemion prawą stopę, z zamiarem przygotowania własnej zbroi. Powstrzymał go grymas na twarzy Apada. Jego wzrok zdawał się mówić: "Pokaż temu góralowi, że się nie boisz", więc po krótkim namyśle po/ostał w siodle. Upewnił się jednak, czy miecz spoczywa w zasięgu ręki; uwiązał go przy łęku siodła, tak jak podczas pierwszego tygodnia wyprawy, kiedy to Perkara wciąż bawiła myśl, że oręż może okazać się potrzebny. Teraz o wiele bardziej odpowiadała mu ewentualność odwrotna. Wciąż jeszcze mieli w zasięgu wzroku opustoszałą damakutę, gdy Eruka szepnął: - Widzicie? Tam. Perkar stanął w strzemionach i popatrzył za siebie. W powietrzu wciąż jeszcze unosił się mały kłąb kadzidlanego dymu, zaś wokół niego siedziały w kucki cztery postacie, a może cienie postaci. Eruka zamknął oczy i cichym szeptem pospiesznie coś recytował. Perkar przynaglił Manga do kłusu. - Czekajcie - rzekł Kapaka. - Byłoby rzeczą niegrzeczną od nich uciekać. Jedźcie wolno, nie oglądając się wstecz. One za nami nie pójdą. Pomimo tych zapewnień, kiedy cienie nabrały głębi i długości, Perkar zaczął odczuwać rosnącą obawę, że coś może napaść go od tyłu. Miał wrażenie, iż jego plecy wystawione są na niebezpieczeń- stwo, zwrócone ku czemuś ciemniejszemu niż cień i bardziej zło- wieszczemu niż duchy. Może owe zjawy nie były zwyczajnymi duchami, tylko tiskawal - wiecznie głodnymi upiorami sycącymi się ludzkimi duszami oraz krwią. Nie wypowiadał głośno swych lęków, nie chcąc narazić się na śmieszność. Widział już w życiu niejednego ducha, a te przy damakucie wyglądały i zachowywały się w miarę normalnie. Jednak Mang i reszta koni podzielały jego niepokój. Głośno parskały, biły w ziemię kopytami i nerwowo rzucały głowami. Ngangala oraz Atli wydawali się czujnicjsi niż zazwyczaj: bez ustanku rozglądali się na wszystkie strony, przeczesując wzrokiem korony drzew i gęste krzaki poszycia. - Niegdyś ktoś oczyścił tę ziemię - zauważył Kapaka. - Zauważyliście, że na tej połaci nie ma wysokich drzew, a młode rosną blisko siebie i mają podobną wysokość? Kiedyś było tutaj pastwisko. Ngangata był tego samego zdania. - Dalej zarośla staną się jeszcze gęsts/e. Powinniśmy je omi- nąć. Oczyszczony kawałek ziemi nie może być duży. - Za duży. O wiele za duży. - Głos Apada był ostry, oskarży - cielski. - Oni oczyścili i spalili. Zabili moje dzieci i wcale nie spytali mnie, czy mogą to uczynić. Perkar zachichotał. Apad nadał swemu głosowi uroczyste, nad wyraz poważne brzmienie, chociaż głosił nie swoje poglądy. Zapew- ne drwił w ten sposób z wcześniejszych uwag Ngangaty, przema- wiając śpiewnie, podobnie jak niekiedy czynili to bogowie... Perkar odwrócił głowę i dopiero wówczas ujrzał odrażającą istotę, do której należały wypowiadane słowa. Ciemna, szkaradna głowa osadzona na ciele, które miało w sobie wiele z kota, lecz zarazem i z człowieka. Prawdziwy Apad trwał przez chwilę w bezruchu z szeroko otwar- tymi ustami, po czym zaklął głośno i zawył jak dzikus. Jego wierz- chowiec stanął dęba, kwicząc przy tym przeraźliwie, jak gdyby pragnął dotrzymać kroku swemu panu. Oszalały /e strachu deresz wpadł na Manga, przygniatając prawą nogę Perkara. Piekący ból poraził bok chłopca, który zaskoczony nagłym wierzgnięciem swego konia, spadł wprost pod wściekle młócące kopyta deresza. Zderze- nie z ziemią było bardzo silne, targnęło nim niczym policzek wy- mierzony przez boginię na krótko przed wyjazdem. Porażone wstrzą- sem płuca skurczyły się tak mocno, że przez długą, bolesną chwilę nie mógł zaczerpnąć tchu. Starczyło mu jednak przytomności umysłu na tyle, by zwinąć się w kłębek i otoczyć głowę ramionami, co stwarzało namiastkę ochrony przed podkutymi żelazem kopytami. Na szczęście Apad szybko oprzytomniał i okiełznał swego ruma- ka, co z kolei podziałało uspakajająco na Manga. Zdyszany, pojęku- jący z bólu Perkar zdołał przykucnąć. Jego towarzysze również pozsiadali z koni. W obliczu przema- wiającej głosem Apada istoty wierzchowce stały się zbyt niespokoj- ne, by jeźdźcy mogli bezpiecznie pozostawać w siodle. Eruka z Apa- dem dzierżyli w dłoniach miecze, zaś Atti sięgnął po osadzony na długiej rękojeści topór. Kapaka nie dobył oręża, ale jego dłoń pewnie spoczywała na głowni miecza. Ngangata nałożył cięciwę w swoim łuku. - Stal - głos Apada dobiegał z drgającej szczeliny w głowie wyglądającej jak czarna, zgniła dynia. - Jesteście z powrotem. Ledwo zamknąłem oczy, uciąłem sobie krótką drzemkę, a pojawia- cie się znów z tą swoją stalą. - Głowa zdawała się uśmiechać; osadzone w niej oczy przypominały gałki wytoczone z jeszcze głębszej niż reszta czerni, bez białek, źrenic, czy powiek. Zęby natomiast były kocie, podobnie jak i reszta ciała. Potwór siedział na zadnich łapach lwa, podczas gdy łapy przednie, zdumiewająco cien- kie jak na tak masywną sylwetkę, bardzo przypominały ręce czło- wieka. Albo Alwata. Stwór trwał w całkowitym bezruchu i tylko jego usta poruszały się w miarę wypowiadanych słów. Eruka pozdrowił boga rwącym się ze zdenerwowania głosem. - A... Aniru - zaczął. - Nigdy przedtem nie spotkaliśmy się. Nie znamy twojej pieśni, nie wiemy też, w jaki sposób oddawać ci cześć. Na... naucz nas, jeśli możesz... - Umilkł, gdy czarna istota, przekrzywiwszy głowę, zwróciła na niego swój wzrok. Pcrkar poczuł, jak opuszcza go wywołany upadkiem, nienatural- ny spokój. Omal nie dygotał ze strachu i najchętniej wziąłby nogi za pas. Znał różnych bogów - pełno ich było dokoła, w każdym drzewie albo kamieniu - ale tamci byli łagodni, zaś jedyną boską postacią, jaką oglądał w cielesnej formie, była bogini. Ten tutaj był Szalonym Bogiem, a o nich Perkar nie wiedział nic, albo raczej wiedział jedno - że budzili jego lęk. - Jeżeli nie lubisz stali, to nie podchodź Wiżej - ostrzegawczo rzucił Apad, lecz słowa jego zabrzmiały niezbyt przekonująco. - Aniru - powiedział Kapaka. - Nie chcemy przechodzić przez twe ziemie bez zezwolenia ani czegokolwiek niszczyć. Pra- gniemy jedynie dotrzeć do Pana Lasu w górach. Chcemy ubić z nim interes. Głowa zadrżała, a następnie przemówiła głosem Ngangaty. - Nie znam żadnego Pana Lasu. Znam tylko was i wiem, że przynosicie stal. Myślę, że tera/ was zjem i przysypię tę stal waszymi kośćmi. Wasze duchy mogą potem szukać tego "Pana Lasu". Kapaka z ociąganiem dobył miecza. - Nie chcemy nikogo skrzywdzić. - Tak jak nie chcieliście skrzywdzić, wycinając moje drzewa i budując z nich drewnianą jaskinię? Tak, już ja wiem, jak wy to sobie wyobrażacie. - To nie byliśmy my - wtrącił Eruka tonem skargi. - Ngan- gata, pomów z nim! Odmieniec nałożył strzałę na cięciwę. - To Szalony Bóg - oznajmił. - Dziki i szalony. Co niby mam mu powiedzieć? - Powiedz, że już stąd odchodzimy. Z warg Ngangaty popłynęły dziwne słowa, krótkie, zaskakująco śpiewne sylaby. - Zdawało mi się, że pachniesz jakoś inaczej - stwierdził bóg, gdy Ngangata umilkł. - Twój rodzaj darzy mnie szacunkiem. Możesz odejść wolno, jeśli taka twa wola. Bóg runął na nich bez najmniejszego ostrzeżenia. Perkar pode- rwał się gwałtownie na nogi, szukając na oślep Manga i miecza. Dziki bóg był już przy Attim, lecz nim go dopadł, strzała Ngan- gaty ugodziła go prosto w oko. Atti powitał potwora straszliwym ciosem topora, który wgryzł się głęboko w zwoje ścięgien pomiędzy szyją a barkiem. W następnej chwili Atti padł przywalony ciężarem bestii. Perkar przyskoczył do stającego dęba Manga. Musiał oderwać wzrok od walki, aby chwycić głownię miecza i wyciągnąć długie ostrze z pochwy. Kątem oka dostrzegł wypuszczającego kolejną strzałę Ngangatę oraz osłupiałego Erukę. Odwróciwszy ponownie głowę, ujrzał wyciągniętego w skoku boga, który najwyraźniej zamierzał spaść z góry na Apada. Apad krzyknął i dźgnął na oślep, osłaniając równocześnie twarz lewym ramieniem. Ostrze sięgnęło celu, lecz czarna zjawa zdawała się nic sobie z tego nie robić i minąwszy Apada. ruszyła ku Kapace. Na szczęście, nim go dosięgła zachwiała się przeszyta strzałą, która przebiwszy podniebienie, wyszła między oczami potwora. Kapaka szybko uskoczył w tył, wziął zamach i ciął oburącz z góry, godząc mieczem w dyniowatą głowę. Perkar ze zdumieniem odkrył, że on także biegnie ze wzniesio- nym mieczem, krzycząc ze wszystkich sił. Na spotkanie wystrzeliła mu długa, ciemna, opatrzona ludzkimi palcami ręka. Ciął od ucha, a stal dosięgła czarnego ramienia w okolicy nadgarstka. Wydało mu się, że miecz uderzył w kamień. Stal zaśpiewała, a dłoń Perkara objęło bolesne mrowienie. Kapaka tymczasem nacierał, rąbiąc raz po raz ciężkim mieczem po głowie i karku zjawy. Za jego plecami dźwignął się na nogi Atti, którego pierś wymazana była krwią. Perkar otrząsnął się ze zdumienia, wziął zamach i ugodził boga w krzyż. Zaraz też przyskoczył Atti z toporem i wywijając nim tak, jakby pragnął obalić drzewo, wraził ostrze w zadnią łapę, gładko odrąbując ją od ciała. Ryku, jaki potem nastąpił, Perkar nie słyszał nigdy w życiu. Później przyrównywał go do wycia, ale dobrze wiedział, że nie zdoła opisać dźwięku, który przeniknął go do szpiku kości. Bóg próbował skoczyć na Attiego, ale przewrócił się i wciąż potępieńczo zawo- dząc, tarzał się po ziemi. - Na koń! - wrzasnął Ngangata, wciąż szyjąc z łuku. - Na koń i jazda! Nie możemy go zabić, możemy tylko uciekać. Kapaka wiedział, że to prawda. Bez ociągania złapał za łęk siodła, sposobiąc się do wsiadania. Atti z trudem ruszył z miejsca, pozostawiając za sobą krwawy ślad. Eruka stał zapatrzony pustym wzrokiem w dal, dopóki Perkar nie chwycił go za ramię i pchnął ku wierzchowcom. Gdy Perkar dosiadał Manga, Apad tkwił już w siod- le. Ngangata posłał bogu jeszcze trzy strzały - Perkar widział, jak utkwiły w oczach - po czym także i on wskoczył na koński grzbiet. Jeszcze chwila, a wszyscy pognali co koń wyskoczy przy gromowym wtórze kopyt. Perkar położył się na szyi Manga, przynaglając zwie- rzę do jeszcze szybszego biegu. - On był senny - huknął z tyłu Ngangata. - Senny i powolny. Ale teraz się obudził! - Reszta koni! Nasze juki! - przypomniał sobie Apad. - Nie! - zakrzyknął Kapaka. - Zabraniam! Zostawiamy je! Liście i gałęzie smagały ich, jakby powodowane własną wolą. Sześciu jeźdźców pokonało jeden łańcuch wzgórz, potem drugi. Kiedy opuszczą wreszcie ziemie tego boga i wkroczą we włości następnego? Do Perkara dotarł w końcu sens słów Apada. Kutasapal został z tamtym czarnym potworem. Omal nie zawrócił Manga. Miał na własność tylko trzy rzeczy: miecz, Manga i Kutasapala. Jeżeli utraci Kutasapala, zostaną mu tylko dwie. Podczas walki odkrył jednak w sobie coś, czego istnienia nigdy nie podejrzewał. Kiedy jego miecz ugodził boga po raz pierwszy, całe wahanie oraz strach zniknęły bez śladu, ustępując miejsca czemuś... większemu. Cze- muś podobnemu do złości albo furii, ale chłodniejszemu i ostrzej- szemu. Jaśniejszemu. Pragnął uderzać raz za razem, dopóki potwór nie zginie albo miecz nie pójdzie w drzazgi. Dlaczego przeżył? Otóż dlatego, że gdyby padł, nie mógłby zabić boga, którego śmierci naprawdę pragnął. Ale teraz już wiedział. Boga można zabić i on go zabije, jeśli zdobędzie właściwą broń. Jechali więc dalej, nawet wtedy, gdy zapadła noc, gdyż księżyc w pełni dosyć dawał światła. Perkar czuł pieczenie w dłoni, ale był z tego zadowolony. Zadał cios dzikiemu bogowi i przeżył. Czy jest coś, czego nie mógłby dokonać? W niedługi czas później Atti spadł z siodła. Perkar wyrzucił z pamięci widok krwi, gdyż wolał o tym nie myśleć, ale teraz, znalazłszy się najbliżej rudowłosego wojownika, szybko zeskoczył z konia. Atti tymczasem próbował już podźwignąć się na nogi. - Zaczekaj - powiedział Perkar. - Musimy cię obejrzeć. - Wsadź, go z powrotem na konia - wykrzyknął Eruka. - Tamto stworzenie może nas wciąż ścigać. Nadjechali Kapaka z Ngangatą, ustawili swe wierzchowce tak, by osłaniały Perkara i Attiego od strony, z której nadjechali. - Opatrz go - polecił Kapaka. Po chwili do stojących dołączył również Apad. - Zapewne czuwał nad tobą jakiś bóg - rzekł Perkar, zwraca- jąc się do Attiego - skoro podpowiedział ci, żebyś nałożył kolczugę. Szpony dzikiego boga rozdarły mocne ogniwa; trzy szramy długości przedramienia biegły od mostka niemal aż po krocze. Pazury rozorały ciało na znacznej głębokości, powodując obfite krwawienie, lecz pobieżne oględziny upewniły Perkara, że żaden z organów nie został odsłonięty na tyle, by miało do niego dostęp powietrze. Atti nie szczędził przekleństw, gdy Perkar ściągał zeń kolczugę i pikowany kaftan, na który była nałożona. - Mam tu długie pasma kolorowego płótna - rzekł Kapaka. - Zabrałem je jako dary dla Pana Lasu. - Wobec tego zawieź mu je - poradził Atti. - Znajdą się i inne podarunki - zapewnił Kapaka. Perkar tymczasem wypakował płótno z juków i odciął kilka pasów. Nie zważając na głośne złorzeczenia górala, ciasno owinął korpus górala otrzymanymi w ten sposób szarfami. Tkanina natych- miast przesiąkła krwią, której wypływ ustał niemal zupełnie jes/c/e zanim Perkar skończył opatrywanie. Kiedy było już po wszystkim, zadowolony ze swego dzieła Perkar dopomógł Attiemu wspiąć się na grzbiet wierzchowca, po czym wręczył mu bukłak z wodą. Atti przez dłuższą chwilę łapczy- wie gasił pragnienie. - Myślę, że powinniśmy ruszać - powiedział Kapaka. W od dali, za ich plecami, gałęzie drzew zaczęły kołysać się tam i z po- wrotem, chociaż nie było wiatru. - Zdołam usiedzieć w siodle - zapewnił Atti. - To był tylko krótkotrwały zawrót głowy. - Tędy - zawołał Ngangata, wysforowawszy się ponewnie na czoło kawalkady. Jadąc, przyglądał się bacznie pniom mijanych drzew. Perkarowi wydało się, że w bladej poświacie księżyca do- strzega znaki wycięte w brzozowej korze. - Tam - wyszeptał Ngangata. - Widzisz ogień? Księżycjuz zaszedł, co znacznie zwolniło tempo ichjazdy. Teraz także i Perkar dostrzegł słaby odblask ogniska, o którym mówił Ngangata. Zdany na własne siły. nigdy by go nie dostrzegł; znużenie usadowiło się mu na czole i łagodnie, choć z uporem, uciskało oczy. Dziki bóg wydawał się czymś odległym i nierealnym niby sen. - Kto też może to być? - zastanawiał się Eruka. - Mam nadzieję, że znajdzie się u nich nieco woti. - Nie znajdzie się - zdecydowanie stwierdził Ngangata. Prześlizgnęli się między ostatnimi drzewami. Tam, w chybotli- wym blasku płomieni Perkar ujrzał po raz pierwszy prawdziwego Alwata. Przy pierwszym spotkaniu Ngangata wydał mu się bardzo dziw- ny, ale teraz, w porównaniu z Alwatami. nabrał niemal ludzkiego wyglądu. Piątka Alwatów skupiła się w pobliżu ognia, stojąc na dwóch nogach jak zwyczajni ludzie. Byli wąscy w biodrach, w ba- rach szerocy i muskularni. Ramiona i nogi mieli mniej więcej nor- malne, ale ich ciała odznaczały się nazbyt klinowatym kształtem, zaś bladą skórę porastał srebrzysty włos. Najdziwniejsze wrażenie spra- wiały jednak ich głowy. Twarze mieli płaskie i szerokie, a sterczące i nich kości były grube i kanciaste niczym kamień. Owe oblicza nie posiadały ani czoła ani podbródka. Czaszki ich kończyły się płasko tuż powyżej grubych brwi. a porastające je gęste białe włosy, zebrane w grube kucyki, opadały do tyłu. Masywne, lecz cofnięte dolne szczęki płynnie przechodziły w szyję. Najbardziej obce były jednak- że ich oczy, mroczne i nieprzeniknione niczym głębokie sadzawki. Lśniły, szybko strzelały w różne strony lub pozostawały nieruchome, zawsze jednak wyglądały nienaturalnie, rodząc w głowie Perkara dziwne myśli, których nie potrafił pojąc. Ngangata przemówił do nich w tym samym cmokającym języku, w którym przemawiał do dzikiego boga. Jeden z Alwatów wy cmokał jakąś odpowiedź, podczas gdy reszta stałajak skamieniała. Ich duże usta nasunęły Perkarowi skojarzenie z Szalonym Bogiem. Co takie- go powiedziała mu kiedyś bogini Strumienia? Że wielu bogów przybierało swój kształt z ludzkiego tchnienia oraz krwi? Jeśli to prawda, to być może w ziemi Alwatów bogowie przyjmowali ich krew oraz postać. - Co oni mówią? - spytał z rozdrażnieniem Apad. - Powiadają, że tamten bóg nie będzie nas tutaj ścigać. Mówią, że tutaj leżą włości innego boga, Hanazalhakabizna. Hanazalhaka- bizn i V'fanaqrtinizd to starzy wrogowie. - Banakartenis? - zapylał Kapaka, usiłując powtórzyć obce imię. - I kto jeszcze? - V'fanaqrtinizd. Dziki bóg, z którym stoczyliśmy walkę. - On za nami już nie pójdzie. A co z tym drugim? Hana... jak mu tam? Ngangata ponownie wdał się w rozmowę z Alwatem, przy czym tym razem głos zabrali także dwaj spos'ród jego towarzyszy. Z nie- jakim zdumieniem Perkar stwierdził, że jeden z nich był kobietą. Choć kształtem ciała istota ta bardzo przypominała mężczyznę, to odznaczała się nieco drobniejszą budową oraz wyraźnie zarysowa- nymi piersiami. Zdziwił się wielce, że nie dostrzegł tego wcześniej. Ngangata uważnie słuchał, na koniec zaś przekazał uzyskane wiadomości. - Ludzie mogą tędy przejść w drodze do Pana Lasu. nie wolno im jednak niczego budować ani wycinać. V'fanaqrtinizda doprowa- dziły do obłędu Ludzkie Istoty, które zadały mu rany i uśmierciły jego drzewa. Powiadają, że to odgłosy umierających drzew wpędziły go w szaleństwo. Perkar dopiero teraz uświadomił sobie, że po drugiej stronie ognia wznosiło się coś na kształt budynku. Młode drzewa zostały zasadzone, a następnie związane ze sobą w taki sposób, by utworzyć nieforemną chatę - nieporadną imitację damakuty. Do pokrycia dachu użyto kory oraz plecionych mat. A więc Alwaci budowali domy. To dziwne, że nie słyszał o tym wcześniej. Alwaci najwyraźniej zakończyli rozmowę, gdyż wygodnie roz- siedli się na ziemi. Jeden z nich - ściśle biorąc, była to kobieta - oddaliwszy się o kilka kroków od ogniska, na oczach Perkara zaczął załatwiać swoje potrzeby. - Co za odrażające stworzenia - rzucił Eruka. Ngangata posłał mu ponure spojrzenie. - Tak. Oni pozwolili nam zostać w pobliżu. Jutro poprowadzą nas do Pana Lasu. - Co musiałeś im za to obiecać? - zgryźliwie spytał Apad. - Nasze głowy? Ngangata potrząsnął głową. - Nie. Oni uważają, że Ludzkie Istoty są zabawne. Lubią opowiadać o nich różne historie. Jeśli odbędą podróż razem z nami, będą mieć wicie nowych historii. - No, a ty? Czy opowiadasz im historie o nas? - Tak. - Tak właśnie myślałem. Ngangata puścił te słowa mimo uszu. - Mówią, że możemy rozbić obóz na sąsiednim wzgórzu. Mo- żemy też wziąć małą żagiew z ich ogniska, jeśli będzie nam przy- datna. - Podziękuj im w moim imieniu - odezwał się Kapaka. - Oni nie znają takiego słowa - wyjaśnił Ngangata. - Co najwyżej mogę im powiedzieć: ,,To wystarczy" albo: "Wy też mo- żecie dzielić z nami obóz". - Powiedz im tedy, że to wystarczy. Perkar był rad, że spali w pewnym oddaleniu od obozowiska Alwatów, choć nic miał złudzeń co do swego bezpieczeństwa, gdyby przyszło im do głowy przypuścić atak na ludzi. Tak czy inaczej, dobrze się stało, że nie musieli na nich patrzeć ani wytrzymywać dziwnych spojrzeń, podobnych do tych, jakimi mogło kogoś obda- rzyć dziecko albo sędziwy starzec. Zamknąwszy oczy, zastanawiał się przez chwilę nad tym, co też może śnić się Alwatom, jeśli miewali oni jakiekolwiek sny. Może zapyta Ngangatę, który z pewnością musi miewać sny obu rodzajów, ludzkie i alwackie. Interludium W Komnacie Czarnych Wierzb She'lu Yehd Cha'dune, Chakunge, Pan Nhol, cesarz pięciu księstw i pustyni w głębi kraju, omdlewającym wzrokiem wpatrywał się w Nyasa - swego wezyra. Ciemnopomarańczowe światło wpa- dające ukośnie przez wysokie, wąskie okna komnaty, wskazywało na późną porę dnia, bliską zachodowi słońca. Chakunge zmagał się ze sprawami Cesarstwa od chwili, gdy promienie słońca wpadały do komnaty pod takim samym kątem, tyle że przez okna w przeciwle- głej ścianie. Na szczęście niebawem nadejdzie chwila wytchnienia, podczas której zje coś w prywatnych pokojach. Jeszcze tylko przez chwilę musi skupić uwagę na urzędowych sprawach dnia. Niekiedy bywało to bardzo trudne, zwłaszcza gdy sprawy do załatwienia oka- zywały się straszliwie nudne. Na przykład teraz Nyas kończył wy- mieniać daniny otrzymane od szesnastu dzielnic położonego w dole Rzeki portu Wun Yang. She'lu miał nadzieję, iż następna sprawa - bez względu na jej charakter - okaże się choć odrobinę ciekawsza. - A teraz, mój panie, chciałbym, abyś rozpatrzył pewną kwe- stię osobistej natury, która okazać się może przykrą. - Nyas skie- rował swe szeroko osadzone oczy na czubek własnego nosa, czeka- jąc aż She'lu zezwoli mu kontynuować. - Mów dalej - rzekł She'lu z rozbudzoną ciekawością. - Rzecz dotyczy twojej córki Hezhi. - Chyba nie chodzi o kolejną skargę tego bibliotekarza, co Nyas? Sądziłem, że zrobiliśmy już z tym porządek. - Chakunge. zmarszczywszy czoło, poprawił fałdy szaty. - Zapewne, mój panie. Dzisiaj muszę z tobą pomówić o czymś innym. - To dobrze. - She'lu patrzył z niechęcią, jak wezyr rozgląda się czujnie dokoła-zupełnie jakby osoby, które mogły ich usłyszeć, nie otrzymały zakazu opowiadania o tym, czego się dowiedziały, przebywając na dworze. Albo ktoś nieznajomy mógł zbliżyć się do tronu. Sprawa rzeczywiście musiała być niezmiernie delikatna. - Pamiętasz owe zajście w Sali Momentów, niedaleko wyjścia z Dziedzińca Leng? - Oczywiście. Zginęło trzech wartowników z mojej straży przybocznej oraz kapłan, zanim zdołali przepędzić tamto coś. Wy- gląda na to, że kapłani popadli w samozadowolenie i wolą trudnić się polityką, niż trzymać niebezpieczne duchy z dala od Sali Momen- tów. - Uwaga ta była przeznaczona nie dla Ny asa, lecz dla bladego, otyłego mężczyzny zajmującego niższy stołek po królewskiej pra- wicy. Człek ów, imieniem De Yehd Shen, dzisiejszy przedstawiciel kapłańskiego stanu, wyraźnie poczerwieniał, lecz nie odpowiedział. Być może uczyni to później, w innym miejscu i nie bez pomocy wyższych rangą duchownych. Nyas oczywiście wychwycił sens tej wypowiedzi, toteż pokręcił głową. - Z naszych ustaleń wynika, że salę oczyszczano poprzednie- go dnia, w trakcie przygotowań do dworskiej ceremonii, a także oczyszczano ją ponownie właśnie w chwili ataku. Trudno doszukać się jakiejkolwiek przewiny... - Coś zostało uczynione źle. Wciąż czuję ślady tego przeklęte- go stwora, ilekroć tamtędy przechodzę. On był silny, bardziej demon niż duch. Prawie tak silny, jak coś wezwanego. Tylko, że ja go nie wzywałem. - Być może wślizgnął się albo obudził, gdy przywołałeś duchy Rzeki - podsunął kapłan czystym głosem małego chłopca. - Wówczas bym go poczuł - zaoponował She'lu, spoglądając spod przymrużonych powiek. - Czy sądzisz, że nie staje mi rozumu albo władzy, abym przyzywał coś takiego? - Gdyby jednak, jakaś osoba skorzystała z twego wezwania... - Dość - krótko uciął She'lu. - Powściągnij swój język! Omawiałem to z kapłanami dysponującymi wiedzą o wiele większą niż twoja. Nie chcę zaczynać tej dyskusji od początku. Ale co to wszystko ma wspólnego z moją córką? - zapytał, stwierdziwszy nagle ze smutkiem, że nie wiedzieć kiedy zboczył z tematu. - Córkę twą - powiedział Nyas - widziano z przybocznym strażnikiem w Sali Momentów w chwili, gdy pojawiła się tam ta istota. - Popatrzył znacząco na cesarza. She'lu odpowiedział mu takim samym spojrzeniem. __ j? Nyas westchnął. - Jak zapewne pamiętasz, Panie, Hezhi prawie osiągnęła doj- załość. Ma jakieś dwanaście lat. - Och? Och. - No właśnie. Może to zwykły /.bieg okoliczności, a może coś więcej. - Czy moja córka jest śledzona? - zapytał. Czyżby ten kapłan próbował ukryć głupi uśmieszek? She'lu z najwyższym trudem zapanował nad chęcią obalenia tego durnia na posadzkę. Pragnienie, by wyciągnąć rękę i trzasnąć go w zakuty łeb było wprost przemoż- ne. Był cesarzem, powtarzał sobie, gdyż potrafił oprzeć się takim pokusom. Jego brat urodził się obdarzony większymi zdolnościami, ale w ogóle nie potrafił nad sobą zapanować. - Jest obserwowana z najwyższą dyskrecją, mój panie. Póki co, nikt nie wydał formalnego polecenia. - A więc powinniśmy je wydać, tak na wszelki wypadek, jako że nie mam przekonania do tego, że moja córka... - Nawet ty nie wiesz o wszystkich zamiarach Rzeki - przy- pomniał mu wezyr. - Tak, tak. Wyznacz kogoś do pilnowania Hezhi. - Panie mój - zaszczebiotał kapłan. - Zadanie, o którym mówisz, należy do kapłanów. - Przypuszczam, że masz rację - z niechęcią przyznał władca. - Tedy, za twym pozwoleniem, przedstawię tę sprawę zgroma- dzeniu. She'lu, bębniąc palcami w poręcz tronu, ze znużeniem rozejrzał się po komnacie. Podtrzymujące sklepienie czarne kolumny, od których sala wzięła swoją nazwę, zdawały się z niego naśmiewać. Tak samo, jak ten kapłan. Otwarcie nic nie mógł nic na to zaradzić. Na razie. - A zatem bardzo dobrze - powiedział w końcu. - Chcę jednak wiedzieć, kto to będzie. - Za twym pozwoleniem, mój panie, przypuszczam, że wiem, kto zostanie naznaczony. - Mów zatem. - Ostatnio inicjację przeszedł pewien nowy Jik. Wykazuje on ogromne umiejętności. Będzie niezwykle dyskretny. - Dlaczego Jik? - spytał cesarz rozdrażnionym tonem. - Nie widzę powodu, żeby mojej córki pilnował zabójca. T - Proszę, mój panie. Jikowie nie są zabójcami. To kapłani. - Tak, kapłani, którzy zabijają ludzi. Twarz De pociemniała ponownie. - Jest to zwyczajna praktyka, mój panie, kiedy dziecko jest w prostej linii potomkiem Chakunge. Ciebie także z pewnością pilnował jakiś Jik. She"lu zerknął pytająco na wezyra. - Czy to prawda, Nyas? Byłeś wezyrem także u mego ojca. Nyas twierdząco pokiwał głową. She'lu zaprzestał bębnienia i groźnie spojrzał na kapłana. - Bardzo dobrze. Przyślij go do mnie i powiedz, żeby dobrze się nią opiekował. Mam nadzieję znaleźć dla tej dziewczyny dobrą partię. - Doskonale, panie - ucieszył się kapłan. - Jeśli pozwolisz mi już odejść... She'lu westchnął ciężko, napił się wody, by zaczerpnąć nieco potęgi Rzeki. Po chwili poczuł, jak migotliwie rozlewa się ona po jego żyłach i wówczas posłał mały palec mocy w stronę kapłana, dotknął nim jego drobnej, kruchej duszy. Poruszył nią trochę silniej, niż było to konieczne. Kapłan gwałtownie zadrżał i wywrócił oczy. - Możesz mówić o mojej córce i o niczym więcej - rozkazał. Powtarzał to polecenie jeszcze przez chwilę, po czym przerwał połączenie. Kapłan osunął się na zydlu, na czoło wystąpiły mu krople potu. She'łu uśmiechnął się z zadowolenia. Mógł całkowicie cofnąć swój zakaz, co dla kapłana z pewnością byłoby mniej bolesne. Ostatecznie, żadna i omawianych kwestii nie była szczególnie waż- na. Przysporzenie temu człowiekowi niedogodności sprawiało mu jednak radość. Ściśle rzecz biorąc, umożliwiono mu dostęp do wielu dworskich spraw - na przykład kwestii finansów - i pozwolono, by poczynił notatki, toteż kapłani nie mieli powodów do skarg. Natomiast nakładając nań zakaz mówienia o tych samych sprawach, sprawi, iż kapłani zaczną podejrzewać istnienie jakichś nieznanych im tajemnic, snuć przeróżne domysły. - No, a teraz? - warknął She'lu. - Czy to już wszystko, Nyas? - Nie, mój panie. Trzeba nam jeszcze omówić ranne posłucha- nie dla delegacji Miasta Południowego. Ukrywszy złość pod uprzejmym uśmiechem, She'lu poprawił się na tronie i zrezygnowany pomyślał, że dzień urzędowania zapowia- da się dłuższy niż zwykle. II Alwaci i bogowie - Oni spowalniają nasz marsz - poskarżył się Eruka. - Dlaczego muszą ciągnąć ze sobą dzieci? - Spowalnialiby nas tak czy inaczej - zauważył Perkar. - Przecież nie mają koni. - To prawie tak jak my - przypomniał mu Eruka. Przez moment Perkar odczuwał złość na płowowłosego śpiewaka, ale gniew szybko minął. Obaj znajdowali się w takim samym położeniu - obaj utracili juczne zwierzęta i wciąż nie mogli przeboleć straty. Eruka próbował jednak zachować dobry humor, więc Perkar uważał, że i jemu nie przystoi trwać w smutku. Przynajmniej wrócili nareszcie na szlak, będący niewątpliwie dziełem alwackich stóp, a prze/ to zbyt wąski, by mogły poruszać się nim swobodnie konie. Nisko rosnące gałęzie często czyniły jazdę niemożliwą, toteż jeźdźcom sporo czasu zajęło piesze przedzieranie się przez chaszcze. Alwaci kroczyli daleko z przodu i tylko c/.asem można było dojrzeć sylwetkę któregoś z nich. Perkar nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy okazało się, ze za przewodnika miała im służyć cała siódemka: dwóch mężczyzn, dwie kobiety, niemowlę, starsze dziecko oraz pokręcona istota, w której domyślał się starej kobiety. Na czas podróży Alwaci włożyli miękkie buty z jeleniej skóry i długie płaszcze z tego samego materiału. Na wyprawionej na biało skórze wypalono wiele niezwykłych postaci i symboli. Były to pierwsze ozdoby, najakie natrafił Perkar na tych ziemiach, ponieważ Alwaci nie nosili żadnej biżuterii. W przewieszonych przez ramię sakwach mieli broń lub przynajmniej jakieś narzędzia. Każdy z do- rosłych mężczyzn był wyposażony w długą trzcinową włócznię o utwardzonym w ogniu ostrzu. Jedna z kobiet także trzymała w ręku zastrugany kij. Idąc, przystawała od czasu do czasu, wygrzebywała z ziemi jakiś korzeń i wkładała go do worka na plecach. Przy tym zajęciu bez ustanku coś do siebie szeptała. Zazwyczaj kończyła kopanie zanim zrównali się z nią ludzie i, szybko przebierając krótkimi nóżkami, pędziła, by dogonić resztę Alwatów. Za którymś razem, zamiast pobiec do przodu, kilkakrotnie okrążyła jeźdźców, a ton jej mowy bardzo przypominał cichą piosenkę. Reszta Alwatów zachowywała się z większą wyniosłością i powagą, i tylko na popa- sach, gdy zasiadali do posiłku albo odpoczywali, niektórzy cofali się wzdłuż szlaku, by popatrzeć na ludzi. Eruka z Apadem kiepską stanowili kompanię. Perkar domyślał się, że obaj jeszcze nie doszli do siebie po wypadkach minionego dnia. Eruka wstydził się zapewne swego osłupienia, o którym zresztą nikt nie wspomniał choćby najmniejszym słowem, natomiast Apad bez ustanku czujnie rozglądał się dokoła, a z jego oczu przezierał strach. Mając na względzie to, co spotkało Attiego, i to pomimo chroniącej go zbroi, za prawdziwy cud należało uznać, że Apad wyszedł z tego wszystkiego bez najmniejszego zadrapania. Zapewne ta właśnie kwestia zaprzątała bez reszty jego myśli. Kiedy Perkar pogratulował mu szczęścia, spotkał się jednak jedynie z ponurym spojrzeniem. Obaj przyjaciele przywdziali dzisiaj zbroje i obaj wyglądali w nich jak prawdziwi bohaterowie. Apad miał na sobie kolczugę z dwóch warstw - stalowej i miedzianej, miedziane nagolenniki oraz okrągły hełm z dużą osłoną nosa w kształcie rombu. Eruka ubrał czarną, długą niczym płaszcz kolczugę na szkarłatny pikowany kaftan. Kolczuga posiadała z boku rozcięcia umożliwiające dosiada- nie wierzchowca. Obaj wyglądali wspaniale i nad wyraz wojowni- czo, ale w rzadkim powietrzu szybko zaczęli pocić się i sapać. Perkar natomiast postanowił zawierzyć Alwatom, którzy twierdzili, że dal- sze ataki już im nie grożą. Chociaż wydawać się mogli dziwaczni i odrażający, żyli na tej ziemi, pozostając w zażyłości z jej ducha- mi. Gdyby zagrażało im prawdziwe niebezpieczeństwo, uprzedzili- by o tym przynajmniej Ngangatę - w końcu brali go za swego - on zaś powiedziałby pozostałym. Po paru nieudanych próbach rozmowy z nadąsaną parą Perkar przynaglił konia i zrównał się z Attim. - Jak się dzisiaj miewasz? - spytał górala, wskazując na zabandażowany tułów. - Jestem sztywny i wielce obolały, ale w ranie nie ma chyba gorączki. - To dobrze. Powiedz, gdybyś ją poczuł. Przyrządzimy wów- czas jakieś lekarstwo. Atti pokiwał głową. - Alwaci dali mi już coś w nocy. Dzięki temu spało mi się całkiem nieźle. - Nie bałeś się? - spytał Perkar. - Bez wątpienia mają dobre zamiary, ale lekarstwo przeznaczone dla psa nie pomoże krowie. Czy leki Alwatów nie mogą nas otruć? Atti zaprzeczył ruchem głowy. - To nie tak, Perkarze. Posłuchaj, krowa i pies nie mogą się parzyć, nie mogą mieć potomstwa. Ludzie i Alwaci mogą. Nganga- ta jest tego dowodem. Oni są bardzo do nas podobni, Perkarze, naprawdę. A poza tym, hrałem ich leki już wcześniej. - Dla mnie wydają się całkiem odmienni - przyznał Perkar. Atti wzruszył ramionami. Przez dłuższą chwilę jechali obok siebie w milczeniu. Wiatr przybrał na sile, a niebo zaczęło ciemnieć w miarę jak z południa napływały grube, szare chmury. Na ten widok Atti potrząsnął głową. Ngangata wysforował się naprzód, aby pomówić z Alwatami. Niebawem wrócił i zamienił parę słów z pogrążonym w zadumie Kapaką. Potem zbliżył się do Attiego i Perkara. - Alwaci powiadają, że niedaleko stąd leży dogodna kryjówka. Bóg strumienia powiedział im, że zrobią najlepiej, jeśli jej poszukają. Atti skinął na znak zgody. - Robi się jakoś dziwnie, prawda? Ngangata przytaknął. - Co niby jest dziwne? - zapytał Perkar, lecz zaraz tego pożałował, gdyż obaj posłali mu obojętne spojrzenia. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się Ngangata: - Wiatr. Wiatr jest jakiś dziwny. Myślę, iż bogowie szykują coś niezwykłego. - Och. W górze przemknęła para harcujących wiewiórek, zasypując głowy podróżnych strąconymi liśćmi. Gęste, splątane gałęzie prze- biegały teraz tak nisko, że jeźdźcy kolejny raz zsiąść musieli z koni. Perkar zastanawiał się, czy nie zaczekać na Erukę z Apadem i nie dołączyć do nich pomimo ich złego humoru. Rozważał też, czy nie zadzierzgnąć przyjaźni z Attim, który mógłby nauczyć go niejedne- go o polowaniu. W obecności Ngangaty czuł się jednak nieswojo, choć niechętnie musiał przyznać, że mały człowieczek budził w nim coś na kształt podziwu, podobnego do tego, jaki odczuwa się na widok pięknego, ostrego miecza lub dobrze zrobionego płotu. Zerk- nąwszy na niego, zakasłał, by przeczyścić gardło. - Myślę, że gdyby nie twój łuk, dziki bóg pozabijałby nas wszystkich. Ngangata ściągnął lekko brwi. - Miałem mnóstwo czasu, aby wprawić się w strzelaniu - odparł. - Ten łuk dobrze mi służy, codziennie dziękuję bogu. z którego został uczyniony. Perkar widział to parę razy - Ngangata klęczał nad łukiem i śpiewał ochrypłym głosem jakąś pieśń, zbyt cicho, by mógł usły- szeć jej słowa. Poczuł ukłucie winy. Kiedy on składał ofiarę Ko, który wykuł miecz albo Ani Perkarowi - duchowi dębu, od którego wziął swoje imię? Wiatr powiał silniej i teraz także Perkarowi wydało się, że wyczuwa w nim coś dziwnego. Może jakiś zapach. Woń kwiatów albo... coś do niej zbliżonego. - Czy spotykałeś się z tymi Alwatami wcześniej? - zagadnął Perkar. Pytanie było głupie, z czego zdał sobie sprawę w chwili, gdy je wypowiedział. Odczuwał jednak pragnienie rozmowy z Nangatą, tym nie w pełni człowiekiem, chciał zrozumieć lęk oraz niechęć, jakie w nim budził. - Nie - odrzekł Ngangata. - Czy oni wszyscy mówią jednym językiem? Jego brzmienie wydaje mi się dziwne. - Dla mnie wszystkie języki wydają się dziwne - stwierdził Ngangata, a Perkarowi zdało się, że jego szerokie usta drgnęły w le- dwie dostrzegalnym uśmiechu. - Ich język jest taki sam jak każdy inny. Lepiej nadaje się do... rozmowy z leśnymi bogami niż wasz. . - Ale przecież leśni bogowie mówią moim językiem - zaopo- nował Perkar. - Nawet dziki bóg używał mojej mowy. - On mówił tak jak wy, ponieważ nie znacie innej mowy. Przecież posłużył się nawet waszymi głosami - przypomniał Ngan- gata. - Jednakże mowa ludzi pod wieloma względami nie nadaje się do rozmowy z bogami. Alwaci żyją z tymi bogami znacznie dłużej niż wy, toteż posiedli o wiele lepsze umiejętności porozumie- wania się z nimi. - Myślę, że masz rację - przyznał Perkar, przypomniawszy sobie Ekar Irusungan, pieśń opowiadającą o początkach świata. Kiedy na świecie pojawiły się Ludzkie Istoty, zastały lasy i zamiesz- kujących ich Alwatów. - A więc, oni są zaprzyjaźnieni z bogami? - Tak jak ty przyjaźnisz się z bogami z pastwisk swego ojca. Tyle tylko, że Alwaci inaczej się do nich dostosowali. Inaczej pojmują bogów, jak sądzę. - Czy oni kiedykolwiek... - Perkar poczuł, że jego twarz zalewa gorący rumieniec. - Czy Alwaci i bogowie żyli kiedyś... w jedności? Ngangata popatrzył nań z bardzo dziwnym wyrazem twarzy. - Czy masz na myśli kochanie? - Mam na myśli wszystko, co się z tym wiąże, pieszczoty, rozmowy twarzą w twarz, no i kochanie, tak... - Alwaci żyją z bogami. Nie zamykają się w obrębie martwych ścian... - Damakuta mego ojca także nie jest martwym drewnem - oznajmił nieco rozzłoszczony Perkar. - Ojciec przebłagał drze- wa, z których została zbudowana. Ich duchy wciąż tam mieszkają. Tak samo bóg paleniska i parę małych elfów. Mój dom nie jest martwy. - Nie, nie. Ale przyrównaj go do życia w dzikim lesie. Są dwa rodzaje bogów... - Każde dziecko to wie - wtrącił Perkar. - To prawda, lecz który z nich bardziej jest rozpowszechniony? - Aniru, jak sądzę, bogowie miejsc. - A Anishu, bogowie żyjący w rzekach? Czyż są mniej liczni? Perkar zastanawiał się nad tym przez chwilę. Na ziemiach jego ojca panował jeden bóg pastwiska, który był starym bogiem lasu. Był to Aniru, ponieważ jego życie nie wiązało się z pojedynczym drze- wem, tylko z pewnym obszarem. Anishu zamieszkiwali w przedmio- tach, byli przedmiotami -jak choćby żyjący w dębie Ani Perkar, jak... ona, bo przecież ona była Strumieniem. - Tak, tak sądzę. Na całym pastwisku jest tylko jeden bóg, stary bóg lasu. - A bogowie drzew, które tam żyły, zanim twój przodek dobił targu ze starym bogiem tamtej ziemi? - Przypuszczam, że odeszli albo też wiodą żywot domostw i sztachet. - Ale tutaj, rozejrzyj się dokoła. Bóg jest w każdym drzewie, nie zaś tylko w kilku. I zamiast jednego dużego miejsca z jednym bogiem - jak wasze pastwisko - mamy całe mnóstwo małych; boga tamtej dziury, tego pagórka, tamtego skalnego nawisu. Są tu również bogowie terytorium - właśnie z jednym z nich stoczyliśmy walkę - ale występują w niewielkiej liczbie. Myślę, iż niektórzy spośród tych Aniru czują niechęć do wszystkich pomniejszych bo- gów na swoim terenie. To pewnie dlatego robią czasami interesy z waszym rodzajem, bo wy wszystko upraszczacie. Zabij wszystkich pomniejszych bogów i bogów w przedmiotach. Wówczas Aniru, zamieszkujący terytoria, wielkie połacie ziemi, pozostaną sami - całkiem niezagrożeni. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - mruknął Perkar. - Nigdy do głowy nie przyszła mi myśl o bogach spiskujących prze- ciwko sobie nawzajem. - Oczywiście, że przyszła. Każde dziecko uczy się Pieśni o Bogu Sokole i Kruku. - Tak, ale pieśń ta dotyczy wojny. Znam wiele takich pieśni. Ty natomiast mówisz o czymś znacznie bardziej subtelnym i zdra- dzieckim. - Tak. - Ale Alwaci nie "upraszczają" życia dla Aniru? - Alwaci wolą bogów w przedmiotach - odparł Ngangata. - Bogów drzew, czy małych zakątków. I tak, to prawda, pozostają z nimi w zażyłości. Uważają się za spokrewnionych z nimi. - To tak, jak my. Ja jestem krewnym boga pastwiska. - Tak. Lecz czy miałeś kiedykolwiek sposobność zastanowić się, skąd wziął się ten obyczaj zawierania pokrewieństwa? Kiedy Ludzkie Istoty zaczęły pojawiać się w lesie w poszukiwaniu pa- stwisk, co legło u podstaw tego obyczaju? Perkar wpatrywał się przez chwilę w niskiego mężczyznę. - Alwaci... - Alwaci nie podsunęli takiego pomysłu ludziom. Ale bogowie pamiętali w jaki sposób wytworzyli więzy z Alwatami i kiedy się zjawiliście, z wami zrobili to samo. - Teraz już z całą pewnością kąciki ust Ngangaty unosiły się do góry. - Skąd ty to wszystko wiesz, Ngangato? Skąd czerpiesz swoją wiedzę? - Alwaci śpiewają o tym w pieśniach. - Alwaci mogą kłamać. - Alwaci wiedzą, co to podstęp i często z niego korzystają. Ale kłamstwo w mowie to pojęcie dla nich obce. Jeżeli nie chcą, żeby ktoś się czegoś dowiedział, po prostu o tym nie mówią. Mowa oznacza dla nich samą prawdę. Nie sądzę, zęby potrafili wymyślić coś innego. Perkar wybuchnął śmiechem. - To bardzo dziwne. - Popatrzył badawczo na pół-Al wata. - A co z tobą, Ngangato? Czy ty też nie umiesz kłamać? Atti, który dotychczas milczał, zapewne znudzony filozoficzną dyskusją, nieoczekiwanie zachichotał. - On kłamie tylko co drugie zdanie, rzecz jasna. - Tak to mniej więcej wygląda - zgodził się Ngangata. - A ty, Atti, dużo wiesz o bogach? - Myślę, że więcej niż bym chciał - odrzekł Atti ze śpiewnym, góralskim akcentem. - Czy któryś z was był kiedykolwiek nad Wielką R/.eką? Tą, którą Mang nazywa Toh? Góral i Alwat wymienili dziwne spojrzenia. - Jej główny nurt płynie bardzo blisko miejsca, ku któremu zmierzamy - odrzekł w końcu Atti. - Co Alwaci wiedzą ojej bogu? - Alwaci go znają - stwierdził Ngangata. - Wiedzą, że lepiej się do niego nie zbliżać. Zwą go Klanahawakadn: Pochła- niający. Mówią też o nim Ov'fanakaklahuzn czyli Ten, Który Się Zmienił. - Dlaczego? Co to znaczy? Rozumiem pochłanianie - każda wielka rzeka to potrafi. "On mnie pochłania" - mówiła mu. Teraz uprzytomnił sobie, iż oznaczało to więcej niż przypuszczał. - Ta rzeka była niegdyś Anishu, tak jak większość rzek. Teraz jest Aniru, bogiem miejsca. Bardzo, bardzo długiego i rozległego miejsca. I jest bardzo... prosty. - Prosty. - Perkar ściągnął brwi. Prosty. ,,On mnie pochłania". Czas jakiś Perkar jechał w milczeniu. - Ciekawe, jak takiego boga można zabić? - wyszeptał, na tyle jednak głośno, by usłyszeli go Ngangata i Atti. Atti wybuchnął śmiechem, głośnym, rubasznym śmiechem z głę- bi trzewi. Musiał poczuć przy tym ból, bo przycisnął dłoń do piersi i ucichł. Ngangata zareagował zupełnie inaczej - spochmurniał i pokręcił głową. Perkar pomyślał, że różnica brała się stąd, iż Ngangata pojął, że on nie żartuje, natomiast Atti wyobraził sobie pchłę szykującą się do zabicia konia. Perkar wciążjeszc/e rozmyślał o bogach, gdy nadciągnął deszcz. Wyobrażał sobie boga. który zabił lub polecił zabić wszystkich innych bogów - duchy wszystkich drzew, kamieni, małych miejsc na świecie. Wydawało mu się. że gdyby pozostał tylko jeden wielki bóg, taki jak bóg pastwiska, tylko bez porównania potężniejszy, to byłoby tak, jakby w ogóle nie było żadnych bogów. Pierwsze krople umknęły uwagi Perkera. choć za jego plecami Apad z Eruką zgodnym chórem skarżyli się i przeklinali bogów chmur oraz wody. W chwilę później sklepienie z gałęzi ugięło się pod naporem deszczu i strugi deszczu w mgnieniu oka przemoczyły ich do suchej nitki. Zdawać by się mogło, że bogowie strumieni nieoczekiwanie przenieśli swą siedzibę do nieba. Perker był teraz w dwójnasób zadowolony z. tego, że nie nałożył zbroi, która boleśnie uwierała, gdy tylko namókł pikowany kaftan pod spodem. Apad z Eruką wnet mieć będą kolejny powód do narzekań. Deszcz niósł ze sobą woń kwiatów, który nagle przypomniał Perkarowi o niej, o jego ofiarze róży. Z całą jaskrawością stanęły mu przed oczami jej blada skóra, jakże ciepła, ludzka, i ciemne, pachną- ce włosy; poczuł ucisk jej piersi i oplatających jego ciało nóg. Doznanie było tak silne, że zdawało mu się, iż czuje jak jej palce gładzą jego męskość, wlewają żar w brzuch i krocze, gdzie zapętla się w twardy węzeł. Z jękiem poprawił się w siodle. Deszcz lał bezlitośnie, odgłosy pojedynczych kropel zlewały się w ryk legionu. Dogonili Alwatów. Blade istoty stały zanurzone po pierś w wez- branym strumieniu i polewały się nawzajem. Uczestniczyły w tym wszystkie z wyjątkiem kobiety, którą Perkar zaczął nazywać w my- ślach Kopaczką. Ona również stała w wodzie, lecz nie brała udziału w zabawie. Kiedy podjechali bliżej, zamachała rękami. Ngangata zeskoczył z siodła i zbliżył ucho ku jej wargom. Po chwili odwrócił się i zawołał. - Mówią, ze jaskinia jest niedaleko. Możemy tam odpocząć i wysuszyć ubrania. Wiadomość ta wzbudziła we wszystkich jeśli nie zachwyt, to przynajmniej zadowolenie. Potem Ngangata podszedł do boku Manga i powiedział cicho, tak by usłyszał go tylko Perkar. - Ten strumień ma dla ciebie wiadomość przesłaną przez deszcz od pewnej bogini z daleka. Serce w piersi Perkara zaczęło dudnić niczym kowadło, w które uderza kowalski młot. Poruszył wargami, ale nie zdołał dobyć z sie- bie głosu. - Ona mówi, że nie powinieneś posyłać mu swojej krwi. Teraz on ma na ciebie chrapkę. Mówi, żebyś trzymał się od niego z daleka. Ciemne oczy Ngangaty przypatrywały mu się jeszcze przez chwilę, po czym pół-Alwat wszedł do strumienia, ciągnąc za sobą konia. Deszcz wciąż jeszcze pachniał różami, ale zapach stawał się coraz słabszy. - Co za smród - żalił się Apad. z odra/ą marszcząc nos. Początkowo Perkar sądził, że Apad ma na myśli przemoczoną zbro- ję, którą właśnie przed chwilą zrzucił - kaftan rzeczywiście mocno cuchnął potem. Kiedy jednak Enka dodał: - Śmierdzą gorzej niż zwierzęta - pojął, że chodzi im o Alwatów. Perkar badawczo pociągnął nosem, lecz poza odorem Apada i Eruki me czuł niczego prócz przyjemnej woni płonącego jałowca i sosny. - To oni znaleźli dla nas tę jaskinię - Też mi jaskinia - mruknął Apad. - Ciasna, wąska, zady- miona. .. i na dodatek cuchnie zwierzętami. - Lepsze to, niż moknąć na deszczu - rzekł Perkar. - Ale ci przygadał - rzucił Eruka, zajęty oględzinami obrz- miałej, czerwonej skóry, w miejscach, gdzie poobcierała ją przemo- czona zbroja. - Wygląda na to, że Perkar zaprzyjaźnił się z tymi Alwatami - powiedział Apad, spoglądając spod przymrużonych powiek. - O czym tak długo rozmawiałeś z naszym przyjacielem Ngangata. Perkarze? Pcrkar wzruszył ramionami, ale równocześnie oblał się ru- mieńcem. - O różnych rzeczach. O lesie i jego bogach. Omal nie zginę- liśmy przez jednego z nich, pomyślałem więc, że dowiem się jak najwięcej od Attiego i Ngangaty. - Nie dowierzam tym dwóm - powiedział Eruka, zerkając zarazem kątem oka na Apada, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia. Apad pokiwał głową. - Posłuchaj, Perkarze. Jeśli oni wiedzą tak dużo o tym lesie, to dlaczego nic nie wiedzieli o dzikim bogu? - To wielki las - powiedział Perkar z namysłem. - Większy niż wszystkie nasze pastwiska razem wzięte. Któż zdoła dokładnie poznać każdą piędź takiego bezmiaru? - Oni nie muszą nic poznawać. Mają Alwatów, którzy wszyst- ko im powiedzą. Myślisz, że to pierwsi Alwaci, z którymi nasi przyjaciele rozmawiali od chwili, gdy weszliśmy do lasu?,Czy nigdy nie słyszałeś jak Ngangata mamrocze coś w krzakach? - pogardli- wie prychnął Apad. ,,On składał ofiarę swemu łukowi" - omal nie zaprotestował Perkar. W ostatniej chwili zorientował się jednak, że na potwierdze- nie tego faktu nie miał niczego oprócz słów Nganaty. Co prawda, parę razy widział łuk w rękach odmieńca, ale mógł to być zwykły fortel. Dlatego też tylko zapytał: - Chyba nie chcesz powiedzieć, że Ngangata i Atti wiedzieli o dzikim bogu i zawiedli nas do niego z rozmysłem? Przecież to właśnie Atti, jako jedyny z nas wszystkich ucierpiał w tym starciu. - On rzucił się wprost na Kapakę - powiedział Eruka. - Czyżbyś tego nie zauważył? Przetoczył się przez Attiego i gdyby na jego drodze nie stanął Apad... Perkar przypomniał sobie, jak skrzeczący Apad rozpaczliwie dźga potwora. Nie wyglądało to tak, jakby celowo wkroczył po- między potwora i króla, raczej miał po prostu pecha znaleźć się akurat tam. - Pewnie masz rację - powiedział na wszelki wypadek. Lubił Erukę i Apada, rozumiał też ich złość. Poza tym, nie mógł zupełnie wykluczyć, że mimo wszystko mieli rację. Ostatecznie znali Ngan- gatę oraz Attiego lepiej niż on. Ngangata ani przez chwilę nie znajdował się w bezpośredniej bliskości dzikiego boga i właściwie podczas walki nic mu nie groziło. Pozory mogły mylić, toteż Perkar uznał, że najlepiej uczyni zachowując otwarty umysł. - Pewnie masz rację - powtórzył. - Trzeba będzie mieć na nich oko. Apad skinął głową. - Wierzę, że nic im nie rzekłeś o naszych planach? - Ciiii - syknął Eruka. - W jaskiniach dźwięki wędrują dziwnymi drogami. Nie mówmy o tym tutaj. - Oczywiście, że nic nie powiedziałem - obruszył się Perkar. - Wiedziałem, że nie powiesz - zapewnił Apad. - Dobry z ciebie towarzysz, Perkarze, tak jak dąb, od którego wywodzisz swe imię. Perkar pochylił głowę na znak podzięki. - Przypomniałeś mi o czymś - powiedział. - Chyba złożę ofiarę Ko, który wykuł mój miecz. - Wstając, poklepał Apada po ramieniu, bacząc by nie urazić obrzmiałych pręg w miejscach, gdzie kolczuga odcisnęła się najmocniej. Ciekaw był, czy przyjaciele założą zbroje także nazajutrz. Zazwyczaj Pekar ofiarowywał Ko woti, jednak tutaj nie mógł na nią liczyć. Królowi została wprawdzie płaska flaszka, ale Kapaka ogłosił, że jest to podarunek dla Pana Lasu. Perkar miał jeszcze odrobinę kadzidła. Weźmie głownię z ogniska, cofnie się nieco w głąb jaskini. Kapaka, Atti, Ngangata oraz siedmiu Alwatów siedziało wokół ognia. Teraz także i Perkar poczuł ich zapach, lecz nie była to woń szczególnie nieprzyjemna. - Uczyńcie dla nas miejsce - powiedział Eruka za jego pleca- mi. Perkar pojął, że dwójka przyjaciół podążyła za nim do ognia. Pochwycił zasępione spojrzenie Ngangaty. - Ngangato - łagodnie poprosił Apad. - Czy możesz powie- dzieć swym pobratymcom żeby zrobili dla nas miejsce przy ognisku? Oczy wszystkich Alwatów zwrócone były na Apada. Z nieprze- niknionych spojrzeń nic sposób było odgadnąć, o czym myśleli. - Jest tu jeszcze dość miejsca - odrzekł Ngangata. - Siadajcie przy nas - dodał Kapaka. - Oni śmierdzą - stwierdził Apad. - Zaczekaj - szybko wtrącił Perkar. - Czy nie możemy rozniecić drugiego ogniska, dla Alwatów? Ngangata wbił wzrok w Perkara i syknął: - Może to ty powinieneś rozpalić ognisko dla siebie i swoich pobratymców. - Machnął ręką w stronę trójki przybyłych. Eruka cicho gwizdnął, zaś Apad cmoknął z przejęciem. - No, Perkarze - powiedział - wygląda na to. że ty i ten pół-człowiek wcale nie jesteście takimi dobrymi przyjaciółmi. Perkar czuł, jak do twarzy napływa mu gorąca krew. W pierw- szym odruchu nie był pewien, w kogo wymierzonajest jego wściek- łość. Ale terazjuz wiedział. Próbował zaprzyjaźnić się z tym odmień- cem, naprawdę. Rozmawiał z nim, choć inni go unikali. Ngangata natomiast odpłacił mu obrazą, choć Perkar chciał tylko doprowadzić do zgody. - Myślę, że najlepiej zrobisz, idąc po miecz - powiedział Perkar. Ngangata popatrzył na niego z sarkastycznym uśmiechem. - No cóż, gdybym miał miecz, być może tak bym zrobił. - Nic - odezwał się Kapaka. - Wy dwaj, przestańcie na- tychmiast. - Skoro nie masz miecza, możemy walczyć rękami - nalegał Perkar. Za jego plecami Apad z Eruką zachęcająco pohukiwali. Na obliczu Ngangaty zagościł dziwny wyraz, coś jakby pełna znużenia rezygnacja albo wręcz nuda. - Chodźmy zatem - powiedział. Eruka i Apad darli się wniebogłosy, wykrzykując imię Perkara. Perkar ostrożnie ułożył miecz na kamieniu, po czym wskazał ręką najobszerniejszą część jaskini. Ngangata skinął głową, a pi ze- szedłszy do wybranej komory, stanął na wprost Perkara na ugiętych nogach. Perkar spodziewał się, że lada moment wmiesza się król i ich powstrzyma, władca tymczasem trwał w milczeniu. Perkar wytarł dłonie w spodnie, a jego oczy szacowały przeciw- nika. Ngangata był niższy o dobrą głowę, za to mocniej zbudowany. Mając w pamięci ogromną wprawę pół-człowieka we władaniu łukiem, zastanawiał się, jakimi jeszcze umiejętnościami może się on popisać. Ngangata czekał. Perkar ze zdumieniem wyczuł, że wstrzymuje się on od ataku. "Zawsze pozostawaj w równowadze" - powtarzał Perkarowi ojciec. Mając to w pamięci, chłopak szybko przyskoczył i. odpowie- dnio pochylony, wymierzył cios w głowę Ngangaty. Ten zrobił unik, lecz uderzenie i tak dosięgło celu. Chwiejąc się lekko, Ngangata postąpił krok w tył. Perkar ponownie przyjął postawę. Nic miał zamiaru dac się sprowokować do pochopnego ataku. Uśmiechnął się mimowolnie, co Apad z Eruką powitali gromkim wiwatem. Ponownie wziął zamach, lecz tym razem Ngangata wzniósł ramię i dosłownie powstrzymał cios. Przygotowany na taką ewentual- ność Perkar cofnął zakroczną nogę i z półobrotu uderzył lewą ręką w korpus przeciwnika. Miał przy tym wrażenie, że jego pięść trafiła w sztywną skórę wołu. Z ust Ngangaty dobiegło stłumione ,,ufff'. Ucisk na nadgarstku Perkara był mocny - bardzo mocny - i Perkar ku swemu rozczarowaniu stwierdził, że zdecydowanie nie docenił siły niskiego wojownika. Wyszarpnął pięść i natychmiast ponowił atak. Tak jak podczas potyczki z Szalonym Bogiem, ściskający żołądek lęk zniknął, a jego miejsce zajęła piekąca złość. Ngangata sparował uderzenie i z szybkością błyskawicy wy- wiódł własny cios. Jego pięść pomknęła z tak przerażającą prędko- ścią, ze nim Perkar zdołał mrugnąć okiem, najego twarzy wylądował sierczysty policzek. Perkar odpowiedział szerokim sierpem, w który włożył tyle siły, że aż stracił równowagę, ale uderzenie z całą mocą ugodziło w pierś Ngangaty. Rozległ się odgłos podobny grzmieniu bębna. Złość Perkara przerodziła się nagle w nieposkromioną wście- kłość Ngangata igrał z nim niby z dzieckiem. W ostatniej chwili rozwarł pięść i tylko delikatnie go poklepał. Cios, który powinien rzucić go na ziemię z powybijanymi zębami, stał się zaledwie karcącym klapsem. Ten odmieniec ośmieszył go po dwakroć. O dwa razy za dużo. Zaledwie pewnie stanął na nogach, rąbnął Ngangatc w podbró- dek. Pod wpływem uderzenia głowa pół-c/łowieka raptownie od- skoczyła w tył z nieludzką wręcz szybkością. Z boku musiało to wyglądać, tak jakby mały wojownik solidnie oberwał - co potwier- dzały głośne okrzyki Eruki i Apada. Parker jednak wiedział, że jego pięść ledwie musnęła szczękę przeciwnika. Następne uderzenie trafiło już naprawdę i Ngangata nie musiał udawać potknięcia. Perkar odskoczył, żeby zebrać siły do kolejnego ataku. Przeciwnik popatrzył na niego z zagadkową miną, a potem - o dziwo - uśmiechnął się drwiąco, pogardliwie. Perkar ugodził w sam środek tego uśmiechu, wymazany krwią Ngangata padł na ziemię i dopiero po dłuższej chwili wolno dźwignął się na nogi. Perkar ponowił atak, obalił go jeszcze raz. Ngangata z najwyższym trudem stanął na chwiejnych nogach. - Dość. Żądam, żebyście natychmiast przestali! - Kapaka szorstko rozdzielił walczących. - Przestańcie. Ngangata przebywa tutaj pod moją ochroną, Perkarze. Jeśli chcesz uderzyć go jeszcze raz, będziesz musiał najpierw uderzyć mnie - To uczciwa walka - zaprotestował Apad. - Obaj się na nią zgodzili. - Dość! To ja dowodzę tą wyprawą bez względu na to, co któryś z was może o tym myśleć. Nie pozwolę, żebyście bili się między sobą. Ngangata wyraźnie chwiał się na wszystkie strony. Jedno oko zupełnie zakryła mu opuchlizna, a z rozciętych warg spływały struż- ki krwi. Jego twarz miała nieprzenikniony wyraz. Czy było to zdumienie? A może pogarda? Perkar nie wiedział, ale nagle zrobiło mu się głupio. Pobił męża, który nie oddawał razów. A teraz, im głupiej się czuł, tym większa ogarniała go złość. - Dlaczego nie walczyłeś? - wydyszał tak cicho, że zapewne poza Ngangata i Kapaką nikt go nie usłyszał. Ngangata potrząsnął głową w taki sposób, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że nawet dziecko powinno znać odpowiedź na to pytanie. Perkar odwrócił się z niesmakiem. Dłoń dawała o sobie znać piekącym bólem, prze/ głowę przemknęła mu myśl, c/y przypad- kiem nie złamał sobie jakiejś kości. Kiedy wracał do ognia, Apad z Eruką wylewnie klepali go po ramionach. Alwaci, pogrążeni w całkowitej obojętności, siedzieli tam gdzie przedtem. Atti zajął miejsce nieco na uboczu i wyraźnie unikał wzroku Pcrkara. Perkar usiadł, posłał złe spojrzenie w stronę Ngangaty. Pół-czło- wiek chwiejnie wyszedł z jaskini, prosto w zacinający deszcz. Ani Atti ani żaden z Alwatów nie poszli za nim. III Światło w labiryncie Hezhi zrzuciła kopniakiem wyszywaną kołdrę i przetoczyła się na łóżku w miejsce, gdzie prześcieradło było chłodniejsze. - Gorąco - poskarżyła się Qey, która popatrzyła na nią ze współczuciem. - Gorąco. Qey pochyliła się i przyłożyła jej do twarzy zimną ścierkę. Tkanina była tak zimna, ze jej dotyk niemal sprawiał ból. toteż twarz Hezhi wykrzywił grymas. - Poślę wiadomość do biblioteki - powiedziała Qey. -Tsem ją zaniesie. Ghan nie może oczekiwać, że staniesz do pracy, skoro jesteś taka chora. - Nie - upierała się Hezhi. - Nie, muszę iść. Znowu przyśle żołnierzy. - Ciii, maleńka. - Qey w dalszym ciągu obcierała jej twarz. Po chwili chłód zaczął przynosić ulgę. - Nie przyśle - uspakajała. - A jeśli przyśle, wszyscy zobaczą jak bardzo jesteś chora. Hezhi próbowała jeszcze protestować, ale Qey miała rację. Prze- cież nawet nie zdołałaby się podnieść. Jej brzuch zaprotestował gwałtownym skurczem nawet po tym niewielkim ruchu na łóżku. No i miała gorączkę. - Zrobię ci herbaty - zaproponowała Qey. Zostawiła ścierkę Hezhi, która po chwili przykryła nią twarz. - Co mi jest ? - spytała. - To twoje pierwsze krwawienie - wyjaśniła Qey.-Niektóre znoszą to gorzej od innych. Hezhi nie chciała jej uwierzyć. W głosie Qey czaił się bowiem jakiś głębszy lęk i to on niepokoił dziewczynę. - Spróbuj maleńka zamknąć oczy i trochę odpocząć. Niewiele spałaś ostatniej nocy. Nic w tym zresztą dziwnego, po wszystkich tych strasznych przejściach wczorajszego dnia. - To przyszło po mnie - wyszeptała Hezhi. - Dlaczego chciało akurat mnie? - Cicho, dziecino, to był tylko duch. Nic szukał nikogo szcze- gólnego. Zdrzemnij się, a ja zaparzę herbaty, by ulżyć twym cier- pieniom. - Nie chcę spać - mruknęła Hezhi. - Nie lubię swoich snów. - One znikną - obiecała Qey. - Nie - rzuciła Hezhi, ale Qey przeszła już do drugiej komna- ty. Hezhi chciała jej wytłumaczyć, że nie bała się snów o tym duchu. Były one niedobre, wywoływały z jej pamięci obraz rozdzieranego od środka nieszczęsnego żołnierza, ale przynajmniej potrafiła je zrozumieć. Niepokoiły ją inne dziwaczne sny, pod wpływem których natychmiast się budziła. I nic chodziło o to, co w nich oglądała, tylko o to, co po nich czuła. Usłyszała jak w przyległej komnacie Qey rozmawia z Tsemem, lecz nic nie zrozumiała ze stłumionych głosów. Po chwili trzasnęły zamykane drzwi i wróciła Qey z czarką herbaty. Hezhi z trudem usiadła i upiła mały łyk. Herbata była gorzka, ale miała dobroczynne działanie. Rozluźniła straszliwe węzły w jej żołądku, zmniejszyła mdłości. - Hezhi - rzekła Qey, gdy czarka była już pusta. - Hezhi, nie chcę, żebyś komukolwiek mówiła, że zaczęłaś krwawić. Rozu- miesz? - Dlaczego? - Nie było jej już gorąco, co najwyżej ciepło, ciepło i dobrze. Może jednak da radę dojść do biblioteki. - Tak będzie najlepiej. Wiesz jak ludzie podchodzą do takich rzeczy. Hezhi skinęła głową. Nie bardzo wiedziała, w czym rzecz, ale nie miała ochoty na żadne dyskusje. Qey zamierzała odejs'ć, lecz Hezhi złapała ją za rękę. - Zostań ze mną - poprosiła. Qey przystanęła z wahaniem. - Muszę przygotować rozczyn na chleb - odparła. - Nieba- wem zajrzę do ciebie sprawdzić jak się czujesz. - Wobec tego pozwól mi iść ze sobą do kuchni. - Nie masz tyle siły, ile ci się wydaje. To sprawa herbaty, maleńka. - Qey poklepała ją po dłoni. - Wkrótce będę z powro- tem. Hezhi zamknęła oczy - zaledwie na krótką chwilę - i wsłuchi- wała się w cichnący odgłos kroków Qey. Naprawdę nie czuła już gorączki, było jej po prostu ciepło. Hezhi przebywała w dziwnym miejscu. Było w nim zbyt wiele wilgoci i zieleni. Drzewa, jakich nigdy nie widziała, otaczały ją ze wszystkich stron. Wznosiły się na niebotyczną wysokość, wyższe i grubsze niż największe cedry bądź oliwki, a pnie rosły tak gęsto jak zboże w polu. Niebo nad głową widoczne było jedynie jako drobne płatki błękitu na ogromnym sklepieniu z konarów i listowia. Przez liście przebijało jednak światło, przenikało jak przez papier, uwi- daczniając drobne żyłkowanie tych najbliżej rosnących. Przypo- mniała się jej Sala Momentów, kolorowe witraże i smugi światła spływające z nich na marmurową posadzkę. Miejsce to było piękne, a zarazem nieco przerażające z powodu swojej obcości. W powietrzu wznosiły się intensywne, nieznane zapachy. Gorsza wszakże była straszna świadomość, że uczyniła coś złego, że dopuściła się jakiegoś okropnego występku. "Co ja zrobiłam?" -powtarzała w myślach raz za razem. Obudziła się oszołomiona, zamrugała, gdyż zdawało jej się, że obraz drzew przylgnął do oczu niczym zlepiająca powieki ropa. Rozzłoszczona, przewróciła się na plecy. Którąś ze swoich sztuczek Qey sprowadziła na nią sen. Spróbowała skupić myśli na sensie oglądanych widziadeł. Po- wiadano, że królewska władza żyła dzięki snom, dzięki temu, że potrafiła je wykorzystać i zrozumieć. Ale każdy z takich snów, o których kiedykolwiek słyszała, miał coś wspólnego z Rzeką, Nhol, bądź z Królestwami. Nigdy nie słyszała o miejscu, gdzie rosły tak ogromne drzewa. Z pewnością nie była to pustynia ani Bagienne Królestwa, chociaż słyszała o gęstych lasach mangrowca porastają- cych morskie wybrzeże. Ale drzewa, z których każde przypominało drewnianą warownię... Kiedy już wróci do biblioteki, wyczeka na moment, gdy Ghan nie będzie patrzeć. Dobrze, że wie, gdzie znaleźć księgę poświęconą geografii. Kątem oka pochwyciła jakiś drobny ruch. Zaciekawiona zwróci- ła w tamtą stronę głowę. To był jej mały duch, ten sam, którego zaczynała brać w myślach za skrybę. Uśmiechnęła się do majaczą- cego w powietrzu cienia. - Czy wiesz? - spytała. - Czy wiesz, gdzie można znaleźć taką krainę? Popadła w lekkie zdumienie, gdy przysunął się bliżej. W prze- szłości podchodził do niej tylko wówczas, gdy spała lub gdy prze- glądała skopiowany przez siebie tekst. Teraz zbliżał się do niej wła- ściwie bez żadnej konkretnej przyczyny, choć czynił to z wahaniem, to posuwając się na przód, to nieznacznie cofając. Zafascynowana, oglądała ten niezwykły taniec, próbując równocześnie przypomnieć sobie oglądaną przed laty jego twarz. Pomimo niezdecydowania przybliżał się coraz bardziej, aż w końcu, niczym dzieciak póbujący zwędzić coś za plecami dorosłego, wysunął nagle drobny wyrostek rozedrganego powietrza, niezwykle podobny do ludzkiej ręki i do- tknął jej tam w dole, skąd dobywało się krwawienie. Rozgniewana, uskoczyła w bok, ale zaraz znieruchomiała zadziwiona tym, co rozgrywało się na jej oczach. Duch stał się przejrzysty niczym szkło, w które nagle ktoś nalał czerwonego wina. Barwa pomknęła w górę ramienia, wlewając się w cało ciało i oto nie miała już naprzeciw siebie powietrznego zagęstnienia, tylko mężczyznę, tak wyraźnego i namacalnego, jak wszystkie znane jej osoby. Jak potworny duch, który zaatakował ją poprzedniego dnia. Z głośnym krzykiem rzuciła się do ucieczki. Od najmłodszych lat wiedziała, że im bardziej cieleśniej wygląda duch, tym większą dysponuje mocą. Młody mężczyzna w jej komnacie nie wyglądał na potężnego ani strasznego. Sam sprawiał wrażenie smut- nego i raczej przestraszonego. Otworzył usta, jak gdyby próbował coś powiedzieć, lecz w tym samym momencie począł blaknąć, przybrał postać chwiejnego cienia i rozwiał się bez śladu. Drżąc na całym ciele, Hezhi pohamowała chęć ucieczki i odwa- żyła się spojrzeć tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał duch. Na podłodze lśniła woda, tak jakby ktoś rozlał plamkę rubinowej czer- wieni. Mogła to być jedynie odrobina krwi. W tym momencie do komnaty wpadła Qey. - Co się dzieje? - wykrzyknęła w zdenerwowaniu. Hezhi opadła na wezgłowie, bacząc, by nie spojrzeć przypad- kiem na stojącą na podłodze kałużę. - Nic takiego - odrzekła. - Chyba miałam zły sen. Nazajutrz poczuła się lepiej i wróciła do biblioteki. Gdy przecho- dziła obok Ghana, ten zatrzymał ją skinieniem dłoni. Przystanęła niecierpliwie przy biurku. Ghan pozwolił, by chwilę poczekała, a potem uniósł głowę znad jakiegoś pisma. - Usiądź - powiedział. Zaskoczona zastosowała się do polecenia i siadła naprzeciwko, obciągnąwszy uprzednio kraj sukni. Ghan zmierzył ją surowym wzrokiem, po czym wręczył jej ryzę papieru i oprawną w skórę księgę. Dalej przyszła kolej na suchy inkaust, kamienny moździerz, dzbanek wody oraz pióro. - Przepisz glify z siedmiu pierwszych stron - polecił. - I dobrze je zapamiętaj. Wieczorem poddam cię egzaminowi. Mam nadzieję, że będziesz znać je wszystkie. Rozumiesz? - Ja... - zaczęła Hezhi, lecz Ghan przerwał jej bezcere- monialnie. - Przepraszam - rzekł tonem równie nieszczerym, jak nagły uśmiech, który zagościł na jego twarzy. - To było retoryczne pyta- nie. Ty to rozumiesz, a jeśli nie, dowiem się tego dziś po południu, prawda? - Powrócił do swojej pracy. - Możesz skorzystać ze stołu w przeciwległym kącie sali - dodał, nie podnosząc głowy. Zaskoczona Hezhi zaniosła otrzymane przedmioty do wskaza- nego stołu, lecz gdy otworzyła księgę, nagłe uniesienie wyparło wszelkie inne odczucia. Ghan uczył ją czytania starego pisma! I pisania też. Podniecona z zapałem zabrała się do pracy. Wiele znaków zdą- żyła już poznać, ale przepisała je i tak. Przerażające było natomiast to, jak wielu jeszcze nie znała. Zastanawiała się nawet, czy w ogóle zdoła je zapamiętać w tak krótkim czasie. Przepisywała wszystko starannie, powtarzając nazwy naniesione z boku glifów współczes- nymi literami. Zajęcie to wprawiło ją w nerwowy niepokój - nie umiała oddać charakteru kopiowanego pisma. To w książce było eleganckie, płynne, jej natomiast najbardziej przypominało małe kleksy. Zamrugała gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że stoi nad nią Ghan. Czyżby nadszedł czas? Zupełnie tego nie zauważyła. Ghan oglądał jej pisarskie próby bez słowa komentarza, a w tym czasie Hezhi nerwowo mięła brzeg sukni. Wiedziała, że Ghan nie będzie zadowolony - nigdy nie był zadowolony z tego, co robiła - miała tylko nadzieję, że nie będzie szczególnie niezadowolony. - Napisz sungulh - powiedział. Serce Hezhi zadrżało z niepokoju. Potrafiła wprawdzie zapisać to słowo - było przecież jednym z najłatwiejszych - wątpiła jednak, czy zdoła zapisać wszystkie. Miała przedtem nadzieję, że Ghan będzie wskazywał glify w księdze, a ona wymieni ich nazwy, lecz było to tylko głupie pragnienie, skoro obok każdego wid- niała nazwa zapisana zwyczajnymi literami. Starannie wyrysowała otwarty owal oznaczający "garnek", sungulh w starożytnej mowie, shengun w dzisiejszej. Pytał ją o coraz to nowe glify, ona zaś z każdym narysowanym symbolem stawała się coraz bardziej nie- pewna. Wcześniejsza radość zniknęła bez śladu, zaczęła podejrze- wać, że dla Ghana była to zaledwie jeszcze jedna sposobność, by ją upokorzyć i zarazem na dobre przepędzić z biblioteki. A przecież nie mogła mu na to pozwolić, zwłaszcza teraz, gdy miała tak wiele pytań. Początkowo swoje badania traktowała jako jedną z kilku dróg umo- żliwiających odnalezienie D'ena, lecz choć ani trochę do tego celu się nie zbliżyła, stwierdziła, że z nieodpartą siłą pociągają ją coraz to nowe pytania. A Hezhi czuła, że odpowiedzi kryją się właśnie tam, musi tylko wiedzieć, jak i gdzie szukać. - A teraz nakreśl jwegh - polecił Ghan. Tym razem mogła jedynie gapić się w arkusz papieru, gdyż zupełnie tego symbolu nie pamiętała. - No więc? - zapytał Ghan po chwili milczenia, która zdawała się trwać wieczność. - Czy wolno mi mówić? - wyszeptała. - Mów. - Przykro mi, Ghanie. Próbowałam, naprawdę się starałam, lecz nie zdołałam zapamiętać wszystkich symboli. - Oczy wciąż miała spuszczone, bo wiedziała, iż Ghan strasznie nie lubił, gdy na niego patrzyła. Ghan ciężko westchnął, wolno omiótł spojrzeniem całą bibliote- kę. Oprócz ich dwojga w sali nie było nikogo. Hezhi zebrała całą swoją odwagę i rzekła. - Nikt by tego nie spamiętał. Po raz pierwszy ośmieliła się oderwać oczy od kartki. - Zamilcz i słuchaj - huknął Ghan, pochylając się ku niej ponad stołem. - Chodziło mi o to, że nikt zdoła nauczyć się tego pisma twoją metodą. Szczerze mówiąc, zdumiony jestem, że potra- fisz czytać aż tak dobrze. - Potrząsnął głową. - Szczerość za szczerość - rzucił tonem skargi. - Abyś mogła katalogować, naj- pierw muszę nauczyć cię czytać. Aby zaś nauczyć się czytać, muszę ci pokazać, jak należy się uczyć. - Wyprostował się energicznie. - Nie wykręcisz się z naszej umowy swoją ignorancją - oznajmił i wcisnął jej w dłoń pióro. -Napisz sungulh jeszcze raz. Hczhi dostosowała się do polecenia, czując w głowie kompletny zamęt. Sungulh był prosty. To stare słowo oznaczało shengun albo "garnek". Nawet wyglądało niemal jak garnek - owalne, otwarte od góry. - Świetnie - pochwalił Ghan. - A teraz qwen. Hezhi znała także i ten symbol. Oznaczał on "ogień" i również był bardzo prosty: krzywa linia pięła się to w górę, to w dół, dwie inne rozchodziły się na boki od samej podstawy. Podobnie jak glif oznaczający "garnek", przypominał swym wyglądem opisywany przedmiot. - A teraz wad-ciągnął Ghan. Hezhi zdumiewała jego zdająca się nie mieć końca cierpliwość, lecz w głębi ducha była rada, że zna także i ten znak, oznaczający "gotowanie". Któregoś dnia wyrysowała go nawet na drzwiach kuchni. W pewnej chwili, zaskoczona, przerwała kreślenie. - Ja... nigdy tego nie zauważyłam - wydys/.ała w podnie- ceniu. - Czego? - spytał Ghan. - Wad składa się z qwen i sungulh. - Tak było w istocie, choć składowe symbole zostały nieco zniekształcone; owal "garn- ka" został nieco przypłaszczony, ale teraz bez trudu rozpoznawała w nim sungulh. Qwen - trzy faliste linie złączone u podstawy - również uległy spłaszczeniu, a środkowa, prosta kreska, strzelała do góry, przechodząc przez środek garnka. - Ogień i garnek to gotowanie! Ghan głośno chrząknął. - Ngess 'e - zażądał. - Ja... tego nie pamiętam - wyznała Hezhi. - Odszukaj go i popatrz uważnie. Hazhi zrobiła, jak jej kazał i w jednej chwili zrozumiała, co skopiowała. Glift znowu zawierał "garnek", tym razem połączony z symbolem "osoby". Jeden rzut oka i już wiedziała. - Ngess'e to stare słowo oznaczające "ciało" - mruczała pod nosem. - Czy to znaczy, że ciało człowieka jest niczym garnek? Ghan pokiwał głową. - Sungulh oznacza dokładnie "nac/ynie" - wyjaśnił. __ Wszystko, co posiada jakąś zawartość. - Rozumiem. Rozumiem! - zachichotała radośnie. Jakże mogła być taka głupia? - "Statek" także zapisany jest z jego pomocą, Prawda? I "dom"! Naczynie z czymś w środku! - Nakre- śliła wymienione glify szybko, niewprawnie, ale całkiem czytelnie. Teraz, gdy dostrzegła, iż linie znaków nic były przypadkowymi zygzakami, tylko innymi, prostszymi glifami, pisanie przychodziło jej znacznie łatwiej. Ghan obserwował jej wysiłki z obojętną miną. W pewnym mo- mencie wyciągnął rękę i powstrzymał jej dłoń. - A teraz - powiedział - narysuj sit'. Su' oznaczał wodę, mały kolisty zawijas. Hezhi odwzorowała go na papierze, ale jej myśli gnały naprzód. Oczywiście, występował też w "lodzie" i "płaczu" - połączeniu "wody" i "twarzy". Niecier- pliwie czekała na kolejne polecenie Ghana. - Nakreśl glift "drogi" - powiedział, posługując się współ- czesnym, nie zaś starożytnym terminem. Zastanowiło ją to, ale na- tychmiast przystąpiła do pracy. Wyrysowała skomplikowany wzór, po czym przyjrzała mu się zaskoczona. Glift przypominał połączenie "wody" oraz "ziemi". - Ten symbol powinien oznaczać bagno albo wyspę, albo coś takiego, prawda? - Dlaczego? - Są tu dwa glify odpowiadające "wodzie" oraz "ziemi". - Powtórz to, co powiedziałaś, tylko powoli - rzekł, wpatrując się bacznie w jej twarz, jakby pragnąc prześledzić tok jej myśli. - To są... glify... oznaczające.....wodę"... i "ziemię". - A teraz te dwa ostatnie słowa. - She', nyun - powiedziała. - "Woda", "ziemia". - Czy brzmi to jak shengu, "droga"? Hezhi zmarszczyła brwi. - Trochę, ale niezupełnie. - A co się stanie, jeśli wymówisz nazwy tych glifów w Starej Mowie, stosując dawną wymowę? - Su'-ngan - powiedziała niepewnie, ale zaraz się uśmiech- nęła. - Rozumiem! Su 'ngan brzmi jak sungu, a to jest właśnie stare słowo oznaczające "drogę". - Właśnie - przytaknął Ghan. - Wszystkie złożone glify są zbudowane na takie dwa sposoby. - Uśmiechnął się przebiegle. - Zamiast uczyć się tysięcy glifów, wystarczy poznać setkę podstawo- wych symboli. Hezhi w oszołomieniu pokiwała głową. - Jakie to piękne - wyszeptała. - Jak myślisz - zapytał miękko Ghan - czy możesz zabrać to ze sobą i nauczyć się wszystkiego na jutro? - Mogę zabrać książkę i papier? - Chcę, żebyś umiała to jak najszybciej. Nie mam czasu robić ci codziennie wykładów. Dlatego musisz pracować także i w domu. - Na jutro będę gotowa - obiecała. Gdy po południu wyszła z biblioteki musiała się powstrzymy- wać, by nie zatańczyć w korytarzu, gdzie czekał Tsem. Olbrzym z ciekawością zerkał na jej rozradowaną minę. - Wygląda na to, że dzisiaj czujesz się lepiej, księżniczko - stwierdził. - Tak, Tsem, czuję się istotnie lepiej. Ghan uczy mnie czytać. - Ach. To najlepsza wiadomość, jaką mogłem usłys/eć. Hezhi spostrzegła, że nieustannie rozglądał się po korytarzu. - Czy coś jest nie w porządku, Tsem? - zapytała. - Nie, księżniczko, nic, czym mogłabyś się przejmować. - To mi się nie podoba. Ilekroć ktoś mówi mi coś takiego, niemal na pewno mam powody do niepokoju. - Nie tym razem - zapewnił Tsem. - To jest mój kłopot. - Czy mogę ci w czymś pomóc? Tsem zmierzył ją ostrym spojrzeniem, jakby przypuszczał, że się z niego natrząsa. Ujrzawszy szczerość w jej oczach, zachichotał i pogładził ją po włosach. - Nie, księżniczko, ale dzięki za dobre chęci. Możemy już wracać do domu? Qey przyszykowała rogaliki z serem. - Świetnie. Wracajmy. Mam mnóstwo roboty. Dogoń mnie. - Dogonić? - Tak jak kiedyś, pamiętasz? Wygrywałam z tobą za każdym razem - Pamiętam, że dawałem ci wygrać, żebyś nie zrobiła sobie krzywdy, a mnie nie obcięto głowy - poprawił ją Tsem. Hezhi zrobiła obrażoną minę, a potem nieoczekiwanie przy- oblekła twarz w wyraz wielkiego zdumienia. Wyciągnęła rękę w stronę korytarza, gdzie tak często wędrowało nerwowe spojrze- nie Tsema. - Czy to jego wyglądałeś? - spytała. Tsem odwrócił się, by popatrzeć, a kiedy zdziwiony - we wskazanym kierunku nikogo nie było - zerknął na Hezhi, ujrzał tylko niknącą za rogiem spódnicę. Przewrócił oczami, ryknął i rzucił się w pogoń. Od tego momentu służba jej przekształciła się w prawdziwą radość. Każdego dnia poznawała lepiej stare pismo i niebawem Ghan zaczął uczyć ją katalogowania. Katalogowanie w istocie swojej okazało się dosyć proste. Polegało na przeczytaniu - a przynajmniej przejrzeniu - książki i sporządzeniu listy tematów oraz ważnych osób, na temat których zamieszczono w niej choćby najmniejszą wzmiankę. Istniał już katalog przewodni - ogromna księga prze- chowywana przez Ghana w ukryciu - zawierający informacje na rozliczne tematy oraz notatki o całym mnóstwie osób. Pod każdym hasłem znajdowała się lista manuskryptów poruszających dany te- mat oraz ciąg liczb wskazujących, w którym punkcie biblioteki dana księga powinna się znajdować. Hezhi była zdumiona, a zarazem nieco zła, gdy zgłębiła zasady działania katalogu. Gdyby dyspono- wała tą wiedzą wcześniej, jej poszukiwania byłyby znacznie łatwiej- sze. Książki stały na półkach w określonym porządku. Gdy tylko jakiś tom trafiał na półkę, półka otrzymywała etykietkę z numerem - oczywiście był to numer kolejny - i ten sam numer zapisywano na wewnętrznej stronie okładki lub na pierwszej stronicy książki, dzięki czemu wiadomo było, na którą półkę należy odłożyć ją po skończonej lekturze. Przyjęcie takiej zasady oznaczało natomiast, że nie można było określić, gdzie znajdowała się jakaś książka na dany temat bez katalogu. Katalogowanie było nudne lub ciekawe, w zależności od czytanej książki. Ghan w każdym razie wydawał się zadowolony z jej pracy, choć jeśli odkrywał jakiś błąd, potrafił być wobec niej burkliwy i zgryźliwy. Zresztą, w miarę upływu czasu, pomyłki przytrafiały się jej coraz rzadziej. Szybko przebiegała wzrokiem glify, odcyfrowując ich znaczenie, a ponieważ teraz potrafiła juz zrozumieć złożoną grę metafor, a nawet ukryte dwuznaczności, na których bazował skrypt, zaczęła wychwytywać subtelne odcienie znaczeń, istnienia których nigdy nie podejrzewała. Tak pochłonęła ją praca, że zupełnie nie myślała o duchu, który zaatakował ją w korytarzu ani o dziwnym lesie, jaki często jawił się jej we snach. Myślała za to o D'enie i doszła do niezbitego przeko- nania, iż musi lepiej zrozumieć własną rodzinę, jeśli kiedykolwiek ma poznać los jego, a prawdopodobnie także i własny. Dlatego tez wieczorami, gdy uporała się już z pracą zleconą przez Ghana, sięgała nie po geografię niezwykłych miejsc, czy traktaty o duchach, tylko po Kroniki Królewskie. Raz tylko przewertowała jedno z ostatnich wydań geografii, z którego dowiedziała się, że o ile w centralnej części świata nie występują lasy, jakie oglądała w swoich snach, o tyle rejony odległe na północ, zachód, wschód i południe, a także na zachód od morza, zdawały się być porośnięte nieprzebytymi lasami, w których zamieszkiwały potwory i prymitywne, ludziom podobne istoty. Zważywszy na te okoliczności, umiejscowienie jej lasu ze snów było w najlepszym razie mało prawdopodobne. Studia nad królewską rodziną wcale nie były łatwiejsze. - Katalog wymienia szereg ksiąg, których nie ma na półkach - któregoś dnia wspomniała mimochodem Ghanowi. - Jest wiele ksiąg, które należy poprzekładać na swoje miejsce - stwierdził Ghan. - Możesz się tym zająć dzisiaj po południu. Hezhi zrobiłajakjej kazał, ale tych ksiąg nie znalazła. Nazajutrz zawiadomiła o tym bibliotekarza. - Wymień tytuły - poprosił, a gdy usłyszał czego jej brakuje, jego oczy zwęziły się ze złości. - Zabrali je kapłani - warknął w odpowiedzi. - Dlaczego? - Pozwól, że to raczej ja zapytam, dlaczego ich szukasz? - Jestem księżniczką, więc interesuje mnie królewska rodzina. Ghan potrząsnął głową. - Ach, nie, księżniczko. Mówisz mi prawdę, więc cię nie ukarzę, ale wiele też opuszczasz. Twe zainteresowanie królewską rodziną wydaje się dość szczególne. Posiadamy przecież genealogię oraz Księgę Z Wody Zrodzonego opisujące szczegółowo cesarzy oraz ich czyny. Ale Pochodzenie i wykorzystanie Królewskiej Mocy czy Sheleng - to księgi niezwykłe. - To dlatego kapłani je zabrali? - Kapłani zabrali je z wielu powodów. Jednym z nich była niewątpliwie możliwość pojawienia się dziecka tak niezwykłego jak ty. - Przy tych słowach zadrżał gwałtownie i przymknął oczy. - No tak - wymamrotał, opadając na krzesło. - Oni nałożyli na ciebie zakaz? - spytała szeptem Hezhi. - Cicho - przerwał jej Ghan. - Nie mówmy o tym. Radzę ci też, żebyś nigdy o tych księgach z nikim nie rozmawiała. - Nie... będę. Ghan pokiwał głową. - Kapłani zupełnie me mają wyobraźni - powiedział, doszedł- szy nieco do siebie. - Zabierają mi książki, w których fragmenty łamigłówki poskładane są w całość, pozostawiają natomiast po- szczególne fragmenty. - Co masz. namyśli? Ghan westchnął. - Nie znajdziesz już tutaj gotowej tkaniny, ale wątek, osnowa i krosna wciąż leżą gdzieś w bibliotece. - Znowu targnęło nim drżenie, co widząc, Hazhi zakryła dłonią usta. - Przepraszam. Ghan. Więcej nie będziemy o tym mówić. - Też tak myślę - odparł Ghan, ciężko dysząc. W ciągu paru następnych dni Hezhi bardzo starannie przeczytała kilka tekstów poświęconych królewskiej rodzinie, natrafiając przy tym na kilka raczej tajemniczych kwestii. Jeden z manuskryptów wspominał o "Błogosławionych przez Rzekę" i początkowo była przeświadczona, że termin ten odnosi się do ludzi pokroju jej ojca, którym rzeka przekazała potężną moc czarodziejską. W innym była mowa o czasach, kiedy nie można było znaleźć odpowiedniego dziedzica, który osiągnął "wiek inwestytury". Trzeba więc było mianować wezyra, aby sprawował rządy, dopóki nie znajdzie się ktoś w odpowiednim wieku. Odkryła, iż wielu wstępujących na tron cesarzy nie było starszych od niej - ale też żaden nie był od niej dużo młodszy. Zanotowała te prawidłowości na kartce papieru, jedna obok drugiej. Na krótko wróciła też do książki o historii architektury miasta. Znalazła w niej niejasną adnotację o tym, że znaczna część pałacu została zniszczona, jednak nic przez powódź bądź pożar, tylko przez "wypuszczonego na swobodę Błogosławionego przez Rzekę". Ów "Błogosławiony przez Rzekę" został nawet wymienio- ny z imienia: Ta'nganata Yehd Zha'dune. Sprawdziła to w genealo- giach i okazało się, że objął tron jako Chakauge w wieku zaledwie dziesięciu lat, stając się najmłodszym cesarzem w historii. Kronika odnotowała, że jego władza trwała tylko nieco ponad rok, natomiast nie zawierała żadnej wzmianki o poważnych zniszczeniach pałacu. Był w niej natomiast krótki zapis mówiący, iż mniej więcej w tym samym czasie do jego imienia dodano przyrostek -nata oznaczający ducha. Fakt ten zaintrygował ją szczególnie, albowiem miał miejsce na samym początku jej własnej dynastii; Zhadune było bowiem starą transkrypcją Cha'dune. W drodze do domu zamiast rozmawiać z Tsemem - który i tak wydawał się dziwnie rozproszony - próbowała poskładać w całość zdobyte wiadomości. Wid/iałajuż wyraźnie, co Ghan miał namyśli, przytaczając metaforę o krosnach, wątku i osnowie. W żadnej książ- ce nie znajdzie kompletnych informacji o jakiejś osobie, c/y wyda- rzeniu. Księga poświęcona architekturze nie odnotowała daty intro- nizacji Ta'nganaty ani jego przedwczesnej śmierci, podczas gdy genealogia - zawierająca owe fakty - przemilczała drobny szcze- gół, że w przeciągu roku zniszczył on sporą część pałacu. To właśnie były nici, z których mogła utkać całość, nici które - miała taką nadzieję - ułożą się w końcu w zrozumiały dla niej wzór. Ona sama była krosnem - nie, chyba raczej tkaczką. Zresztą mniejsza z tym. Przecież to tylko analogia. Wiele źródeł wskazywało jej wiek - około dwunastu lat -jako krytyczny moment w królewskiej rodzinie, przynajmniej dla chłop- ców mogących zostać cesarzem. Podejrzewała, iż miało to jakiś związek z jej krwawieniem. Jeżeli za jego sprawą stawała się kobietą, być może istniał podobny proces zmieniający chłopców w męż- czyzn, przy czym z pewnością nie było to krwawienie - wiedziała, że mężczyźni nie krwawią, ponieważ mają zupełnie inne organy. Postanowiła zbadać tę kwestię dokładnie nazajutrz. Bez względu na to. na czym taka przemiana miałaby polegać u różnych osób wystę- powała w różnym czasie, ale zawsze na przestrzeni paru lat. Fakt ten również pasował do jej wiedzy o kobietach. Odtworzona historia Ta'nganaty wydawała się szczególnie istotna: chłopak wyniesiony na cesarza w zbyt młodym wieku; tak przynajmniej wywnioskowała z przeczytanych tekstów. Nawet genealogia zawierała niezwykle subtelny podtekst sugerujący, iż jego wybór okazał się pomyłką. Czuła, że podkreślenie, iż był najmłodszym cesarzem, określało naturę owej pomyłki. I właśnie ten chłopiec, jedenastolatek, jakimś cudem obrócił w ruinę znaczną część pałacu. Była pewna, że ojciec - a prawdopodobnie także i matka - mogli uczynić to samo, gdyby tylko przyszła im na to ochota. Ale przecież nikt o zdrowych zmysłach czegoś takiego by nie zrobił. Tu właśnie mogło tkwić źródło problemów zTa'nganatą - znanych jej jedenastolatków trudno było uznać za zupełnie normalnych. To samo można było zresztą powiedzieć o wielu ludziach bez względu na ich wiek. I dlatego ktoś niezdolny okiełznać straszliwą moc w wieku lat jedenastu, miałby nagle się zmienić mając dwanaście, trzynaście albo czternaście lat? Hezhi wiedziała, że rozwiązanie całej zagadki tkwi właśnie w tym pytaniu. To w tym wieku królewskie dzieci albo udawały się do Sali Momentów, by zamieszkać z rodzicami, albo znikały, a przy ich imieniu pojawiał się przyrostek -nata. Jak u D'ena. Nieodparcie nasuwała się jej myśl, że jest obecnie w wieku D'ena - albo raczej w wieku, w którym był, gdy widziała go po raz ostatni. No i w wieku Ta'nganaty. Wróciwszy do domu, od razu wyczuła, że coś jest nie tak. W progu przywitała ją Qey. Mięła w dłoniach ścierkę i miała czer- wone oczy. Hezhi pojęła, że Qey płacze. Tuż obok stał sztywno Tsem. Czuła otaczającą go kruchą warstewkę napięcia. - Hezhi - powiedziała cicho Qey. - Są tu ludzie, którzy chcą się z tobą zobaczyć. Chcę, żebyś zrobiła to, o co cię poproszą i o nic się nie martwiła. Qey wyglądała na bardzo zmartwioną, ale Hezhi jej tego nie powiedziała. W powietrzu unosiła się delikatna woń dymu. Tak samo pachniały oczyszczające miotły kapłanów. Wyminąwszy Qey, we- szła na dziedziniec. Czekało tam na nią czterech kapłanów. Wszyscy mieli na twa- rzach drewniane maski, jakich nigdy przedtem nie widziała - pozbawione oczu z okrągłymi wycięciami na usta. Mich na sobie pełen kapłański strój, jak gdyby szykowali się do jakiejś ceremonii. - Hezhi Yehd Cha'dune - zaintonował jeden z nich głosem śpiewnym i czystym niczym tony srebrnego dzwonka. - Przybywa- my dokonać obrzędu Ngess'e. Nazwa ta pochodziła ze starego języka, ale Hezhi ją znała. Słowo to oznaczało .,ciało", naczynie połączone z Ludzką Istotą. - A cóż to takiego? Nigdy nie słyszałam o takim obrzędzie. - Jest to obrzęd z ceremonii towarzyszących wejściu w wiek dorosły - wyjaśnił ten sam kapłan. - Ludzie dowiadują się o nim we właściwym czasie. - O... ona jeszcze nie zaczęła krwawić - wymamrotała Qey. Jeden z kapłanów raptownie zwrócił ku niej zamaskowaną twarz. - To nie ma znaczenia - stwierdził stanowczo. - Obrzęd można powtórzyć, jeśli okaże się, że ona jest zbyt młoda. Nie możemy natomiast czekać, aż stanie się za stara. - Jego gładki głos zdawał się mówić więcej niż same słowa. Qey w każdym razie skurczyła się i umilkła. A więc stało się. Hezhi była tego zupełnie pewna. Wypadki dopadły ją zanim zdołała je zrozumieć. Nadszedł dzień, w którym zniknie albo dołączy do rodziców. Tsem także to wiedział. Trwał w bezruchu niczym posąg. "Jeśli oni mnie zabiorą - pomyślała z trwogą - on ich pozabija. Zabije ich wszystkich". Pamiętała jak tulił ją do piersi, unosząc od demona, wyciągał z wody, gdy była młodsza, prosił by nigdy nie zniknęła tak jak D"en. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Tsem - wyszeptała - Potrzebuję kwiatów z ogrodu na zachodnim dachu, niebieskich i czerwonych. Idź i nazrywaj ich dla mnie. - Zupełnie opuszczone zachodnie skrzydło było najbardziej oddalone od jej komnat. Minie nieco czasu zanim Tsem wróci z kwiatami. Tsem stłumił w sobie wybuch -jedynie przez wzgląd na ka- płanów. - Księżniczko - powiedział nabrzmiałym złością głosem - kapłani mogą mnie potrzebować... - Nie. Nie jesteś nam potrzebny - zapewnił jeden z nich. - Możesz iść po te kwiaty. Obrzęd jest krótki, ale nieprzyjemny. Twoja pani może ich potem potrzebować, żeby się pocieszyć. - Tak, Tsem - powiedziała. - Sprawi mi radość myśl, że zrywasz kwiaty. "I jesteś żywy" - dodała w duchu. - Jestem tego pewien, księżniczko - powiedział Tsem, usiłu- jąc nadać głosowi normalne brzmienie. - Ruszaj, Tsem - mruknęła Qey. - Ja zajmę się Hezhi. Tsem kiwnął głową i wyszedł szybkim krokiem, zamykając za sobą drzwi. - Co mam zrobić? - spytała Hezhi. Kapłani gestami pokazali jej, by szła do swojej komnaty. IV Pan Lasu Nazajutrz deszcz ustał, a na kobaltowej kopule nieba nie było widać ani jednej chmury. Perkar szedł biegnącym w dół od jaskini zboczem i pocierał oczy. Sen nie przyniósł ulgi. Najpierw długo nie mógł zasnąć, a kiedy wreszcie zapadł w drzemkę, opadły go dziwne gorączkowe widziadła, które nie pozwoliły mu odpocząć. Miał na- dzieję, że w czystym świetle poranka zdoła je jakoś posortować i pojąć ich wagę. Jednak umysł miał nadal odrętwiały, a spadający z błękitnych niebios wiatr przejmował drętwotą również jego ciało. "To mi wygląda na jesień" - pomyślał. A przecież na świecie był dopiero środek lata. Hubara, Północny Wiatr, powinien jeszcze spać w głębi góry daleko na północy. Ale może w górze, stokiem której kroczył teraz Perkar, zamieszkiwał jakiś inny zimny wiatr, gdyż czuł wyraźnie, że strumień powietrza spływa właśnie od szczy- tu, niosąc zapach wilgotnego popiołu i opadłych liści. Także i sama góra była niezwykła. Miała kształt niemal symetrycznego stożka, a połyskujące w porannym słońcu blade zbocza wieńczyła oślepia- jąca jasność. Perkar rozważał, czy nie powinien górze czegoś ofia- rować, ale nie znał pieśni boga gór ani nawet jego imienia. Potem jednak przypomniał sobie, że bóg gór był zarazem Panem Lasu, Balati. Zapalił zatem Balatiemu odrobinę kadzidła, chociaż wiatr wiał w złą stronę. Potem z sitowia splótł maleńką sieć i zszedł nad strumień, ten sam, który przemówił do Alwatów. Zanurzył sieć w wodzie, po czym cicho odśpiewał krótką pieśń - pozdrowienie, gdyż znał pieśni tego strumienia. - Dzięki za twe słowa - rzekł, skończywszy pieśń. - Jeśli znowu będziesz z nią rozmawiać, powiedz, że robię tylko to, co muszę. Siedział na brzegu wezbranego strumienia, wiedząc że nie uzy- ska od niego żadnej odpowiedzi, i głowił się nad znaczeniem swoich snów. Część z nich łączyła się z Ngangatą i te sny były bolesne, wstydliwe, podobnie jak sny, w których człowiek nagle odkrywa, że z niepojętych powodów stoi nago pośród ważnego zgromadzenia. Perkar nie widział powodu, aby te sny taki właśnie miały wydźwięk: zawsze występował w nich w odzieniu. Widocznie sama obecność pół-człowieka starczała, by wzbudzić w nim te uczucia. Były też oczywiście sny o niej. Były w nich zapach płatków róży, jej błagania, a także tamten policzek. Przysłała mu je z deszczem i były to jedyne obrazy, które rozumiał. Przemieszane z nimi, pojawiały się jeszcze sny o tamtej dziewczynie i mieście pełnym domów i murów z białego kamienia, suchym lądzie oraz niewyobrażalnie wielkiej Rzece. Rze- kę znał doskonale, chociaż nigdy jej nie widział. W jednym ze snów woda w Rzece miała barwę krwi, była gęsta, zastała. A dziewczyna stała przy fontannie i powtarzała jego imię. Pytała o niego. - Tu jesteś. - Kapaka stał na wiodącej do jaskini ścieżce i spoglądał w dół. Siwowłosy i nie ogolony wyglądał na więcej lat, niż Perkar był gotów mu przyznać. "Ty też nie spałeś dobrze" - pomyślał Perkar i spróbował sobie wyobrazić, jakie też sny mogły niepokoić króla. Kapaka zszedł nad strumień i głośno chrząknął. - Składałeś ofiarę? To dobrze. To bardzo dobrze. Perkar skinął głową bez słowa. - Perkarze - z trudem zaczął stary władca, ale wnet jego głos nabrał pewności - ta wyprawa jest niezmiernie ważna. Gdyby tak nie było, nie pakowałbym starych kości na siodło i wlókł się taki szmat drogi. Od dwóch pokoleń nie robił tego żaden Kapaka, a nie było to także i moim zamiarem. O wiele bardziej wolałbym siedzieć teraz w domu i bawić wnuki różnymi opowieściami. Ale młodsi synowie zaczynają między sobą walczyć, inni zbroją się przeciw Mangowi. To czysta głupota, Perkarze. Wszystko, co można usły- szeć o wojnie w starych pieśniach, jest głupotą. Piraku to bydło, dzieci, miłość rodziny, rozdawanie podarków. Wojna niszczy rze- czy, rozbija je, zabija rodzinę, dziesiątkuje bydło. Czy dostrzegasz to pomimo swego młodego wieku? Perkar skinął głową. - Sądzę, że tak. Wielcy bohaterowie zawsze od/nac/ali się naj- większą szczodrością. Raczej kładli kres wojnom, niż je wszczynali. - Otóż to. Wyprawa ta ma również wielką wagę dla mnie, dla nas wszystkich. Rozumiesz? - Dla mnie też jest ważna - zapewnił Perkar. - Jakoś nie bardzo to widać. Nic wyglądasz na skupionego na naszym celu, Perkarze. Widzisz, oto jest pr/ed nami, góra w sercu Balat. Sądzę jednak, że ty dostrzegasz coś więcej. Perkar nie zaprzeczył i tylko wzruszył ramionami - Wyprawa jest dla mnie ważna. I mam nadzieję służyć ci dobrze, Kapako. Twarz starca wykrzywił grymas. - Twoja awantura z Ngangatą, Perkarze - rrusisz dać temu spokój. Nie możesz traktować jego słów, jako słów wojownika, tak jakby był jednym z nas. On nie zna kodeksu rycerskiego, trudno więc, by ponosił konsekwencje czegoś, czego nie rozumie. Poza tym, on jest nam potrzebny, Perkarze. Kto mówić będzie z Alwatami, jeśli coś mu się przydarzy? Kto zawiedzie nas do Pana Lasu? Apad i Eruka to pieniacze, ale o tobie miałem lepsze zdanie. Znoś to- warzystwo tego odmieńca przez parę krótkich dni dla dobra nas wszystkich. Jeżeli nie jest to powód dostatecznie dobry, uczyń tak, boja cię o to proszę. Perkar pochylił głowę. - Przepraszam, że przysporzyłem ci kłopotów. Ngangacie nic z mojej strony nie grozi. - A tobie z jego, mam nadzieję - odrzekł Kapaka. - Teraz zaś powinniśmy jak najszybciej dosiąść koni i ruszyć w drogę. Wczoraj straciliśmy sporo czasu, a im szybciej załatwimy nasze sprawy, tym szybciej będę mógł wrócić do moich wnuków. - Zgoda - powiedział Perkar. Kapaka odwrócił się by odejść, lecz przy stanął jeszcze na chwilę i popatrzył na Perkara stalowoszarymi oczami. Tym razem bardzie] z wyrazem pochwały niż przygany. - Dzielnie walczyłeś przeciw dzikiemu bogu. To była twoja pierwsza walka, czy tak? - Tak - przyznał Perkar. - Możesz być z niej dumny. Broniłeś swojego króla i jeszcze nie widziałem, by niedoświadczony wojownik tak mężnie stawał w pierwszej potrzebie. Powinieneś się nią szczycić, w przeciwień- stwie do wydarzeń minionego wieczoru. - Pod jego butami cicho zachrzęściły kamienie, gdy ruszył w stronę koni. - To ty powinieneś jechać na czele - rzekł Eruka. - Po ostatniej nocy nie Ngangata, a ty powinieneś być nas/ą strażą przednią. Perkar niespokojnie poruszył się w siodle. - Ngangata jedzie z przodu, ponieważ idą tam nasi alwaccy przewodnicy, to zaś wcale nie oznacza, że ma on wyżs/ą rangę niz my wszyscy. - Jesteśmy bohaterami - piał Eruka. - Bohaterami wędrują- cymi z naszym królem. Nie pamiętasz Ekar Kapaka Karakl Pieśni Króla Kruków? Perkar chciał zwrócić Eruce uwagę, iż było jeszcze za wcześnie na pieśń, ale nie zdążył. Głos Eruki pomknął w ranne powietrze, mieszając się ze śpiewem ptaków i stukotem kopyt. Uszykowani Jadą za mną wszyscy bohaterowie Moi zbrojni bohaterowie Pierwszy spośród nich Jechał Waluka, mój Wilczy Wojownik Mój najdzielniejszy wojownik Za nim kłusował Laga W brązem zdobnej kolczudze Z toporem o barwie miodu. Za dereszem Lagi Szedł ogier białowłosego Niki Nika w zbroi z trzech warstw uczynionej... - To nie jest opowieść - przypomniał mu Perkar - my zaś nie idziemy na wojnę. - To będzie opowieść - poprawił go Apad. - My zaś mogli- byśmy pójść na wojnę. Perkar omal nie zapytał głośno, kto miałby na tej wojnie walczyć - Eruka, który stał jak rażony gromem, gdy dziki bóg zaatakował jego króla, czy Apad, wyjący i dźgający na oślep mieczem - ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Eruka z Apadem wciąż plano- wali włamać się do domostwa Pana Lasu i poszukać uśmiercającej bogów broni. On pragnął tego samego, więc może skorzysta z ich pomocy. Poza tym, oni byli jego przyjaciółmi, choć Apad zaczynał go ostatnio denerwować. Jak Kapaka nazwał tę parę? Pieniacze? To właśnie oni podjudzali go do walki z Ngangata, czego coraz bardziej zaczynał żałować. Z tego starcia nie wynikło nic dobrego. Ngangata jak zwykle jechał na czele, tyle tylko, że jedno oko miał całkiem zapuchnięte, a rozcięta warga stała się nabrzmiała i purpu- rowa. Najgorsze w lej ich walce było to, iż ujawniła ona prawdziwą pozycję Ngangaty w całej wyprawie. Perkar sądził, iż Ngangata, Atti oraz Alwaci tworzą coś w rodzaju frakcji, do której zdawał się należeć również Kapaka, a Ngangata był w tej grupie przywódcą. Kiedy jednak nadszedł moment prawdy, kiedy człowiek-wojownik pobił pół-Alwata prawie do nieprzytomności, Atti nie kiwnął pal- cem, żeby temu zapobiec, a i później nie wyraził swego współczucia choćby jednym słowem. Kapaka z kolei nakłaniał Perkara, by odło- żył na bok niesnaski, nie dlatego jednak, że darzył sympatią tego pół-człowieka, tylko dlatego, że go potrzebował. Nawet Alwaci nie uważali Ngangaty za swego pobratymca, gdyż żaden z nich nie uczynił niczego, aby mu pomóc. To zaś znaczyło, że Ngangata był zupełnie sam. Perkar uznał, że tą kwestię powinien starannie przemyśleć. Konie równym krokiem pięły się pod górę, przemierzając las, w którym drzewa iglaste wyraźnie przewyższały liczebnością liścia- ste. Dominowały tutaj świerki i jodły przesycające powietrze ostrym aromatem swoich szpilek. Na niebie rojno było od kruków przemie- rzających przestworza na zakrzywionych niczym kosa, czarnych skrzydłach. Ich obecność przypominała, że Ani Karak, Bóg Kruków, założył swą siedzibę właśnie gdzieś w Balat. Perkar spróbował przypomnieć sobie, którzy jeszcze bogowie zamieszkiwali w sercu wiecznego lasu, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zaczął nagle żałować, że nie może porozmawiać z Nga- nagatą, który zdawał się sporo wiedzieć o bogach. Zaledwie jednak 0 nim pomyślał, twarz zalał mu rumieniec wstydu. Dlaczego Ngan- gata nie stawiał oporu? Niestety, o to także nie mógł go zapytać. Górskie szczyty pokazywały się teraz coraz częściej, granitowe nawisy oraz turnie przebijające się poprzez cienką powłokę ziemi. Co 1 rusz zdawało się Perkarowi, że dostrzega cienie postaci przycupnię- tych pośród głazów, kiedy jednak spoglądał uważnie w ich stronę, cienie znikały. Lasy pełne były duchów. Perkar zastanawiał się, czy są to duchy podróżników z przeszłości, czy może duchy bogów. Kolejne dwa dni upłynęły w niemal zupełnym milczeniu. Tempo przemarszu stało się straszliwie powolne, góra wisiała nad nimi niczym mający uderzyć lada moment grom, a jej cień przykrywał ich zaraz po południu, jakby pragnął przyspieszyć nadejście nocy. A kie- dy nastawały prawdziwe ciemności, opadał ich przenikliwy ziąb, oblepiał niczym gęsty syrop i nawet obozowe ogniska nie zdołały go odegnać. A jakby tego było mało, sny Perkara wciąż powracały, z każdą nocą bardziej wyraziste i niepokojące. Następnego dnia zaczęli schodzić w głęboką dolinę o stromych ścianach, której ogrom zapierał dech w piersi. Był ranek, wielka góra połyskiwała żółto w promieniach słońca, a głęboko pod ich stopami wciąż jeszcze zalegał mrok, który złociste oko słońca dopiero zaczy- nało rozpraszać. - Cóż by to były za wspaniałe włości - mimowolnie wyszep- tał Perkar. Nic to, że pół dnia spowijał dolinę cień wielkiej góry; nic to, że rosły tu największe, najdziksze lasy świata. O takiej dolinie mógł marzyć każdy król, jako o miejscu, gdzie żyłyby jego dzieci oraz dzieci ich dzieci. - Porzuć takie myśli - poradził mu Kapaka. - Jesteśmy u celu podróży. To tutaj zamieszkuje Balati, Pan Lasu. Perkar pokiwał głową. To była iście królewska dolina. Nasyciwszy oczy, ruszyli w drogę. Zbocze było strome, porasta- jące je w górnych partiach drzewa iglaste szybko ustąpiły miejsca swym liściastym pobratymcom, prze/ co w ostry zapach gór wkradły się znajome wonie gnijących liści oraz wilgotnego mchu. Mech okrywał tutaj ziemię grubym kożuchem, tu i ówdzie tworząc praw- dziwe łąki ocienione pr/ed słońcem konarami, które splatały się w coś na kształt dachowej więźby rozległej damakuty. Paprocie natomiast rosły tak gęsto i wysoko, że niknęły w nich bez śladu końskie nogi. Perkar nigdzie nie mógł dostrzec śladu jakiejkolwiek ścieżki, a przecież Alwaci ani przez moment nie mieli wątpliwości, dokąd należy iść. W pobliżu dna doliny, ale jeszcze na stoku, Alwaci przystanęli, a po krótkiej rozmowie z nimi Ngangata oznajmił oschle, że powinni tutaj zaczekać. - Alwaci muszą przywołać innego przewodnika - wyjaśnił. Perkar ciężko zsiadł z konia. Po wiciu dniach spędzonych pośród wysokich wzgórz, gęste powietrze doliny wypełniało jego płuca na podobieństwo wody. Siadł na ziemi, wsparł plecy o chropowaty pień cedru i zaczął przypatrywać się Alwatom. Najpierw myślał, że szykują ognisko. Zbierali bowiem gałęzie, sortowali je według wielkości. Ale potem Kopaczka, młoda kobieta z kijem, przyniosła pędy winorośli oraz cienkie, wierzbowe witki. Alwaci stłoczyli się wokół nich. cicho nad czymś rozprawiając. Jeden z nich zaczął uderzać patykiem o patyk - w odgłosach tych nie można było się doszukać jakiegokolwiek rytmu - i zawod/ić jakąś pieśń na dwie nuty. - Uważaj Perkarze, możemy być w niebezpieczeństwie. Apad trącił go w bok. - Jak to? - Czyżbyś sądził, że Ngangata i jego pobratymcy poniechają zemsty? Perkar zmarszczył c/oło i popatrzył na odprawiające swój rytuał krępe sylwetki. Alwaci spletli wierzbowe witki w cos na kształt małej wieży, grubsze ich końce wtykając w wilgotną ziemię i zwią- zując razem wierzchołki. Teraz zaś w lak przygotowany szkie- let wplatali łodygi winorośli, przetykając je gałęziami różnych roz- miarów. Jeden z Alwatów zabełkotał coś do Ngangaty, który skinął głową i pods/edł do Kapaki. Przez chwilę szeptał o czymś z królem, a ten zaraz dołączył do Alwatów i niewprawnie zaczął wtykać gałęzie w ich dziwaczną konstrukcję. Kiedy Alwaci ukończyli wreszcie swoje dzieło i odeszli na bok, łagodnie ciągnąc za sobą Kapakę, wieża miała wysokość dorosłego mężczyzny. Dwa sterczące z jej wierzchołka patyki przypominały jelenie rogi. - To mi się nie podoba - mruknął Eruka, Perkar /aś przyznał mu rację. Najstarszy Alwat bez przerwy śpiewał. Do dwóch nut dołą- czył trzecią i choć Perkar nie rozumiał ani słowa, był pewien, że śpiewak używa całych słów, a nie tylko sylab. Teraz, bard/ic| niz kiedykolwiek żałował, że nie może spytać Ngangaty o to, co się dzieje i w duchu zgrzytał zębami nad niewiedzą, na którą sam się skazał. W leśnym poszyciu nieznacznie poruszyły się liście, najpierw niepewnie, a potem z radością zatańczyły w powietrzu, otaczając budowlę Alwatów, jakby stanowiła ona środek powietrznego wiru. Splecione gałązki poczęły drgać. Nadchodził bóg, tyle nawet Perkar potrafił odgadnąć. Drgania przeniosły się na powietrze, rozmazując obraz stojących po drugiej stronie wieży Alwatów. A potem wszystko wydarzyło się nagle, zupełnie jak wtedy, gdy człowiek dostrzega coś ukrytego. Podobnego uczucia doświadczył Perkar już wcześniej, gdy wpatrując się w gęstwę konarów oraz pni drzew, nieoczekiwanie wypatrzył jelenia. Kiedy juz go dostrzegł, pojął iz zwierz stał tam cały czas i w zdumieniu zastanawiał się jak mógł go wcześniej nie zauważyć. W taki właśnie sposób ukazała się mu bogini. Perkar nagle zobaczył ją między splecionymi przez Alwarów gałęziami. Postacią bardzo przypominała wysoką Alwatkę, ale całe jej ciało porastał gęsty i szorstki czarny włos. Włosy na twarzy były szcze- gólnie długie, a ich czerń przeplatały słabe, szare plamki. Z głowy sterczały jej dumnie jelenie rogi, przy czym Perkarowi zdawało się, ze są one raczej drewniane niż z kości. To, iż była boginią nie budziło żadnych wątpliwości, gdyż prócz kołczanu ze strzałami oraz łuku, nie miała na sobie żadnego przyodziewku. Uśmiechnęła się szero- kim, tajemniczym uśmiechem Alwatów. - Witaj Kapako. Książę Ludzi - powiedziała. Jej gardłowy głos pełen był wibracji i rezonansów. - Dzięki ci, o bogini - odrzekł Kapaka. - Przynoszę dary dla ciebie i Pana Lasu. - Pan nasz rozdzieli wszelkie przyniesione przez ciebie dary - powiedziała bogini. -Jeżeli o mnie idzie, postać jaką mi zapew- niliście jest znakomitym podarunkiem. Rzadko bywam ucieleśniona w takiej formie, więc jestem zadowolona. - To znakomicie - podjął Kapaka. - Tym niemniej złożę ci kolejne dary, abyś zawiodła nas do... - Zaprowadzę was do niego - przerwała mu z pewnym roz- bawieniem. - Nie martw się. Alwaci wiedzą, że trzeba przywołać mnie, nie zaś jakiegoś bardziej niedołężnego boga. - Żałuję - powiedział Kapaka - że nic znam twego imienia ani którejś z poświęconych ci pieśni. Przywiodłem jednak ze sobą śpiewaka. - Wyciągnął dłoń ku Eruce. - On może taką pieśń spamiętać, jeśli tylko zechcesz go nauczyć. - Możecie zwać mnie Paker - rzekła z wesołą miną. Jej pełne wargi rozdzieliły się, odsłaniając rząd ostrych, lśniących zębów. - Możecie zwać mnie Apą, Bari, Ngati. Albo Łowczynią. Zupełnie o to nie dbam. - Wszystko to są inne imiona Pana Lasu - wyszeptał Eruka, tak że tylko Perkar go usłuszał. Uśmiech bogini stał się jes/cze szerszy. Odstąpiła od Kapaki, zwracając się ku reszcie ludzi. - Co to takiego? Co to za zapach? Podeszła do Perkara. z każdym krokiem stając się coraz wyższa. Wyciągnęła owłosioną dłoń o długich palcach i bardzo lekko mus- nęła jego policzek. - Jaki słodki - powiedziała. - Naprawdę bardzo słodki. - Jej uśmiech miał jednak w sobie coś drapieżnego; tak uśmie- chać się musiał wietrzący łup tygrys. Odchodząc od Perkara, przez chwilę wydawała się zatopiona w myślach, potem nagle jej głowa wykonała pełen obrót, a czerwone oczy przybrały żółtą barwę, z promiennymi iskierkami zieleni. - Chodźcie - powiedziała. Dalsza podróż przypominała sen. Perkar zapamiętał z niej prze- marsz ponad otchłanią po splecionym kobiercu gałęzi, zarośla, któ- re rozchylały się przed nimi, dając wolną drogę, ciemne dziury wyglądające bardziej jak podziemie grobowce niż jakikolwiek twór z powierzchni ziemi. W końcu zeszli jeszcze niżej, w wielkie, za- głębienie w kształcie misy, istną dolinę w dolinie. W ścianach ze zwietrzałego kamienia ziały ciemne wejścia rozlicznych jaskiń. - Czy to są komnaty Leśnego Pana? - zapytał Perkar. - Tak przypuszczam. Niekiedy w nich zamieszkuje - wzru- szyła ramionami Łowczym. - Wilgotne miejsce pełne stęchlizny - rozległ się inny głos. Głos należał do kruka wielkości dużego psa. Ptak siedział uśmiech- nięty na niskim konarze, a jego oczy lśniły niczym klejnoty w głę- bokiej wodzie. - Łowczyni. cóż mi przynosisz? - spytał Kruk. - Piękne przedmioty - odrzekła. - Śliczne drobiazgi, który- mi wymościsz gniazdo i które pokażesz innym bogom, gdy zejdą się na ucztę. Kruk podniósł nerwowo jedną nogę, zacisnął szpony, po czym znów uchwycił się gałęzi. - Nie widzę żadnych ślicznych drobiazgów - rzucił tonem skargi. - Niczego ładnego. - Niech zatem będzie, jako rzeczesz - powiedziała Łowczyni. - Bywaj zdrów. - Czekaj - zakrakał Kruk, przekrzywiając podejrzliwie gło- wę. - Może oni mają przy sobie ładne rzeczy. - Myślę, że będzie najlepiej, jeśli coś mu dasz. Niekiedy bywa dziecinny - zwróciła się z westchnieniem do Kapaki Łowczyni. Kapaka skinął głową, sięgnął do sakwy z kosztownościami przy- ozdobionej pękami piór i przez chwilę czegoś w niej szukał. - Proszę - powiedział w końcu, dobywając lśniącą srebrną broszę z krwistoczerwonymi granatami. - Ładna - zaskrzeczał Kruk. - Tak, naprawdę ładna. Może masz takich więcej. - Ja cię znam - odezwał się Eruka. Kruk zrobił zaciekawioną minę, spróbował zerknąć na Erukę, nie tracąc zarazem z oczu biżuterii. - Znasz mnie? - Tak. - Eruka chrząknął, po czym zaśpiewał: Połknąłem Słońce Piękne światło Takom był, takom jest Wyplułem ziemię Szeroko ją rozpostarłem Takom był, takom jest Dzierżę błyskawicę By rozświetlać noc Takom był, takom jest Okrasiłem ptactwo Co w locie świergoli Takom był, takom jest... - Takom był, takom jest - powtórzył Kruk. - To stara pieśń, śpiewana dawno, dawno temu. Niemal o niej zapomniałem. - Jesteś Karak, Bóg Kruków - powiedział Eruka. - Wiem, kim jestem - zgryźliwie odrzekł ptak. - Tak, i ja też to wiem - wtrąciła Łowczyni. - Jeśli nie przestaniesz paplać i nie pozwolisz ruszyć nam w dalszą drogę, dołożę ci jeszcze parę piór - z lotek długiej, prostej strzały. - Daj mi tę piękną rzecz - z rozdrażnieniem wymamrotał Karak. Kapaka wyciągnął w górę rękę, podał klejnot czarnemu ptakowi. Kruk chwycił broszę dziobem. - Połknąłem słońce - wymamrotał. - Ludzie będą chyba o tym pamiętać. - Och, pamiętamy - zapewniła Łowczyni. - Pamiętamy, że trzeba cię wypatroszyć, żebyś je oddał. - Jakież to nieuprzejme - obruszył się Karak i, rozpostarłszy wielkie skrzydła, odleciał w głąb lasu. Perkar słyszał ciężki ich łopot jeszcze długo po tym, jak stracił ptaka z oczu. - Czy to prawda'.' - spytał Perkar. - Czy on naprawdę doko- nał wszystkich tych czynów? Łowczyni uśmiechnęła się. - W tamtych czasach świat wyglądał zupełnie inaczej. Może to wszystko nigdy nie wydarzyło się naprawdę? - Co masz na myśli? - Jedyna różnica między opowieścią, a prawdą tkwi w tym, jak często opowieść jest powtarzana. Perkar nie zrozumiał także i tego, ale nie powiedział tego głośno. Nawykł do bogów; przecież zamieszkiwali wszędzie. Nie miał na- tomiast obycia z bogami utrzymującymi, iż stworzyli świat albo połknęli słońce. Twierdzenia takie wydawały się śmieszne, leżące poza czyjąkolwiek mocą. Z drugiej jednak strony, to byli starzy bogowie, bogowie gór, o których rzadko się mówiło i rzadko śpie- wało. W końcu lepiej byto śpiewać o bogu swego pastwiska, który cię usłyszy i spełni prośbę. Bogowie gór przejmowali go lękiem, lecz zarazem rozniecali iskierkę nadziei. Może jego marzenia wcale nie były takie bezna- dziejne. Bogowie zdolni połknąć słońce mogli też dysponować bronią stosowną do swojej potęgi, zdolną uśmiercać innych bogów. Łowczyni powiodła ich stromym szlakiem w dół, na łąkę osadzo- ną głęboko w górskim zboczu. Mech ścielił się tam grubym kobier- cem, który uginał się sprężyście pod stopami Perkara. Pośrodku łąki rosło drzewo o obwodzie większym niż damakuta ojca. Drzewo - chyba dąb - pięło się wysoko w górę, zupełnie przesłaniając słońce. - Tutaj zaczekamy - rzekła Łowczyni. Czekali. Raz czy dwa Apad próbował wszcząć rozmowę, ale słowa zamierały w ciszy, jaką zdawało się rozsiewać wokół siebie wspaniałe drzewo. Nawet ptasie pieśni dolatywały tutaj przytłumio- ne, jakby z wielkiej oddali. Miejsce to sprawiało wrażenie nierucho- mego środka świata. Bezruch ów był tak wielki, że niebawem Perkar wbrew własnej woli zaczął zapadać w drzemkę. Głowa mu ciążyła, opadając to na jedno, to na drugie ramię. Nie chcąc ulec senności, podszedł do okazałego pnia i zadarłszy głowę, próbował zliczyć kolejne warstwy gałęzi. Niebawem usiadł jednak z powrotem i pod- jął walkę z opadającymi powiekami. Wyglądało na to, że wszyscy jego towarzysze mieli podobne kło- poty i tylko Łowczyni zachowała pełną czujność. Siedziała w kucki na polanie nieruchoma niczym posąg, rzucając dokoła szybkie spoj- rzenia swych jasnych oczu. Perkar nagle uprzytomnił sobie, że nigdzie nie było widać Alwatów. Nadszedł właściwy moment i Perkara odeszła wszelka senność. Drzewo, mech i wszystko utraciło nagle ostrość, przemieniając się w bezkształtne smugi kolorów. Najpierw myślał, ze figla spłatał mu własny wzrok na skutek senności, ale wnet usłyszał wokół siebie zdumione szepty. Świat stał się jakiś dziwny, przyćmiony. Perkar zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś wróci do poprzedniej postaci. Powędrował wspomnieniami do rozmowy, jaką dawno temu odbył jego ojciec z szamanką - krewną matki, która przyjechała do nich w odwiedziny. Powiedziała wtedy coś, co pozostawało w związku z dzisiejszym zaćmieniem wzroku. "Świat bogów i świat ludzi jest tym samym światem - mówiła. - Oba są niczym damakuta, zaś świat ludzi jako malowidło uczynione na zewnątrz. Żyjemy w tym malowidle i widzimy tylko to, co jest tam namalowane. Niekiedy bogowie są dla nas widoczni - są niczym rzeźby na belkach damakuty i jeśli malarz powlecze je farbą, dowiemy się o ich istnieniu. Oczywiście, bogowie mogą się pomalować lub zmyć farbę wedle swojej woli..." Jakiś bóg powlekał się farbą, rozmazując zarazem farbę już nałożoną. Trwało to strasznie długo, ale w końcu zielenie i brązy nabrały dawnych kształtów. Ponownie widać było wspaniałe drzewo, łąkę, okoliczne lasy i skalne urwiska. Zmieniło się tylko to, że teraz pośród nich był Balati, Pan Lasu Stał dokładnie tam, gdzie jeszcze pr/ed chwilą tkwiła nierucho- mo Łowczyni. Na pozór Pan Lasu przypominał niedźwiedzia, ogrom- nego i kudłatego, który wspiąwszy się na zadnie łapy, górował nad wszystkimi. Perkar jednakże szybko zorientował się, że miał naprze- ciw siebie nie niedźwiedzia, jeno stwora starszego niż niedźwiedzie, ludzie czy Alwaci, czymś czego wszyscy byli zaledwie dalekim odbiciem. Wielkie, włochate, zaopatrzone w pazury łapska były grube niczym pnie drzew. Podobnie jak Łowczyni, stwór posiadał rogi, nie były to jednak drewniane wyrostki, tylko łopaty wielkiego łosia o rozpiętości przekraczającej długość ciała Manga. W powie- trzu wisiał przenikliwy zapach czarnej gleby oraz dzikich zwierząt, którego intensywność przyprawiała o zawrót głowy. Równie prze- nikliwe było spojrzenie jedynego oka Leśnego Pana. Spozierał zeń ptak i pantera, jeleń i wąż; błyszczący wzrok podlegał nieustannym zmianom. Przyciągał i przerażał zarazem. Drugi oczodół ział ciemną pustką. - Panie Balati - odezwał się Kapaka, chyląc głowę. Postać podobna do wieży spoglądała na niego z całkowitą obo- jętnością. - Balati - podjął Kapaka po stosownej przerwie, podczas której Perkar odkrył, iż także i on padł na kolana. - Śpiewamy o tobie pieśni na pastwiskach, w dolinach, w naszych zagrodach pośród wzgórz. Dobrze pamiętamy ciebie oraz starodawne pakty, jakie zawarłeś z naszymi ojcami oraz ojcami ich ojców. Balati rozchylił ramiona, zaś 7. głębi jego piersi dobiegł niski pomruk, tak głęboki, jakby dobywał się z głębi ziemi. A jednak, zawarte w nim były słowa. - To dobrze - odrzekł Balati. - To dobrze, że pamiętacie Opowiedzcie mi o czymś. Opowiedzcie, o czym pamiętacie. Zapadła cisza. Rozejrzawszy się dokoła, Perkar stwierdził, iz jego towarzysze również klęczeli - Eruka na dwóch kolanach, a Apad o ponurym obliczu tylko na jednym. Obaj wyglądali na przestraszonych, podobnie jak 1 on sam - Eruko! - zakrzyknął po chwili Kapaka. - Odśpiewaj Ekara\ Eruka wolno podniósł głowę, jak gdyby zrozumienie królcw- skich słów przychodziło mu z trudnością. Perkar zaczął się nawet obawiać, że w ogóle nie zaśpiewa, mając głos zmrożony na równi z ciałem, podobnie jak wówczas, gdy przemówił do nich dziki bóg. Po krótkim namyśle Eruka jednak rozpoczął pieśń. Pośród korzeni i konarów Śnię sen bez końca Każdy dzień podobny następnemu W wysokich brzozach W białych szeleszczących osikach W przepastnych głębinach I w płytkich sadzawkach Bez końca Każdy dzień podobny następnemu... Głos Eruki z początku był drżący i niepewny. Ale ptasie trele, głośniejsze teraz i jakby bliższe, zdawały się splatać z jego pieśnią, podtrzymywać ją i unosić wyżej. Powoli nabierał pewności siebie. Wieki mijały, a ja spałem Podkowy i szpony Przychodziły i odchodziły W ostrym wichrze od lodu Spałem w słodkim wietrze z południa Wiek za wiekiem Każdy wiek podobny następnemu... Pieśń była piękna, chwytająca za serce, aż dziw, że Perkar nigdy jej nie słyszał. Eruka śpiewał zaś dalej o Balati przebywającym w nie mającym końca lesie, okrążającym swoją górę, o legionach leśnych bogów, którzy byli a zarazem nie byli jego częścią. Pieśń rozwijała się w kolejne zwrotki, zdawała się płynąć długimi godzi- nami. W końcu słowa jej stały się bardziej znajome, opowiadały o nadejściu Alwatów i wreszcie Ludzkich Istot. Dalej Eruka zaśpie- wał o pierwszym spotkaniu ludzi z Panem Lasu, o drzewach raba- nych pod pastwiska i o zawartych umowach. Kiedy wreszcie ucichł śpiew, Perkar nadal trwał w zasłuchaniu, czekając na zakończenie. Ale zakończenia oczywiście nie było. Natomiast jeden ustęp zapadł mu szczególnie w pamięć, lśniąc w niej niczym srebro przed Bogiem Kruków: Śniąc bez końca Widziałem jak brat mój gorzknieje Staje się żarłoczny Ludzie podsycali jego apetyt Karmili jego ciemne, nienasycone pragnienie Płynące z korzeni naszej góry Naszej kołyski, miejsca naszych narodzin Zgorzkniały mój brat, Bóg Rzeki, Odmieniec Unosił swój głód ku morzu Śniąc bez końca Rosnąc i przechodząc zmiany. Z każdym dniem bardziej drapieżny Niż wczoraj Śniący bez końca Nawet jam się go lękał Więc przysposobiłem oręż... "Biat" - pomyślał Perkar. Ale taki, któremu nie można ufać i przeciw któremu trzeba się zbroić. Czuł, że trafił na właściwy trop, kim bowiem mógł być ten Brat jeśli nie straszliwą Rzeką, tą która ją pożerała? Istniała wszakże broń i była gdzieś blisko. Jego wróg i broń przeciw niemu razem, w tym samym miejscu. Omal przegapił moment, gdy zadrżała ziemia wraz ze słowami Pana Lasu. - To dobra pieśń - orzekł Balati. - Możemy do niej dodać następną strofę. O czym ona będzie? Kapaka przemówił odrobinę za głośno, król chwili stojący przed władcą epok. - W krajach ludzi coraz więcej synów pozostaje bez ziemi. Zaczynamy zwracać się przeciw sobie i obawiam się, że nadchodzą niespokojne czasy. Miejscowi bogowie mówią nam, iż poprosiłeś ich, by nic handlowali z nami tak, jak miało to miejsce w dawnych czasach. Powiadają, że po nowe ziemie musimy zwrócić się wprost do ciebie, przeto jesteśmy. Pan Lasu urósł jeszcze bardziej, niczym oddalający się od słońca cień. Ciemniejące niebo zwiastowało nadciągający zmierzch. - To dobrze, że przestrzegacie mych słów - oznajmił. - Dobrze. Wiele dolin i wzgór/, a także wielu bogów oddałem wam pod opiekę, was powierzając zarazem ich pieczy. Teraz jednakże Balat mniejszy jest niż niegdyś i więcej wam dać nie mogę. Ty to rozumiesz, jesteś panem twego ludu. - Tak, rozumiem, lecz zmuszony jestem ponowić prośbę. - Masz w sobie szacunek, czcisz pamięć ojców - rzekł Balati. - Pomówimy ze sobą, ty i ja. Mówić będziemy tutaj, dziś wieczo- rem i wówczas podejmę decyzję. Od razu jednak mówię, iż wiele dać ci nie mogę. Przypadł do ziemi, podobny wzgórkowi ciemności, rogaty, z okiem połyskującym niewyraźnym blaskiem. Z oddali doleciał krzyk lelka. Ktoś delikatnie pociągnął Perkata za rękaw. - Chodź - usłys/ał cichy szept. - Ngangata powiada, że musimy zostawić ich samych. To był Atti. Zjawili się także Alwaci; przystanęli wyczekująco na skraju polany. Ngangala kroczył już w ich stronę, ciągnąc za sobą konia. - Chodź - powtórzył Atti. - I mamy tak zostawić Kapakę? - spytał Apad. Lecz Kapaka również gestem dłoni nakazywał im odejść. Perkar niechętnie dźwignął się na nogi, ruszył ku koniom. Ociągał się przy tym, pozwalając, by Atti wysforował się naprzód. Za ich plecami Kapaka i Pan Lasu trwali w milczeniu. Niewątpliwie czekali, aż pozostali zostawią ich sam na sam. - Nic mnie to nie obchodzi - powiedział Eruka. - To, co usłyszeliśmy, nie brzmi zbyt pomyślnie - stwierdził Apad. - On nic nam nie da. Będziemy musieli walczyć tak, jak planowaliśmy. - Ciii - syknął Eruka. - Ktoś może nas podsłuchać. Któż wie. jacy jeszcze bogowie mogą się tutaj czaić? Albo nawet Ngangata i Alwaci. Apad energicznie skinął głową, przyznając mu rację. Perkar natomiast nachylił się wprost do ucha Apada. - Jaskinie, Apadzie. Musimy przeszukać jaskinie. Mamy czas i musimy go wykorzystać. Apad unikał wzroku Perkara. - Tak. Przypuszczam... - Szybciej - przynaglił ich Eruka. - Zgubimy się, jeśli stra- cimy z oczu Alwatów. Skinąwszy głową, Perkar przyspieszył kroku. Jego pamięć noto- wała wszelkie szczegóły, próbując złożyć z nich mapę okolicy. Musi odnaleźć drogę dojaskin w zupełnych ciemnościach. Z przyjaciółmi albo i bez nich. V Ślepota Alwaci odprowadzili ich niedaleko od skraju polany, wprost do podnóża ściany doliny, gdzie zaczynało się strome, drzewami poros- łe zbocze. Tam, na łagodnej, przyległej do stromizny wyniosłości, płonęło małe ognisko, a jego widok niósł radość w tej plątaninie bogów oraz przeróżnych mocy. Bogini ognia zawsze była przyjazna Ludzkim Istotom, zawsze stawała po ich stronic Alwaci przygotowali również schronienie, proste szałasy pokryte płatami brzozowej kory. - Czy oni myślą, że dzisiejszej nocy spadnie deszcz? - spytał Perkar Attiego, wskazując ręką koślawe chatki. - Nie dzisiejszej - padta odpowiedz - Nie dzisiejszej? To kiedy? Jak długo potrwają te rozmowy ' Tym razem, ku jego zaskoczeniu, odpowiedz nadcs/ła ze strony Ngangaty. Od czasu walki nie rozmawiali ze sobą i Pcrkar sądził, ze tak po/ostanie już na zawsze. - Pan Lasu niewielką przywiązuje wagę do czasu. Rozmowy trwać mogą noc lub wiele nocy. Nigdy nie wiadomo. - Dlaczego w takim razie Pan Lasu nas odesłał? Dlaczego nie możemy towarzyszyć naszemu królowi? Przez szerokie oblicze Ngangaty przemknął płomień irytacji, jak gdyby swą odpowiedź na pytanie Perkara traktował jako pojedynczy dar, nie zaś zaproszenie do rozmowy. Perkar czuł. ze twarz mu płonie, lecz bynajmniej nie ze złości. Cofnął się w cień, by nikt tego nie dostrzegł. - Myślę, że Pan Lasu tak naprawdę nie rozumie Ludzkich Istot ani nawet Alwatów - odparł. Żywi przekonanie, iż jesteśmy tacy sami jak Łowczyni albo Karak. - Bierze nas za bogów? - zapytał Perkar, chcąc uzyskać jak najwięcej wiadomości, skoro pół-człowiek zdecydował się odpowia- dać na jego pytania. - Nic. Kruk i Łowczyni to pełnoprawni bogowie, choć pozo- stający zarazem przejawami samego Balati, będący jego częścią. Tak jak liście stanowią część drzew. Albo jes7cve lepiej, jak osika. Każda osika jest samodzielnym drzewem, ale wszystkie osiki w lesie są częścią tego samego korzenia. - Więc on uważa, że z nami jest tak samo? Ze jesteśmy złączeni z Kapaką? - Zazwyczaj tak właśnie uważa - przytaknął Ngangata. - Poza tym, król jest mądry i szkolił się specjalnie w takich negocja- cjach. Wolno nam będzie podać mu wodę oraz strawę, kiedy zajdzie taka potrzeba. Balati nie dostrzeże naszej obecności. - Powiadasz, że król jest mądry - wtrącił Apad cichym gło- sem. - Czy chcesz w ten sposób dać nam do zrozumienia, że my jesteśmy głupi? - Chcę tylko podkreślić, że nie dorównujecie mądrością Kapa- ce - miękko odr/ekl Nganata. - To nic obra/a, tylko stwierdze- nie faktu. - Temu chyba nikt nie zaprzeczy - szybko dodał Atti, chyba nawet za szybko. Wyraz twarzy Apada wskazywał, że on gotów byłby spróbować zaprzeczyć, ale zachował spokój i nie powiedział tego głośno. Od wielu dni za przykładem Perkara szukał zwady / Ngangatą, ale bez powodzenia. Odpowiedzi Ngangaty zawsze wolne były od obraźli- wych słów i Perkar w końcu uświadomił sobie, iż jeśli Ngangatą kogoś otwarcie obrażał, robił to celowo. Bójka w jaskini nie była przypadkowa, nie spowodowało jej zwyczajne przejęzyczenie. Pół- -człowiek wciągnął Perkara do walki, a potem dał się pobić. Apad i Eruka nigdy tego nie pojmą - nie czuli wszak siły drzemiącej w pozorowanych ciosach Ngangaty. Czego Perkar w dalszym ciągu nie rozumiał, to powodów kierujących niskim człowieczkiem. Ogar- niał go wstyd na myśl, iż oto poddany został jakiejś próbie i że nie zdołał pomyślnie jej przejść. Dlaczego jednak tak bardzo się tym przejmował? Ngangatą nie był wojownikiem, nie miał Piraku. Co komu by przyszło po jego względach. Wiedział jednak jedno - dzisiejszej nocy wolałby mieć przy sobie Ngangatę zamiast Apada i Eruki, chociaż dwójkę ludzi lubił znacznie bardziej. - Pójdę złożyć ofiary - oznajmił głośno. Sypnął odrobinę kadzidła, by uczcić boginię ognia, po czym zagłębił się w zalegające wokół obozowiska cienie. Tam złożył ofiarę swemu mieczowi oraz Ko, który go wykuł, a także zbroi. Bogom góry nie składał żadnych ofiar, gdyż nie chciał zwracać na siebie ich uwagi. Całą ceremonię przeprowadził niezwykle szybko, gdyż jakiś wewnętrzny głos nakazywał mu pośpiech. Skoro miał zagłębić się w jaskinie Pana Lasu, musiał uczynić to teraz, gdy Kapaka i Balati wciąż rozmawiali o nowym porozumieniu. Najlepiej zrobi jeśli w ogóle nie wróci do ogniska. Ngangatą i Atti mogliby powziąć jakieś podejrzenia. Jeżeli odejdzie od razu, pomyślą co najwyżej, /e składa ofiary z większą niż zazwyczaj gorliwością. Upłynie sporo czasu, zanim zaczną go szukać, a wtedy będzie już za późno. A mo/e pójdą spać i w ogóle nie spostr/egąjego zniknięcia. Jakaś część jego świadomości domagała się towarzystwa Apada i Eruki, musiał jed- nak przyznać, iż być może lepiej sobie poradzi bez nich. W końcu nie zamierzał wdawać się w walkę z nikim prócz boga Rzeki. Nigdy te/ nie wiódł sporów z Panem Lasu ani żadnym spośród podległych mu bogów. Pojął też nagle, że tak naprawdę nie zależy mu na chwale czy miejscu w pieśniach. To tylko jego przyjaciele gadali o tym bez przerwy. Wtedy brzmiało to rozsądnie, lecz rosnące strach i niepokój szybko rozproszyły te mrzonki. Teraz, kiedy ujrzał już Pana Lasu i co nieco o nim wiedział, czuł się raczej jak mały Perkar, nie zaś jakiś olbrzym z Erukowych pieśni. Wciągnął kolczugę, a wraz z jej ciężarem na jego barki spadł straszliwy, zimny strach. Twarda stal zdawała się nieznośnie mu ciążyć, więc omal nie zdarł jej z powro- tem z grzbietu, by wrócić do ognia i zaczekać na Kapakę. Nie uczynił tego, gdyż wiedział, że stoi przed ostatnią szansą. Jeżeli nie pójdzie dzisiejszej nocy, nie pójdzie już nigdy, bez względu na to, jak długo trwać będą rozmowy Pana Lasu z Kapaką. W miarę bowiem jak lęk wytrącał mu z ręki kolejne argumenty - Piraku, sławę - wgryzał się również w podstawy najważniejszej przyczyny. Jakże często ona powtarzała mu, że nic nie może zrobić? Jak często błagała, żeby o wszystkim zapomniał? A przecież była boginią, wiedziała o wiele więcej niż on. Boginią, lecz nie wojownikiem. Nie wiedziała, czego może do- konać mąż mający w ręku odpowiedni oręż. Tak więc, poprawił zbroję, założył stalowy hełm z kitą końskiego włosia i dopiął nagolenniki. Potem, tylko raz spojrzawszy za siebie, ruszył wzdłuż ściany doliny, wypatrując wiodącego w górę szlaku, który przebiegał obok jaskiń. Wnet nastały ciemności, chociaż blask przenikający tu i ówdzie poprzez gałęzie drzew wskazywał, iż Blada Królowa lśniła pełnym blaskiem. Na szczęście las w tym miejscu miał rzadkie poszycie, toteż Perkar uniknął zaplątania w kłębowisku zarośli, chociaż mo- zolne podchody niewiele miały wspólnego z bezszelestnym przej- ściem, jakie sobie wcześniej wyobrażał. Wszędzie dokoła pełno było suchych gałęzi, które co i rus/ przydeptywał, oraz sterczących pnia- ków, o które się potykał, /aś przy każdym potknięciu jego zbroja protestowała głośnym, metalicznym chrzęstem. Co gorsza, w takich ciemnościach było czystą niemożliwością utrzymanie obranego kie- runku, więc co chwila z niepokojem zastanawiał się, czy nie zmierza w przeciwną stronę. Poważnie zastanawiał się nawet nad rozpale- niem pochodni, ale wówczas zwróciłby na siebie uwagę wszystkich - i wszystkiego - przez co ostatecznie postanowił dalej brnąć po omacku. Nie zdołał trafić na szlak, a kiedy księżyc zaszedł, Balat pogrążył się w ciemnościach głębszych niż wnętrze trumny, czarmejszych niż najciemniejsza jaskinia. Perkar podjął wówczas próbę rozniecenia ognia. Nie znalazł jednak niczego, co zechciałoby zająć się płomie- niem. W końcu, oślepiony, siadł na chłodną ziemię i, wsparty pleca- mi o pień niewidocznego drzewa, postanowił odpocząć. W pewnym momencie zdawało mu się, że słyszy ludzi wykrzykujących jego imię, nie był jednak tego całkiem pewien. Na wszelki wypadek zachował jednak milczenie. Zważywszy na okoliczności, wołanie o pomoc byłoby nazbyt głupie i upokarzające. Już widział wyraz1 pobłażliwości malujący się na twarzy Ngangaty. Wtulony w chropa- wą korę, przeklinał w duchu własną głupotę, dopóki nie usnął. Obudził się nagle, nie wiedząc co go zbudziło. Las nadal tonął w ciemnościach. Wokół rozbrzmiewały nawoływania nocnych pta- ków, nie były jednak ani szczególnie głośne ani bliskie. Przetarł piekące oczy i z wytężoną uwagą popatrzył w mrok. Po chwili dotarło do niego, że czerń nic była już tak głęboka jak przedtem - na lewo majaczył potężny pień jesionu, dostrzegał te/ zarys cze- goś, co mogło być kępą paproci Pomyślał, że zapewne trafił na najwcześniejsze zaczątki świtania. Niebawem dość będzie światła, by odnaleźć obóz. Powie wszystkim, iż. oddalił się w poszukiwaniu samotności i spokoju. Uznająjego zachowanie za co najmniej dziw- ne - Apad z Eruką od razu będą wiedzieć, ze to kłamstwo, natomiast Ngangata wysnuje pewne przypuszczenie, że kierował się jakimiś innymi, jeszcze głupszymi pobudkami. I tak będzie to lepsze od przyznania się do prawdy. Perkar myślał o tym z ulgą, czuł się tak, jakby ktoś zdjął mu z ramion ciężkie brzemię. Ucisk w żołądku osłabł i niebawem zupełnie zniknął. Sam las podjął za niego decyzję. Próbował odnaleźć jaskinie ora/ magiczną broń - o ile takowa istniała - i doznał porażki. Nie dlatego, iż nic stało mu sił bądź odwagi, tylko dlatego, że las nie pozwolił mu znaleźć drogi. Ten prosty fakt niósł ze sobą ulgę. "Bądź mężczyzną - ona często mu powtarzała. - Marz o rzeczach możliwych". Światło stało się bardziej szare, odsłaniało coraz więcej szczegó- łów. Utkwił wzrok w ziemi u swoich stóp. Ujrzał ślad swego buta odciśnięty w błotnistej ziemi, zaś nieco dalej jeszcze jeden. Ściągnął brwi. Tamten odcisk krzyżował się z drugim, pozosta- wionym przez kogoś innego. Pobieżne oględziny odsłoniły takich siadów znacznie więcej. Przechodziło tędy gęsiego wielu ludzi w bu- tach. Towarzyszyły im także konie. Perkar odetchnął głęboko, a ser- ce załomotało mu w piersi przyspieszonym rytmem. Stał na szlaku. Pieśni często przyrównywały jaskinie do paszczy albo wrót, Perkarowi natomiast przywodziły one na myśl oczy, wąskie, nieru- chome oczy jakiegoś wielkiego stwor/enia. Zasapany, wpatrywał się w nie bacznie, próbując odgadnąć, w które powinien wejść. "Droga pod górę znacznie jest trudniejsza od lej wiodącej w dół-jak zwykł mawiać jego dziad. - Zwłaszcza w pełnej zbroi i bez konia". Chociaż ranek był chłodny, jego odzienie zdążyło całkowicie prze- siąknąć potem. Pierwsze promienie słońca miały się dopiero nieba- wem pokazać. Nic miał ani chwili do stracenia. Ngangata z Attim mogli nie znać jego zamiarów, ale z pewnością zaczną go szukać, podążając ślada- mi, jakie zostawił nocą w lesie. Dobrze wiedział, że może jeszcze zawrócić i ta myśl nie dawała mu spokoju. Skoro tylko wkroczy do jaskiń, nic będzie już odwrotu. Powtarzał to sobie chyba po raz piąty, gdy z dołu dobiegły stłumione głosy i chrzęst oręża. W jednej chwili możliwość wyboru znacznie się zawęziła. Tylko jedna jaskinia leżała na tyle blisko, że zdoła się w niej skryć przed nadejściem Ngangaty i Attiego. Pospiesznie wspiął się w górę zbo- cza. Jaskinia nie była ani szczególnie duża ani szczególnie mała; musiało w niej dojść do częściowego zawału, gdyż pr/ed wejściem piętrzyły się hałdy rumoszu, które / daleka przypominaj pomarsz- czone fałdy pod okiem starca. Przeskakując z jednego skalnego odłamka na drugi, z trudem utrzymując równowagę, rozpaczliwie wpijał palce w omszałe głazy. Był już o krok od ciemnego otworu, gdy w dole ktoś wykrzyknął jego imię. Niechętnie - choć wciąż z niejaką ulgą - odwrócił się w tamtą stronę. Zamiast Ngangaty czy Attiego ujrzał jednak zasapanego, czer- wonego z wysiłku Apada i spieszącego za nim Erukę. - Zaczekaj! - wrzasnął Apad. Wraz z Eruką weszli na osypi- sko, zachowując jednak większą niż. Perkar ostrożność. - Gdzie są Ngangata i Atti? - zapytał Perkar. - Zanieśli jedzenie i wodę Kapace. Powiedzieliśmy im, że idziemy poszukać ciebie - wyjaśnił Apad zdyszanym głosem. Obaj z Eruką mieli na sobie zbroje i zapewne biegli, a przynajmniej truchtali od chwili opuszczenia obozowiska. - Co ty tutaj robisz w pojedynkę? - spytał Apad, zrównawszy się z Perkarem. - Wszak umówiliśmy się, że pójdziemy razem - Pomyślałem sobie... - Perkar wzruszył ramionami i umilkł, nie chcąc wyjawiać, o czym tak naprawdę myślał. - Przyszło ci do głowy, żeby zagarnąć całą sławę dla siebie - dokończył za niego Apad. - Ale bohaterowie robią wszystko we trzech, pamiętasz? - Zerknął w stronę jaskini. - Jesteś pewien, że to ta? Perkar uniósł brwi. - Nie wiem. Ta była najbliżej. - Nie wiesz/' Perkar potrząsnął głową. - Eruko - rzekł Apad, zwracając się do swego towarzysza. - Czy możesz się tego dowiedzieć? Co mówią w tej sprawie pieśni? Eruka wydął usta, a na jego twarzy zagościł wyraz niepokoju. - Jest taka pieśń - przyznał niechętnie. - Myślę, że może być nam pomocna. - No więc? - A czego właściwie chcemy się dowiedzieć? Apad w/niósł ku niebu zrozpaczone spojrzenie. - Chcemy wiedzieć, która z tych jaskiń wiedzie do zbrojowni Pana Lasu. - Znam pieśń, która może nam pomóc - powtórzył Eruka. - Może to jednak być niebezpieczne. - Jakże to? - Każdy z przywołanych przeze mnie duchów może powie- dzieć o wszystkim Panu Lasu. - Pan Lasu jest zajęty, a bohaterowie muszą podejmować ry- zyko. - Dlaczego zatem nie zaryzykujemy wejścia do niewłaściwej jaskini? - spytał Eruka. Dzięki tej rozmowie Perkar zyskał nieco czasu do namysłu. Doskonale pamiętał, jak w nocy zgubił się w lesie. Równie łatwo można zabłądzić w ciemnej jaskini. - Żeby cokolwiek tam znaleźć musimy mieć światło - powie- dział. - Przynajmniej łuczywo. Apad zastanawiał się przez chwilę. - Rób co w twojej mocy, Eruko. Ja z Perkarem przygotujemy pochodnie. Perkar z wahaniem podążył za Apadem w dół stoku, po czym wspólnie przystąpili do poszukiwania suchych gałęzi. - Szukaj sosnowych rdzeni - poradził Apad. - Będą płonąć jasno i długo. Perkar miał co do tego pewne wątpliwości. Jego ojciec sporzą- dzał zazwyczaj pochodnie z wiązek suchej trzciny, tyle tylko, że uprzednio zanurzał je w smole lub tłuszczu. Za ich plecami rozległ się śpiew Eruki, jednak Perkar oddalił się już na tyle, że nie potrafił rozróżnić poszczególnych słów. Wynalazł długi kawał rdzenia w zbutwiałym pniu, jednak na wszelki wypadek zgromadził także nieco suchej trzciny, którą zwią- zał w pęczek mniej łamliwymi, zielonymi łodygami. Kiedy wrócił na szlak, Erukajuż nie śpiewał. Razem z Apadem siedział na progu najbliższej jaskini, z nogami zwieszonymi na zewnątrz, a w dłoni trzymał coś, co podejrzanie przypominało flaszkę woti. - Sądziłem, że nic nam nie zostało - powiedział Perkar, dołączając do towarzyszy. - Pomyślałem, że możemy jej potrzebować - odrzekł Eru- ka. - Niektórzy bogowie dają się przekonać jedynie woti albo winem. - Okłamałeś Kapakę? Eruka wzruszył ramionami. - Tylko przemilczałem jej istnienie. Pociągnął łyk i przekazał flaszkę Apadowi. Powietrze wokół wejścia przesycone było bogatą, słodką wonią trunku. Eruka ulał go nieco do małej czarki, zapewne wówczas, gdy śpiewał. - Czy twoja pieśń odniosła skutek? - Nie wiem - szczerze przyznał Eruka. - Woti doda ci odwagi - zapewnił Apad i wyciągnął flaszkę ku Perkarowi. - Chyba nie jesteś Wotiru, co? - zapytał Perkar z krzywym uśmiechem. - Potrafisz odgryźć kraj tarczy? - Nie wiem. Może i potrafię - odrzekł Apad. pociągając kolejny łyk. Perkar nie sądził, by Apad zaliczał się do Wotiru. Widywał takich ludzi wcześniej, w domu ojca. Pili ogromne ilości woti, by wzbudzić w sobie bojowy zapał, ale nawet wówczas, gdy nie zanosiło się na walkę, otaczał ich duch bezwzględności, a nawet szaleństwa - czego Perkar nigdy nie dostrzegł u Apada. - Powinniśmy cofnąć się dalej w głąb jaskini - powiedział Perkar. - Nie chcę, by wypatrzyli nas Ngangata z Attim, kiedy ju/ wyruszą na poszukiwania. - Phi! - prychnął Apad. - Rozprawimy się z nimi, jeśli spróbują stawić nam opór. Dobrze o tym wiesz. - Wiem, że jeśli Ngangata zwróci przeciw nam swój łuk, wszyscy jesteśmy martwi, w zbroi, czy też bez niej. Eruka poklepał Apada po ramieniu. - On ma rację. - A gdzie jest ten twój duch? Ten bóg, którego przywołałeś? - zapytał Apad, odpychając dłoń Eruki. - Nie wiem - odrzekł Eruka. - Bogowie bywają kapryśni. Albo może coś poszło mi nie tak w pieśni. - Nie - stwierdził jakiś głos za ich plecami. - Nie, twoja pieśń była dostatecznie irytująca, bym zaczął się za wami rozglądać. A teraz daj mi już tą obiecaną woti. Trójka ludzi obejrzała się jak jeden mąż. Mówiący miał wygląd Alwata, tyle że o niebywale rozwiniętych mięśniach. Ponadto, pod- czas gdy zwyczajni Alwaci byli po prostu bladzi, to stworzenie było zupełnie białe i pozbawione wszelkiego owłosienia. Nawet oczy miało białe i tylko ich źrenice odznaczały się czernią. - No? - rzucił tonem groźby. Apad ostrożnie postawił butelkę obok czarki. Alwat podszedł spokojnym krokiem, podniósł czarkę i wypił jej zawartość. Potem zwrócił swą uwagę na butelkę. - Dobre - orzekł w końcu. - Jedyna przyzwoita rzecz pocho- dząca od Ludzkich Istot. Któż zatem mnie wołał? - Skierował na nich oczy ślepca, bacznie przyglądając się każdej twarzy. Perkar pomyślał, że w podobny sposób patrzył także Ngangata. - Jakim jesteś bogiem? - zapytał. Alwat wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Nie znasz mnie? Sądzę, że zna mnie za to twój przyjaciel. - On jest... eee, on jest jednym z Lemeyi - niepewnie chrząk- nął Eruka. Perkar otwarł w zdumieniu usta. - Lemeyi - powtórzył. Biała istota zaniosła się głośnym, ochrypłym śmiechem. - Dlaczego... - Perkar zaczął pytanie, którego nie mógł skoń- czyć. Nie w obliczu stojącego na wprost nich stworzenia. Dlaczego Eruka zawezwał akurat coś takiego? Kiedy był dzieckiem, matka straszyła go, że jeśli będzie niegrzeczny, zostanie porwany przez Lemeyi. Te dziwne stwory pożarły przynajmniej jedno znane mu dziecko. - Tak, dlaczego ja? - rzekł Lemeyi. - Czego chcecie? Dla- czegóż nie miałbym pożreć was tu i teraz? - Zawezwaliśmy cię w dobrej wierze - zaoponował Eruka. - Odpowiedz na pytanie twego przyjaciela -- warknął Lemeyi. - Ja... - Eruka zwrócił ku Perkarowi spocone oblicze. - Nie mogłem przywołać żadnego z normalnych bogów. Oni od razu powiedzieliby Panu Lasu... albo dowiedziałby się on o wszystkim nawet bez mówienia. Tak więc... - urwał z nieszczęśliwą miną. - Tak więc przywołałeś bękarta - dokończył za niego Lemeyi. - Bękart to ja! Moim ojcem był Alwat, matką zaś kamień! - wybuchnął tak głośnym śmiechem, że Perkar obawiał się, iż usłyszy go Pan Lasu. - No dobrze - powiedział Lemeyi, gdy wreszcie poskromił swą wesołość. - Czego wam trzeba od bękarta? Apad z Eruką spoglądali w milczeniu, natomiast Perkar zdołał dobyć z siebie głos. - Chcemy obejrzeć zbrojownię Pana Lasu. - Zbrojownię? - Miejsce, gdzie trzyma swoją broń. - Chcecie zobaczyć skarby Pana Lasu? - zapytał Lemeyi. Wyglądało na to, że pomysł ten go rozbawił, podobnie zresztą jak i wszystko inne. - Jeśli to tam złożony jest oręż. - I chcecie tylko popatrzeć? Perkar zawahał się na chwilę, po czym ostrożnie powiedział: - Chcemy popatrzeć. Czy możesz nas tam zaprowadzić? - No cóż - mruknął Lemeyi. - No cóż. Mogę zaprowa- dzić was w każde miejsce w obrębie tej góry. Wszędzie, dokąd zapragniecie się udać. Ale może się wam nie spodobać, kiedy ju/ tam dojdziecie. - Dlaczego? - spytał Apad. - Może się wam nie podobać i już. Pod tym względem ludzie są bardzo zabawni. Tak naprawdę nigdy im się nie podoba to, czego pragną. - A my pragniemy akurat tego - stwierdził Perkar. - Nam pozostaw zmartwienie, czy nam się tam spodoba. - Och, ja się nie martwiłem - wyjaśnił Lemeyi, szeroko rozłożywszy ręce. - Nie. nie martwiłem się. Jeśli tam właśnie chcecie pójść, nie mam nic przeciwko temu. Chodźcie za mną. - Czy to właściwa jaskinia? - zapytał Perkar. - Każda jaskinia jest właściwa, jeżeli wiesz dokąd idziesz - odparł. Zmarszczywszy czoło, spojrzał przez ramię za siebie. - Nie widzicie w ciemnościach, prawda? - Mamy pochodnie - wtrącił Apad. Lemeyi potrząsnął przecząco głową. - Bogini ognia zwróciłaby na nas uwagę. Trzymajcie się bli- sko mnie. - Odwrócił się i ruszył w głąb jaskini. Wzdrygnąwszy się, Perkar podążył jego śladem, mając przyja- ciół kilka kroków za swymi plecami. Lemeyi powiódł ich mrocznym, ciasnym tunelem. Perkar był przygotowany na kompletne ciemności, tymczasem, chociaż oddalali się coraz bardziej od wejścia, jego zdolność widzenia wcale się nic pogorszyła, a nawet wprost prze- ciwnie, uległa pewnej poprawie, mimo że zasięg jego wzroku był wyraźnie ograniczony. Widział idącego przodem Lemeyi, a także podłoże i ściany jaskini. Natomiast przestrzeń przed ich przewodni- kiem zdawała się być wypełniona mgłą. Dokonawszy tego spostrze- żenia, Perkar natychmiast skupił całą uwagę na zapamiętywaniu drogi, jako że nie do końca dowierzał niezwykłej istocie. Wyglądało na to, że nieustannie schodzili w dół po nierównym podłożu. Prze- ciskali się wśród najeżonych kamiennych mieczy, zawsze wymie- rzonych prosto w sklepienie - sklepienie, którego Perkar przeważ- nie nie widział. Czasami jednak strop opuszczał się tak nisko, że niemal dotykali go głowami, dwukrotnie zaś zmuszeni byli czołgać się przez wąskie skalne szczeliny. Zbroja przestała go parzyć. Cho- ciaż wciąż pocił się obficie z wysiłku, kolczuga stała się chłodna, niemal zimna, zaś nieruchome powietrze zdawało się być jeszcze chłodniejsze. Gdy któryś z idących przerywał milczenie - Lemeyi robił to nader często - głos zdawał się wypełniać przestrzeń wokół nich niczym woda w dzbanie i Perkar miai wrażenie, że cały pod- ziemny świat doskonale zdaje sobie sprawę z ich obecności. On sam starał się milczeć tak długo, jak tylko było to możliwe. Przebyli wartki strumień toczący swe wody nieco w bok do kierunku ich wędrówki. - Kiedyś płynął tam - powiedział Lemeyi, wskazując w głąb tunelu. - To było wiele lat temu, ale on wciąż o tym mówi. Myślę, że żałuje, iż wyżłobił sobie nowe koryto. - Co takiego? - zdziwił się Eruka. - No więc, kiedyś przepływał tędy i w końcu skręcał na połud- nie - wyjaśnił Lemeyi. - Potem jednak przedarł się do niższych szczelin i z czasem przemienił je w tunel. Paru pomniejszych bogów góry wciąż ma do niego o to pretensje! Nadal żywią urazę, choć właściwie powinni mu współczuć. - Współczuć? - zdziwił się Eruka. - Ano tak, bo teraz płynie na północ i wpada do Ani Pendu, Odmieńca. "Ani Pendu - pomyślał Perkar. - Odmieniec". - Co będzie, jeśli spotkamy któregoś z bogów? - wyszeptał Apad. - A co ty, śmiertelny człowiek, możesz zrobić? - odrzekł Lemeyi. - Jak najlepiej z nimi walczyć? Lemeyi oczywiście wybuchnął śmiechem. - Z daleka i cudzymi rękami. Rzecz jasna, było już zbyt późno, by żałować swej decyzji, co jednak nie przeszkadzało w tym, by Perkarem zawładnął narastający niepokój. W chwili obecnej musieli już przebywać głęboko w trze- wiach góry i świadomość tego faktu sprawiała, iż magiczna zdolność widzenia w ciemnościach zakrawała na oszustwo. Prawdę mówiąc, rozsądek podpowiadał mu, że zapewne to było oszustwo. Wieść gminna niosła, że Lemeyi były zdolne do takich rzeczy. Być może nawet w tym momencie wciąż stali u wejścia do jaskini, a to co oglądali, było zaledwie snem zrodzonym w głowic białego stworze- nia. Gdyby tak było w istocie, sen ten musiał być bardzo długi. Perkar nie miał najmniejszego pojęcia, ile czasu trwała ich wędrówka. Trzykrotnie zasychało mu w gardle na tyle, że musiał je zwilżać wodą osiadającą na skórze, dwa razy przystawał też dla załatwienia potrzeby, podczas gdy Lemeyi czekał, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Trudno mu było na tej podstawie ocenić rzeczywisty upływ czasu - zdarzenia te potwierdzały jedynie, że mimo wszyst- ko czas nie stanął w miejscu. Wszystkie ciemne tunele wyglądały tak samo; po drodze przebyli jeszcze kilka strumieni, korytem jed- nego z nich przyszło im nawet brodzić przez jakiś czas. Wyglądało na to, iż wszystkie strumienie toczyły swe wody w stronę, w którą podążali także i oni, czyli w dół. Wskazówka ta mogłaby okazać się pomocna w przypadku, gdyby Lemeyi postanowił ich porzucić, nad którą to ewentualnością Perkar zastanawiał się zupełnie poważnie. Strapiony taką ewentualnością, Perkar postanowił w końcu zwró- cić się wprost do bożka. - Czy mogę spytać, dlaczego to robisz? - zagadnął. - Ja? - Lemeyi wyglądał na szczerze zdumionego. - Ro- bię co? - Prowadzisz nas. Chcesz pokazać nam skarby Pana Lasu? - No... wywołaliście mnie. - Ale to wezwanie przecież cię nie zniewala, prawda? Myśla- łem, iż pieśń Eruki miała jedynie zwrócić na nas twoją uwagę. Nie wiedziałem, że nałożyła ona na ciebie pewien obowiązek. - No tak, o tym nie pomyślałem. - Lemeyi poskrobał się po głowie. - Myślę, że nie mam obowiązku tego robić. Dziękuję, że zwróciłeś mi na to uwagę, śmiertelniku. - Uśmiechnął się szeroko i zniknął. Albo raczej, cały tunel pogrążył się w nieprzeniknionych ciemnościach, jak gdyby Perkar w jednej chwili zupełnie oślepł, co oczywiście, w pewnym sensie było prawdą. Zajego plecami rozległo się podwójne, ciężkie westchnienie, potem ktoś zaklął. - Doprawdy, to było niezwykle bystre posunięcie, Perkarze - syknął Apad. Gdzieś w ciemnościach Lemeyi zaczął się śmiać. VI Rytuał naczynia Kazali jej się rozebrać. Oblał ją rumieniec wstydu i zniewa- gi. Ciało jej poczęło ulegać niepokojącym przemianom. Wiedziała 0 tym tylko Qey, ale też nie do końca. Jak dotąd żaden mężczyzna - z wyjątkiem Tsema przed wielu laty - nie oglądał jej bez odzienia. Czuła upokorzenie, ogromne upokorzenie, gdy stanęła naga przed ich zamaskowanymi twarzami. A jednak, o dziwo, nie wpadła w złość; bez reszty zawładnęły nią bezsilność oraz mdłości. - Połóż się - polecił jeden z kapłanów. Jego głos był wysoki 1 czysty, co przypomniało jej, iż kapłani nie byli fizycznie mężczy- znami. We wczesnym dzieciństwie uczyniono z nich eunuchów - tak w każdym bądź razie słyszała - aby mogli jak najpełniej oddać się kapłaństwu. Spróbowała skupić na tym swe myśli, odgadnąć, co miało to wspólnego z całą kwestią wieku i "obdarowania"; uciec przed maskami w zagadkę nurtującą jej umysł. Na próżno - maski były zbyt namacalne, a całe przeżycie nazbyt osobiste. Dwaj kapłani podpalili wiązki ziół, takich samychjakich używali zazwyczaj w swoich miotłach i niebawem komnatę Hezhi napełnił wonny, lecz gryzący dym. Trzeci zaintonował pieśń, której słowa były dla niej zupełnie niezrozumiałe, a w tym czasie czwarty z nich - ten, który dotychczas jako jedyny zabierał głos - odsłonił spowite w tkaninę mosiężne naczynie, gruby cylinder wielkości ludzkiej głowy. Z boku cylindra wychodziła skośnie rurka, na wy- sokości jego górnej krawędzi zakończona perforowaną kulką. Cho- ciaż przyozdobione bogatym ornamentem, naczynie bez wątpienia przypominało konewkę, za pomocą której Hezhi polewała swoje rosnące w doniczkach rośliny. Kapłan odstawił konewkę na bok i rozsupłał zwisający z pasa mieszek, skąd dobył pęczek wilgotnych ziół. - Otwórz usta - powiedział. Posłusznie rozchyliła wargi, usiłując ukryć wahanie, nie chcąc by dostrzegł jej niepokój lub strach. Zioła były gorzkie, zapełniły jej niemal całe usta. - Przełykaj ślinę ilekroć przyjdzie ci ochota, ale cały c/as trzymaj je w buzi - ostrzegł kapłan surowym tonem. Hezhi pokiwała głową, niezdolna wyrzec choćby słowa. Udzieliwszy jej pouczenia, kapłan dołączył do śpiewających braci, a ich pieśń zdawała się nie mieć końca. Po pewnym czasie Hezhi zaczęła zastanawiać się, czy cały rytuał nie sprowadzał się do śpiewania. Często musiała przełykać napływającą jej do ust gorzką ślinę. Raz jeszcze podjęła próbę skupienia myśli na tym, co się działo, połączenia faktów w sensowną całość. Zrozumienia, zanim doścignie ją los. Być może, wciąż jeszcze było coś, co mogła zrobić. W pewnym momencie myśl ta wydała się jej jednak dziwnie zabawna, a czym dłużej nad tym się zastanawiała, tym zabawniejszy stawał się ten pomysł. Poszczególne myśli rodziły w jej głowie dziwne echo, jak gdyby ktoś potrząsał słojem napełnionym ziarnami fasoli. A kiedy sufit zawirował jej przed oczami, pojęła, że coś jej zrobili. Poczuła swoje serce łomocące w oddali, jakby zupełnie nie związane z jej ciałem i w okamgnieniu nienaturalna wesołość znik- nęła bez śladu, ustępując miejsca zimnemu przerażeniu, jakiego nie doświadczyła nigdy przedtem. Już było po wszystkim, uprzytomniła sobie nagle. To, czego chcieli się o niej dowiedzieć, czymkolwiek by to nie było, wyczytali już z jej nagiego ciała. Została otruta i za chwilę umrze. Niebawem jej serce rozerwie się na strzępy i to będzie koniec wszystkiego. Zebrała siły, by powstać, ale natychmiast wy- rosła przy niej dwójka kapłanów i przymusiła do pozostania w łóżku. Usiłowała krzyczeć, lecz zioła dławiły głos, zdawały się pęcznieć, wypełniać całą głowę. Dlaczego odprawiła Tsema? On by ją urato- wał, pozabijał kapłanów, zabrał w bezpieczne miejsce... Dłonie kapłanów były zimne, twarde, ale wkrótce nie czuła także ich dotyku. Ciało jej zniknęło niczym duch i wszystkim, co z niej pozostało, były jedynie wystraszone, roztrzepotane myśli w jej gło- wie. Jednak nawet one nie dawały się uładzić. ,,Po/wólcie mi zatem umrzeć" - pomyślała z rezygnacją. Zbli/ył się do niej kapłan z konewką. Hezhi uprzytomniła sobie, że nikt już jej nie trzyma, raz jeszcze spróbowała poderwać się na nogi, ale ciało zupełnie odmówiło jej posłuszeństwa - nie miała jakiejkolwiek władzy nad mięśniami, tak jakby ich nie było. Potem jednak w próżni doznań, tam, gdzie spodziewać się nale- żało palców stóp, poczuła słabe mrowienie. Skupiła się na nim. usiłując pojąć bieg wypadków. Kapłan polewał wodąjej stopy. Ciec/ zdawała się spadać niezwykle wolno, wnikając w głąb nieistnieją- cych członków i to właśnie stamtąd dawało o sobie znać swędzenie, rac/ej z głębi ciała niż z powierzchni skóry. Przesuwał konewkę w górę jej ciała, a w miejscu, gdzie spadła na nie woda, pojawiało się owo uczucie. Kiedy woda dotknęła miednicy i skropiła brzuch, coś zaczęło rosnąć. Hezhi wyobrażała sobie, iż lak właśnie musi czuć się roślina, gdy wystrzeliwszy z nasienia, zmier/a ku światłu. To coś było po- czątkowo małe, potem stało się większe. Unosiło ze sobąjej myśli, ale tak/e przeciskało się między nimi, dziwne i obce, będące i zara- zem nie będące jej częścią. Wszystkie jej rozpierzchłe, przerażone myśli, nagle skupiły się wokół niego niczym pochlebcy wokół króla. ,,A więc to jest to - pomyślała z niezachwianą pewnością. - Właśnie to chcieli zobaczyć, tę rosnącą rzecz". Jej bezsilność wobec własnej nagości straciła nagle wszelkie znaczenie. Zniknął też lęk przed tym, ze podano jej truciznę, gdyż teraz już wiedziała, czego winna obawiać się naprawdę. Tym czymś była ona sama. Jeżeli oni to zobaczą, jeżeli to stanie się dostatecznie duże, by mogli je ujrzeć... Zamknęła oczy, usiłując znaleźć sposób na wepchnięcie tego czegoś z powrotem w głąb siebie. Początkowo niezwykły twór zdawał się pozostawać całkowicie poza jej kontrolą, wnet spostrzegła jednak, iż w miarę jak starał się wydostać na zewnątrz tak, by ujrzeli go kapłani, rozciągał swe kształty, stając się cienki i słaby. Gdyby mu pomogła - a jakaś część jej świadomości tego pragnęła - uciekłby na wolność, przybierając postać prawdziwego drzewa, obsypanego kwieciem, nie pozostawiającego cienia wątpliwości. Teraz, kiedy już to wiedziała, rozumiała też, że swą siłę w znacznej mierze czerpał z jej pragnienia przywrócenia mu swobody. Gdzieś w głębi umysłu natrafiła na pęd, szarpnęła do dołu. Odnalazła więcej takich pędów, splotła je w sznurek, potem w linę. Mocno zacisnęła na niej dłoń i pociągnęła z całej mocy. Przez chwilę obie siły trwały w równowadze, po czym wolno, niezmiernie wolno, siła prąca na zewnątrz - twór, który miała w sobie - zaczął się kurczyć, stał się grubszy lecz mniejszy, stał się drzewem ponownie wtłoczonym w nasiono. Ukrytym. Zaledwie to nastąpiło, jej myśli ponownie straciły spójność i pomknęły na wszystkie strony niczym wystraszone ryby. - Dopilnuj, żeby resztę dnia spędziła w łóżku - usłyszała wypowiadający polecenie głos, a zaraz potem odpłynęła w ciemność. Kiedy się obudziła, zapach dymu zastąpiła woń kwiatów. Oka- zały bukiet czerwonego i niebieskiego kwiecia stał w wazonie opo- dal łóżka. W rogu komnaty siedział na posadzce Tsem z głową wspartą o podciągnięte pod brodę kolana. Potrząsnęła głową, aby odpędzić oszołomienie. Zioła nie straciły jeszcze całej mocy, ale przynajmniej czuła ponownie swoje ciało. Na próbę poruszyła nogami. W ustach jej zaschło, utrzymywał się w nich również przykry posmak, ale zioła na szczęścia zniknęły. Na dworze było ciemno, z dziedzińca dolatywał świergot świerszczy. Migotanie świetlików upewniło ją, iż noc dopiero co się zaczęła. Spróbowała stanąć na nogi. Nadszedł Tsem zaniepokojony jej ruchem. - Zostań w łóżku, księżniczko - rzucił ostrzegawczo. - Przyniosę ci wszystko, czego potrzebujesz. - Muszę siusiu, Tsem. - odrzekła, sięgając po stojący pod łóżkiem nocnik. Tsem zarumienił się i odwrócił wzrok. Hezhi uprzy- tomniła sobie, że w dalszym ciągu była naga. - Możesz mi przynieść koszulę - oznajmiła, a Tsem po- spiesznie wyszedł z komnaty. - Nie zabrali mnie - powiedziała, kiedy wrócił. - Nie - potwierdził Tsem. - Dlaczego? - Nie wiem. Zazwy... -Głowa Tsema podskoczyła gwałtów- nie, zaś jego ciałem przez dłuższą chwilę targały silne konwulsje. Do oczu przypatrującej się temu bezsilnie Hezhi napłynęły łzy. - Nieważne - wykrztusiła. - Zapomnij o tym. Zapomnij, że o to pytałam. Do komnaty weszła Qey, rzuciła okiem na dochodzącego do siebie Tsema. - Witaj, Qey. - Czy jesteś głodna, maleńka? - spytała Qey. - Ani trochę. Ale chętnie napiję się wody. Qey skinęła głową i wyszła. Nie zabrali jej, a zatem ich próba nie przyniosła oczekiwanych wyników. Ale to właśnie ona, tak czy inaczej, przesądzi ojej losie. Gdyby to siedzące w niej "coś" ukazało się, znikłaby bez śladu, skoro zaś do tego nie doszło, zostanie przeniesiona do królewskiego skrzydła. - Qey - zapytała, gdy kobieta zjawiła się z powrotem. - Qey, czy teraz przeniosę się do Sali Momentów? Qey potrząsnęła głową. - Nie, maleńka. Według kapłanów nie nadszedł jeszcze wła- ściwy czas. Zostaniesz tutaj jeszcze trochę. A zatem próba nie przynosiła jednoznacznej odpowiedzi "tak" lub "nie". Kapłani chcieli dostrzec w niej ową moc. W jakiś sposób to natura - nie zaś sama obecność - tamtego "czegoś" decydowała ojej losie. Tylko dlatego, że kapłani uzyskali niekorzystny rezultat, mogła pozostać tu, gdzie była - pozostać w istocie dzieckiem. To zaś oznaczało, jak już napomknął kapłan, kolejne "obrzędy". Ona zaś wiedziała, wiedziała bardzo dobrze, że po raz drugi nie zdoła stłumić w sobie tamtej siły. Następnym razem ujawni ona swe ist- nienie i Hezhi będzie albo zbawiona albo potępiona. Wnet usnęła ponownie i zbudziła się wraz ze wschodem słońca. Czuła się znacznie lepiej. Nadal wprawdzie spowijało ją coś na kształt całunu tłumiącego obrazy i dźwięki, wkrótce jednak zaczął on z niej opadać niczym martwa skóra z węża. Kiełbaski, które upiekła Qey były smaczne, huzh ze śmietaną i sosem z granatów jeszcze smaczniejsze. Prawdę mówiąc, było to ulubione śniada- nie Hczhi i dziewczyna była wdzięczna Qey za przygotowanie aku- rat tych potraw. - Niemi nie będzie - powiedziała do zmartwionej kobiety.- Czuję się o wiele lepiej. - Bałam się... - Qey urwała i bez powodzenia spróbowała się uśmiechnąć. - Rada jestem, że miewasz się lepiej - rzekła w końcu. - Skłamałaś co do mego krwawienia, Qey. Nie wolno ci tego więcej robić. - Hezhi, są rzeczy, których nie rozumiesz... - Rozumiem więcej niż myślisz - odparła. - Wiem też, że nie możesz powiedzieć mi więcej, zatem nie czyń sobie wyrzutów z tego powodu. - Och, zawsze byłaś bardzo bystrym dzieckiem, Hezhi. Nawet kiedy leżałaś jeszcze w kołysce, spoglądałaś na mnie tak jakoś dziwnie... - głos odmówił jej posłuszeństwa. - W każdym bądź razie - podjęła Hezhi po chwili kłopotliwe- go milczenia - nie chcę, żebyś więcej tak kłamała. Kiedy będą mnie badać następnym razem, zapewne odkryją, iż zaczęłam krwawić. Rozumiesz? Nie chcę, żeby kłamstwo wpędziło cię w kłopoty. Qey milcząco pokiwała głową. - Qey... - Hezhi wpakowała w usta kolejny kęs chleba nasą- czonego śmietaną i sosem. - Qey, jeśli zabroniono ci o tym mówić, nie mów. Ale czy będę mogła cię widywać po przeprowadzce do królewskiego skrzydła? - No cóż, ja... Nie, to nie jest zabronione. Możesz przychodzić, żeby się ze mną zobaczyć, ilekroć przyjdzie ci na to ochota, a Tsem oczywiście będzie ci towarzyszyć. Nie sądzę jednak, żebyś miała na to czas. Będziesz miała tyle nowych zajęć, tylu nowych przyjaciół... - Qey pobłażliwie poklepała ją po nodze. - Odwiedzanie jakiejś staruszki szybko ci się znudzi. - Co będziesz robić Qey, kiedy odejdę? - Och... sama nie wiem. Pewnie zajmę się wychowaniem jakiejś innej małej dziewczynki albo chłopczyka. Lubię to zajęcie. - Naprawdę? Czy wychowywałaś kogoś przede mną? Qey przerwała jedzenie i siedziała ze wzrokiem utkwionym w talerz, jak gdyby widziała tam coś ważnego. Hezhi zastanawiała się, co też to mogło być. Może czyjaś twarz? - Tak, wychowywałam - odrzekła, na próżno usiłując się uśmiechnąć. - To był mały chłopiec. - Czy go znam? Jak miał na imię? Qey zacisnęła usta, głęboko westchnęła i, wyraźnie poruszona, wstała z miejsca. - Muszę pozmywać - rzekła stłumionym głosem. - Hezhi, kochanie, odpocznij sobie nieco. Odprowadziła wzrokiem kroczącą dziedzińcem Qey, po czym udała się do swojej komnaty i przebrała w wygodną suknię. Jak umiała najlepiej bez asysty Qey, doprowadziła też do porządku włosy. Potem odszukała Tsema i razem z nim poszła do biblioteki. Tego dnia katalogowanie przerastało jej siły, o czym zakomuni- kowała Ghanowi. Przyjął to skinieniem głowy, nie pytając o przy- czynę ani nie popadając w złość - w każdym bądź razie nie z jej powodu. - Rano wpadła tu banda modnisiów - burknął. - Chłop- ców szukających poezji. Nie chodziło im jednak o prawdziwą poezję, tylko o uchodzące za nią dziś na dworze marne rymowan- ki. Mieli ze sobą nakaz, toteż nie mogłem ich powstrzymać. Prze- wrócili mi pół biblioteki, zanim znalazłem pretekst, żeby się ich pozbyć. - Może byłoby lepiej wskazać im po prostu to, czego szukali - zauważyła Hezhi. Ghan prychnął. - Tego, czego szukali, tutaj nie ma. Powinni przejrzeć prywat- ne biblioteki starszych kolegów, a nie Królewską Bibliotekę. Idioci. - Przepisał kilka słów z kopiowanej księgi. - W każdym bądź razie możesz zrobić po nich porządki. - To akurat mogę - odparła Hezhi. - Jeszcze jedno, Hezhi... - Spojrzała przez ramię. Wciąż ogarniało ją zdumienie, gdy używał jej imienia, nie zaś ,,ty" albo sarkastycznego "księżniczko". - Od jutra nie będę już korzystać z twojej pracy. - Co takiego? - wykrztusiła. - Ghan, co ja zrobiłam? Prze- praszam, cokolwiek by to nie było. - Tak. Nie wątpię. Jeśli chcesz wiedzieć, zrobiłaś to, że wypeł- niłaś warunki umowy. Spłaciłaś swój dług. - Ale... - Twój ojciec wszystko bardzo dokładnie określił w swoim zarządzeniu. Spotkałaby mnie kara, gdybym jutro domagał się nadal twojej pracy. Dług jest wyrównany, Hezhi. - Ale jest jeszcze tyle pracy - zaoponowała. - Na wszystko nie starczy ci czasu. Kto skopiuje ten manuskrypt, jeśli zajmiesz się ustawianiem ksiąg na półkach? - Jakoś dawałem sobie radę na długo przed twymi urodzinami, księżniczko, poradzę też sobie jutro i pojutrze. Nawet na nią nie spojrzał, zajęty kopiowaniem. Hezhi stała przed nim, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. W końcu Ghan przerwał pisanie i wyprostował się na stołku. - Coś jeszcze? - zapytał łagodnie. - Tylko to. - Hezhi pochyliła się nad stołem, złapała stronicę starej księgi, którą Ghan właśnie przepisywał i mocno szarpnęła, tak że nagle pojawiło się rozdarcie wielkości paznokcia. Ghan przypatry- wał się jej przez chwilę, po czym, po raz pierwszy od czasu gdy go poznała, zachichotał; zaniósł się prawdziwym, szczerym chichotem. - No tak - powiedział. - Poustawiaj tamte książki i przyjdź tutaj jutro. Pozostały jej do ustawienia ostatnie trzy tomy, kiedy za pleca- mi usłyszała ciche chrząknięcie. Odwróciwszy się, stanęła twarzą w twarz z młodym mężczyzną, co najwyżej dwudziestolatkiem. Mężczyzna był wysoki, miał szczupłą twarz, doskonale pasującą do delikatnego, orlego nosa. Nosił prostą, szarą tunikę, a jednak Hezhi pomyślała, że wyglądał w niej elegancko. - Wybacz mi, pani - rzekł z lekkim ukłonem. - Zdaje się, że dobrze znasz to miejsce. - Bibliotekę? Sądzę, iż chodzi panu o Ghana. To on tutaj rządzi. - A... tak, mówiłem z nim. Wpuścił mnie tutaj, ponieważ mam nakaz od kapłanów, ale powiedział... Zaraz, zaraz, jak on to ujął? "Nie posunę się tak daleko, by udzielić ci jakiejkolwiek pomocy". Hezhi przyjęła te słowa z uśmiechem. - To jest właśnie cały Ghan. Prawdopodobnie oznacza to jed- nak, że także i ja nie powinnam panu pomagać. - Rzuciła baczne spojrzenie w stronę mistrza, ten jednak wydawał się bez reszty zajęty swoją pracą kopisty. Hezhi wzruszyła ramionami. Pomimo oszała- miającego działania ziół - a może właśnie z tego powodu - było jej dziwnie lekko na duszy. Ten człowiek był taki miły w obejściu. - Jakiej pomocy pan potrzebuje? - spytała. - Wstąpiłem niedawno w szeregi Królewskich Inżynierów... - Czy jesteście częścią stanu kapłańskiego? - Tak, pośrednio. Inżynierowie zajmują miejsce gdzieś między kapłanami, a cesarzem. Mówi zresztą o tym ich nieoficjalna dewiza. - Przepraszam - rzekła Hezhi. - Proszę mówić dalej. - Ojciec mój jest kupcem i nie ma nic wspólnego z królewskim rodem. Wielu inżynierów wywodzi się właśnie z kupieckiego stanu i niskie urodzenie wcale w tym nic przeszkadza. Mówię to wszystko, byś pani zrozumiała, że nie wiem absolutnie nic o starym piśmie. Stanowi ono dla nie nieprzeniknioną tajemnicę. Hezhi wzniosła oczy ku niebu. - Myśli pan, że znają je szlachetnie urodzeni? Większość męż- czyzn w pańskim wieku uchodzi za wybitnie uzdolnionych, jeżeli zdoła cokolwiek przesylabizować. - No tak, teraz czuję się nieco lepiej, ale to mnie w nic/ym nie przybliża do rozwiązania problemu. - A na czym on polega? - Moje pierwsze zadanie polega na zaprojektowaniu systemu rur ściekowych łączących nowy pałac 7 gmachem, budowę które- go rozpoczynamy za kilka miesięcy. Jest to doprawdy pomniejsze przedsięwzięcie, ale nie mogę go dobrze wypełnić bez dogłębnego poznania starego systemu, do którego mam się dowiązać i szczerze mówiąc, brakuje mi wiedzy o podziemnych budowlach i kanalizacji w ogóle. - Rozłożył ręce i zniżył głos do szeptu. - Jeżeli zawiodę, to myślę, że zostanę odesłany do ojca i skończę jako pilot na jednej z jego łodzi. A tego bardzo bym nie chciał, toteż zwracam się do ciebie, pani... Hezhi skinęła głową, przekonana motywacją młodego człowie- ka. Tylko nieliczni spośród trafiających do biblioteki wykazywali zainteresowanie jakimkolwiek zagadnieniem. Większość stanowili skrybowie sprawdzający stare kupieckie umowy albo genealodzy ustalający rodzinne koligacje. Ich poszukiwania były lakoniczne, pozbawione ambicji oraz zapału. Ten młodzieniec natomiast na- prawdę chciał się uczyć, a ona dobrze go rozumiała. - No cóż - zaczęła. - Wiele z tego, czego pan szuka bę- dzie zapisana pismem sylabicznym, więc sporo może pan zdziałać bez znajomości glifów. Nowy Pałac wzniesiono po wprowadzeniu sylab, więc z pewnością inżynierskie teksty zapisano w taki właśnie sposób. Młody mężczyzna pokręcił głową. - Fascynujące. Od początku wyglądała mi pani na osobę inte- ligentną. Jakże jednak mam odszukać te książki? Tomy zdają się zalegać na półkach zupełnie bezładnie, a ksiąg jest tak wiele... - Wyjaśnię panu na czym polega katalog - odparła. - Właś- nie idę odstawić na miejsce te książki. Pokazała mu numery wymalowane na półkach i odpowiadające im numery w książkach. Z niejaką dumą zaprowadziła go nawet do tomów, które własnoręcznie opisała i umieściła na półkach. Na młodym inżynierze wywarło to spore wrażenie. Wytłumaczyła mu zasady korzystania z katalogu, on zaś zdawał się wszystko rozumieć. Okazał się też człowiekiem taktownym, gdyż podziękował i odszedł, zanim zdążyła poczuć znużenie udzielaniem odpowiedzi na jego pytania. Tego popołudnia zdołała jeszcze wygospodarować kilka chwil na swoje poszukiwania, ale myślami wracała nieustannie do tamtego mężczyzny i jego pytań. Wspomniał chyba o czymś ważnym... Nagle doznała olśnienia. "Ścieki". Pierwsza Dynastia nie budo- wała kanalizacji, za to Druga czyniła to z rozmachem. Być może część starożytnych kanałów przetrwała pomimo powodzi. W końcu, w odróżnieniu od zasypanego budynku, który przeszukiwała razem z Tsemem, zostały one zaprojektowane tak, by działać pod ziemią. Dodając do tego fakt, że nie cały pałac uległ zasypaniu - fragmenty zachodniego skrzydła pamiętały czasy Drugiej Dynastii - oraz uwagę inżyniera o potrzebie dopasowania nowej kanalizacji do starej, stworzyła w głowie niemal kompletną układankę. Miała ona postać mapy ukazującej plątaninę kanałów i tuneli przebiegających pod starymi budynkami, a nawet je przecinających, łączących się pod ziemią z coraz to nowszymi budowlami. Przed Hezhi otwierał się zupełnie nowy obszar poszukiwań, gdyż dotychczas zajmowała się jedynie rurami doprowadzającymi do pałacu wodę. Jeśli mieć będzie mapy wszystkich tych urządzeń, z pewnością odnajdzie drogę do D'ena. Właściwie mogłaby nawet wykonać część pracy za mło- dego inżyniera. Przy okazji zaskarbiłaby sobie jego wdzięczność, co - musiała przyznać - byłoby raczej przyjemne. Ścieki! Poszła zapytać Ghana o numer katalogowy. W kilka dni później miała już zaczątki mapy. Pracowała nad nią na tyłach biblioteki, z dala od ciekawskich oczu. Ghan niechętnie dał jej trzy kolory atramentu, dzięki którym mogła zaznaczyć stary zruinowany pałac na czarno, starożytne wodociągi na niebiesko, a ścieki na czerwono. Sporządziła też odrębną mapę pałacu w jego stanie obecnym, próbując dopasować ją do hipotetycznej mapy pogrzebanego miasta. Zajmowała się tym wieczorami, a także pod- czas przerwy na posiłek. Ghan powiedział, że z powodu zniszczenia kolejnej książki ponownie wystąpił o przedłużenie jej terminu. Cho- ciaż rozporządzenie ojca w tej sprawie jeszcze nie nadeszło, Hezhi pracowała przy katalogowaniu i naprawie książek tak samo jak przez kilka ostatnich miesięcy. Właśnie zajęta byłą katalogowaniem, kiedy zjawił się inżynier. - Witaj, pani - powiedział. Odpowiedziała mu skinieniem głowy. - Wiesz, pani, zapomniałem spytać cię o imię, gdy byłem tu ostatnim razem - podjął z lekkim zakłopotaniem. - Hczhi - powiedziała. - Hezhi Ychd... Hezhi. - Z jakie- goś powodu wydawało się jej ważne, żeby ten młody mężczyzna nie nazywał jej "księżniczką". Było to doprawdy absurdalne, zwa- żywszy jego niskie pochodzenie, ale w głębi duszy czuła radość z zatajenia swej tożsamości. Później, kiedy już przeniesie się do Sali Momentów, może mu powie, a on popadnie w zdumienie. Może będzie opowiadać przyjaciołom, jak to rozmawiał z samą księżniczką. - A ja jestem Yen, syn Chwena. Chciałem podziękować ci za pomoc, chociaż na razie nie miałem czasu, żeby przejrzeć katalog. - Tego się spodziewałam - odrzekła Hezhi. - Ja natomiast któregoś dnia znalazłam nieco czasu i spisałam książki, do których warto zajrzeć. Pierwsze trzy napisano pismem sylabicznym, więc nie będzie z nimi żadnych kłopotów. Ostatnia to już stare pismo, ale nie ma to większego znaczenia, gdyż najważniejsze są w niej rysunki, które może zechcesz obejrzeć. - No, no - Yen nie odrywał wzroku od skrawka papieru. - Cóż za wspaniałomyślność z twojej strony, o pani... - Możesz mówić do mnie Hezhi - oznajmiła "łaskawym" tonem, jakiego używały damy na dworze. Yen uśmiechnął się, sądząc, iż przedrzeźnia owe damy. Jej uszy pokraśniały, jako że w istocie starała się mówić głosem osoby dorosłej. - Hezhi - zaczął ponownie. - Nie wiem, jak mam ci odpłacić za twą uprzejmość. Zbyła go machnięciem ręki. - Zajęło mi to tylko chwilę, naprawdę. Proszę, nie mówmy o tym więcej. - Dobrze - rzekł z lekkim ukłonem. - Raz jeszcze dziękuję. - Z papierem w dłoni oddalił się między półki na poszukiwanie zanotowanych numerów oraz tytułów. Wnet bez reszty pogrążył się w pracy. Hezhi zauważyła, że od czasu do czasu zapisywał coś na przyniesionym ze sobą zwoju papieru. Wieczorem, w drodze do domu. Tscm zagadnął Hezhi o Yena. - Yen, syn Chena? Nawet nic szlachcic? - Nie - odparła Hezhi. - Jest inżynierem. Pomagam mu znaleźć kilka książek. - Często się uśmiecha - zauważył Tsem. - Za często. - Ty też często byś się uśmiechał, gdybyś po raz pierwszy trafił do pałacu. Martwiłbyś się bowiem, że brak twego uśmiechu mógłby kogoś obrazić. - Być może. Myślęjednak, że dużo z nim rozmawiasz. - Tsem wzruszył ramionami. - Tsem, dwa razy to nie jest dużo. Olbrzym zamilkł, a Hezhi uprzytomniła sobie, że mogła go urazić. Ostatnio niewiele z nim rozmawiała, a przecież od momentu zniknięcia D'ena stał się jej najlepszym przyjacielem. Oczywiście, nigdy nie zastąpił jej D'ena - Tsem zawsze przypominał jej, że jest jej sługą i to rzutowało w pewnym stopniu na ich związek, nawet jeśli bardzo się nawzajem lubili. - Chodźmy do fontanny na dachu, Tsem. Chcę popatrzeć na miasto. - Qey mówiła, że powinniśmy wcześnie wrócić do domu... - zaczął Tsem, ale umilkł, widząc, że Hezhi wznosi oczy ku niebu. - Daj spokój, Tsem - powiedziała, kierując swe kroki w in- ną stronę. Wkrótce przemierzali już pomieszczenia opuszczonego skrzydła. - To może być niebezpieczne - zauważył Tsem. - Jeżeli jakiś duch zdołał zaatakować cię w Sali Momentów, tutaj, gdzie kapłani zaglądają bardzo rzadko, może to uczynić znacznie łatwiej. Słysząc te słowa, Hezhi zawahała się, lecz tylko na chwilę - Przychodzimy tutaj od lat i nigdy nie wydarzyło się nic złego. - Wszystko się zmienia, księżniczko. Doszli do schodów i rozpoczęli wspinaczkę w górę. - Wierzę, że mnie obronisz - dodała. - Czy to dlatego mnie odesłałaś, kiedy przyszli kapłani? - zapytał. Głos miał łagodny, lecz znać w nim było gorycz. Spojrzała na niego z góry. - To byli kapłani. Przecież nie potrzebuję obrony przed kapła- nami, czy tak? Tsem nic odpowiedział, a jego usta zacisnęły się w wąską linię. Zmierzch zabarwił Nhol odcieniami rdzy oraz żółci. Rzeka przy- brała barwę roztopionej miedzi, piękną aż do bólu. Hezhi wpatrywa- ła się w nią z zachwytem. - Chyba wychodzisz do miasta, co Tsem? - Często, księżniczko. Qey posyła mnie po przyprawy i mięso. - Czy mogłabym pójść z tobą następnym razem? Tsem potrząsnął głową. - Nie poza obręb murów. Jeszcze nie teraz. - A kiedy? Gdy przeprowadzę się do Sali Momentów? - Tak. Hezhi pokiwała głową. Było tak, jak podejrzewała. Powiodła palcem ponad miastem, nad wielkim zigguratem, z którego nieustan- nie spływała woda oraz groblą oblepioną tysiącami małych domków. - Czy zabierzesz mnie tam, gdy osiągnę odpowiedni wiek? - Oczywiście, jeśli takie będzie twe życzenie. - To dobrze. Popatrzyła w dół Rzeki, potem przeniosła spojrzenie w górę biegu, usiłując wyobrazić sobie, gdzie zaczyna swój bieg i ile prze- bywa mil zanim wpłynie do Nhol. Czy tam, w górze Rzeki, rosły lasy, które oglądała w snach? Najpierw, oczywiście, była pustynia, rozciągnięta na przestrzeni większej niż potrafiła to sobie wyobrazić. Księgi poświęcone geografii mówiły, że Rzeka rodziła się w pewnej górze, daleko stąd, nie wspominały natomiast ani słowem o jej wyglądzie. Góra ta nazywała się po prostu Sheleng, "Wypływająca Woda", a wzmianki o niej spotkać można było w wielu starożytnych legendach. Hezhi zawsze wyobrażała ją sobie jako doskonałą, suro- wą, wielką nagą skałę, spiczastą jak rysunki gór na mapie. Oczywi- ście, na własne oczy nigdy nie widziała żadnej góry. - Tsem - powiedziała cicho. - Odesłałam cię, ponieważ nie chciałam, żeby coś ci się stało. Jesteś moim jedynym przyja- cielem. - Ochrona ciebie to mój obowiązek, księżniczko. - Wiem. Zawsze robisz to bez zarzutu. Ale nie przed kapłana- mi. Tsem. Gdybyś skrzywdził kapłana - gdybyś nawel tylko do- tknął któregoś z nich bez pozwolenia - zamęczyliby cię na śmierć, a ze mną i tak zrobiliby to, co zamierzali. - Ale przynajmniej by za to zapłacili - wymamrotał Tsem. - Na Rzekę, drogo byś ich kosztowała. - Na Rzekę? Czy sądzisz, że ja Rzekę obchodzę, Tscm? Co- kolwiek mnie spotyka, dzieje się z woli Rzeki. Jestem jej częścią, tak jak mój ojciec, tak jak kapłani. Wszystko co trafia do Nhol, jest przynoszone przez Rzekę, prawda? Tsem nie odpowiedział, tylko stanął obok niej, przy balustradzie. Rzeka gasła razem ze słońcem, zamieniając swą miedź na bardziej spłowiały odcień. Niebawem pochwyci gwiazdy oraz księżyc i zamk- nie je w swym zmętniałym nurcie. Hezhi od niechcenia zaczęła zastanawiać się, gdzie mieszkali kupcy i gdzie mógł stać dom Yena. Może tam, w pobliżu skupiska statków. Widoczne tam domostwa nie były piękne, sprawiały jednak wrażenie wygodnych i przestron- nych. Omal nie spytała o to Tsema, lecz powstrzymała się na widok malującej się na jego twarzy zadumy. W chwilę później potężna dłoń Tsema pogładziła ją delikatnie po włosach. - Wracajmy, księżniczko - powiedział. - Kolacja będzie całkiem zimna, a Qey jeszcze zimniejsza. - To się już skończyło, prawda, Tsem? - spytała, zaskoczona, że ma ochotę płakać, właściwie bez żadnego konkretnego powodu. - Co się skończyło, księżniczko? - Dzieciństwo. Już nie jestem dzieckiem, prawda? Na twarz Tsema wypłynął uśmiech równie słaby, jak ostatnie promienie słońca. - Nigdy nie byłaś dzieckiem, księżniczko. Znowu pogładził ją po włosach. Pohamowała łzy. Razem z Tse- 1 mem poszli do domu, a za ich plecami Rzeka przyoblekła się w szarość. VII Potwór w Brzuchu Kruka Perkar zmienił zdanie o ciemnościach minionej nocy. W jaskini bez wątpienia było jeszcze ciemniej. Na myśl przyszły mu żuki, które jako młody chłopiec topił w smole. Zastanawiał się, czy gdyby cały zanurzył się w smole, ciemność byłaby równie wielka. Ale, rzecz jasna, smoła okazałaby się bardzo gorąca, a ciemność z nią związana byłaby najmniejszym z jego zmartwień. To, czym należało martwić się naprawdę, było ich obecne położenie. Brak światła stanowił poważną niedogodność, przerażał, prócz niego mieli jednak inne, o wiele poważniejsze kłopoty. Wyglądało na to, że ani czas ani miejsce nie sprzyjały głośnemu wypowiadaniu takich myśli. - Będziemy musieli rozpalić pochodnię - wymamrotał Apad. - A niech cię, Perkarze, że też musiałeś otwierać usta. Tuż nad uchem Perkara rozległ się głośny śmiech i w jaskini pojaśniało. Wsparty o ścianę Lemeyi trzymał się za brzuch. - Będziemy musieli rozpalić pochodnię - zaskrzeczał radoś- nie wysokim, przenikliwym głosem. - Będziemy musieli! - wył raz po raz. - Ścierwojadzie! - ryknął Apad, dobywając miecza. - Po- śmiej się teraz! - Pośmiej się teraz! - powtórzył Lemeyi i pogroził Apadowi palcem. Apad dziko warknął i runął naprzód ze wzniesionym wysoko mieczem. Perkar stał jak skamieniały, a z otumanionego mózgu ku jego wargom wolno przeciekały słowa protestu. Apad wcale nie żartował ani nic groził; chęć dokonania zabójstwa miał wypisane na twarzy. W swym ataku fatalnie się jednak przeliczył. Bez wątpienia nigdy nie ćwiczył władania mieczem w ciasnej jaskini. Ostrze jęk- nęło rozpaczliwie w zetknięciu z niskim stropem tunelu, na ziemię poleciały iskry. Apad wypuścił broń i złapał się za nadgarstek. Jego atak omal nie odniósł jednak zamierzonego skutku. Chichot Leme- yi'ego przerodził się bowiem w histeryczne konwulsje, zaś jego twarz zmieniła barwę z czerwonej na purpurową. Zerkając ponuro spode łba, Apad postąpił naprzód i schylił się po miecz. - Nie! - ostro rzucił Perkar. - On jest nam potrzebny! - To prawda, Apadzie - poparł go Eruka. Apad zmierzył ocierającego łzy Lemeyi wzrokiem pełnym obrzy- dzenia i nienawiści. W końcu pokiwał jednak głową i przeciąg- nąwszy palcem po wyszczerbionym ostrzu, wsunął je do zdobnej pochwy. - Pytasz, dlaczego to robię - rzekł Lemeyi, gdy odzyskał wreszcie zdolność mówienia. - Oto jest odpowiedź. - Uszczęśli- wiony potrząsnął głową. - A teraz, jeśii wielcy wojownicy pragną iść dalej... - Zapraszająco wyciągnął rękę w głąb tunelu. Perkar poprzysiągł sobie nie zadawać Lemeyi więcej pytań. Zanurzali się coraz bardziej we wnętrzu góry, a Lemeyi zaczynał chichotać, ilekroć przypomniał sobie niedawny żart. Po pewnym czasie korytarz stał się szerszy, aż wreszcie idący ujrzeli rozległą, lśniącą komorę. Jej ogrom przywodził na myśl sklepiene niebieskie, tyle że usiane wielokrotnie większą liczbą gwiazd niż prawdziwe nocne niebo. Cała powierzchnia groty wysa- dzana była klejnotami, które lśniły promiennie w nienaturalnym świetle. Przez dłuższą chwilę Perkar stał z otwartymi ustami, gapiąc się w kaskady lśniących kryształów. W idealnej ciszy słychać było tylko ich oddechy oraz kapiącą gdzieś w oddali wodę. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił Lemeyi. - Karakasa Ngorna. - Kadakasa Ngorna - poprawił go Perkar, sądząc, że duch źle wymówił "Brzuch Góry". - Nie, nie - zaprotestował Lemeyi nieco urażonym tonem. - Karakasa. Brzuch Kruka. Kiedy kruk połknął słońce, spoczęło ono właśnie tutaj. Perkar przyjrzał się bacznie twarzy Lemeyi. Bez wątpienia był to żart. z drugiej jednak strony tak niewiele wiedział o tych bo- gach, i o ich upodobaniach... A Bóg Kruk lubił błyskotki, lśnią- ce jak słońce albo te kryształy. Czy możliwe, aby ta grota była jakimś' cudem częścią Karaka? Perkar uznał, że lepiej tego nie wie- dzieć. - Broń - nerwowo rzucił Apad. - Gdzie ona jest? - Okazujecie swoją śmiertelność z tak wielką niecierpliwością - prychnął Lemeyi. - Bardzo nam się spieszy - wyjaśnił Perkar. - Ależ oczywiście - odrzekł Lemeyi łaskawym, nie pozba- wionym sarkazmu tonem. - Proszę tędy. Poprowadził ich przez grotę. - Wiecie, to jest jego sala biesiadna - oznajmił. - Sala biesiadna? - spytał Apad. - A gdzie stoły i ławy? - Czyżbyś ich nie widział? Perkar pomyślał ze zdumieniem, że rzeczywiście coś dostrzega. Przed jego oczami grota zdawała się trzepotać niczym ptasie skrzyd- ła. Przez mgnienie oka widział pustą grotę, zaś w następnej chwili oglądał salę wspanialszą niż którakolwiek ze znanych mu w dama- kutach, zastawioną licznymi stołami oraz ławami oczekującymi przybycia gości. - Nic nie widzę - wymamrotał Apad. - Tedy jesteś całkowicie śmiertelny - oznajmił Lemeyi. - Czy nie ma w tobie ani odrobiny boskiej krwi? - Nie - odparł Apad. - Nie ma. I bardzo się z tego cieszę. - Oczywiście, oczywiście - powiedział Lemeyi. Perkar poło- żył dłoń na ramieniu Apada, które ponownie opadło ku mieczowi. Przyjaciel posłał mu rozeźlone spojrzenie, ale broń pozostała w po- chwie. Ruszyli w dalszą drogę. Perkar obszedł dokoła stół, podczas gdy Apad przeszedł jego środkiem. - No, ale ty - rzekł Lemeyi, spoglądając na Perkara - masz w sobie małą domieszkę złotej krwi, prawda? Perkar nie odpowiedział. Zdumiało go, że z Apadem sprawy miały się inaczej. Która rodzina nie miała wśród przodków jakiegoś boga? Najwyraźniej rodzina Apada. On zaś był z tego dumny. Kątem oka Perkar dostrzegł, że również Eruka okrążył stół. Przystanęli w przeciwległym końcu sali. - Dalej nie idę - oznajmił Lemeyi. -Jeśli pozwolicie, zacze- kam na was tutaj, a przypuszczam, że pozwolicie. Skarby są tam. - Wskazał im małą komorę boczną. - Możecie poprosić strażniczkę, aby pozwoliła wam obejrzeć skarby. - Strażniczka? - spytał Apad. - No tak, oczywiście. Niektórzy bogowie bywają chciwi, więc bogactwo trzeba chronić. - Co to za strażniczka? - wypytywał dalej Apad. - Po prostu idźcie tam i sami zobaczcie - odparł Lemeyi, pociągając następny łyk woti. - Ona i ja nie bardzo za sobą przepadamy, więc zaczekam tutaj. Perkar głęboko zaczerpnął tchu. Dotarł tak daleko, był w sercu góry stojącej w sercu świata. Myślał wyłącznie o swym wrogu na północy, o Odmieńcu. Nie mógł odejść z pustymi rękami, gdy od zwycięstwa dzielił go zaledwie krok. Bez słowa wszedł do bocznej odnogi groty. Komora bardzo przypominała Brzuch Kruka, była jednak wyraź- nie mniejsza. Przez to, że lśniące ściany wznosiły się bliżej, wnętrze wydawało się jeszcze wspanialsze. Perkar nie tracił jednak czasu na podziw, tylko bez przerwy wpatrywał siew strażniczkę od momentu, gdy ją ujrzał. Nie był pewien, czego się spodziewał - być może smoka, takiego jak ten spotkany przez Antu w Ekar Iru Antu. W grocie nie było jednak ani smoka ani jednookiego olbrzyma. Strażniczką oka- zała się bowiem kobieta w średnim wieku o miłej twarzy obrzeżonej czarnymi włosami poprzetykanymi gdzieniegdzie pasemkami siwi- zny. Nosiła prosty czarny strój, zaś na podołku trzymała piękną suknię, którą zapewne wyszywała. - Witaj - odezwała się, nie podnosząc głowy. Za nią na kamiennej półce spoczywał oręż. Miecze, proste i zakrzywione, miały ostrza gładsze niż szkło. Pomiędzy nimi bezładnie leżały przeróżne młoty, włócznie oraz kołczany pełne strzał. Pośród broni połyskiwały złote bransolety, flaszki woti, a także najprzeróżniejsze ozdoby wykonane rękami człowieka. - Babciu - powiedział ostrożnie Pcrkar. - Kim jesteś? - Dopiero teraz podniosła na niego oczy - szare, jakby odległe i lekko zamglone. - Pochodzę z klanu Kar Barku - wyjaśnił. - Imię me Perkar. Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie. - Perkar. A więc jesteś dębem, czy tak? - Tak właśnie brzmi moje imię. - Czy nadał ci je jakiś bóg? - Oczywiście. Bóg naszych włości dał mi je na cześć swego przyjaciela, drzewa dębu. Kobieta skinęła głową, podniosła wyszywaną suknię do oczu, żeby lepiej jej się przyjrzeć. - Czy twoi przyjaciele też tu wejdą? Perkar wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Przebywacie w złym towarzystwie, wiesz o tym? - Masz na myśli naszego przewodnika? - Mam na myśli Lemeyi. Jeśli was tu przyprowadził, musi sądzić, że zamierzacie jakąś niegodziwość. Co niegodziwego planu- jecie tutaj uczynić, Chłopcze Dębowego Drzewa? - Już nie jestem chłopcem - miękko odrzekł Perkar. - To ty tak uważasz. Dla mnie będziesz musiał to dopiero udowodnić. Co tutaj robisz? Perkar poczuł niepokój. Spodziewał się być może walki, ale nie takiej indagacji. - Podałem ci swe imię - powiedział. - Byłoby grzecznie, gdybyś podała mi swoje. - I cóż by ci z tego przyszło? - spytała. - Może znam poświęconą ci pieśń, więc mógłbym oddać ci cześć. Albo mój przyjaciel, Eruka, który jest bardem... Zbyła go machnięciem ręki. - O mnie nie ma pieśni, Dębie. Przynajmniej takich, jakie mógłbyś usłyszeć. A teraz, powiedz mi czego chcesz. A może sama mam zgadnąć? - Pragnę obejrzeć broń Pana Lasu. - No cóż, oto ona - odrzekła. - Widzisz ją. Czy masz ochotę przyjrzeć się jej z bliska? - Tak, o bogini, z wielką ochotą. Rozdrażniona, ściągnęła brwi. - Nie nazywaj mnie w ten sposób. - Nie wymieniłaś swego imienia, więc nie wiem, jak cię zwać. - Nie nazywaj mnie zatem w ogóle. - Przerwała wyszywanie i skrzyżowała dłonie na podołku. - Po co ci ta broń, Chłopcze Dębowego Drzewa? Aby zyskać chwałę w boju? Żeby kogoś zabić i zagarnąć jego damakutę? Wszystkiego tego możesz dokonać mie- czem, który juz masz. - Wcale nie mówiłem, że chcę je zabrać - zauważył Perkar. - Ale też temu nie zaprzeczyłeś. I dobrze, bo inaczej musiałbyś skłamać - powiedziała kobieta. - Czy sądzisz, że Lemeyi przy- wiódłby was tutaj, gdyby nie wierzył, iż ukradniecie choć jedną sztukę oręża? Do czego ci ich potrzeba? - Chcę zabić boga - oznajmił Perkar. - Oczywiście. A cóż takiego ów bóg uczynił, skoro tak bardzo go nienawidzisz? - Nic powiem ci tego, no chyba, że w ten sposób zdołam cię przekonać. Na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. - Nie mam niczego, co mogłabym ci dać, Perkar/e. Dopóki żyję, skarby nie opuszczą tej komnaty. - Co takiego? - Uwagę Pcrkara zaprzątnęły gorączkowe szepty u wejścia do komory. Stojący tam wciąż Apad z Eruką rozmawiali o czymś z Lemeyi. Bez wątpienia Perkar powinien wiedzieć, o czym mówili, wyglądało bowiem na to, że nadchodził moment prawdy. - A zatem muszę z tobą walczyć? - zapytał. - Ja nie umiem walczyć - odrzekła. - Jestem tylko starą kobietą. - Ale powiedziałaś, że dopóki żyjesz, broń nie opuści tego pomieszczenia. - Tak właśnie powiedziałam, ale nigdy nie mówiłam, że będę z tobą walczyć. Proszę. - Sięgnęła po jeden z mniejszych mieczy i, trzymając go ostrożnie za ostrze, podała Perkarowi. - Weź ten. Weź i odejdź. Zaskoczony Perkar ujął oprawną w mosiądz rękojeść miecza. Natychmiast w jego dłoni pojawiło się uczucie mrowienia, a ostrze zamigotało niczym wizerunek jakiegoś boga. Tak, jakby i ono zosta- ło zaledwie "wymalowane" na czymś głębszym i bardziej realnym. - Odejdź - powtórzyła. Perkar odetchnął głęboko i wolno zaczął wycofywać się z jaskini. Cały czas trzymał miecz w pozycji obronnej, gotów do walki na wypadek, gdyby kobieta przeobraziła się nagle w jakąś krwiożerczą bestię. Strażniczka jednak tego nie zrobiła. Westchnęła tylko i po- kręciła głową. W pobliżu wyjścia ze skarbca Perkar odłożył miecz na ziemię i dopiero wówczas wyszedł na zewnątrz. Po przejściu kolejnych dwóch kroków, nachmurzył czoło i z wściekłością zawrócił z po- wrotem. Schylił się po broń, zaledwie jednak wziął miecz do ręki, natychmiast odłożył go z powrotem. Siedem razy próbował wy- nieść miecz ze skarbca i za każdym razem odkładał go tam, gdzie leżał. - Jak ty to robisz? - zapytał w końcu. - Ja tego nie robię - padła odpowiedź. - Cały oręż związany jest z moją krwią, więc mnie nie opuści. - To kłamstwo - wysyczał za jego plecami Apad. - Perkarze, to czarownica. Czy nie czujesz czaru, jaki na ciebie rzuciła? Perkar oczywiście wiedział, że miał tutaj do czynienia z czarami. Przemożna chęć odłożenia miecza nie płynęła z żadnej części jego ciała, tego był pewien. A jednak, podejrzewanie tej kobiety o rzuca- nie uroku wydawało mu się czymś niewłaściwym. - Spróbuj ty - zaproponował Perkar Apadowi. A kiedy ten bez powodzenia ponawiał swe wysiłki, przypatrywał się bacznie kobiecie. Strażniczka siedziała w zupełnym bezruchu. Zrozpaczony Perkar wziął miecz i, zamiast skierować się do wyjścia, ruszył w głąb skarbca. Zdawało mu się, że w jej oczach dostrzega coś na kształt strachu, a może rezygnacji? - Zabijesz mnie - powiedziała. - Zabijesz, mnie, żeby ze- mścić się na tym bogu? - Nic przeciw tobie nie mam, pani - odrzekł Perkar. __ Zostawię cię w spokoju, jeśli powiesz mi jakim sposobem mogę zabrać stąd broń. Westchnęła. - Będziesz musiał mnie zabić. - Nie chcę tego uczynić. - Perkarze! - ostrzegawczo rzucił Apad za jego plecami. - Miej się na baczności! Uważaj na jej czary! Perkar zwrócił się ku Apadowi. - Myślę, iż czary te pochodzą od Pana Lasu, nie zaś od niej. - Nie bierz jej za Ludzką Istotę, Perkarze - zawołał Eruka od progu. Apad tymczasem wsunął się nieco w głąb skarbca. - Lemeyi ostrzegł nas przed jej ułudami. - Czy jesteś człowiekiem? - spytał Perkar. - A może bo- ginią? - Jaka odpowiedź ocali mi życie? - Perkarze! - ostrzegawczo krzyknął Apad, gdyż Perkar zbli- żył się do niej jeszcze bardziej. - Jak już powiedziałem, nie zamierzam cię skrzywdzić - powtórzył Perkar, czując jak w jego piersi powoli wzbiera złość - ale potrzebuję tej broni. Którym mieczem Pan Lasu starł się własno- ręcznie ze swym Bratem? Popatrzyła na Perkata z przerażeniem. Było to najsilniejsze uczu- cie, jakie dotychczas chłopak u niej zauważył. - Z Bratem? Z Odmieńcem? - Który miecz? Apad podszedł do półki i oglądał oręż, dotykając to tej. to tamtej sztuki. - O czym ty mówisz, Perkarze? Nic nas nie obchodzi jakiś tam brat. Potrzebujemy broni, która uśmierci Pana Lasu. O to ją pytaj. - Myślisz, że trzymałby tutaj narzędzie własnej śmierci? - spytała drwiąco. - Kim jest ten twój głupi przyjaciel, Chłopcze Dębowego Drzewa? Apad odwrócił się powoli od półki, a w jego oczach zamigotały niebezpieczne błyski. - Czego ty od nas chcesz, bogini-czarownico? Tracimy już cierpliwość. - Nie jestem boginią - odrzekła cichym głosem, w którym pobrzmiewała troska. - Nie zabijajcie mnie. - Ostrzegam cię - wrzasnął Apad. - Już walczyliśmy z bo- gami i to bez takich mieczy, prawda, Perkarze? - Zaczekaj jeszcze chwilę, Apadzie. - A na co tu czekać? Co się z tobą dzieje, Perkarze? Czy ty nie widzisz, kim ona jest? Igra z nami, czekając na nadejście przyjaciół, by wraz z nimi na nas uderzyć. - Dałabym wam tę broń, gdybym tylko mogła - zapewniła kobieta. - Proszę, brakuje mi tak niewiele czasu -jeszcze tylko parę miesięcy. Jestem tutaj tak długo. - Zamrugała i Perkar ze zdumieniem spostrzegł, że spod jej powiek wypłynęły łzy i wolno potoczyły się po twarzy. - Nie. - Perkar postąpił krok naprzód. - Nie trzeba płakać. - Wyciągnął rękę, by dotknąć jej ramienia. - Perkarze! - zawył Apad. Perkar otrzymał mocne, szybkie pchnięcie w plecy, stracił rów- nowagę i, pociągany przez ciężar zbroi, niezgrabnie runął przed siebie. Upuściwszy boski miecz, wyciągnął ręce. żeby złagodzić skutki upadku. Po części to mu się udało, gdyż ramiona przejęły cały ciężar lecącego ciała. Dzięki temu też zdołał uchronić twarz przed rozbiciem. Zaskoczony i zły, dźwignął się na kolana. Pragnął doma- gać się wyjaśnień, zaledwie jednak otworzył usta, poczuł na nich wilgoć. Ciecz była czerwona, słonawa i miała posmak żelaza. Ponad nim chwiał się na nogach zbryzgany krwią Apad. Z bły- skiem przerażenia w szeroko rozwartych oczach wypuścił z dłoni miecz i postąpił krok w tył, poruszając przy tym bezdźwięcznie ustami. Wszystko to nie miało dla Perkara najmniejszego sensu, gdyż wydarzenia następowały po sobie zbyt szybko i były zbyt niezwykłe. Kobieta również miała na sobie krew. Siedziała drżąca na zydlu. Perkar klęczał niemal u jej stóp, toteż od razu zauważył strużkę krwi, która zaczęła spływać ze skraju sukni na posadzkę. - Ja myślałem... ja - mamrotał bezładnie Apad za jego ple- cami. Naraz wszystko nabrało sensu. Szyja kobiety została bowiem w połowie odrąbana od ciała, a z rany obficie tryskała krew. Rozcię- cie przebiegało od gardła aż po mostek. Oczy strażniczki zaszły bielmem, a jej bezsilne usta poruszały się lekko, gdy osunęła się wprost w ramiona Perkara. Krew miała czerwoną, ludzką, nie zaś złocistą lub czarną, jak bogowie. - Nie - wyszeptała mu do ucha. - Nie. Na zewnątrz Lemeyi zaczął chichotać. - Dlaczego? Apadzie? - spytał Perkar, dysząc z wściekłości. Ciepła krew zupełnie przesączyła mu kaftan. Gorączkowo zastana- wiał się jak najlepiej opatrzyć jej ranę. Usiłował położyć kobietę na plecach, lecz za każdym razem jej głowa bezwładnie opadała na bok, odsłaniając potworne rozcięcie. Perkar zwymiotował, wstrząsany potężnymi skurczami, po czym oparł głowę o posadzkę jaskini. Kiedy doszedł nieco do siebie, strażniczka już nie żyła, zaś Apad stał wciąż wtulony w ścianę groty. - Ja nie wiedziałem... Myślałem, że ona... -mamrotał pod nosem. Lemeyi rechotał i pohukiwał radośnie. - Nie trzeba płakać - przedrzeźniał Perkara, naśladując jego kmiecy akcent. Perkar nagle poczuł, że dłużej tego nie zniesie. Podniósł z ziemi boski miecz. - To twoja sprawka, ty śmierdząca bestio - warknął i skoczył ku bożkowi, w zapamiętaniu nie zwracając uwagi na to, jak łatwo miecz przekroczył teraz próg groty. Lemeyi nie spodziewał się zapewne tak szybkiego ataku, gdyż w jego oczach pojawił się błysk przerażenia, tym niemniej zdołał niezgrabnie uskoczyć przed spada- jącym mieczem. - Uspokój się - rzucił tonem przygany. - Ostatecznie dosta- łeś to, czego chciałeś. Słowa te jedynie podsyciły płonącą w Perkarze złość. Ponowił atak i nagle zewsząd spowiły go kompletne ciemności. - Nie podobałoby mi się, gdybyś zdzielił mnie tym nożykiem - obwieścił z mroku rzeczowy głos Lemeyi'ego. - Apad! Eruka! - zawołał Perkar. - Rozniećcie pochodnie! Parę razy machnął na oślep mieczem, lecz Lemeyi przyczaił się gdzieś poza zasięgiem ostrza. Zarzucił więc bezowocne wysiłki, przyklęknął, wyjął zza pasa wiązkę trzciny, krzesiwo oraz hubkę i przystąpił do krzesania iskier. Hubka zaczynała już dymić, gdy za jego plecami rozgorzała nagle jasność. - Gotowe - rozległ się głos Eruki. - To dobrze. - Perkar rozejrzał się dokoła w nadziei, że dostrzeże Lemeyi, jednak bożka nie było widać w małym kręgu rzucanego przez pochodnie blasku. - Przypal i swoją - Eruka wyciągnął głownię w stronę Per- kara. - Nie. Musi wystarczyć nam jedna. W drodze powrotnej mogą nam się przydać wszystkie. - Masz rację - przyznał Eruka po chwili namysłu. Apad nadal przebywał w skarbcu. Skulony, z głową między kolanami, wymiotował podobnie, jak niedawno Perkar. Od jego wymiocin bił odór woti. - Rusz się, Apad - warknął Perkar. - Dzięki tobie nie mamy na to czasu. Musimy natychmiast się stąd wynosić! Ostatnie słowa, wykrzyczane co sił w płucach, musiały dotrzeć do świadomości Apada, gdyż niepewnie dźwignął się na nogi. Unikając wzrokiem martwego ciała, Perkar podszedł do półki z bronią. - Chodź tu z pochodnią, Eruko - polecił, a bard go usłuchał. - Który? - Zastanawiał się głośno. Może każdy z nich był jedna- kowo dobry, nawet ten, który już trzymał. Przygryzł wargę wiedząc, ze nie ma czasu na długie namysły. - Niechaj każdy weźmie po jednym - postanowił. - Zostawcie własną broń, bo na pewno przyjdzie nam biec. Sam zdecydował się na długi, wysmukły miecz z ostrzem w ko- lorze nefrytu, gdyż przypominał mu wodę. Zaledwie dotknął ręko- jeści, poczuł w dłoni znajome już mrowienie, tyle że silniejsze niż poprzednio. Zawahał się, odpinając miecz wykuty przez Ko, miecz który dał mu ojciec, aby stał się mężczyzną, ale w końcu i tak położył go na ziemi. Dwa miecze stanowiłyby zbyt wielki ciężar, a jego stary oręż z pewnością nie mógł zabijać bogów. Cisnął miecz oraz pochwę i dopiero wówczas uprzytomnił sobie, że broń wpadła do rozszerza- jącej się powoli kałuży krwi. W jednej chwili tkaninę pochwy pokryły ciemne plamy, zaś wyszyty przez matkę wzór uległ bezpo- wrotnemu zniszczeniu. Tuż obok leżała wyszy wanka tamtej kobiety, w dwójnasób czerwona- od krwi oraz blasku pochodni. Na mgnie- nie oka Perkar zastygł w bezruchu, porażony nagłą myślą o tym, jak głęboko sięgać mogą korzenie zniszczenia, skoro tylko zakiełkuje choćby jedno ziarno. Chwila zrozumienia minęła. Będzie unikać zniszczeń, kiedy tylko dostrzeże taką możliwość. Eruka wybrał sobie broń bez dłuższego namysłu, natomiast Apad stał nieruchomo i patrzył przed siebie tępym wzrokiem. Perkar wcisnął mu więc w dłoń pierwszy z brzegu miecz, a Apad przyjął go z nieznacznym skinieniem głowy. Z zaskoczoną miną wpatrywał się bez przerwy w martwą kobietę. Perkar potrząsnął go mocno za ramię. - Ruszamy. No, dalej! Przypiął nowy miecz, wetknął za pas zapasową pochodnię i wziął od Eruki płonącą żagiew, której znaczna część zdążyła się już wypalić. Nie tracąc czasu na sprawdzenie, czy towarzysze idą w jego ślady, Perkar opuścił skarbiec i skierował się do wyjścia. Rozświet- lona blaskiem pochodni jaskinia mrugała do niego krwawymi ocza- mi, ciskającymi milion rubinowych oskarżeń. Pierwsza pochodnia wypaliła się, omal nie parząc Perkarowi palców. Nie zwalniając kroku, przypalił od ogarka pęczek trzciny. - Musimy przyspieszyć kroku - rzucił w stronę Apada i Eruki. - Jeśli skończy się nam światło, z miejsca możemy zaczynać pieśń śmierci. - Czy jesteś pewien, że zmierzamy w dobrym kierunku? - spytał Eruka. - Na tyle, na ile można w podobnych okolicznościach - odrzekł Perkar. - Sądzę, iż pamiętam drogę, którą tutaj przyszliśmy. - Jeśli się zgubimy... - To będzie po wszystkim - rzekł Perkar. - Lepiej oszczę- dzaj siły na bieg. Tak naprawdę o biegu nie było mowy, gdyż dno tunelu było zbyt nierówne. W najwęższych miejscach trzeba było pełznąć z okropną powolnością, Perkar zaś lękał się, że lada moment ponownie ukaże się Lemeyi i rozwinie przed nimi kolejną niegodziwość. Był pewien, że od czasu do czasu dolatywał do niego złośliwy chichot pół-boga, jednakże z powodu zwielokrotnionego echa nie można było stwier- dzić, gdzie on się znajduje. Gorsze jednak było to, że Lemeyi mógł znaleźć ich bez trudu, podobnie jak i istoty trawione żądzą zemsty. Perkar nie wiedział, czy zabita kobieta miała tutaj jakichś krewnych - wszystko przemawiało za tym, że była Ludzką Istotą lub przynaj- mniej była nią w przeważającej części. Zacisnął zęby, aby opanować kolejny atak mdłości. Nie miał czasu na chorowanie; przyjdzie mu odłożyć to na później. Poprzysiągł w myślach złożyć ofiarę duchowi zabitej, chociaż wiedział, że będzie to tylko formalność, gdyż nawet nie znał jej imienia, nie mówiąc już o pochodzeniu. Ani na chwilę nie opuszczało go wspomnienie szklistych oczu oraz okropnej rany, toteż zrozumiał, że nawet jeśli jego ofiara odszuka ducha tamtej kobiety, to od razu dostrzeże on, czym naprawdę były te zabiegi - mizerną próbą zatarcia własnej winy. I choć pełen był złości na Apada, rozumiał że sam również miał udział w tym, co się stało. Apad z Eruką, pomimo wszystkich przechwałek, nigdy nie weszliby do jaskini, gdyby nie przymusił ich do tego swoją próbą dokonania tego w pojedynkę. Rzucił tym wyzwanie ich męskiej dumie, sprawił iż lęk przed utratą sławy i chwały wziął górę nad rosnącą niechęcią do wcielenia w życie śmiałego planu kradzieży ziemi należącej do Balatiego. I to właśnie strach - nie gniew, złość, czy nawet chci- wość - zabił strażniczkę. Ileż to pieśni opowiada o z pozoru niegroźnych istotach, które w zetknięciu z bohaterem okazywały się ukrytymi pod niewinnym przebraniem smokami albo innymi potwo- rami? Porażka w starciu z dzikim bogiem musiała zapaść głęboko w serce Apada. Od tego momentu zapewne dniem i nocą układał w myślach, co zrobi, gdy na ich drodze znów pojawi się jakieś niebezpieczeństwo. A zdradziecki Lemeyi szeptał mu do ucha pod- stępne wskazówki. "Ale przecież on nie musiał wchodzie ze mną do środka. Gdy- bym zwracał na niego baczniejszą uwagę, mógłbym go powstrzy- mać". Oczywiście, wówczas nie dostaliby boskiego oręża, którego ciężar czuł teraz na swym biodrze. "Pomszczę także i ją. Kiedy zabiję Odmieńca, przydam jej śmier- ci ogromną wartość, przemienię w Piraku dla całego świata". Jednak nawet ta myśl wydała mu się dziwnie pusta. Wyobraźnia podsuwała mu żywy obraz bogini Strumienia, w której oczach błyszczała furia, a może łzy, wywołane postępkami, jakie czynił w jej imieniu. Trzcinowa pochodnia płonęła wolniej niż łuczywo, ale także i jej żywot dobiegał kresu. Coraz częściej przygasała, żarząc się ledwo widocznym blaskiem. Perkar musiał nawet osłaniać ją dłonią, co dodatkowo spowolniło tempo marszu. Rozpalając trzecią pochodnię, bliski już był rozpaczy. Nie wiedział wprawdzie, jak długą mieli przed sobą drogę, był jednak głęboko przeświadczony, iż zostaną bez światła zanim zdołają ją przebyć. A kiedy już spowiją ich ciemności, przyjdzie im pełznąć po omacku, przy wtórze chichotu czającego się gdzieś w pobliżu Lemeyi. Krew, która przeniknęła pod kolczugę, zaczęła krzepnąć i ze- sztywniała tkanina kaftana boleśnie obcierała mu skórę. Cuchnęła przy tym okrutnie i nawet dym pochodni nic mógł stłumić jej słodkawego odoru. Wnet do tych zmartwień doszły następne. Za plecami oraz po bokach uciekających ludzi rozległy się jakieś hałasy. Coś się ślizgało i drapało, chrobotało cicho niby setki uderzających w kamień twar- dych witek. Tam gdzie korytarz stawał się szerszy i blask głowni nie docierał do wszystkich zakamarków, na granicy cienia można było pochwycić kątem oka niewyraźne lśnienia. To błyskały ślepia, prze- ważnie zielone, żółte lub czerwone. W pewnym momencie Perkar dostrzegł coś ogromnego, jakiś nieregularny kształt w niczym nie przypominający człowieka, umykający od światła na licznych czar- nych, pajęczych odnóżach. Perkar pamiętał, że Lemeyi ostrzegał, iż światło w tunelach zostanie natychmiast zauważone. Teraz mogli co najwyżej mieć nadzieję, że niecodzienna jasność odstraszy nieco istoty, które ukryte w mroku podążały ich śladem. Wnet ostatnia głownia zaczęła parzyć go w palce. Usiłował gorączkowo przypomneć sobie, czy nic mają jeszcze czegoś zdatne- go do spalenia, a wraz ze słabnącym blaskiem coraz bardziej zaczęły przybierać na sile odgłosy za ich plecami. Dźwięki stały się na tyle głośne, że niepodobna było przypisywać ich dłużej własnej wy- obraźni, przez co z każdą chwilą ogarniał ich coraz większy strach. Perkar usiłował odgadnąć, jak długo zdołają walczyć w całkowitych ciemnościach. - Ojciec nigdy się nie dowie, co mnie spotkało - stęknął Apad i były to pierwsze zrozumiałe słowa, jakie wyrzekł od chwili, gdy podjęli odwrót. -• Duchy nasze krążyć tu będą bez darów, nawet bez woti. Zabiłem nas wszystkich. - Winnych tu nie brakuje - zaoponował Perkar. - Gdyby nie ja, nigdy byśmy się tutaj nic znaleźli. Gdyby nie Eruka, po trzykroć przeklęty Lemeyi nie zostałby naszym przewodnikiem, my zaś nigdy nie znaleźlibyśmy broni ani nie zabili jej strażniczki. Wszyscy po- stąpiliśmy jak głupcy, ale to nie odwróci tamtej śmierci. - To było zupełnie tak, jakbym kroił masło -- rzekł Apad głosem, w którym zabrzmiały tony histerii. - Te miecze są strasz- liwym orężem. Ostrze prześlizgnęło się niemal bez oporu. Myślałem, że przyjdzie mi rąbać tak jak w potyczce z dzikim bogiem, gdy ciąłem ze wszystkich sił, a moje razy nie przynosiły żadnego skutku. Myślałem, że musimy uderzyć pierwsi, zanim ona się przemieni... Jej krew była czerwona! - Zamilcz, Apadzie! - wychrypiał Perkar, a za ich plecami rozległ się chóralny śmiech. Zwłaszcza jeden głos zabrzmiał donoś- nie i radośnie. - Jej krew była czerwona! Pochodnia dobrze już przypiekała palce Perkarowi, on jednak chętnie pozwoliłby im zająć się żywym ogniem, gdyby tylko mógł w ten sposób nieco dłużej rozświetlać drogę. Ponieważ jednak nie było to możliwe, wetknął ogarek za piasek i w ostatnich rozbłyskach chybotliwego płomyka przywołał ku sobie towarzyszy. - Ty, Apadzie, stań pośrodku, przy ścianie i macaj drogę. Ty, Eruko, stań przed nim. Ja pójdę z tyłu. Jeżeli coś was dotknie, cokolwiek by to nic było, tnijcie bez wahania. Tylko nie wpadaj w popłoch, Eruko. Jedną ręką złap za odzienie Apada. Musimy trzymać się razem! Przyjaciele posłusznie stanęli w szyku. Tunel był w tym miejscu wąski, dzięki czemu obrona tyłów wydawała się dosyć łatwa. Perkar dobył miecza wraz z ostatnim rozbłyskiem gasnącej pochodni. Przez chwilę cała trójka stała nieruchomo, wsłuchując się w zaskakująca ciszę, jaka nastała wraz z ciemnością. Wnet hałasy zabrzmiały ze wzmożoną siłą. Poszczególne dźwięki robiły złowrogie wrażenie, zaś połączone były wprost przerażające. - Naprzód. Apadzie, Eruko, ruszajcie! - przynaglał Perkar. Wolno, po omacku, zaczęli piąć się w górę korytarza. Coś pomknęło w stronę Perkara przy wtórze odgłosu przypominającego tupot wielu małych stóp o zrogowaciałych podeszwach. Dźgnął mieczem na oślep i natychmiast poczuł, jak coś skręciło się w boleściach i umk- nęło do tyłu. Ciął ponownie w to samo miejsce, lecz tym razem ostrze skrzesało tylko iskry z kamiennego podłoża tunelu. Idący z przodu Eruka zaskrzeczał nagle, a jego miecz również zadzwonił o skały. - Nie trać głowy - krzyknął Perkar. O twarz otarło mu się coś pierzastego. Powodowany zaskoczeniem, tudzież odrazą, zatoczył mieczem płasko nad ziemią na wysokości pasa. Ostrze trafiło na coś wiotkiego niby trzcina, z łatwością przeszło na drugą stronę. Rozległ się dziwny syk, a w następnym momencie bok Perkara przeszył paraliżujący ból. Tak jak podczas utarczki z dzikim bogiem, nagle odszedł od niego wszelki strach. Pełen wściekłości skoczył w ciemność, rąbnął z góry z siłą, która rozcięłaby męża w pół, od szyi aż po lędźwie. Miecz dosięgnął celu, ugodził więc ponowię, czując jak spadają nań rozbryzgi jakiejś cieczy. - Chodźcie tu! - ryczał. - Chodźcie, wy wszystkie cuchnące demony! Stawcie czoła ślepcowi, jeśli starczy wam odwagi! - Zamachnął się na oślep jeszcze dwa razy, lecz ostrze napotkało jedynie kamienną ścianę. Zdyszany wsłuchiwał się w ciszę, jaka zapadła dokoła, ale już po chwili ponownie rozległy się odrażające chroboty. - Chciałbyś widzieć? - zapytał jakiś głos. Wściekłość Perkara jeszcze bardziej przybrała na sile. To Lemeyi bezczelnie się z nie- go naigrawał. - Chodź tutaj, ty śmierdząca be.stio - wrzasnął Perkar. - Nie potrzebuję wzroku, żeby ciebie zabić! - Jeżeli chcesz widzieć, widzieć będziesz - łagodnie odparł głos. Perkar nagle uzmysłowił sobie, że głos ów wcale nie należał do Lemeyi, i że zdawał się rozbrzmiewać wprost w jego głowie, nie odbijając się przy tym echem od ścian jaskini. - Tak, tak, pewnie, że chcę widzieć - wymamrotał. W następnej chwili pojaśniało mu przed oczami na tyle, że z łatwością odrąbał plamiste, trędowate ramię wyglądającego jak szkielet upiora, potem zaś odwrócił się, by stawić czoła stworowi będącemu po części pająkiem, po części zaś robakiem. Wzrok po- prawił się mu na tyle, iż dostrzegł nawet Lemeyi podskakujące- go przy ostatnim zakręcie w towarzystwie kilku podobnych sobie istot. Widział teraz wszystko w taki sposób, jak przy świetle zapew- nionym przez Lemeyi, przy czym jego wzrok nabył nowej, niezwy- kle ważnej właściwości. Potrafił mianowicie zauważyć niebezpie- czeństwo - oczy wędrowały w tamtą stronę nawet wbrew jego woli. Czarny, przypominający skorpiona potwór, który zagrażał Eruce, znajdował się za jego plecami, a jednak głowa Perkara obró- ciła się, jakby posłuszna czyimś rozkazom i sprawiła, że go zobaczył. Szczerząc zęby, zrobił dwa szybkie kroki i spuścił ostrze na to, co według niego musiało być głową czarnej bestii. W następnym mo- mencie dotarło do niego, że przecież Eruka wciąż pozostawał śle- py, więc raptownie uskoczył w tył przed jego tańczącym dziko mieczem. - Apad, Eruka - powiedział Perkar, usiłując nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. - Ja widzę. Chyba w moim mieczu zamieszkuje jakiś bóg. Zapytał mnie, czy chcę widzieć i teraz widzę. Apad z Eruką pospiesznie zaczęli zanosić prośby do swego oręża, lecz ich oczy pozostały niewidzące. - Wolno pójdziemy dalej - zdecydował Perkar. - Potwory cofnęły się nieco, kilka z nich zraniłem. Myślę, że to tchórze, podobnie jak Lemeyi. Chyba zdołam utrzymać je z dala od nas, a zarazem znaleźć drogę do wyjścia. - Mam nadzieję - wyszeptał Eruka. - To wszystko bardzo mi się nie podoba. - Zaśpiewaj nam jakąś pieśń - poprosił Perkar. -Zaśpiewaj, żeby pokazać, że ich się nie boimy. - Ja... ja chyba nie zdołam śpiewać. - Śpiewaj - warknął Apad. - Proszę, Eruko. Nie mogę słuchać tego ich zawodzenia. Odegnaj je śpiewem. - Perkarze - płaczliwie zapytał Eruka. - Czy ty naprawdę widzisz? Perkar poklepał go uspakajająco po ramieniu. - Tak, widzę. A teraz nam coś zaśpiewaj. - Co? - Nie wiem. Coś o świetle i zielonych dolinach. - Ach - westchnął Eruka. Perkar ujął jego dłoń i wsunął w dłoń Apada. Potem złapał go za drugą rękę i wysunął się na czele pochodu. - Idziemy. Potwory w dalszym ciągu trzymały się z tyłu. Wyglądało na to, że wiedziały jak daleko sięga jego wzrok i trwały w przyczajeniu tuż poza granicą widzialności. Perkarowi bardzo to odpowiadało. Po- wiódł swych towarzyszy w górę tunelu, a po paru krokach Eruka zaczął śpiewać. Była to dziecinna piosenka o polowaniu na raki oraz kijanki za pomocą wierzbowego łuku. Perkar wprawdzie się nie uśmiechnął, ale zrobiło mu się nieco raźniej. Niedługo potem ujrzeli przed sobą światło. Eruka przerwał śpiew, by głośno dać wyraz swej radości. Perkar także nie krył ulgi. Stwory ciemności zdawały się szykować do decydującego natarcia i Perkar wątpił, by nawet z boskim mieczem w dłoni zdołał je odeprzeć, jednak, pragnąc dodać otuchy przyjaciołom, twierdził co innego. Przyspieszając coraz bardziej kroku, spoglądał wstecz rów- nie często, jak przed siebie. Im bliżej byli światła, tym bardziej słabła nadprzyrodzona zdol- ność widzenia. Zapewne był to dobry znak. Mogło to znaczyć, iż ścigające ich demony również traciły wzrok, choć oczywiście nie dotyczyło to LemeyFego. Perkar zastanawiał się właśnie, czy to nie za sprawą niezwykłych przemian w jego wzroku światło na dworze przybrało pomarańczową barwę, kiedy Eruka powiedział coś cichym głosem. - Co takiego? - spytał Perkar. - Co mówisz? - Chyba mamy akurat zachód słońca. Przez chwilę nie mógł pojąć znaczenia tych słów, wnet jednak zrozumiał, co Eruka miał na myśli. Jeżeli na zewnątrz zapadały ciemności, być może demony będą ich ścigać również po wyjściu z jaskiń. - Przynajmniej wyjdziemy na dwór - powiedział Apad. - Przynajmniej nie umrzemy tutaj. - Nie umrzemy - ostro rzucił Perkar. W następnej chwili stanął jak wryty, omal nie przewracając się na nierównym gruncie. Źródło światła widział teraz całkiem wyraźnie. Przed nimi lśniła nie wieczorna zorza, tylko pochodnia. VIII Łowczyni Zazwyczaj blada twarz Ngangaty pod wpływem wściekłości zabarwiła się żywą purpurą. Widoczne w blasku pochodni oblicze stojącego za nim Attiego wyglądało równie złowrogo. - Wy głupcy - warknął Ngangata. - Wy głupie ścierwojady! - Dlaczego nam to zrobiliście? Perkar wskazał ręką za siebie. - Potem będzie czas na wyjaśnienia. Teraz mamy większe zmartwienie niż nasza głupota. Ngangata nachmurzył czoło, gdy obrzuciwszy wzrokiem trójkę młodzików, popatrzył ku granicy wyznaczonej przez blask pochod- ni. Wprawdzie nic nie było tam widać, ale dobiegające z ciemności odgłosy były aż nadto wyraźne. - Rozumiem - rzekł Ngangata głosem wciąż drżącym od gniewu. - Perkarze, ty krwawisz. Czy jeszcze ktoś jest ranny? - Krwi ubyło mi niewiele - odezwał się Perkar. Rzeczywiście, rana na ramieniu niemal już się zasklepiła, mimo że wciąż jeszcze dawał mu się we znaki ból gorszy niż wszystko, czego kiedykolwiek doświadczył. Miał uczucie, jakby ktoś wwiercał w jego ciało sopel lodu. - Zatem ruszajmy - powiedział Ngangata, gdy nikt nie zgłosił mu innych obrażeń. - Mamy do przebycia spory kawał drogi. Pochodnie Ngangaty i Attiego były dobrego gatunku, płonęły powoli jasnym, równym płomieniem. Demony trzymały się od nich w pewnym oddaleniu, kiedy w końcu ujrzeli blask dziennego światła sączący się zza zakrętu tunelu. Kiedy wreszcie wyszli na powierzch- nię - położenie słońca wskazywało na ranek - Eruka padł na kolana i rozpoczął Pieśń Słońca. Atti szorstko poderwał go na nogi. - Nie teraz. Nie teraz. Teraz wyjaśnicie gdzie byliście Panu Lasu i lepiej, żeby wyjaśnienia te wypadły przekonująco. Wy głupcy, mogliście ściągnąć przekleństwo na nas wszystkich. Eruka wyglądał na wstrząśniętego; był bliski płaczu. Umazany zaschłą krwią Apad sprawiał wrażenie ledwie żywego. Perkar rzucił okiem na własną, zbroczoną krwią odzież. - Powinniśmy pozdejmować zbroje, prawda? To znaczy... - To bez znaczenia - odrzekł Ngangata. - Cokolwiek uczy- niliście - cokolwiek, głupcy, uczyniliście - Pan Lasu już wie. Atti pchnął Apada, kierując go w stronę wiodącego w dół zbocza szlaku. - Szybciej - ponaglił. - Nie dotykaj mnie! - zaskrzeczał Apad, budząc się nagle do życia. W słońcu zabłysnął jego nowy miecz. Perkarowi zdawało się, że to oręż prowadził dłoń Apada, nie zaś na odwrót. Ostrze przemknęło w niebezpiecznej bliskości Attiego, który również sięg- nął po broń. - Apad! - ryknął Perkar. - Apad - powtórzył ciszej. - Odłóż to. Nie chcesz zabić nikogo więcej. W oczach Apada znać było szaleństwo, kiedy jednak spoczęły na Perkarze, ich wyraz złagodniał, a dzikość ustąpiła miejsca zdzi- wieniu. - Perkar? Powiedz im, żeby mnie nie popychali, bo tego nie zniosę. - Nikt nie będzie ciebie popychać, Apad/.ie. Odłóż ten miecz. Wygląda tak, jakby chciał kogoś zabić. - Ze zdumieniem odkrył krew na ostrzu broni. Musiał wręczyć Apadowi ten sam miecz, którym zabił strażniczkę, ale tego nie pamiętał. Prawdę powiedziaw- szy, zapamiętał zupełnie inną sztukę, o ostrzu prostym, nie zaś zakrzywionym. Apad zawsze utrzymywał, iż miecze zakrzywione przeznaczone były do ,,rzeinickiej roboty"', podczas gdy proste były orężem wojowników. Wyglądało na to, że miał rację. Tak czy inaczej, powoli, opornie, Apad odłożył miecz. - Wy macie miecze bogów - stwierdził Ngangata ze zdumie- niem dorównującym jego niepokojowi. - Na bogów nieba i gór, cóżeście uczynili? - Chyba nic dobrego - westchnął Perkar. Reszta drogi do położonej niżej doliny upłynęła im w niemal całkowitym milczeniu. Bardziej niż czegokolwiek, Perkar pragnął przystanąć i odpo- cząć, choćby nawet przez krótką chwilę. Pod ziemią spędzić musieli cały dzień oraz noc, a poprzedniej nocy tez niemal nic zmrużył oka. Ból w ramieniu przybierał na sile, zaś nogi z każdym krokiem ogarniało coraz mocniejsze drżenie. Na skutek niedawnych przejść oraz wyczerpania popadł w odrętwienie tak wielkie, że choć bardzo się starał, nie potrafił wyobrazić sobie niedalekiego spotkania, nie miał też najmniejszego pojęcia, co powie Panu Lasu. Gdy stanęli wreszcie przed jego obliczem, cały wysiłek włożył w to, by utrzymać się na nogach. Na ich widok powstał siedzący na kamieniu Kapaka. Jego twarz była bledsza od okalającej ją brody. Perkarowi zdało się, że król zadrżał, ujrzawszy ich w zbroi, wymazanych krwią. Zamknął oczy i długo ich nie otwierał. Pan Lasu stał się jeszcze większy niż przedtem, zaś jego wielkie, niedźwiedzich kształtów ciało zdawało się przechodzić niepostrze- żenie w pień ogromnego drzewa, zlewać się z korą i drewnem. Jego oko, teraz wyglądające jak wielki, czarny krąg, sprawiało wrażenie równie niewidzącego, jak wtedy, gdy byli pod ziemią. Pamięć pod- sunęła Perkarowi żywy wizerunek dzikiego boga. Głos Balati'ego rozbrzmiał tak cicho, że z najwyższym trudem zrozumiał jego słowa. - Sam widzisz - powiedział, zwracając się do Kapaki. - Okłamałeś mnie. Wietrzę na nich krew śmiertelnej kobiety. Zabili ją i okradli mój skarbiec. Kapaka skłonił głowę. Kiedy w końcu przemówił, w jego sło- wach dźwięczało przekonanie, lecz Perkar wyczuwał czającą się w głębi rozpacz. - Panie, to są bardzo młodzi ludzie. Postępują głupio. Zwróci- my wszystkie należące do ciebie przedmioty i wynagrodzimy stratę kobiety. Balati mógł na to przystać albo nie. Jego głowa poruszała się z boku na bok z przerażającą powolnością. - Nie dam więcej ziemi Ludzkim Istotom - oznajmił w końcu. - Musicie też natychmiast stąd odejść, nim stracę cierpliwość. To wszystko, co mogę dla was zrobić. Nie chcę więcej słuchać waszych słów. Zabierajcie swoją stal z mego królestwa. Zabierajcie też przed- mioty, które splamiliście, gdyż nic mnie one nie obchodzą. Apad nagle runął naprzód z mieczem w dłoni, a z jego ust dobiegł dziki ryk. Dalszy bieg wypadków Perkar uporządkował sobie dopie- ro później. Na drodze Apada nie wiadomo skąd wyrósł nagle Ngan- gata, a boski miecz spowił go w jasne smugi światła. W chwilę później Apad leżał już na ziemi, a z jego rozbitych warg ciekła krew. Ngangata schylił się i ostrożnie podniósł miecz. Sam wyglądał na zupełnie nietkniętego. - Myślę, że na razie to zatrzymam - powiedział. Pan Lasu, najwyraźniej obojętny na całe to zamieszanie, odwró- cił się i zagłębił w knieję. Ciało jego zdawało się drgać, rozpadać na kawałki, niczym szarpana wichurą chmura listowia. Każdy okruch zamieniał się natychmiast w kruka, przez co wnet w niebo wzbiła się istna zawierucha kruków, które zataczały coraz wyższe kręgi na podobieństwo wiru popiołów. Perkar starannie unikał wzroku Kapaki. Stary król usiadł z po- wrotem na kamieniu i mocno zacisnął wargi. - On zgodził się dać nam jeszcze trzy doliny, chłopcy. Jeszcze trzy. - Kapaka zamknął oczy i przyłożył dłoń do skroni. - Kapako - odezwał się cicho Ngangata. - Lepiej już stąd chodźmy. Pojawili się Alwaci. Wyglądali na poruszonych, bez przerwy nerwowo rozglądali się dokoła. - Natychmiast - dodał pół-człowiek. Atti dotknął jego ramienia. - Czy nie możemy nieco zaczekać? Dopóki król nie nabierze sił? Ngangata potrząsnął przecząco głową. - Myślę, że i tak jesteśmy już spóźnieni. Łowczyni i Kruki obudzą się rano, może nawet wcześniej. Jeśli do tej pory nie będzie- my daleko stąd, niechybnie zginiemy. - Ale... - zaczął Eruka, lecz zamilkł, nie dokończywszy myśli. - On kazał nam odejść - dokończył Perkar. - Tak. Aleja znam tych bogów, znam Pana Lasu. On nigdy nie ma jednego zdania. Łowczyni z Krukami zapragną naszej krwi, zapragną łowów. Dlatego powinniśmy wyruszyć, okazać się zwie- rzyną godną myśliwych. Jeżeli będziemy bardzo sprytni i bardzo szybcy, być może zdołamy dotrzeć do jakiegoś miejsca poza zasię- giem ich mocy zanim zdążą nas dopaść. Słysząc te słowa, Kapaka powiódł dokoła znużonym wzrokiem. - Wobec tego zginiemy. Myślę bowiem, iż żadne miejsce nie leży po/.a ich zasięgiem. - Nie. Jedno leży - stwierdził Ngangata, kręcąc głową. Perkar ze współczuciem poklepał szyję Manga. Bok konia unosił się w ciężkim oddechu, a jego zazwyczaj piękna sierść pokryła się pianą. - Konie dłużej tego nie zniosą - rzucił tonem skargi. - Muszą - odkrzyknął Ngangata. Najgorsze było to, że pomimo wielkiego wysiłku zwierząt, nie- wielkie czynili postępy. Górzysta kraina pozbawiona była szlaków, zaś grzbiety biegły w poprzek do kierunku ich ucieczki. Przez cały czas musieli piąć się pod górę lub zjeżdżać w dół, co i rusz omijając kolczaste kępy jeżyn. Skórę Manga pokryły krwawe szramy, a i reszta wierzchowców wyglądała nie lepiej. O dziwo, idący pieszo Alwaci dotrzymywali im kroku i tylko najstarszy z nich jechał za plecami Ngangaty. Perkar usiłował zaproponować podobną jazdę Kopaczce, ta jednak bała się podejść bliżej do Manga i chyba tak naprawdę nie rozumiała, czego od niej chce. Nienawykły do odczytywania uczuć Alwatów, Perkar widział, że lepiej niż ludzie zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa i nawet pogodna zazwyczaj Kopaczka z ponurą miną przedzierała się przez ciernie i pięła po skalistych zboczach, zupełnie nie bacząc na liczne rany na swym ciele. - Dlaczego Alwaci muszą uciekać? - spytał Perkar. - Prze- cież Balati na pewno wie, że nic mieli nic wspólnego z naszym wybrykiem. - Nie. Czyżbyś ogłuchł? Tłumaczyłem ci przecież, w jaki sposób rozumuje Pan Lasu. Wszyscy byliśmy z Kapaką, więc on bierze nas za Kapakę. Zbrodnia popełniona przez jednego z nas, w jego oczach staje się przewiną wszystkich, nawet Alwatów. Wy- tłumaczyłem ci to, a mimo wszystko nie zrezygnowałeś ze swego szalonego planu. - Ja nie rozumiałem - powiedział Perkar. - No cóż, teraz zrozumiesz - stwierdził Ngangata. - I dajmy już temu spokój. Nie mamy czasu, by walczyć między sobą. - A jeśli się rozdzielimy i udamy w różne strony? Czy oni nie będą ścigać jedynie tych, którzy są naprawdę winni? - Nie. Zabiją nas wszystkich. Razem albo w pojedynkę. Naszą jedyną nadzieją jest dotarcie do Odmieńca. Oni nie będą nas tam ścigać. Pan Lasu lęka się swego Brata. - Co jednak z Odmieńcem? - zapytał Atti. - Czy on potrak- tuje nas lepiej? - Nie mam pojęcia. Wiem za to bardzo dobrze, co nas czeka, jeśli zamarudzimy tu dłużej. Z grzbietu, na który właśnie się wspięli, Perkar ujrzał następną linię majaczących w oddali wzgórz. Pomiędzy obydwoma ciągami wzniesień rozciągała się rozległa nizina. - Może tam w dole zdołamy podróżować nieco szybciej - rzekł Kapaka z nadzieją w głosie. Perkar nie potrafił odpowiedzieć. Marzył tylko o chwili wy- tchnienia. Zlepiona ze zbroją odzież oblekała ciało niczym wielki strup. Jego oczy były niczym drewniane kulki bez celu tłukące się po oczodołach, zaś palce bez ustanku gubiły końskie wodze. - Potrzebujemy odpoczynku, Mang - wyszeptał wtulony w grzywę, poklepując po szyi wspaniałe zwierzę. Mocna, ciepła woń zwierzęcia wydawała się jedyną realną rzeczą w całym świecie, przypominała dom i stajnię. Całą reszta była snem, koszmarnym snem, w którym wciąż biegł i biegł, i nigdzie nie mógł dobiec. Ścisnął nogami boki wierzchowca i natychmiast tego pożałował, czując jak szlachetne zwierzę z trudem podrywa się do nieco szybszego biegu. Powieki ciążyły Perkarowi coraz bardziej. Parę razy rozwierał je z wysiłkiem, one jednak natychmiast opadały z powrotem. Stał po kostki w wodzie opodal miasta z białego kamienia. Woda lizała jego stopy, lekko ciągnęła ku nurtowi. Spojrzawszy w dół, ujrzał złe, roziskrzone odbicie słońca. Okrutnie strudzony, ściągnął Z grzbietu zbroję i przyodziewek, po czym przykucnął i z westchnie- niem ulgi wyciągnął się w wodzie, poddając ciało delikatnej piesz- czocie. Rozwarłszy ponownie oczy, ujrzał małą dziewczynkę, która pa- trz\hi na niego wielkimi czarnymi oczami. Kiedy tak na nią spoglą- dał, rozpłakała się, on zaś z rosnącym przerażeniem spostrzegł, że jej łzy były czerwone niczym krew. Małe strużki spływały na brodę, skapywały na pierś, stawały się coraz większe, tak że u jej stóp do rzeki wpadały istne strumienie krwi. Wówczas dopiero pojął, iż cała rzeka wypełniona była krwią, której odór bez reszty wypełnił mu głowę. Poderwał się jak oparzony, ale krew przywarła do jego ciała i, choć gorączkowo usiłował zetrzeć ją dłońmi, mocno trzymała się skóry. Zaczął płakać, lecz jego łzy również miały krwawą barwę. Wydał z siebie potępieńczy skowyt. Wyrwany ze snu, Perkar wzdrygnął się gwałtownie. Ciężko przy tym dyszał, a jego serce kołatało w piersi jak oszalałe. Upłynęła dłuższa chwila, nim uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje i co się dzieje. Tamten sen był taki żywy, iż wydawał się bardziej namacalny niż jawa. To prawdziwy cud, że usnąwszy, nie spadł z grzbietu wierzchowca. Pozostali jechali daleko w przedzie: podczas jego drzemki Mang urządził sobie popas. Perkar bez zapału przynaglił go do truchtu. Kiedy dogonił towarzyszy, Apad rozmawiał właśnie z Eruką. Perkar przyjął to z lekkim zdziwieniem, jako że oprzytomniawszy po ciosie Ngangaty, Apad popadł w posępny nastrój i do nikogo się nie odzywał. - Perkarze - zagadnął Apad. - Myśleliśmy, że się nam zgubiłeś. - Usnąłem. Potrzebuję odpoczynku. - Wszyscy potrzebujemy - odparł Apad. - A jak ty się miewasz, Apadzic? Martwiliśmy się o ciebie. - Myślę, że odpoczynek dobrze by mi zrobił. Na chwilę popad- łem chyba w obłęd, prawda? Perkar wzruszył ramionami. - Nigdy przedtem nikogo nie zabiłem - wyznał Apad. - Ani ja - zawtórował mu Perkar. - Wprost nie mogę uwierzyć... - Apad urwał, a jego oczy przybrały nieobecny wyraz. - Później - rzeki Pcrkar. - Pomyślisz o tym później. Teraz dołożyć nam trzeba starań, aby Kapaka cało dotarł do Rzeki. Eruka przytaknął jego słowom skinieniem głowy, lecz na twarzy wypisaną miał troskę. - Myślisz, że Ngangata ma rację? Czy Łowczyni będzie nas ścigać? - Tak mniemam - odrzekł Perkar. - Ngangata zna tę krainę oraz jej bogów. Wątpić w niego było głupotą z naszej strony. - Wiem - przyznał Apad. - Chociaż ciężko mi to powie- dzieć, to uważam, że jeśli wyjdziemy z tego bez szwanku, będziemy musieli mu podziękować. - Zaciśnięte usta Apada wskazywały, że wyznanie to wiele go kosztowało. - Powinien jednak zwrócić mi miecz. Jeżeli się nie myli, będzie mi bardzo potrzebny. - Nie wiadomo, czy oni zechcą wysłuchać któregokolwiek z nas - powiedział Perkar. - Kiedy nadejdzie pora, wstawię się za tobą. - Dzięki, Perkarze. Przepraszam za to, co się stało. Żałuję, że ją zabiłem. Sądziłem... - To Lemeyi podjudził cię do tego - wtrącił Eruka. - Powie- dział nam, że ona jest Boginią Tygrysów, która tylko czatuje na okazję. - Lemeyi - ponuro powtórzył Apad. - To jego wina. Dla- czego to zrobił? - Nie sądzę, by Lemeyi potrzebował rozsądnego uzasadnienia swoich postępków - powiedział Perkar, po chwili zaś dodał: - W każdym bądź razie nie bardziej niż my. Po południu niebo zaczęło ciemnieć. Nad górami pęczniały bu- rzowe chmury, od szczytów ku dolinom spłynął zimny, wilgotny wiatr, którego podmuchy przyginały ku ziemi korony drzew. Trze- pocące liście odsłaniały swe blade spody i Perkarowi zdało się, że to nie liście, a tysiące białych ciem przywarły do martwych konarów. Wysoko fruwały kruki, hebanowe zwiastuny nawałnicy, głoszące krakaniem swe okropne pieśni. - Łowy się zaczęły - oznajmił Ngangata ponurym głosem - a przed nami wciąż daleka droga. Zdwoili szybkość, a Perkar po raz kolejny zdumiał się wytrwa- łością Manga. Chociaż drżał w nim każdy muskuł, rumak prze- szedł z kłusa w galop i na łeb na szyję pognali dnem doliny. Per- kar próbował oszacować odległość dzielącą ich od następnej linii wzgórz, lecz w jego myśli wdarło się pierwsze, odległe wycie. Wilki zgromadzone w nieprzebrane stado wieściły swój nienasycony głód. Niebo rozdarł grom, lecz w uszach Perkara jego łoskot rozbrzmiał niczym krakanie gigantycznego kruka. Gdy zbliżali się do łańcucha wzgórz, w wilczym wyciu pojawił się radosny, niecierpliwy ton. - Może powinniśmy stanąć i przysposobić się do walki - krzyknął Perkar do Ngangaty. - Przecież mamy boskie miecze. - To łowy Pana Lasu - ryknął Ngangata w odpowiedzi. - Może przywołać każdego boga i każde zwierzę tej krainy. Nie zdołasz zabić ich wszystkich, Perkarze. Co najwyżej, dostarczysz im dodatkowej uciechy. - Ale oni i tak nas dopadną! - Za tymi wzgórzami rozciąga się niecka, którą płynie Odmie- niec. Musimy przedostać się na drugą stronę. Perkar zacisnął zęby. Eruka był blady, wystraszony. Apad... Apad patrzył ponuro przed siebie. Przebyli strumień, zatrzymując się w wodzie jedynie na krótką chwilę tak, by konie mogły zwilżyć pyski. Ngangata sięgnął do juków, wydobył łuk i naciągnął cięciwę. Atti uczynił to samo. Perkar obserwował ich przygotowania w przygnębieniu. Oczywiście, też mógłby przysposobić łuk, ale przy próbie strzału z końskiego grzbie- tu z pewnością wyleciałby z siodła. Ngangata ujął z kolei odebrany Apadowi boski miecz i popatrzył na oręż ze srogą miną. - Apadzie - zawołał, po czym cisnął mu wetknięty w pochwę oręż. Apad pochwycił pochwę, skłonił głowę na znak podzięki. - Piraku z tobą, Ngangato - powiedział cicho. Ngangata oddał ukłon. - Nie pozwólcie koniom napełnić brzuchów - rzekł, zwraca- jąc się do wszystkich - bo nie zdołają biec. Na stromym zboczu Mang często się potykał. W pewnym mo- mencie ugięły się pod nim obie przednie nogi naraz, a kiedy próbo- wał powstać, omal nie przygniótł Perkara. Chłopak zeskoczył wów- czas z siodła i pobiegł, ciągnąc na wodzy dygocące z wysiłku zwierzę. Jako że teraz poruszał się wolniej, niebawem znalazł się w otoczeniu Alwatów, którzy również zaczęli w końcu zdradzać objawy znużenia. Biegli w niewielkiej, zwartej grupie, przy czym nieco liczniejsi, uzbrojeni w trzcinowe włócznie mężczyźni, otacza- li stłoczone w środku kobiety. Przyjrzawszy się dokładniej ich sto- pom, Perkar odkrył, iż obuwie z jeleniej skóry poszło w strzępy, odsłaniając skrwawione rany. Zbocze stało się jeszcze bardziej strome, a co gorsza, pokryte luźnym rumoszem, na którym ślizgały się wierzchowce oraz ludzie. Wilki były już całkiem blisko. Mang wzdrygał się nerwowo, wie- trząc ich zapach, lecz poza tym sprawował się bardzo dzielnie. Obejrzawszy się za siebie, Perkar dostrzegł pomykający ku podsta- wie zbocza szary kształt, potem jeszcze jeden i jeszcze. Później zaś, w przerwie między drzewami dojrzał trzon pogoni. Przez las przedzierało się więcej wilków, niż mógł zliczyć, lecz w jednej chwili wydały mu się one najmniejszym ze zmartwień, ponieważ pośród hordy dostrzegł samą Łowczynię. Znajdowała się zbyt daleko, by mógł odczytać rysy jej twarzy, widział natomiast wyraźnie płonące zielonym ogniem oczy i czarne poroże. W ręku trzymała mocno wygięty łuk z kości zwierząt. Dosiadała lwa. będą- cego zapewne lwim królem, gdyż okaz ten trzykrotnie przewyższał rozmiarami wszystkie lwy, jakie Perkar dotychczas oglądał. Jego złocistą sierść zdobiły czarne pasy, nie miał grzywy, a więc była to samica, również Łowczyni. Karak, Bóg Kruk, przycupnął na ramieniu Łowczyni. W pocho- dzie kroczyło więcej zwierząt: tygrysy z długimi kłami, dziki wzro- stu krowy. Wiele z nich niosło na grzbiecie jeźdźców, ludzi o nie- zmiernie dzikim wyglądzie, którzy w istocie ludźmi nie byli. Perkar podejrzewał, że te przyobleczone w niedźwiedzie skóry istoty nic były ludźmi, a nieznanymi mu górskimi bogami. Perkar wpatrywał się w ów pochód jak urzeczony i dopiero Kopaczka, która mocno szaipnęła go za rękaw, przerwała działanie czaru. Pochyłość zbocza stała się łagodniejsza, toteż Perkar mógł po- nownie dosiąść konia. Wilki oskrzydlały ich już z obu stron, lecz na razie trzymały się z daleka. Ngangata bez przerwy stał w siodle i od czasu do czasu wypuszczał strzałę, a ilekroć to czynił, rozbrzmiewał bolesny skowyt zwierzęcia. Perkar dobył miecza i rzekł: - Sprawiłeś, że widziałem, kiedy to było potrzebne. Co możesz uczynić dla mnie teraz? - Leczę twoje rany - rozbrzmiał głos w jego uchu. Sięgnął do ramienia. Rzeczywiście, ból ustąpił bez śladu, a skóra się zrosła, tworząc niewielką fałdę w miejscu, gdzie przedtem ział otwór rany. Tylko rozdarta kolczuga potwierdzała, iż atak demona wcale nie był snem. - Usunąłem też z ciebie truciznę - dodał miecz. - Truciznę? - W ranie pełno było trucizny. - Czy możesz zabijać bogów? Czy możesz zabić Łowczynię i Kruka? - Jestem orężem. Z własnej woli zabić nie mogę nikogo. Dzier- żony przez właściwą dłoń z pewnością zdołam uśmiercić boga. Nie uczynię cię wszakże szybszym, czy silniejszym ani też bardziej biegłym. - Zrobiłeś coś z mymi oczami, dzięki czemu mogłem dostr/ec niebezpieczeństwo... - To prawda. Potrafię skierować twój wzrok tam, gdzie należy. - Czy zdołasz skierować go na miejsca, w które muszę uderzyć, aby zabić boga? - Tak, lecz boga nie da się zabić jednym ciosem. Musisz po- przecinać więzy podtrzymujące ich serca, a to niełatwe zadanie. Są one twarde niczym metal, a przeciąć je trzeba jednym uderzeniem. - Ile jest tych więzów? - Zazwyczaj siedem. Perkar zaczął zastanawiać się, czy miecz zdąży zaleczyć jego rany na tyle szybko, by mógł stawić czoła Łowczyni. Zapytał o to. - Uzdrawiam twoje rany poprzez wzmocnienie śmiertelnych więzów twego serca z moim własnym. Bóg to dostrzeże i zacznie mnie odcinać. Kiedy oddzieli mnie zupełnie od twego serca, nie zdołam cię leczyć i umrzesz. - Czy czynisz mnie równym bogom? Głos w jego uchu dziwnie zagdakał. Perkar po chwili uświadomił sobie, że słyszy śmiech. - Z pewnością nie jesteś równy bogini gór. ona zawsze będzie od ciebie szybsza i mocniejsza, i poprzecina więzy twego serca jak końskie włosie. Może, gdybyś zaskoczył ją we śnie... - Przecież ona teraz nie śpi, bo prowadzi łowiecką wyprawę. - No cóż, w takim razie zastanawiam się, kto będzie mnie nosił następny. Z przodu Ngangata i Atti niemal równocześnie wypuścili strzały. Jeszcze chwila wysiłku i wreszcie osiągnęli grzbiet wzniesienia. Perkar z Alwatami zamykał kolumnę uciekających. Obejrzał się za siebie. Zbocze, które dopiero co pokonali, było rzadko porośnięte niskimi krzakami, przez co wyraźnie widział pogoń, rozciągniętą na znacznej przestrzeni niczym kolumna maszerujących mrówek z Łowczynią na czele. Atti założył strzałę i napiął cięciwę. Perkar ze wstrzymanym tchem śledził lot mknącego w dół poci- sku. W chwilę później wystrzelił także Ngangata. Bogini zadrżała, gdy strzała Attiego wraziła się w jej pierś i omal nie spadła ze swego wierzchowca ugodzona w ramię strzałą Ngangaty. Odsłoniła zęby w straszliwym, drapieżnym uśmiechu i w odpowiedzi napięła włas- ny łuk. Atti w mgnieniu oka wyleciał z siodła z gardłem gładko przeszy- tym przez opatrzone czarnymi lotkami drzewce. Perkar w przeraże- niu patrzył na miotającego się po ziemi rudowłosego wojownika. - Na drugą stronę! - ryknął Ngangata. - Za grzbiet! - Zabierzcie Altiego! - rozkazał Kapaka. - On już jest martwy! - odkrzyknął Ngangata. Byta to niestety prawda. Atti wciąż jeszcze dawał oznaki życia, ale jego podrygi były coraz słabsze. Strzała musiała przebić tętnicę szyjną, gdyż z rany tryskała fontanna krwi. Szarpiąc wodze, Perkar przynaglił Manga do przejścia na drugą stronę grzbietu, gdzie już czekali Eruka, Ngangata i Kapaka. W dole rozpościerała się ogromna niecka, do której wszystkie okoliczne wzgórza i góry oddawały swoje wody. Na jej skraju otwierała się bezdenna gardziel, którą bez wątpienia płynęła Rzeka, Odmieniec. Bez wątpienia też Rzeka była za daleko. Perkar miał kiedyś koszmarny sen, w którym płynął głęboko pod wodą, wstrzy- mując oddech i choć widział powierzchnię, wiedział z niezachwianą pewnością, że nie zdoła jej osiągnąć. Tutaj było tak samo. Zbocze oraz dno niecki były zupełnie nagie. Otwarte, kamienne przestrzenie pozwalały koniom na szybki bieg. Ale ich konie były zmęczone, a pogoń deptała im po piętach, zbyt szybko zmniejszając odległość, jaka ich dzieliła. Pewność, że nie zdołają ujść pościgowi ścisnęła serce Perkara niczym żelazna pięść. Spoza chmur wyjrzało słońce, zalewając dolinę przyćmionym, złotym blaskiem. Pomimo całego znużenia, dostrzegł ironię obecnej sytuacji - po raz pierwszy ujrzał swego wielkiego wroga w momen- cie, gdy był on ich jedynym wybawieniem. Wszyscy prócz Apada i Alwatów pędzili już w dół zbocza. Spojrzał ku szczytowi w obawie, że ujrzy Apada przeszytego strzałą, ten jednak był cały i trzymał się blisko Perkara. Alwaci natomiast trwali w miejscu. Zbici w niewielką gromadę, wysunęli do przodu włócznie, które z daleka wyglądały jak nastroszone kolce jeża. - Co oni robią? - spytał Perkar, choć Ngangata znajdował się zbyt daleko, by móc go usłyszeć. - Wybierają miejsce na śmierć - stwierdził Apad. Uśmiechnął się nagle od ucha do ucha i uczynił to po raz pierwszy od dłuższego czasu. Wzniósł w górę miecz, który wybrał dla niego Perkar, ten sam, którym zabił tamtą kobietę. Oręż mienił się różnobarwnie jak tęcza. Czegoś takiego Perkar jeszcze nigdy nie widział. - On umie takie s/.tuczki - wyznał Apad. - Dobrze, że nie wiedziałem tego wcześniej, bo zabiłbym Ngangatę. Myliłem się co do niego. - Wszyscy się myliliśmy - stwierdził Perkar. - Ruszajmy. Apad zerknął w stronę Alwatów. Kopaczka obserwowała ich z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Żegnaj, Perkarze - powiedział Apad. - Pozdrów moją rodzinę. - Zawrócił koniem i błyskawicznie pognał ponad grzbie- tem na spotkanie prześladowców. Na mgnienie oka Perkara ogarnął paraliż, potem, z przenikliwym wrzaskiem, także i on zawrócił swego wierzchowca. Posiadając taką broń, on i Apad mogli stanąć do walki, powstrzymać Łowczynię przynajmniej na chwilę, dać Kapace więcej czasu na dotarcie do Rzeki. Opresja, w jakiej się znaleźli, została zawiniona w równej mierze przez Apada jak i przez niego. Przelotnie poczuł się winnym również tego, że przymusza Manga do nowego wysiłku, ale tak musiało być. Na łeb na szyję popędził za Apadem w dół stoku. Miał wrażenie, że konie nie tyle biegną, co spadają jak kamienie - tak wielka była ich szybkość. Usłyszawszy jego pohukiwanie. Apad obejrzał się przez ramię i szeroko uśmiechnął. Niemal w tym samym momencie pierś Perkara przeszył palący ból. Zerknąwszy w dół, rozwarł ze zdumienia usta na widok sterczącej z boku strzały. - Jedna więź została przerwana - oznajmił mu miecz. Splunąwszy krwią, Perkar pochylił się w siodle. Każdy oddech przyszło mu teraz opłacać straszliwym bólem. Mang tymczasem błyskawicznie gnał do przodu. W zawrotnym tempie przedarli się przez pas zarośli. Tam, pod najbardziej stromym skalnym nawisem, Łowczyni nakładała na cięciwę następną strzałę. Apad nic spowolnił biegu swego rumaka ani nie skierował go na pobliską ścieżkę, tylko wrzeszcząc jak szalony, pognał konia wprost przed siebie, tak że biedne zwierzę na chwilę zawisło wysoko w powietrzu. Łowczyni wypuściła następną strzałę, która na pozór ospale pomknęła poprzez przestwór, zanim utkwiła w ciele rozciąg- niętego w skoku konia. W następnym momencie Apad i ranny wierzchowiec wpadli na Łowczynic oraz dosiadanego przez nią lwa. Przy wtórze przerażonego końskiego kwiku Karak, głośno kracząc, wzbił się w powietrze, podczas gdy Łowczyni padła na ziemię, przygnieciona ciałem rozpędzonego konia. Perkar nie miał dość sił, by zmusić Manga do podobnego wyczy- nu, choć ból w piersi zdążył już nieco osłabnąć. Skierował więc go w dół ścieżki, a kiedy dotarł do kłębowiska ciał, przekonał się, iż Apad nie tylko zdołał wyplątać się z uprzęży, ale i siał nie lada spustoszenie wśród złowieszczych postaci. Migotał na równi ze swym mieczem, z gracją tancerza szalał po polu walki, okazując przy tym wprawę, o jaką Perkar nigdy by go nie podejrzewał. Na jego oczach jeden z Ludzi-Niedźwiedzi osunął się na kolana, a z jego bezgłowej szyi szerokim strumieniem trysnęła złocista krew. - On dzierży Madedge - ozwał się radosny głos w uszach Perkara. - Madedge umie walczyć! Perkar zupełnie go nie słuchał. Mang zginął pod nim, przeszyty tuzinem strzał. Także i Perkar oberwał między żebra, a z pikowanego kaftana sterczały jeszcze dwie brzechwy. Tym jednak razem zawład- nęła nim wściekłość, więc zupełnie nie czuł bólu. Przy pierwszym potknięciu Manga zeskoczył z siodła, a jego miecz o jadeitowej głowni natychmiast zgotował śmierć najbliższemu wilkowi. Perkar pozwolił, by oręż kierował jego wzrokiem, wybierał cel ataku. Następny był jeden z Ludzi-Niedźwiedzi. Perkar sparował wymie- rzony w siebie cios włóczni, po czym wraził weń miecz aż po jelce. - To go nie zabiło - oznajmił miecz. Perkara nic to wszakże nie obchodziło. - Łowczyni! - wychrypiał. - Walcz ze mną! Szlachtując zagradzające drogę wilki, parł bez wytchnienia w jej stronę. Bogini była już z powrotem na nogach, a w jej dłoni lśniła długa włócznia o jasnym ostrzu. Uśmiechała się z zadowoleniem, nawet radością. Perkad widział śmierć Apada. Karak, Bóg Kruków, runął na niego z góry, ciął straszliwie ostrym jak brzytwa dziobem. Głowa Apada rozpadła się niczym rozłupana pestka. Perkar potknął się, gdy następny wilk wpił kły w jego łydkę. Natychmiast odrąbał mu głowę, szczęki zwierza pozostały jednak zawarte. Na razie musiał o tym zapomnieć, gdyż jego głowa zwró- ciła się raptownie w stronę, z której groziło większe niebezpieczeń- stwo: lew. Lew utykał na jedną nogę, zapewne na skutek zderze- nia z wierzchowcem Apada, tym niemniej zdołał skoczyć, groźnie szczerząc przy tym kły. Perkar ciął go w łeb, lecz lew i tak go dopadł. Jakby z oddali usłyszał chrzęst dartej kolczugi, cichy chlupot prutego brzucha. W ślad za nim pojawił się nowy ból. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, była stojąca nad nim Łowczyni, której włócznia opadała ku jego gardłu. * IX Dar brązu i nadziei Przez kilka następnych dni Hezhi pilnie pracowała nad mapą. Miała nadzieję, że ukończy ją, zanim ponownie zacznie krwawić, zanim wrócą kapłani. Wbrew temu, co powiedziała Tsemowi, wcale nie chciała, żeby o jej losie decydowało coś, o czym nie miała pojęcia. D'ena i innych sprowadzono na dół Schodami Ciemności. Teraz już wiedziała, iż zgodnie z tym, co podejrzewała, schody owe wiodły do jakiejś odnogi pogrzebanego pałacu. Znalazła dowody potwierdzające, że fundamenty centralnej części budowli spoczywa- ły na grubych kolumnach bazaltu, dzięki czemu nie groziło im osunięcie do pałacu leżącego pod spodem. Według niej prościej byłoby po prostu zasypać piaskiem stare komnaty, tak jak to uczy- niono w wielu innych miejscach - no, chyba że owe sale miały jeszcze jakieś przeznaczenie. Wzmocnienia fundamentów wskazy- wały, że podziemne komnaty nadal były otwarte, a kto wie, czy nawet nie utrzymywane w należytym porządku. Być może stanowiły rodzaj tajnej kryjówki, dokąd usuwano ludzi takich jak D'en z przy- czyn pozostających w jakimś związku z dojrzewaniem. Z mocą, jak podejrzewała. Z tym, że ktoś był "Błogosławiony przez Rzekę". Ten jej hipotetyczny "podziemny pałac" mógł być całkiem duży. Wcześ- niejsze wyprawy mogły ją zawieść w bezpośrednie jego sąsiedztwo. Snując dalej rozważania na ten temat, doszła do wniosku, iż Schody Ciemności nie mogły być jedyną drogą do podziemnych komnat. Jeżeli tam na dole żyli ludzie, musieli mieć dostęp do wody i - co oczywiste - systemu kanalizacji. Po raz pierwszy od przeszło roku poważnie zaczęła rozważać możliwość zejścia na dół, pod miasto. Wcześniej musiała jednak mieć mapę oraz orientację co do miejsca, do którego zamierza dotrzeć. Łatwo mogła się przecież zgubić, co narobiłoby wielkiego zamieszania i zapewne pociągnęło za sobą tragiczne dla Tsema skutki. Skończyła tę pracę przed południem i zabrała się za obowiązki nałożone na nią przez Ghana. Ostatnio sprawdzał ją coraz rzadziej, więc stopniowo nabrała przekonania, że bibliotekarz jej zaufał. Co prawda, skąpił jej pochwał, ale też nie ganił. Jak na Ghana był to wyraz wyjątkowej uprzejmości. Podejrzewała nawet - tylko podej- rzewała i nigdy mu tego nie powie - że to on sam rozdarł księgę, potem zaś zrzucił winę na nią, ponieważ tylko w ten sposób mógł ją uczyć. Był twardym, zamkniętym w sobie człowiekiem, który niko- go nie darzył miłością. Z tego, co wiedziała, nie miał też dzieci ani żony. Choć nigdy nie okazywał uczuć, zdawało się jej, że Ghan przekazał jej podarunek niezmiernej wartości. Yen zjawił się w bibliotece wkrótce po południu. Pracował tutaj niemal codziennie, lecz od paru dni nie zamienili ze sobą ani słowa, pozdrawiając się jedynie skinieniem głowy ponad zastawionymi księgami regałami. Natomiast dzisiaj Yen podszedł do jej stołu, a uczynił to, jak się jej wydało, z pewną nieśmiałością. - Witaj, pa... ach. Hezhi. - Dzień dobry, Yen - odparła z nadzieją, że głos jej zabrzmiał statecznie i dojrzale. Nerwowo skinął głową. - Chciałem ci podziękować - zaczął. - Już to zrobiłeś. - Tak, ale wygląda na to, że dzięki tobie na jakiś czas zacho- wam swą pozycję wśród inżynierów. Ja... - Z zakłopotaniem wyjął / kieszeni owinięty w tkaninę mały pakunek. - Pragnę ci coś dać. Okazać moją wdzięczność. Oczy Hezhi rozszerzyły się ze zdumienia, z wahaniem wyciąg- nęła rękę. - Proszę, nie zrozum mnie źle - dodał pospiesznie. - To tylko... no, to jest tylko taki prezent za to, że mi pomogłaś. Ja nie... - Urwał, niezdolny dokończyć zdania, ajego ciemne oczy patrzyły błagalnie. - Dziękuję. Doskonale rozumiem, więc nie musisz niczego tłumaczyć. Tutaj, w pałacu, często rozdajemy prezenty. "Tyle, że jeszcze nigdy nie dostałam prezentu od kogoś innego niż moi słudzy" - dokończyła w myślach. Nawet od nadskakujące- go jej Wezha, który coraz natarczywiej zabiegał ojej względy. - Ach tak, to dobrze, sprawdź zatem, czy ci się podoba - podsunął Yen. - Jeśli nie, przyniosę ci coś innego. Zaczęła rozwijać pakunek. Zjednej strony pragnęła jak najszyb- ciej ujrzeć jego zawartość, z drugiej miała świadomość, że nie powinna tego okazywać. Kiedy wreszcie rozsupłała węzeł, uśmiech- nęła się z zadowolenia. Na tkaninie leżała mała brązowa figurka znakomitej roboty, jakiej jeszcze nigdy nie widziała w pałacu. Przed- stawiała konia w pełnym galopie, przy czym miejsce szyi oraz głowy rumaka zajmował nagi tors szczupłej kobiety. Postać miała rozwiane do tyłu włosy, a w jednym ręku ściskała włócznię. Jej barbarzyńska twarz pełna była ognia i radości. - Jaka piękna! - wykrzyknęła w zachwycie. - Nigdy czegoś takiego nie widziałam. - To Mang - rzucił Yen tonem wyjaśnienia. - Mang? - Mój ojciec czasami z nimi handluje, przynajmniej z tymi z południa. Wędrują wzdłuż Rzeki z północy aż do portu Wun. - To ci Mang są pół-końmi? Yen przyjął te słowa z uśmiechem. - Nie. To tylko część ich legend. Ludzie z tego plemienia wiodą życie na końskim grzbiecie. Wierzą, że konie są ich krewniakami. Wierzchowce są nawet członkami ich klanów, chociaż trudno nam w to uwierzyć. - Wszystko to brzmi nad wyraz dziwnie - mruknęła Hezhi, obracając figurkę w dłoniach. - To barbarzyńcy - ciągnął Yen. - Kiedyś widziałem je- dnego z nich. Zawsze noszą ze sobą miecze oraz włócznie i nigdy nie zdejmują zbroi, nawet do snu czy... no, w każdym bądź razie do snu. - Pokraśniawszy nieco na twarzy, podjął swą opowieść. - Oni wierzą, że koń i jeździec, którzy razem zginęli, po śmier- ci jednoczą się w taki właśnie sposób. Powiadają nawet, że da- leko na wschodzie leży kraina, gdzie zamieszkują podobne stwo- rzenia. - Ta historia także mi się podoba - rzekła Hezhi. - Dziękuję ci za jedno i drugie. Uśmiechnął się ze szczęścia i wykonał głęboki ukłon. - Pani - powiedział, po czym odszedł do swoich książek. Hezhi ponownie przyjrzała się figurce. Kiedy podniosła głowę, napotkała wzrok Ghana, na którego twarzy malował się wyraz głę- bokiego niesmaku. Oblała się rumieńcem, dobrze wiedząc, o czym on myśli. Był zapewne głęboko przeświadczony, że oto jego prze- powiednia staje się prawdą, że cały czas, jaki jej poświęcił pójdzie na marne, gdy tylko zacznie "uganiać się za młodymi głupcami". Hezhi wróciła do układania książek, starając się przy tym wyglą- dać na jak najbardziej zajętą. Ghan był w błędzie, skoro tak sądził, mylił się pod wieloma względami. Przede wszystkim, Yen nie był "głupcem". Był myślącym, inteligentnym młodzieńcem i pod tym względem zupełnie się różnił od znienawidzonych przez Ghana dworzan. Po wtóre, on wcale się do niej nie zalecał, a ona nie była nim zainteresowana choćby w najmniejszym stopniu. O takim związku trudno w ogóle było pomyśleć; przecież była córką samego Chakunge. Oczywiście, nigdy nie powiedziała tego Yenowi. Poza tym, zdarzało się niekiedy, że zubożała szlachta wydawała młodsze córki za mężów z kupieckiego stanu.... W tym przypadku byłaby to jednak niedorzeczność. On był przecież znacznie od niej starszy. Do podobnego związku mogłoby dojść co najwyżej ze względów politycznych; gdy szło jedynie o uczucie, takie małżeństwo nie wchodziło w rachubę. Taki przystoj- ny młodzieniec jak Yen z pewnością nie widział nic pociągającego w dwunastolatce z ledwie widocznymi piersiami i biodrami. Słyszała rozmowy Tsema z innymi strażnikami dość często, by wiedzieć, co pociąga mężczyzn w kobiecie. Rozum i dobre maniery z pewnością do tych cech nie należały. Tak więc, Ghan był w błędzie i dobrze powinien zdawać sobie z tego sprawę. Im więcej o tym myślała, tym większa ogarniała ją złość, a kiedy już zbliżała się pora wyjścia, podeszła wprost do jego biurka. - On się do mnie nie zaleca - wysyczała z wściekłością. Ghan uniósł głowę i popatrzył na nią z widocznym zdumieniem. - Co takiego? - zapytał łagodnie. - Widziałam, jak patrzyłeś na nas... na mnie. Na jego wargach zapełgał cień uśmiechu. - Złościłem się, ponieważ mu pomagałaś - wyjaśnił. - Nie przepadam za kapłanami, a to właśnie oni go tu przysłali. - Och - wyszeptała, tracąc nagle całą pewność siebie. - Ale skoro już o tym wspomniałaś, coś mi się widzi, że ciągle wodzisz za nim oczami... - w zamyśleniu dodał Ghan. - No cóż - odrzekła Hezhi głosem, w którym zabrzmiały nuty usprawiedliwienia. - On po prostu jest bystrzejszy niż większość zaglądających tu ludzi. - Sporo w tym racji - sucho zauważył Ghan -jednak w ża- den sposób nie należy tego brać za zachętę. - Nie, myślę że nie. - Sądzę, że ten Yen nie jest taki najgorszy. Kapłani zawsze zatruwali mi życie, więc każdy, kto jest z nimi związany... -Ghan wydął wargi. - Jak choćby szlachta? - podsunęła Hezhi. Ghan przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu. - Chyba jestem nazbyt wylewny - powiedział. - Któregoś dnia posunę się za daleko i oni mnie ukarzą. - Ghan, nigdy cię o to nie pytałam. Zjakiegojesteś klanu? Bibliotekarz głośno sapnął, po czym na dłuższą chwilę zastygł w bezruchu. - Yehd Hekes - powiedział w końcu. Hezhi ściągnęła brwi. - Yehd Hekes? - Nie mam zamiaru się powtarzać. - Myślałam, że wy wszyscy... Ghan wzniósł oczy do nieba. - Przecież ty wiesz wszystko, prawda? Tak, wszystkich skaza- no na wygnanie oprócz mnie. Musiałem tylko zrzec się szlachectwa - na piśmie oraz krwią. Tak więc, ściśle rzec biorąc, nie należę do żadnego klanu. - Dlaczego? Dlaczego zostałeś? O ile mi wiadomo, wygnani otrzymali posiadłości na południu. - Posiadłości? O tak - wymamrotał Ghan. - Setki mil baweł- nianych pól i co najwyżej dziesięć książek. Nie mogłem tego wszyst- kiego zostawić, dziewczyno. - Przepraszam, że o to pytałam. Ghan sięgnął po bibułę i otarł nią pot z czoła. Raz jeszcze nadął wargi, po czym, odzyskując spokój, wzruszył ramionami. - Ty ciągle o coś pytasz. Taka już twoja natura, co samo w sobie nie jest złe. - Pochylił się w jej stronę, zniżając głos do konspira- cyjnego szeptu. - Musisz bardzo uważać na to, jakie pytania i komu zadajesz. Bardzo ostrożna, Hezhi. Królewska Krew nie stanowi ochrony przed Królewską Krwią. - Odchylił się z powrotem na oparcie zydla. - A teraz - powiedział surowo, wznosząc do góry palec wskazujący - nie chcę więcej widzieć, jak tutaj flirtujesz. To jest biblioteka, a nie jakiś dwór. Uciekaj do domu. Zaraz wszystko pozamykam, pójdę do siebie i wypiję kielich wina. Parę dni później znowu zaczęła krwawić. Krwawienie poprze- dziły skurcze, całe przeżycie było mocno nieprzyjemne, ale gorączka i mdłości już nie wróciły. Popadła także w przygnębienie. Qey zapewniała, że to normalne, co jednak wcale nie poprawiło jej nastroju. Ponadto zdawała sobie sprawę, iż depresja ta miała bardziej złożone podstawy niż Qey mogła podejrzewać. Nawrót krwawienia na nowo rozbudził wszystkie dręczące ją pytania - na które odpo- wiedź wydawała się teraz tak bliska - i towarzyszące im lęki. Najbardziej obawiała się tego, że kapłani dowiedzą się jakoś o jej stanie i przyjdą powtórzyć badania. Chociaż nadal nie rozumiała, co próbowali ustalić, logika wypadków - zapoczątkowana zniknię- ciem D'ena - wskazywała, iż zagrażało jej niebezpieczeństwo za każdym razem, gdy zjawiali się kapłani ze swymi zabiegami. Od czasu do czasu przychodziło jej do głowy, aby zapytać kogoś spoza służby, na kogo być może nie nałożono zakazu, na przykład siostry albo matki. Niestety, takie rozwiązanie wydawało się nazbyt niebez- pieczne, zarówno dla niej samej jak i osoby, z którą by rozmawiała. Dlatego ograniczała się na razie do długich rozmyślań, te zaś rodziły przygnębienie. Któregoś razu znalazła się nawet na dachu Wielkiej Sali, skąd z uwagą wpatrywała się w odległy bruk, tak jak czyniła to, będąc znacznie młodszą. Pokusa skoku nie była jednak szczególnie silna, choć pamiętała, że w przeszłości było inaczej. Miała wrażenie, że myśli o samobójstwie spoczywały w jej głowic w stanie uśpienia. Dawniej były o wiele bardziej uporczywe i wyraziste. Natomiast od momentu, gdy zaangażowała się w poszukiwanie D'ena, rzadko miała czas na różne humory. Od blisko trzech lat każdą chwilę poświęcała rozwiązaniu zagadki jego zniknięcia i zapewne to ją uratowało. Niemal z przyjemnością spoglądała w dół, na malutkich ludzi, z radością myślała o krótkim, pospiesznym locie, o zapomnie- niu i spokoju, jakie nastąpią potem. Ta chwila nostalgii, pobłażliwo- ści dla samej siebie, dała jej odrobinę satysfakcji. Nie skoczyła, oczywiście, i nawet Tsem - który jak dobrze wiedziała, kręcił się gdzieś w pobliżu pomimo prób, jakie podejmowała, żeby uwolnić się spod jego opieki - nie wierzył, że sama zada sobie śmierć. To była tylko taka zabawa, fantazja, z której wyrosła. "Ale zawsze jest to jakieś wyjście" - powiedziała sobie w du- chu. Alternatywa wobec losu D'ena ma wypadek gdyby spotkać ją miało coś równie przerażającego. Raczej skoczy z dachu, niż biernie znosić będzie to, co szykują dla niej kapłani. Od pewnego czasu, kiedy wracali do domu, Tsem szedł przodem, aby upewnić się, czy przypadkiem za drzwiami nie czekają znowu kapłani. Stało się to ich pilnie przestrzeganym rytuałem. Hezhi czaiła się w cieniach opustoszałej sali, a Tsem zaglądał na chwilę do środka i, jeśli wszystko było w porządku, wracał i dawał umówiony znak. Dzięki temu czuła się nieco lepiej. Mogła przynajmniej decydować, czy ponownie podda się temu poniżającemu i odrażającenu zara- zem rytuałowi. Rozpoczęła też przygotowania do kolejnej wyprawy w pałacowe podziemia. Zwędziła kawałek sznura, napełniła olejem lampkę, poprosiła by Tsem zdobył dla niej "odpowiednie" ubranie. Poszukiwania stroju trwały dosyć długo, zadowoliła ją dopiero ro- bocza odzież niewielkiego wzrostem chłopca z doków: wysmarowa- ne smołą długie spodnie i taka sama koszula. Spodnie i koszula leżały na niej dość dobrze, a ponadto łatwo dawały się włożyć i zapewniały ochronę przed otarciami skóry, do czego nie nadawały się jakiekol- wiek stroje szlachetnie urodzonych. Hezhi nigdy nie zdecydowałaby się na noszenie spodni - dziwacznej część garderoby wyglądającej jak dwa złączone ze sobą futerały na nogi, gdyby nie Yen. Chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o swym podarunku, sprawdziła w ka- talogu słowo "Mang" i znalazła krótką, lecz rzetelną notatkę na ich temat. Lud ten nosił spodnie, ponieważ nadawały się one lepiej do siodła niżjakikolwiek inny strój, który osłaniał nogi. Co więcej, wnet odkryła, iż odpowiednik słowa ,,spodnie" w języku Nhol został zapożyczony od szczepu Mang. Przymierzyła nowy przyodziewek w nocy, kiedy już Qey poszła spać. Wystarczy, że wciągnęła Tsema w swoje szaleństwo. Nie pozwoli, by Qey o czymkolwiek się dowiedziała. W pierwszym momencie poczuła się bardzo dziwnie, gdyż ubranie zakrywało miejsca, które dotychczas były na jej ciele zawsze odsłonięte. Spró- bowała wyobrazić sobie siebie na grzbiecie konia, galopującą z dziką miną, taką samą jaką oglądała u małej figurki z brązu. Na koniec, tłumiąc chichot, spakowała odzież pod materac i poszła spać. Oczywiście, znowu przyśnił się jej las. Jednak tej nocy, po raz pierwszy, pośród drzew ujrzała mężczyznę. Człowiek ów miał nie- zwykły wygląd: był blady jak płótno, zaś jego włosy wyróżniały się niespotykanym odcieniem brązu. Oczy jego były jeszcze dziwniej- s/c - s/are, barwą przypominające Rzekę o poranku. Była ciekawa. czy nie jest przypadkiem wytworem Rzeki, której wody wypełniają jego wnętrze. Wrażenie, że uczyniła coś złego wyraźnie się wzmoc- niło, a w następnym momencie, wciąż we śnie, stałajuż w Sali Leng i piła świętą wodę z fontanny, marząc w duchu o bohaterze, który przybędzie, aby ją uwolnić... "Byłam chora - tłumaczyła komuś. - Ja nie chciałam". "No cóż - odrzekł jakiś głos. - Teraz on się obudził". W chwilę później obudziła się także i ona. Zlana potem leżała w pościeli i upłynęło sporo czasu, zanim ponownie zapadła w sen. Obudziwszy się następnego ranka, zamieniła parę słów z Qey oraz Tsemem, po czym - znacznie później niż zamierzała - wyszła do biblioteki. Wezh miał pecha, że wybrał akurat ten ranek, aby podejść do niej przed drzwiami budynku archiwum. Zacisnęła zęby, gdy dostrzegła jego wspartą o ścianę postać. Chłopak gorączkowo poruszał ustami. - Zapewne usiłuje sobie przypomnieć, jak należy oddychać - mruknęła do Tsema. - Coś księżniczka niezbyt łaskawa dzisiejszego ranka - pół- gębkiem odparł Tsem. Hezhi spróbowała zignorować Wezha, ten jednak zastąpił jej drogę z przylepionym do twarzy próżnym, głupim uśmiechem. - Dzień dobry, księżniczko - rzucił wesoło. - Wyglądasz dzisiaj nad wyraz promiennie. - Ty także. - Hczhi zmierzyła wzrokiem jego czerwony ka- pelusz, pomarańczową filcową kamizelę oraz kwiecisty kilt. - Bardzo ładnie. - Ależ dziękuję - rzekł takim tonem, jak gdyby bronił się przed jej komplementami. - Jeśli to możliwe, chciałbym przez chwilę z tobą porozmawiać. Eee... na osobności - posłał znaczące spojrzenie w stronę Tsema. Hezhi westchnęła. - Czy mógłbyć zostawić nas na moment, Tsem? Pół-olbrzym wzruszył potężnymi ramionami i odszedł parę kro- ków w bok. - Ojciec mój - Wezh urwał, by obetrzeć usta chusteczką.__ Ojciec mój posyła mnie, abym zaprosił cię do naszych komnat na kolację dziś wieczorem Hezhi zamrugała ze zdziwienia. - Obawiam się, że nie będę mogła przyjść - odparła, starając się wypaść grzecznie. - Och - Wezh lekko zmarszczył czoło. - Posłałem służącego do twojej opiekunki -jak jej tam, Hay ? - no więc, ona powiedzia- ła, że dzisiejszy wieczór powinaś mieć wolny. Hezhi zadrżała od nagłej wściekłości. Ten idiota posłał kogoś, żeby wypytał Qey? Spiskował po to, żeby się z nią zobaczć? Dość aż do obrzydzenia miała ludzi, którzy urządzali jej życie, wszystko planowali, spiskowali wokół niej. Miała uczucie, iż coś w niej pękło, że coś czerwonego i gorącego wypływa z trzewi, pnąc się ku językowi. - Zamknij gębę! - syknęła. - Zostaw mnie w spokoju, sły- szysz? Słyszysz? Wzdłużjej kości przebiegło nagłe drżenie i choć zaciśnięte pięści cały czas trzymała przyciśnięte do boków, ogarnęłoją zdumiewające wrażenie, iż mimo wszystko wyciągnęła rękę i uderzyła tego małego głupca. Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak to, że Wezh zachowywał się tak, jak gdyby rzeczywiście otrzymał policzek Zatoczył się na ścianę ze szklistymi, rozbieganymi nagle oczami, a po brodzie pociekła mu strużka śliny. - Zostaw mnie w spokoju - powtórzyła. Bliski upadku, Wezh wtulił się w kamień, po czym rzucił się do ucieczki i błyskawicznie zniknął jej z oczu. Hezhi odprowadziła go zdumionym wzrokiem. Jej ciało jeszcze przez chwilę zdawało się buczeć, wibrować, po czym uspokoiło się i wróciło do stanu normalnego. Ona jednak wiedziała, że coś się stało. Zrobiła coś Wezhowi, i było to coś więcej niż zwyczajny krzyk. Odwróciła się w stronę uchwyconego kątem oka ruchu. Tsem zaśmiewał się do łez, podobnie jak i Yen, który wyłoniwszy się zza rogu, musiał widocznie być świadkiem tej sceny. - Co też mu powiedziałaś? - zapytał. - Ja... - Hezhi zerknęła w głąb korytarza, w którym zniknął Wezh. - Nieważne co. Myślę, że to sposób, w jaki to powiedziałam, tak go wystraszył. X Serce wód Hezhi trąciła Tsema nogą. Gdzieś na dworze pośród nocy paw wzniósł przypominający ni to groźbę ni skargę okrzyk. - Tsem - wyszeptała. - Idę. Ciemna bryła przetoczyła się na plecy, w blasku księżyca zalśniły zaspane oczy. - Myślałem, że skończyliśmy już z tym włóczeniem się po ciemku, księżniczko. - Bądźże cicho, nie chcę obudzić Qey. - Szkoda, że wobec mnie nie okazujesz podobnej troski - gderał dalej olbrzym, wstając zarazem z miejsca. - Wszystko przygotowałam - zapewniła. - Wystarczy, jeśli się ubierzesz. Tsem skinął głową i sięgnął po coś za łóżko. Nie widziała go wyraźnie, ale szelest tkaniny wskazywał, że dostosował się do jej polecenia. Kiedy wreszcie się wyprostował, podała mu trzymany w dłoniach tobołek. - Trzymaj, tylko prosto - ostrzegła. - W środku jest latarnia. Tsem nie odpowiedział, tylko od razu skierował się do drzwi. Zaraz za progiem przystanął i zapalił latarnię. Przemierzanie w ciem- nościach nawet znajomych korytarzy byłoby czystym szaleństwem. Tutaj, w starym skrzydle, nie było lamp ani okien, a nocna poświata wpadała do środka jedynie od strony dziedzińca, niemal w ogóle nie rozpraszając zalegającego w komnatach mroku. Światło lampy wydobyło nagle z mroku oblicze Tsema, przez grube cienie upodobnione do wizerunku jakiegoś pradawnego po- twora. Potwór wykrzywił twarz i obnażył kły, a Hezhi dopiero po dłuższej chwili rozpoznała w owym grymasie uśmiech. - Nie wyglądasz najpiękniej - stwierdził Tsem, zerknąwszy na nią spod oka. - Postanowiłam przebrać się przed wyjściem - odparła. Tsem pokiwał głową. - No tak, chciałaś wyglądać jak usmolony szkutnik i ci się udało. - Nie potrzebuję od ciebie porad w sprawie stroju - rzekła wyniośle. - Lepiej ruszajmy zanim będziesz musiał tłumaczyć jakiemuś żołnierzowi, dlaczego wpuściłeś do pałacu młodą wiejską dziewczynę. - Bez obawy - rzucił Tsem. - Oni nigdy nie wezmą cię za dziewczynę. - Cicho, ruszaj wreszcie! Zapuścili się w labirynt opustoszałych sal. Hezhi wiedziała, gdzie można spodziewać się straży, lecz na szczęście nie musieli przecho- dzić w pobliżu któregoś z posterunków. Większość wartowników pilnowała oczywiście dachu, gdyż była to jedyna droga, z jakiej mógłby skorzystać jakiś zabójca lub włamywacz z miasta - o ile rzecz jasna, zdołałby wspiąć się na okalający pałac mur, co samo w sobie stanowiło wyczyn nie lada. Przebywszy bezszelestnie ciąg komnat mieszkalnych, dotarli wreszcie do punktu, który zaznaczyła na swojej mapie. Każde z wydzielonych mieszkań, podobnie jak jej własne, posiadało odrębny podwórzec oraz fontannę zapewniającą dostęp do świeżej wody. Poszczególne mieszkania łączyły się w sku- piska - w jej skupisku było siedem mieszkań - te zaś otaczały znacznie większy dziedziniec. Dziedzińce takie leżały zazwyczaj nieco poniżej poziomu mieszkań, dzięki czemu brudna woda mogła spływać kamiennymi rynsztokami do "zlewni" - dużego otworu pośrodku dziedzińca. Inne odpadki, takie jak resztki z kuchni czy odchody, mieszkańcy skupisk wrzucali do zlewni własnoręcznie. Z mapy Hezhi wynikało, że zawartość zlewni wędrowała do ście- ków, skąd wraz z uświęconą wodą trafiała ostatecznie do Rzeki. - Księżniczko - zaczął Tsem tonem protestu, ale ona syknię- ciem nakazała mu milczenie. - To najlepsza droga - wyjaśniła. - Nie potrafię wyobrazić sobie nic gorszego - ponuro zaopo- nował Tsem. - Cicho. Jestem księżniczką i wejdę tam. - Nie, jeśli ci na to nie pozwolę - odrzekł Tsem tonem twardym jak żelazo, od którego wziął swoje imię. - Tsem, my musimy to zrobić. Muszę wiedzieć, co zamierzają uczynić kapłani względem mojej osoby, ty zaś nie możesz mi tego powiedzieć. Dlatego właśnie muszę się o tym przekonać osobiście. Jeśli nie znasz jakiejś lepszej drogi, pójdziemy właśnie tędy. Albo, jeśli będę musiała, pójdę sama. Wyślizgnę się którejś nocy, gdy ty będziesz spał. Myślałam, że nasza umowa wciąż obowiązuje, inaczej bym cię nie budziła. Tsem milczał przez dłuższą chwilę. - Ano obowiązuje - rzekł po namyśle. - Kto zatem idzie pierwszy? - Ja. Do czego przy wiążemy linę? - Pomyślałam i o tym - powiedziała z dumą. Pokazała mu pogrzebacz zabrany z kuchni Qey. - Przywiążemy na środku linę, a pogrzebacz położymy na obrzeżu zlewni. Potem ściągniemy go do środka, tak że nikt się o niczym nie dowie. - A czy twój plan wyjaśnia, jak wrócimy potem na górę? Hezhi wzruszyła ramionami. - Będziemy nim podrzucać, aż z powrotem oprze się na obu- dowie zlewni. - To spowoduje wiele hałasu. Co będzie, jeśli ktoś przyjdzie sprawdzić, co się stało? - westchnął Tsem. - No to przyjdzie, i co? - Księżniczko, w Wielkiej Sali nieźle ci się za to oberwic. - Powiem im, że niechcący wpadły mi tam jakieś klejnoty, więc kazałam ci po nie iść. Coś takiego z pewnością może uczynić każda księżniczka. Pierś Tscma uniosła się w kolejnym westchnieniu. - Niestety, może - przyznał. - Podaj mi ten pogrzebacz - rzekł, wyciągając w jej stronę lampę. Odprowadzające ścieki rynsztoki były wpuszczone w podłoże i łączyły się z rurą odprowadzającą tuż poniżej poziomu dziedzińca. Zlewnię otaczała natomiast podwyższona obmurówka mająca chro- nić dzieci przed wpadnięciem do środka. Umieściwszy pogrzebacz na obmurówce, Tsem zmierzył pełnym powątpiewania spojrzeniem kuty pręt, po czym zsunął się w gardziel otworu. Hezhi odczekała, aż zniknie jego głowa, po czym pochyliła się nad zlewnią z latarnią w dłoni, aby przyświecić Tsemowi z góry. Wnet spostrzegła, iż ol- brzym niezbyt dowierzał linie, gdyż w trakcie schodzenia nieustan- nie wpierał plecy w kamienne ściany. Jego ciało przesłaniało cały otwór, przez co nie mogła dojrzeć, co znajdowało się w dole, choć oczywiście zaglądała do studni wcześniej, za dnia. Wówczas szyb nie sprawiał wrażenia zbyt głębokiego, jednak teraz Tsem zdawał się opadać niżej i niżej w bezdenną czeluść, jak gdyby noc z ciemnością zmówiły się, by uczynić zlewnię znacznie głębszą. W końcu usłyszała głośny plusk, a w pomarańczowym świetle zalśniły wyszczerzone zęby Tsema. - Opuść latarnię - doleciał z dołu jego stłumiony głos. Zacisnęła wargi zła, że nie pomyślała o tym wcześniej. Z niecier- pliwością wyciągnęła linę. przywiązała do niej latarnię i spuściła Tsemowi. Rozejrzała się niespokojnie dokoła, lecz w bladej poświa- cie nikogo nie było widać. Wdrapała się na okalający zlewnię murek i spojrzała w dół. Wypełniony chybotliwym, żółtym światłem otwór, na którego dnie widniała zniekształcona przez cienie twarz Tsema, robił niezwykłe wrażenie. Zaczerpnęła głęboko tchu, moc- niej uchwyciła linę i przesunęła się poza krawędź studni. Oddychanie nad zlewnią okazało się błędem, gdyż natychmiast zakrztusiła się od panującego wokół smrodu. Już w pobliżu otworu powietrze nie pachniało najlepiej, ale zaduch wypełniający kamien- ną sztolnię okazał się wprost nie do zniesienia. A przecież wkrótce spadnie wprost do jego źródła! Mimo to zdecydowanie sunęła w dół, w odróżnieniu od Tsema całkowicie zawierzając swe bezpieczeń- stwo linie. Pleciony powróz istotnie podołał jej ciężarowi i nieba- 'i1 i wcm wylądowała w silnych ramionach olbrzyma, który delikatnie postawił ją w paskudnym błocku u swych stóp. Z odrazą popatrzyła na sięgającą kostek lepką maź. Jej powierzchnia była całkiem nieru- choma, co znaczyło, iż nadmiar wody z fontann me zasilał tej części ścieków, potwierdzając tym samym wiadomości zapisane na mapie. Pomimo okropnego fetoru Hezhi poczuła uniesienie. To była praw- da: wszystkie te rzeczy, o których dowiedziała się / kart książek w bibliotece, istniały naprawdę. - Przesuń się nieco w głąb tunelu, księżniczko, tak bym mógł ściągnąć na dół linę. Wzięła od niego lampę i posłusznie zagłębiła się nieco w odpro- wadzający ścieki kanał. Słyszała, jak z tyłu Tsem głośno przeklina, zmagając się z zaklinowanym w nierównościach obmurówki prę- tem. Czas oczekiwania wykorzystała, by przyjrzeć się dokładniej kanałowi. Odprowadzający nieczystości dukt okazał się mniejszy niż ocze- kiwała. Stojąc w nim musiała pochylać nieco głowę, co znaczyło, że Tsem zmuszony będzie poruszać się na czworaka. Za to po bokach mieli dość swobodnej przestrzeni i Tsemowi nie groziło zaklinowa- nie w wąskim przejściu. W potok przekleństw Tsema wdarł się nagle głośniejszy okrzyk towarzyszący upadkowi pogrzebacza, który zapewne uderzył go w ciemnościach. - Tsem, dobrze się czujesz? - Och, z pewnością tak się poczuję, gdy tylko uklęknę w tym szlamie. Hezhi stłumiła chichot. - Przepraszam, Tsem. - Ty poniesiesz latarnię, księżniczko - rzucił żałośnie. Skinę- ła głową, po czym ruszyła w głąb niskiego korytarza, w kierunku przepływu wody. Na szczęście dla Tsema niebawem dotarli do większego tunelu. Przeszli pod kolejną zlewnią, a wkrótce potem kanał stał się bardziej spadzisty, by kilkadziesiąt kroków dalej połączyć się z głównym duktem. Pod łukowym sklepieniem dość było miejsca nawet dla Tsema, toteż olbrzym mógł nareszcie stanąć na nogi. He/.hi wyczy- tała, że te większe tunele zbudowano, aby odprowadzały wielkie masy wody z powrotem do Rzeki w przypadku powod/i. Hezhi z łatwością mogła w to uwierzyć, skoro taki kanał dorównywał szerokością pałacowym komnatom. Co więcej, biegnące tuż przy ścianie przejście wznosiło się ponad poziom wody, dzięki czemu nie musieli brodzić w nieczystościach. Była to okoliczność szczególnie sprzyjająca, gdyż choć nie znała prawdziwej głębokości tunelu, podejrzewała iż ścieki zakryłyby ją całą. Zewsząd otaczał ich plusk płynącej wody; tutaj, w przeciwieństwie do pierwszego, wąskiego tunelu, zasilana przez fontanny struga płynęła z pewną siłą. - Którędy teraz? - zapytał idący za nią Tsem. - Na lewo - odparła. Zapamiętała jak mogła najwięcej ze swojej mapy, żeby nie zerkać na nią co chwila. Chodnik był dostatecznie szeroki nawet dla Tsema. który nalegał, by pozwoliła mu iść z przodu. Hezhi zaczęła protestować, ale na obrzeżach rzucanego przez latarnię blasku dostrzegła coś, co spra- wiło, iż zmieniła zdanie - mnóstwo drobnych światełek, wpatrzo- nych w latarnię lśniących szczurzych oczu. Bez szemrania przeka- zała światło swemu strażnikowi i ruszyli w dalszą drogę. Większe tunele nie sprawiały tak odrażającego wrażenia jak zlewnia, którą zeszli pod ziemię. Powietrze poruszało się tutaj jakby łatwiej, uzupełniane dodatkowo przez zlewnie oraz kanały burzowe. Dwukrotnie, przechodząc obok nich, usłyszeli niedaleko ludzkie głosy i Hezhi poczuła lekkie podniecenie. To tak, jakby stała się niewidzialna, widziała i słyszała innych, podczas gdy jej nie mógł zauważyć nikt. Natychmiast zdała sobie sprawę z ogromnego nie- bezpieczeństwa, jakie groziło im w przypadku odkrycia, gdyby ktoś przypadkiem zajrzał w głąb którejś ze studni, rozświetlonej akurat blaskiem latarni. Na szczęście do tego nie doszło i jej marzenia o niewidzialności pozostały nietknięte. - Wkrótce wejdziemy do kanałów z czasów Drugiej Dynastii - szepnęła z ożywieniem w stronę Tsema. - Przebiegają one poniżej ty ch, w których jesteśmy teraz, leżą wprost nad pogrzebanym miastem. - Kanały z Drugiej Dynastii - mruknął Tsem. - Serce moje pełne jest radości. Z przodu dobiegało gniewne mamrotanie wody. plusk głośniej- szy niz szemranie dolatujące z małych kanałów odprowadzających nadmiar wody z fontann. Łoskot narastał w miarę jak się do niego zbliżali i wnet stanęli na skraju ziejących czeluści kolejnej studni. Ta zlewnia była szczególnie duża. ajej skraj otaczały białe, wapienne bloki. Kamienie widoczne niżej wyciosano z tego samego materiału, lecz ich barwa wskazywała na znacznie starszy wiek. - Widzisz? - spytała Hezhi. - Otwór ten wyrąbano, żeby uzyskać przejście do starego systemu. Wszystko co leży niżej, po- chodzi z czasów Drugiej Dynastii lub jest jeszcze starsze. Tsem tylko westchnął i zaczął rozwijać linę, wszelkie komenta- rze zostawiając dla siebie. Woda spadała w dół na dystansie co najmniej piętnastu stóp. Nie było tu niczego, w czym mogliby utwierdzić wypróbowany pogrzebacz - otwór był na to o wiele za szeroki. Tsem rozglądał się w poszukiwaniu czegoś, do czego mógł- by przywiązać koniec liny. Znieruchomiał, gdy Hezhi poklepała go po ramieniu. - O co chodzi? - spytał. Pokazała mu dłonią. - Inżynierowie muszą tędy schodzić na dół od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy nic ważnego nie uległo zepsuciu - wyjaśniła. - Lina nie będzie nam potrzebna. W ścianie szybu, jeden pod drugim tkwiły stalowe kołki. Niewąt- pliwie miały pełnić rolę drabiny. - Aha - burknął Tsem. Pochyliwszy się nad obrzeżem studni, złapał za jeden z kołków, po czym naparł nań ciężarem całego ciała. Stalowy pręt ani drgnął. - Wygląda dość solidnie - oznajmił i po krótkim wahaniu zaczął schodzić w dół. Piąty z kolei bolec wyślizgnął się z kamienia pod ciężarem potężnego ciała, na szczęście Tsem zdołał utrzymać się na rękach. - Kilka stopni jest poluzowanych - zakrzyknął z pomo- stu u podstawy muru.- Im niżej, tym bardziej zwietrzały jest kamień. - Będę uważać - obiecała Hezhi i w chwilę później znalazła się u boku olbrzyma. - No tak - powiedziała, rozglądając się dokoła w świetle padającym z lampy. - Kanały z Drugiej Dynastii niezwykle przypominają te z Trzeciej. - Trudno mi coś o tym powiedzieć - stwierdził Tsem - gdyż nie posiadam twego światłego osądu. Tunele przebiegające na niższym poziomie były nieco węższe od tych na górze, ponadto, od czasu do czasu, musieli pokonywać tarasujące przejście osypiska gruzu. Jeszcze częściej jednakże przy- chodziło im przeskakiwać ponad wpadającymi do kanału bocznymi odnogami. Woda w wielu z nich sprawiała wrażenie nieruchomej i zupełnie zastałej. Hezhi z trudem stłumiła okrzyk, gdy w jednym z takich ujść spostrzegła coś dużego, co sunęło tuż pod powierzch- nią, znacząc ślad swego przejścia drobną falką. A potem ujrzeli duchy, całe mnóstwo duchów. Większość z nich była bezcielesna, tak jak duch w jej komnacie, zaledwie migocące w blasku lampy punkciki w powietrzu. Niemal wszystkie uciekały od światła, choć parę co bardziej ciekawskich podpłynęło nawet bliżej. Był pośród nich jeden, który sprawiał wrażenie niezwykle cielesnego. Mężczyzna ów - przynajmniej to mogła stwierdzić wyra/nie - trzymał się w stałej odległości przed nimi. na skraju kręgu światła. Czarne dziury jego oczodołów pozbawione były wszelkiego wyra/u, a mimo to Hezhi nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż bije z nich wytężona uwaga, jak gdyby duch poddawał ich wnikli- wym oględzinom. - Jeśli spotkamy tu prawdziwego ducha- wymamrotał Tsem - takiego jak w Sali Momentów... - urwał w pół zdania. - Mam kawałek miotły - odpowiedziała szeptem Hezhi. - Co takiego? - Tsem zwrócił ku niej przerażoną twar/ - Zabrałam część starej miotły ze świątyni - wyjaśniła. - Okradłaś kapłanów? - No cóż - rzuciła z namysłem. - Nie wiem, czy ..kradzież" jest w tym przypadku właściwym słowem. - Wprost nie mogę w to uwierzyć - westchnął Tsem. - Moje dni są bez wątpienia policzone. - Uspokój się, Tsem. Poza tym, poczytałam nieco o duchach. Potwory takie jak ten w Sali Momentów są bardzo rzadkie i zazwy- czaj trwają w uśpieniu. Mam nadzieję, że nie obudzimy żadnego z nich. - Ty masz nadzieję - prychnął Tsem. Choć nie wiadomo było, jakie myśli kierują krokami śledzącego ich ducha, dość że za każdym razem schodził im z drogi i naj- wyraźniej nie miał ochoty ich atakować. Wkrótce potem tunel nagle się rozszerzył, otwierając dostęp do jakiejś komory. Przez całą jej szerokość przebiegał kanał, którego dalsza droga wiodła widocznym w przeciwległej ścianie kolejnym tunelem. Wysoko ponad ich głowami rozpościerał się łukowo skle- piony strop. Tworzące go zakurzone kamienie były w wielu miej- scach spękane, a ze szczelin zwisały gęste kłębowiska gruzłowatych pędów. - Korzenie - stwierdziła Hezhi. - musimy przechodzić pod jednym z ogrodów. - Co to za pomieszczenie? Wygląda tak samo, jak owe zasy- pane komnaty, które niegdyś oglądaliśmy pod starym pałacem. - Masz rację - przyznała. - Myślałem, iż pogrzebane miasto - Pierwsza Dynastia - są wciąż pod nami. - Jesteśmy na górnym piętrze - odrzekła gładko. Wskazała na umiejscowione w rogu komory schody. - Tą właśnie drogą dotrze- my do pogrzebanego pałacu. - Tymi schodami? - Nie, to nie ta sala. Tak mi się przynajmniej wydaje. - Wyciągnęła mapę i rozpostarła ją w świetle latarni. - Nie - powtórzyła. - Zliczyłam boczne odnogi. Musimy minąć jeszcze sześć. - Czy policzyłaś tę, przez którą weszliśmy? - spytał Tsem. - Tak. Ruszyli w dalszą drogę, odliczając kolejne kanały dopływowe. Uparty duch nadal im towarzyszył, spoglądając z cienia pustym wzrokiem. - Następna komnata - wyszeptała. C/.uła, że dostaje gęsiej skórki od przemieszanego z radością strachu. Jeszcze kilka kroków i znajdą się w kolejnej komnacie górnego piętra. Pobrodziwszy chwilę w stojącej na posadzce wodzie, bez trudu odnalazła schody. - To tutaj - wydyszała. - Pójdę pierwszy - oznajmił Tsem zdecydowanym tonem. - Dobrze, Tsem - przystała bez oporu. Schody były śliskie, pokryte cienką warstwą mułu, lecz w od- różnieniu od sal leżących pod opuszczonym skrzydłem, nie zalega- ły na nich żadne odpadki. Posadzka pomieszczenia, do którego trafili, zakrywała woda, na szczęście jej głębokość nie przekra- czała paru stóp - Tsem brodził w niej po kolana, natomiast Hezhi po pas. Nawet Tsem od razu rozpoznał to miejsce i to pomimo jego starodawnej architektury. - To jakaś świątynia - wymruczał, wodząc wzrokiem po cienkich, zdobnych kolumnach, pełnych zastałej wody, nieczynnych fontannach, zatartych inskrypcjach na ścianach. - Tak - potwierdziła. - Świątynia z czasów Pierwszej Dy- nastii. Widzisz? To jest królewskie godło Chakunge. - Ten znak jest znacznie większy. Nigdy nie widziałem równie dużego w świątyniach na górze. - W tamtych czasach Chakunge był zarazem Najwyższym Kapłanem - wyjaśniła Hezhi. - Sądziłem, że jest nim nadal. Potrząsnęła przecząco głową. - Tylko symbolicznie. W epoce Pierwszej Dynastii nie było Zwierzchnika Kapłanów. Wszystko płynęło od Chakunge. Dopie- ro po wojnie kapłanów kapłaństwo i władza cesarska zostały roz- dzielone. - Nigdy nie słyszałem o żadnej "wojnie kapłanów" - wyznał Tsem. - I nic dziwnego, jako że niewiele się o tym mówi. - A tera/ dokąd? Nie widzę żadnego wyjścia. Rzeczywiście, wszystkie drzwi świątyni zostały starannie zamu- rowane, podobnie jak miało to miejsce w wielu innych komnatach, które oglądali przed kilku laty. - Och - rzekła Hezhi. - I tak żadne z nich nie zaprowadzi- łoby nas tam, dokąd zmierzamy. Chciałam odnaleźć tę świątynię, żeby poszerzyć nieco swą wiedzę. - O czym? - Myślę, że te napisy powiedzą mi to, co chcę wiedzieć. - Ach tak. - Daj mi latarnię. Zbliżyła światło do świętej sadzawki i zaczęła studiować otacza- jące ją napisy. - Tsem - rzekła po chwili - policz stopnie wiodących tutaj schodów. - Co takiego? Po co, księżniczko? - To ważne. Tsem westchnął, po czym z chlupotem ruszył ku schodom, a Hezhi natychmiast przystąpiła do dzieła, gdyż wiedziała że musi zdążyć przed powrotem olbrzyma. Obramowanie świętej studni wznosiło się nieco ponad lustro wody, ustawiła więc na mm lampę, po czym sama również tam się wdrapała. Z kamiennego gzymsu mogła dosięgnąć wąskiej rury, która niegdyś zasilała zbiornik. Z bi- jącym sercem złapała za śliskie obrzeże rury i zaczęła podciągać się do środka. Miała wrażenie, że jej ramiona są absurdalnie słabe. Zdołała zaledwie zagłębić się po łokcie, gdy z tyłu rozbrzmiał krzyk Tsema. - Księżniczko! - ryknął, wśród głośnych rozbryzgów pędząc 7 powrotem do studni. Wykręcała się rozpaczliwie na wszystkie strony, aby jak najszybciej zniknąć w rurze. Śliskie ściany nie dawały oparcia, zdołałajednak wtłoczyć swe ciało po pas. Stuliwszy ramio- na, gorączkowo wwiercała się głębiej, czując zarazem, jak na jej stopie zaciskają się mocne palce. Wierzgnęła ze wszystkich sił i, oswobodziwszy się z chwytu Tsema, w końcu wpełzła do ciemnej rury. - Ksicznic/ko - rozległ się w tyle głos Tsema, stłumiony prze/ blokujące prześwit ciało. Rura była tak wąska, że nie mogła nawet poruszać się w niej swobodnie na czworaka. - Przepraszam, Tsem - odkrzyknęła z nadzieją, że ją usłyszy. Jej głos zabrzmiał jakoś' dziwnie, napełniając dzwoniącym echem nie mające końca podziemne kanały. - Przykro mi, ale to jedyna droga, ty zaś tędy nie przejdziesz. Wiedziałam, że nie pozwolisz mi iść w pojedynkę. - Bzdura - usłyszała w odpowiedzi. - Przynajmniej wróć po światło. Wydobyła z torby ukrytą wcześniej małą oliwną lampkę i ostroż- nie sprawdziła, czy knot nadal jest nasączony oliwą. Potem sięgnęła po zawinięte w nawoskowany papier cztery zapałki. Pocierając zapałkami jedna o drugą, roznieciła ogień i zapaliła lampkę. - Wiedziałaś o tym - zawył Tsem, tupiąc nogami w wodzie. - Zaplanowałaś to sobie. - Musiałam, Tsem - odkrzyknęła. - Księżniczko, proszę. - Zaczekaj na mnie, Tsem. Ja wrócę. Trzymając przed sobą lampkę, popełzła na kolanach oraz łok- ciach. Kanał był wilgotny, lecz przynajmniej nie wypełniała go woda. Po raz kolejny pomyślała z wdzięcznością o Tsemie, który przygo- tował dla niej odpowiedni ubiór. Co prawda łokcie bolały ją i tak, jednak z łatwością mogła sobie wyobrazić, co by się z nimi stało, gdyby pozostały odkryte. Pewną pociechę niosła też świadomość, iż większość okrywającego ją błota pozostawała jednak z dala od skóry. Westchnęła ciężko, słysząc jak Tsem wciąż za nią woła. Kanały odznaczały się zdolnością przenoszenia dźwięków na znacz- ne odległości. Czytała kiedyś, że kapłani z różnych świątyń, zamiast wysyłać posłańca, porozumiewali się za ich pośrednictwem. Mimo że usiłowała przemóc to uczucie, Hczhi szybko popadła w przygnębienie z powodu ciasnoty. Świadomości, że nie może wstać ani nawet przykucnąć towarzyszyło coraz silniejsze pragnie- nie, aby to właśnie uczynić. Jej oddech stał się nierówny, a ruchy coraz szybsze Jak gdyby brała udział w wyścigu z własnymi płuca- mi. Wyobraźnia raz po raz podsuwała jej obraz zablokowanego wylotu rury na drugim końcu. Wówczas musiałaby wracać tą samą drogą, a nic była pewna, czy coś takiego w ogóle jest realne. Zaczęła dygotać na całym ciele. Co też wyprawiała? Przecież to istne szaleń- stwo! Rura stawała się coraz węższa! Powietrze także nie było najzdrowsze. Zatęchłe i gęste zdawało się zbyt ciężkie, by napełnić płuca do końca. Hezhi była bliska - bardzo bliska - krzyku, kiedy nareszcie ujrzała wylot kanału. Popełzła w tamtym kierunku z takim zapamię- taniem, że aż zgasiła lampkę. Nie traciła czasu na jej ponowne zapalanie, tylko wiła się zawzięcie, dopóki jej głowa nie wychyliła się w obszernym pomieszczeniu. Wówczas westchnęła z ulgą i za- częła głęboko oddychać, żeby się uspokoić. Zapaliła też lampkę za pomocą ostatnich dwóch zapałek. Wiedziała, dokąd powinna trafić, lecz lektura i tak nie przygoto- wała jej do końca na spotkanie z rzeczywistością. Starożytna Wielka Sala do dziś zachowała swą wspaniałość. Nawet z zalaną przez wodę posadzką oraz stertami gruzu, który osypał się ze ścian, robiła niesamowite wrażenie. Sklepienie śmigało w górę ostrymi łukami, których zwieńczenia nie zdołało wydobyć z mroku wątłe światło jej lampki. Grube, bogato zdobione kolumny spieszyły z pomocą narożnym przyporom, a spod pokładów błota tu i ówdzie połyskiwały smugi złota i lazuru. Podwyższenie, na którym zasiadał Chakunge, miało postać wielostopniowej piramidy, wciąż imponującej pomimo licznych uszkodzeń. W rogach każdego stop- nia piętrzyły się alabastrowe fale, na zawsze zastygłe w ruchu ku Rzece. Ujście rury znajdowało się nieco ponad pierwszym stopniem wynurzającym się z nieruchomej wody. Ostrożnie, jak najciszej, zeskoczyła na owo podwyższenie. Podniosła w górę lampkę. - Jestem tutaj, D'en - wyszeptała. - Gdzie jesteś? Jej głos napełnił drżeniem przestrzeń wspaniałej sali. XI Przeklęty Perkara obudził blask porannego słońca. Zziębnięty ocknął się ze snu o tamtym mies'cie, dziewczynie i Rzece. Ze wzgórz spływała chłodna mgła, w gałęziach drzew odzywały się pierwsze ptaki. Perkar czuł ogromne pragnienie, usta miał suche niczym wiór. Odnalazł bukłak i wypił do ostatniej kropli to, co w nim pozostało. Woda spłynęła mu do żołądka płonącą strugą, budząc pamięć tego, co stało się z jego gardłem. Sięgnął ostrożnie ku szyi, żeby zbadać dziurę. Wprawdzie wciąż pokrywały ją płaty zakrzepłej krwi, ale rana zdążyła już się zasklepić. - Pozostała jedna więź. Prawdziwy z ciebie szczęściarz. - Wcale nie czuję się szczęśliwy - spróbował wyszeptać, lecz z jego gardła dobiegł jedynie ochrypły skrzek. W poprzek jego ciała leżała martwa lwica i musiał włożyć wiele trudu, by oswobodzić się spod jej ciężaru. W trakcie tej szamotaniny drzewce tkwiącej w jego piersi strzały przesunęło się do przodu, prze/, co mógł ją teraz łatwiej wyjąć. Chwycił strzałę tuż poniżej sterczącego grotu i szybkim ruchem wyciągnął z rany. Tę, która ugodziła go miedzy żebra, usunął znacznie łatwiej, ponieważ kaftan wyhamował jej impet. Zdejmowanie zbroi okazało się o wiele bardziej bolesne niż wyciąganie strzał. Wiele ogniw kolczugi przywarło do błyskawicz- nie gojących się ran, które teraz na nowo zaczęły krwawić. Uwolniw- szy się od podartej zbroi, poczuł się nieco lepiej. Łatwiej też mu było teraz oddychać. Jedna więź. - Ona z pewnością wiedziała - wysapał z trudem. - A któż to wie? Bogowie potrafią niekiedy być równie beztro- scy jak śmiertelnicy. Być może ona mnie nie znała. - A powinna? - Nigdy mnie nie dzierżyła ani nic spotkała w boju. Z grymasem bólu na twarzy Perkar spróbował stanąć na nogi, wspierając się dla równowagi o pień pobliskiego drzewa. Mang - a raczej to, co z niego pozostało po przejściu wilków - leżał o parę kroków dalej. Zastanawiające, że drapieżniki nie rozszarpały i jego, zwłaszcza że Apad podzielił los wierzchowca. Perkar widział jego skrwawione ciało przywalone zwłokami dwóch zabitych przez niego Ludzi-Niedźwiedzi. Oprócz nich, na plac boju pozostały jeszcze trzy martwe wilki oraz lwica. U boku Apada leżał jego miecz - teraz spokojny i zszarzały. Przez chwilę Perkar zastanawiał się nawet, czy go nie zabrać, jako że pod wieloma względami zdawał się przewyższać oręż, który wybrał dla siebie. Ale miecz ten nie ocalił Apada, podczas gdy jadeitowe ostrze ocaliło mu życie. Dlatego też złożył w końcu zakrzywioną klingę na piersi przyjaciela i odszedł, żałując, że nie ma czasu, by sprawić mu pochówek. Musiał iść dalej. Być może Kapaka wciąż potizebował jego pomocy. Odśpiewał tylko Pieśń na powrót duchów na cześć Apada, a w trakcie śpiewu spalił resztki kadzidła - odrobinę dla Apada, odrobinę dla Manga i, po chwili zastanowie- nia, zabitych wrogów. Wracajcie do swojej góry Ani Waluka, Rutkirul, Lwico. Przyoblekłszy nową zbroję Chodźcie znów po świecie. Może kiedyś spotkamy się Jako przyjaciele... Czując się nieco lepiej, po raz drugi podjął wspinaczkę na od- dzielające go od Rzeki wzniesienie. Znalazł Alwatów na szczycie wzgórza, tam gdzie widział ich po raz ostatni. Spisali się dzielnie, chociaż za cały oręż służyły im trzcinowe włócznie. Żałował, że nie widział ich w walce. Pięć martwych wilków było najlepszym dowodem ich odwagi. Zwinięta w kłębek Kopaczka miała rozdarte gardło. W dłoni wciąż ściskała włócznię, której drugi koniec tkwił w rozdziawionej paszczy wilka. Nie wiedzieć dlaczego, do oczu Perkara napłynęły łzy. Później nigdy nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zebrało mu się na płacz akurat w tym momencie, ani wcześniej ani później. Z głośnym łkaniem padł na kolana. Opłakiwał zapewne samego siebie, Kopaczkę, Apada, bez- imienną kobietę z jaskini. Wciąż jeszcze roniąc łzy, Perkar ruszył w dół stoku. Piasek i niskie zarośla szybko ustąpiły miejsca rozległym połaciom czerwo- nej skały. Wzgórze stanowiło w istocie część zbudowanego z litej skały płaskowyżu. Gleba zalegała jedynie zagłębienia oraz szczeli- ny, dając niepewną ostoję korzeniom niskich sosen oraz cedrów. Tu i ówdzie, głębsze parowy porastały skrzypy i wierzbowe zarośla - małe wysepki zieleni pośród czerwonego pustkowia. Nawet na kamienistym podłożu ślady pościgu były zupełnie wyraźne - świeże rysy na skałach, kłęby zwierzęcej sierści, zbłą- kane strzały. Chociaż wytężał słuch, nie zdołał usłyszeć ani odgło- sów pogoni ani swych towarzyszy. W wypełniającej świat ciszy rozbrzmiewał wyłącznie poszum wiatru. Z błękitnego nieba bez śladu zniknęły towarzyszące pościgowi burzowe chmury. Ucieszył się, że nigdzie nie widać dalszych ludzkich ciał, wnet jednak uprzytomnił sobie, że nie wie, ile czasu przeleżał bez czucia niby martwy. Zapytał o to miecz. - Dwie noce. To trzeci dzień od twojej walki. A zatem jego towarzysze albo zdołali umknąć albo polegli, co zresztą wydawało się bardziej prawdopodobne. Ale w takim przy- padku z pewnością odnajdzie ich ciała, przecież Łowczyni zostawiła w spokoju zarówno jego jak i Apada. Osiągnięcie skraju wąwozu trwało dłużej niż przypuszczał, a kie- dy wreszcie tam trafił, znalazł Erukę. Jasnowłosy bard miał szeroko rozwarte usta i spoglądał w niebo pustymi oczodołami, a w jego dłoni wciąż tkwił boski miecz. Obok, w kałużach krwi leżały ciała dwóch wilków. Ślady krwi wiodły też do brzegu przepaści. Odmieniec wgryzł się w skałę niezwykle głęboko, uwarstwione ściany wąwozu opadały w dół bezlitosną stromizną. Perkar podkradł się ostrożnie ku krawędzi otchłani i, wychyliwszy głowę, po raz pierwszy ujrzał Rzekę na jawie. Odmieniec przypominał senny obraz, a zarazem się od niego różnił. Nawet w blasku słońca Rzeka sprawiała wrażenie zimnej, mrocznej, niczym spojrzenie szarych oczu zabójcy. Szybki nurt niestrudzenie wgryzał się w skałę, z głodnym sykiem mknął między stromymi ścianami wąwozu. Woda nie była tutaj ani głęboka ani szczególnie szeroka - w niczym nie przypominała rozlanego po horyzont potwora z nocnych koszmarów Perkara -jednakże zwa- żywszy na bliskość źródła Odmieńca, stanowiła zapowiedź Rzeki przepływającej opodal białego miasta. Jak jego towarzysze zdołali zejść na dół? Pościg musiał ich tutaj dopaść, jednak brak ciał Ngangaty oraz Kapaki zdawał się temu przeczyć. Chyba jednak musieli jakoś przedostać się do Rzeki. Zamyślony, raz jeszcze wychylił się poza krawędź. Na zupełnie pionowej ścianie nie było miejsca na jakąkolwiek ukrytą ścieżkę. A potem, na przybrzeżnej ławicy piasku dostrzegł padłego konia. Potrząsnął głową, jak gdyby chciał zaprzeczyć oczywistej prawdzie. Raptownie odwrócił głowę, zaalarmowany cichym chrobotem ka- mieni. Przed nim stał nagi mężczyzna, którego cały przyodziewek sta- nowił sięgający łydek płaszcz z czarnych piór. Prześwitująca miej- scami spod płaszcza skóra była bielsza od kości. Spod krzaczastych, hebanowych brwi wpatrywały się w Perkara lśniące, czarne oczy. - Ja ciebie znam - wyszeptał Perkar, dobywając miecza. - A ja znam ciebie. - Cienkie wargi Karaka rozciągnęły się w uśmiechu. - Łowczyni sądziła, że nie żyjesz, ale ja wiedziałem lepiej. - Dlaczego? - Dlaczego, dlaczego? Tak śmiertelnicy, jak i bogowie zadają to pytanie znacznie częściej niż bym sobie tego życzył. Zostawiłem cię przy życiu, bo lubię ładne rzeczy. - Uważasz, że jestem ładny? - spytał Perkar z niedowie- rzaniem. Spróbował wyobrazić sobie jak teraz wygląda, umazany krwią swoją i wrogów, posiniaczony, pokryty bliznami po nie- naturalnie szybko gojących się ranach, z brudnymi, skołtunionymi włosami. Karak uśmiechnął się z politowaniem. - Nie, ale wasza walka - twoja i tamtego drugiego człowieka, gdy runęliście na pogoń i zabiliście wierzchowca samej Łowczyni - była bardzo ładna. Szkoda by było, gdyby takiego klejnotu nie dało się dalej szlifować. - Nie wiem, czy mogę ci wierzyć - powiedział Perkar, nie zniżając miecza. Ostry podmuch wiatru załopotał pierzastym płasz- czem Karaka, zmroził chłodem nagi tors Perkara. - Widziałem jak zabiłeś Apada. - To prawda. Ostatecznie nie mogłem przecież pozwolić, że- byście wygrali. Ale ty, ty powinieneś być martwy, mały śmiertelni- ku. Nawet teraz widzę twą jedyną więź', taką małą, cienką nić. Obawiam się, że Odmieniec zeżre nawet ją, jeśli tylko do niego zejdziesz. - Jaki los spotkał mych przyjaciół? - Innych ludzi? Rzucili się w jego objęcia. To także było ładne. Przyszedłem, żeby ci o tym opowiedzieć. - Czy któryś z nich żyje? - Wszyscy prócz tego - rzekł Karak, wskazując Erukę. W sercu Perkara zagościła radość, dopóki nie pojął w pełni sensu słów Boga Kruków. - Wszyscy prócz tego, gdyż on nie uciekał. Stał tutaj i na nas czekał. Był wystraszony, lecz mniej lękał się nas niż tego, co zastanie za skrajem urwiska. - A co z innymi? Karak przekrzywił głowę, wskazał na pień pobliskiego drzewa, z którego zwisał kawałek rozerwanej liny. - Rozciągnął powróz między tymi drzewami. Nie zauważyli- śmy tego, ponieważ jego miecz lśnił mocnym blaskiem. Straciliśmy dwa wilki oraz myśliwego. Zawadziwszy o przeszkodę, cała trójka poleciała w przepaść. - Jestem z niego dumny. Szkoda, że nie zabił więcej wrogów. Co jednak stało się z resztą mych przyjaciół? - Kiedy podeszliśmy bliżej, uciekli na dół. - Chcesz powiedzieć, że skoczyli z krawędzi wąwozu. - To już nie było takie ładne. - Czy oni nie żyją? Wszyscy zginęli? - Wydawało się mało prawdopodobne, by ktokolwiek zdołał przeżyć taki upadek. Karak wzdrygnął się nieznacznie. - Nie wiem. Czy chcesz to sprawdzić? - Jak to? - Mogę zabrać cię na dno wąwozu, ale ani kroku dalej. Nawet ja lękam się Brata. - Ty? Ten, który połknął słońce? - spytał Perkar sarkastycz- nym tonem. - Odmieniec potrafi połknąć o wiele więcej - cicho odrzekł Karak. Potem szczelnie owinął się płaszczem, jak gdyby nagle przeniknął go chłód i zadrżał tak jak zwykli to czynić bogowie. W mgnieniu oka ponownie stał się Krukiem, a jego wielki lśniący dziób przypominał o losie, jaki spotkał Apada. Perkarowi przemknęło przez głowę, czy nie powinien pomścić przyjaciela, lecz myśl ta szybko została stłu- miona przez znużenie i budzące się sprzeczne uczucia. W końcu raz już niemal nie umarł dla honoru, dla honoru też zabijał. Jeżeli Karak pragnął mu pomóc, bez względu na to, jak dziwaczne kierowały nim pobudki, Perkar byłby głupcem, gdyby tę pomoc odrzucił. Karak wzbił się w powietrze, po czym chwycił Perkara za ramio- na, dokładnie tak samo, jak przedtem uczynił to z Apadem, zanim wydziobał mu mózg. - Lepiej złap mnie za nogi - poradził Karak - żebym nie musiał /.a głęboko wbijać w ciebie pazurów. Perkar skinął głową i mocno oplótł ramionami okryte łuską ptasie nogi, a mimo to i tak, kiedy Bóg Kruków z trzepotem skrzydeł wzbił się w powietrze, jego szpony boleśnie wpiły się w ciało chłopaka. Wolno opadali na dno rozpadliny. Kruk trzymał się blisko skalnej ściany, uważając, by przypadkiem nie przelecieć nad samą Rzeką Gdy byli juz na dole, postawił Perkara na wąskim osypisku skalnego rumoszu. - Nigdzie nie widzę twoich przyjaciół - powiedział. - Mo- żliwe jednak, że oni gdzieś tutaj są. Tak blisko Rzeki niczego nie widzę wyraźnie. W rzeczy samej, Karak sprawiał wrażenie jeszcze bledszego, ajego pióra straciły nieco ze swego blasku. Na oczach Perkara kilka z nich przybrało nawet szarawą barwę. - Widzisz? To właśnie z tym chciałeś walczyć, Perkarze. On nawet we śnie zaczyna mnie pożerać. - Kruk zawahał się, po czym przekrzywił głowę na bok. - Ale walka nadciąga, Perkarze - zaskrzeczał miękko. - Wojna bogów oraz ludzi. Mądrze postąpisz, wybierając właściwą stronę. - Wojna? - burknął Perkar. - Nie dam się namówić. - Nie masz wyboru, mój piękny. - Karak rozwinął skrzydła i ponownie wzbił się w przestworza. Leciał z widocznym trudem, lecz im wyżej się wznosił, tym zręczniej poruszał skrzydłami. Perkar odprowadził wzrokiem malejącą sylwetkę. - Dziękuję - zawołał. - Skąd jednak wiedziałeś o moich planach walki / Odmieńcem? Karak zaniósł się krótkim, ochrypłym śmiechem. - Którym mieczem Pan Lasu starł się własnoręcznie ze swym Bratem? - zawołał, przedrzeźniając głos Lemeyi. W pierwszej chwili zaćmiony umysł Perkara niczego nie pojmo- wał, wnet przyszło jednak zrozumienie, a wraz z nim wściekłość. - Ty! - ryknął co sił w płucach. - To byłeś ty! - To prawda - nadleciał z góry słabnący głos Kruka. - Ty zaś masz wszystko, czego pragnąłeś. Wroga w zasięgu ręki i zdolną go zabić broń. Przyślę ci jeszcze ostatni dar... Wnet, pomimo złorzeczeń Perkara, zniknął zupełnie i już nie wrócił. Perkar przesiedział na stercie kamieni dopóki słońce nic przesu- nęło się ku zachodowi, wypełniając wąwóz długimi cieniami. Wów- czas, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć, powstał na /cszty wniałe nogi i wolno ruszył wąskim brzegiem z biegiem nurtu. Niebawem znalazł się na wprost piaszczystej łachy, na której leżały końskie zwłoki, wzdęte i pokryte rojem much. Rozpoznał je od razu - to był koń Kapaki. Przezwyciężając obrzydzenie, Perkar wszedł do głębo- kiej po pierś wody. Woda wydawała się zupełnie zwyczajna, taka sama, jak każda inna woda. do jakiej zdarzyło mu się kiedykolwiek wejs'ć, z wyjątkiem delikatnego, zimnego mrowienia, jakie rodziła w jego ciele, przy czym równie dobrze mogło być ono rezultatem skrajnego wyczerpania. Przecież dwa dni snu to za mało, by do końca wylizał się ze straszliwych ran. Końskie zwłoki paskudnie cuchnęły, lecz Perkar zdołał odczepić wciąż tkwiące przy siodle juki. Znalazł w nich pełen wody bukłak (nie dowierzał w tym względzie Rzece) i nieco żywności, która cudownym zrządzeniem losu nie zamokła w przesyconym żywicą worku. Ponadto zabrał również laseczkę kadzidła i flaszkę woti, będące zapewne częścią darów, jakie Kapaka zamierzał ofiarować Panu Lasu. Dotykał tych przedmiotów z drżeniem serca, pamiętał bowiem o marzeniach, które zdruzgotał, nieszczęściach sprowadzo- nych na swój lud, o wnukach, które już nigdy nie ujrzą swego dziadka. Serce Kapaki było martwe jeszcze zanim puściła się za nimi pogoń. Uszło zeń życie w chwili, gdy Pan Lasu odwołał nadanie nowych ziem. "Mój król nie żyje" - powiedział sobie w duchu. Nogi odmówiły mu nagle posłuszeństwa i osunął się w zimne wody Rzeki. Oto czym się to wszystko skończyło. Z nową siłą wzięła go we władanie panika, bezgraniczne przerażenie w swej najczystszej postaci. Od momentu, gdy Apad zabił strażniczkę, wszystko wydawało się ja- kimś koszmarnym snem, w którym człowiek nie może nadążyć za biegiem wydarzeń, choćby nie wiadomo jak się starał. A teraz sen się skończył, on zaś, obudziwszy się, odkrył, że wszystko, o czym śnił, było prawdą, a pozbawiony blasku, ponury ranek nie niósł ze sobą choćby odrobiny pociechy. Nie dość, że przywiódł przyjaciół do śmierci i zniweczył marze- nia króla, to jeszcze zniszczył go ze szczętem, stał się sprawcą jego śmierci. Po raz pierwszy od czasu, gdy opuścił ojcową dolinę, poczuł na sobie oskarżycielskie spojrzenia swego ludu. Czuł ich spojrzenia także przedtem, ale wówczas kryło się w nich rozbawienie bądź, w najgorszym razie, lekceważenie, na jakie zasługiwał ,,mąż" bez żony, ziemi i Piraku. Teraz wszyscy widzieli w nim potwora. Ojciec, matka, brat, dziad, jego szlachetni przodkowie - nawet oni patrzyli na niego w ten sposób. Widzieli w nim bowiem człowieka, który zabił króla i dopuścił się zarazem rzeczy znacznie gorszej. Zabijając Kapakę, mógł bowiem sprowadzić zagładę na swój lud. Jeżeli Pan Lasu był teraz ich wrogiem... Byli głupcami, a on okazał się głupcem największym. Żadna broń nie zdoła pokonać Pana Lasu, żaden hufiec nie mógł stawić czoła pogoni. Jeżeli jego lud wyruszy przeciwko Balati - w poszukiwaniu zemsty bądź nowych terenów - zostanie starty w pył, niczym jesienne liście porwane przez silny podmuch. ..Wszystko przeze mnie". Długo miotał się po płyciznach w poszukiwaniu ciała króla, czegokolwiek, co dałoby się uratować. Lecz choć przeczesywał zmartwiałymi palcami skaliste dno, to przecież wiedział, iż Odmie- niec zabrał swój udział, porwał Kapakę, by uczynić kamyki z jego kości i przyoblec ryby w jego ciało. Pomimo tego, na wpół oślepły z żalu Perkar nie zaprzestał poszukiwań do zmroku. A kiedy nastała szarówka, dojrzał w oddali iskrę płomienia i, gnany nadzieją, przyspieszył kroku. Podmuch wiatru napełnił jego nozdrza wonią płonącego jałowca. Aromat ten wydał mu się nad wyraz smakowity, lepszy od jakiejkolwiek strawy. Gdy podszedł bliżej, spostrzegł skuloną przy ogniu ludzką postać, w oczach której migotał blask płomieni. - Ngangata! - wykrzyknął Perkar. Postać z trudem uniosła ramię w geście powitania. - Myślę, że naprawdę spowolniliście pogoń - rzekł Ngangata ochrypłym, słabym głosem. - Dlatego trud wasz nic poszedł na marne. Dobrze, iż Apad znalazł godną śmierć. - Słowa te zdawały się brzmieć szczerze. - Ja także powinienem umrzeć. Ngangata nic na to nie odrzekł. - Łowczyni straciła wierzchowca - wychrypiał, przezwycię- żywszy napad kaszlu. - Musiałeś zabić jej lwa. Perkar wykrzywił usta. - Dokonał tego mój miecz. - No cóż, nawet gdybyśmy wszyscy mieli takie miecze i tak niczego to by nie zmieniło. Ty i Apad spisaliście się bardzo dobrze. To ja popełniłem błąd. Powinienem zaprowadzić nas dalej w dół Rzeki, gdzie ściany wąwozu są niższe. - Twój błąd? - z niedowierzaniem zapytał Perkar. - Apad. Eruka i ja zawiedliśmy pokładane w nas zaufanie. To my ukradliśmy miecze, zabiliśmy pilnującą ich strażniczkę. Ty tylko próbowałeś ocalić coś z pozostawionych przez nas zniszczeń. Ty niczemu nie jesteś winien, Ngangato. Żałuję jedynie, iż nie zabiłeś mnie wtedy w jaskini. Ngangata ciężko zakasłał. - Może i byłoby to najlepsze wyjście - przyznał. - Apadowi i Eruce nie stałoby odwagi, by zagłębić się we wnętrzu góry. - Wiem. Dlaczego nie pobiłeś mnie podczas walki? Z łatwo- ścią mogłeś tego dokonać, ja zaś sobie na to zasłużyłem. Ngangata posłał Perkarowi ponure spojrzenie. - Czy wiesz, ile razy musiałem walczyć z powodu tego, kim jestem? Od lat dzieciństwa nie pamiętam tygodnia, w którym jakiś śmiałek nie wyzwałby mnie na pojedynek. W młodości zawsze stawałem po to, by zwyciężyć i zazwyczaj udawało mi się tego dokonać. - Popatrzył na Rzekę. - Wierzyłem, że któregoś dnia ludzie zaczną darzyć mnie szacunkiem, nawet jeśli nie będą mnie lubić. Tymczasem, kiedy zostawałem zwycięzcą, nigdy nie usłysza- łem, że byłem szybki, silny albo dzielny. Zawsze natomiast mówio- no, że wygrałem, ponieważ nie jestem człowiekiem, tylko zwierzę- ciem. Kiedy mężczyźni wygadują coś takiego, bliscy są popełnienia uczynków, jakich na co dzień by nie popełnili. - Co masz na myśli? - Przed wielu laty pewien mąż - mniejsza o jego imię - podobnie jak ty, stanął do walki ze mną. Pokonałem go na oczach jego przyjaciół. W nocy wszyscy przyszli po mnie i zbili do nieprzy- tomności. Miałem szczęście, że uszedłem z życiem. Pomimo obecnego stanu Perkar był głęboko wstrząśnięty. - Żaden wojownik nie popełni tak tchórzliwego czynu. Piraku. - Piraku nie dotyczy kogoś takiego jak ja - oschle rzucił Ngangata. Perkar chciał zaprotestować, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie. Kapaka mówił to samo. A gdyby Ngangata upokorzył Per- kara, to co powiedziałby Apad? Właśnie to, co mówił przed chwilą Ngangata - że pół-Alwat miał nad ludźmi przewagę, która była czymś nieuczciwym. - Rozumiem - rzekł w końcu Perkar. -Tak, teraz rozumiem. - To stara historia. - Ngangata machnął ręką. Zapadły kompletne ciemności, a po niedługim czasie ponad brzeg parowu wzniosła się Blada Królowa. Zamieszkujące Rzekę żaby rozpoczęły swój koncert, zaś dwójka ludzi przysunęła się bliżej ognia, szukając schronienia przed komarami, które sprzysięgły się wyssać z nich resztkę krwi. - Rad jestem, że żyjesz - powiedział Perkar po dłuższym milczeniu. - A co z królem? - Kapaka zginął - odrzekł Ngangata. - Spadł na skały i Rze- ka go zabrała. Myślę, że był martwy już w momencie skoku, prze- szyła go bowiem strzała Łowczyni. - Znalazłem jego konia - rzekł Perkar, przezwyciężając falę mdłości. - Mam trochę wody i jedzenia. - To dobrze. Będą nam potrzebne. - Kapaka... - wydyszał Perkar, z trudem powstrzymując jęk. Dziwna panika spadła na niego nagle ze wzmożoną siłą. - Wielu zginęło - odrzekł Ngangata. - My przeżyliśmy i to jest fakt. - On nie był twoim królem - wysyczał Perkar. Ngangata ze znużeniem potrząsnął głową. - Nie. Ale znaczył dla mnie o wiele więcej. Perkar zatopił spojrzenie w lśniących oczach Ngangaty, usiłując dociec znaczenia jego słów. - Przepraszam - rzekł w końcu. - Zupełnie cię nie znam, Ngangato. - Pochyliwszy się, zajrzał z bliska w czarne źrenice. - Jakie odniosłeś rany? Pół-człowiek niechętnie zadarł koszulę, odsłaniając zabandażo- wane żebra. - Dostałem strzałę w bok - powiedział. - No i mam złama- ną nogę. Całkiem nieźle jak na starcie z Łowczynią i skok na dno wąwozu. - Weź ten miecz - rzekł Perkar powodowany nagłą myślą. - On cię uleczy. - Nie - odezwał się głos w jego uszach. - Ratując cię, związałem się z tobą więzami serca. Już ci to tłumaczyłem. Nikt inny nie może mną władać, dopóki więzy te nie zostaną przecięte, co, oczywiście, sprowadziłoby na ciebie śmierć. - O co chodzi? - spytał Ngangata na widok malującej się na jego obliczu konsternacji. - Mój miecz rozmawia ze mną - wyznał Perkar po krótkim wahaniu. - Mówi, że może leczyć tylko mnie. Ngangata uczynił wysiłek, aby wzruszyć ramionami. - Mniejsza z tym - zapewnił. - Wyliżę się z tego. Wziąłem nogę w łupki, a krwawienie z boku również ustało. Perkar miał co do tego poważne wątpliwości. Kiedy Ngangata kasłał, na jego wargach pojawiały się kropelki krwi, wolał jednak mu o tym nie mówić. - Jutro coś dla nas upoluję albo może złowię parę ryb - zapewnił Perkar. - Kiedy już będziesz mógł chodzić, ruszymy w dół Rzeki. - Jeśli zamierzasz polować, to z pewnością skazani jesteśmy na głodówkę - odrzekł Ngangata z nikłym uśmiechem. - Toż to obraza! - wykrzyknął Perkar z udanym oburzeniem. - Znowu będziemy musieli walczyć. - Tym razem cię zabiję - uprzejmie odparł Ngangata. Uśmiech jego pełen był bólu, toteż Perkar z miejsca ustąpił. - Byłeś najlepszy spośród nas, Ngangato. Już nigdy nie powin- niśmy ze sobą walczyć. Serdecznie uścisnął dłoń pół-człowieka. Ngangata oddał uścisk z zaskakującą mocą, choć siły szybko go opuściły i z zamkniętymi oczami opadł na sklecone byle jak legowisko z trzciny. Na ten widok serce skoczyło Perkarowi do gardła. - Ngangato! - zakrzyknął, usiłując zarazem zmacać puls na szyi rannego. - Daj mi spać - wyszeptał Ngangata. - Trzeba mi snu. Perkar siedział obok śpiącego i co jakiś czas dotykał jego ciała, aby się upewnić, czy wciąż jest ciepłe. - Chcę, żebyś żył - powtarzał cicho. Perkar obudził się późnym rankiem, dopiero wówczas, gdy sło- neczne promienie sięgnęły dna wąwozu. Przetarł oczy i czas jakiś zastanawiał się, gdzie też się obecnie znajduje. Szybki nurt Rzeki wnet przywrócił mu pamięć, a wówczas z niepokojem zwrócił się ku Ngangacie. Jego towarzysz pogrążony był we śnie, ale krótki dotyk wystarczył, by stwierdzić, że Ngangata wciąż żyje. Wstał, przeciąg- nął się niespiesznie. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Co dziwne, w nocy nie dręczyły go żadne sny. Może one również zostały pożarte przez Odmieńca. Życie na jawie było bardziej bolesne, widocznie Odmieniec nie pochłonął ani jego wspomnień ani poczucia winy. Po chwili namysłu uznał, że nadeszła pora wypełnić obietnicę i zdobyć jakieś pożywienie. Był głodny niczym wilk, lecz uczucie głodu dostarczało mu zarazem przyjemności, zupełnie jak gdyby był łupiną wypełnioną bez reszty powietrzem i światłem. Zmajstrował oścień z noża przywiązanego kawałkiem rzemyka do wierzbowej gałęzi. Potem przycupnął na brzegu Rzeki i zastygł w oczekiwaniu na przepływające ryby. Minęło dużo czasu, zanim dostrzegł szeroki, rybi kształt. Zacisnął niecierpliwie usta, a kiedy ryba znalazła się dokładnie pod ościeniem, dźgnął z całej mocy, czując jak ostrze pogrąża się w miękkim ciele. Z radosnym krzykiem wyrzucił miotającą się gwałtownie zdobycz na brzeg. Ryba była jakaś dziwna, okryta pancerzem. Jeszcze nigdy takiej nie widział, ale z pewnością nadawała się do jedzenia. W następnej chwili zdjęty grozą patrzył, jak ryba rozpłaszcza się nagle i, zamie- niwszy się w strużkę wody, znika ponownie w Rzece. Ciarki przeszły mu po grzbiecie, gdy w pełni uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje. Miał do czynienia z Odmieńcem i nic nie było tutaj naprawdę takim, jakim się wydawało, a woda mogła marzyć, że jest rybą. Wyłowił jeszcze pięć widmowych ryb, zanim trafił na taką, która upadłszy na brzeg już na nim pozostała. W odróżnieniu od nieod- miennie obcych kształtów zjaw, ostatnia zdobycz okazała się dorod- nym pstrągiem. Zaniepokojony nowymi sztuczkami Rzeki, lecz zarazem uradowany z pomyślnych łowów, dorzucił drew do niewiel- kiego ognia i wypatroszył rybę. Umieszczał właśnie nad płomieniem patyk z zatkniętym nań pstrągiem, gdy kątem oka pochwycił jakieś poruszenie na Rzece. Na wodzie kołysała się niesiona prądem łódź. Perkar zamrugał z niedowierzaniem, po czym z dzikim wrzaskiem wskoczył do Rze- ki. W oka mgnieniu przykryły go fale, toteż z wdzięcznością pomy- ślał o bogini Strumienia, dzięki której nauczył się pływać. Młócąc zawzięcie ramionami, pomknął ku łodzi. Nie musiał lękać się, że nurt uniesie ją zbyt daleko, gdyż łódź wypłynęła mu na spotkanie, zupeł- nie jakby kierowała nią czyjaś wola. Uchwyciwszy się burty, Perkar szybko wciągnął ciało do środka. Była to solidna, płaskodenna dłubanka, wyciosana z niesamowi- cie ogromnego pnia. Chłopak złapał za rumpel i zwrócił dziób w stronę brzegu. Łódź posłusznie skręciła, tak jakby napędzały ją liczne wiosła i niebawem spoczęła na skalistym brzegu. Pamięć podsunęła Perkarowi pożegnalne słowa Karaka, obietnicę ostatniego podarunku. Z pewnością była nim właśnie ta łódź. Pływające bez- pańsko boską ręką uczynione łodzie niewątpliwie należały do rzad- kości, nawet na wodach Odmieńca. Pieczołowicie przywiązał łódź do wierzbowych zarośli i ruszył w górę nurtu, w stronę obozu. Ngangata już nie spał - zapewne obudziły go jego gorączkowe wrzaski - i doglądał skwierczącej nad ogniem ryby. - Odwołuję to, co powiedziałem - rzucił na powitanie. - Złowiłeś dzisiaj dwie ryby. Perkar nieznacznie się uśmiechnął, po czym wskazał łódź. - Myślę, że to dar Boga Kruków. - Dar Kruka - poprawił go Ngangata. - Bóg Kruków nie daje niczego. - To jest ich dwóch? Dwóch Karaków? - Nie - krótko odparł Ngangata. Perkarowi zdawało się, że rozumie, na razie miał jednak bogów po dziurki w nosie i nie zamierzał w najbliższym czasie pogłębiać wiedzy na ich temat. - Czy dalej ściany wąwozu są niższe? - Niższe i mniej strome - przytaknął Ngangata. - Aby tam dotrzeć, musimy płynąć z prądem dzień albo dwa, pokonując po drodze bystrzyny. - Czy będziemy czekać, dopóki nie nabierzesz sił? Ngangata potrząsnął głową. - Trzeba nam ruszać niezwłocznie. Jeżeli jeden wie o naszej obecności, ten drugi wie również, a nigdy nie można być pewnym gdzie który Karak w danym momencie przebywa. Będzie lepiej, jeśli zostawimy Balat jak najszybciej za sobą. - Zgoda - powiedział Perkar. - Zjemy i natychmiast odbija- my od brzegu. Jak się jednak okazało, wypłynęli dopiero o zmierzchu. Ngangata musiał zmienić odzież, natomiast Perkar wrócił po skórzaną uprząż martwego konia. Ngangata twierdził, iż upłynie wiele dni nim dotrą do ludzkich osad, więc potrzebować będą wszystkiego, co tylko zdołają zabrać. Perkar żałował, że nie zabrał więcej z przytroczonych do Manga juków. Niestety, miał tylko małą sakwę, która wprawdzie zawierała garść przydatnych drobiazgów: ścięgno, osełkę, krzesiwo i hubkę, natomiast nie było w niej ani krzty żywności. Perkar głośno zastanawiał się, co ich spotka, jeśli zaczną pić wodę z Rzeki. Ngan- gata odrzekł, że mogą czerpać wodę z zasilających Odmieńca stru- mieni, które powinne być wolne od niezwykłości dopóki nie zmie- szają z nim swych nurtów. "To tak jak bogini" - pomyślał Perkar. Zaledwie zepchnęli łódź na Rzekę, Perkara opadło dawne przy- gnębienie. Ngangata, wyczerpany nawet tak niewielkim wysiłkiem, szybko zapadł w sen, zostawiając go w samotności pod niebem, na którym powoli rozpalały się gwiazdy. Od dziobu dobiegał cichy plusk wody. Był to głos jego wroga. Panująca wokół cisza sprawiła, że nawet duszę Perkara ogarnął krótkotrwały spokój. Wypełniające ją straszliwe napięcie ustąpiło miejsca melancholii oraz zadumie. To przez niego wyprawa Kapaki zakończyła się klęską, a wszyscy prócz Ngangaty zginęli, bo chciał dotrzeć do Rzeki i stawić jej czoła. A teraz, gdy od źródeł Odmieńca dzielił go zaledwie dzień drogi, potulnie dawał za wygraną. Gdyby nie Ngangata... Co by wówczas uczynił? Być może lepiej by było zginąć przy próbie dokonania tego, czemu tak wiele poświęcił, niż wracać w nie- sławie, która towarzyszyć mu będzie aż do domu. Zabił swego króla i zapewne sprowadził nędzę na swój lud. Co najwyżej, mógł mieć nadzieję na dobrą śmierć, taką jaka stała się udziałem Apada oraz Eruki. Nie może jednak dopuścić, by zginął także Ngangata. Nikt więcej nie będzie cierpieć z powodu jego przeznaczenia. Powoli dobył miecz i ułożył go sobie na kolanach. - Czy widzisz więzy serca Odmieńca? - zapytał. - Są słabe, gdzieś daleko w górę Rzeki. Widzę je wyraźnie. - Czy jest ich wiele? - Siedmiokroć po siedem - odrzekł miecz. - Ale on teraz śpi. Ile więzów zdołam przeciąć, zanim się obudzi? - Może nawet wiele, lecz i tak za mało. Perkar ściągnął w rozterce brwi. Czy jeszcze kiedykolwiek bę- dzie tak blisko celu? Jak często Rzeka zapadała w sen, dając mu spo- sobność do działania? Siedział z zasępioną miną, aż w końcu przy- szedł mu do głowy pewien plan. Dowiezie Ngangatę do pierwszej ludzkiej osady, dopilnuje, by otoczono go opieką, a potem wróci tutaj, jeśli tylko będzie to w jego mocy. Miał przecież zaczarowaną łódź, która z łatwością pokonywała nawet najsilniejszy nurt. Czy zdoła jednak popłynąć również pod prąd? Perkar poczuł uniesienie. Przecież może to sprawdzić od razu. Popłynie w górę Rzeki tylko mały kawałek. Jeżeli okaże się to możliwe, nie będzie czuć się jak bezradny tchórz. Uzyska pewnos'ć, że powrót jest możliwy. Upewniwszy się, że manewr nie wyrzuci ich na brzeg, Perkar mocno pociągnął rumpel. Łódź natychmiast poddała się jego woli, zawracając na rozpędzonym nurcie tak, jakby była to nieruchoma toń jeziora. Dziób dłubanki błyskawicznie ustawi) się pod prąd, mierząc w góry, w serce Balati. Nie dosyć na tym, łódź wyraźnie przesuwała się w górę koryta. Uradowany Perkar mocniej zacisnął dłonie na sterze. Zabierze Ngangatę w dół Rzeki, a potem wróci, być może po własną śmierć, ale przynajmniej doprowadzi wszystko do końca. W przypływie zadowolenia pozwolił łodzi płynąć nowym kursem kilka minut dłużej. Dłubanka nagle zadrżała, a ster oswobodził się z jego dłoni. Nie wiadomo skąd przed dziobem wyrosła duża fala i, niczym olbrzymia dłoń, obróciła łódź, popychając ją z powrotem w dół Rzeki. Perkar ze wszystkich sił naparł na rumpel, ale miał wrażenie, że zmaga się ze stalowym drągiem, który jakiś kowal złączył ze stalową płytą. Wokół nich Rzeka uległa nagle jakiejś przemianie. Perkar rozglądał się przez dłuższą chwilę, zanim pojął, na czym polega różnica. Księżyc, wcześniej kładący się na wodzie milionem łagodnie świe- cących odbić, teraz zniknął bez śladu. Nurt toczył się naprzód milczący i ciemny, niczym pozbawiona wszelkich świateł noc. A przecież niebo ponad ich głowami nadal rozświetlała stojąca niemal w pełni Blada Królowa. - No tak - ozwał się znajomy głos w jego uchu. - Teraz on się obudził. XII Błogosławiony Według tego, co wiedziała, Wielka Sala była miejscem, na któ- rym wzniesiono cztery sale. Plan pierwotnej wersji pałacu przed- stawiał szereg umieszczonych jeden w drugim prostokątów, a to pomieszczenie stanowiło sam środek owego układu. Widać było, iż wszystkie sale przetrwały w nienaruszonym stanie. Nawet ich nie zasypano, ale za to dostępu do nich broniły grube, żelazne kraty. Podest znajdował się w rogu sali, co odzwierciedlało panującą w czasach Pierwszej Dynastii zasadę przypisywania szczególnej roli narożnikom, które uważano za najważniejszy element prostokąta. Chcąc dotrzeć do większości sal, musiałaby pływać - o pływaniu miała wprawdzie niejakie pojęcie, lecz wolałaby go uniknąć - lub w najlepszym przypadku brodzić, gdyby szczęśliwym zbiegiem okoliczności woda okazała się płytsza, niż na to wyglądało. Tymcza- sem do bramy widocznej zaraz na prawo od podestu dostęp wydawał się nieco łatwiejszy. Pod ścianą piętrzyła się bowiem ciemna sterta śmieci, która sięgała niemal do wnętrza sali. Po chwili namysłu Hezhi wybrała właśnie tę drogę. Być może w samej sali przyjdzie jej pływać, im jednak później do tego dojdzie, tym lepiej. Wątpiła, by udało się jej pływać ze wzniesioną do góry zapaloną latarnią. Idąc w stronę sterty, potknęła się nagle na gładkich, alabastro- wych schodach i, ratując się przed upadkiem lub rozbiciem lampy, gwałtownie zatrzepotała wolną ręką, a jej wysunięta stopa dotknęła oblewającej podest wody. Natychmiast przypłaciła to wybuchem bólu, który niczym płomień pomknął w górę nogi, ogarnął brzuch, sięgnął wyżej, ku głowie. Zdławiwszy w sobie krzyk, wyszarpnęła stopę, a ponieważ świat wirował jej przed oczami, pospiesznie usiadła na stopniach podestu, żeby uniknąć omdlenia. Wyciągnę- ła rękę, aby pomasować stopę, ale niezwykłe uczucie ustąpiło rów- nie szybko, jak się pojawiło. Chociaż trwało bardzo krótko, to prze- cież zdążyła je rozpoznać, tak samo jak ów dotyk wody na swej skórze. To samo czuła wówczas, gdy kapłani skrapiali ją podczas Próby Ciała. - Rzeka - mruknęła pod nosem. Zrujnowany pałac nie był zalany wodą z kanalizacji burzowej oraz ścieków. Zatonął prosto w świętych wodach Rzeki. Jak się przekonała, jej stopa nawet nie nosiła śladów wilgoci. Pałacu nie wypełniała zwyczajna woda, tylko She'ned - Wodny Dym, życiodajna krew Rzeki. Tak jak duchy były duszami Ludzkich Istot, tak She'ned był duchem wody pozostającym w miejscach, skąd zmknęła już materialna substancja. Chociaż palący ból przepadł bez śladu, ciałem Hezhi wstrząsnął głęboki, mimowolny dreszcz, a owe coś w jej wnętrzu - co kapłani usiłowali zmusić do ujawnienia swej obecności - poruszyło się niespokojnie. Nie było mowy o żadnej pomyłce. Przybita, padła na schody i zaczęła płakać. Powstrzymała łkanie, gdy do jej uszu dobiegły ciche szepty. W każdym bądź razie wzięła za szepty to, co słyszała, chociaż nie potrafiła rozróżnić poszczególnych słów. Był to zaledwie cichy poszum głosów szepczących w oddali ludzi. "Muszę coś uczynić - postanowiła. - Muszę spróbować od- naleźć D'ena". Mapa przywiodła ją aż do tego miejsca, ale teraz miała już pojęcie, gdzie podjąć dalsze poszukiwania. Dzięki swym badaniom ustaliła, że Schody Ciemności prowadziły do samego środka starego pałacu. Odkryła też wiodącą do nich drogę. Ale niestety, na mapie nie było punktu opatrzonego napisem ,,D'en". Zresztą, nie miało to już właściwie większego znaczenia. Hezhi nabrała bowiem przeświadczenia, że go nie odnajdzie. Wydawało się jej, iż zanurzenie w Wodnym Dymie rozpuszcza ciało, wysysając zeń duchową esencję. Może właśnie stąd brały się duchy. Owe przywoływane przez ojca duchy - ryby i inne stwory - wszystkie umarły w Rzece. Musiało być tak, że kiedy umierały jakieś osoby z królewskiej rodziny - me, gdy je zabijano - koniecznie musiało to nastąpić w Rzece, tak by bóg mógł odzyskać tę część ich ducha, która była nim. Uświadomiła sobie nagle, iż myśli te napływają z jej wnętrza. Jakaś jej część była Rzeką. Przypomniała się jej rozmowa z Tsemem sprzed niemal trzech lat. Powiedziała wówczas coś o krą- żącej w niej Królewskiej Krwi, a Tsem w jednej chwili stał się niezmiernie poważny, niemal wylękniony i poprosił, żeby nigdy nie mówiła takich rzeczy. Może nie mógł powiedzieć nic więcej, a chciał ją przestrzec przed jej krwią. A więc to o to chodziło! Teraz widziała to wyraźnie. Jeżeli Królewska Krew dochodziła do głosu we właściwy sposób, jeśli Rzeka ujawniała się w kimś jak należy, wówczas dziecko stawało się podobne ojcu i matce. Potężne, mogło przyzywać moc Rzeki, by czynić czary. Zostawało władcą dzięki korzystaniu z cząstki Rzeki, która była w nim. Jeśli natomiast coś poszło nie tak, jeśli... Wciąż nie wiedziała, na czym miałoby to polegać. Z pewnością jednak sprawy mogły przybrać niepożądany obrót, a wtedy takich "Bło- gosławionych" przyprowadzano tutaj i poddawano egzekucji, od- dając Rzece. Tutaj, w ciemnościach, gdzie nigdy nie dotrą podda- ni Cesarstwa, żeby popatrzeć na śmierć szlachetnie urodzonych. Po chwili nasunęła się jej refleksja, iż wielu ludzi -jak chociaż- by Wezh - mogło nosić w sobie szlachetną krew, będąc zarazem niezdolnymi do wykrzesania choćby odrobiny mocy. Takim ludziom nie pisane były ani władza ani śmierć. Hezhi wiedziała, że nie należy do tej grupy. W dalszym ciągu słyszała szepty. Podniosła się i, zachowując tym razem większą ostrożność, weszła na rumowisko. Ze zdu- mieniem odkryła, że gruz pod jej stopami wcale się nie osypuje. Musiał zapewne gromadzić się przez długie stulecia, powoli zbi- jając się w jedną całość. Stąpając jak najciszej, ruszyła w stronę bramy. Dotarła do niej bez większego trudu i już po chwili wpatrywa- ła się w przestrzeń po drugiej stronie stalowych krat, rozciągniętą dalej, niż sięgał jej wzrok. Przegrodzony korytarz miał w sobie coś dziwnego, coś czego na razie nie potrafiła określić. Po chwili już wiedziała. Wypełniająca go woda była w ruchu - nie płynęła, lecz falowała, jak gdyby coś w niej pływało. Szepty dobiegały z głębi sali. Stały się teraz nieco wyraźniejsze, tak że niemal rozróżniała poszcze- gólne słowa. Przyklęknęła, wyciągnęła przed siebie lampę i, osłoniwszy oczy przed blaskiem, spróbowała przeniknąć wzrokiem w głąb korytarza. W pewnym momencie zachwiała się i aby nie upaść, podparła się ręką. Zaledwie to uczyniła, pojęła, że to, na czym przykucnęła, nie jest ani gruzem ani piaskiem. Zaskoczona, uważniej popatrzyła sobie pod nogi. Początkowo sądziła, iż kamień, bądź też jakieś in- ne podłoże, na którym się znajdowała, pokryty był warstwą mchu lub nawet grzybów, ale w dotyku powierzchnia owa zupełnie ich nie przypominała. Była prawie gładka i śliska, ale nie oślizgła, przypo- minała skórę salamandry jej matki. Kiedy się nad tym zastanawiała, nie dalej jak na wyciągnięcie ramienia od niej rozwarło się oko. Przed chwilą go tam nie było, a potem nagle zamrugało i spojrzało wprost na nią - niewątpliwie ludzkie oko. Równocześnie podłoże pod jej stopami wyraźnie za- drżało. Hezhi usiłowała stłumić krzyk, jednak głos wydarł się z jej gardła na swobodę i uleciał w dal -jasny ptak dźwięku w krainie ciemno- ści; trzepotliwie obijał się o ściany dopóki cisza podziemnego pałacu nie pochłonęła go zupełnie. Przykucnęła rozdygotana, nie bardzo wiedząc, co powinna uczynić. Oko popatrzyło na nią uważnie, po czym wolno się zamknęło. Wstrząśnięta spojrzała w dół, a to co zobaczyła, ukazało się jej w zupełnie nowym świetle. Stała mianowicie na grzbiecie jakiegoś żywego stworzenia. Mogła to być ryba, podobna tym przywoływa- nym przez ojca. Albo też istota przypominająca ducha, który ją ścigał. Tyle tylko, że duchem to ona z pewnością nie była. Odzna- czała się bowiem namacalną materialnością w stopniu dla duchów nieosiągalnym - tak w każdym bądź. razie utrzymywały wszystkie przeczytane przez nią książki, przy czym tych poświęconych du- chom było naprawdę niewiele. To stworzenie było prawdziwe, żywe i śpiące - i to pomimo obecności intruza na jego grzbiecie. Teraz, gdy już wiedziała na co patrzy, zauważyła również inne szczegóły. Ich wyszukiwanie pomagało zapomnieć o strachu, o tym, że tkwi na grzbiecie jakiejś obcej istoty. Szczeciniasty wyrostek na "grzbiecie" był czymś w rodzaju płetwy. Albo macki. Za nią zaś, tamto wybrzuszenie... Wzdrygnęła się i zamknęła oczy, do reszty tracąc opanowanie. Nie chciała więcej na to patrzeć, wszystko czego pragnęła, to być w tej chwili gdzie indziej, samotnie, z Qey, z kim- kolwiek, byleby bardzo daleko stąd. Owo wybrzuszenie wcale bo- wiem nie było zwyczajnym wyrostkiem. Z ciała istoty sterczała blada, przypominająca opatrzony palcami grzyb, ludzka ręka. "Muszę otworzyć oczy - pomyślała w popłochu. - Nie będę mogła odejść, dopóki ich nie otworzę". Choć bardzo pragnęła opuścić to miejsce, myśl o tym, że znów będzie musiała patrzeć na tego stwora i być może odkryje nowe przerażające szczegóły, napełniała ją trudną do przezwyciężenia trwogą. Prawdę rzekłszy, bała się nawet mocniej poruszyć. Co by to było, gdyby go obudziła? - Jak się tutaj dostałaś? Serce zamarło jej na chwilę w piersi, po czym, pokonawszy bolesny skurcz, zaczęło bić szybciej. Gwałtownie rozwarła oczy. Głos był dziwny, wodnisty, niósł w sobie ton udręki. Dobiegał gdzieś spoza kraty. - Kim...? - zaczęła, lecz umilkła, wciąż bojąc się zbudzić potwora, na którym siedziała. Usłyszała plusk wody. - Kimkolwiek jesteś, przebywasz w bardzo niedobrym miejscu - powiedział głos. W hebanowej sadzawce poza zasięgiem światła lampy unosił się jakiś cień. - I skąd wytrzasnęłaś to światło? - warknął. - Odstaw je na bok. Nie będzie ci potrzebne. - Kim jesteś? - spytała Hezhi, wyżej unosząc lampę. - Odstaw to, powiadam. Postawiła lampę przy nodze, ale wciąż nie wypuszczała jej z ręki. Ściana mroku przysunęła się bliżej i wtedy go dostrzegła: lśniące zwoje łuski, kostne płytki, mnóstwo krótkich nóżek - w pamięci nie mogła znaleźć niczego, co pasowałoby do tego wizerunku. - Kim jesteś? - powtórzyła piskliwie. - Nie rozumiem, jak zdołałaś niepostrzeżenie dojść tutaj od Schodów Ciemności - rzucił stwór tonem skargi. - Gdybyś nie ! starała się tak bardzo prześlizgnąć obok mnie, przestrzegłbym cię przed starą Nu. Jeżeli ona się obudzi, trafisz prosto do jej brzucha. - Nie zeszłam Schodami Ciemności - wyszeptała, dokładając 1 starań, by jej głos brzmiał równo. - Wędrowałam kanałami. - Kanałami? Kanałami? - Istota zawirowała w wodzie jak szalona. - Nie zostałaś tutaj przyprowadzona, prawda? - Pozwól mi na siebie spojrzeć - poprosiła Hezhi. - Kim jesteś'? W kręgu światła zjawiła się nagle jakaś głowa. Miała z grubsza ludzkie rysy, choć zupełnie pozbawiona była włosów, a z szyi wyrastały podobne pierzastym rogom skrzela. Potylica natomiast przekształciła się w gąbczastą masę, która zdawała się nieustannie drgać. - Kim jestem? - powtórzyła szkarada. - Cóż to, moja droga, czyżbyś nie rozpoznawała księcia? - Księcia? Jakiego księcia? - Jestem książę L'ekezh Yehd Cha'dune, do usług. - To niemożliwe - wykrztusiła, choć już wiedziała, że to prawda. - Kto był twoim ojcem? - Wielki Król Yuzhnata, ma się rozumieć. - Och - szepnęła Hezhi, wciąż niezdolna pojąć tego wszyst- kiego do końca. Ale oto po raz kolejny układanka w jej głowie sama składała się w całość, poszczególne jej fragmenty wskakiwa- ły na swoje miejsce. - To znaczy, iż jesteś bratem mego ojca - rzekła omdlewającym głosem. Istota przez chwilę milczała. - No cóż - rzekła w końcu. - No cóż, zatem mam bratanicę. Witaj bratanico w Komnatach Błogosławionych. Skoro tak, to po- winnaś słuchać wuja i robić to, co ci powie. Zejdź z Nu i przepłyń przez kratę. Będę cię chronić. - Nie chcę wchodzić do tej wody -jęknęła. - No cóż, chyba nie masz dużego wyboru - odrzekł L'ekezh. - Wtul się w nią, pozwól, by cię ogarnęła. Przyzwyczajaj się. - Dlac/ego? - Bo nigdy stąd nie wyjdziesz, oto dlaczego. - Wyjdę - zapewniła Hezhi. - Powiadasz, że przyszłaś tutaj kanałami. Zapewne w jakimś celu. Po co to uczyniłaś? - L"ekezh zdawał się powoli oswajać /e s'wiatłem. Podpływał bliżej, przysuwał twarz do kraty. Zauważyła. że miał długie, ostre zęby. które wyglądały niczym szpilki z kości słoniowej. - Chciałam wiedzieć dokąd idziemy, kiedy oni nas zabierają. L'ekczh zaniósł się pełnym zadowolenia, bulgoczącym śmie- chem. - Jakże musisz być bystra! To niedobrze dla ciebie, choć mnie nas/a rozmowa sprawia niewątpliwą przyjemność. Ale ci najby- strzejsi wariują najszybciej. Myślę, że tak długo pozostaję przy zdrowych zmysłach, ponieważ jestem nieco ociężały. Powiedz mi... -jego głos opadł do przesadnego, "konspiracyjnego'' szeptu, jakim się mówi w teatrze. - Powiedz mi, czy kapłani już wiedzą? Czy zaczęły się już twoje manifestacje? - Manifestacje? - Jeżeli omniechodzi - ciągnąłL'ckezh - najpierw ujawniła się moc. She'lu - twój ojciec - był taki zazdrosny. Nawet kiedy moc przyszła i do niego, moja zawsze była większa. Błogosławieni są silni, d/iewczyno. Ale potem przyszli kapłani i odkryli, że - /aws/e jest to jakiś drobiazg, coś czego w ogóle nie zauważasz - jeden z moich palców u nogi zmienił kolor. Tak więc, oczywiście. przyprowadzili mnie tutaj. - Ja nie... Dlaczego? - Dlaczego? Dlaczego? Spójrz na mnie. Popatrz na Nu. Czy ktokolwiek mógłby oglądać nas na tronie? Podziwiać, jak tańczymy / dworzanami. No i oczy wiście, jest jeszcze nasza moc. Jej lękają się najbardziej. - Moc - powtórzyła tępo. - Jesteśmy Błogosławieni. W jednym oku więcej mam mocy niż Chakunge z całym swoim dworem. - Dlaczego wobec tego tutaj pozostajesz? - zaciekawiła się Hezhi. - Ponieważ... - Lekezh urwał i z. wytężoną uwagą zaczął jej się przypatrywać. - Czy ty istniejesz naprawdę? - wyszeptał. - A może ja ciebie stworzyłem? - Jestem prawdziwa - upewniła go Hezhi. - Któregoś dnia także i ja popadnę w obłęd - wyznał. - Dlaczego zatem stąd nie odejdziesz? - powtórzyła. - Jeżeli posiadasz taką moc... - Wysysa ją Rzeka - odrzekł martwym głosem. - Kiedy tylko mnie tutaj zamknęli, wpadłem w szał. Próbowałem zbur/yc posady tego przeklętego pałacu i pozabijać ich wszystkich. Tam na górze mógłbym tego dokonać, ale oni oczywiście zamroczyli mnie jakimjś ziołami. A kiedy już oprzytomniałem tutaj na dole... No cóż. bez względu na to, jak potężni są Błogosławieni, nic równać się nie może z potęgą Rzeki. Nic. Nic. Nic! - Głos jego przerodził się w dziki pisk. Potem umilkł i wpatrywał się w nią bez słowa, a jego twarz wyginała się na wszystkie strony, niczym gniazdo cuchnących czerwi. - Naprawdę nie powinnaś siedzieć na jej grzbiecie - powiedział w końcu. - Ilu... ilu was tutaj jest? - Ilu Błogosławionych? - Tak. - Żywych? Wciąż przyobleczonych w ciało? Hczhi skinęła głową. - Och. kilku zaledwie. Pięciu. - Gdzie oni są? - Och... gdzieś w pobliżu. Twoje światło ich wystraszyło. A tak przy okazji, to ja teraz tutaj rządzę, gdyż Nu niemal bez przerwy śpi. To na mnie spoczywa obowiązek powitania nowo przybyłych. Wciąż nie mogę pojąć jakim sposobem nie zauważyłem, kiedy sprowadzili cię po schodach. - Już ci mówiłam, że nimi nie szłam. - Może i mówiłaś - wymamrotał L'ekezh. chyba bardziej do siebie niż do niej. - Ciekawe... - zaczęła - czy jest wśród nich ktoś imieniem D'en. - D'en? Oczywiście. Den - przytaknął książę - Przyszłam, żeby się z nim zobaczyć - wyznała Hezhi. - Doprawdy? Przeszłaś dla niego taki szmat drogi. No. no. Zaczekaj tutaj. Głowa zniknęła w czarnej wod/ie i tylko drobna falka znaczyła ślad jej przejścia. Czekała dostatecznie długo, by powziąć podejrzenie, że wszyscy o niej zapomnieli. L'ekezh sprawiał wrażenie kogoś, kto ma kłopoty z pamięcią. Ale właśnie wówczas, gdy była już bliska rozpaczy, a lęk przed śpiącą istotą, na której siedziała, coraz bardziej dochodził do głosu, woda zawirowała ponownie. Z toni wychynął jednak nie L'ekezh, tylko mężczyzna o długich kręconych, czarnych włosach. Jego oczy osadzone były na szypuł- kach, zaś okryte chityną dłonie, które zacisnęły się na stalowych kratach, przypominały szpony. Jedna nadal opatrzona była pięcioma palcami, natomiast druga przypominała szczypce - kciuk uległ znacznemu powiększeniu, natomiast pozostałe palce zlały się w jed- ną całość. - D'en - wyszeptała. - Och, D'en. Istota popatrzyła na nią krabimi oczami i zaskrzeczała niby żaba. Po chwili zaskrzeczała ponownie, bardziej natarczywie, a Hezhi zdało się, że rozpoznaje swoje imię. - D'en? Czy możesz mówić? - Nagle uświadomiła sobie, że lada moment zwymiotuje. Jej żołądek w końcu pozbył się chle- ba, jaki zjadła przed obudzeniem Tsema i, zupełnie pusty, jeszcze długo nie mógł się uspokoić. D'en obserwował jej męki z obojętną miną. - D'en nie jest zbyt rozmowny - oznajmił L'ekezh, wynurza- jąc się parę kroków dalej. - Z początku było inaczej, gadał prawie cały czas. Zazwyczaj najpierw zmieniają się nasze ciała, potem głowy. D'en szybciej zmienił się od środka. - Dlaczego... dlaczego wy się zmieniacie? - spytała słabym głosem. L'ekezh się uśmiechnął, rozciągając wargi w szeroki łuk, który mógł rozbawić co najwyżej jakiegoś szaleńca. - On nas wypełnia - rzekł, zniżając głos do poufnego szeptu. - Zwykłe ludzkie ciało nie może pomieścić całej jego mocy. Usiłowała /rozumieć te słowa, podczas gdy D'en - albo raczej stwór, w jakiego się przekształcił - przekrzywił głowę, jak gdyby patrzenie pod innym kątem mogło mu przynieść coś nowego. Może zresztą i tak się stało, gdyż wolno, niepewnie, wysunął przez kraty swą bardziej ludzką rękę. Hezhi postąpiła tak samo i, po krótkim wahaniu, dotknęła wyciągniętej ku sobie dłoni. Palce drgnęły, lecz poza tym nie wykonały żadnego innego ruchu. Dłoń okazała się w dotyku zimna i twarda, w niczym nie przypominała dłoni, którą zapamiętała z czasów, kiedy trzymając się za ręce ze śmiechem biegali po dachach. Teraz dłoń ta drgała nieznacznie, zapomniawszy jak oddać uścisk. Poczuła ulgę, gdy D'en cofnął nagle rękę i ponow- nie zakrakał. Jeszcze tylko zakołysał przerażającymi oczami na szypułkach i szybko zniknął pod powierzchnią wody. - On cię rozpoznał - powiedział L'ekezh. - Mówię ci. To więcej niż oczekiwałem. - D'en - wyszeptała miękko. Ogromne cielsko pod jej stopa- mi zadygotało po raz kolejny. - Szybko - zakrzyknął L'ekezh. - Rusz się, jeśli ci życie miłe. Nu się budzi. Jeżeli naprawdę przyszłaś kanałami, odejdź. Być może Rzeka jeszcze ci na to pozwoli. - Do wid/enia - rzuciła Hezhi i rozdygotana wstała z klęczek. - Wkrótce znów się zobaczymy - odparł L'ekezh. - Może pozwolą ci przynieść nieco wina dla mnie. Chociaż, oczywiście, nie pozwolą. Zanurkował, niknąc pod wodą. Podniosła lampę i chwiejnie ruszyła grzbietem Nu. Była już blisko podestu, gdy potwór zaczął się wznosić. Pędząc ku wylotowi kanału, zerknęła przez ramię. Nu nie miała w sobie nic z człowieka, była skrzyżowaniem ryby ze skorpionem, ajej długi, spiczasto zakończony ogon zawzięcie młócił wodę. Szybciej niż Hezhi potrafiła to sobie wyobrazić, bestia wsko- czyła na podest, przysiadła i skoczyła ponownie. Hezhi przytomnie odrzuciła w bok lampę. Osłona rozbiła się na mokrych kamieniach, pomiędzy którymi natychmiast zamigotał ogień. Na widok płomieni Nu przystanęła z wahaniem, odwracając od blasku owadzie oczy. Hezhi zanurkowała w ciemny otwór i, dysząc ze strachu, jak szalona popełzła naprzód. Zapamiętale wpijała palce w mur, łamała paznok- cie, zupełnie nie czując bólu. Odetchnęła z ulgą dopiero wówczas, gdy daleko przed sobą dostrzegła bladą poświatę - znak że zbliża się do wyjścia i czekającego Tsema. Załkała gwałtownie, kiedy pół-olbrzym dźwignął ją łagodnie z otworu. Tsem kołysał nią delikatnie w potężnych ramionach, gła- dził po mokrych, oblepionych mułem włosach, mruczał coś uspaka- jająco. Potem, ułożywszy ją w zagięciu ramienia, z lampą w drugim ręku, przebył salę i wspiął się po schodach, wracając do światła, do domu. Interludium Na ulicy Red Gar Ghe dotknął blizny na podbródku i głęboko odetchnął, napełnia- jąc płuca oraz nozdrza zapachami dzieciństwa. Doprawione cząbrem mięsiwo piekące się w ulicznych straganach, wozy pełne ryb, które właśnie zaczynały cuchnąć w popołudniowym słońcu, ostra, przeni- kliwa woń kadzidła J'ewe. To były najlepsze wonie. Kiedy zaś wiatr zmienił kierunek i powiał od nadbrzeżnych Dzielnic Południowych, poczuł z kolei najgorszy zaduch. Odpadki, odchody ludzi i psów, na wpół zgniła żywność, smród zastałych, błotnistych sadzawek, do których wpełzała Rzeka. Tutaj, na ulicy Red Gar, rzecz jasna nie było żadnych śmieci. Lecz Red Gar łączyła lśniące centrum Nhol, gdzie zamieszkiwali bogacze - sklepikarze, kapitanowie łodzi, kupcy, krewni krewnych szlachetnie urodzonych, ze znacznie bardziej roz- ległymi Dzielnicami Południowymi, gdzie żyli Hwe-gangyu, najniż- si z najniższych. Ghe dobrze pamiętał, z którego końca ulicy się wywodzi. Nigdy nie odwiedzał tamtych zakamarków i udałby się tam jedynie wtedy, gdyby kapłani rozkazali mu kogoś zabić, przy czym było czystym niepodobieństwem, aby ktokolwiek z Dzielnic Południowych zwró- cił na siebie uwagę kapłańskiego stanu. Nie, dobrowolnie nigdy nie postawi tam stopy, przerósł bowiem tamtych ludzi, a złą rzeczą byłoby cofać się w rozwoju. Natomiast tutaj, na Red Gar, spędził najlepsze chwile młodości. Tutaj, będąc dzieckiem, mógł na moment zapomnieć o nędznej chacie będącej jego domem, o matce którą zabił swoim przyjściem na świat, o ciotce, która tłukła go z byle powodu i kazała spać razem z psami. Na tej ulicy mógł porównać najlepsze i najgorsze strony życia w Nhol, snując zarazem plany ucieczki z Dzielnic Południowych. Ucieczki, którą teraz udało mu się ziścić. Ghe od niechcenia cisnął monetę chłopakowi przypatrującemu się tłumowi z drapieżną miną. Chłopak schwycił połyskliwy skarb w locie, po czym z uśmiechem skinął głową Ghe. Ghe odpowiedział tym samym i nucąc coś pod nosem, ruszył dalej. Wiatr znowu zmienił kierunek i teraz wiał od pałacu i czyściejszej części miasta. Górą przemknęło stado rozwrzeszczanych mew. Ghe znalazł Li na skraju Placu Bawełnianego Drzewa. Stara kobieta jak zwykle siedziała sztywno wyprostowana, jakby połknęła kij, a na kawałku wytartego aksamitu leżała przed nią kostka do gry. Był to zapewne ten sam kawałek materii, który Ghe ujrzał przed wielu laty, gdy przyszedł do niej po raz pierwszy. - Co kości mówią o mnie, starodawna Li? - zapytał. Na dźwięk jego głosu kobieta gwałtownie uniosła głowę. - Ghe! - wykrzyknęła uradowana. - Kości powiedziały mi, że przyjdziesz odwiedzić staruszkę! - Do tego kości w ogóle nie były ci potrzebne! - wyszeptał, pochylając się i składając pocałunek na pomarszczonym policzku. Oczy Li rozbłysły. - Siadaj, duh, mój mały, i opowiadaj o kapłanach! - Niewiele mam do opowiadania - oznajmił Ghe tonem usprawiedliwienia - ale to dobre życie. Wszystko, czego pragnąć może człowiek niskiego rodu, jest tam dla mnie dostępne. Dobre jedzenie, wino, książki... - Kobiety - wpadła mu w słowo Li. - One także - przyznał Ghe bez cienia żenady. Li pokiwała głową. - Nie widziałam ciebie przez dwa lata, mały duh. Co oni z ciebie zrobili? Czy miał jej powiedzieć? Jeżeli mógł komuś na tym świecie zaufać, to właśnie Li. A mimo to, chociaż staruszka zdobyła sobie jego zaufanie - a nawet miłość - wciąż tkwił w nim chłopiec, który nie dowierzał nikomu. Dlatego też wybuchnął śmiechem, poklepał Li po ramieniu i powiedział jej prawdę, która była kłamstwem. - Dużo się modlę - rzekł, a Li pokiwała głową. - Spójrz, coś ci przyniosłem - pospiesznie zmienił temat. Wyciągnął zza pazu- chy jakieś zawiniątko i ostrożnie złożył je u stóp Li. Kobieta rozwinęła pakunek i aż cmoknęła na widok zawartości. - Pomyślałem sobie, że twoja stara chusta jest już nieco znisz- czona- wyjaśnił. -Zawsze potrzebowałaś kapelusza, który by cię wyróżniał spośród tych wszystkich tak zwanych wróżbitów. Oto kapelusz, który od razu każdemu powie, że widzisz prawdziwą przyszłość. - Jest piękny. Księżyce i gwiazdy zdają się błyszczeć. Czy wyszyto je złotą nicią? Ghe wzruszył ramionami. - Nie wiem. Wiedziałem tylko, że ci się spodoba. - To bardzo miło z twojej strony, ze pamiętałeś o staruszce. - Żeby nie ta staruszka, nadal podcinałbym gardła na zlecenie żołnierzy. - A tak robisz to na zlecenie kapłanów, co? - W oczach Li pojawił się niebezpieczny błysk, odsłaniając drzemiącą w niej twar- dość. Ghe zdołał ukryć rumieniec, łagodnie dotknął jej ręki. Taka twardość niegdyś ich rozdzieliła, toteż widząc ją ponownie, poczuł się tak, jakby ktoś wbił mu nóż między żebra. -x Przykro mi, Li. Naprawdę chciałem ci powiedzieć. Oblicze staruszki złagodniało. - Już dobrze, duh. Kapłani wyznaczyli dla ciebie niełatwą rolę. Ghe wzruszył ramionami. - Myślę, że nie miałem wyboru. Om zainteresowali się mną wyłącznie z powodu pewnych... umiejętności. A ja dużo się u nich nauczyłem. Umiem władać mieczem - mieczem. Li! - lepiej ni/ jakikolwiek żołnierz. Nauczyli mnie też walczyć gołymi rękami w sposób, o jakim nawet nie śniłem. - Czy posłali cię już z jakimś zadaniem? Skinął głową. - Nie wolno mi o tym mówić, Li, podawać szczegółów. Nało- żono na mnie zakaz. Dość, że posyłano mnie dwukrotnie i dwa razy wróciłem z krwią na rękach. Kapłani są ze mnie wielce zadowoleni. - Nic dziwnego. - Li z uśmiechem uścisnęła mu dłoń. - Wrogowie Nhol będą się ciebie lękać, choć nie poznają twego imienia. Czyż nie przepowiedziałam ci tego przed wielu laty? - Przepowiedziałaś. Myślę jednakże, iż przepowiednia ta ziści- ła się dzięki przepowiadającej. Dopomogłaś mi, gdy potrzebowałem pomocy, nauczyłaś rozmawiać z kapłanami, przedstawiłaś radzie dopuszczającej. - Nigdy nie było twym przeznaczeniem gnić w Dzielnicach Południowych, płodzić dzieciaki i jeść gówno. Stworzony zostałeś do lepszych rzeczy i mógł to dostrzec każdy, kto miał w głowie choć odrobinę oleju. Wiedziałam, że kapłani to zrozumieją, gdy tylko cię zobaczą. - Ty zauważyłaś to pierwsza. - Ano zauważyłam - przyznała. -Ale powiedz mi, jakie jest to życie w pałacu? - Bardzo dobre, jak już mówiłem. - A Zrodzeni 7 Rzeki? Jak to jest żyć pomiędzy nimi? Rozmawiali przyciszonymi głosami pośród zgiełku ulicy. Ghe wiedział, że zupełnie bezpiecznie może tu mówić nawet o najwięk- szych sekretach, albowiem jego słowa było słychać co najwyżej na wyciągnięcie ręki od głowy Li. A mimo to, zniżył głos jeszcze bardziej. - To prawdziwi idioci - wyznał. - Nigdy bym w to nie uwierzył. Gdyby nie kapłani, miasto obróciłoby się w gruz pod brzemieniem ich głupoty. - Częstokroć to podejrzewałam - stwierdziła Li. - Och, Zrodzeni z Rzeki dysponują potęgą, to nie ulega wątpli- wości, ale ich umysły podobne są umysłom bardzo małych dzieci. Myślę, że tacy sami są nawet niektórzy kapłani. Wielu jednak spośród kapłanów, podobnie jak ja, nie ma szlachetnego urodzenia. - Czy żaden ze Zrodzonych z Rzeki nie odznacza się rozu- mem? - spytała Li. - Tylko niewielu - odparł Ghe po chwili namysłu. - Obser- wuję pewną dziewczynę. Ona wydaje mi się niezwykle bystra. - Uśmiechnął się i zacisnął dłoń tak, że zatrzeszczały stawy. - Byłoby mi wstyd, gdybym musiał ją zabić. Część trzecia ODMIENIEC Na głodnej wodzie Perkar już dawno zarzucił uciążliwy zwyczaj zliczania następu- jących po sobie dni oraz nocy. Pojedynczo bądź też zebrane razem niby wiązka trzciny, nie miały dla niego żadnego sensu, jako że wszelki sens zawierał się obecnie w Rzece. Nie znaczyło to bynaj mniej, że Rzeka płynęła poza czasem; pamiętał chwile, które na niej spędził, a które były bardziej lub mniej odległe w czasie. Na początku łódź mknęła przez bystrzyny w chmurach srebrzystej mgiełki, pod- skakując niby dziecinna zabawka. Pamiętał zatrważający chrzęst tiących o drewno kamieni, niepewność, czy aby boska łódź w zde- rzeniu ze skałą nie rozleci się na kawałki i zatonie w pienistej kipieli. W niedługi czas później, zaledwie zostawili za sobą wzburzone wody, podjął pierwszą próbę dobicia do niegościnnego brzegu w le- sistej dolinie. Dobrze pamiętał gorzkie rozczarowanie, gdy łódź z zapałem mknęła dalej swoim torem pomimo jego heroicznych zmagań /e sterem, po których zostały mu bąble na dłoniach oraz obolałe członki. Zrozumiał wówczas, że choćby nawet jego ramiona były o wiele silniejsze i choćby napierał na rumpel dopóki nie pękłoby mu serce, i tak niczego by nic wskórał. - Rzeka nas złapała - powiedział któregoś dnia Ngangata, gdy spadła mu gorączka - i już nigdy nie pozwoli nam odejść. Perkar już przestał w to wątpić. Dwukrotnie łódź pozwalała im dobić do lądu, za każdym razem na wyrastających z koryta Rzeki wyspach. Za każdym razem próbował przepłynąć na drugi brzeg, lecz nieodmiennie porywał go prąd i, wyczerpanego, spychał z po- wrotem do łodzi. W trakcie owych prób ciągnął za sobą linę, której drugi koniec przywiązał do dziobu. Nie miał najmniejszego zamiaru zostawiać Ngangaty samego. Wspomnienia przywiodły go do przeszłości mniej odległej. Gó- ry, a nawet wzgórza zostały daleko w tyle. Od domu dzieliło go wiele dni wędrówki, tak wiele, że nawet gdyby prowadził ich rejestr, nie zdołałby wszystkich zliczyć. Kilkakrotnie udało mu się dostrzec Ludzkie Istoty. Nie byli to jednak ludzie z jego klanu, tylko ciemno- skórzy, wyróżniający się mocną budową twarzy mężowie oraz nie- wiasty dosiadający rumaków godnych tego, by się o nie zabijać. Wiele z nich przypominało mas'cią biednego Manga, ich skórę znaczyły pręgi o barwie zakrzepłej krwi. Ciemnoskórzy ludzie spo- glądali na niego z ciekawością, gdy przepływał obok. Działo się to już później, kiedy Rzeka przestała się spieszyć i nie szarpała niewi- dzialnymi zębami gleby oraz skał. Trawiaste równiny rozciągały się teraz po obu brzegach gęsto porosłych wierzbą, tamaryszkiem i ba- wełną. Ostre słońce bezlitośnie wypalało im skórę, która potem schodziła długimi płatami. Wszechobecny żar ostrzegał, by wrócili na swoje ziemie, gdzie klimat był łagodniejszy, a zaraz potem karał za zlekceważenie tego ostrzeżenia. Skóra Perkara opaliła się w końcu na miedziany brąz i przestała ulegać oparzeniom, natomiast Ngan- gata wciąż cierpiał w jednakowym stopniu. Jego najgorsze rany zabliźniły się wprawdzie, lecz wciąż daleko mu było do pełnego zdrowia. Pozostał słaby, osowiały, wiele czasu spędzał pogrążony w gorączkowym śnie. Poł-człowiek poruszył się niespokojnie, a jego oczy drgały ner- wowo pod zamkniętymi, obrzękłymi powiekami. - To Rzeka go pożera - oznajmił Perkarowi miecz. - A dlaczego nie zjada także i mnie? - Zjada. Leczę cię, lecz nie w takim stopniu, w jakim byłoby to możliwe, gdybyśmy przebywali z dala od Rzeki. Odbudowałem wszystkie prócz dwóch więzi twego serca, lecz proces ten to praw- dziwa walka. Ona próbuje pożreć także i mnie, lecz mój kształt bardzo jej w tym przeszkadza. To tak jakbym był ziarnem zbyt twardym, by nadawało się do strawienia. Gdybyś upuścił mnie w jej wody, zdołałaby w końcu mnie pochłonąć, ale potrzebowałaby na to dużo czasu. - Miecz wahał się czas jakiś, po czym dodał: - Jest jeszcze coś. Wydaje się, że Rzeka jakimś cudem ciebie /na. Nie tak, jak zna się jakiegoś człowieka albo nawet coś rozumie. Zna ciebie tak jak pewien smak czy zapach. Myślę, że nawet beze mnie nie zjadłaby ciebie tak od razu. Ponuro pokiwał głową. Bogini próbowała go przed tym ostrzec, powtarzała, że Rzeka zna go za jej pośrednictwem. Zastanawiał się, czy krew, którą utoczył do strumyka w damakucie Bangaki również do niej trafiła, ale niewątpliwie tak właśnie się stało. Po raz pierwszy uprzytomnił sobie, że te jego sny - które teraz niemal zupełnie nie pozwalały mu spać - pojawiły się w parę dni po owej ofierze. Czy zaczęły się wówczas, gdy jego krew dotarła do Rzeki? Wydawało się to wielce prawdopodobne. Niejako z nawyku Perkar uczynił rachunek swych przewin. W trakcie spędzonego na Rzece czasu nabrały one szczególnej twar- dości. Nie szalały już w nim w pomieszaniu, lecz leżały ostre i okrutne, niczym dziwaczne kryształy, które mógł do woli obracać na dłoni umysłu, oglądając bez końca wszystkie straszliwe, lśnią- ce powierzchnie, każdy głupi błąd. Teraz wyraźnie widział pierw- szą omyłkę, z której wyrosły wszystkie następne. Od tamtego mo- mentu, gdy upuścił sobie krwi, nie uczynił ani jednej właściwej rzeczy. Nawet śmierci Kapaki było mu mało i teraz sprowadził zgubę na Ngangatę. "Niechaj sczeźnie jedyny człowiek wiedzący co żeś uczynił" - podszeptywała od czasu do czasu najgorsza część jego duszy. Ngangata obudził się wieczorem i powiódł dokoła mętnym wzro- kiem. Perkar podał mu nieco wody i odrobinę surowej ryby. Zdoby- wanie pożywienia - a przynajmniej ryb - nie stwarzało najmniej- szych trudności. Zarzucony w wodę haczyk, z przynętą lub bez, wnet -zaczynał ciążyć brzemieniem kolejnej zdobyczy. Rzecz jasna, nie mieli jak gotować strawy, lecz nietrudno przywyknąć do surowego rybiego mięsa. W trakcie pobytów na wyspach Ngangata odzyskiwał siły na tyle, że mógł zastawiać wnyki, a wówczas ich łupem padały króliki, wiewiórki, a pewnego razu nawet jeleń. Im jednak dłużej pozostawali na jakiejś wyspie, tym żywsze i bardziej natarczywe stawały się sny Perkara. Ngangata, choć szybciej dochodził do zdrowia na lądzie, zawsze nalegał na powrót do łodzi, ilekroć, na skutek braku snu, Perkar stawał się niezdolny do jakiejkolwiek pracy. Perkar błagał wówczas, aby towarzysz pozostawił go na pastwę losu, lecz nieodmiennie spotykał się z odmową. Tego wieczoru wsparty o burtę łodzi Ngangata sprawiał wrażenie zupełnie przytomnego. Odetchnął ciężko, ze znużeniem. - Gorączka znowu ode mnie odeszła - powiedział. - To dobrze - odparł Perkar. - Słaby ze mnie towarzysz podróży. Perkar spojrzał na niego ze zmarszczonym czołem. - Myślałem... - wymamrotał. Ngangata spróbował się uśmiechnąć. - W przeszłości wynikały z tego same kłopoty. - To prawda, ale tym razem myślałem o tobie. - To jeszcze gorzej - stwierdził Ngangata. - Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś zostać na jednej z tych wysp, jeśli jeszcze jakaś pojawi się na naszej drodze. Nabrałbyś sił, może nawet zdołałbyś pływać. Być może, Rzeka pozwoliłaby ci dopłynąć do brzegu. Ngangata pokiwał głową. - Myślałem nad tym. Zapewne wtedy pożarłaby mnie od razu. Rzeka nie darzy miłością Alwatów, a przez pomyłkę bierze mnie za jednego z nich. - Ngangato, przecież widzieliśmy zażywających kąpieli ludzi, pamiętasz? Nie działo się z nimi nic złego. Ona chce mnie, tylko mnie. Być może, to wcale nie Rzeka nas porwała, tylko ta łódź W końcu to dar Karaka, a nie jest to bóg, którego można darzyć zbytnim zaufaniem. - To Rzeka - zdecydowanie stwierdził Ngangata. - Czuję to. Wiem też, że nie pozwoli mi odejść. - Mógłbyś przynajmniej spróbować. W przeciwnym razie cze- ka cię śmierć. Nie chcę, żebyś umierał, Ngangato. - To miło z twojej strony - odrzekł pół-człowiek. - Skoro jednak mam zginąć, to wątpię, abyś mógł coś na to zaradzić. Opo- wiedz mi lepiej o twych snach. Nagła zmiana tematu wprawiła Perkara w zmieszanie. Pragnął dalej się spierać, przekonywać Ngangatę, by zechciał opuścić łódź. - Już ci o nich mówiłem - rzucił krótko. - To prawda, ale chciałby się nad nimi jeszcze zastanowić. Opowiedz. Perkar westchnął. - Śni mi się Rzeka. Ta Rzeka, ale znacznie dalej w dół swego biegu, gdzie staje się tak szeroka, że z jednego brzegu nie widać drugiego. I jest tam miasto, tak ludne, iż więcej w nim mieszkańców niż na wszystkich pastwiskach, we wszystkich dolinach. - Widzisz tych ludzi? - Tak, widzę, skupionych wzdłuż brzegu, łowiących ryby z ło- dzi, kąpiących się. Jest ich całe mnóstwo. - No, a ta dziewczynka? - Wygląda na jakieś dwanaście lat. Ciemna skóra, niezwykle czarne włosy, czarne oczy. Ładna, na cudzoziemską modłę. Wygląda na... - W skupieniu ściągnął brwi. - Jest smutna, zmartwiona. Chyba przestraszona. W moich snach zawsze pragnę jej pomóc. Słyszę, jak woła moje imię w jakimś niezrozumiałym języku. Czy to ma jakikolwiek sens? - Oczywiście, że ma - zapewnił Ngangata. - Przecież to sen. - Tak - mruknął Perkar. - Później zacząłem rozumieć ten jej język, albo... sam nie wiem. Ta część jest bardzo dziwna. Niepokoi mnie to, ponieważ zdarza się również na jawie. - Co takiego? Głęboko zaczerpnął tchu, żałując po raz tysięczny, że nie ma pod ręką flaszki gorącej woti. - Widzę krzew bawełny - rzekł, wskazując przy tym dłonią brzeg. - Ale na ten widok nie myślę "krzew bawełny", tylko hekes. - Dziwne słowo spłynęło mu z języka, pozostawiając po sobie niesmak. - Widzę niebo, a myślę ya. Zupełnie, jakby te sny mnie pochłaniały i żyły własnym życiem. Ngangata zmierzył go poważnym wzrokiem. - Powiem ci, co myślę. Otóż myślę, iż Rzeka chce, byś uczynił coś, co pozostaje w związku z tą dziewczyną. Albo może rzecz idzie o samą dziewczynę. Kto wie, może to jakaś bogini lub potężna czarownica. Mniemam, że musisz udać się do owego miasta w dole Rzeki, a zew, jaki do ciebie dociera, jest taki sam jak ten, z pomocą którego szamani przywołują swoich bliskich albo bogów. Sądzę ponadto, że zostałem w to uwikłany razem z tobą, gdyż Rzeka - choć bez wątpienia niezmiernie potężna - niezbyt jest czujna ani uważna. Podobnie jak Pan Lasu, nie zadaje sobie trudu, by odróżnić ciebie ode mnie. Weszliśmy do Rzeki razem - to wszystko, co jej wiadomo. Potem zaś obudziłeś ją, próbując płynąć pod prąd. Właś- nie wtedy nas zauważyła. - Przepraszam - westchnął Perkar. - Powtarzasz to słowo tak często, że brzmi w moich uszach jak pusty dźwięk - odparł Ngangata. - Nie żywię do ciebie urazy, Perkarze, w każdym bądź razie już nie teraz. To Rzeka jakimś sposobem wciągnęła cię w to wszystko. - Nie - zaoponował Perkar. - Moja głupota pozostaje tylko moją własnością. Nawet jeżeli przeklęta Rzeka wybrała mnie, stało się to z mojej winy. - W tym miejscu opowiedział mu po raz pierwszy o bogini, o żywionej do niej miłości, ojej ostrzeżeniach, o krwi i nasieniu wypuszczonych w wody strumienia. Ngangata cierpliwie słuchał, na koniec zaś wolno pokiwał głową. - Rozumiem - rzekł ponuro. - Miałem nieszczęście spotkać bohatera, kochanka bogini. Teraz już wszystko jest jasne. Gdybyś powiedział mi to w chwili spotkania, odjechałbym daleko i unikał cię przez resztę życia. - Uśmiechnął się sardonicznie. - Zawsze staram się unikać bohaterów. - Nie jestem bohaterem -- burknął Perkar - a głupcem. - To żadna różnica - stwierdził Ngangata. - Bohater to taki głupiec, o którym śpiewają pieśni. Bohater to słowa utkane wokół pomyłek oraz tragedii po to. by nadać im jak najlepszy wygląd. - Ja nie... Ngangata westchnął. - Możesz mi wierzyć bądź nie. aleja tak/e jako mały chłopiec słuchałem wspaniałych pieśni. Poc/ątkowo je uwielbiałem, wyobra- żałem sobie siebie jako wielkiego bohatera Iru Antu czy też Rutkę. Ale w miarę dorastania po/nawałem siebie coraz lepiej. Pojąłem, że nigdy nie będę bohaterem. Bohaterami zawsze zostają ludzie, ja /as do nich nie należę. Gdy zrozumiałem tę prawdę, zacząłem słyszeć te same pieśni zupełnie inaczej, Perkarze. Zacząłem wyobrażać sobie siebie nie jako bohatera, a jako któregoś z jego przyjaciół lub towarzyszy. A nawet jako wroga. Posłał Perkarowi znaczące spojrzenie, jak gdyby chciał się upew- nić, że jest rozumiany. Perkar istotnie zaczynał coś pojmować i po- przez całe odrętwienie czuł jak słowa Ngangaty rodzą w nim ból. - Co dzieje się z towarzyszami bohatera. Perkarze? Ich los nikogo zbytnio nie obchodzi. Giną. aby bohater mógł ich pomścić albo zdradzają, żeby mógł ich ukarać. Ziemia, po której stąpa boha- ter, usłana jest ciałami jego przyjaciół oraz wrogów. Perkar zamknął oczy. a pamięć podsunęła mu widok martwych twarzy Eruki, Apada i starszej kobiety z jaskini, której imienia nigdy nie poznał. Kapaka odszedł bez godziwego pochówku. zaśNgangata wiele wycierpiał i ledwo uszedł z życiem. No i była jeszcze bogini, która próbowała go powstrzymać, uchronić od przeznaczenia. - Ona chciała, żebym został raczej mężczyzną niż bohaterem - powiedział Perkar i z. przerażeniem odkrył ściekającą po twarzy łzę. - Usiłowała zrobić ze mnie mężczyznę. - Wobec tego to rzadka odmiana bogini - odrzekł Ngangata. - Bogowie uwielbiają robić z ludzi bohaterów. Taką już mają naturę. Najczęściej czynią to całkiem mimowolnie. - Co w niczym nie umniejsza mojej winy - wyszeptał Perkar. - Nie. Lecz jeśli kiedyś powstanie pieśń o tych wypadkach, zdejmie ona z ciebie wszelką winę i złoży ją na barki bogów. Po policzkach Perkara popłynęło więcej łez. - Taka pieśń byłaby kłamstwem - warknął gniewnie. - Pieśni to kłamstwa. Taka już ich natura - prychnął Ngan- gata. Zapadła noc. Perkar leżał na plecach i. kołysany łagodnym ruchem łodzi, wpatrywał się w gwiazdy. Nie chciał jeszcze zapaść w sen. oddać się podsuwanym przez R/ekę marzeniom. Ngangata miał bez wątpienia rację. Miasto nad wodą. dziewczyna. Rzeka - coś powodowało nim wbrew jego woli. Kiedy już dotrze na miejsce i zrobi to. czego od niego oczekują, to czy wreszcie odzyska wol- ność? Na razie jedyną drogą do spokoju wydawała mu się śmierć. Czego w tym momencie pragnął nade wszystko, to ujrzeć jak Ngan- gata ucieka od niego, jak przestaje być towarzyszem bohatera. Ngan- gata nie zasługiwał na taki los. Jezeh kiedyś miano by śpiewać Ekar Perkar. nie mogła się w niej znaleźć zwrotka o Ngangacie konają- c>m w jego ramionach. Dobył miecza, ułożył go w poprzek piersi. - Jak brzmi twe imię? - zapytał. - Chyba nie pamiętam - odparł oręż. - Chcę cię o coś spytać, bezimienny mieczu. - Tak. - Czy pozwolisz mi umrzeć? Czy przetniesz moje więzi serca, tu i teraz? - Nie. Tego uczynić nie mogę. Wiem że tego pragniesz, lecz nie po to zostałem wykuty. - A co będzie, jeśli cisnę cię w odmęty Rzeki, jak sam mówiłeś? - Były to tylko hipotetyczne rozważania. Nigdy na to nie pozwolę. - Tedy. o bezimienny, jesteś okrutny. Tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich. - Być może nie masz racji. Może jesteś powołany do wspania- łych czynów. - Zupełnie w to nie wierzę - zaoponował Perkar. - Nie wierzę, że można uczynić cokolwiek wspaniałego. Miecz nie odpowiedział od razu. W górze chmura przesłoniła płonące na niebie gwiazdy. - Ya ned - zaszeptało coś w jego głowie. - Chmura. - Harka - odezwał się miecz. - Co? - To było moje imię, dawno temu. Jako miecz, posiadałem wiele przydomków. Jadeit, Drzazga. Kieł. Ale imię mc brzmi Harka. B yłem bardzo młodym bogiem... Ledwie to pamiętam. Wkroczyłem w świat pod przebraniem orła i zostałem zabity. Ludzie, którzy mnie zabili, okazali mi wiele uprzejmości. Odesłali mnie na górę, żebym mógł narodzić się ponownie. Wówczas pochwycił mnie Pan Lasu i przybrałem postać tego miecza. - Harka. Piękne imię. Harko, proszę, pozwól mi umrzeć. Znu- żony jestem tym ciągłym popychaniem mnie to w tę, to w tamtą stronę, zupełnie jakbym był bezwolnym klocem drewna. Jeżeli miecz był zdolny do pogardliwego prychania, z pewnością to uczynił. - Nic o tym nie wiesz - rzucił w końcu. Chłopak ponownie popadł w milczenie, rozważając w głębi ducha czy kiedykolwiek przestanie wstydzić się samego siebie. Zamknął oczy zaledwie na chwilę, lecz w tym czasie przyśniło mu się niejedno. Świt ponownie rozwarł mu powieki, a wówczas okazało się, że Harka wciąż spoczywa na jego piersi. - Obudziłeś się w samą porę - oznajmił miecz. - Ktoś pragnie z tobą rozmawiać. Zaciekawiony Perkar usiadł. Słońce zdawało się wisieć na wierz- chołku góry czerwonego światła, wyrastającej na wprost dziobu łodzi. Zmrużył oczy, zerknął na pogrążonego we śnie Ngangatę. Co też miecz mógł mieć na myśli ? Na brzegu coś zalśniło w promieniach słońca. Właśnie zbliżali się do ujścia małej rzeczki, ukrytego w gęstych zaroślach trzcin oraz bambusa. Naniesiona nurtem strumienia, wybiegała im na spotkanie piaszczysta łacha, której kształt przypominał długi język. Na przykosie stała jakaś' kobieta i z uwagą przypatrywała się łodzi. To była oczywiście ona, szczupła, piękna, promienna w świet- le poranka. Patrzyła na niego i płakała. Po chwili ruszyła w jego stronę. Widział jak próbuje stawiać opór, jak napręża mięśnie nóg, zmagając się z ciągnącą ją niewidzialną siłą. A kiedy jej stopa oderwała się od piasku i dotknęła wody, natychmiast zaczęła się topić. Zaledwie zniknęła, usłyszał czyste niczym głos srebrnego dzwonu ciche westchnienie bólu, przerażenia, a nawet - co gorsza -- rezygnacji. Pojawiła się ponownie, krocząc ku środkowi Rzeki. - Mówiłam ci - rozległ się ledwo słyszalny głos. - Ostrze- gałam cię, ukochany! Ale ty możesz jej uciec, ja zaś nie... Zniknęła jeszcze raz, pochłonięta przez Rzekę. "Zawsze" - pomyślał. W każdej chwili. Wiedział, że ona cierpi. Dopiero teraz zaczynał to rozumieć. Obiecał, że uwolni ją od tego bólu, tak jakby była młodą dziewczyną dręczoną przez okrutnego ojca albo nieznośną ciotkę. Jakże ona musiała nienawidzić go za tę obietnicę, za udrękę spowodowaną jego młodzieńczą głupotą. Teraz ukazała się w znacznym oddaleniu. - Żyj, Perkarze - zdawały się brzmieć jej słowa, nie był jednak tego pewien, ponieważ stłumiony odległością głos zabrzmiał bardzo cicho. II Strach i życie Hezhi przeciągnęła się na ławie, pozwalając, by słońce przenika- ło przez jej skórę i sięgało głębiej, aż do kości. Lekka bryza szeptała w gałązkach rosnącego na środku dziedzińca krzewu bawełny, ko- łysała białym krwawnikiem, rozsiewając wokół jego woń. Miała uczucie, że jej twarz jest zupełnie przezroczysta, a drobne kości pod ciemną skórą kruche niczym szkło. Tutaj, na dziedzińcu, mogła zamknąć oczy, a mimo to słońce i tak przedzierało się przez powieki. W miejscu tym nie można było znaleźć ciemności, nawet jeżeli ktoś usilnie jej poszukiwał. Oczy Hezhi, znużone unikaniem ciemności, zamknęły się z prawdziwą rozkoszą. - Nadmiar słońca może ci zaszkodzić, księżniczko - łagodnie przestrzegł ją grzmiący głos Tsema. - Zostanę tutaj jeszcze chwilę - odrzekła. - Księżniczko, a co z Ghanem? Chyba nie chcesz go rozzłościć, prawda? - Nic mnie to nie obchodzi. Niech się złości. Chcę zostać na dworze. - Z dala od ciemności i wizerunku D'cna. który ciemności zawsze wywoływały. - Księżniczko, od wielu dni nie byłaś w bibliotece. To do ciebie niepodobne. - To bez znaczenia, Tsem. To nie ma już znaczenia. C/y ty tego nie rozumiesz? Znalazłam go. Znalazłam D'ena. D'enata. - Głos jej zadrżał, gdy wypowiadała to imię. Było to imię ducha, więc nigdy przedtem nie wymówiła go głośno. Ale teraz to uczyniła, bo wie- działa, że taka właśnie jest prawda, chociaż jego ciało - albo raczej to, czym się ono stało - wciąż pozostawało przy życiu. - Ty i Qey mieliście zupełną rację. Byłoby lepiej, gdybym tego nie wiedziała. - W końcu i tak byś się dowiedziała - zauważył Tsem. - W końcu, kiedy będzie już po wszystkim, kiedy dołączę albo do nich albo do ojca. A w tym przypadku nie musiałabym na niego patrzeć. Ty nic nie wiesz, Tsem. - Wiem o tym, księżniczko. - Byłabym szczęśliwsza, Tsem, gdybym nie próbowała się dowiedzieć. - Doprawdy? - spytał Tsem. - Jaki sens mają takie rozwa- żania? Być może byłbym szczęśliwszy, gdybym narodził się wolny pośród ludu mojej matki. A może wcale by tak nie było. Nigdy się tego nie dowiem. - To nie to samo - zaoponowała ostro. - Ty mieć racja - niewyraźnie wybełkotał Tsem. - Tsem nie rozumieć, co c/uć księżniczka. Spróbowała wzbudzić w sobie złość. Tsem udawał głupka jedy- nie wówczas, gdy poddawał w wątpliwość jej rozsądek. Nic zdołała jednak wykrzesać gniewu. Był w niej natomiast smutek oraz lęk, lęk przed tym, co pocznie bez swego wielkiego przyjaciela. - Zawsze jesteś dla mnie dobry, Tsem, przepraszam. Być mo- że, pod tym względem nasze położenie jest podobne. Tsem pogładził ją po głowie. - Nie, myślę że masz rację. Szło mi o to, że rozmyślanie nad tym, co mogłoby być mniej daje pożytku niż planowanie tego, co stać się może. - A gdzież to niewolnik nauczył się takiej mądrości, co Tsem? Tsem zaniósł się krótkim, pozbawionym wesołości śmiechem. - Ten rodzaj mądrości niewolnicy po prostu mają, księżniczko, jeśli w ogóle posiadają jakąś mądrość. W zamyśleniu przeciągnęła ręką po sukience. - Chciałabym wiedzieć, kiedy kapłani poddadzą mnie następ- nej próbie. - I cóż by ci z tego przyszło? Wzruszyła niepewnie ramionami. - Tymczasem... - zaczęła. - Tak, księżniczko? - Tymczasem chcę, żebyś zaniósł komuś wiadomość ode mnie. Tsem uniósł brwi. - Wiadomość? - Tak. Powiedz Wezh Yehd Nu, że dziś wieczorem chciałabym spotkać się z nim na Onyksowym Dziedzińcu, o ile nie ma nic przeciwko temu. - Księżniczko? Hezhi westchnęła. - Muszę postępować tak, jakbym miała przed sobą całe życie, bo inaczej zwariuję. Tsem uroczyście skinął głową. - Jeśli będziesz tutaj bezpieczna, pójdę do niego od razu. - Myślę, że posiedzę tutaj trochę dłużej, a potem pójdę do biblioteki. Przyjdziesz tam po mnie po południu i zaprowadzisz na spotkanie z Wezhem. - Bardzo dobrze, księżniczko. - I dziękuję, Tsem - dodała po chwili. - Proszę bardzo, księżniczko. Dźwignął się na nogi i odszedł. Odprowadziła go wzrokiem, po czym z kieszeni dobyła małą figurkę kobiety na koniu i zaczęła obracać ją w dłoni. Czy nieznajomy, blady mężczyzna z jej snów jeździł konno? Doszła do wniosku, że zapewne tak. Ostatnimi czasy polubiła sny o lesie i owym nieznajomym - odpędzały od niej koszmary z D'enem i L'ekezhem. Jak na ironię, sny o dalekiej krainie stały się rzadsze, mniej wyraziste. Las zniknął niemal zupełnie, za to tamten mężczyzna, kiedy już zjawiał się we śnie, był bardziej realny niż kiedykolwiek przedtem. Niechętnie podniosła się z ławy i skierowała swe kroki w stronę biblioteki. - Zauważ, że się nie skarżę - mówiła Qey. - Wydawało mi się tylko, że nie lubisz tego Wezha. - No cóż - odparła Hezhi, wbijając zęby w śliwkę. - Tak naprawdę nie ma większego znaczenia czy go lubię, czy też nie. Bywają gorsi niż on zalotnicy, a jeśli wierzyć Tsemowi, gotowi są stanąć do mnie w kolejkę. - I nic w tym dziwnego. Jesteś bardzo piękna, Hezhi. - Phi, równie dobrze mogłabym być workiem ziarna. Dla nich liczy się tylko to, że moim ojcem jest cesarz. - To może być prawda - przyznała Qey - ale wiele jest córek na wydaniu wywodzących się ze szlachetnych rodów. W tobie młodzi mężczyźni widzą śliczną kobietę, która za kilka lat wszyst- kich porazi swą urodą. Jeżeli już ktoś musi się ożenić, to najlepiej z kimś, kto ładnie wygląda. - Oni we mnie tego nie widzą - zaprotestowała. Qey potrząsnęła głową. - Sama się przekonasz. Będziesz miała twarz oraz figurę matki, już to widać. Ajes'li nawet odziedziczysz coś po ojcu... no cóż, jego siostry też są całkiem ładne. - Nie tak ładne jak jego brat - mruknęła pod nosem Heazhi. Qey zerknęła na nią znad pieca ze zdumioną miną. - Coś ty powiedziała? - Nic - rzuciła pospiesznie. - To tylko żart. - Brat twego ojca nie żyje, Hezhi. Z takich rzeczy się nie żartuje. - Wiem. - Otarła zroszone sokiem śliwki usta grzbietem dłoni. - A tak w ogóle - zagadnęła Qey, zmieniając temat - jak ci poszło z Wezh Yehd Nu? - Starał się być bardzo miły i całkiem nieźle mu to wyszło. - Uśmiechnęła się. - Był chyba niezmiernie zaskoczony moją wia- domością. Powiedział, że dał już za wygraną. - Czy przyniósł ci jakiś prezent? - Tak. Myślę, że wybrała go jego matka. - Sięgnęła do toreb- ki, by wydobyć podarunek, a gdy jej dłoń otarła się o posążek, na krótką chwilę ogarnęła ją fala niewytłumaczalnego smutku. - Och, to znakomite perfumy - orzekła Qey, obejrzawszy kryształowy flakonik. - Tak słyszałam. Użyję ich, gdy znów się z nim spotkam. Nie kryjąc zdumienia, Qey spytała: - To jeszcze się spotkacie? - Tak. Jutro zabiera mnie do teatru. - Na jaką sztukę? Hezhi odchrząknęła. - Na Węgorza i Lwa. To chyba jakiś romans. - Wymówiła tytuł śpiewnie, tak jak to robił Wezh. Chłopak bardzo się podniecił wizją wspólnego wyjścia do teatru. - Czy coś takiego będzie ci się podobać? - powątpiewająco spytała Qey. - Prawie na pewno nie - odrzekła Hezhi. - Muszę jednak nauczyć się znosić podobne rzeczy. Ostatecznie nie mogę spędzić reszty życia w bibliotece, tak jak Ghan. - No, no. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek coś takiego powiesz, moja maleńka. - Wszystko się zmienia - odparła filozoficznie, napoczynając kolejną śliwkę. - Ano tak - przytaknęła Qey. - Jeżeli na świecie są jakieś prawdy, to jest właśnie jedna z nich. Nazajutrz Hezhi zjawiła się w bibliotece wcześnie rano. Na jej widok Ghan uniósł brwi, a jego twarz przybrała ponury wyraz. - Czy dzisiaj zaszczycisz mnie swą obecnością przez cały dzień? - zapytał sarkastycznie. Oblała się rumieńcem. - Przepraszam, Ghan. Ja... Ja nie wiem... Przepraszam. - Nie liczyłem na nic więcej - stwierdził kwaśno. - Już jestem. Co mam robić? - Rób, co chcesz. Wczoraj poustawiałem książki na półkach. I jeszcze jedno - popatrzył na nią spod ściągniętych brwi. - Był tutaj rano twój "przyjaciel". Jakiś "Wezh", o ile dobrze pamiętam Ponieważ cię nie zastał, poprosił, żebym przekazał ci pewną wia- domość dotyczącą przedstawienia, na które wybieracie się dziś wieczorem. Hezhi czuła, że twarz jej płonie, tymczasem Ghan ciągnął dalej: - Powiedział, że powinnaś włożyć coś "szałowego" z mnóst- wem koronek. To jest najstosowniejsze na taki spektakl. - Ach... dzięki - wymamrotała. Ghan zmierzył ją srogim spojrzeniem. - Chyba szkoda twego czasu na takie tam rzeczy, prawda? Czy ty w ogóle wiesz, co oznacza "szałowy"? - Nie. Ale on to często powtarza. - Czyżby? - zapytał tonem drwiny. Hezhi poczuła, jak poprzez jej zakłopotanie toruje sobie drogę gniew. - To nie twoja sprawa, Ghan. - Tak? Poświęciłem ci zbyt wiele czasu, żebyś teraz uganiała się za chłopakami, którzy mówią "s/ałowy" i zajmują się koronkami! Na Rzekę i Niebo, naprawdę stać cię na więcej! - Czego ty ode mnie chcesz, Ghan? Muszę tu przeżyć życie. Niebawem przestanę być dzieckiem, ludzie zaczną spodziewać się po mnie pewnych rzeczy. Może tobie odpowiada być pogrzebanym razem z tymi książkami, lecz mój ród nie został skazany na żadne wygnanie! Wszyscy są tutaj, obserwują mnie, zastanawiają się, co ze mną zrobić, gdy osiągnę dojrzałość. Nie sądzisz, że i tak dosta- tecznie długo umykałam przed rzeczywistością? Ghan trwał przez moment z otwartymi ze zdumienia ustami, ale zaraz je zamknął, po czym wyrzucił z siebie odpowiedź. - Kim ty jesteś? - zaczął niespodziewanie łagodnym tonem. - Kto to jest? - powtórzył, wzniósłszy oczy do nieba. - Czy to ta sama dziewczynka, która okłamała mnie, żeby tylko tutaj trafić'? Która sama nauczyła się czytać - choć bard/o słabo - starożytne pismo? Która przychodziła tutaj dzień po dniu, pracując bez pomocy, czy najmarniejszego słowa zachęty, i zasypiała z nosem w książkach, ponieważ w nocy, zamiast spać, rozmyślała nad tym, co przeczytała za dnia? - Ghan podniósł się z zydla, a jego głos również zaczął piąć się wyżej. - Cózeście z nią zrobili? Słowa te zabolały bardziej, niż gotowa byłaby to przyznać. - Teraz wszystko jest inaczej - powiedziała, z najwyższym trudem powstrzymując łzy. Ghan wpatrywał się w nią prze/ dłuższą chwilę, po czym rzekł: - Tak już musi być - stwierdził w końcu i wrócił do pracy. Czekała, licząc, iż powie coś więcej - cokolwiek - ale tak się nie stało; uwaga Ghana bez reszty skupiona już była na piórze oraz papierze. Hezhi podeszła więc do nowych książek, dobyła pióra, które Ghan niedawno jej przygotował i przystąpiła do sporządzania notatek do katalogu. Od czasu do czasu zerkała na Ghana, ten jednak z rozmysłem ignorował jej spojrzenia. Nie mogąc tego wytrzymać, zebrała rzeczy i zagłębiła się w plątaninę regałów. Zaledwie ponownie zabrała się do pracy, ktoś zakasłał cicho za jej plecami. W pierwszej chwili sądziła, że to Ghan, kiedy jednak odwróciła się, by zacząć wyjaśnienia, ujrzała Yena, na którego twarzy widniał łagodny uśmiech. - On chyba nie jest dziś w najlepszym nastroju - stwierdził. - To nie jego wina. Yen potrząsnął głową. - Nie powinien tak na ciebie warczeć. Może zrozumie... - Nie/rozumie - zaprotestowała.- Nikt tego nie zrozumie. - Ja gotów jestem spróbować - cicho powiedział Yen. - Jeśli tylko zechcesz ze mną porozmawiać. Spojrzała mu prosto w oc/y. - Nie ma o czym mówić - rzuciła usprawiedliwiająco. - To tylko... Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się odkryć, iż twoje życie wcale nie jest takie, jakim ci się wydawało? Yen ściągnął brwi, potarł kciukiem podbródek. - Nie - wyznał w końcu. - Nie, zawsze wiedziałem, jakie jest moje życie. Spotkało mnie kilka przykrych niespodzianek i parę przyjemnych, ale zawsze wiedziałem, kim jestem. - Wobec tego masz szczęście - powiedziała. - Kiedy miesz- kasz w pałacu, nigdy tego nie wiesz. Nigdy. Tutaj zdrada goni zdradę i nigdy nie wiesz, na czym stoisz. Ale człowiek myśli, że mimo wszystko wie i wtedy... - Urwała wpół zdania. - Przepraszam, Yen. To bardzo miło z twojej strony, że chcesz słuchać, ale nic, co mogłabym ci powiedzieć mnie by nie pomogło, tobie zaś mogłoby zaszkodzić. - Nie może być aż tak źle - pocieszająco wtrącił Yen. - Życie moje jest niczym Rzeka - powiedziała. - Płynie w jedną stronę, nieodwracalnie z biegiem prądu. Nigdy przedtem tego sobie nie uświadamiałam. Chyba wierzyłam, że na zawsze zdołam pozostać dzieckiem mieszkającym w ruinach pałacu - tutaj, w bibliotece, gdzie nikt mnie nie zauważy. Yen usiadł po drugiej stronie stołu. - Kiedy ja byłem dzieckiem, zawsze pragnąłem być moim ojcem, zawsze chciałem być starszy. Nie mogłem się doczekać, kiedy dorosnę, zostanę kapitanem łodzi i pożegluję w górę Rzeki i zobaczę niezwykłe widoki. Zupełnie inaczej niż ty. Ty zawsze chciałaś być sobą, ja natomiast kimś innym. - Ciężko westchnął - To ojciec nakłonił mnie do kapłaństwa. Dworuję sobie z niego, ale on naprawdę dobrze mi życzy. Pragnie, bym został wielkim inżynierem, a moje nazwisko kojarzyło się ludziom z budową takiej to a takiej świątyni. "Nie bądź żeglarzem tak jak ja, chłopcze - powtarzał. - Zostałeś stworzony do wspanialszych r/eczy". Hezhi ze smutkiem potrząsnęła głową. - Mnie zawsze mówiono, kim być. Nigdy nie dano mi wyboru, ja jednak byłam zbyt głupia, żeby to dostrzec. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Chętnie spotkałabym się kiedyś z twoim ojcem. To chyba miły człowiek. - Tak jest w istocie - zapewnił Yen. - Być może poznasz go któregoś dnia. - Być może - przytaknęła z powątpiewaniem, lecz zaraz się ożywiła. - Kiedy już stanę się kobietą i dołączę do rodziny, będę mogła opuszczać pałac. Może wtedy. Chciałabym popływać łodzią. - No cóż - zachichotał Yen. - Wiem coś o tym. Ale przecież ty mieć będziesz na zawołanie królewskie barki, prawda? Nie jakieś tam odrapane kupieckie krypy. - Tak-potwierdziła nagle spłoszona. - Ale króle wskie barki nigdy nie żeglują w górę Rzeki, nigdy nie odwiedzają Manga ani innych niezwykłych krain. Zazdroszczę twemu ojcu, nawet jeśli ty tego nie czynisz. - Kto wie, może pewnego dnia... - Yen wzruszył ramionami. Potrząsnęła głową. - Nie, to niemądra myśl. Szlachetnie urodzona na kupieckiej łodzi - to nie może być. Yen stukał palcem w drewniany blat stołu. - Nie, chyba nie - przyznał. - Lecz jeśli o tym marzysz... - Nie masz pojęcia, jak znużona jestem marzeniami - rzuciła ironicznie. Yen pokiwał głową, jak gdyby ją rozumiał. - W każdym bądź razie - podjął - mam nadzieję, że odnaj- dziesz szczęście. A jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci ochota pogadać o tych sprawach, jestem na twe rozkazy. Nikomu nic nie powiem. - Odsłonił zęby w uśmiechu. - Zresztą, nie bardzo mam tu z kim rozmawiać. Jesteś jedyną osobą, którą naprawdę znam. Pozostali zupełnie mnie ignorują. - Czy nie masz żadnych przyjaciół pośród inżynierów? - Nie - odrzekł z westchnieniem. - Powszechnie wiadomo, że trudno zdobyć uznanie w ich gronie. Ci, którzy przebywają tutaj od dłuższego czasu, popadają w złudne przekonanie, iż należą do królewskiej rodziny, choć oczywiście, w paru przypadkach może to okazać się prawdą. Za rok, może dwa, niektórzy z nich uprzejmie raczą odezwać się do mnie. - To niedobrze - stwierdziła Hezhi tonem współczucia. - Nie jest aż tak źle. Od czasu do czasu mogę odwiedzić ojca. Hezhi pokiwała głową. - Dla mnie zastępują go Tsem i Qey. To moi jedyni przyjaciele. - Tsem to ten potężny wojownik? - Tak. Jest pół-olbrzymem. Mój ojciec nakazał jego matce połączyć się z jednym z ludzi-strażników, gdyż ciekaw był rezulta- tów takiego związku. - Ach tak - mruknął Yen. - No a ten Wezh. Był tu wcześniej i to właśnie z jego powodu tak złościł się stary bibliotekarz. Czy jest twoim przyjacielem? Prychnęła i pokręciła głową. - Nie. On tylko się do mnie zaleca. Ludzie rzadko przyjaźnią się z tymi, którzy się do nich zalecają. - To niedobrze. Nie pojmuję, jak można czerpać przyjemność z zalotów osoby, której się nie lubi. - Masz rację - przyznała Hezhi. Yen zakasłał. - No tak, powinienem wracać do moich zajęć. Ale... jeśli zechcesz zaliczyć mnie do grona swych przyjaciół, będę zaszczy- cony. Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Dziękuję - odrzekła, nie bardzo wiedząc, co jeszcze mogła- by dodać. Yen skłonił się i pospiesznie odszedł. Zabrała się z powrotem za katalogowanie, jednak przez resztę dnia robiła to niezbyt starannie, gdyż w myślach bez ustanku próbo- wała dociec, dlaczego może liczyć wyłącznie na ludzi, którzy nie są z nią spokrewnieni. i! I III Brat Koń Niepostrzeżenie wysoka trawa zaczęła robić się coraz niższa. Jeszcze niedawno Perkar obserwował jak stopy wiatru gną wysokie po pas łodygi, a tu nagle któregoś ranka odkrył, że Rzekę otacza pustynia. Na pierwszy rzut oka widać było, iż pustynia jest znacznie bardziej napastliwa niż step. Równiny tu i ówdzie podpełzały do samych brzegów, ale znacznie częs'ciej step odgradzały od nich gęste ściany wierzby, bawełny, dębu oraz bambusa. Teraz natomiast para- wan drzew przypominał zaledwie rzadką, zieloną mgiełkę, oliwko- wożółty welon, w który wzrok wnikał bez najmniejszego trudu. Poza nim ciągnęły się rozległe pustkowia, w oczach Perkara ucieleśniają- ce wizję głodu, być może równie wielkiego jak głód Rzeki. Rozmy- ślał nad tym, jak bardzo bogowie wody i piasku mogli się nawzajem nienawidzić i czy zdolni byli zawrzeć ze sobą przymierze. A może byli tylko dwoma postaciami tego samego ducha, tak jak Łowczyni i Karak. Pomimo ciągłego przytępienia zmysłów Perkar poczuł iskierkę zdumienia. Trudno mu było uwierzyć, że jakaś kraina może aż tak bardzo różnić się od jego stron ojczystych. W tym miejscu Rzeka nawet nieco się zwężała. Perkar podejrzewał, że spragnione słońce chciwie wypijało boga i myśl o tym, że ktoś zdolny jest zadać Rzece ból przyniosła mu odrobinę radości. Oczywiście, słońce nie wybie- rało i z równą zachłannością piło z Perkara i Ngangaty. Ngangata leżał w wątłym cieniu jeleniej skóry, którą Perkar w końcu rozciągnął pomiędzy przywiązanymi do burt łodzi wierz- bowymi gałęziami. Chory powoli wracał do zdrowia, chociaż wciąż jeszcze zdarzały mu się nawroty gorączki. Perkar przymuszał go do częstego picia, choć woda z Rzeki miała gorzki, nawet słonawy posmak. ..Niemal jak krew" - pomyślał, przypomniawszy sobie sen o czerwonym nurcie Rzeki. Któregoś dnia około południa spostrzegł, że zbliżają się do wyspy. Chwycił za ster i, jak zwykle, po/wolono im dobić do piaszczystej łachy. Kiedyś wyspa była zwykłym zakolem Rzeki, bóg pochłonął jednak tyle ziemi, że obecnie od reszty lądu oddzielał ją szeroki kanał. Wciągnął łódź w gęste trzciny, a z jego ust wyrwał się mimowol- ny okrzyk, gdy omal nie nadepnął na węża, którego długość dorów- nywała jego wzrostowi. Odruchowo zaczął pieśń poświęconą Panu Węży, aby przeprosić za zakłócenie spokoju jednemu z jego podda- nych, i dopiero wówczas uprzytomnił sobie, iż tutaj nie było innego boga prócz Rzeki. Harka, jego miecz, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. - Z początku - powiedział Harka pewnego dnia - przynaj- mniej słyszałem bogów w oddali. Nie tłoczyli się wprawdzie przy samym brzegu, ale pozostawali w pewnym oddaleniu. Nawet na stepie czułem, że śledzą nas z daleka. Dzisiaj nie wiem, jak daleko trzeba by iść, żeby usłyszeć choćby ich szept. To prawda, co powia- dają o Odmieńcu. On ich pożera. Po tym, jak go zobaczył, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Dźwignął Ngangatę z dziobu i ruszył z nim w głąb lądu, w na- dziei, iż cała wyspa nie jest jednym wielkim bagniskiem. Na szczę- ście po kilkunastu krokach jego bose stopy natrafiły na pewny grunt, co powitał z niejaką ulgą, chociaż ostre krawędzie kamieni szybko poraniły mu nogi. Nie bacząc na to, przeszukał środek wyspy. - Nu - powiedział jego wewnętrzny głos. Ujrzał dziwne, rozkołysane drzewa przypominające -jeżeli mogła tu być mowa o jakimkolwiek podobieństwie - wysokie paprocie. Spoczywający w jego ramionach Ngangata poruszył się i otwo- rzył oczy. - Och - stęknął. - Pozwól mi iść. Perkarze. Perkar postawił Ngangatę na ziemi, ale zaraz musiał go wesprzeć, gdyż pod pół-Alwatem ugięły się kolana. Ngangata przez chwilę chwiał się na nogach, potem jednak zacisnął zęby i niepewnie postąpił naprzód. Wolno powłócząc nogami, o własnych siłach dotarł do linii drzew. To, co tam zastali, wprawiło Perkara w najwyżs/e zdumienie. Gęste poszycie zostało zupełnie usunięte, odsłaniając nagi, piaszczy- sty grunt. Na skraju tak powstałego podwórza wznosiło się domo- stwo z wiązek trzciny umocowanych do szkieletu z drewnianych bali. Na wysokim podeście, ku któremu nieśmiało pięła się wątła smużka dymu, suszyły się ryby. W progu siedział jakiś starzec z psem u boku i z zaciekawieniem obserwował ich przybycie. - Dubu? Du'yugaanudiin, shiheen? - zaskrzeczał. Jego pies, płowy, brązowo nakrapiany kundel, przekrzywił łeb, nasłuchując. Perkar wyciągnął przed siebie otwarte dłonie, aby pokazać, że są puste. - Nie rozumiem cię - powiedział. To nie był język z jego snów ani język jego ludu. - Och - odrzekł starzec w mocno zniekształconej, tym nie- mniej zrozumiałej dla Perkara mowie. - Ja tylko pytałem, psa kim jesteście. - Huuzho, shutsebe - ozwał się Ngangata słabym głosem. - Huuzho, shizhbee - powiedział starzec z uśmiechem. - A więc przynajmniej ty znasz prawdziwą mowę. - Jestem Perkar z klanu Barku - rzekł Perkar, postępując naprzód. - Mój towarzysz zwie się Ngangata. Starzec potrząsnął głową w rozbawieniu. - Co za imiona! Nigdy nie potrafiłem czegoś takiego zapamię- tać! - Dźwignął się na nogi, co przyszło mu z wyraźnym trudem, i zapraszająco machnął ręką. - Zapominam się - rzucił wesoło. - Dołączcie do mnie i Heena. Zaraz zaparzę herbaty. Perkar się wahał, ale Ngangata skinął głową. Ruszyli przez polanę, przy czym Ngangata z uporem przemierzał podwórzec wol- nym, chwiejnym krokiem. Starzec tymczasem zniknął w głębi chaty, skąd powrócił z miedzianym kociołkiem. Napełnił naczynie de- szczówką z beczki stojącej pod ścianą, wrzucił garść ziół i, doło- żywszy drew do ognia, zawiesił nad nim kociołek. Potem przykuś- tykał do przybyłych. Z bliska widać było, że jego nogi są krzywe i cienkie niczym odnóża pająka. - Siadajcie, proszę - rzekł, sadowiąc się z powrotem na swoim miejscu. Perkar z Ngangatą siedli w kucki. Stare psisko posłało im krótkie spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek i natychmiast zapad- ło w drzemkę. - Zwę się Yushnene, a przynajmniej tak było w latach mej młodości. Słowo to oznacza "Wilcze Serce". Zwano mnie tak za sprawą postrachu, jaki siałem w boju. - Zachichotał radośnie, jak gdyby opowiedział właśnie dobry dowcip. - Później otrzymałem imię Gaan, gdyż zostałem szamanem - a takie właśnie jest znacze- nie tego słowa - lecz dzisiaj każdy, kto mnie spotyka, mówi o mnie po prostu Stary Człowiek albo jakoś tak. Natomiast w czasach, gdy miałem jeszcze w zwyczaju zaglądać w wasze strony i handlować, tamtejsza ludność nazywała mnie Bratem Koniem. Wy możecie nazywać mnie jak się wam żywnie podoba. Słowa starca wzbudziły w Perkarze mimowolny uśmiech. - Imiona twe brzmieć będą w mych ustach jak kichanie - stwierdził. - Czy mogę mówić na ciebie Brat Koń? - Nie mam nic przeciwko temu. Imię to zawsze budzi we mnie wesołość, ponieważ wywodzi się z nieporozumienia. Nie znałem zbyt dobrze waszego języka, a któregoś razu spytano mnie o imię mego konia. Nie wiedziałem, jak powiedzieć "To jest Pogromca Psów, mój kuzyn ze strony ojca". Bardzo się starałem, ale wyszedł z tego "brat". Nim uświadomiłem sobie pomyłkę, imię to przylgnęło do mnie na dobre. Nawet je zresztą lubię, a Pogromcę Psów i tak zawsze traktowałem jak brata. - Czy wobec tego jesteś Mangiem? - spytał Perkar. - Sły- szałem, że lud ten przyznaje się do pokrewieństwa ze swymi wierz- chowcami. - Mangiem? Tak, tak właśnie zwie nas wasz lud. Naprawdę jesteśmy Sh'en Duru, Lud Południa, ale obcy zawsze nazywają nas Mang. - Mang to naczelny szczep w ich związku plemion - wyjaśnił Ngangatą. -To właśnie z nim twój lud najczęściej toczy wojny. Starzec pokiwał głową. - Tak, choć ja nigdy nie wojowałem przeciwko wam, Ludziom z Bydłem, mniemam przeto, że nie ma między nami żadnej urazy. Perkar potrząsnął głową. - Nie, Mang zaatakowali ojcową damakutę przed wielu laty, aleja nie żywię wrogości do dzielnych wojowników. - To dobrze - odrzekł Brat Koń. - Szkoda by było, gdyby- śmy z Heenem musieli zabić was obu. - W jego ciemnej twarzy wesoło zabłysły białka oczu. W siwych włosach wciąż jeszcze można było dostrzec ciemniejsze pasma, Perkar jednak podejrzewał, iż nigdy dotąd nie spotkał równie starego człowieka. - Jak długo przebywasz na tej wyspie? - zapytał, pragnąc uniknąć dalszej rozmowy o wojownikach i wojnie. - Razem z Heenem zamieszkujemy tutaj od pięciu zim. Ale tak naprawdę chciałbyś wiedzieć dlaczego tutaj jestem, czyż nie tak? - Odgadł twe myśli - wtrącił Ngangata. Perkar zrobił niezbyt mądrą minę i skinął głową. - No cóż, to tragiczna historia - rozpoczął Brat Koń. - Nie wiem czy już o tym wspominałem, ale muszę wam powiedzieć, że leciwy ze mnie człowiek. Mówiłem o tym? - Nie jestem pewien - odrzekł Perkar. - No więc, jestem naprawdę stary - z powagą stwierdził Brat Koń. - Przeżyłem moich synów i córki, i wszystkie konie mego rodu. Wnuki i prawnuki są ze mnie dumne, rzecz jasna, ale nie chcą zajmować się takim staruchem jak ja. Oczywiście, zajmowaliby się, gdyby musieli, lecz to by się im nie podobało, a ja bym to czuł. Moja ostatnia żona również umarła jakiś czas temu, więc pomyślałem, że rozejrzę się za nową, tym razem dla odmiany taką, która zdoła mnie przeżyć, a do tego będzie ładna. Słyszałem o takiej dziewczynie imieniem Ch'an De'en - to znaczy "Śliczny Listek" - żyjącej u podnóża wzgórz na północy. Była ponoć córką Nuchiinuh, Bogini Dzięciołów... ach, zaczekajcie chwilę. - Pospieszył do ognia i zdjął kociołek znad płomieni. Potem raz jeszcze zniknął w chacie i przy- niósł trzy porcelanowe filiżanki. - Kupiłem je od handlarza w dole Rzeki - powiedział. Nalał nieco naparu do każdej filiżanki, rozdał naczyńka gościom. - No tak. Na czym to ja stanąłem? - Szukałeś pewnej dziewczyny. Brat Koń pokiwał głową. - Zabrałem ze sobą prezenty, oczywiście, rzeczy jakie lubią bogowie: piwo, wino. kadzidła... - Zamierzałeś poślubić boginię? - wpadł mu w słowo Perkar. - To jej matka była boginią. Ojciec jej wywodził się natomiast zLudzi-Tygrysów. Tak więc, pojechałem tam, a ona powiedziała nie. - Bogini? - Tak jest. Oznajmiła, że jestem za stary dla jej słodkiej có- reczki. A dziewczę było naprawdę słodkie, dopiero co ukończyło szesnaście lat i nigdy w życiu nie widziało mężczyzny. No cóż, znałem pewną piosenkę, która wpędziła Nuchiinuh w sen. Kiedy przestałem śpiewać, spróbowałem przekonać dziewczynę, żeby po- jechała ze mną. Była nawet dosyć chętna, zapewne w górach musiała strasznie się nudzić. Właśnie "sprawdzaliśmy się nawzajem" - no wiecie, ona myślała, że mogę być za stary na małżeństwo - kiedy Nuchiinuh ocknęła się ze snu. Wcale nie była zachwycona tym, co ujrzała. Zdołałem umknąć z pomocą następnej piosenki, ale gdy wróciłem do domu, okazało się, że Bogini Dzięciołów była tam przede mną i z wielką zawziętością mnie szukała. Nie ma zbyt wielu miejsc, w których możesz czuć się bezpieczny przed taką boginią, ale ta wyspa na Rzece jest właśnie jednym z nich. Żaden z bogów nie ośmieli się do niego zbliżyć. Tak więc siedzę tutaj sobie i zasta- nawiam się, jak długo ona będzie się jeszcze wściekać. Być może jeszcze parę lat. - Pociągnął długi łyk herbaty. - Od czasu do czasu zaglądają tutaj ludzie i przynoszą mi prezenty. Powiedziałem wszystkim, że postanowiłem zostać pustelnikiem i oddać się medy- tacjom, więc przybywają, żeby pytać mnie o różne rzeczy. Myślę, że wam mogę powiedzieć jednak prawdę, nawet pomimo tego, że nie jesteście Mang. - Z chytrym uśmiechem podniósł filiżankę do ust i upił następny łyk. Ngangata zdawał się odzyskiwać siły, jak zwykle gdy stawał na lądzie. Dopił herbatę i poprosił o więcej. Starzec skinął głową w stronę kociołka. - No cóż - rzekł Brat Koń po jakimś czasie. - Moi pobra- tymcy zawsze uważali, że jestem nazbyt gadatliwy, od kiedy zaś zamieszkałem tutaj w samotności, stałem się jeszcze bardziej roz- mowny i gadatliwy. Jak sami widzicie, Heen niechętnie wdaje się w pogawędki, tym niemniej ciekawi go, co odegnało was tak daleko od waszych lasów, pastwisk i bydła. Perkar był pewien, że Heen jest pogrążony w głębokim śnie, o czym świadczyło ciche pochrapywanie, uznał jednak, iż uczyni roztropniej, nie wspominając o tym fakcie. - No więc - ozwał się Ngangata, uprzedzając Perkara. -Aby to wyjaśnić, musiałbym wprzódy zapoznać cię z historią Perkara, a jest to naprawdę długa opowieść. Sądzę, że Heen czułby się nią znudzony. - Heen doskonale znosi wszelkie opowieści, a im która dłuższa tym lepiej - zapewnił starzec. Perkar poruszył się niespokojnie, wspomniawszy swą rozmowę z Ngangata o bohaterach oraz pieśniach. Ngangata poklepał go po ramieniu, po czym podjął wątek. - Podobnie jak w twojej historii, wszystko zaczęło się od umizgów do pewnej bogini... Gdyby opowieść przybrała formę pieśni, jakie zwykł śpiewać Eruka, Perkar by tego nie zniósł. Na szczęście Ngangata przedstawił ich przygody w prosty, choć nie pozbawiony elegancji sposób. Najokropniejsze błędy Perkara stały się próbami, jakie zgotowali mu bogowie. Nawet ich walka okazała się magicznym momentem, który sprawił, że stali się przyjaciółmi na dobre i na złe. Winę za śmierć starej kobiety Ngangata złożył w całości na barki Apada, a uczynił to tak, iż Apad wcale nie wyglądał na złego człowieka. Perkar pamiętał to zabójstwo tak dokładnie, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj. Byli wystraszeni i zdenerwowani, a Apad odchodził wprost od zmysłów z napięcia i zwątpienia. Wedle słów Ngangaty okazał się prawdziwym bohaterem, popchniętym do czynu przez ułudy roztaczane przez złego Lcmcyi. Słuchając tego, Perkar poczuł się nieco lepiej, chociaż nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak się stało. Dotychczas unikał myśli o martwych towarzyszach, Ngangata zaś ukazywał mu w jaki sposób patrzeć na nich bez rozpamiętywania przewin, które popełnili. Pomniejszył też znaczenie potknięć Perkara w niedawnych wydarzeniach. Chłopak słuchał tej części opowieści ze ściśniętym żołądkiem przekonany, że zabrzmiała ona wyjątkowo bezbarwnie. Fakt, iż to właśnie Ngangata uczynił z Eruki oraz Apada bohaterów na miarę pieśni, był przejawem niewyobrażalnej szczo- drości i głównie z tej przyczyny Perkar powstrzymał się przed okrzykiem: "To wszystko nie tak!" Historia ta stanowiła akt przeba- czenia, a zarazem kary, którą Ngangata wyznaczył Perkarowi, ten zaś czuł się zmuszony przyjąć jedno i drugie, ulgę oraz ból. - Tak więc, teraz podążamy w dół Rzeki, zdani na łaskę jej boga - zakończył Ngangata. - Nie znamy naszego przeznaczenia ani sensu snów Perkara, jednak gotowi jesteśmy stawić czoła losowi. Brat Koń wyglądał na wielce poruszonego. Od czasu do czasu z zapałem kiwał głową bądź potrząsał nią w przerażeniu, znać jednak było, iż opowieść pochłonęła go bez reszty. Dopiero na sam koniec na jego twarzy zagościł niepokój. - To miasto z twych snów - powiedział później, kiedy już posilili się rybną polewką. - Kiedyś w nim byłem. - Więc ono istnieje naprawdę? - zdumiał się Perkar. W istocie chodziło mu nie tyle o podanie tego stwierdzenia w wątpliwość, co o nakłonienie starca do dalszych wynurzeń. - Tak, Nhol istnieje. To największe miasto świata. Wybrałem się tam raz, we wczesnej młodości, razem z drużyną wojów. Zawiod- ły nas tam mrzonki o złupieniu grodu. - Wybuchnął śmiechem na to wspomnienie. - Zaledwie tam dotarliśmy, od razu pojęliśmy, jak mylne były nasze rachuby. Z rozpaczy upiliśmy się w jednej z portowych tawern. Tamtejsi żeglarze okrutnie ograli nas w kości. Zabrali nam wszystko, nie wyłączając mieczy. Ale miasto przedsta- wiało sobą zaiste wspaniały widok. Wspaniały i przerażający. - Moje sny również zdejmują mnie przerażeniem. - Całe miasto bez reszty należy do Rzeki - ciągnął Brat Koń. - Nie znajdziesz w nim nic więcej. Nie ma tam pomniej- szych bogów po domach, w płomieniach nie ma śladu bogini ognia, a drzew nie zamieszkują żadne duchy. Oni zabili je wszystkie. Nawet Rzeka nie ma takiej mocy, jeśli zdana jest na samą siebie. Bóg Rzeki może pożreć jedynie to, co znajduje się w jego pobliżu. Tymczasem w całym cesarstwie rządzonym przez Nhol, na prze- strzeni dziesiątków mil po obu brzegach, nie uświadczysz żadnego boga prócz boga Rzeki. - Ze smutkiem potrząsnął głową. - Miasto jest piękne, ale martwe, nawiedzone przez duchy z Rzeki i dzieci jej boga. - Jak to, przez jego dzieci? - spytał Ngangata. - Mówię wam, że tam nie ma żadnych bogów, przecież potrafię ich wypatrzyć. Umiejętnością tą obdarzył mnie we wczesnym dzie- ciństwie bóg Yush z mego totemu. W Nhol widziałem jedynie Rzekę no i jeszcze... szczególnych ludzi, którzy rządzili miastem. W moich oczach bardzo przypominali bogów. - Oni zabili bogów w ziemi i na ziemi - odezwał się Ngangata - a bóg Rzeki uczynił bogami Ludzkie Istoty, które mu pomogły. - Spojrzał na Perkara. - Jak już ci mówiłem, Rzeka wszystko upraszcza. Perkar potrząsnął głową. - I lud modli się do tych pół-bogów? - Tak - potwierdził Brat Koń. - Zwą ich "Z Wody Zro- dzonymi". - W moich snach zjawia się pewna dziewczyna - zaczął z namysłem Perkar. - Mam coś zrobić dla niej... albo może jej. Im dalej posuwamy się z biegiem prądu, tym te sny stają się wyrazistsze. Twarz Brata Konia wykrzywił grymas. - Nie wyznaję się na tych sprawach - mruknął. - Gdyby to nie Nhol przyciągało cię ku sobie, przypuszczałbym, że twe sny zesłane zostały przez jakąś boginię. W Nhol jednakże nie ma żad- nych bogiń. - A co z tymi Z Wody Zrodzonymi? Sam powiadasz, iż są niczym bogowie. - Niczym bogowie. Przypominają bogów tak, jak złość przy- pomina miłość. Oba te uczucia są silne, oba mogą pchnąć cię do zabójstwa, lecz wielce się od siebie różnią i odmienne przynoszą skutki. - Myślę, że Z Wody Zrodzeni są chodzącymi i mówiącymi przejawami Rzeki. Bóg Rzeki śpi, jak wam wiadomo. Co prawda teraz jest pobudzony bardziej niż kiedykolwiek przedtem - co może być następstwem waszych przygód. Przypuszczam jednak, że to ci Z Wody Zrodzeni utrzymują go w stanie czuwania. - Jesteś tego pewien? - zapytał Perkar. - Nie. To jedynie takie przeczucie. Byłem tam tylko raz i to dawno temu. Po prostu, ostatnio sporo rozmyślałem o Rzece i Nhol. - Od chwili, gdy znalazłeś się na tej wyspie? - Nie, myśli te nachodzą mnie zaledwie od paru miesięcy. Wasza historia pobudza mnie do myślenia. - Nasza historia? Brat Koń otrzepał z kurzu pałąkowate nogi, po czym powstał i wolno się przeciągnął. - Prześladują mnie myśli o bogu tak wielkim, że jego głowa nie zawsze wie, co wyczyniają stopy. O wieściach wędrujących w dół i w górę Rzeki na podobieństwo mamrotania bardzo starego mężczyzny. Pojmujesz? Ja zaś sied/ę sobie tutaj z Heenem i słyszę co nieco z tego starczego gadania. - I czegóż owe starcze gadanie dotyczy? Brat Koń zmierzył Perkara dziwnym spojrzeniem. - Może ciebie? Perkar poprawił złożone na ramieniu naręcze chrustu, zastana- wiając się, jak długą drogę przebyły z nurtem zebrane bierwiona. Na niebie, znajome gwiazdy połyskiwały ledwie widoczne w blasku Bladej Królowej, on zaś, po raz pierwszy od wielu dniu poczuł dojmującą tęsknotę za pastwiskami rodzinnych stron. Jak dawno temu je opuścił? Niewątpliwie upłynęły całe miesiące, lecz ile ich było? Jego dotychczasowe życie zniknęło, stało się częścią opowie- ści Ngangaty. Teraz gotów był dodać własne spostrzeżenie do uwagi, jaką kiedyś pół-Alwat uczynił o pieśniach. Pieśni były kłamstwami, tak, ale były również zwłokami przyobleczonymi w piękniejsze niż za życia szaty. Szykował się już do powrotu do obozu, gdy jego wzrok wychwy- cił coś dziwnego w górze Rzeki. Kątem oka dostrzegł jakieś poru- szenie, toteż upłynęło nieco czasu, zanim ujrzał to z całą ostrością Po wodzie kroczyły smugi księżycowego blasku. Kroczyły. Po- wierzchnia marszczyła się lekko, bezkształtna konstelacja gwiazd to gasła, to się zapalała, wolno, acz zdecydowanie podążając z prądem. Perkar zastanawiał się, czy to, co ogląda, nie jest ławicą ryb - być może widmowych - igrających pośród fal i wciąż podążających w jego stronę, gdyż odbicia księżycowego blasku nie oglądał na Rzece od chwili, gdy odzyskał zmysły. Czyżby znowu śnił? Perkar patrzył, a jego chrapliwemu oddechowi towarzyszył jedy- nie okrzyk lelka. Widział teraz wyraźniej strukturę owych rozbły- sków i mógł stwierdzić, że spoczywały one na powierzchni Rzeki, nie zaś pod nią. W nurcie pojawiały się i znikały zagłębienia, czarki napełnione księżycowym blaskiem. Chociaż czegoś takiego nie wi- dział nigdy przedtem, nie mógł się wyzbyć wrażenia, że dostrzega coś znajomego... - Czy chcesz widzieć? - spytał Harka. - Widzieć? - Jeśli chcesz, mogę ci pokazać. - Pokaż - wydyszał. W jednej chwili obraz przed jego oczami uległ radykalnej zmianie, budząc przyspieszony oddech i bicie serca. Zagłębienia były odciskami końskich kopyt, zaś po wodzie stąpa- ły konie. Ukształtowane z wody, boki miały z księżycowego blasku, natomiast za oczy służyły im ciemne wiry. A przecież rozpoznał je od razu. Był tam rumak Ngangaty i Niedźwiedź, ogier Kapaki. Niedźwiedzia dosiadał Kapaka. Twarz miał pustą, pozbawioną wszelkich rysów, ale Perkar od razu rozpoznał go po sylwetce oraz sposobie, w jaki trzymał wodze. Pustka pod hełmem zwróciła się ku Perkarowi i nagle przeniknął go niewyobrażalny ziąb. zewsząd oblała go woda. Ziąb ów złagodził wszelkie bóle i lęki, pokładami błota oraz piasku spowił ostre zadry jego występków. Przez krótki moment był niczym z lodu uczynione drzewo, nieruchome, pozba- wione uczuć. Patrzył na ducha swego króla tak obojętnie, jak gdyby był on zjawiskiem równie powszechnym, jak klucz dzikich gęsi. Głowa odwróciła się, a wówczas trzewia Perkara ponownie wypełnił ogień. Wraz z nim wróciło wszystko: ból, żal, nienawiść. Z ochrypłym jękiem zatoczył się na pień wierzby, rozrzucając dokoła zebrane na opał drwa. Z trudem uniknąwszy upadku, odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na króla. Ale obraz zniknął; na jego oczach rozproszyła się ostatnia plamka księżycowego blasku. Warcząc dzi- ko, dobył Haiki, przyskoczył do linii drzew i zaczął niezdarnie rąbać konary dopóki oręż nie wypadł mu z ręki. Wówczas okładał dalej pnie gołymi pięściami, tłukł ze wszystkich sił, nie bacząc na chrzęszczące kości i krew obficie broczącą z porozbijanych knykci. W końcu, objąwszy ramionami pień dębu, z łkaniem osunął się na ziemię. - Nienawidzę cię! - krzyknął w stronę wody, ale chyba nawet on sam nie wiedział, czy idzie mu o Rzekę, o niego, czy też może obu naraz. Dlaczego? Dlaczego Rzeka pokazała mu akurat te duchy? To nie mógł być przypadek, zwłaszcza wobec ogromnej liczby ludzi, któ- rych Rzeka na przestrzeni wieków pochłonęła. Przecież w jej głębi- nach musiały spoczywać kości selek królów i tysięcy wierzchowców. Dłonie odzywały się nieznośnym bólem, przypominały kule og- nia, on jednak zmusił się do myślenia. Czego chciała od niego Rzeka? - Czego ty chcesz? - krzyknął, lecz jedyną odpowiedzią był odległy skrzek nocnego ptaka. - Ojcze, pomóż - wyszeptał z westchnieniem. - Matko! Dotknął palcem niewielkiego talizmanu, który mu wręczyła i od razu poczuł znajomą iskierkę, to samo życie, które nawiedziło go w chwili narodzin. Dotykając go, dotykał miejsca, gdzie zakopano jego czepek. Na mgnienie oka ujrzał je wyraźnie: potężny dąb 0 szeroko rozpostartych konarach, podobny przeciągającemu się, ziewającemu krzepkiemu mężczyźnie. Opodal przepływał srebrzy- sty strumyk, wesoły i przepiękny. Na ową krótką chwilę zniknęła odległość dzieląca go od damakuty ojca; domostwo wznosiło się tuz za rozgwieżdżonym horyzontem. A w sali zasiadali ojciec z matką 1 zastanawiali się, jaki też spotkał go los. O dzień drogi dalej zamiesz- kiwała rodzina Apada, stamtąd zaś niedaleko już było do siedziby rodu Eruki. A w pozbawionej gospodarza damakucic w Morawcie wnuki Kapaki zachodziły w głowę, gdzie też podziewał się stary władca i dlaczego tak długo nie wracał. Co też poradziłby mu ojciec? Cóż by rzekł? "Dokończ cóżeś rozpoczął - oto co by rzekł. - Piraku to coś więcej niż posiadanie, to działanie". Co jednak mógł zrobić? Był przeświadczony, iż najlepsze, co jeszcze może uczynić, to jak najszybciej umrzeć. Ponownie zawład- nęła nim złość, splunął więc w spokojne teraz wody Rzeki i posłał im ponure spojrzenie. - Tak! - wysyczał. - Tak, prowadź mnie dokąd chcesz. Pójdę z tobą. Słyszysz mnie, Odmieńcu? Już nie stawiam ci oporu. Że też Ngangata musiał mu wszystko przypomnieć, wszystko wyraźnie pokazać. Rozpoczął dzieło, a teraz wzbraniał się go dokoń- czyć. Wciąż miał szansę odkupienia błędów, doprowadzenia sagi do właściwego końca. Nie miało znaczenia, że jest nic nie wart, ani to, że nie rozumiał dokąd zawiodą go jego uczynki. Nie miał wyboru i to przynajmniej było jasne. Piraku domagało się, by szedł dalej, więc skoro zawiódł swój lud we wszystkim innym, mógł przynaj- mniej nie zawieść go w tym jednym. - Ostrzegam cię - rzucił w stronę wody ponurym głosem. - Jeśli tylko dasz mi sposobność, choćby najmniejszą, przeklniesz dzień, w którym pchnąłeś mnie do działania, Odmieńcu. Czy mam odszukać tę dziewczynę? A jeśli tak, to czego od niej chcesz? Jeśli chcesz by żyła, zabiję ją. Jeśli pragniesz jej śmierci, pozostanie przy życiu. - Potrząsnął pięścią, a krople krwi spadły do strumienia, pozostawiając na wodzie rozchodzące się kręgi. - Weź moją krew - rzucił niemal bezdźwięcznym szeptem. - Weź ze mnie wszystko, czego chcesz, a i tak nadejdzie dzień, gdy wyrównamy rachunki. Dobył miecza, a Harka napełnił mu dłoń silnym mrowieniem. - Zaczynałem się zastanawiać - powiedział - czy jest jesz- cze w tobie coś prócz wyrzutów sumienia i użalania się nad sobą. - Ano jest - odparł Perkar, zerkając na ostrze. - Właśnie to znalazłem. Pozbierał drewno i wrócił z nim na polanę, gdzie Brat Koń zajęty był właśnie splataniem swych długich, srebrno-czarnych włosów. Jego wzrok spoczął przelotnie na skrwawionych knykciach Perkara, ale nie wspomniał o tym ani słowem. - Widzę twój miecz - rzekł po chwili. - Gdyby nie to, gotów byłbym zwątpić w tę historię. - Jak on wygląda - spytał zaciekawiony Perkar, czując jak słabnie w nim złość. - Widzę, że jesteście ze sobą w jakiś sposób związani. Razem wyglądacie jak ptak, chyba orzeł. - Imię tego miecza brzmi Harka - przytaknął Perkar. - A słowo to oznacza właśnie orła. - Oczywiście - powiedział starzec. Śpiący opodal Ngangata poruszył się niespokojnie. - Twój przyjaciel jest ciężko ranny - oznajmił Brat Koń. - Jeśli nadal będzie z tobą podróżować, niebawem umrze. - Tak, wiem o tym. Dlatego też chcę zostawić go z tobą. Czy widzisz, co się stanie, jeśli go zostawię? Brat Koń pokiwał głową. - Tak. Widzę, jak staje się coraz silniejszy, ty zaś coraz bardzie] słabniesz. To ostatni z twych towarzyszy, prawda? Stanowi twoją ostatnią więź z ojczystą ziemią oraz płynącą 7 niej siłą. - Powiem ci prawdę, dziadku - wyszeptał Perkar. - Począt- kowo nienawidziłem tego człowieka. Bałem się go, a to. czego się lękam, budzi we mnie nienawiść. Zacząłem nienawidzić samego siebie, gdyż lękam się rzec/y,jakie uczyniłem. Ngangata tymczasem jeden po drugim dawał mi podarki, nawet wówczas, gdy nie potra- fiłem ich rozpoznać. Nie zasługuje na to, by dla mnie umrzeć, ja zaś nie zasługuję by umrzeć wraz z nim, w tak doskonałym towarzy- stwie. - Popatrzył w ogień, dziwnie blady i smutny bez tańczącei w płomieniach bogini. - Bracie Koniu, dopatrzysz go? Wiem, że spłaci ci dług , gdy tylko nabierze sił. Brat Koń wyciągnął rękę i podrapał psa za uchem. - Jeśli Heenowi nie robi to różnicy, ja także nie mam nic przeciwko temu. - Dziękuję - rzucił Perkar. - W domu jest trochę suszonego mięsa. Weź sobie nieco na drogę. I posłuchaj - przysunął się nieco bliżej. - Jeśli spotkasz kogoś z mego ludu, powiedz im, że nakazuję, by nie czynili ci przeszkód. Powiedz, że starzec z wyspy, który niegdyś był Yushne- nem, który był Gaanem, poleca cię ich opiece. - To bardzo uprzejme z twojej strony - rzekł Perkar z wdzięcz- nością w głosie. - Nie ma o czym gadać - stwierdził Brat Koń. - Przecież to mnie nic nie kosztuje. Zostanę tutaj z tym człowiekiem, a on będ/ie mi usługiwać. - Urwał, po czym zmrużył oko. - Szkoda, żeś nie przywiódł ze sobą chorej kobiety. W końcu jednak nic nie jest doskonałe. - Upiwszy łyk herbaty, przekrzywił głowę. - Słuchaj, Przypomniałem sobie coś jeszcze o tej Rzece. - Tak? - Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym, że się budzi? - Pamiętam. - Jest taka stara pieśń. Według niej, w dniu gdy Rzeka w pełni się obudzi, znajdzie nogi do chodzenia. - Cóż to oznacza? Brat Koń wzruszył ramionami. - Same niedobre rzeczy. Może koniec świata. To stara pieśń, a ja słabo ją pamiętam. Późną nocą, kiedy Brat Koń wreszcie zapadł w sen, Perkar wrócił na brzeg, zepchnął łódź na wodę i pozwolił nieść się nurtowi. Po raz pierwszy od długiego czasu czuł, że żyje, czuł się gotów stawić czoła przyszłości. Nie był szczęśliwy, czy choćby zadowolony, lecz przy- najmniej wyrwał się z odrętwienia. Przez trzydzieści dni z okładem bez ustanku stawiał zajadły opór z zawziętością głupca usiłującego wiosłować pod prąd po wielokroć przewyższający go siłą. Łódź' Karaka pojęła to w lot, on natomiast me chciał się tego nauczyć, a nierówna walka mocno go wyczerpała. Na szczęście wciąż jeszcze nie było za późno, by przyswoić sobie tę prawdę. Skoro musiał stawić czoła losowi, zamiast umykać przed nim w niepewności i udręce, lepiej uczyni, pędząc mu na spotkanie z mieczem w dłoni. - Ciekawe, kto będzie cię nosić następny, Harko? - rzucił bardziej tonem ironii niż rezygnacji. IV Przeobrażenia - Czy kiedykolwiek widziałaś tak wspaniałe przedstawienie? - wykrzyknął Wezh, entuzjastycznie wymachując dłońmi. - Wi- działaś to jego przybycie w momencie, gdy piraci mieli zamiar ją zabić?! No i te pojedynki na miecze! Tamten człowiek powinien zostać dowódcą cesarskiej straży! - To byłoby znakomite rozwiązanie - stwierdziła Hezhi - gdyby ktoś taki istniał naprawdę. Wezh popatrzył na nią niczego nie rozumiejącym wzrokiem, potem zamrugał i wybuchnął śmiechem. - Jesteś taka mądra, księżniczko - zawył, ocierając spływają- ce po policzkach łzy. - Oczywiście, chodziło mi o aktora wystę- pującego w roli Ts'ih. O to jak władał mieczem. Podobało ci się? Czułaś się podniesiona na duchu? - Tak - przyznała, myśląc zarazem, iż niemal na pewno sztuka obudziła w każdym z nich odmienne uczucia. - Wiesz - zaczął Wezh, który wciąż jeszcze nie ochłonął z podniecenia - zastanawiam się, dokąd powinniśmy pójść wieczo- rem. Słyszałem, że Leśny Dziedziniec jest śliczny o tej porze roku. - Jestem chyba na to nazbyt zmęczona - odrzekła i wcale nie było to kłamstwo. - Bzdura. Odrobina świeżego powietrza szybko przywróci ci krnąbrność! Hezhi przebiegła w myślach wypowiedziane przez Wezha zdanie - na czym przyłapywała się dosyć często - próbując dociec, jakiego słowa młody szlachcic chciał użyć naprawdę. Zresztą, nie miało to większego znaczenia. Nie ulegało wątpliwości, że nalega na choćby krótki wspólny spacer. Zastanawiała się właśnie w jaki sposób dać wyraz swej niechęci do takiej przechadzki, gdy jej uwagę przykuł wyraz twarzy Qa Lunga. Wcześniej nie zauważyła, że towa- rzyszący Wezhowi strażnik stał dość blisko, by słyszeć ich rozmowę. Obecność Qa Lunga sprawiła, że poczuła się niezręcznie. W od- różnieniu od Tsema, Qa Lung nie był niewolnikiem. Należał do klanu Yehd Nu i, ściśle rzecz biorąc, był wujkiem Wezha. Pozycja ta w pełni uprawniała go do nadzoru nad przebiegiem zalotów oraz negocjacji warunków małżeństwa. Jak wiedziała, należał ponadto do nielicznej grupki pochlebców, którzy znajdowali posłuch u jej ojca, a co gorsza, miał powiązania ze stanem kapłańskim. Była pewna, iż człowiek ów bacznie obserwował każdy jej ruch, a niebawem szereg osób pozna rezultaty tych obserwacji. Dlatego też zrezygnowała z obmyślonej wcześniej ciętej odpowiedzi, uśmiechnęła się słodko i rzekła: - Leśny Dziedziniec, to brzmi cudownie. - Kątem oka do- strzegła, jak jej przyzwoitka - Tsem, ma się rozumieć - z trudem tłumi uśmiech. Wielu innych widzów również powzięło zamiar odwiedzenia Leśnego Dziedzińca. Niebawem spostrzegła, że przeważały wśród nich młode pary ze swymi przyzwoitkami. Całości dopełniały za- mężne kobiety z mężami. Ci ostatni zbili się w ciasną gromadę i z zapałem rozwodzili się nad zaletami spektaklu, zachwyconymi głosami wychwalając głównego bohatera. Ich entuzjazm został nie- wątpliwie pobudzony przez nende'ng, odurzający czarny proszek, wdychanie którego stało się ostatnio na dworze bardzo modne. Ich radosne, błyszczące oczy, tudzież czarne plamy wokół ust i nosa, świadczyły o tym aż nadto dobitnie. Leśny Dziedziniec należał do największych, zaś nazwę swą zawdzięczał rosnącym tam osiemnastu drzewom oraz mnogim zaro- ślom, które starannie ukształtowano tak, by sprawiały pozory dziko- ści. Miejsce to uchodziło za jeden z najromantyczniejszych zakąt- ków do zalotów oraz pozamałżeńskich romansów, jako że urządzone zostało z myślą o prywatności odwiedzających je osób. Krzaki oraz parawany pnączy tworzyły liczne zaciszne alkowy. Poprzedzające ich pary wślizgiwały się do takich "prywatnych" zakątków, podczas gdy ich opiekunowie dyskretnie wlekli się z tyłu. Widok ten, wraz Z przeczuciem tego, co niebawem nastąpi, budził w niej rosnące podniecenie, przyspieszające tętno i zapierające dech. Gdy tak jak się tego obawiała, Wezh wziął ją za rękę i powiódł do jednej z cienistych nisz, posłała Tsemowi błagalne spojrzenie. Olbrzym wzruszył nieznacznie ramionami, jak gdyby chciał zapytać: "A niby co mam zrobić?" - Nareszcie sami - przytomnie powiedział Wezh. Sam tego nie wymyślił - bez wątpienia posłużył się cytatem ze sztuki, licząc zapewne, iż dzięki temu obudzi w niej uczucia podobne czułości demonstrowanej przez bohaterkę. Ona tymczasem zastanawiała się, co zrobi Wezh, kiedy ogarną ją mdłości. Niebaczny na jej rosnącą konsternację, chłopak podprowadził ją do niewielkiej kamiennej ławeczki. Choć wykręcała szyję na wszystkie strony, nigdzie nie mogła dostrzec Tsema. Od czasu gdy zaczęli się spotykać, Wezh uległ niepokojącej przemianie. Jego nieśmiała delikatność zniknęła bez śladu, odsłania- jąc arogancką, zadufaną w sobie naturę. Ilekroć wychodzili gdzieś razem, dawał wielki spektakl swej obecności u jej boku, u boku córki Chakunge. Lubił być dostrzeganym. Co gorsza, żywił przekonanie, że zna jej uczucia, potrafi odgadnąć czego jej potrzeba, gdyż jak się chełpił: "rozumie kobiety". Chyba nigdy nie przyszło mu do głowy zapytać czego Hezhi naprawdę potrzebuje. Zapewne uważał nawet, iż takie pytanie zadałoby kłam jego przechwałkom. Ts'ih, dzielny pirat, oczywiście nigdy nie musiałby o to pytać. On by wiedział. Jedyne, co od czasu do czasu przedzierało się przez gruby pancerz otaczających Wezha złudzeń to widoczne oznaki gniewu Hezhi. Jakiś odległy zakamarek jego umysłu rozpoznawał niebezpieczeń- stwo, gdy było już ono bardzo blisko. Niestety, Hezhi lękała się dać upust swej złości. Zauważyłby to Qa Lung, dostrzegłby efekt, jaki wywarła na Wezhu, a wówczas mógłby zacząć się zastanawiać... i mówić. Dlatego też, gdy Wezh pochylił się i pocałował ją- w usta! - nic stawiała oporu. "To dziwne - pomyślała - że ludzie tak często się całują". Kiedy Wezh ją całował, miała wrażenie, że ktoś przytyka jej do warg świeżą wątrobę, tyle tylko, że prawdziwa wątroba miała lepszy smak. Qey twierdziła, że trzeba się do tego przyzwyczaić, ale ona mogła jedynie z najwyższym trudem zapanować nad chęcią odepchnięcia zalotnika. Powtarzała sobie przy tym w duchu, że całuje się z Wezhem dopiero drugi raz. Może w przyszłości pójdzie jej lepiej. Wezh tymczasem skoncentrował swą uwagę na jej szyi i teraz mokra wątroba spoczęła właśnie tam. Właściwie było to przyje- mniejsze niż pocałunek w usta- rodziło miłe łaskotanie - zarazem jednak spowodowało, iż głowa chłopaka z włosami wysmarowany- mi na poły zjełczałą oliwą znalazła się tuż pod jej nosem. Zrezygno- wana, ciężko westchnęła. Wezh oczywiście wziął ten odgłos za znak namiętności i, ośmie- lony, zaczął wędrować dłonią po jej udzie w stronę miejsca, gdzie nogi brały swój początek. Jak dla niej tego było za wiele. Bez względu na Qa Lunga. Sięgnęła w dół i zdecydowanie oderwała od swego ciała rękę Wezha. - Nie bój się - wyszeptał Wezh. - To ci się spodoba, sama zobaczysz. Hezhi odsunęła się na skraj ławki. - Jestem Hezhi Yehd Cha'dune - wysyczała z wściekłością - i wiem co lubię, a czego nie. - A właśnie, że nie - upierał się Wezh. - Znasz tylko książki i stare pisma. Jeszcze nigdy nie rozbudziła cię pieszczota mężczyzny. Była pewna, że większość tych słów również została zapożyczo- na, choć nie wiedziała z jakich źródeł. Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem. - Pragnę natychmiast wrócić do moich komnat. To popołudnie było cudowne. - Teraz ona cytowała słowa, jakimi bohaterka sztuki odprawiła niechcianego zalotnika - urodzonego łajdaka. Wezh spurpurowiał na twarzy. - Ty mała żmijo - warknął. - Przecież dałaś się tutaj przy- prowadzić. Słowa te oburzyły ją do tego stopnia, że w ogóle nie odpowie- działa. Natychmiast wstała i spiorunowała natręta wzrokiem. - Usiądź - poprosił Wezh uprzejmym tonem. - Jeśli natychmiast nie odprowadzisz mnie do domu - zaczęła Hezhi pełnym zdecydowania tonem - nie zobaczysz mnie więcej aż do dnia mego ślubu z innym. Co więcej, upokorzę cię tu i teraz, na Leśnym Dziedzińcu. Jeśli chcesz opuścić to miejsce z resztką godności, natychmiast zrób, o co proszę, a nikt nie dowie się o tym, co tutaj zaszło albo nie zaszło. Możesz mówić, co ci się żywnie podoba, ale nigdy więcej nie dotykaj mnie w ten sposób. Usłyszawszy to, Wezh wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ponie- wczasie zrozumiała, że musiał wziąć jej słowa za jeszcze jeden cytat z jakiegoś przedstawienia. Wziął ją w ramiona. - Stawiasz opór - rzucił dramatycznie - a jednak w oczach twych widzę uległość! Wezh okazał się znacznie silniejszy niż na to wyglądał. Nie mogła oswobodzić się z jego uścisku, chłopak zaś zdecydowanie ciągnął ją w dół, zmuszał, by usiadła. Poczuła nagle, że brakuje jej tchu, a przerażone serce łomoce w oszalałym rytmie. On był napraw- dę silny! Kiedy już Wezh cisnął ją na ławkę, sięgnął ku ledwie zarysowanym piersiom, przez co odzyskała swobodę ruchu w jednej ręce. Pod wpływem paniki jej dłoń obudziła się do własnego życia. Skoczyła gwałtownie naprzód i uchwyciła pełną garść natartych oliwą włosów. Mocne szarpnięcie odrzuciło do tyłu głowę Wezha. Rysy jego twarzy uległy zniekształceniu przez zaskoczenie oraz ból. - To boli! - wystękał. Pociągnęła jeszcze silniej. Podniósł obie ręce, próbując odgiąć jej palce, ale Hezhi właśnie wtedy poczuła nagły przypływ mocy z tamtego miejsca w głębi jej ciała. Nie zwalniając uścisku, wyślizg- nęła się spod chłopca. - Puszczaj! - wychrypiał Wezh. - Chcę wrócić do moich komnat - wysyczała mu wprost do ucha. Wciąż przytrzymywała jego głowę odchyloną daleko do tyłu. bez trudu unikając ciosów zaciśniętych pięści. Mocno się wyginając, stanął w końcu pewniej na nogach i wzniósł pięść, szykując się do zadania celniejszego ciosu. Gdy wziął zamach, nieoczekiwanie pu- ściła jego włosy i odskoczyła do tyłu. Wezh potknął się i padł na ziemię. Poderwał się natychmiast, a w jego oczach zapłonęły mor- dercze błyski. Przez moment myślała, że ją uderzy, ale w końcu opuścił pięści i rozwarł palce. - Nie biję kobiet - burknął. , Dygotała gwałtownie na całym ciele, nie wiadomo czy bardziej ze strachu, czy może z wściekłości. - Dlaczego nie? - parsknęła. - Wydaje mi się, że bardzo chętnie ćwiczysz z nimi zapasy. Wezh otrzepał ubranie. - Zapomnę o tym, co się stało - rzucił nadąsanym tonem. - Ty zupełnie nie cenisz sobie romansów. - Zabierz mnie tylko do domu - zażądała, starając się nadać głosowi jak najbardziej zjadliwe brzmienie. - Z przyjemnością. Powrót do domu nastąpił w całkowitej, pełnej dąsów ciszy. Czuła na sobie baczne spojrzenie Qa Lunga, Tsem również dostrzegł jej pomięty strój i gniewny wyraz twarzy. Zamiast iść z tyłu, zajął miejsce u jej boku, dając wszystkim do zrozumienia, że przynajmniej na ten wieczór zaloty się skończyły. - Czy to tak właśnie ma być? - spytała Hezhi Qey, gdy wreszcie bezpieczna znalazła się w zaciszu swych komnat. - Ależ nie, maleńka - zapewniła Qey, starannie składając suknię księżniczki. - Nie wolno ci myśleć, że wszyscy mężczyźni są tacy jak on. - Nie widzę powodu, żeby w to wątpić. - Hezhi mocno zacisnęła wargi. - Później sprawy przybiorą lepszy obrót. Pewnego dnia, razem z przyjaciółkami z dworu śmiać się będziesz z tej przygody. Hezhi spiorunowała Qey wzrokiem. - Wątpię, by kiedykolwiek wydawało mi się to śmieszne, nawet gdybym miała twarz wymazaną nende'ngiem. On na mnie napadł, Qey. - Jestem pewna, że on tak na to nie patrzył - ostrożnie stwierdziła Qey. - Tym gorzej - rzuciła księżniczka. - Jak ktoś może nie : wiedzieć, że na ciebie napada? Czy muszę przyjmować zaloty męż- czyzny, który nawet nie dostrzega różnicy między flirtem a walką? - Ciii, maleńka. Nikt nie mówi, że masz wyjść za Wezha. Wnet mieć będziesz wielu zalotników. Teraz niektórzy jeszcze się wstrzy- mują, ponieważ nie zostałaś oficjalnie przedstawiona na dworze. Wezh jest po prostu najbardziej niecierpliwy, próbuje zdobyć prze- wagę nad pozostałymi, zabiegając o twe względy jeszcze zanim na pewno będzie wiadomo, iż dołączysz do dworu. Gdy tylko przenie- siesz się do Sali Momentów, zalotnicy podążą za tobą niczym tren sukni. Wielu darzyć cię będzie szacunkiem, wielu zrozumie twe pragnienia. - A wielu będzie takich jak Wezh, ja zaś dowiem się tego dopiero po tym, jak mnie zaatakują. Jak długo muszę to znosić? On mnie przestraszył, Qey, a przecież z tego, co widziałam wcześniej, wydawał się głupi, niezdolny przestraszyć dziecka... - Urwała, uświadomiwszy sobie nagle, że Qey spogląda na nią ze zmartwioną miną. Co też ona podejrzewała? Qey patrzyła czas jakiś w milczeniu, potem wzięła ją za rękę. - Choć trudno w to uwierzyć - powiedziała wreszcie -ja też byłam kiedyś młoda. Wiem, że dziś to wszystko wydaje ci się bardzo trudne. Ale będzie lepiej, jeśli tylko wytrzymasz. Któregoś dnia - możesz w to wierzyć lub nie -jakiś mężczyzna położy ci dłoń na nodze, a ty nie będziesz chciała, żeby ją stamtąd zabrał. Zapragniesz, by cię obejmował i całował. - On mnie nie obejmował - cicho powiedziała Hezhi. - Miałam wrażenie, że mnie dusi. Czy to nie robi żadnej różnicy? - Zależy kiedy - westchnęła Qey. - Zależy kiedy. Sen przychodził niechętnie. Przeżywała wciąż od nowa wyda- rzenia minionego wieczoru, rozmyślała o wszystkich tych rzeczach, które będzie musiała zrobić. Poczuła w sobie tamto coś - należącą do Rzeki część jej istoty. Mogła go uderzyć, tak jak zrobiła to przedtem, instynktownie czuła jednak, iż korzystanie z tej mocy akurat teraz było bardzo niebezpieczne. A mimo to, chociaż wcale nie wyraziła takiego życzenia, owa moc przydała jej sił, sprawiła, że jedną ręką poradziła sobie z Wezhem. Wciąż jeszcze odczuwała mrowienie, a nawet lekkie pieczenie w mięśniach ramienia. Teraz, gdy o tym myślała, przypomniała sobie, że to ramię swędziało ją od kilku dni. Raz po raz, wciąż od nowa przeżywała tamtą scenę, a nie słab- nąca złość nie pozwalała jej zasnąć. W końcu, w samym środku nocy, uderzyła ją dziwna myśl. Wyobraziła sobie tamtą scenę jeszcze raz, tyle że w roli zalotnika zamiast Wezha wystąpił Yen. Myśl taka była z gruntu niedorzeczna, zważywszy na niski stan tego ostatniego. A mimo to, gdy wyobraźnia podsunęła jej niedawne wydarzenia z udziałem Yena, wszystko wyglądało jakoś inaczej. Kiedy on poło- żył dłoń na jej udzie, również go powstrzymała. Yen ujął ją wówczas na chwilę za rękę, a potem pochylił się i złożył pocałunek na jej czole. Wstali z ławki i razem, trzymając się za ręce, poszli do jej komnat. Na progu Yen pożegnał się i życzył jej dobrej nocy. Powtórzyła ten obraz kilkakrotnie i w końcu zapadła w sen. Obudziła się wraz z pierwszą szarością sączącego się na dziedzi- niec brzasku. Coś ją zbudziło, coś niepokojącego, lecz upłynęło nieco czasu, zanim otrząsnęła się z sennego oszołomienia na tyle, by zmysły mogły ustalić przyczynę niepokoju. Było nią ramię, z którego promieniowało trudne do zniesienia swędzenie. Zaspana i zła, po- drapała rękę. Przyniosło to pewną ulgę, lecz gdy tylko przestała, swędzenie jeszcze bardziej przybrało na sile. Jęknąwszy, przystąpiła do drapania ze wzmożonym zapałem. Jej paznokieć zawadził o coś, co przypominało krawędź zadra- pania. Obmacując to miejsce, usiłowała sobie przypomnieć, kiedy też mogła skaleczyć ramię. Czy to Wezh ją podrapał? Zaciekawiona wstała z łóżka. Spowita w zalegającą komnaty ciszę, lekko wybiegła na dziedziniec. Niebo miało barwę łupku i tylko na wschodzie pojawiły się pierwsze perłowe smugi. Mała myszka, zaskoczona tak wczesnym wtargnięciem w swe nocne królestwo, umknęła w kępę szałwi. Przelatujący nad pałacem zimny wiatr zwolnił na moment, spłynął na dziedziniec, zawirował jej nad głową i pognał dalej swoją drogą. Tam, w mglistym świetle poranka, jej życie uległo kolejnej zmianie. Na ramieniu nie było widać żadnego skaleczenia, czy choćby siniaka. Ze skóry tuż ponad zgięciem łokcia wyrastała na- tomiast doskonale uformowana łuska. Błękitna, z tęczowym po- łyskiem. V Oswobodzenie Dni znowu nabrały znaczenia. Perkar zauważył to wkrótce po tym, jak zostawił Ngangatę. Korzenie tego stanu rzeczy wyrastały z niecierpliwości. Na dobrą sprawę nie obchodziły go same dni, miał po prostu wrażenie, iż jest ich zbyt wiele pomiędzy nim a jego przeznaczeniem. Zaczął odznaczać upływ czasu - po każdym za- chodzie słońca na burcie łodzi pojawiało się nowe nacięcie. - Czego nie mogę uczynić - tłumaczył Harka - to przedrzeć się przez dni, jak gdyby były zasłonami. Nawet ja nie potrafię wy- ciąć w nich przejścia tak, byś od razu dotarł tam. dokąd dotrzeć pragniesz. Jak wszyscy musisz odsuwać jedną kotarę po drugiej. - Jaki zatem z ciebie mam pożytek? - żachnął się Perkar. - Beze mnie już od dawna byłbyś martwy. Zostałaby po tobie kupa gnoju w jaskini. Chłopak nie odpowiedział; czasami żałował, że mimo wszystko nie umarł. Mocno wziął do serca słowa bogini wypowiedziane dawno temu: "Żyj tym, co jest możliwe, a nie dziecięcymi marze- niami". Nie umarł i to był fakt. Bogini miała rację. Skrucha ora/. poczucie winy stanowiły próbę pocieszenia samego siebie, były niczym cukierek mający uspokoić zapłakane dziecko. Mąż, który nie potrafi wznieść się ponad rozczulanie nad własną niedolą, jest do niczego nieprzydatny. Teraz mógł to sobie powtarzać do woli. Gdyby jednak nauczył się tego wcześniej, jego król żyłby do dziś. Apad z Eruką... Ich twarze wciążjawiły mu się przed oczami każdego ranka. Okaleczone oblicze Apada, puste oczodoły Eruki - no i Kapaka, taki, jakim zapamiętał go Perkar w ostatnich dniach życia, ze zszarzałą twarzą, zdruzgotanymi marzeniami oraz duszą, która pragnęła jak najszyb- ciej odejść w zapomnienie. Albo, co gorsza, zimnego, skąpanego w księżycowym blasku ducha bez twarzy. Potrafił jednak wytłuma- czyć sobie, że rozpacz prowadziła donikąd, ponieważ teraz miał przed sobą cel, choć nie do końca jasny. Musiał jeszcze coś zrobić. Gdyby tylko mógł uczynić to szybko, zanim straci odzyskane na nowo zdecydowanie, zanim wspomnienia oraz sny wpędzą go w obłęd. Po ranach na knykciach pozostały już zaledwie blizny, a nuda podróży w łodzi stępiła złość, która jednak w nim pozostała i, przyczajona, czekała na właściwy moment. Po pięciu dniach samotnej żeglugi minął miasto Wun. Wiedział, że było to Wun, gdyż Brat Koń wspominał, iż taką właśnie nazwę nosi pierwsze miasto, jakie napotka na swej drodze. Domyślił się, że to co ogląda musi być miastem, gdyż czegoś takiego jeszcze nigdy nie widział na jawie, a podobne obrazy jawiły mu się dotychczas wyłącznie we snach. Pierwsze skupisko domów nie zrobiło na nim większego wrażenia. Choć domostwa wzniesione zostały z gałęzi oraz trzciny zamiast z solidnych desek, rozmiarami i liczbą bardzo przypominały wiejskie osady, jakich pełno przy każdej damakucie. Ich mieszkańcy zaś, mimo ciemnej skóry i niezwykłych rysów, także zdawali się wieść znajomy żywot wieśniaków. Jakaś kobieta napeł- niała wodą dzban, kąpiący się w Rzece chłopcy machali do niego rękami, pasterz poił swoje owce. W miarę jednak jak płynął dalej, domy stały coraz gęściej, były coraz większe, a przestrzeń między nimi wypełniał coraz liczniejszy tłum. Grupka zażywających kąpieli młodych kobiet z chichotem pokazywała go sobie palcami, a jedna z nich zaczęła go nawet przyzywać, ku udawanemu oburzeniu pozo- stałych. Perkar pomachał im na pożegnanie i popłynął dalej, mijając z kolei domy wymurowane z kamienia, drewniane nabrzeża, przy których roiło się od łodzi, częstokroć przewyższających rozmiarami jego najśmielsze wyobrażenia. Statki stały zbite przy deskach po- mostu niczym ławica ryb żerujących na przybrzeżnej płyciźnie. Mężczyźni oraz kobiety w barwnych strojach spoglądali na niego z ciekawością, być może zastanawiając się, czy ten obcy w małej łódeczce naprawdę jest taki blady, jak na to wygląda z daleka Mocno naparł na ster, chociaż podejrzewał, iż cały jego trud pójdzie na marne. I rzeczywiście, zyskał tylko tyle, że rozgrzały mu się ramiona, podczas gdy Wun odpłynęło w tył, skurczyło się do małego skupiska chatek, a po chwili zniknęło zupełnie. Perkarowi pozostały zaś jedynie rozważania nad tym, jacy naprawdę byli oglądani prze- lotnie ludzie, jakie mieli nadzieje oraz marzenia, co uważali za dobre jedzenie, czego uczyli swoje dzieci. Jakkolwiek zakrawało to na paradoks - nigdy w życiu nie widział tylu ludzi oraz budowli zgromadzonych w jednym miejscu - Wun wydawało mu się małe. Zapewne dlatego, że jego wizja "miasta" pochodziła ze snu, gdzie dominowały gmachy, przy któ- rych największe domy Wun sprawiały wrażenie karłowatych. Wkrótce po minięciu Wun dotarł do ujścia płynącej z północy rzeki. Przyjrzał się bacznie, ciekaw skąd toczy swe wody i czy łącząc się z Odmieńcem, cierpi tak samo jak bogini Strumienia. Gdy tak patrzył, gotów był przysiąc, że ujście przemawia do niego, nie słowami wprawdzie ani nawet tak, jak czynił to Harka, tylko za pośrednictwem znaków. W skłębionych, niespokojnych wodach, wezbranych po spadłych daleko stąd deszczach, pojawiały się bo- wiem przelotne obrazy odległych gór i burzowych chmur, czarnych niczym skrzydło kruka, spowijające w swym wnętrzu szkielety cichych błyskawic. A także padającego od wielu dni bez przerwy deszczu. Naniesione przez dopływ błoto rozlewało się klinem po Odmierku, ciemną smugą ciągnęło wzdłuż północnego brzegu. Li- znąwszy to za przejaw oporu dopływu, broniącego się przed natych- miastową śmiercią, Perkar poczuł przypływ nadziei, wraz z którą w jego sercu na nowo zagościła odwaga. Całym ciałem naparł na ster, licząc, że zdoła osiągnąć brązowawe pasmo wody, w której zapewne władza Odmieńca nie była absolutna. Gdy plan ten zawiódł, chwycił swój tobołek oraz miecz, po czym pochylił się, by skoczyć. - Nie czyń tego! - ostrzegł go Harka. Puścił słowa miecza mimo uszu i rzucił się w odmęty. Przez krótką chwilę wierzył, że mu się powiedzie. Pewne ruchy ramion gładko niosły go do brzegu, zaś prąd, choć potężny, nie był zbyt szybki. Znajdował się już blisko brązowej strugi, podarunku jakiejś odległej chmury, kiedy nurt odr/ucił go nieoczekiwanie w tył, niby cios ogromnej pięści, niewiele sobie robiącej z żałosnych wy- siłków człowieka. Wyczerpany, znalazł się niebawem z powrotem przy burcie łodzi. Później, kiedy już jego koszula schła na słońcu, rzucił w stronę Haiki: - Warto było spróbować. - Sądziłem, że dałeś za wygraną - stwierdził miecz tonem wymówki. - Bo dałem - odrzekł, powstrzymując się od dalszych wy- jaśnień. Minęły dzień i noc, a potem nastał nowy ranek. W przeciągu paru ostatnich dni Rzeka przybrała zastraszające rozmiary. Rozlała się tak szeroko, iż płynąc środkiem nurtu, Perkar musiał dobrze wytężać wzrok, by dojrzeć południowy brzeg - cienką smużkę zieleni odcinającą się od żółlego tła bezkresnej pustyni. Odmieniec licznymi zakolami wciąż zmierzał na wschód, lecz wstające słońce z każdym rankiem zostawało coraz bardziej z lewej strony, co znaczyło, że łódź, Rzeka i on sam - wszyscy stopniowo zbaczali na południe, kierując się ku oceanowi, o którego istnieniu mówiły jedynie niejas- ne plotki, a którego wyglądu Perkar w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić. Przecież bez wątpienia Rzeka zawierała w sobie całą wodę świata. W jaki zatem sposób ów "ocean" mógłby być większy? W jego języku nic było nawet stosownego słowa. Wszystko, co mógł stworzyć, to "wielkie jezioro". Natomiast nowy język w jego głowie, pełen dziwnych samogłosek i trzeszczących, krótkich spółgłosek, posiadał stosowny wyraz. Oni umieli sobie coś takiego wyobrazić Oszołomiony Perkar zaczął rozważać, czy skoro Odmieniec po- żerał strumienie, to czy ocean mógł z kolei pożreć Odmierica. Rzecz warta była rozważenia, gdyż być może stwarzała szansę ucieczki, choć coś potężniejszego od Rzeki mogło oznaczać również większe niebezpieczeństwo. Około południa dostrzegłjak od bliższego brzegu zmierza w jego stronę jakaś łódź. Łódź szybko rosła w oczach, długa, wysmukła, zaopatrzona w biały, trójkątny żagiel. Dobył Harki i utkwił spojrzenie w odległy horyzont. Jakaś prze- można siła natychmiast skierowała jego oczy ku nadpływającej łodzi. Dwukrotnie próbował odwrócić głowę i za każdym razem jego wzrok wracał do żagla. - A zatem coś mi zagraża z ich strony? - spytał miecza. - Na to wygląda - padła odpowiedź. Złapał za ster i skierował łódź na przeciwległy brzeg. Odmieniec mu na to pozwolił. Z doświadczenia wiedział, że może podpłynąć do brzegu na niewielką odległość, lecz Rzeka powstrzyma go natych- miast, jeśli tylko uzna, że odległość ta stała się zbyt mała. Pomimo wykonanego zwrotu, dystans między łodziami wciąż malał i nieba- wem obie płynęły już obok siebie. Wówczas biały żagiel poszedł w dół, a dwaj mężczyźni gorączkowo rzucili się do wioseł, podczas gdy trzeci stał na dziobie i z obojętną miną obserwował Perkata. - Czego chcecie? - krzyknął w ich stronę, gdy uznał, że tamci powinni go usłyszeć. Mężczyzna na dziobie odpowiedział w języku, którego Perkar wprawdzie nigdy w życiu nie słyszał, ale doskonale rozumiał. Był to język, którego nauczył się w swych snach. - Nie znam tego barbarzyńskiego języka, przybyszu z zachodu - odkrzyknął. - Jeżeli jednak rozumiesz prawdziwą mowę i masz w głowie choć nieco oleju, nie będziesz szukać kłopotów Perkar otworzył usta i z jego języka popłynęły obce słowa, początkowo z oporami, potem coraz sprawniej. - Nie mam zamiaru przysparzać wam kłopotów - zapewnił. - To bardzo dobrze - ucieszył się tamten. Odległość między łodziami zmniejszyła się do zaledwie paru kroków. - W takim razie natychmiast opuścisz swoją łódź, tak byśmy nie musieli cię z niej wyrzucać. Jeśli wyskoczysz, ocalisz swą skórę, w przeciwnym bo- wiem razie zapłacisz gardłem. - Nie mam niczego cennego, co można by ukraść - zaopono- wał Perkar. - Nie mam też ochoty / wami walczyć. Oba te stwierdzenia były szczerą prawdą. Pomimo dziwnego wyglądu, mę/czyzm ci byli Ludzkimi Istotami, a niejakimiś bogami, którzy od fruną do domu w górach, gdzie przybiorą nową postać. Byli ludźmi i jeśli zginą, Rzeka pochłonie ich dusze. Być może, skończą podobnie jak wodniste ryby, które łowił daleko w górze Rzeki, staną się uwięzionymi w nurcie wspomnieniami samych siebie. Jak Kapaka. Oblicze męża na dziobie przybrało zasępiony wyraz. Ściągnął krzaczaste brwi ocieniające orli nos i przenikliwie patrzące, czarne oczy. a w chwilę później wzniósł nad głową zakrzywiony miecz - bardziej przypominający ciężki rzeźnicki topór niż narzędzie walki. - Wyskakuj, bo zginiesz - warknął ostrzegawczo. Jeden z je- go ludzi również dobył oręża, podczas gdy trzeci sterował łodzią. Perkar chwycił w dłoń Harkę i poderwał się na nogi. Przeszło miesiąc żeglugi sprawił, że bez najmniejszego trudu utrzymywał równowagę pomimo rozkołysanego kadłuba. - Proszę - rzucił pojednawczo, choć w sercu czuł narastającą złość. - Naprawdę nie mamy powodu do zwady. Ja nic nie mam. - Masz łódź - zaoponował przywódca zbirów - a pieniądze jakie za nią dostanę, warte są walki. Prawdę mówiąc, jako rzecz niezwykła, łódka ta może osiągnąć bardzo wysoką cenę. Z Wody Zrodzeni w Nhol lubią różne ciekawostki. - Zmrużył oczy. - No i twój miecz, to także osobliwy oręż. Co więcej, jak widać, przyby- wasz z daleka. Po co miałbyś pokonywać taki szmat drogi, skoro nie wieziesz towarów na sprzedaż? Pytającemu wcale nie zależało na uzyskaniu odpowiedzi. Perkar uświadomił sobie, iż całe to gadanie ma jedynie nakłonić go do skoku w nurt Rzeki. Pomimo wojowniczej postawy mężczyzna na dziobie byna|mniej nie rwał się do starcia i to pomimo znacznej przewagi liczebnej. Licząc sobie trzydzieści pięć lub czterdzieści lat, z pew- nością zdążył już przeżyć kilka przykrych niespodzianek i wiedział, że nawet najbardziej obiecująca sytuacja może zakończyć się klęską. Jego towarzysze byli natomiast młodzi, młodsi niż Perkar, choć wyglądali na tęgich zawadiaków, a ich skórę znaczyły liczne blizny. Kto wie, czy nie miał naprzeciw siebie ojca z synami'1 - Czyście ślepi? Chyba widzicie, że nic nie mam. Pozwólcie mi odpłynąć w pokoju. Nie mogę wskoczyć do Rzeki. Ona mnie nie wypuści. - Dlaczego nie chcieli go słuchać? - Rzeka nie zwraca uwagi na ciebie, ani nikogo innego, z wy- jątkiem Z Wody Zrodzonych - odparł przywódca, po czym z roz- machem splunął. - To dla ciebie. Uciekaj z łodzi, bo umrzesz. Perkar zawahał się, rozważając przez chwilę, co by się stało, gdyby naprawdę skoczył za burtę. Odmieniec z pewnością nie po- zwoliłby im zabrać łodzi, ale gdyby... Dostrzegł, że tamten powziął decyzję. Jego oczy rozbłysły twar- dym blaskiem, skurczył się w sobie, a w następnym momencie, jakby na dany sygnał, do łodzi Perkara wskoczyło dwóch wywijających nagimi mieczami napastników. Perkarem zawładnęła nagle ponura radość. Przykucnął, by zrów- noważyć nieoczekiwany przechył kadłuba. Nareszcie miał komu stawić czoła, kogoś, kto zasługiwał na śmierć. Sparował Harką cios, po czym przerzucił miecz nad głowę, przyjmując na klingę uderzenie drugiego rabusia. O ile pierwszy miecz odskoczył od Harki z głoś- nym brzękiem, o tyle broń młodszego pirata wydała niezwykły jęk. gdy klinga Perkara przeszła przez nią jak przez masło. Posłuszny wypatrującym zagrożenia oczom, Perkar odwrócił się w samą porę. by stawić czoła powtórnemu atakowi pierwszego z napastników. Miecz wroga zadrżał gwałtownie, a w jego ostrzu pojawiła się głęboka szczerba. Odwróciwszy się z powrotem, Perkar natarł na drugiego pirata, który - nic bardzo wiedząc, co się stało - wciąż wywijał ułomkiem miecza. Bez trudu uniknąwszy chaotycznego kontrataku, ciął w odsłonięte żebra chłopaka, tuż poniżej pachy, po czym z łatwością powiódł klingę aż do kręgosłupa, który z chrzęstem rozdzielił się na dwoje. Oswobodziwszy Harkę, odparł trzeci atak przywódcy, na twarzy którego pojawił się pierwszy cień zrozu- mienia. Odbity miecz skoczył w bok i wgryzł się w drewno burty, zaś w tym czasie lśniący słonecznym blaskiem Harka pomknął przez powietrze i, rozsiewając dokoła krople krwi, rozpruł piratowi brzuch. Z rany, na podobieństwo wijących się węgorzy, wypłynęły trzewia. Ugodzony wlepił w Perkara spojrzenie szeroko rozwartych oczu. on tymczasem, powodowany ostrzeżeniami Harki, zwrócił się ku wcześniej ugodzonemu przeciwnikowi. Nim zdążył stanąć z nim twarzą w twarz, tamten zwalił się na niego ciężarem całego ciała. Perkar rozpaczliwie zastawił się łokciem - na użycie miecza miał za mało miejsca - na szczęście było to bardziej potknięcie, niż prawdziwy atak. Młodszy pirat osunął się mu do stóp, wymazując przy tym własną krwią całe odzienie Perkara. Po raz drugi w życiu chłopak został zalany cuchnącą krwią drugiego człowieka. Szczerząc dziko zęby, zwrócił się ku łodzi, chociaż Harka wcale go do tego nie przynaglał. Trzeci z napastników zapamiętale machał wiosłami, z przerażoną miną uciekając do brzegu. Perkar posłał w ślad za nim parę dosadnych przekleństw. Starszy z mężczyzn wciąż jeszcze żył. Leżał na dnie łodzi, usiłując utrzymać na miejscu wyciekające wnętrzności. Perkar za- drżał, przeciągnął palcem po okrywającej jego ciało grubej warstwie krwi. - To wszystko twoja wina - wyrzucił z siebie z wściekłością. - Zmusiłeś mnie, żebym to uczynił! Ranny jedynie zamrugał. Perkara poraziła nagła myśl: ,,Krew. Odmieniec poznał mnie, ponieważ zasmakował mojej krwi". Nie czekał, aż w jego głowie wykrystalizują konkretne wnioski. Idąc za głosem instynktu, złapał tobołek, wepchnął do pochwy skrwawionego Harkę i dał nura w wody Rzeki. Brzeg był blisko, bliżej niż kiedykolwiek. Z początku Rzeka nie stawiała mu przeszkód, ale tak bywało i przedtem. Dopiero, gdy zmacał stopami piasek dna, pozwolił sobie na okrzyk radości. Udało się! Ponieważ był umazany cudzą krwią, Odmieniec go nie poznał! Postąpił dwa kroki ku płyciźnie, kiedy Rzeka spróbowała za- władnąć nim z powrotem. - Nic z tego! - syknął przez zaciśnięte zęby. Nadal parł naprzód, wkładając w to wszystkie siły. Prąd obejmował go duszą- cym uściskiem, ciągnął w tył. Zdesperowany Perkar zanurkował, kurczowo wbił palce w dno. Cudownym zbiegiem okoliczności jego dłonie natrafiły na coś twardego. Natychmiast wczepił się w to z zapamiętaniem i pociągnął. Niestety, nie mógł przytrzymywać się tego przedmiotu - za- pewne korzenia - i równocześnie utrzymywać głowy ponad po- wierzchnią wody. Zebrał przeto w sobie całą zawziętość i podjął mozolną wędrówkę wzdłuż korzenia, zupełnie nie bacząc na gwał- towne protesty płuc domagających się oddechu. Podciągał się bez wytchnienia, aż zaczęły go piec ramiona, jak gdyby pocięło je stado mrówek, lecz dzięki temu zdołał w końcu wysciubić z wody czubek nosa i zaczerpnąć nieco powietrza. Ramiona drżały mu gwałtownie z wysiłku, ale był już tak blisko. A kiedy wystawił z wody całą głowę, wiedział, że odniósł zwy- cięstwo. Upłynęło jeszcze wiele czasu, nim skrajnie wyczerpany, z głową zaprzątniętą jedną, jedyną myślą - "ciągnij!" - legł na suchym, ciepłym piasku. Goniąc resztkami sił, Perkar powlókł się w głąb lądu, między drzewa, byle dalej od wody. Co chwila wpadał na chropowate pnie, ranił nogi o cierniste wrzośce. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nie zdołał już iść dalej. Choć nie widział Rzeki, ostatkiem sił zwrócił w jej stronę twarz. - Pozwoliłeś wymknąć się zdobyczy, Odmieńcu - wydyszał. - Ostrzegałem cię. - Potem, drżąc z wyczerpania, osunął się na ziemię i wsparł plecy o pień drzewa. Nareszcie był wolny. VI Gość - No proszę - rzucił Ghan, bacznie przypatrując się jej twarzy. - Czemuż to zawdzięczamy nawrót zainteresowania sprawami intelektu? - Jego pióro zawisło nad rozłożonym na stole arkuszem papieru. - Muszę zobaczyć tamte książki, Ghan. Proszę. - Może mała sprzeczka z ukochanym? Różnica zdań na temat "szykowności"? Hezhi stłumiła w sobie jęk. - Ghan, ja nie mam czasu na kłótnię z tobą. Czy ty to rozu- miesz? Wiem, że wzbudzam w tobie złość. Wiem, że sądzisz, iż mam ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zabawy na dworze. Myślisz, że sama tego nie wiem? Jeśli jednak kiedykolwiek myślałeś o mnie choćby przez chwilę, jeśli cokolwiek ciebie obchodzę, to musisz mi pomóc. Ja naprawdę nie mam czasu! Po tych słowach twarz Ghana dziwnie się zmieniła. Nie była pewna, jakie emocje przez nią przemknęły - tak szybko bibliote- karz nad nimi zapanował - przerażenie, a może strach? Patrzył na nią przez długą chwilę z nieprzeniknioną miną, po czym krótko polecił: - Chodź. - Złapawszy ją za rękę - za rękę! - powiódł, a raczej pociągnął do salki na zapleczu, gdzie przechowywano kata- logi oraz cenne dokumenty. Kiedy przekroczyli próg, zamknął drzwi i zaryglował je od wewnątrz. - Ty mały głupku - wysyczał. - Czy ty nie wiesz, że lepiej nie wykrzykiwać takich rzeczy? Kto wie, czy ktoś nie podsłuchuje? - O co ci chodzi? Co ja takiego powiedziałam? Ghan cofnął się, zmierzył ją pociemniałymi od gniewu oczami. - Wytłumacz mi - rzekł ochryple - dlaczego nie masz czasu. - Nie mogę - wyrzuciła z siebie bez tchu. Czyżby Ghan wiedział? - Nie mogę. Wiem, że nałożono na ciebie zakaz. - Zakaz nie pozwala mi mówić, ale nie słuchać. Mów. Popatrzyła na swego nauczyciela, czując jak jej serce ogar- nia rozpacz. Pod powiekami wzbierały gotowe popłynąć lada mo- ment łzy. - Nie mogę ci ufać - wybuchnęła nagłym łkaniem. - Niko- mu nie mogę ufać. Nie teraz. - Hezhi - głos Ghana wyraźnie złagodniał. - Hezhi. po- słuchaj. - Ujął jej podbródek między kciuk i palec wskazujący, po czym delikatnie zadarł w górę. - Jak wiesz, jestem spostrze- gawczy - powiedział w końcu. - Słyszałem gadanie o duchu w Sali Momentów. Są tacy, którzy sądzą, że jego obecność pozostaje w związku z twoją osobą. Kiedy odprawiłaś tamtego chłopaka, odszedł bez zwłoki, ale wcześniej zatoczył się tak, jakbyś zdzieliła go w twarz. Czytasz mnóstwo książek, a wszystkie dotyczą Kró- lewskiej Krwi albo starego miasta. Czy nie widzisz, że pomagam ci od samego początku? Dziecko, musisz mi zaufać. Masz tylko mnie. Patrzyła na niego przez łzy. Wiedziała, oczywiście, że to prawda. Czasami jego pomoc była namacalna, kiedy indziej głęboko zama- skowana. Musiała mu zaufać, bo on już wiedział, i ostatecznie komuś zaufać musiała. - Nie możemy dostać potrzebnych ci książek - oznajmił Ghan. - Kapłani mi ich nie wydadzą, a nawet gdyby jakimś cudem zgodzili się to uczynić, z pewnością zechcą wiedzieć, kto je czyta i w jakim celu. Wtedy zaś odkryją ciebie, rozumiesz? - I tak mnie odkryją - dziko wrzasnęła Hezhi. - Kiedy następny raz poddadzą mnie próbie. Następnym razem... - To sprawy mają się aż tak źle? - zdumiał się Ghan. Zacisnąwszy mocno wargi, podciągnęła rękaw, odsłaniając zie- lono-mebieską łuskę, która mieniła się lekko w padającym z góry rozproszonym świetle. - Na Rzekę - jęknął Ghan. Ciężko opadł na stołek i zaczął pocierać dłonią czoło. - I co ja mam z tobą zrobić? - wyszeptał. - Nic nie możesz zrobić - rzuciła lekko, próbując nadrabiać miną. Tymczasem, pomimo wysiłków, jej głos zabrzmiał niczym patetyczne westchnienie. - Do czego są ci potrzebne księgi kapłanów? Co ty zamyślasz ? - Ghan - odrzekła, drżąc na całym ciele. - Ghan, ja ich widziałam. Znalazłam zejście na dół, tam dokąd prowadzą Schody Ciemności - do starego pałacu. Widziałam ich - Błogosławio- nych. Nie mogę stać się taka jak oni. Prędzej rzucę się z dachu. Tym razem naprawdę to uczyni. Już to sobie obiecała. - Hezhi, o czym myślałaś? - Że być może... Może istnieje sposób, zęby temu zapobiec Powstrzymać Królewską Krew przed ujawnieniem swego działania. Sprawić, by Rzeka spała we mnie. Głowa Ghana zwisła w dół, jak gdyby przytłoczona ogromnym ciężarem. Jeszcze nigdy nic wyglądał tak staro. - Nie ma takiego sposobu - wyszeptał. - Dlaczego? - Gdyby bowiem istniał, kapłani z pewnością by z niego sko- rzystali, nie sądzisz? - Ale przecież oni to robią, Ghan. Powstrzymują Rzekę w sobie samych! - Poprzez kastrację, zanim jeszcze rozpoczną się zmiany. W twoim przypadku na nic to się nie zda. Nie jesteś mężczyzną, a nawet gdybyś była, jesteś już na to za stara. Jej głos zabrzmiał silniej, gdy dostrzegła cień szansy. - Skoro jest jeden sposób, to może znajdzie się i drugi. - Z nadzieją patrzyła, jak drapie się po głowie. - Nie wiem, może i się znajdzie, ale nie sądzę. - To bez znaczenia - rzuciła z goryczą - skoro nie mogę zajrzeć do tamtych ksiąg. Ghan podniósł głowę i po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzał jej prosto w oczy. - Ty nie możesz, ale mnie je pokażą, jeśli tam pójdę. Będą musieli, gdy powiem, że potrzebuję ich do katalogu. - To może być dla ciebie niebezpieczne - zaoponowała. - Tak, ale ta nasza rozmowa też jest niebezpieczna. - Ujął ją za ramię, a palec wskazujący wymierzył prosto w jej nos. - Siedź cicho przez dzień, najwyżej dwa. Zachowuj się normalnie i nie myśl o dachu. Pracuj w bibliotece, a gdyby ktoś cię pytał, odpowiadał, ze to z mego polecenia. Zrobię, co w mojej mocy, ale musisz mi zaufać. Tylko mnie i nikomu więcej. Czy już poddawali cię próbie? Hezhi skinęła głową, oszołomiona nagłym wybuchem Ghana. - A zatem cię śledzą, możesz być tego pewna. Gdzieś w cieniu ktoś się za tobą skrada. Widzi cię, Hezhi, ale ty go nie zobaczysz. - Kto? - Kapłani przydzielają strażników dzieciom takim jak ty, dzie- ciom, które ich martwią. Niekiedy strażnikami są członkowie Jik. - Jik? - powtórzyła drżącym głosem. - Wiem, że czytałaś o Błogosławionych, których odkryto zbyt późno. O dzieciach szlachetnie urodzonych, które popadłszy w szał, spowodowały wiele zniszczeń. Kapłani czuwają, by to się nie po- wtórzyło. Kiedy są w strachu, wysyłają Jika - nie po to, by szpie- gował zagranicznych dyplomatów albo zabijał nazbyt ambitnych kupców, tylko żeby miał baczenie na dzieci i powstrzymał je, zanim będzie za późno. - Słuchając cię, mam wrażenie, że się z nimi zgadzasz - mruknęła Hezhi, tracąc nagle pewność siebie. - Wyjaśniam ci jedynie naturę niebezpieczeństwa - odrzekł cicho. - Nie mam ochoty patrzeć jak biblioteka i reszta pałacu wali mi się na głowę. Lepsze już to niż wiedzieć, że przebywasz gdzieś pod Schodami Ciemności. Do widzenia. Hezhi. Pozwól mi przeko- nać się. co zdołam osiągnąć. I uważaj na cienie! Twój pół-ołbrzym nie ochroni cię przed Jikiem. Wróciwszy do sali głównej, dostrzegła Yena w otoczeniu roz- wartych ksiąg. Chłopak podniósł głowę i uśmiechnął się na jej widok. Pomachała mu dłonią, ale nie podeszła bliżej. Jej życie było dostatecznie skomplikowane nawet bez przyjaźni z synem kupca. Od razu poszła do domu, w milczeniu obserwowała krzątającą się Qey, a w końcu zamknęła się w swojej komnacie, skąd mogła nasłuchiwać niosących pociechę odgłosów domu bez zagrożenia koniecznością rozmowy z kimkolwiek. Gdy tak leżała, przerzucając w głowie myśli i obrazy, pojawił się jej duch, plama w kształcie męskiej sylwetki, połyskująca po brze- gach barwami tęczy. Niepewnie śledziła jego zawiłą, przypominają cą widmowy taniec, wędrówkę po komnacie. Duch nie podchodził bliżej ani nie próbował jej dotknąć, jak miało to miejsce poprzednio. W końcu otaczające go lśnienie skurczyło się, zblakło, aż wreszcie znikło bez śladu. Pozostawszy znów sama, zaczęła rozmyślać, jak mało pociechy przyniosły jej odpowiedzi. Przynajmniej teraz rozumiała większość zdarzeń z ostatnich miesięcy. Jej moc zaczęła się budzić wraz z pierwszym krwawieniem. Duch Rzeki wyczuł ją. przyczajony w fontannie, podczas gdy jej ojciec przyzywał jego pomniejszych pobratymców, a potem ruszył w ślad za nią. Czy pragnął pożywić się jakoś przy niej, czy też coś przyciągało go do niej jak ćmę do ognia, nie miało w tej chwili żadnego znaczenia, choć podejrzewała to pierwsze, zwłaszcza mając w pamięci jak duch w jej komnacie zdołał przyoblec się w materialną formę już po przelotnym kontakcie z jej krwią. Kim ów demon był wcześniej? Oczywiście, kimś takim jak ona. Dzieckiem przepełnionym siłami, których ani nie chciała ani nie rozumiała. Dziecko to żyło pod Schodami Ciemności -jak długo? Tam też umarło, a Rzeka, gwałtowna i nieczuła, wchłonęłaje w siebie. Podrapała się po łusce, własnym znaku wygnania. Wieczór zastał ją w tym samym miejscu. W pewnym momencie usłyszała zgrzyt otwieranych drzwi wejściowych po drugiej stronie dziedzińca, a zaraz potem jakieś głosy. Poderwała się z łóżka. Jeśli to kapłani, była zgubiona. Zaczęła gorączkowo rozważać, czy zdoła wspiąć się po drewnianej kracie na dach i przebiec po nim do Wielkiej Sali, pozbawiając ich w ten sposób pewnego zwycięstwa. Było już jednak na to za późno. Tłumione przez miękkie podeszwy obuwia kroki rozległy się tuż pod drzwiami. Jej gość nie był jednak kapłanem. Kobieta, która niepewnie weszła dojej komnaty i teraz stała w drzwiach wsparta o ościeżnicę, była kimś, kogo najmniej się spodziewała. Prawdę mówiąc, ledwo ją rozpoznała. Szczupła i piękna pomimo swych lat, miała tylko kilka pasemek siwizny wśród wspaniałych pukli fryzury. Jej oczy, wielkie i czarne, patrzyły tak samo jak oczy Hezhi. - Mama? - wykrztusiła wciąż niepewnym głosem. - Tak - powiedziała kobieta chłodnym głosem, tylko nie- znacznie zabarwionym uczuciami. - W końcu mnie rozpoznałaś. To więcej niż oczekiwałam. Hezhi skłoniła głowę, niezdolna wykrztusić słowa. Obciągnęła rękaw, aby się upewnić, że jej łuska pozostanie ukryta Przypatrywały się sobie w milczeniu przez dłuższą chwilę. Jako pierwsza ciszę przerwała matka. - Wyrosłaś na śliczną panienkę. Wkrótce mieć będziesz wielu zalotników. - Jednego już mam - cicho wtrąciła Hezhi, po czym zabrała się za szczotkowanie zwichrzonych włosów. - Yehd Nu? Słyszałam o tym. Nieźle go postraszyłaś. Matka mówiła bezbarwnym tonem, starannie dobierając każde słowo, jak gdyby musiała je odgrzebywać z zakamarków pamięci. Hezhi dostrzegła pod jej nosem nieznaczną czarną plamkę, przesad- nie ciemny kontur znaczył również usta. - Ja nie chciałam... - wymamrotała, lecz matka uciszyła ją ruchem dłoni. - Nie, dobrze że nie trzymałaś go w niepewności. A nieba- wem.. . - Urwała, zmarszczyła twarz, przeciągnęła po niej wypie- lęgnowaną dłonią. - Tak, niebawem mieć będziesz wielu zalotni- ków i wybierzesz któregoś z nich. Hezhi skinęła głową, wciąż onieśmielona przez tę ulotną istotę, którą zazwyczaj oglądała tylko z daleka. Kiedy rozmawiała z nią po raz ostatni? W ogrodzie przed dwoma laty? Chyba tak. - No więc, ja... - Matka zdawała się szukać odpowiednich słów, ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w podłogę, jak gdyby w nadziei, że zdoła je stamtąd wyczytać. A kiedy wreszcie podniosła wzrok, rozbłysła w nim szczerość nie wypowiedzianej prawdy. - Chciałam po prostu ciebie zobaczyć, Hezhi. Już daw- no nie rozmawiałyśmy ze sobą. - Na jej usta wypłynął fałszy- wy, bolesny uśmiech. - W końcu to ja ciebie urodziłam, nie- prawdaż? Spędziłaś w moim brzuchu dziewięć miesięcy, choć usiłowałaś stamtąd uciec o wiele wcześniej. - Wzruszyła ramiona- mi. - Chciałam tylko ciebie zobaczyć, powiedzieć, iż nie mogę doczekać się chwili, kiedy do nas dołączysz. To będzie bardzo miłe, prawda? Poprzez dziedziniec Hezhi widziała Qey, która załamując ręce, udawała, że obiera cebulę. Płakała przy tym, ale przy obieraniu cebuli płakała zawsze. Pośrodku dziedzińca stał wyglądający na bystrego, przystojny mężczyzna w królewskich barwach. Osobisty strażnik matki? A może Jik? Nie, Jika nigdy nie można było zoba- czyć. Trudniej ich było dojrzeć niż ducha, a nóż w serce ofiary wbijali zawsze od tyłu. Matka patrzyła na nią z uśmiechem, a po chwili niezręcznego milczenia rzekła: - Chciałam tylko powiedzieć ci dzień dobry. Jesteś naprawdę piękną, młodą kobietą. - Dziękuję. Matka skinęła głową. - Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy - zakończyła niezbyt wyraźnie, po czym odwróciła się, lekkim skinieniem dłoni przywołała swego strażnika i wyszła. Hezhi została w komnacie ze ściśniętym sercem, czując że bra- kuje jej powietrza. Otrząsnąwszy się z zawrotu głowy, odkryła, że oddycha za szybko, jakby miała zadyszkę. Dlaczego matka przyszła odwiedzić ją akurat teraz, po tylu latach? Nie miała co do tego żadnych złudzeń. Nawet najbardziej nieczuła matka nie oprze się chęci zobaczenia swego dziecka po raz ostatni. Zwłaszcza, gdy wie, że dziecko to wkrótce umrze. Lub zniknie. Ghan wyglądał tak, jakby w ogóle nie kładł się spać. Jego ściągnięta twarz miała jeszcze bardziej zgorzkniały wyraz niż za- zwyczaj, gdy w pośpiechu wprowadził ją do pokoju na tyłach bib- lioteki. - To było trudniejsze niż przypuszczałem. Boję się, że obudzi- łem kilku od dawna uśpionych wrogów - oznajmił znużonym głosem. Troska o starca wzięła górę nad jej własnymi lękami. - Nie chciałam, żebyś miał przeze mnie kłopoty. - Nic, w kłopoty to ja wpadłem dawno temu. Stare długi można na jakiś czas odłożyć, ale kiedyś i tak trzeba je spłacić. - Pozwolili ci zobaczyć te książki? - Tak. Milczała wyczekująco. - Niewiele da się zrobić - powiedział w końcu. - Tak na- prawdę, w grę wchodzi tylko jedna rzecz. - A więc, coś jednak jest? Wzruszył ramionami. - Zaledwie szansa. Stare teksty z czasów zanim Błogosławieni zostali... - Jego twarz wykrzywił grymas udręki, kilka razy poru- szył bezdźwięcznie ustami. - Musisz wiedzieć - wydyszał, gdy atak minął - że jeśli ktoś jest sprytny, może obejść zakaz. Niekiedy to mi się udaje. - Zanim zostali zesłani pod ziemię - dokończyła za niego miękko. Bardzo żałowała, iż nie potrafi ulżyć jego cierpieniu. - Tak - potwierdził, dochodząc do siebie. - A zanim do tego doszło, radzono sobie z nimi inaczej. Niektórzy zostali zabici, inni uciekli z Nhol lub musieli udać się na wygnanie w dalekie strony. - A teraz? Dlaczego teraz jest inaczej? - Błogosławieni mogą być przydatni - wymamrotał. - W odpowiednich warunkach ich potęgą można kierować, manipu- lować. Wykorzystywać do wzmocnienia władzy Chakunge. Istot- niejszajednak wydaje się tutaj uciążliwa paranoja królewskiej rodzi- ny. Nikt nie chce, żeby po świecie bez przeszkód błąkała się potęga zdolna rywalizować o władzę. - Ja nie... - Pewne dowody wskazują, że ta zmiana... - ponownie lekko zadrżał -jest tak mocno związana z Rzeką, iż jeśli ktoś nie przeby- wa w jej pobliżu, a jest daleko od niej, w ogóle u niego nie wystąpi. - Umilkł i popatrzył na nią uważnie, czekając aż pojmie sens tych słów. - Opuścić Nhol? - spytała z niedowierzaniem. - Z pewnością coś takiego przychodziło ci już do głowy - rzucił cicho. - Ja... Nie, nigdy o tym nie myślałam. Jak? Dokąd miałabym pójść? - Zaledwie wymówiła te słowa, ujrzała przed oczami obrazy ze swych snów: przepastne bory, góry, szarookiego mężczyznę Czyżby właśnie taki był ich sens? - Wypowiedziałam życzenie.. - wyszeptała. - Jakie? - W dniu, w którym zaczęłam krwawić, napiłam się święte] wody. Pragnęłam przy tym, żeby ktoś - myślałam chyba o męż czyźnie - przyszedł i mnie stąd zabrał, uwolnił od moich kłopotów. Wiem, że to było głupie. Czuję się głupio, kiedy o tym mówię. Ale zaraz potem zaczęły mnie nawiedzać sny o odległych miejscach i dziwnym mężczyźnie. - Krwawiłaś - mruknął Ghan. - Twoja pierwsza krew. - Zmarszczył brwi i potarł czoło, jak gdyby usiłował coś sobie przy- pomnieć. - Krew jest ruchem - powiedział cicho, a zabrzmiało to tak, jakby kogoś cytował. - Krew jest ruchem, takoż i duch. Duch jest korzeniem, z którego wyrasta świat. - Co to takiego? - zapytała Hezhi. - Bardzo stare powiedzenie - odparł Ghan. - Nigdy zbytnio się nad nim nie zastanawiałem. Jednak Królewska Krew wprawia wszystko w ruch, Hezhi. Rzeka zna smak i zapach ludzkiej krwi, lecz krew swoich dzieci zna jeszcze lepiej. Mogłaś wprawić w ruch coś niezmiernie głębokiego. - Mocno splótł palce dłoni, niespokojnie potrząsnął głową. - Jednak to, co otrzymasz, w niczym nie będzie przypominać tego, czego pragnęłaś. - Dlaczego Rzeka miałaby mi w ogóle pomagać? Ghan wykrzywił us-ta w przebiegłym uśmiechu. - Rzeka nie jest bogiem szczególnie rozumnym. Właściwie można uznać, że jest bardzo przyziemny. Przysłowie głosi, że nikt nie zdoła poznać jego woli. Nie dlatego, iż jest wyjątkowo tajemni- czy, czy choćby kapryśny, tylko dlatego, że on sam jej nie zna. - Opuścić Nhol - powtórzyła zdumiona Hezhi. - Nie umiem sobie tego wyobrazić. - Za to aż. za dobrze umiesz wyobrazić sobie alternatywę - przypomniał jej Ghan. - Nawet nie wiem, od czego zacząć. - A ten twój olbrzym. Czy można na mm polegać? - Tsem mnie kocha - odrzekła Hezhi. - Zawsze był przy mnie. - W pałacu to nic nie znaczy. Czy mu ufasz? - Tak - rzuciła bez wahania. - Ufam. - Wobec tego idź i przyślij go do mnie. Razem poczynimy niezbędne plany. - A co ze mną? Czyżbym miała nie brać ud/iału w ratowaniu samej siebie? - Tsem i ja możemy poruszać się po mieści, ty zaś nie. Hezhi niechętnie przyznała mu rację. Ghan spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. - Opisz mi tego mężczyznę z twoich snów. W skupieniu zamknęła oczy. - Ma bardzo bladą skórę - zaczęła. - Szare oczy i jasnobrą- zowe włosy. Niekiedy chodzi w zbroi i ma miecz. Myślę, że przeby- wa gdzieś bardzo daleko. Nigdy nie śniło mi się, że jest tutaj, w Nhol Ghan pokiwał głową. - Twoje sny mogą coś znaczyć lub nie. Nhol to wielkie miasto i nawet jeśli ten wyśniony człowiek tutaj jest, odnalezienie go może przysporzyć wielu trudności, choć muszę przyznać, że do twego opisu pasować będzie tylko niewielu mężczyzn. - Z uśmiechem uścisnął jej dłoń. - Tak czy inaczej, od dawna nie opuszczałem pałacu, więc przechadzka po mieście dobrze mi zrobi. Pożegnał ją z roztargnieniem. Być może już obmyślał drogę. którą dałoby się wyślizgnąć z miasta. - Ghan? - wyszeptała Hezhi. - Ghan, dlaczego mi pomagasz? Popatrzył na nią z uroczystą miną. - Wolałbym, żebyś nic zadawała pytań, na które nie znam odpo- wiedzi. W końcu mam reputację człowieka, który wie wszystko. VII Kamienne ścieżki, góry światła Perkar łapczywie jadł zupę, głęboko przeświadczony, że jest to najlepsza potrawa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się spożywać. Z boku czujnie przypatrywał mu się parszywy, brązowy pies. - Wydrzarz też by zjadł - wyjaśnił Win. Win był małym, co najwyżej siedmioletnim chłopcem o szerokiej, zadowolonej twar/y. Jego matka, Ghaj, zajęta nawijaniem bawełny na drewniane wrze- ciono, przypatrywała się tej scenie z wyraźnym rozbawieniem. Usły- szawszy swe imię, Wydrzarz wstał i, merdając ogonem, zaczął dyszeć z podsycanego nadzieją podniecenia. - On przypomina mi mojego starego psa, Kurne - rzekł Perkar. - Kiedy byłem tak głodny, nawet jemu nie dawałem ani kęsa. - To tam, skąd przybywasz, ludzie trzymają psy? - spytał Win. Ghaj parsknęła, zwracając w ich stronę grubo ciosaną twarz. - Ludzie wszędzie trzymają psy - stwierdziła. - Ona ma rację, tak właśnie jest - przytaknął Perkar. - Opowiedz mi więcej o stronach, z których przybywasz - poprosił Win. - Nie bądź niegrzeczny - skarciła syna Ghaj. - Ależ nic nie szkodzi - zapewnił Perkar. - To mój chłopak i to ja stwierdzę, co jest dla niego właściwe, a co nie. - Ghaj wydęła policzki. - Och - głupio bąknął Perkar. - Przepraszam. Kiwnęła głową na znak zgody, widać jednak było, że trapi ją jeszcze coś. - Nie mogę zaprosić cię na nocleg. Jestem wdową, ty zaś nieznajomym przybyszem... nie trzeba mi takiego gadania. W mie- ście jest oberża... coś w rodzaju... L'uh. Zarządca stajni wynajmuje kilka pokoi. Mam nadzieję, że to rozumiesz. - Rozumiem - zapewnił. Rozumiał też podejrzliwe spojrze- nia, jakimi obrzucała jego miecz i spłowiałe brązowe plamy na odzieniu. - Masz jakieś pieniądze? - spytała. Znieruchomiał ze wzniesioną ku ustom łyżką. - A co to takiego? - spytał. Ghaj wzniosłą oczy ku niebu. - Obcy, który nawet nie wie, do czego służą pieniądze - mruknęła. - Zaiste, Rzeka przysyła mi dziwne rzeczy - Dlaczego on nie może zostać z nami? - Rzucił Win tonem skargi. - Mógłby pokazać mi swój miecz. - Miecz nie jest czymś służącym do zabawy i bez powodu nie należy dobywać go z pochwy - odparł Perkar. - Jak długo pozostaniesz w Nyel? - zapytała Ghaj. Perkar myślał przez chwilę. - Niedługo. Myślę, że rano odejdę. Ghaj cmoknęła z niezadowolenia. - Strasznie musi ci się spieszyć, skoro tak szybko zamierzasz odejść, a jesteś zupełnie nie przygotowany do podróży. - Muszę coś zrobić - odrzekł.- Chcę zakończyć sprawę jak najszybciej, by później zająć się innymi rzeczami. - Nie pytałam o historię twego żywota - kwaśno stwierdziła Ghaj - Chciałam tylko wiedzieć, jak długo przyjdzie mi cię utrzy- mywać. Perkar dokończył zupę, po czym odstawił miskę na bok. Bez cienia wahania Wydrzarz wetknął w nią pysk i zaczął z zapałem wylizywać. - Zdawało mi się, że powiedziałaś... - A niechaj gadają - rzuciła Ghaj, podejmując ostateczną decyzję. - Na zazdrość nie masz lekarstwa. Obcy nie stają tutaj na popas. Albo zatrzymują się w Wun albo jadą prosto do Nhol. W po- blizu miasta nie masz natomiast żadnych dróg. - Ale wiedzie stąd jakaś ścieżka do Nhol? - Zaledwie wąska drożyna. Ludzie zazwyczaj płyną tam łodzią - Ja swoją straciłem - rzucił tonem wyjaśnienia Ghaj uśmiechnęła się szeroko. - Tak właśnie myślałam - powiedziała, wskazując zarazem jego wciąż wilgotny, uwalany błotem przyodziewek. - Wiesz,- dodała po chwili zastanowienia - niektóre as starych rzeczy męża mogą na ciebie pasować. Jak się niebawem okazało, koszula i kilt były nieco za obszerne, pr/yjął je jednak z wdzięcznością, choć nie bardzo potrafił sobie wyobrazić, jak w takim stroju można dosiąść wierzchowca. Ghaj niebawem wyjaśniła mu, w jaki sposób może okazać jej swą wdzięczność. Brakowało jej drew na opał, kilka pułapek na raki wymagało naprawy, trzeba też było wykopać nowy dół na śmieci ' : Zajął się tym wszystkim, częstokroć w wątpliwy sposób wspomaga- ny przez Wina. Uwinął się z robotą do wieczora, a kiedy Ghaj podała wieczerzę - rzeczny ryż i gotowane na parze raki - z prawdziwą przyjemnością zaspokoił głód. Mięs'nie odezwały się bólem, lec/ dla Perkara był to ból przyjemny, zrodzony z robienia rzeczy realnych i pożytecznych. Pod jego wpływem przypomniały mu się długie dni spędzone na pastwiskach ojca, znojne sianokosy czy też. praca przy wznoszeniu damakuty sąsiada, uwieńczona wystawnym posiłkiem suto zakrapianym woti. W ciągu ostatnich miesięcy dość doświad- czył bólu, by starczyło go na całe życie, jednak tamten ból nigdy nie dał mu zadowolenia. - Opowiedz - prosił Win. - Opowiedz mi o swych przy- godach. - Niewiele mam do powiedzenia. Jeśli chcesz, opowiem ci o tym, co widziałem, płynąc w dół Rzeki. Mogę opowiedzieć o sta- rym mężczyźnie z plemienia Mang. - Opowiedz! - zakrzyknął uradowany chłopiec. - Czy mu- siałeś zabić go mieczem? - Nie. On był wobec mnie bardzo miły. I też miał psa... Perkar oddał się wspomnieniom. Snuł opowieść o rozległych otwartych równinach, powoli przeobrażających się w pustynię, o wi- docznych w oddali górskich szczytach, o pewnej nocy. podczas której niebo bezszelestnie rozdarła wielka błyskawica. Kiedy tak mówił, zaszło coś niezwykłego. Opowiadając o tych rzeczach na głos. poczuł nagłe zdumienie. Kiedy miałje wszystkie przed oczami, patrzył na me wzrokiem trupa, z zupełną obojętnością. Długo uśpio- ny zachwyt dopiero teraz dał o sobie znać, sprawiając ze równocześ- nie chciało mu się i śmiać i płakać. Zamiast tego wynajdywał w pamięci coraz to nowe cuda i gadał, gadał, aż roztrzepotane powieki Wina opadły i znieruchomiały na dobre. Ghaj zaniosła wówczas chłopca do sypialni na górze. - A teraz pokażę ci, gdzie będziesz spać - rzekła, wróciwszy do izby. Powiodła go w głąb domu, a gdy stanęła, wskazała leżący na podłodze pikowany siennik. Zaskoczony Perkar rozejrzał się dokoła. - A gdzie ty będziesz spać? Szerokie wargi Ghaj rozciągnęły się w chytrym uśmiechu. - Ludzie wygadują tyle różnych rzeczy o wdowach, bo to wszystko prawda. - Skamieniały z wrażenia Perkar patrzył, jak ściąga przez głowę sukienkę. - Poza tym - dodała - upłynie mnóstwo czasu, zanim spotkam kogoś takiego jak ty i mam nieod- partą chęć napatrzeć się na ciebie do syta. - Ja... - poczuł znajome skrępowanie, o którym w ciągu ostatnich miesięcy niemal zupełnie zapomniał. Jak miał opowiedzieć jej o bogini, o wszystkich swych kłopotach? Wciąż jeszcze zastanawiał się jak zacząć, gdy podeszła bliżej i pogładziła go po policzku. - Co z tobą? - zagadnęła. - Wiem, że nie jestem tak urodzi- wa, jak byś tego pragnął... Dłoń miała ciepłą, pachnącą czosnkiem i rakami. W jej oczach była czułość i jakiś głód, przez który zaczynało przebijać rozczaro- wanie. Niejako wbrew sobie, wbrew temu. co wiedział, ogarnął wzrokiem jej nagie ciało. Doprawdy, nigdy o takiej kobiecie nie marzył. Rysy miała szerokie i grube, wydęte wargi, kanciaste kości policzkowe. Ciało również miała grube, i to w każdym kierunku, a do tego nie była najmłodsza. Nieco wzdęty brzuch i krągłe biodra naznaczone były białymi smugami rozstępów, podobniejak i piersi. obfite, opatrzone wielkimi sutkami, które w księżycowym świetle wydawały się smoliście czarne. Była prawdziwą kobietą, a nie jakąś tam boginią. Jęknął głośno i zamknął oczy, czując nagle, jak krew zaczyna szybciej krążyć w jego ciele, a myśli bierze we władanie nieodparta żądza. Ghaj westchnęła z zachwytu (i być może ulgi) gdy przysko- czył ku niej, wziął w objęcia, zatopił twarz w miejscu, gdzie szyja styka się z obojczykiem. Kobieta była słona, gorąca, a jej skóra smakowała lepiej niż najwspanialszy smakołyk. Niemal zaskomlał z rozkoszy, kiedy jej wargi otoczyły jego ucho, zaś dłonie powędro- wały pod kilt. - Ja... - wydyszał, gdy łagodnie popchnęła go w stronę siennika. - Wiem - odparła szeptem. - Od dawna nie byłeś z kobie- tą. Ja też dawno nie miałam mężczyzny. Musimy spróbować, ale bądźmy cicho. Jeśli zbudzimy Wina, będziemy mieli mniej czasu dla siebie. Słowa te wydały się Perkarowi rozsądne, choć podczas tej nocy wielokrotnie zastanawiał się, jak ktokolwiek mógł spać w czynio- nym przez nich hałasie. Później, kiedy już dopadło ich wyczerpanie, trzymali się w obję- ciach, dopóki nie zdrętwiały im członki, a wtedy rozdzielili się i zaczęli szykować do snu. Perkar nie posiadał się ze zdumienia. Ghaj była teraz piękna. Gdy tak patrzył na nią przez noc, jej twarz stała się zmysłowa, a szorstkie, twarde palce - czułe i podniecające. Po zachodzie księżyca wzrok zastąpiły dotyk oraz wspomnienia W końcu, znużenie przesłoniło jego radość oraz nadzieję niczym ciepły pocieszyciel i nie wiadomo kiedy zapadł w sen. Wobec szczerych nalegań Ghaj został na jeszcze jeden dzień i noc, odzyskując siły i ciesząc się ludzkim towarzystwem. Dzień upłynął mu na pracy, znalazł też czas i zrobił Winowi mały łuk oraz strzałę, tak by chłopak mógł czuć się wielkim Ngangatą z opowie- ści Perkara. W nocy znów kochał się z Ghaj i tym razem było im jeszcze lepiej, gdyż wyzbyli się wczorajszej niezwykłości i niepew- ności. Nie miał pojęcia, że namiętność oraz spokój można ze so- bą połączyć. Ostatecznie trudno komukolwiek zachować spokój w obliczu bogini. Obudził się, czując na sobie nieruchomy wzrok Ghaj, której ciemną skórę poranne słońce zabarwiło odcieniem złota. Odgar- nąwszy z twarzy skłębione włosy, przeciągnęła lekko palcem pojego piersi, dotykając białych szram w miejscach, gdzie rozdarły go pazury lwa oraz włócznia Łowczyni. Gdy spostrzegła, że na nią patrzy, uśmiechnęła się lekko. - Jesteś za młody na to wszystko - stwierdziła, po czym delikatnie ucałowała ranę po włóczni. - Dziękuję - powiedział nieco później, kiedy już wciągnęli na siebie przyodziewek. - Za co? - Za wszystko. Wiem, że tego nie pojmujesz, ale to było dla mnie bardzo ważne. Ja nigdy... - Chyba nie powiesz mi, że byłeś prawiczkiem - rzuciła kpiąco. - Kilka razy byłeś nieco niezdarny, lecz nie do tego stopnia. - Nie - przyznał Perkar tonem zakłopotania. - To znac/.y. niezupełnie. Ale i tak to było ważne. Ghaj podeszła bliżej, wzięła go w ramiona. - Było bardzo miło - powiedziała. - Wróć tutaj, a jeśli nie wyjdę ponownie za mąż, znowu będziemy cieszyć się sobą. - Ujęła w palce jego podbródek i lekko pocałowała. - Wiesz, że nigdy nie poprosiłabym, żebyś został na stałe? Lubię cię pomimo twego nie- zwykłego wyglądu, lecz jako mąż nie na wiele byś mi się tutaj przydał. A poza tym, tak naprawdę, obchodzi mnie, co powiedzą ludzie. - Wiem. Pochlebia mi, że w ogóle o tym pomyślałaś, Ghaj. - Miły z ciebie chłopak, nawet z tymi bliznami. - Pocałowała go jeszcze raz. Nieco później, Win i Ghaj pomogli mu pozbierać rzeczy. Znisz- czone juki przy siodle Ghaj zastąpiła utkaną torbą na ramię, prze- robiła również za duże buty męża tak, by pasowały na stopy Per- kara. Win cieszył się z otrzymanego łuku. Dla Ghaj Perkar nie miał żadnego upominku, ofiarował więc jej otrzymany od matki talizman. - Żałuję, że nie mogę ci dać nic więcej. Byłaś dla mnie bardzo dobra. - Wracaj tą samą drogą, a znów zasmakujesz tej "dobroci". Ghaj zamrugała, jeszcze raz uściskała go i ucałowała, po czym odprowadziła do drogi. - Jeśli tęgi z ciebie piechur, dojdziesz do przedmieść Nhol przed nastaniem ciemności. W nocy do miasta nie wejdziesz, rad/ę ci zatem dobrze wyciągać nogi. Rozsądnie postąpisz, wybierając jedną z portowych tawern. Oberżyści są w nich przyzwyczajeni do obcych i zawsze mają wolne pokoje. Weź to - wręczyła mu mały mieszek Gdy nim potrząsnął, usłyszał brzęk metalu. ' - Król i kilku żołnierzy - objaśniła. - Więcej dać ci nie ' mogę. - To więcej, niż mi potrzeba. Ja nie mogę... - Bądź cicho. W Nhol bez pieniędzy musiałbyś spad na ulicy i obudziłbyś się z poderżniętym gardłem. Przyjmij te monety jako zapłatę za pracę, którą tu wykonałeś. Jeżeli zamyślasz pozostać w mieście dłużej, powinieneś znaleźć jakiś sposób na zdobywanie pieniędzy. Tego, co ode mnie dostałeś, na długo nie starczy. Skinął głową. - Jestem ci niezmiernie wdzięczny. Gdy zbliżał się do zakrętu ścieżki, Ghaj zawołała go raz jeszcze. - W Nhol nie ufaj nikomu, Perkarze. Pomachał jej ręką i odkrzyknął, że tak właśnie uczyni. Win odprowadził go nieco dalej, ale także i on zawrócił zaraz po tym, jak s/lak opuścił dolinę Rzeki i zaczął piąć się ku suchszym terenom. Popatrzył w ślad za chłopcem, który szybko przebierając krótkimi nóżkami, pomknął w stronę domu. Słońce mocno przypiekało, lecz upał nie mógł popsuć Perkarowi dobrego nastroju. Choć ubity trakt wiódł go ku nieznanemu przezna- I czeniu, teraz czuł się gotowy stawić mu czoła, ba, miał nawet nadzieję, iż stanie się to niebawem. Jeżeli nawet przekleństwo wi- szące nad nim niczym burzowa chmura nie rozproszyło się zupełnie, to przynajmniej przepuszczało teraz na dół nieco światła. W owym świetle dzień wydawał się piękny, zaś nieznane otocze- nie fascynowało swą odmiennością. Dokoła rozciągały się pola. ale jakie! Większe od największych pastwisk, leżały po obu stronach ¦ drogi i tylko tu i ówdzie przecinały je rzędy drzew, odległe groble J. oraz dziwne, płynące prosto jak strzelił strumienie. Dopiero po minięciu kilkunastu takich zdumiewająco regularnych odnóg przy- l szło mu do głowy, iż ktoś musiał je wykopać. Spostrzeżenie to wprawiło go w osłupienie i, mimo że pojmował przeznaczenie \ owych niewyobrażalnie rozległych rowów, którymi rozprowadzano [ wodę po polach, ogrom pracy, jaką należało włożyć w ich wykopa- nie, przekraczał jego wyobraźnię. A przecież efekt tego przedsię- wzięcia był równie porażający jak trud, który mu towarzyszył, jako że poza polami pełnymi dziwnych, zielonych roślin nie rosło nic prócz rachitycznych zarośli. Nigdzie nie było też widać bydła. Skąd zatem ci ludzie brali mleko, ser i - co ważniejsze - Piraku? A mimo to, same pola i płynące nimi sztuczne rzeki dobitnie mówiły o wytrwałości, pomy- słowości i sile. Może w tym właśnie tkwiło ich Piraku? Postępując według rady Ghaj, maszerował najszybciej jak potra- fił, ale przeszło czterdzieści dni spędzonych na dnie łodzi nie było najlepszym przygotowaniem do długiej wędrówki. Około południa stanął na odpoczynek. Posiliwszy się zawiniętymi w liście kawałka- mi wędzonego suma, które dostał od Ghaj na drogę, siedząc w cieniu krzewu bawełny, dobył Harkę i zaczął polerować ostrze. - Zdumiewasz mnie - oznajmił Harka. - Zdumiewam także i siebie. Co masz na myśli? - Z takim trudem umknąwszy Odmieńcowi, wciąż podążasz w kierunku, który on ci wyznaczył. - Powiedziałem, że z tym skończę, więc skończę. Ale na moich warunkach. To dla mnie ważne, by robić wszystko z własnego wyboru. - Być może w tym właśnie tkwi główna różnica między ludźmi i bogami - powiedział Harka. - My niemal zawsze robimy coś, ponieważ musimy, ponieważ taką mamy naturę. - Nie ma w tym żadnej różnicy - odrzekł Perkar. - Ani ludzie ani bogowie nie lubią, gdy ktoś im mówi, co mają robić. I jedni i drudzy podążają za głosem swej natury i jednakowo pragną, by nikt im w tym nie przeszkadzał. - Tyle tylko, że ludzka natura zmienia się zdumiewająco szyb- ko. Natura bogów zmienia się natomiast powoli, na przestrzeni wielu pór roku. - Tak jak Odmieniec - wtrącił Perkar. - To chyba nie jest najlepszy przykład. - Kiedyś miałem nadzieję go zabić. Teraz będę zadowolony, jeśli zdołam pomieszać mu szyki. Chce, żebym w Nhol coś dla niego zrobił. Bardzo dobrze, pójdę do Nhol, ale kiedy już tam się znajdę, postąpię wedle własnego uznania. - Ngangata ma rację. Kiedy myślisz, jesteś najbardziej niebez- pieczny. - Być może. Nic mnie jednak nie obchodzi, kogo przyjdzie mi zabić w Nhol. Nie mam tam krewnych ani przyjaciół. - Zawsze masz mnie - przypomniał mu Harka. Perkar uśmiechnął się mimowolnie na te słowa. - Jeżeli umrzesz - powiedział -jaz pewnością również będę martwy i wówczas nic mnie nie będzie obchodzić. Nie, w Nhol skupię całą uwagę na tym, by zabijać wyłącznie tych, których Odmieniec pragnie zachować przy życiu. - Łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. - Nic podobnego. Ani przez chwilę nie czułem się winny z powodu uśmiercenia tych złodziei parę dni temu. Nie była to do końca prawda, ale ku zdumieniu Perkara prawie tak było. - Nie o to mi idzie - zaoponował Harka. - Skąd możesz wiedzieć, czego chce Odmieniec? Perkar dokończył jeść rybę i powstał. - Ta dziewczyna, która mnie wołała. Myślę, że musi być jedną z owych Z Wody Zrodzonych. Przypuszczam, iż on chce, żebym ją od czegoś ocalił, więc rzecz jasna, tego nie uczynię. - A może on chce, abyś ją zabił. Może to ona pragnie ratunku. - Zobaczymy. Przekonamy się na miejscu. Póki co, jest mi do- brze, więc te wątpliwości zostaw dla siebie, Harko. Teraz to ja wybie- ram, co należy mi czynić. Na Rzece kierował mną przymus. Mógłbym pójść do domu, gdybym tego chciał, mógłbym zamieszkać z Mangiem lub zostać rybakiem. Od tej chwili sam wybieram moje przeznaczenie. - Miejmy nadzieję, że nie są to słowa prorocze - odparł Harka. Perkar uśmiechnął się szeroko. - Nie dbam o to! - zakrzyknął, po czym, zakręciwszy mie- czem nad głową, wetknął go z powrotem do pochwy. Stanął pod murami miasta na krótko przed zmierzchem, a wów- czas okazało się, że o ile sny potrafiły nauczyć go obcego języka, to nic zdołały przygotować go na to, co teraz miał przed oczami. Już same mury były większe niż jakakolwiek budowla wzniesiona ręka- mi człowieka, którą do tej pory dane mu było oglądać, stukrotnie przewyższając rozmiarami największe damakuty. Co więcej, do ich budowy użyto kamienia nie zaś drewna, a trud, jaki należało włożyć w tę pracę, był wprost niewyobrażalny i bez wątpienia jeszcze większy niż w przypadku sztucznych strumieni. Kiedy patrzył na miasto z daleka, liczył, iż jego rozmiary są tylko iluzją, która zniknie. gdy podejdzie bliżej. Sądził, że wieżyce oraz potężne bryły budowli spoglądające na niego sponad wielkiego muru, muszą w rzeczywi- stości mieć rozsądniejsze rozmiary. W miarę zbliżania stało się jednak oczywiste, iż trafił w miejsce, gdzie dokonano rzeczy wspa- niałych. Z przygnębieniem zaczął pojmować, dlaczego ludzi jemu podobnych zwano tutaj "barbarzyńcami". To, co tutaj ujrzał sprawi- ło, że różnica pomiędzy szałasem Alwatów, a damakutą ojca wyda- wała się mało istotna. Nic dziwnego, iż ludzie z Nhol myśleli o jego plemieniu w podobny sposób, jak on ze swymi pobratymcami o Al- watach. Mimo wszystko, myśl ta przyniosła mu odrobinę pociechy, ponieważ nareszcie zrozumiał, iż to co ludzie budowali nie czyniło ich dzielniejszymi, lepszymi, czy bardziej godnymi szacunku. Nigdy nie słyszał, by jakiś człowiek umarł lepiej niż Kopaczka i jej współ- plemieńcy, ani żeby zasłużył sobie na większą chwałę. Pomalowana na biało bryła bramy przypominała rozmiarami ojcowe stajnie. Perkar usiłował odgadnąć, ilu wojowników mogło kryć jej wnętrze. Gdy przez nią przechodził, zobaczył tylko dwóch. Strażnicy mieli takie miny, jak gdyby patrzyli na pochłoniętego przez Rzekę topielca, co w pewnym sensie bliskie było prawdy. - Ten twój kuchenny nożyk ma pozostawać w pochwie, zrozu- miano? - Żołnierz mówił powoli, jakby z obawy, że Perkar może go nie zrozumieć. - W pobliżu wielkiej świątyni, a także innych świątyń, jak również o cztery ulice od pałacu nie możesz go nosić w ogóle, o ile nie zostaniesz do tego upoważniony przez członka królewskiej rodziny. - Rozumiem - odparł. - Prawdę rzekłszy, to właśnie szukam zajęcia dla mego miecza. Czy możecie wskazać mi kogoś, kto byłby zainteresowany jego wynajęciem? Drugi ze strażników wzniósł oczy do nieba. - Ci barbarzyńcy. Jeszcze nigdy w życiu nie byłeś w mieście, co? - Nie byłem - przyznał Perkar. - Posłuchaj zatem mojej rady. Jeśli potrzebujesz pieniędzy, znajdź jakieś zajęcie w dokach. To dobra, uczciwa robota. Szlachet- nie urodzeni nie mają zwyczaju wynajmować cudzoziemskich stra- ży, a kiedy już to robią, nie wróży to niczego dobrego zdrowiu wynajętych, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Chyba nie bardzo. - To źle - wtrącił się pierwszy strażnik z nieszczerym uśmie- chem - bo więcej bezpłatnych porad dziś nie będzie. Perkar wzruszył ramionami, nieco zaskoczony grubiaństwem straży. Był jednak zbyt przejęty, by traktować je jako osobistą obrazę. - Idź do doków w Dzielnicy Południowej - krzyknął w ślad za nim drugi strażnik. - Jeśli ktoś potrzebuje twego miecza, przyj- dzie tam go poszukać. - Dziękuję - odkrzyknął Perkar. Przekroczywszy grube, pokryte tynkiem mury, znalazł się w la- biryncie, w którym niepodzielnie panował chaos. W pierwszym odruchu chciał nawet się cofnąć, zrobić parę głębokich oddechów i od początku przemyśleć swój plan działania. Jak w takim bezład- nym ścisku można było kogokolwiek znaleźć? Wszędzie roili się ludzie, niespokojni niby mrówki na kawałku mięsa. Stali w gromadkach lub przemykali gdzieś w pośpiechu, bez ustanku nawołując się nawzajem albo zawzięcie rozmawiając. Zaraz za bramą otwierał się niewielki, wybrukowany placyk. Zewsząd otoczony domami, bardziej przypominał wąwóz niż dziedziniec. W głąb miasta wiodły z niego tylko wąskie przejścia między doma- mi, wybrukowane tak samo jak i plac. Brukowane ścieżki? Ponownie poczuł się przytłoczony rozmiarami Nhol. Czuł się ponadto niezmiernie wyobcowany. Ludzie przypatry- wali mu się otwarcie i bez żenady. Niektórzy - zwłaszcza dzieci - wytykali go palcami i wybuchali śmiechem. Zacisnął wargi. Był tutaj obcy, to prawda, a jego wygląd uchodzić musiał za szczególnie niezwykły, choć liczył po cichu, że dzięki otrzymanemu od Ghaj ubraniu mniej zwracać będzie na siebie uwagę otoczenia. Szybko jednak odkrył, iż stroje kłębiącego się dokoła tłumu, mimo że zbli- żone krojem, odznaczały się o wiele żywszymi kolorami, zaś jego skóra, choć ogorzała na słońcu, pozostawała znacznie jaśniejsza niż skóra mieszkańców Nhol. Nie mając najmniejszego pojęcia, którą ścieżkę wybrać, zde- cydował się na najszerszą. Wiodła ona w kierunku południowo- - wschodnim, a strażnik wspominał przecież o Dzielnicy Południowej. Pomimo późnej pory ulica była zatłoczona. Noc szybko nadcią- gała nad miasto, Perkar zaś miał wrażenie, że znajduje się na dnie gardzieli ujścia, pod wodami Rzeki. Otaczające go budynki wyrasta- ły wysoko ponad jego głowę, przewyższały jego wzrost cztero-, a może nawet pięciokrotnie. Z podobnych stromym skalnym urwi- skom fasad tu i ówdzie sterczały balkony, na których często siedzieli lub stali ludzie. Z całą pewnością mógł stwierdzić, iż wszyscy ci obserwatorzy bacznie śledzili jego kroki. Początkowo zastanawiał się nawet, czy nie są to jacyś wartownicy, ale ponieważ przeważały wśród nich kobiety, do tego w podeszłym wieku, przyszło mu w końcu do głowy - choć podobną myśl uznał za dziwaczną - że być może po prostu ludzie ci mieszkali tak wysoko w pomieszcze- niach, które najpierw brał za składy ziarna lub siana. W miarę jak niebo ciemniało coraz bardziej, ulica upodobniła się raczej do górskiego tunelu niż wąwozu. W górze wciąż jeszcze płonęły błękity i szarości z niewielką domieszką purpury oraz srebra, ale na ulicy niepodzielnie panowały już dymy i cienie. W uchwytach przy drzwiach skwierczały pochodnie, zaś dokoła przepływały po- dobne smoczym oczom chwiejne płomyki lampek oliwnych, wyła- niające z mroku już to czyjąś twarz, to plamę odzienia lub ciemną, sękatą dłoń dzierżącą uchwyt latarni. Nad ziemią, niby mgła ścielił się ciężki dym z palonego drewna, oleju i smoły, przemieszany z wonią Ludzkich Istot, nieznanych potraw, tudzież tuzinem innych, wyraźnych, lecz całkiem obcych zapachów. Kiedy ścieżka, którą kroczył, przecięła inną, znacznie szerszą ulicę, postanowił wreszcie zapytać kogoś o drogę. Zatrzymany przez niego człowiek - mężczyzna w podobnym co Perkar wieku - pogardliwie odepchnął jego dłoń i poszedł dalej, nie zwolniwszy nawet kroku. Perkar odprowadził go oszołomionym wzrokiem. Jakie też maniery mieli ci ludzie? Wyglądali tak samo jak Ghaj, Win czy Brat Koń, ale nie było w nich choćby cienia gościnności tamtych. Wtedy przypomniał sobie, iż owe podobieństwo rozciągało się rów- nież na piratów, którzy usiłowali go zabić i zaczął postępować ostrożniej. Zbyło go jeszcze dwóch mężczyzn i jakaś kobieta, zanim w koń- cu udało mu się zatrzymać dziecko. Przez krótką chwilę myślał, że stojąca przed nim mała dziew- czynka pochodzi z jego wizji; miała takie same czarne oczy i obra- , mowaną włosami buzię w kształcie serca. W następnym momencie stwierdził jednak, iż jej nos był za szeroki, a oczy nieco za małe, co w połączeniu z szeregiem drobnych szczegółów prowadziło do I wniosku, że mimo wszystko ma przed sobą niewłaściwą osobę. Dziewczynka przypatrywała mu się na poły ze strachem, na poły z ciekawością. - Mama powiada, żebym nie rozmawiała z nieznajomymi - powiedziała z prostotą. - Proszę - rzucił błagalnym tonem. - Chcę tylko dowiedzieć się, gdzie są doki w Dzielnicy Południowej. Przypatrywała się mu z powątpiewaniem, ale w końcu udzieliła odpowiedzi, wyliczając szereg zakrętów i nieznanych nazw ulic. - Nie znam tych ulic - powiedział. - Czy możesz mi podać więcej szczegółów? Kiedy skończyła, Perkar nie wiedział, czy ma w głowie zupełny 5. mętlik, czy też przypadkiem wie, dokąd powinien iść. Podziękował i ruszył przed siebie, usiłując jak najdokładniej trzymać się wskazó- I- wek dziewczynki. W niedługi czas później przekroczył kanał obrzeżony kamienny- mi blokami. Stanąwszy na moście, podziwiał tę konstrukcję z otwar- tymi ze zdumienia ustami. Kanałem - szerszym w tym miejscu niż strumień w jego rodzinnych stronach - w obu kierunkach płynęły łodzie napędzane wiosłami zarówno przez mężczyzn jak i kobiety Niektóre przewoziły towary - ryby, bele tkanin - ale najczęście) siedziało w nich zaledwie kilku pasażerów. Po chwili dostrzegł schody wiodące z ulicy wprost do wody. Znalazłszy się na drugim brzegu, skręcił w stronę, którą -jak mu się zdawało - zalecała dziewczyna, a ścieżka zawiodła go na jakieś wzgórze. Na jego szczycie z pogrążonych w nocnym mroku ulic wyszedł na otwarty plac i natychmiast został nagrodzony rozle- głym widokiem na miasto, wciąż widoczne w bladej, sączącej się z nieba poświacie. Tysiąc płaskich dachów ścieliło się u jego stóp archipelagiem prostokątnych wysepek wyrastających z atramento- wego morza. Wiele z nich było zamieszkałych; widział uwijających się przy ogniu ludzi, porozwieszane na sznurach ubrania i kawałki tkanin, ciężko łopoczące w podmuchach wiatru. Na kilku dachach stały nawet namioty, w których, jak przypuszczał, w cieplejsze dni sypiali ludzie W wiciu domach studnie wewnętrznych podwórców jaśniały wesołym, pomarańczowo-żółtym światłem. Na prawo od siebie miał następne wzniesienie, a zgromadzone na nim budowle były doprawdy olbrzymie. Masywne sklepienia, sięgające nieba wieżyce oraz długie, pozbawione wszelkich otwo- rów ściany łączyły się w jedną całość, tworząc gmach większy niz całe miasto Wun. Wprost trudno było uwierzyć, że wewnątrz mogły zamieszkiwać Ludzkie Istoty. Perkar poczuł, jak na ten widok włosy stają mu dęba na głowie. Jakże to musiało wyglądać od środka' Zapewne jak wnętrze góry - choćby Brzuch Kruka - całkowicie odcięte od nieba i słonecznego światła. Aż za dobrze pamiętał mieszkające tam istoty - stwory o pajęczych odnóżach, blade i złowrogie. Czy na pewno sąsiednie wzgórze było od nich wolne? Czy to, co oglądał, było wspomnianym przez strażników pała cem? Przypomniał sobie słowa Brata Konia o władającym Nhol klanie, mężczyznach i kobietach naznaczonych piętnem boskości. Może byli bogami cienia, głębin. Zdawała się temu przeczyć góra. Rozpostarta na wzgórzu potęż- na budowla - pałac? - opadała kanciastymi falami ku Rzece, na całej długości opasana potężnym, kamiennym murem. W miejscu. gd/ie dotykała nurtu, wystrzelała ku gasnącemu niebu monumental- na konstrukcja z ciosanego kamienia, w której Perkar od razu rozpo- znał górę, a w każdym bądź razie coś, co zbudowano po to, by górę przypominało. Ze szczytu spływała woda, spieniona i szara, na podobieństwo miniaturowych rzek pokonując załamania kamienia. Na krótką chwilę Perkara ogarnęło oszołomienie, zdawało mu się, że oto stoi na progu niebywałego odkrycia. Miał wrażenie, że patrzy na źródło Odmieńca, na górę w sercu Balat, gdzie mieszkają bogo- wie. Nie ulegało wątpliwości, iż miał przed sobą górę, tyle że taką, jaką mogły wznieść Ludzkie Istoty, z obciosanego kamienia, kancia- stą, a jednak regularną. Patrzył w napięciu, kuszony tą wizją, lecz nie w pełni pojmujący wagę tego, co zobaczył. W końcu potrząsnął głową i skierował wzrok w inną stronę. Rzeka była tutaj jeszcze szersza niz w miejscu, gdzie napadli na niego piraci, a daleki przeciwległy brzeg ledwie był widoczny w sła- bym świetle wieczoru. Dostrzegł jeszc/e kilka kanałów - wszystkie bez wyjątku zmierzały w stronę pałacu. Na lśniącej srebrzyście wo- dzie wypatrzył również plątaninę pomostów wybiegających w Rze- kę na podobieństwo krótkich, ciemnych ścieżek. Pomosty leżały na południe od niego, więc ruszył w ich stronę, pewien, że tam właśnie znajdzie cel swej wędrówki. W trakcie marszu jego myśli nieustan- nie krążyły wokół zagadkowej fałszywej góry. Kiedy zszedł w dół zbocza, stracił przystań ? oczu, a wówczas usiłował utrzymywać obrany kierunek, orientując się według stron świata Wnet musiał jednak przyznać, iż zgubił się ponownie. Kil- kakrotnie szukał pomocy u napotkanych po drodze dzieci i wreszcie, gdy noc zapanowała na dobre, trafił na brzeg, bezładnie zabudowany rzędem byle jakich, brudnych baraków. Usiadł przy jednym z nich i, wsparty o ścianę, utkwił spojrzenie w ciemnej Rzece, upstrzonej blaskiem pochodni setek łodzi. Ciężko westchnął, czując jak wnu ze światłem dnia uszło z niego całe podniecenie. Ze wzmożoną siłą dotarło do niego, jak bardzo oddalił się od domu. - No więc - rzekł, zwracając się do Odmieńca - oto jestem. Zabiłeś mych przyjaciół, zmieniłeś mój los, przeprowadziłeś przez cały świat. Czego chcesz teraz? Gdzie jest ta dziewczyna? Odpowiedział mu jedynie miejski gwar oraz cichy plusk uderza- jących o nabrzeże fal. Perkar zrozumiał, że musiał zapaść w drzemkę, gdy poczuł jak ktoś trąca go nogą. Przytomniejąc do reszty, sięgnął po Harkę. - Hej, nie rób tego! - zakrzyknął w górze młody głos. Zerknął ku niemu, lecz nie zdołał dojrzeć twarzy. Słaba poświata pobliskiej pochodni pozwoliła mu natomiast stwierdzić, że człowiek ów nosił strój bardzo podobny do przyodziewku żołnierzy, których spotkał przy bramie. - Przepraszam - wymamrotał niewyraźnie. - Spanie na ulicy to niezbyt dobry pomysł, barbarzyńco - oznajmił głos pouczającym tonem. - Nie znam tej okolicy - wyjaśnił. - Nie wiem, gdzie mógł- bym przenocować. - Tak? Czyżby twój kapitan ci tego nie powiedział? - Kapitan? - Przecież przypłynąłeś łodzią, prawda? - A właśnie, że nie - odrzekł Perkar, dźwigając się na nogi. Światło latarni niesionej przez mijającego ich przechodnia wyłuska- ło z mroku twarz żołnierza; bardzo młodą i uprzejmą. - Nie - powtórzył. - Przyszedłem lądem. - Lądem? Wobec tego strażnicy u bram musieli pouczyć cię, dokąd winieneś się udać. - Powiedzieli mi, żebym poszedł do doków w pobliżu Dziel- nicy Południowej. - W takim razie zboczyłeś nieco z drogi - stwierdził żoł- nierz. - Chodź ze mną. Idę tam na patrol, więc mogę być twym przewodnikiem. Perkar z zapałem pokiwał głową. - Doskonale! Już idę. - Tylko trzymaj się blisko mnie - poradził żołnierz. Przeszli zaledwie kilka kroków, gdy Perkar odezwał się po- nownie. - Jestem Perkar z klanu Kar Barku. - Co? A, tak. Ja jestem Hang, syn Chwena. Skąd pochodzisz, barbarzyńco? - Z pasterskiej krainy na skraju Balatu. - Czy to daleko? - Żeby tutaj dotrzeć, spędziłem na Rzece przeszło miesiąc. - Zdawało mi się, że przyszedłeś do miasta lądem - podejrzli- wie zauważył żołnierz. - Szedłem od Nyel, gdzie straciłem łódź - wyjaśnił Perkar. - To zabawne - stwierdził Hang. - A to niby czemu? - Coś o tym słyszałem... uważaj na nich! - Hang wyminął kilku śpiących na ulicy mężczyzn. Perkara zaciekawiło, dlaczego Hang nie pouczył także i ich, aby tego nie robili. Zapytał o to swego przewodnika. - Bo oni to wiedzą, tylko są zbyt pijani, aby wykazać choć odrobinę zdrowego rozsądku. O tobie natomiast pomyślałem, że możesz nie wiedzieć, iż lepiej tego nie robić - prychnął pogardliwie Hang. - To miło z twojej strony - powiedział Perkar. Żołnierz wzruszył ramionami i zerknął na niego spod oka. - Większość ludzi nie lubi cudzoziemców - przyznał. - Mnie zaś oni ciekawią. Moja matka pochodziła z plemienia barba- rzyńców. - Doprawdy? - Była branką Mangów. Ojciec odkupił ją od nich i w końcu poślubił. - Odkupił? - powtórzył Perkar, sądząc, iż się przesłyszał. - Zapłacił za nią godziwą cenę, dwanaście Królów. Niemal bez przerwy jej to powtarzał: "Dwanaście Królów". Perkar nie miał pewności, czy wszystko dobrze pojął, pamiętał jednak radę ojca, by lepiej siedział cicho zamiast obnosić się ze swą niewiedzą. - Chodzi mi po głowie, by któregoś dnia wypłynąć z kupiecką wyprawą w górę Rzeki, toteż chętnie rozmawiam z obcymi, żeby czegoś się o nich dowiedzieć. - Rozumiem. - Po co przybyłeś do Nhol? - Chyba po to, żeby je zobaczyć - odparł Perkar, nie bardzo wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. Po krótkim namyśle dodał: - Miałem nadzieję znaleźć jakieś zajęcie dla mego miecza. Hang skinął głową, Perkarowi zas; wydało się, że dostrzega w jego wzroku cień przychylności. - Wobec tego powinieneś zamieszkać w Kobiecie Krabie. To niedaleko. Zaprowadzę cię tam i zostawię. Skręcili w najbliższą ulicę i zaczęli oddalać się od Rzeki. Wkrót- ce potem żołnierz zastukał w ciężkie, drewniane drzwi. - To tutaj, Perkarze-z-daleka. Nie pozwól, by wydusili z ciebie więcej niż dwa żołnierze za noc. Pamiętaj! - Dzięki. Będę pamiętał - zapewnił Perkar. Patrzył jeszcze w ślad za odchodzącym Hangiem, gdy drzwi rozwarły się na oścież. W progu stał wielki, gburowato wyglądający mężczyzna i mie- rzył go wprawnym spojrzeniem. - Barbarzyński miecz do wynajęcia? Lepiej trzymaj go w po- chwie. Słyszysz? Bez przerwy mamy przez was kłopoty, więc dobrze wiemy, jak sobie z wami radzić. Nie masz klanu ani bractwa, plemienia albo czegokolwiek innego, które dowiedzą się, co cię tu spotkało i szukać będą pomsty. Pojmujesz? Perkar zmarszczył czoło, pojąwszy że ma do czynienia z groźbą, jednak zachował spokój. Piraku oraz związany z nim kodeks postę- powania były zupełnie nieznane tutejszym ludziom, którzy mimo to z uporem nazywali go barbarzyńcą. Najlepiej uczyni, bacznie pa- trząc i słuchając, dopóki nie pozna lepiej obowiązujących tutaj wzorców zachowań. - Wszystko, czego mi trzeba, to łóżko do spania - wymamro- tał. - Cały dzień byłem na nogach. - Cztery żołnierze płatne od razu - warknął tamten. To przynajmniej zrozumiał bezbłędnie. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z metalowymi monetami, za to często targował się o bydło. - Jeden żołnierz to wszystko, na co mnie stać. - No to nie stać cię na pobyt tutaj - odburknął oberżysta. - Masz szczęście, że dajemy dziś zniżkę albinosom. Trzy żołnierze. Zgodzili się na dwa, jak zalecał przewodnik. Uiściwszy opłatę. Perkar wkroczył na wewnętrzny dziedziniec zastawiony ciężkimi stołami oraz ławami, urządzony na modłę kojarzącą mu się z salą w rodzinnej damakucie. Przy stołach siedzieli mężczyźni pospołu z niewiastami i popijali z dużych, glinianych czarek. - Możesz zająć izbę w rogu - powiedział oberżysta. - Piwo i wino kosztują żołnierza za pintę. Jeśli zechcesz się napić, zawołaj pachołka. - A gdzie mogę poszukać pracy? - z wahaniem spytał Perkar. - Wiedziałem - zakrzyknął oberżysta, po czym ciężko westch- nął. - Po prostu kręć się w pobliżu i trzymaj na widoku pochwę miecza. Jeśli ktoś tego szuka, na pewno cię spostrzeże. - Dzięki - rzucił Perkar. Znużony i ogłuszony mnogością obrazów, dźwięków oraz woni, pr/.ecisnął się pośród tłumu gości do drzwi, które wskazał mu oberżysta. Ujrzał za nimi klitkę nie większą od drewutni, za to wyposażoną w siennik i małą latarenkę. Zamknął za sobą drzwi, wyszukał w ciemnościach skobel i wsunął go na miejsce. Zaraz też padł na mocno cuchnący potem, piwem i paroma mniej przyjemnymi rzeczami siennik. Rozważał właśnie, jak w tak ogromnym mieście można budować tak małe izby, gdy pomimo zaduchu i nieustannego gwaru za drzwiami, zapadł w głęboki sen. VIII Dach Kiedy nazajutrz rano Ghan nie zjawił się w bibliotece, Hezhi od razu wiedziała, co to znaczy - był w mieście, zajęty planowaniem jej "ucieczki". W głębi ducha wciąż jeszcze nie mogła oswoić się z tym pomysłem. Do późna w nocy nic mogła zasnąć. Siedziała na dziedzińcu, a jej palce wędrowały po małej statuetce. Nie wiedzieć dlaczego, figurka dosiadającej konia kobiety sprawiała, iż niemal niewyobrażalny zamysł opuszczenia Nhol - i pałacu - wydawał się całkiem realny, jawił się jako próba, którą zdoła pomyślnie przejść. Wyryta w metalu postać nie potrafiła natomiast dzielić z nią wątpli- wości, a tych nie brakowało. Co będzie robić tam, dokąd pójdzie? Z pewnością nie zostanie księżniczką otoczoną tłumem służby. Bycie księżniczką oraz katalogowanie książek to jedyne zajęcia, na których się znała. Gdzie mogły one okazać się przydatne? Może w Bagien- nych Królestwach - zapewne mieli lam kilka bibliotek. Lecz Ba- gienne Królestwa leżały zbyt blisko Rzeki, znajdowały się w zasięgu jej władzy. Czy Mangowie mieli biblioteki? Raczej nie. Nadzieja ze strachem dotrzymywały jej towarzystwa przez całą noc. Kiedy zaś nastał świt, wiedziała tylko tyle, że innym rozwiąza- niem jest podziemny pałac, gdzie stałaby się tym, co obecnie budziło się w niej do życia. Także i tam nie miałaby służby, a w przesiąknię- tych wilgocią ciemnych zakamarkach nie było ani jednej książki. Nadzieja podpowiadała jej, że Ghan coś wymyśli; nadzieja miała postać statuetki, wizerunku istoty wolnej i nieposkromionej. Najgorsze w tym wszystkim było to, że teraz, gdy nadszedł czas działania, ona była zupełnie bezsilna. Po latach badań nad własnym życiem rozumiała swój los i potrafiła nim kierować. A dzisiaj znów wszystko zależało od innych. Ranek upłynął jej na wertowaniu ksiąg, których stronic w ogóle nie widziała. Miejsce Ghana zajął otyły młody mężczyzna z Dworu Motyli, gdzie urzędowali poborcy po- datków. Był uprzejmy i miły, a zarazem całkiem bezużyteczny dla Yena, który odwiedził bibliotekę przed południem. W rezultacie Yen zwrócił się ze swymi pytaniami wprost do Hezhi. Yen uczył się szybko, toteż jego poszukiwania miały córa/, bardziej złożony charakter. Zgodziła się mu pomóc, gdyż praca odrywała ją od rozmyślań nad tym, gdzie mogą przebywać Ghan z Tsemem i czym w danej chwili się zajmują. Skoro jednak tylko wyszukała potrzebne teksty - powstałe w czasach Drugiej Dyna- stii zakazy stosowania drenów - ponownie zagłębiła się bez resz- ty w marzeniach. Nie dawała jej zwłaszcza spokoju myśl, że po ucieczce z Nhol będzie mogła poślubić kogo tylko zapragnie, na- wet syna kupca. Z drugiej strony niepokoiła się tym, iż gdy przestanie być księż- niczką, nikt nie zechce jej za żonę, nawet syn kupca. No i, oczywi- ście, nie miała co liczyć na Yena, który marzył o życiu Królewskiego Inżyniera. Yen podniósł głowę, by zadać kolejne pytanie i pochwycił jej zadumane spojrzenie. Natychmiast oblała się rumieńcem w obawie, że odczyta jej myśli. - Przepraszam - powiedział. - Odrywam cię od jakichś zajęć. - Nie. nie - zaprzeczyła, może nieco zbyt gorliwie. - Jestem dzisiaj trochę rozkojarzona. Mam do przemyślenia wiele spraw. - Nocóżjakjuż powiedziałem... -zaczął Yen, zbierając się do wyjścia. - Nie, zostań - poprosiła. - Chcę cię o coś spytać. Yen nie posiadał się ze zdumienia. - Spytać? Mnie? Mam nadzieję, że chodzi ci o jakąś opinię, bo w kwestiach wiedzy niewielką mieć będziesz ze mnie pomoc. - To akurat wiesz - rzuciła uspokajająco. Posłał jej pełne wyczekiwania spojrzenie. - Chodzi mi o to, że nigdy nie opuszczałam pałacu - wyznała wreszcie. - Miasto stanowi dla mnie tajemnicę, nawet w tej części, którą mogę oglądać. Tsem - mój służący - trochę mi o nim opowiada, ale oczywiście on także nigdy tam nie mieszkał. Chciała- bym usłyszeć o mieście od ciebie. Cokolwiek. - Wspominałaś o tym już przedtem - stwierdził Yen. - Wtedy ci tego nie powiedziałem, lecz twoje słowa bardzo mnie zaskoczyły. Różnych szlachetnie urodzonych widywałem bowiem w mieście wiele razy. Dlaczego ty nigdy tam nie byłaś? - Jestem na to za młoda - wyznała z nadzieją, iż waga tego faktu nie znalazła odzwierciedlenia w jej głosie bądź rysach twarzy. - Aha, ale wkrótce? - Tak. To dlatego cię pytam. - No cóż, nie bardzo wiem, od czego zacząć. To wszystko wydaje mi się takie oczywiste, takie powszednie. Czy wiesz, że dla większości ludzi życie upływa na odgadywaniu, co kryje się we- wnątrz pałacu? Nie myślimy o handlarzach ryb i "skorpach" dopóki nie musimy. - "Skorpach"? - "Skorpionach". Złodziejach, zabójcach. Musisz wiedzieć, że niektóre dzielnice nie są zbyt bezpieczne. - A dzielnica kupców, w której wyrosłeś? - Nie bardzo. Od czasu do czasu trafiają się tam włamywacze, ludzie wślizgujący się do domów, żeby coś ukraść, ale oni nie są niebezpieczni. Wolą unikać kłopotów, jakie mogą na siebie ściągnąć, zabijając bogatego kupca. Są bardzo przebiegli, sprytni, ale niegroź- ni. "Skorpiony" grasują w dokach, składach, w Dzielnicy Połu- dniowej... - Pójdziesz ze mną? - spytała nieoczekiwanie. - Co takiego? - Tylko na chwilę. Pójdziesz? - Pewnie tak. A dokąd? - W miejsce, skąd dobrze widać miasto, gdzie będziesz mógł pokazywać mi rzeczy, o których mówisz. - Czy to się godzi? Bez eskorty? Zupełnie zapomniała, że Tsem przebywał z Ghanem. - To nie potrwa długo. Poza tym obiecuję, że nikt nas nie zobaczy. - Skoro obiecujesz - odrzekł uroczyście - to muszę ci wierzyć. Yen wyciągnął rękę. - To dom mego ojca. Ten z czerwonymi zasłonami, widzisz? Hezhi podążyła wzrokiem za linią wyznaczoną przez jego ramię. - Tak. Przecież to jeden z największych domów w okolicy! - Ojcu dobrze się powodzi. Lecz i tak, przy najmarniejszym zakątku pałacu nasz dom wygląda jak rudera. Zmarszczyła czoło. - A co powiesz o tamtych domach? - spytała, wskazując stojące gęsto, jedna przy drugiej chatynki Dzielnicy Południowej. - No cóż. to są dopiero prawdziwe nory - odrzekł Yen. - inoizbowe szałasy z przeciekającymi dachami. - A jacy mieszkają w nich ludzie? Yen wzruszył ramionami. - Wiem tylko tyle, ile widziałem. Mieszkańcy innych części miasta rzadko zapuszczają się do Dzielnicy Południowej. Ale naj- częściej są to "skorpiony", żebracy, rzezimieszki i prostytutki. Tacy, którzy nie mają ambicji, by poprawić swój los. - A czy mają jakiś wybór? - spytała. - Czy naprawdę mogą odmienić swoje życie? Yen zdecydowanie skinął głową. - Tak myślę. Wszyscy możemy wybierać: ty, ja, ludzie z Dziel- nicy Południowej. Mogłem iść w ślady ojca, zostać kupcem, ja jednak wybrałem inną drogę. Hezhi nie była do końca przekonana. - Życie tam bez wątpienia musi być bardzo trudne. Ktoś stam- tąd nie mógłby zostać Królewskim Inżynierem, jak to się stało w twoim przypadku, prawda? Mnie trudno z kolei wyobrazić życie bez niewolników, służby, czy chroniących mnie żołnierzy... Yen krótko zachichotał. - Po cóż tak wytężasz wyobraźnię. Takie życie nigdy nie będzie twym udziałem. Ironia tych słów ubodłajądo żywego, lecz oczywiście, nie mogła wyjawić mu swych strapień. - Usiłuję wyobrazić sobie wiele rzeczy - stwierdziła w końcu. - Ja też - zapewnił Yen z niezwykłym błyskiem w oku. Poczuła, jak pod wpływem tego spojrzenia jej żołądek zalewa fala ciepła, a do twarzy napływa krew. - Opowiadaj dalej - zażądała, odrywając wzrok od młod/.icń- ' ca i spoglądając na widoczne w dole ulice. - No więc... tam są doki. Lubiłem tam siedzieć, gdy nie miałem nic lepszego do roboty, i patrzeć na przybywających cudzo- ziemców. Niektórzy z nich nie potrafili nawet rozmawiać i tylko gdakali coś w swoim barbarzyńskim języku. - Opowiedz mi o nich - poprosiła, ze wspartą na dłoni brodą zapatrzona w słoneczne rozbłyski kładące się na Rzece tysiącem złotych węgorzy. Z kanału wypłynął właśnie idący ku dokom wielki, trójmasztowy statek. Na pokładzie pospuszczano wszystkie żagle z wyjątkiem jednego na rufie. - A lam, co to za statek? Yen mądrze pokiwał głową. - Popatrz uważnie, pani. Zbudowano go, by żeglował po oce- anie. Jak widzisz, prawie wszystkie żagle są kwadratowe, a tylko jeden z tyłu jest trójkątny. Dzięki temu statek może płynąć pod wiatr. - To niemożliwe - zawołała. Przyjrzawszy się dokładniej, mogła stwierdzić, że statek nie kierował się wprost do doku, tylko dziwacznie tańczył, to oddalając się, to przybliżając do brzegu, niczym pragnący spotkania nieśmiały kochanek. - Widzisz? Właśnie teraz tak robią. Zwróć uwagę na przytwier- dzony do wierzchołka masztu proporzec. On ci pokaże, w którą stronę wieje wiatr. Była to prawda. Proporzec był zwrócony w kierunku przeciw- nym do Nhol oraz doków, a mimo to statek - duży statek - bez pomocy wioseł, czy holowniczych lin, wprawdzie nieco mozolnie, ale pewnie przybliżał się do lądu. - Bardzo sprytne - powiedziała, zrozumiawszy zasadę tej żeglugi. Załoga wykorzystywała wiatr przeciwko niemu samemu, podkradając jego moc, zamiast otwarcie stawić mu czoła. - Skąd on przybywa? - Tego nie jestem pewien. Na pewno z południa. Nie widzę jednak rysunku na proporcu. Hczhi spojrzała w tamtą stronę. - Wąż otaczający przedzielone na cztery koło. Yen posłał jej pełne szacunku spojrzenie. - Masz dobry wzrok, pani. W takim razie jest to statek z Dan- gun, jednego z najdalszych Bagiennych Królestw, leżącego na wy- brzeżu. Sądząc po robocie, jest on dziełem szkutników z Lhe. - Lhe? W południowym koficu zatoki? Widziałam je na mapach. - To dziwny lud, ucywilizowany na swój sposób. Mają skórę czarną jak węgiel. Równie czarne są twoje włosy i oczy. Bardzo mi się podobają. Nie patrzył na nią, gdy to mówił, nie było więc wiadomo, czy Yen miał na myśli szkutników z Lhe, czy jej włosy i oczy. - A kto zamieszkuje w górze Rzeki? - Mangowie, rzecz jasna, a dalej na wschód, po drugiej stronie pustyni, podobni im Dehshe. Lud ten ścina jednak drzewa i dobywa cynę, więc zapewne jest nieco bardziej cywilizowany niż plemiona z równin. Ich wioślarze, w odróżnieniu od Mangów, są bardzo spokojni. - Czy widziałeś kiedykolwiek ludzi o bardzo jasnej skórze, z białymi włosami i szarymi oczami? - Nigdy nie widziałem kogoś takiego na własne oczy, nato- miast słyszałem o nich opowieści - odr/ekł Yen. - Ponoć żyją wśród lodu i śniegu na końcu świata i z tego powodu są tacy bladzi. Zdaje się, że Mangowie uważają ich za swych wrogów. - Zatem mieszkają na północy? - Na północy i zachodzie, tam, skąd wypływa Rzeka. - W górach? - z namysłem spytała Hezhi. - Czyżby pocho- dzili 7 She'lengl Yen rozłożył ręce. - O sprawach religii wiem niewiele, co dla kapłanów stanowi nieustanne źródło irytacji. - Podszedł bliżej, zawahał się, po czym ujął w dłoń jej podbródek. Oczy mu lśniły niczym oprawne w złoto ciemne opale. Wstrzymała oddech. - Powinniśmy już iść - zdołała wyszeptać. - Tak. Za chwilę. - Yen pochylił się, musnął wargami jej wargi. Nie przycisnął ich mocno, jak zrobił to Wezh, a jego usta nie przypominały mokrej wątroby. Były słodkie, ciepłe, delikatne. I jak- by spragnione... Yen cofnął się, ona zaś stała jak skamieniała, niezdolna pozbie- rać myśli. - Przeprasza, jeśli cię rozgniewałem - powiedział Yen o- chrypłym głosem. - Wiem, że nie wolno mi zalecać się do ciebie. Pragnąłem jednak pocałować cię ten jeden raz. - Jeden? Skinął głową. - Wkrótce nie będę już miał pretekstu, aby odwiedzać bi- bliotekę, przynajmniej przez parę miesięcy, gdyż zajmę się nadzo- rowaniem budowy. Kiedy ujrzę cię następnym razem, zapewne będziesz już zamężna. - Ostatnie słowa przypieczętował smutnym uśmiechem. - No tak - wydyszała. - Nie powinieneś tego robić. Gdyby ktoś zobaczył... - Obiecałaś, że nikt nas nie zobaczy. Oblała się jeszcze mocniejszym rumieńcem. - Nie prosiłam, żebyś przyszedł tu ze mną z tego powodu. - Popatrzyła na miasto, czując jak serce trzepoce jej w piersi niczym oszalały ptak. - Ale jeśli chcesz, możesz to zrobićjeszcze raz. Tylko jeden raz. Kątem oka dostrzegła, że znów się nad nią pochyla, więc zacis- nąwszy powieki, zwróciła ku niemu twarz. Rozmyślała o tym pocałunku przez resztę dnia, a spędzane w bi- bliotece godziny albo zdawały się wlec w nieskończoność albo mijały w okamgnieniu. Rozmyślała także w drodze powrotnej do swych komnat. Wspomnienie owego słodkiego, zakazanego uczyn- ku budziło w niej dziwne uczucie, stanowiło jeszcze jeden podarunek obok figurki, wnosiło odrobinę szaleństwa w jej życie. Szerokie korytarze pałacu wydawały się jej wąskie niczym najwęższy para- pet w Wielkiej Sali, niczym wąziutka ścieżyna, z której lada mo- ment spaść może w otchłań nieznanego. Ycn nie mówił o niej, ale miał rację -jej możliwości wydawały się dosłownie nieograniczo- ne. Pragnęła bez końca marzyć o tym. co może się wydarzyć, napawać się obietnicą przyszłości. Zarazem jednak wiedziała, że potrzeba jej trzeźwości umysłu oraz wyciszenia przed czekającą ją przygodą. Choć wciąż to sobie powtarzała, nie potrafiła zapanować nad radosnym uniesieniem. Zaledwie skręciła w korytarz, na którego końcu leżały jej komna- ty, w nozdrza uderzyła ją woń kadzidła. Widocznie przed chwilą musieli tu wymiatać. Z pewnością było to zwykłe wymiatanie; od czasu do czasu wymiatali przecież wszędzie. Nagle Hezhi szeroko otwarła oczy. Drzwi do jej komnat były lekko uchylone, a przez s/parę wypływały na korytarz szare smugi wonnego dymu. W pada- jącym z komnaty świetle dostrzegła kawałek spódnicy Qey. Stała nieruchomo, czując łomot pulsu w skroniach. Delikatna materia marzeń poszła w strzępy, uprzytomniając jej jak kruchą cieszyła się nadzieją. Drżącą ręką sięgnęła do kieszeni i pogładziła figurkę, lecz pod palcami wyczuła tylko gładki, nieczuły metal. Kobieta na koniu była zimna, jej obietnica rozproszyła się wraz z ostrym aromatem kadzidła. Stała jak wmurowana dopóki Qey nie poruszyła się i w szparze nie pojawiła się jej twarz. Hezhi widziała ją tylko przez chwilę. Qey rozpoznała ją, posłała smutne, błagalne, pełne udręki spojrzenie. W głowie Hezhi rozbłysło nagle zrozumienie, jak gdyby oblicze Qey poraziło ją blaskiem silniejszym od słonecznego. Olśniona przez ową oślepiającą jasność pojęła, że już nigdy nie zobaczy swojej piastunki. Blask przerodził się w ból, w dojmujące pragnienie, by jeszcze raz znaleźć się w ramionach Qey, zjeść przygotowane przez nią śniadanie, powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Oto po raz ostatni widziała się z Qey, a Tsema nie zobaczy już nigdy. Ściskając w dłoni figurkę, zawróciła na pięcie i pobiegła, tak szybko jak nigdy dotąd. Gdzieś z tyłu rozbrzmiał wysoki, chłopięcy okrzyk kapłana. Puste korytarze rozbrzmiewały głuchym echem jej kroków. Zupełnie jak wówczas, gdy będąc małą dziewczynką, ścigała się z D'enem przez opustoszałe sale wielkiego pałacu. Dzisiaj jednak towarzyszył jej odgłos wielu uderzających szybko w posadzkę stóp. ,,D'en - pomyślała ze smutkiem -już nigdy cię nie zobaczę". Pokonała kolejno dwa ciągi schodów. Nie miała pojęcia, jak blisko są ścigający ją kapłani. Łomot krwi w uszach oraz ciężki oddech głuszyły odgłosy pogoni. Nie miało to zresztą większego znaczenia, byleby tylko znalazła się na dachu przed nimi. Zdysza- na, zapłakana, wypadła w światło popołudnia i gorączkowo wspię- ła się na górny dziedziniec, gdzie tak niedawno całowała się z Ye- nem. Wiatr zaszeleścił w krzakach bawełny, jakby uradowany z jej powrotu. "Tu może być nie dość wysoko" - pomyślała i niezwłocznie podjęła dalszą wspinaczkę po pokrytym czerwoną dachówką dachu opadającym ukośnie ku ogrodowi z wyższej części pałacu. Była już blisko szczytu, gdy w dole rozległ się ponownie czyjś głos. Odwró- ciwszy na chwilę głowę, ujrzała wyłaniającą się ze schodów parę kapłanów. Puszczając mimo uszu ich nawoływania, dotarła do kale- nicy i zaczęła nią biec. Oto miała swoją wąską ścieżkę, złudzenia przybrały realny kształt. Kalenica wiodła ponad pustym skrzydłem, a przyprawiająca o zawrót głowy droga kończyła się nie gdzie indziej, jak na dachu Wielkiej Sali. Wspiąwszy się tam, mieć będzie do chodnika pięć pięter, co powinno być wystarczającą wysokością. Na lewo i prawo od niej dachówka opadała stromo w dół, by połączyć się z dachami niższych kondygnacji. Z kalenicy miała dobry widok na to, co działo się w dole - praczka rozwieszała pranie, ogrodnik polewał rośliny w donicach, jakaś para wymieniała namiętne pocałunki. Wszystkie te drobne obrazki wydały się jej nagle niezmiernie cenne. Tak cenne i niepewne, jak jej zdruzgotana nadzieja. Jedyne co z tej nadziei jeszcze jej pozostało, to szansa ucieczki przed kapłanami i uniknięcia losu D'ena. Gdy to w pełni zrozumiała, w jej sercu dojmujący smutek ustąpił miejsca goryczy. Wspiąwszy się na dach Wielkiej Sali, pozwoliła sobie na spoj- rzenie wstecz. Kapłani pozostali daleko w tyle; nie spędzili tutaj niezliczonych godzin w zalewającym pałac jasnym świetle. Dość miała czasu, by dopiąć swego. W trakcie wspinaczki po stromej połaci potknęła się parę razy, na szczęście wiedziała, gdzie szukać uchwytów, znała rozstaw pod- trzymujących dach potężnych belek. Znalazła chwilę, by pomyśleć o Tsemie, o tym jak będzie smutny, gdy dowie się o tych wydarze- niach. Hezhi natomiast bardzo była rada, iż Tsem przebywał akurat w mieście, kiedy przyszli kapłani. W przeciwnym razie zabiłby ich bez wahania, a wówczas sam także musiałby umrzeć. Teraz już do tego nie dojdzie, a i Ghan nie będzie niepotrzebnie ryzykować swego życia oraz wolności. Sama rozwiąże swoje problemy, weźmie ciężar swego urodzenia na własne wątłe barki. Dygocąc z wysiłku, dokończyła wspinaczki, po czym pozwoliła sobie na kolejną chwilę wytchnienia. Wierzchołek kopuły pozba- wiony był pokrycia, przypominał wielkie, nieruchome oko spoglą- dające w górę znad Dziedzińca Leng. Patrząc w dół, mogła dostrzec jego źrenicę, bijącą daleko w dole fontannę. "Nie wolno mi wpaść do fontanny - pomyślała. - Nie wolno mi oddać Rzece krwi za życia". Nadal płakała, lecz teraz jej łzy były łzami przesyconej melan- cholią pociechy. Kapłani kontynuowali pościg, przy czym robili to z widoczną ociężałością. Ogarnęła wzrokiem roztaczający się doko- ła wspaniały widok - szeroko rozpostarte piaszczyste pustynie, wąski pas zielonych pól, rozległe ludzkie kłębowisko, jakim w isto- cie było Nhol. Słońce, do połowy zanurzone w Rzece, przypominało pływającą mandarynkę. Podeszła do krawędzi dachu, raz jeszcze popatrzyła na małą statuetkę. Dosiadająca konia kobieta zdawała się uśmiechać, jakby dzieliła z nią sekretną radość. Otoczył ją kolejny powiew wiatru i oczyścił jej serce, napełniając je zarazem światłem i wysokim, bezkresnym niebem. Rozpostarła ramiona szeroko, niby skrzydła, rzucając długi cień w kierunku wschodnim w skośnych promieniach wieczornego światła. IX Przyspieszenie snu Ranek przyniósł ze sobą miasto, jakie Perkar zapamiętał ze swoich snów, gąszcz budynków płonących bielą w promieniach słońca. A przecież pierwotna wizja zdążyła już przyblaknąć w jego pamięci, przyćmiona rzeczywistością pełną nieuprzejmych, poste- pujących niezrozumiale ludzi, brudnych izb oraz smrodu doków, na opisanie którego brakło mu po prostu słów. Wraz z porankiem zjawiło się poczucie ogromnego zagubienia, jako że nic miał naj- mniejszego pojęcia, co robić dalej, jak - ani nawet co - negocjo- wać w tym obcym miejscu. Do tej chwili Rzeka wskazywała mu kierunek, a tym samym cel. Teraz tego zabrakło. Niekiedy rozmyślał, co by się stało, gdyby pozostał w łodzi. Czy od razu popłynąłby wprost do miejsca wypełnienia swego zadania? A może również siedziałby przy mocnym, poplamionym, naznaczonym śladami noża stole, zastanawiając się, co powinien uczynić. Około południa uzyskał częściową odpowiedź. Ranek upłynął mu na siedzeniu za stołem niosącym obietnicę uzyskania pracy, chociaż nieustannie odczuwał pokusę, by wyjść na zewnątrz i podzi- wiać ogrom Nhol. Kilku innych gości przebywających w Kobiecie Krabie najwyraźniej także szukało pracy. Trzech mężczyzn o odpy- chającym wyglądzie, ciemnoskórych, pokrytych bliznami, rozma- wiało przyciszonym głosem w języku, którego nie rozumiał. Każdy z nich, tak jak Perkar. trzymał broń w widocznym miejscu. Oprócz nich w oberży przebywał jeszcze mężczyzna o wyglądzie łasicy i od niechcenia dłubał nożem w stole. Nikt z tej czwórki nie palił się do rozmowy, więc Perkar trzymał się na uboczu, patrzył i czekał. Przed południem do oberży zawitała czwórka nowych gości. Trzej z nich ubrani byli w zwyczajne kilty, natomiast czwarty - młody chudzielec - nosił uwalane smołą spodnie. Wyglądało na to, iż spodnie należały w Nhol do rzadkości; te były pierwszymi, jakie Perkar oglądał. Żaden z czwórki przybyłych nie miał na widoku broni, doszedł więc do wniosku, że przyszli do Kobiety Kraba, żeby się napić, nie zaś poszukiwać zajęcia. Siedli przy pobliskim stole, po czym zamówili piwo. Od niechce- nia zaczął przysłuchiwać się ich rozmowie, skupiającej się przede wszystkim na kimś o imieniu Jaszczurka, zapewne ich przełożonym. Cała czwórka zdawała się za Jaszczurką nie przepadać. Ponieważ Perkar Jaszczurki nie znał, jego zainteresowanie rozmową wyraźnie osłabło, zaś jego myśli powędrowały w ślad za spojrzeniem na ulicę, ku mijającym oberżę przechodniom. Trwało to dopóki jeden z rozmawiających nie wspomniał o jego łodzi, a wówczas Pcrkar ponownie skupił uwagę na sąsiednim stole. - To najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem - powiedział chłopak w spodniach. - Widział to zresztą cały tłum. - To sprawa prądów - stwierdził starszy mężczyzna z rzadką brodą. - Niekiedy potrafią obierać przedziwne kierunki. - Ta łódź płynęła dokładnie pod prąd, bez żagla, bez wioseł i do tego była zupełnie pusta. - No i? - dopytywał się brodacz. - No i to wszystko. Popłynęła prosto do Kanału Węgorza, choć na ster napierało sześciu ludzi. - To sztuczka kapłanów - stwierdził jeden ze słuchaczy, a pozostali przyjęli jego słowa potakującym pomrukiem. Tego było Perkarowi już za wiele. Wstał od stołu i podszedł do rozmawiających, ci zaś czujnie odpowiedzieli na jego powitanie, jakby w obawie, że może od nich czegoś chcieć. - Przepraszam - zaczął uprzejmie. - Jestem Perkar z klanu Kar Barku. Niechcący usłyszałem, jak mówicie o łodzi, która płynę- ła, choć nikogo nie było na jej pokładzie. - To prawda - zapewnił chudzielec tonem usprawiedliwienia. - To najprawdziwsza prawda. - Co się z nią stało? Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Ostatnie co widziałem, to dwójka kapłanów, którzy przyszli ze świątyni ze swymi miotłami, tymi służącymi do spalania. Perkarowi nic to nie mówiło. - A gdzie może być teraz? - Mogłaby już płynąć po głębinach niebieskiego morza - burkliwie odrzekł mężczyzna z brodą. - Ale nic z tego. Zawróciła w druga stronę, tam gdzie kanał wpływa do pałacu. - Chciałbym ją zobaczyć. - To miło z twojej strony - orzekł brodacz, co pozostali skwitowali śmiechem. Zdecydowany nie tracić panowania nad sobą, Perkar jedynie *' skinął głową. - Dzięki - powiedział. Z pewnością na ulicy dowie się, gdzie znaleźć Kanał Węgorza. - Od razu po wyjściu ruszaj w lewo i trzymaj się Ulicy Wid- mowej Ryby - rzucił chłopak w spodniach. - Ona zaprowadzi cię do Kanału Węgorza. Idąc jego brzegiem, z pewnością wypatrzysz łódź, jeśli tylko kapłanom nie udało się niczego zmienić. - Dziękuję bardzo - powiedział Perkar i ruszył do drzwi. Na zewnątrz przystanął na chwilę, rzucił okiem na oddalone o parę ulic doki i skręcił w lewo. Potem obejrzał się za siebie, żeby zapamiętać wygląd okolicy w pobliżu Kobiety Kraba i uniósł brwi w najwyż- szym zdumieniu, gdyż ujrzał jak do oberży wchodzi największy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widział. Mierzył dobrze ponad siedem stóp, a jego masywne, mocno umięśnione ciało spoczywało na względnie krótkich, kabłąkowatych nogach. Rzut oka na twarz olbrzyma wzbudziła w Perkarze wspomnienie Ngangaty. Grube brwi, skośnie nachylone czoło. Pokręciwszy z niedowierzaniem głową, ruszył na poszukiwanie łodzi. Odnalezienie Kalhału Węgorza nie nastręczyło większych trud- ności, podobnie jak marszjego brzegiem w kierunku pałacu, chociaż wędrówka okazała się długa. Łódź Boga Kruka dostrzegł w odległo- ści najwyżej stu kroków od podstawy muru. Zupełnie pusta, spokoj- nie unosiła się na wodzie. Zastanawiał się przez chwilę, co mogło spotkać martwego mężczyznę, którego zostawił na dnie, szybko jednak uznał, że lepiej tej kwestii nie roztrząsać. Całą łódź przykry- wały jakieś wstążki, zaś na pobliskim brzegu kanału tliły się cztery bryłki kadzidła. Kadzideł doglądał młody mężczyzna, który co jakiś czas z ponurą miną zerkał ku łodzi. Perkar uniósł dłoń w geście pozdrowienia. - Dzień dobry - powiedział, nie wiedząc, jak życzyć Piraku w języku Nhol. Mężczyzna odpowiedział mu skinieniem głowy. - Pilnujesz łodzi? - Tak - padła krótka odpowiedź. Perkara ogarnęło zdumienie. Mężczyzna był młodszy, niż wy- glądał na pierwszy rzut oka; właściwie był jeszcze chłopcem. - Dlaczego? - Płynęła o własnych siłach - wyjaśnił chłopak. - Albo jest to dar Rzeki dla kapłanów albo jakiś demon. Jeszcze nie jesteśmy tego pewni. - Może łódź ta zasiedlona jest przez, jakiegoś boga - rzekł Perkar, wsparłszy plecy o ścianę pobliskiego budynku. Miał nadzie- ję, ze słowa te nie były obraźliwe. - Barbarzyńco - wykrzyknął chłopak / wyraźnym niesma- kiem. - Rzekajest jedynym bogiem. - Tam, skąd pochodzę, bogów jest wielu - odparł rezolutnie. - Chodzi ci o demony, może duchy, ale na pewno nie o bogów. Wzruszył ramionami, mając w pamięci Balati, Łowczynię, Ka- raka. Bez wątpienia, oni nie byli duchami. - Czy jesteś szamanem? - spytał z nadzieją, iż użył właści- wego słowa. - Masz na myśli czarownika? Prawdziwy z ciebie barbarzyńca. Jestem kapłanem Rzeki. - Kapłanem. - Perkar znał oczywiście to słowo - ghun - lecz jego znaczenie nie było mu do końca jasne? - A kim właściwie jest kapłan? Chłopak popatrzył na niego z jeszcze większą pogardą, choć trudno było uwierzyć, że coś takiego w ogóle jest możliwe, po czym, wolno cedząc słowa, rzekł: - Kapłani... służą... Rzece. - Znam wasz język - odparł Perkar, powściągając gniew. - Nie znam natomiast waszych obyczajów. - Dlaczego, cudzoziemcze, te sprawy w ogóle cię interesują? - Jestem z natury ciekawy. Kapłan skinął głową. - W takim razie ci powiem. Wsłuchaj się w odgłos Płyną- cc| Wody. Dawno temu lud nasz mieszkał na wielkiej pustyni. Ży- liśmy w nędzy, a zewsząd otaczały nas potwory. Córka jednego z naszych prymitywnych wodzów miała dziecko z Rzeką i to ono uwolniło nas od demonów, przywiodło tutaj, nad Rzekę, i dało początek miastu Nhol. - Moje plemię też ma dzieci z bogami - wtrącił Perkar. Twarz chłopaka ponownie okryła się rumieńcem. - Jeśli nadal będziesz bluźnić, nie powiem nic więcej. - Przepraszam, więcej nie będę - zapewnił Perkar. - Mów dalej. - Chakunge - Syn z Wody - był pierwszym Z Wody Zro- dzonym, pierwszym z naszym królów. To w ich żyłach krew Rzeki płynie najmocniej. - A wy, kapłani? Też jesteście Z Wody Zrodzonymi? Krewny- mi Chakunge? - Nie - odrzekł chłopak. - To już inna historia. Bo widzisz. Z Wody Zrodzeni są częścią Rzeki, więc nie mogą jej służyć ani oddawać czci. Przekazują nam jej wolę, dzierżą jej potęgę. Lecz do tych spośród nas, którzy jej służą, Rzeka posłała innego człowieka - obcego. Człowiek ów zwany był Ghun Zhweng, Hebanowy Kapłan. To on nauczył nas jak czcić Rzekę, zbudował Wielką Wodną Świątynię, ustalił sposób przepływu wody w pałacu. Rzeka dała nam swoją krew, a tym samym władców, ale to właśnie Ghun Zhweng przyniósł nam cywilizację. Dał nam nasze zwyczaje, miotły na duchy, znajomość pisma. Perkar pokiwał głową. - Rozumiem. Kapłani służą Rzece, Z Wody Zrodzeni są Rzeką. A zatem wy, kapłani, służycie Z Wody Zrodzonym? - Tak, oczywiście - odparł chłopak, lecz Perkar wyczuł w jego głosie cień wahania - choć czasami bardziej służymy samej Rzece. Perkar zrobił przesadnie zafrasowaną minę. - Chodzi mi o to ...- kapłan ściągnął brwi i utkwił spojrzenie we własnych dłoniach. - Tylko nie pojmij mnie źle. Z Wody Zrodzeni są dziećmi Rzeki, toteż oddajemy im cześć, a zwłaszcza Chakunge, cesarzowi - oby żył tysiąc lat. Ale są również inni, którzy nie mają w sobie tyle świętej krwi, w których Rzeka jest obecna w mniejszym stopniu. Powoduje nimi będąca zarazem ich pr/eklcństwem ludzka część, co my, jako kapłani, dobrze pojmuje- my. Ponadto jesteśmy bliżej ludu - pośredniczymy między Z Wody Zrodzonymi, a ludźmi, których oglądasz na ulicy. Perkar pomyślał, iż w tej chaotycznej odpowiedzi kryła się wskazówka, iż kapłani nie zawsze naginali się do woli Z Wody Zrodzonych, jednak nie był tego do końca pewien. Nie miał nato- miast żadnych wątpliwości co do tego, że kapłani służyli samemu Odmieńcowi, choć nie byli z nim spokrewnieni. Ci, którzy mieli w sobie krew Odmieńca, władali miastem. Dziewczyna, której szukał, też była częścią Rzeki. Kto był jej wrogiem? Dlaczego ona go przywołała? - Czy Z Wody Zrodzeni mają jakichś wrogów? - spytał Perkar. Pytanie zdumiało młodego kapłana. - O co ci chodzi? Może podobnych ci barbarzyńców. Obcych tyranów pragnących zdobyć nasze miasto. Wrogowie Z Wody Zro- dzonych są wrogami nas wszystkich. - Czyli, że w samym mieście nikt im nie zagraża? Jacyś ban- dyci albo zdrajcy? Kapłan pokręcił głową. - Na pewno nie. Perkar uznał, że na razie ma nad czym rozmyślać. Co prawda chłopak nabrał jakby nieco chęci do rozmowy, ale nie stał się przez to ani trochę uprzejmiejszy. - Od jak dawna jesteś kapłanem? - zapytał Perkar. - Odbyłem inicjację przed trzema laty i zdobyłem trzeci ścieg - słowa te wypowiedział z nieskrywaną dumą. Perkar pokiwał głową. -- Wiele osiągnąłeś, jak na tak młody wiek. Gratuluję. Chłopak, podobnie jak wszyscy w Nhol, miał ciemną skórę, jednak teraz przybrała ona niezwykły odcień purpury. - Mam dwadzieścia dwa lata - burknął. - Ale... twój głos - Perkar urwał w środku zdania. Kapłan wyglądał tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć. - Wybaczam ci, bo jesteś barbarzyńcą - rzekł w końcu wzbu- rzonym głosem jedenastolatka. - Kapłani Rzeki mają... usunięte pewne części ciała. Perkar patrzył na niego z rosnącym przerażeniem, w miarę, jak jego świadomość w pełni ogarniała sens tych słów. - Ty... - urwał, przemilczając słowo "eunuchu", gdyż nie miał ochoty wdawać się w pojedynek. Dlatego też w końcu zdecy- dował się na uprzejme: - Aha. Kapłan przypatrywał mu się jeszcze przez chwilę, poprawiając szaty. - Czy pozwolisz - spytał Perkar niepewnym głosem - że- bym przez chwilę popatrzył na łódź? - Z jakiego powodu? - Chcę przekonać się, czy znowu nie popłynie. To byłoby ciekawe. Kapłan chrząknął z niecierpliwością. - Rób co chcesz. Patrząc, nie naruszasz żadnego prawa. Muszę cię jednak przestrzec, byś nie podchodził do łodzi, gdyż jest ona własnością kapłanów. - Tylko popatrzę - zapewnił Perkar, po czym siadł pod ścianą. Nie miał pewności dlaczego to uczynił ani przekonania, że postąpił słusznie. Rozsądek podpowiadał, iż łódź powinna dopłynąć w miej- sce, do którego chciała zaprowadzić go Rzeka. W takim przypadku trafił nareszcie do celu. Oczywiście, mógł się spóźnić albo też, po- zbawiona pasażera łódź błądziła bez celu po Rzece. Mimo wszystko, ogromny pałac wznosił się o rzut kamieniem od niego, a kanał niknął w czarnej dziurze przegrodzonej żelazną kratą. Podejrzewał, że woda płynęła dalej, w głąb królewskiej siedziby. Być może, obec- ność łodzi w tym miejscu oznaczała, iż powinien wejść do pałacu. Obrzuciwszy mury bacznym spojrzeniem, Perkar stwierdził, że wdarcie się na nie siłą zupełnie nie wchodziło w rachubę, podobnie jak i uniknięcie gęsto rozstawionych straży. Zatem nie powinien być tutaj, tylko nadal siedzieć w Kobiecie Krabie i czekać aż jakiś szlachcic zechce skorzystać z jego miecza. Chyba tylko w ten sposób ma szansę wkroczyć do tak potężnej twierdzy. A kiedy już będzie w środku, kiedy odnajdzie tamtą dziewczynę, co wtedy? Była dziec- kiem Rzeki lub przynajmniej nosiła w sobie jej krew. Była w tym mieście. Czego mogła chcieć od niego - "barbarzyńcy" z kraju oddalonego o tysiąc mil? I wreszcie rzecz najważniejsza, kiedy już ją znajdzie, to będzie zmuszony ją zabić, czy może ratować? Naszła go przelotna wątpliwość, czy zdoła uśmiercić małą dziewczynkę, lecz natychmiast doznał porażającego swą gwałtownością napadu złości. "Tak - odpowiedział sobie w myślach, wspomniawszy ducha swego króla i puste oczodoły Eruki. - Tak, mogę zabić każdego, jeśli tylko pokrzyżuje to zamiary Rzeki". Rozważał te wątpliwości chyba po raz trzeci, gdy w głębi ulicy odezwał się czyjś mocny, głęboki głos. - To musi być on - powiedział głos. Ku swemu zdumieniu Perkar ujrzał olbrzyma - albo człowieka podobnej postuTy - szybkim krokiem zmierzającego w jego stronę. U boku olbrzyma dreptał mały, zasuszony człowieczek w ciemnogranatowych sza- tach. Wydało mu się, że podobny strój widział już w Kobiecie Krabie, a więc ci dwaj podążali za nim rozmyślnie. Dźwignął się na nogi, z dłonią wspartą o rękojeść Harki. Perkar stwierdził, iż niski mężczyzna jest zupełnie łysy, choć na głowie miał zawój z jakiejś tkaniny. To właśnie on, a nie olbrzym odezwał się pierwszy, gdy podeszli bliżej. - Szare oczy, jasne włosy, blada cera - wymamrotał. - Proszę, proszę. Olbrzym potrząsnął masywną głową, po czym rozdzielił wargi, odsłaniając grube jak palec zębiska. - W dokach jest wielu obcych. To tylko zwyczajny przypadek. - Niechaj rozstrzygnie to Hezhi -- powiedział człowiek w gra- natowej szacie. -Czy coś stracimy, jeśli to nie ten? - Być może stracimy wszystko. Cudzoziemcy to złodzieje i zabójcy. Perkar uznał, iż dyskusja o jego osobie trwajuż dostatecznie długo. - O czym wy dwaj mówicie? - zapytał. Staruszek wyglądał na nieco zaskoczonego. - Jak na kogoś, kto przybywa z odległych pastwisk, mówisz zupełnie znośnie. Słysząc te słowa, Perkar zrezygnował z ciętej riposty. - Czyżbyś znał mój lud? - Tylko ze słyszenia. Przeczytałem parę tych waszych... - Zmarszczył czoło. - Higaral? Perkar zamrugał ze zdumienia. - Ekaral - poprawił. - Pieśni. - Tak. W czasach Drugiej Dynastii pewien oficer pożeglował w górę Rzeki i mieszkał jakiś czas z twym ludem. Spisał wówczas kilka Ekaral, sądząc zapewne, iż mogą one kogoś zaciekawić. Olbrzym warknął, a napotkawszy ostre, karcące spojrzenie sta- ruszka, zrobił zmieszaną minę. Staruszek tymczasem pokiwał głową, jak gdyby zgadzając się z tym, co chciał przekazać olbrzym. - Możemy pomówić o tym później. Tsem przypomina mi, że nie mamy teraz czasu na dyskusje o poezji. Mężczyźni z Kobiety Kraba powiedzieli nam, że być może cię tu zastaniemy. Pragnę skorzystać z twych usług. Perkar skinął głową. - Tedy jesteś mym przeznaczeniem. W końcu mnie znalazłeś. Czy przypadkiem nie znasz dziewczynki, mniej więcej dwunastolet- niej, o czarnych oczach i spiczastym podbródku? Olbrzym szeroko otwarł usta, natomiast staruszek posłał ukrad- kowe spojrzenie w stronę pilnującego łodzi kapłana. - Nie tutaj - rzucił szeptem. - Porozmawiamy o tym w in- nym miejscu. - Pokazał gestem, by Perkar szedł za nim. Olbrzym także machnął ręką, tyle że z większym zdecydowaniem. Perkar wydął wargi, lecz nie wahał się ani chwili. Przecież po to tutaj przybył. - Dużo by trzeba tłumaczyć - rzekł staruszek, gdy ponownie znaleźli się w dokach. - Ja również mam do ciebie mnóstwo pytań, ale czas nagli. Dlatego od razu przejdę do najważniejszych. - Jestem Perkar Kar Barku - przedstawił się Perkar. - Tak, tak - staruszek pokiwał głową. - Ja jestem Ghan, a ten pół-olbrzym ma na imię Tsem. - Ghun, Tsem - powtórzył. - Ghan - ostro poprawił go staruszek - nie Ghun. "Nauczyciel, nie kapłan. A imię olbrzyma oznacza żelazo". - Ghan - rzekł Perkar tonem usprawiedliwienia. Zapamiętał jednak, że staruszek najwyraźniej nie przepadał za kapłanami. - Wspomniałeś pewną dziewczynkę - napastliwie ciągnął Ghan. - Co ci o niej wiadomo? Perkar zastanawiał się przez chwilę, w końcu uznał, że najlepiej zrobi, wyjawiając przynajmniej część prawdy. - Niewiele. Śnię o niej od wielu miesięcy. To wszystko. - Od tak dawna przebywasz w Nhol? Perkar ponuro pokręcił głową. - Nie, dopiero co przybyłem. - Dlaczego to uczyniłeś? - Nie miałem wielkiego wyboru. Przywiodła mnie tutaj Rzeka, ale to długa historia, Ekar. Ponieważ, jak mówisz, nie mamy czasu, przedstawię rzecz jak najkrócej. Rzeka porwała moją łódź i zaciąg- nęła tutaj. Ghan uniósł dłoń. - Czy odczuwasz z tego powodu rozgoryczenie? Czy tego żałujesz? Uśmiechnął się kwaśno i skłamał, przy czym było to kłamstwo osnute na prawdzie. - Tak. Myślę, że ta dziewczyna mnie wezwała, tak jak szaman przyzywa sobie podobnych albo człowiek psa, więc oto jestem. Miałem dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić. Udało się jej przywołać mnie - w odróżnieniu od innych osób - tylko z powodu uczynków, które popełniłem. Uczynki owe wymagają, żebym... się odmienił. Powziąłem postanowienie, iż zakończenie tej części mego losu - odpowiedź na wezwanie dziewczyny - stanowi pierwszy krok na drodze mej pokuty. - Może to zarazem być krok ostatni - przestrzegł go Ghan. - To, o co cię poproszę, jest bardzo niebezpieczne. - Tego sam się domyślam - odrzekł Perkar. - Mówiłeś, że znasz nasze pieśni. Czy znane jest ci również słowo "Pirak"? Ghan pokręcił głową. - Czytałem o tym dawno temu, a pamięć bywa zawodna. - Piraku oznacza wiele rzeczy. Bogactwo, honor, chwałę. O- znacza robienie tego, co zrobione być musi, nawet jeżeli jedyną za to nagrodą jest śmierć. Dla niego mój lud żyje i umiera. Przygryzający wargi olbrzym wyrzucił nagle z siebie potok słów. - To jest niedorzeczne. Nie możemy mu ufać, panie. - Jeżeli to jest ten człowiek, o którym śniła Hezhi, nie mamy żadnego wyboru - wymamrotał Ghan. - On może być nam po- mocny. - Myślę, że jestem tym człowiekiem - wtrącił Perkar - choć nie mam pojęcia, jakie zadanie miałbym wypełnić. - Ze swej strony również przedstawię wszystko jak najprościej - obiecał Ghan. - Żywię przeświadczenie, że dziewczyna z twoich snów to Hezhi Yehd Cha'dune, córka cesarza Nhol. Myślę, iż tak jak mówisz, wezwała cię tutaj, abyś dopomógł jej uciec z miasta. Perkar wodził wzrokiem od Ghana do Tsema. - Dlaczego księżniczka musi uciekać z własnego miasta? Ghan potrząsnął głową. - To skomplikowana sprawa, do tego żaden z nas nie może o tym mówić. Hezhi wytłumaczy ci to później, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Pamiętaj tylko, że ona musi uciec dzisiaj. Obawiam się, iż musisz podjąć decyzję wyłącznie w oparciu o to, co już usłyszałeś. - Zupełnie nie znam tego miasta. Jaki mogę wam przynieść pożytek? Ghan wskazał na Harkę. - A to widzisz? - No tak - rzekł Perkar. - Mogę posłużyć się Harką. - Harką? - Tak zwie się zamieszkujący w mym mieczu bóg. Ghan uniósł wysoko brwi, lecz w odróżnieniu od kapłana nie próbował podważać istnienia bogów. - Być może, istotnie chodzi o miecz. Szczerze mówiąc, ja także tego nie wiem. Ale Hezhi śni o tobie, więc jestem pewien, iż tkwi w tym jakiś cel. - Jego twarz przybrała zamyślony wyraz, w końcu wydał z siebie pełne znużenia westchnienie. - Gdybym tylko to wiedział. - Widzę ją, jak wyłania się z Rzeki - wyszeptał Perkar, przymknąwszy oczy. - Rzeką płynie krew i ja też tam jestem. Rzeka próbuje mnie połknąć, ale także ofiarowuje mnie tej dziewczynie. Ona płacze, a jej łzy również są krwawe. Ona chce, żebym jej pomógł. Otworzył oczy, pozwalając by słońce rozproszyło cień zapamię- tanej wizji. Ghan i Tsem przypatrywali się mu w skupieniu. Tsem miał przymrużone oczy, Ghan kiwał głową. - Nie widzę innego wyboru - powiedział wreszcie. - Wszyst- ko to dzieje się za sprawą jej krwi, Tsem. Jeśli jej nie wierzymy, nie możemy jej ocalić. Tsem gotów był protestować, lecz po chwili jego toporne rysy przybrały wyraz spokoju. - Jesteś ode mnie mądrzejszy - rzekł w końcu. - Nie byłbym tego taki pewien - odparł Ghan. - Za to jestem lepiej wykształcony. Jego oblicze stwardniało pod wpływem powziętej decyzji. - Perkarze z klanu Barku, zaufamy ci. Dopomożemy ci zdobyć to twoje... perku? - Piraku - poprawił Perkar. - Chcę wam jeszcze zadać jedno pytanie. - Pytaj, byle szybko. - Kim są wrogowie tej dziewczyny? Czy jednym z nich jest sama Rzeka? Ghan z olbrzymem wpatrywali się w niego przez dłuższą chwilę, aż w końcu staruszek niemal niedostrzegalnie skinął głową. Perkar uśmiechnął się nieznacznie. - Mówiono mi, żebym nie ufał nikomu w Nhol. Ja jednak postąpię tak, jak tego ode mnie wymaga los. Może wtedy moje życie ponownie stanie się moją własnością. - Może - powiedział Ghan. Z powrotem skierowali kroki w stronę doków. Ghan powiódł ich labiryntem nabrzeży do niewielkiego, jednomasztowego okrętu, a kiedy zawołał, nad burtą pojawiła się głowa mężczyzny, którego twarz miała w sobie coś z drapieżnego wyglądu łasicy. - Ghan - powiedział miłym, niskim głosem, który zupełnie nie pasował do oblicza. - Wszystko zgodnie z umową -- odrzekł Ghan, po czym zwrócił się doTscma. -To jest mój kuzyn. Możesz mówić mu Zeq'. Zeq' zabierze ciebie i księżniczkę w dół Rzeki, do siedziby mego klanu. Przygotowałem list dla rodziny, zawierający tyleż prawd, co i kłamstw. Oni by nam nie pomogli, gdyby znali całą prawdę. Poproś Hezhi, żeby zapoznała cię z jego treścią i dzięki temu to, co powiesz pozostawać będzie w zgodzie z napisaną przeze mnie historią. Mój klan dopomoże wam wówczas w odbyciu lądowej podróży do Lhe. Napisałem jeszcze jeden list do pracującego tam archiwariusza, z którym od czasu do czasu wymieniam korespondencję. Wiem, że możemy liczyć na jego pomoc. W Lhe Hezhi będzie bezpieczna, ty też. - Sam go mogę przeczytać - zagrzmiał Tsem. Ghan przyjął jego słowa z mniejszym zdumieniem niż można by się było tego spodziewać. - A to jest Perkar, cudzoziemiec - rzekł, wskazując z kolei Perkara, chociaż podejrzliwy wzrok kuzyna dobitnie świadczył, że tyle zdołał już odgadnąć bez wyjaśnień.-Zapłacę również za niego. Jego miecz może okazać się przydatny na wypadek kłopotów. Zeq' skinął Perkarowi głową, choć z jego twarzy nie zniknął wyraz powątpiewania. - A co z tobą, panie Ghan? - spytał Tsem. - Sprawy źle się dla ciebie ułożą, jeżeli twój udział w tym spisku zostanie odkryty. Ghan wzruszył wątłymi ramionami. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mój udział nigdy nie wyjdzie na jaw. - Chyba, że przesłuchają cię kapłani. Dobrze wiesz, że mogą cię zmusić do mówienia. - Wiem. - A wtedy dowiedzą się też, dokąd uciekła Hezhi. - Nie - zapewnił Ghan - ponieważ kapłani nigdy mnie nie przesłuchają. Możesz mi zaufać. Tsem przypatrywał się mu w zamyśleniu. - Bez ciebie moja pani nie ma żadnych szans, więc ci zaufam. - Potem zwrócił kanciastą twarz ku Perkarowi. - Wiedz - powiedział miękko - że Hezhi to najcenniejsza spośród wszystkich żywych istot. Jeśli z twego powodu spotka ją krzywda, nic nie powstrzyma mnie przed skręceniem ci karku. Ani ten miecz ani sto innych. Rozumiesz? - Rozumiem - odrzekł Perkar, wpatrując się prosto w oczy olbrzyma. Bez wątpienia ci dwaj kochali tamtą dziewczynę, gotowi byli oddać za nią życie. Czy Perkar był zdolny do podobnych poświęceń dla całkiem obcej osoby, której nawet nigdy nie spotkał? Olbrzym nie bardzo w to wierzył, widać to było na pierwszy rzut oka. I, oczywiście, miał rację. Sprawy wcale nie układały się tak prosto, jak na to liczył. Być może, uzyska pewność, kiedy zobaczy się z tamtą dziewczyną. A póki co, jak mógł wzbudzić zaufanie olbrzyma bez uciekania się do kłamstwa? Nie chciał bowiem okła- mywać tego dziwnego, potężnego mężczyzny, tak bardzo podobne- go do Ngangaty. - Nigdy nie spotkałem twojej księżniczki - powiedział miękko. - Ale wielu dobrych ludzi - moich przyjaciół - umarło z mojego powodu. Nigdy tego nie odpokutuję, przyja- cielu. Nie darzę tej Rzeki miłością. Rani ona kogoś, kogo kocham, mnie zaś odarła z życia. Tymczasem ty dajesz mi do zrozumienia, że ta twoja Hezhi z jakiegoś powodu zwróciła Rzekę przeciw sobie. Myślę, że ona zamierza ją okraść. Kiedyś poprzysiągłem zabić Odmieńca, boga Rzeki, olbrzymie. Było to głupie, doprowadziło do wszystkich tych śmierci, o których ci wspomniałem. Ale jeśli ona i ja zdołamy coś mu ukraść - chociażby jej życie - mieć będę przynajmniej świadomość, że wywarłem na nim pomstę. Pra- gnąłem umrzeć dla mniej szlachetnych powodów niż ratowanie życia księżniczce. "Lub zabicie takowej w razie potrzeby" - dodał w duchu, co niespodziewanie wzbudziło w nim silne poczucie winy. Jeżeli jednak ci dwaj mężczyźni mówili prawdę - jeżeli ratując dziewczynę, mieszał szyki Rzece - wówczas dotrzyma słowa. Odpowie kłam- stwem jedynie wówczas, gdy okaże się, że został okłamany. Tsem słuchał go uważnie z na wpół przymkniętymi powiekami. - Jaja kocham - powiedział wreszcie. - Pamiętaj o tym na równi ze swymi pięknymi słowami. Ghan ujął Tsema pod ramię. - Tsem, już czas. Wracaj do pałacu i przyprowadź ją tutaj. Przebierz ją w ten strój szkutnika, o którym opowiadałeś, obetnij jej włosy. Przyprowadź ją do łodzi, a Zeq' zrobi resztę. - A co ze mną? - zapytał Perkar. - Nie wiem, po co ona cię tu sprowadziła - odparł Ghan - jeśli rzeczywiście to jej dzieło. Może się okazać, że to Rzeka cię posłała na żądanie kapłanów Cesarstwa. Osobiście jednak w to wątpię, gdyż działanie w tak zawiły sposób nie leży w ich zwyczaju. Twoja obecność jest czymś tak niezwykłym, że aż trudno uznać ją za podstęp. Jeśli zaś idzie o to, co powinieneś robić, mniemam, iż dowiemy się w najbliższym czasie. A póki co, zabij każdego, kto próbowałby przeszkodzić wam w ucieczce. W chwilę później Ghan z Tsemem ruszyli w stronę miasta. Tsem na odchodnym posłał Perkarowi ponure spojrzenie. - No cóż - rzekł Perkar, dotykając Harki. - Zabijanie. Przy- najmniej do tego jesteśmy zdolni, prawda? - Dopóki nie zapomnisz, że pewnych istot nawet my zabić nie możemy. W bramie Tsem rozstał się z Ghanem. Zważywszy na późną porę dnia, Hezhi przebywała już zapewne w swoich komnatach, toteż Tsem skierował swe kroki wprost do mieszkalnego skrzydła pałacu. Kiedy usłyszał płacz Qey, od razu wiedział, że coś jest nie w porządku. Zdjęty nagłym niepokojem, wpadł na dziedziniec, gdzie ujrzał Qey w towarzystwie dwóch kapłanów. - Co się stało? - spytał gniewnie, zupełnie niepomny, że może spotkać go kara za brak uprzejmości względem kapłanów. - Twoja podopieczna uciekła - oznajmił jeden z nich. - A gdzie ty byłeś? - Uciekła? Dokąd? - Choć pytał, to przecież wiedział i wiedza ta sprawiła, że serce zamarło mu w piersi. - Nie wiem - niecierpliwie rzucił kapłan. - Poszło za nią dwóch kapłanów, ale jeszcze nie wrócili. Tsem skinął głową, słysząc jak w uszach dudni mu krew. Pierw- szy kapłan nie zdążył nawet krzyknąć. Pięść Tsema ugodziła go w skroń z mocą i skutkiem kowalskiego młota. Drugi wydał z siebie przerażony pisk, zanim olbrzym dźwignął go w górę i niby kurcza- kowi ukręcił głowę. Potem, nie bacząc na rozhisteryzowaną Qey, pobiegł z największą szybkością, jaką zdołały osiągnąć jego wielkie stopy. X Dar zabijania Stojąca na krawędzi Hezhi usłyszała nieoczekiwanie, jak ktoś wykrzykuje jej imię. Nie był to wysoki, czysty głos kapłana, tylko basowy ryk Tsema. Odetchnąwszy z ulgą, cofnęła się znad odchłani i zerknęła za siebie, żeby ocenić sytuację. Połacią dachu pędził w jej stronę Tsem. Na jej oczach dopadł stojącego bliżej kapłana i złapał go za włosy. Kapłan zawył, a w na- stępnej chwili padł z ukręconą głową. Drugi, spojrzawszy za siebie, rozdarł się wniebogłosy i krzyczał rozpaczliwie, dopóki Tsem nie wziął go w swoje ręce. Hezhi zamknęła oczy, a gdy otwarła je ponownie, nieruchome ciało kapłana zwisało z krawędzi sąsiednie- go dachu. - Hezhi - ryczał Tsem. Dygocząc z napięcia, czas jakiś patrzyła jak podchodzi bliżej, po czym wspięła się nieco wyżej, usiadła i zjechała wprost w jego mocarne ramiona. - Czy oni zrobili ci krzywdę, księżniczko? - zapytał łagodnie. - Nie, Tsem. Nawet mnie nie dotknęli. Umknęłam im. W drodze powrotnej starała się nie patrzeć na martwych kapła- nów i ich wybałuszone, jakby zdziwione oczy. Całą uwagę skupiła na słowach Tsema, choć nie było to łatwe, gdyż w jej głowie niepodzielnie panowały ulga oraz zamęt. - Ghan przygotował ucieczkę z miasta. Wszystko jest zaplano- wane, więc nie musisz się niczym martwić. - W komnacie są pewnie jeszcze jacyś kapłani... - Już nie - warknął Tsem. - Co najwyżej ich duchy. - Och, Tsem, nie powinieneś tego robić. Jeśli oni teraz cię złapią... - Nie złapią, a jeśli nawet, to bardzo będą tego żałować. Chodź- my już. Zeszli na dziedziniec zarośnięty znajomymi krzewami baweł- ny i tam nogi odmówiły Hezhi posłuszeństwa. Tsem uchronił ją przed upadkiem, po czym chwycił w ramiona i poniósł schodami w dół. Komnata przedstawiała koszmarny widok. Zawodząca Qey i dwa trupy kapłanów - jeden z sączącą się z ust stróżką krwi i drugi z zupełnie zmiażdżoną twarzą. W powietrzu wciąż wisiała mocna woń kadzidła. - Qey! Qey! - krzyczał Tsem, potrząsając równocześnie ra- mionami kobiety. - Obetnij jej włosy! Ostrzyż ją! Służąca, której gwałtowne kołysanie omal nie pozbawiło zmy- słów, popatrzyła na nich nieprzytomnie. - A tak, tak, włosy... - wymamrotała. - Arr! -jęknął Tsem i popędził do sypialni. - Gdzie scho- wałaś robocze ubranie? To, które ci przyniosłem? - Pod materacem - odkrzyknęła Hezhi, nie odrywając wzroku od roztrzęsionej Qey. - Qey - wyszeptała. Qey spojrzała nieco przytomniej i wyciągnęła ramiona. Hezhi podbiegła do niej, wtuliła głowę w pierś piastunki. - Obetnij jej włosy - niespodziewanie mruknęła Qey. Deli- katnie odsunęła Hezhi, po czym sięgnęła do torby z przyborami krawieckimi. Po chwili w jej dłoni zabłysły nożyce. - Odwróć się, maleńka-poprosiła szeptem. Hezhi usłuchała i natychmiast poczu- ła na szyi zimny dotyk metalu. Szybkim krokiem nadszedł Tsem z ubraniem. Mimo że opłukała je z błota po wyprawie w podziemia, plamy ze smoły pozostały. - Nałóż to. - Dokąd ją zabierasz? - załkała Qey. - Dokąd zabierasz moją małą Hezhi? - W bezpieczne miejsce - pospiesznie zapewnił Tsem. - Nie możesz nic wiedzieć, nic, bo inaczej oni cię zamęczą, żeby tylko to z ciebie wydobyć. Rozumiesz? - Chodź z nami, Qey - rzuciła błagalnie Hezhi. - Ona może z nami iść, prawda, Tsem? - Może - odparł olbrzym bez przekonania. Qey przyglądała się im przez chwilę, po czym lekko pokręciła głową. - Nie, maleńka, nie mogę. - Dlaczego? - Po prostu nie mogę. Tylko bym wam zawadzała, nie wiedzia- ła, co robić. - Opiekowałabyś się mną, tak jak zawsze - nalegała Hezhi. - Nie. - Qey cofnęła się o kilka kroków, wciąż kręcąc głową. - Nie, zlituj się, Hezhi, nie proś mnie o to. Stanowczość w głosie piastunki ostatecznie ją przekonała. Zre- zygnowała więc z dalszych nalegań, szybko ściągnęła suknię i za- stąpiła ją luźnymi spodniami oraz chałatem. - Już wystarczy - nerwowo mruknął Tsem. - Idziemy. - Qey... - zaczęła Hezhi, ale stara piastunka ją uciszyła, chwyciła za ręce i lekko pocałowała w policzek. - Kocham cię, dziecko - powiedziała. - Bardzo cię kocham. Id/ / Tsemem i uważaj na siebie. Żyj, maleńka. - Przestała płakać, wydawała się spokojna i opanowana. - Chodźmy - ponaglał Tsem. - Zaczekaj - powstrzymała go Hezhi. Sięgnęła po suknię, odszukała małą statuetkę, którą dostała od Yena. - W porządku - rzekła, czując się nieco pewniej. - Ru- szajmy. Tsem skinął głową, machnął ręką i ramię w ramię poszli koryta- rzem. Choć dobrze wyciągali nogi, powstrzymywali się od biegu, aby nie zwracać na siebie nadmiernej uwagi. - Pójdziemy przez Bramę Głowni - wyjaśnił Tsem. - Ty jesteś Duwe, chłopiec z doków. Zapłaciłem ci żołnierza za pomoc w przeniesieniu czterech koszy ryb. - Gdzie jest Ghan? Czy będzie na łodzi? - Ghan wrócił do swego mieszkania. Nie będziemy się z nim widzieć. - Muszę go pożegnać. - Nie możesz, księżniczko. Nie mamy na to czasu. Wnet ktoś spostrzeże martwych kapłanów. Ghan zostawił ci list. - Ghan... - westchnęła. Może nigdy się nie dowie, co spot- kało jego. .. albo Qey. Kiedy zbliżyli się do Bramy Głowni, Hezhi zwiesiła głowę, dokładając starań, by wyglądać pokornie. Na spotkanie wyszła im dwójka strażników. - Kto to taki? - spytali, mierząc Hezhi podejrzliwym wzro- kiem. - To tylko chłopiec - powiedział Tsem. - Miałem do prze- niesienia mnóstwo ryb, dałem więc mu żołnierza, żeby mi pomógł - Chłopiec, powiadasz? Coś było nie tak, wiedziała to od razu. Strażnicy wykazywali nadmierną czujność, byli nazbyt podejrzliwi, tak jakby dostali roz- kaz, żeby jej szukać. - Ty wiesz to najlepiej, Tsem - warknął jeden z nich. Tsem uśmiechnął się dobrodusznie. - No dobra, chyba nie macie mi tego za złe, co? Mężczyźnie chyba coś się należy od czasu do czasu, no nie? - porozumiewaw- czo zmrużył oko. Żołnierz potrząsnął głową. - Uprzedzono nas - rzekł, dobywając miecza. Jego towarzysz uczynił to samo. - Księżniczko - ozwał się stanowczym tonem - rozkaz swemu słudze, aby nas poniechał. Zawahała się, widząc, jak Tsem pręży mięśnie do skoku. - Księżniczko, być może zdoła on zabić jednego z nas, ale my mamy miecze. Wydaj mu rozkaz. "Ty durniu - pomyślała He/hi. - Jaju/ nie mogę Tsemowi niczego nakazać". Jakby na potwierdzenie tej myśli. Tsem runął do ataku. Widząc, co się święci, strażnik uskoczył w tył, siekąc zarazem mieczem. Tsem przyjął cios na lewe ramię, które natychmiast zaczęło krwawić. Drugi strażnik ze wzniesionym mieczem zaszedł olbrzyma od tyłu. Hezhi krzyknęła i uderzyła, choć dłonie miała przyciśnięte do ciała. Wyobraziła sobie, że jej krzyk jest włócznią, która kolejno przeszywa obu strażników. Skutek okazał się natychmiastowy. Przyczajony za plecami Tse- ma strażnik wypuścił z rąk miecz i z jękiem zwinął się w kłębek. Drugi, ten którego ścigał Tsem, zgiął się wpół i rzygnął. najpierw śniadaniem, a potem krwią Uwolniona przez nią siła, czymkolwiek była, dosięgła również Tsema, aczkolwiek w znacznie mniejszym stopniu. Pół-olbr/ym zachwiał się i padł na kolana z wytrzeszczonymi oczami. - Tsem!-jęknęła. - Nic mi nie jest - wystękał, z trudem gramoląc się na nogi. - Chodźmy stąd. Musimy się spieszyć. - Nie chciałam zrobić ci krzywdy. - To nieważne - mruknął, zerkając ponuro na zranione ramię. - Zmykajmy stąd. - Opatrzę twoją ranę. - Później. - Nie! Ktoś może to zobaczyć! W oczach pół-olbrzyma pojawił się błysk zrozumienia. Pochylił się i zdarł opończę z jednego ze strażników. Obaj żołnierze wciąż żyli, choć skręcali się w straszliwych mękach Poczuła wyrzuty sumienia, ale natychmiast przypomniała sobie, 1/ ci ludzie pragnęli zabić Tsema i z pewnością by to uczynili, i poczucie winy od razu zniknęło. Łuska na jej ramieniu odzywała się palącym bólem. Tsem zawi- nął zranioną rękę, natomiast zdrową ujął ją pod ramię i przeprowa- dził przez pozbawioną nadzoru bramę. Po raz pierwszy w życiu Hezhi wkroczyła do Nhol. Ghe z niesmakiem spoglądał na martwych kapłanów. Nie potra- fili nawet zrozumieć dlaczego umarli. Widać to było wyraźnie po ich zastygłych, głupich twarzach. Była to także jego wina. Zbyt wiele czasu spędzał z Hezhi. zamiast śledzić starca i olbrzyma. Zanim ich znalazł, pojął co zamierzają i podjął kroki, by przechwycić łódź oraz wzmocnić czujność straży u bram, stracił z oczu Tsema. Tak, pozwo- lił się ponieść głupiemu, chłopięcemu junactwu, a kapłani stracili życie. A jednak, zdołał dokonać rzeczy niemożliwej, pocałował księżniczkę, córkę samego Chakunge. Za coś takiego każdy szczur z Dzielnicy Południowej bez wahania dałby sobie uciąć prawą rękę. Oczywiście, nikomu o tym nie powie; wystarczy mu sama świado- mość tego faktu. Ghe bez trudu dostrzegł jakiś ruch. To była tamta stara kobieta, oczywiście, ta którą zastał, wpatrującą się w martwe ciała. Dlaczego jednak nie zauważył wcześniej nożyczek? Doprawdy, był zanadto rozproszony. Rzecz jasna, rozbroił staruszkę z łatwością, gdy szykowała się, by go dźgnąć, po czym ogłuszył ją ciosem dłoni w podstawę czaszki. Zostawił ją przy życiu, by zapłaciła za swą głupotę na sali tortur. Teraz miał na głowic ważniejsze rzeczy. Liczył na to, że uciekinierów zatrzymają straże przy bramie, jednak na wypadek, gdyby te zawiodły, łódź również miała być przejęta, co zresztą o tej porze musiało już nastąpić. Łodzi strzegło zaledwie dwóch ludzi - właściciel oraz barbarzyński najemnik. Ghe sprawdził broń, po czym, nie zerknąwszy nawet na -nata kapłanów, ruszył w głąb korytarza. Musiał jeszcze wiele udowodnić innym Jik oraz kapłanom. Powinien zabrać Hezhi zaraz po tym, jak ich usta zetknęły się po raz pierwszy, kiedy była taka szczęśliwa, zanim posadzkę pałacu zaścieliły trupy. Przeszkodziły mu w tym sentymenlalność oraz niepewność. Nie, nadzieja. Nadzieja, że ta głupia dziewczyna tego nie zrobi i zostanie w pałacu, aby przyjąć zgotowany jej przez Rzekę los. A teraz będzie musiał się tłumaczyć. Perkar siedział na nabrzeżu, obserwując uderzające o słupy fale, gdy rozległ się zduszony okrzyk Zeq'a. Zerknął przez ramię na łódź, lecz nie dostrzegł niczego szczególnego. Szeroko rozwarte oczy Zeq'a z przerażeniem patrzyły w stronę ulicy, więc Perkar zrobił to samo. Od miasta ku przystani zbliżało się os'miu mężczyzn. Wszyscy przyodziani byli w identyczne kilty w granatowo-czarne pasy oraz błękitne tuniki sztywno sterczące spod stalowych napiereników. Ciemne włosy mieli pochowane pod prostymi, stalowymi hełmami. - Co to za jedni? - krzyknął w stronę Zeq'a. - Nunewag - odparł żeglarz drżącym głosem. - Doborowa gwardia cesarza. Nadchodzący najwyraźniej nie mieli zamiaru zatrzymywać się ani niczego tłumaczyć. Sytuacja wydawała się Perkarowi zupełnie jasna. Ci żołnierze zostali posłani prze? cesarza z rozkazem odszu- kania jego córki. Służąc cesarzowi, służyli Rzece. Przynajmniej oni byli niewątpliwie jego wrogami. Ale przy tym byli też Ludzkimi Istotami, toteż idąc do pomostu, który łączył łódź z nabrzeżem, odczuwał pewną rozterkę. Dobył Harki. Idący na czele dowódca gwardzistów zmierzył Perkara wzro- kiem, po czym rzucił oschle: - Barbarzyńco, daję ci szansę na uniknięcie losu ducha. Je- steśmy Nunewag, straż przyboczna cesarza, przychodzimy z jego rozkazu. - A cóż to za rozkaz? Dowódca spojrzał na niego z niesmakiem. - Barbarzyńco, jeżeli to cię choć trochę ciekawi, będę musiał zabrać cię do więzienia. Rozumiesz? - Rozumiem tylko, że ten człowiek nie pozwolił wam wejść na pokład swojej łodzi - odrzekł Perkar najspokojniej jak umiał. Wiedział, że jeśli wyglądać będzie na opanowanego, z pewnością ich rozzłości. Prawdę rzekłszy, Perkar w istocie był opanowany, co kazało mu zastanowić się - nie po raz pierwszy zresztą - czy przypadkiem nie była to jeszcze jedna sprawka Harki. Dowódca skinął ręką i żołnierze błyskawicznie rozpierzchli się na boki, z wyraźnym zamiarem oskrzydlenia Perkara, choć oznacza- łoby to dla nich konieczność wskoczenia na pokład łodzi. - Zmuś ich do walki - poradził Harka. - Nie pozwól, żeby osaczyli nas na łodzi. Pomimo przewagi, jaką obecnie mamy, ponie- siemy porażkę, jeśli w łodzi któryś z nich stanic za naszymi plecami. Lepiej mieć ich za sobą tutaj, na ulicy, gdzie przynajmniej mamy dość miejsca. Nie widział powodu, by spierać się z Harką. Zaczekał, aż żołnie- rze zajęli pozycje, a wówczas sam przeszedł do działania. Wydawszy straszliwy zew bojowy ojca, runął na przeciwnika. Dowódca stawił mu czoła jako pierwszy i w rezultacie pierwszy umarł. Harka skoczył na spotkanie spadającego ostrza, ześlizgnął się do jelca i gładko go rozciął, podobnie jak ramię i napierśnik. Twarz umierającego bardziej wyrażała niedowierzanie niż przestrach, jak gdyby ziejąca w jego piersi szeroka rana była mniej ważna niż sposób, w jaki została zadana. Perkar tymczasem, ani na chwilę nie tracąc impetu, nacierał dalej. Odwróciwszy się od obalonego dowód- cy, uderzył na dwóch żołnierzy, którzy nie zdążyli jeszcze podnieść broni. Jeden padł od razu, a drugi, potykając się, umknął do tyłu, podczas gdy Perkar pozbawił głowy następnego. W tym momencie coś zimnego i twardego przeszyło jego nerkę. Warknąwszy straszli- wie, odwrócił się, czując jak ostrze wydziera mu w plecach ogromną dziurę, i tym samym ruchem ciął za siebie, odrąbując głowę śmiał- kowi, który go zranił. Gdyby w tym momencie pozostali żołnierze zaatakowali go wspólnymi siłami, odnieśliby zapewne zwycięstwo. Oni jednak przystanęli z wahaniem. Perkar ryknął, wyszarpnął sterczący z ciała wraży miecz, lecz choć chwiał się na nogach, jego przeciwnik zdawał się dostrzegać jedynie to, że wciąż żył, podczas gdy trzech ich towarzyszy leżało martwych. W okamgnieniu z ośmiu pozostało pięciu, a ocalała piątka wyraźnie straciła pewność siebie. Perkar poczuł, że ból mija, a siły mu wracają. Gdy gwardziści zdecydowali się wreszcie ponowić atak - tym razem otoczywszy go ciasnym kołem - oczyścił umysł z bólu i pojął, że jest gotów do dalszej walki. Zaledwie pierścień się zamknął, pozwolił Harce wybrać miejsce najbardziej niebezpieczne, skoczył tam i mocno ciął mieczem. Skru- szył oręż przeciwnika, odrąbał mu ramię i głęboko rozpłatał udo następnemu żołnierzowi. Przypłacił to wszakże mocnym ciosem w żebra, poczuł jak po boku spływa my gorąca struga. Żałował, że nie ma na sobie pikowanego kaftana, który znacznie by osłabił ostatnie cięcie. Pozostało mu jeszcze trzech. Gwardziści okazali się nad wyraz uparci i jeden z nich zdołał jeszcze zranić go w pierś, zanim uporał się ze wszystkimi i wyczerpany, kasłający krwią, osunął się na deski pomostu. Odwrócił głowę w kierunku łodzi, aby poprosić Zeq'a o wodę, lecz wówczas okazało się, iż łódź odbija właśnie od nabrze- ża, a Zeq' jak szalony uwija się przy żaglu. - Zaczekaj! - krzyknął Perkar. - Przykro mi, przyjacielu - odkrzyknął Zeq'. - Nic nie mogę dla ciebie zrobić. Już jesteś martwy, choć jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy! - Nic umrę - zapewnił Perkar. - Wracaj! - Na coś takiego się nie umawiałem - odparł żeglarz. - Oni na pewno już pojmali olbrzyma i dziewczynę. To koniec, barbarzyń- co! Opowiem ludziom o twojej walce. - Nic mnie to nie obchodzi! - zawył. - Wracaj! Zeq' nie odpowiedział. Żagiel złapał wiejący od lądu wiatr i mała łódź szybko nabierała prędkości. Spróbował zawołać jeszcze raz, lecz z ust wyskoczył mu tylko płat zakrzepłej krwi. - Ostrożnie - ostrzegł Harka. - Ostatnie pchnięcie dosięgło twych płuc. - Jak szybko wydobrzeję? - Dość szybko. Pozostało nam jeszcze pięć więzi serca. Jeśli nieco odpoczniesz, zanim ponownie rzucisz się do walki, będziemy mieć ich sześć. - Jak długo? - Pół dnia. - Zaczekam tutaj - odrzekł z uporem. - Tak długo jak zdołam. Jeśli będę musiał znowu walczyć z jakimiś żołnierzami, stawię im czoła. Siadłszy na nabrzeżu z Harką na kolanach, Perkar czekał, czujnie wodząc wzrokiem dokoła. W pobliżu stał tłum złożony z przeszło trzydziestu gapiów, którzy na przemian przyglądali się to jemu, to rozciągniętym na deskach pomostu cesarskim gwardzistom. Dwaj z nich wciąż żyli, jęczeli i zwijali się z bólu, a paru przechodniów pospieszyło im z pomocą, usiłując powstrzymać obfite krwawienie. Był przekonany, że żaden z nich długo nie pociągnie. Niejako poniewczasie doszło w nim do głosu sumienie, zaczął więc zastana- wiać się, dlaczego poczucie żalu nigdy nie dawało o sobie znać przed walką. Słyszał kiedyś, że zabijanie przychodzi łatwiej, skoro ktoś już się do tego przyzwyczai. Z pewnością łatwiej było zabijać, gdy przeciwnicy atakowali cię w tak niegodny sposób, w ośmiu przeciw- ko jednemu. Oczywiście, on miał Harkę, ale oni tego nie wiedzieli. Brali go za samotnego barbarzyńcę ze zwykłym orężem. Nie po- szczęściło się im, gdyż nie mieli Piraku, a zarazem byli w błędzie. W ciżbie pojawił się członek miejskiej straży i z rozdziawioną gębą gapił się na trupy oraz Perkara. Sięgnął do miecza, ale Perkar pokręcił głową i to wystarczyło. Cofnął dłoń od rękojeści, po czym zniknął w głębi ulicy, niewątpliwie po to, by ściągnąć posiłki. - Przyprowadź szybciej tę dziewczynę, olbrzymie - wyszep- tał Perkar. Krew przesiąknęła przez prowizoryczny opatrunek Tsema zanim przeszli pięć ulic, on jednak nic sobie z rany nie robił. Pędził przed Hez.hi, a ludzie umykali mu z drogi. Dla niej miasto było ciągiem postrzępionych obrazów, twarzy, rozpędzonych kolorów. Nie miała czasu, żeby je ogarnąć, uporząd- kować w zrozumiałą całość. Nowe przeżycia zanadto naznaczone były krwią, bólem, wściekłością oraz strachem. To, co miało być wyczekiwaną chwilą odkrywania świata, okazało się jeszcze jednym tunelem, który musiała przebyć dla ratowania życia. Zdawało się jej, że biegną bez końca. Nawet powietrze zmieniło zapach, stało się cięższe, przesycone wonią ryb oraz jakichś paskud- nych wyziewów, od których mąciło się jej w głowie. - Już niedaleko - wysapał Tsem triumfalnie, choć jej ucho wychwyciło w dobrze znanym głosie również ton niepokoju. Tłum rozpierzchł się na boki, w jednakiej mierze na widok olbrzyma, jak również w zetknięciu z jego potężnym ciałem. Scena, jaka ukazała się jej oczom, była doprawdy niezwykła, a pierwszą rzeczą, którą Hezhi dostrzegła, a którą zawsze będzie pamiętać, była Rzeka, omywająca pale nabrzeża w odległości co najwyżej dziesięciu kroków. Oglądana nie z wysoka, tylko z pozio- mu ziemi, wydawała się jeszcze straszniejsza, niby płachta mocy przykrywająca cały świat z wyjątkiem tego skrawka, na którym stała Hezhi. Z góry dolatywały skargi mew odpychanych przez wiatr od brzegu i pożywienia, jakie mogły tam znaleźć. Dopiero potem ujrzała ciała, krew i wreszcie jego. To był męż- czyzna z jej snów. Nie miała co do tego cienia wątpliwości, chociaż w tym momencie wyglądał odmiennie niż w snach. Zbryzgany krwią, z dziwnie zawziętym, czerwonym obliczem, ubranyjak wieś- niak, siedział przypatrując się ciałom, jak gdyby miał przed sobą pole żyta, które właśnie skosił i teraz siedział z mieczem, na podo- bieństwo czerwonej kosy spoczywającym na kolanach, nabierając sił przed zbieraniem plonu. A przecież to był on. Czuła mocną, słodkawą woń o metalicznym posmaku - zapach jego krwi. Znała ten zapach tak dobrze, jakby wąchała tę krew wiele razy, a może nawet ją kosztowała. Wiedziała, że to Rzeka w jej wnętrzu go rozpoznała, nie zaś jej oczy czy nos. Co więcej, on także ją znał. Jego niezwykłe, szare oczy rozbłysły, przez usta zaś przemknął nikły uśmiech. Rzeka, ciała, ten mężczyzna - do całości obrazu brakowało jej jeszcze czegoś. Zaskoczony Tsem chrząknął, potwierdzając te przy- puszczenia. Szarooki nieznajomy odezwał się chłodnym tonem: - Nasz przyjaciel Zcq' powinien właśnie wpływać do kanału. Wygląda na to, że nie zależało mu zbytnio na bliższej znajomości z doborową gwardią. - Skąd oni wiedzieli? - ryknął Tsem. - Kto im powiedział? Do Hezhi dopiero teraz w pełni dotarła obecność tłumu, morza gapiących się, złych, zaciekawionych, wystraszonych twarzy. - Nie wiem - odrzekł Perkar. - Wiem tylko, że powinniśmy obrać jakąś inną drogę i to jak najszybciej. - Zmarszczył czoło. - Jesteś ranny. - Dopadli nas przy pałacowej bramie. Mężczyzna wstał i podszedł bliżej, dzięki czemu nie musieli do siebie krzyczeć. - Przechodził tędy żołnierz ze straży miejskiej. Ani chybi, pobiegł po posiłki. - Pewnie tak - mruknął Tsem, wodząc wzrokiem po scenie niedawnej rzezi, zerkając spod oka na straszliwe rany swego roz- mówcy. Z bliska przypominał on bardziej swój senny wizerunek, chociaż ten ostatni był jakoś bardziej chłopięcy, młodszy. Być może to krew przydawała jego wyglądowi powagi. Raz jeszcze spojrzał jej prosto w oczy, po czym przyklęknął na jedno kolano. - Perkar Kar Barku - powiedział. - Mniemam, iż to ty mnie wezwałaś, księżniczko. Hezhi otworzyła usta, nie bardzo wiedząc, jak powinna za- brzmieć jej odpowiedź, gdy w głębi ulicy ktoś ochryple wrzasnął: - Nadchodzą straże! Hezhi nie wiedziała, czy tłum chciał ich w ten sposób ostrzec, czy też cieszył się na kolejne jatki. - Tędy! - huknął Tsem i znów puścili się biegiem, tłukąc stopami w miejski bruk. Ponad nimi, niebo zaczęła przesłaniać kotara nocy, wspomagana przez chmury gnane górą przez jakiś rozwścieczony wiatr. Hezhi co pewien czas zerkała na Perkara. Pragnęła zadać mu tak wiele pytań, a zwłaszcza jak to możliwe, iż pomimo tak straszliwych ran wciąż pozostaje przy życiu. - Cała nasza nadzieja w Bramie Południowej - wysapał Tsem. - Będzie mniej strzeżona. Być może, barbarzyńca i ja zdołamy wyrąbać drogę na wolność. Brama Południowa? Chyba coś o niej czytała. Podjęła desperacki wysiłek, by zmusić się do myślenia. Skręcili za róg. Perkar został nieco w tyle, żeby odstraszyć gawiedź, która w znacznej liczbie ruszyła w ślad za nimi, zapewne w nadziei, że uda się im zobaczyć następne walki. Biegnący przodem Tsem omal nie wpadł do kałuży wypełnionej jakąś bliżej nie określoną breją... To odświeżyło jej pamięć. - Tsem! - krzyknęła. - Tsem, ścieki! - Co takiego? - Dygocąc na całym ciele, zwrócił się w jej stronę. Wiedziała, że bieganie zawsze przychodziło mu z trudem. - Nowa część miejskich ścieków - ta, nad którą pracuje Yen, przebiega obok Bramy Południowej. - Nie rozumiem, księżniczko. - Możemy przejść pod murem. Pomóż mi tylko odnaleźć Ulicę Czepka. XI Odmieniec Po przejściach dnia Perkar ze swymi towarzyszami zagłębili się w wilgotnych tunelach. Kamienne ściany oraz ciemności budziły w nim niemiłe wspomnienia, od których cieipła skóra na karku. - Tamta krata znajduje się pod Ulicą Księżycową - zawołała Hezhi, wskazując płynącą z góry smugę światła. Przechodząc pod nią, Perkar spojrzał w górę i zobaczył co najmniej dziesięć twarzy w napięciu spoglądających w dół. Wyglą- dało na to, że wciąż towarzyszyła im gawiedź z nabrzeża, co było rzeczą wielce niefortunną, gdyż prędzej lub później musiało to zwrócić uwagę żołnierzy. - Ile jeszcze? - huknął Tsem. - Już niedaleko. Właśnie rozpoczęli budowę nowego odcinka, więc zewnętrzna krata powinna być usunięta. Kanał idzie w głąb tej ściany na kilkaset kroków. - A co jeśli on także jest strzeżony? - zapytał Perkar. - Co wtedy zrobimy? - Nie wiem. - Łatwiej by nam było poradzić sobie przy bramie - stwier- dził. - Walka na drabinie jest strasznie trudna. - Przy bramie zrobiliby użytek z łuków - wtrącił Tsem. - Aha. - Ponadto - dodała Hezhi - nie będziemy musieli wspi- nać się do góry. Wylot kanału powinien znajdować się na zboczu wzgórza. Perkar bardzo był ciekaw, skąd księżniczka znałarozmieszczenie wlotów oraz wylotów kanałów ściekowych. Prawdę mówiąc, zafa- scynował go pomysł podziemnych duktów zbudowanych po to, by odprowadzać z miasta deszczówkę i ludzkie odchody. Miał pew- ność, że jemu coś takiego nigdy nie przyszłoby do głowy. Trójka uciekinierów brnęła dalej. - Ta dziewczyna wygląda jak bóg - sam z siebie oznajmił Harka. - Co takiego? - wyszeptał, tak by pozostali nie wzięli go za wariata. - Ona nie jest bogiem, ale niewątpliwie go przypomina. To jest bardzo dziwne. - Czy ona jest moim wrogiem, Harko? - spytał Perkar le- dwo słyszalnym głosem. - Rzeka posłała mnie żebym jej służył, czy żebym ją powstrzymał? - Być może Rzeka w ogóle cię nie wzywała. Być może od samego początku była to jej sprawka. - Powiedziałeś, że przypomina boginię. Czy jest potężniejsza od Rzeki? Czy może narzucić jej swoją wolę? - Nie - odparł Harka po dłuższym namyśle. - Każdy, kto ją ściga, służy Rzece. Cesarska gwardia, kapłani. A przecież w jej żyłach płynie krew Rzeki. - Zbuntowane dziecko? - Czy wzywano by jakiegoś barbarzyńcę z drugiego końca świata, żeby zabił zbuntowane dziecko? - Być może nie dokona tego nikt spośród służących Rzece, tylko jakiś cudzoziemiec. - A jednak, coś mi tu nie pasuje. W snach ona pragnęła mojej pomocy. To zaś oznacza, że powinienem ją zabić. - Jedynie wówczas, gdy to ona jest twym wrogiem, a nie Rzeka. Pamiętasz, co Brat Koń powiedział o bogu tak wielkim, że jego głowa nie wiedziała, co czynią stopy? - Chciałbym, żeby to wszystko było prostsze - wymamro- tał nieco głośniej. Tsem natychmiast posłał mu przez ramię ostre spojrzenie. - Zawsze tego chcesz - rzekł Harka. - Jest to główna wada twego charakteru. ¦ Uwaga ta głęboko poruszyła Perkara, chociaż właściwie nie powinna. - Pomówimy o tym później - rzucił szeptem, po czym głośno pociągnął nosem. - Co to za zapach? - Ścieki - odrzekł Tsem. - Nie. nie - z przejęciem wtrąciła Hezhi. - Ja też to czuję. Kadzidło albo miotła kapłana. - Nad nami? - spytał Tsem z nadzieją w głosie. - W bramie? - Nie przechodzimy pod bramą - stwierdziła. Jej głos był zduszony, jak gdyby lada chwila miał przejść w płacz. Nie byłoby w tym zresztą nic dziwnego; dziewczyna w jej wieku nie powinna oglądać tak wielu śmierci, zmagać się z tak wielkim przerażeniem. Poza tym, miała całkowitą rację. Dym napływał z głębi tunelu, nie zaś z rzadko rozsianych krat w stropie. - Co to znaczy? - spytał Perkar. - Kapłani - wyjaśnił Tsem ponurym głosem - i zapewne żołnierze. Jako że nie mieli wyboru, ruszyli w dalszą drogę. Tsem szedł przodem, Perkar zamykał pochód, zaś Hezhi kroczyła między nimi, chroniona przez ich ciała, ręce oraz miecz. Niebawem Tsem zwolnił, ciężko przy tym sapiąc. Patrząc na niego, Perkar pomyślał, iż olbrzym nie wygląda najlepiej. - Tam - powiedział Tsem. Z miejsca, w którym stali widać już było koniec tunelu, chociaż na skutek panujących w mieście ciemności znaczył się on zaledwie słabą poświatą. Światła starcza- ło jednakże, by dostrzegli majaczące na tle wylotu sylwetki. Woń dymu przybrała na sile. Ghe zwolnił podobnie jak jego przeciwnicy i w zamyśleniu potarł brodę. Nareszcie ich dopadł po dającym wiele przyjemności pościgu. Oczywiście, Hezhi pamiętała ten kanał, w końcu sam zwrócił na niego jej uwagę. Ostrożnie dotknął palcem ostrza miecza, aby się upewnić, czy nadal pokrywa je warstewka trucizny. Uspokojony, podkradł się w pobliże stojącej trójki. Widocznie dostrzegli juz kapłanów i teraz naradzali się, co robić dalej. Być może, dziewczyna spróbuje użyć swej czarodziejskiej mocy, tej samej, z pomocą której pokonała strażników przy bramie. W takim przypadku spotka ją rozczarowanie, gdyż kapłani byli całkowicie zabezpieczeni przed takimi atakami. Powstrzymają ten sam dym, który przeganiał duchy i demony, tak w każdym bądź razie utrzymywali kapłani. Nie. Ghe o wiele bardziej martwił się tym barbarzyńcą, który wedle doniesień zabił ośmiu doborowych cesarskich gwardzistów. Osobiście uważał, że gwardziści byli oceniani nazbyt wysoko, zwłaszcza przez siebie samych, tym niemniej, taki wyczyn wydawał się wręcz niewiarygod- ny. Być może Ghe zdołałby go powtórzyć, jeśli jednak uderzyłby pierwszy, z zaskoczenia. Tak, jak to zrobi za chwilę. Przysunął się tak blisko, że widział splot tkaniny w koszuli cudzoziemca. - Coś tu jest - ostrzegawczo rzucił Harka. - Co? - Nie wiem. Od tego dymu mącą mi się myśli. Hezhi odwróciła głowę, usłyszawszy niewyraźne mamrotanie Perkara. Czyżby mówił coś do niej? Jego szare oczy patrzyły w prze- rażeniu na sterczące z piersi zakrwawione ostrze, dokładnie w miej- scu, gdzie powinno znajdować się serce. Zgięty wpół osunął się na posadzkę, zza niego zaś wyłonił się jakiś cień o ludzkich kształ- tach. Z krzykiem poleciała w tył, gdy coś pomknęło w jej stronę - później uznała, że musiała to być pięść - i ugodziło ją w usta. W następnym momencie cień przyskoczył do Tsema. Zatoczyła się gwałtownie, usiłując odzyskać równowagę. Poczuła w ustach smak miedzi i z przerażeniem uświadomiła sobie, że wypełnia je krew. Splunęła i niemal w tej samej chwili wpadła do wody. Wsparta na rękach, rozpaczliwie usiłowała ogarnąć wzrokiem otaczająceją obrazy, nadać im jakiś sens. Cień tańczył wokół Tsema, w jego ręku błysnęło ostrze. Narastająca błyskawicznie złość dosięg- ła to coś w jej wnętrzu, dzięki czemu mogła posłać cios w kierunku przyobleczonego w czerń człowieka. Przeciwnik zachwiał się wprawdzie na nogach, ale Hezhi od razu poczuła, iż jej atak jest pozbawiony zwykłej mocy, jak gdyby pochłaniało ją samo wypeł- niające kanał powietrze. "Dym - pomyślała. - Wykurzają mnie, jakbym była duchem". Tsem ciężko wspierał się o ścianę, zapewne również ranny. Do Hezhi lekko chwiejnym krokiem cień. - No, no, księżniczko - powiedział. - Kapłani zapewniali, że nawet do czegoś takiego nie będziesz zdolna. Jestem pod wraże- niem. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zabiję cię od razu, zanim znów udowodnisz, iż się mylili. W tym momencie warczący z wściekłości Tsem ruszył w ich stronę, ledwie jednak uczynił krok, padł jak długi. Człowiek-cień parsknął śmiechem. - Siła i wzrost nie na wiele się tutaj zdały - stwierdził. Hezhi zadrżała od nagłego chłodu. Ona znała ten głos. - Yen? - wydyszała. Cień złożył jej dworny ukłon. - Naprawdę nazywam się Ghe. Dla ciebie jednak byłem Ye- nem. Kiedy otrzymałem polecenie, żeby cię śledzić, na wypadek gdybyś wcześniej dojrzała albo stała się niebezpieczna, uznałem, iż najlepiej będzie, jeśli zostanę twoim znajomym. - Ale... - Hezhi na próżno próbowała znaleźć właściwe sło- wa. Jakże mógł to być Yen, ten miły chłopak, który dał jej figurkę? - Yen, nie. Ja właśnie odchodzę i nigdy nie wrócę. Proszę, pozwól nam przejść. Głos mężczyzny w czerni nieco złagodniał. - Księżniczko, naprawdę bardzo mi przykro. Polubiłem cię, grając Yena. Ale ja nie jestem Yen, wcale go nie przypominani Zabijam ludzi - to właśnie jest moje zajęcie. A kapłani kazali mi zabić ciebie. Kapłani podkradli się nieco bliżej, woń dymu stała się jeszcze ostrzejsza. Zdesperowana, przypuściła na Yena kolejny atak, lecz tym razem dym pochłonął całkowicie jego energię. Zabójca chyba w ogóle nic nie poczuł. - Przepraszam. Postaram się zrobić to jak najszybciej, a potem złożę ofiarę dla twego ducha. - Lepiej przyszykuj ofiarę dla siebie - warknął czyjś głos. Hezhi rozwarła usta ze zdumienia. Za nimi, z mieczem w dłoni stał martwy Perkar - martwy Pekar! - i nie wyglądał na zadowo- lonego. Przez długą chwilę Ghe wpatrywał się w chodzącego trupa. Doskonale pamiętał, że przeszywając go mieczem, czuł jak ostrze przecina serce. A zresztą, gdyby nawet jakimś zrządzeniem losu nic dosięgną! serca, pokrywająca miecz trucizna powinna na niego sprowadzić błyskawiczny paraliż. Przecież ostrze przeszło na wylot! Ghe zawładnął nieznany dotąd strach. Ciął pospiesznie w nadziei, że ostatecznie powali tego demona. Jego miecz napotkał jednak oręż przeciwnika i pobłogosławione przez kapłanów ostrze potężnie za- drżało. Ghe od razu wiedział, iż omal nie zostało roztrzaskane, ze rozsypałoby się w drzazgi, gdyby tylko miecze uderzyły w siebie pod innym kątem. Zrozpaczony, uciekł się do wintsem, stalowej sieci, kombinacji pchnięć, która nieuchronnie doprowadzić musiała do trafienia przeciwnika. Ostatni sztych wypadł jednak zbyt nisko, gdyż Ghe lękał się bezpośredniego spotkania z niezwykłą bronią, i dlatego ugodził barbarzyńcę zaledwie w brzuch. Postąpił krok w tył, aby wyszarpnąć ostrze, kątem oka zerknął na twarz cudzoziemca i do- piero wówczas pojął, co uczynił. Miecz bladolicego przybysza już spadał ku jego odsłoniętej szyi. "Li. pomyśl łaskawie o mym duchu" - zdążył pomyśleć za- nim jego głowa wpadła do cuchnącej wody. W ostatnim przebły- sku wydało mu się jeszcze, że dostrzega coś niezwykłego: bijącą z błota kolumnę ognia, która górowała nad Hezhi. Zaraz potem pochłonęła go jakaś przemożna siła. Hezhi ujrzała promieniujący z posadzki słup światła. Jego źródłem była lśniąca wielkim blaskiem plama. Jak przez mgłę uświa- domiła sobie, że tworzyła ją jej własna krew, krew z rozbitych ust. Od strony kapłanów doleciały niespokojne szepty. Widziała, jak przyobleczona w czarny kaptur głowa Yena oddziela się od ciała. Płomień okrzepł w bardziej namacalną formę, przybierając kształty koszmarnego stwora z mackami i rogami, okrytego wielobarwną łuską. Potwór zadygotał, szeroko rozpostarł dziesięć krabich odnóży, po czym zwrócił się w jej stronę. Płonąca miotła, która ugodziła zjawę, tylko nieznacznie spowol- niła swój lot, natomiast stwór natychmiast utracił dotychczasowy wygląd, rozpłynął się, lecz zaraz ukazał z powrotem i bezszelestnie poszybował ku kapłanom. Hezhi padła na kolana, ciasno objęła się ramionami i załkała. - To jakiś bóg - wydyszał Pcrkar na widok zjawy. Rzucił się w jej stronę, lecz natychmiast się potknął i z trudem utrzymał równowagę. Zamaskowany zabójca zadał mu ciężką ranę. - Ostrożnie - przestrzegł go Harka. - To nie jest bóg, chociaż posiada wiele ich cech. Nam zaś pozostały tylko trzy więzi serca. - Czy on jest podobny do tej dziewczyny? - Tak, w pewnym stopniu. Coś jak widmowa ryba w Rzece, tylko znacznie silniejszy. - Więzi serca? - spytał, korzystając z krótkiej chwili wy- tchnienia. Rozzłoszczony ciśniętą przez któregoś z kapłanów płoną- cą miotłą, stwór właśnie na nich skupił swą uwagę. - Nie ma żadnych śmiertelnych więzi, żadnego 7?, które można by przeciąć. To duch! - Czy możemy go pokonać? - On ma siedem nieśmiertelnych linii. Zapewne przegramy. W głębi korytarza rozgrywały się tymczasem straszliwe sceny. Zagapiony, potknął się o dziewczynę. - Nic ci nie jest? Możesz biec? - Tsem - wymamrotała. - Zobacz, co z Tsemem. Skinąwszy głową, szybko przypadł do olbrzyma. Tsem ciężko dźwignął się na nogi, w jego brzuchu ziała zadana mieczem rana. - Musimy wyminąć tego ducha, dopóki zajęty jest zabijaniem kapłanów - powiedział Perkar. Wsparty o mur Tsem pokiwał głową. - Chodźmy, księżniczko. Pozwól, że cię poniosę. Hezhi nic nic odrzekła i tylko patrzyła na nich w pomieszaniu. Tsem pochylił się, wziął ją na ręce. - Wybacz, że zabrudzę ci ubranie, księżniczko - Perkar usły- szał jego szept. Przeszli ponad ciałami dwóch martwych kapłanów, którzy wy- glądali jakby ugotowano ich żywcem. Perkar zaczął zastanawiać się, w jaki sposób Harka mógłby go ochronić przed czymś takim. Lśnią- ce widmo unosiło się na wprost nich. - Kiedy to coś upora się z kapłanami, ściągnę na siebie jego uwagę i spróbuję wywabić z tunelu - powiedział do Tsema. - Wtedy ty puścisz się biegiem. Rozumiesz? Nie masz szans na zwy- cięstwo w walce z taką istotą. - Perkar pojął, że już podjął decyzję. Bez względu na to, jaką rolę przewidziała dla niego Rzeka, nie potrafił zmusić się do zabicia Hezhi i jej strażnika. Tscm za bardzo przypominał Ngangatę. Harka miał rację - zawsze pragnął, by sprawy przedstawiały się jak najprościej. Sam również robił rzeczy proste, nawet jeśli nie zawsze wydawały mu się one słuszne. Pomoc Hezhi i Tsemowi uważał tymczasem za rzecz słuszną, w przeci- wieństwie do pomocy kapłanom i temu ich zabójcy. Prawda ta wydawała mu się na swój sposób prosta. Tsem znużonym ruchem skinął głową na znak zgody. Gdy u wylotu tunelu padł ostatni kapłan, Perkar stracił cień nadziei na to, że stwór ścigać będzie swych prześladowców dalej, po piaszczystej równinie, niewyraźnie majaczącej na zewnątrz. Zacis- nął zęby, gotując się do boju. W następnej chwili odetchnął jednak z ulgą, gdyż mimo wszystko, potwór wypłynął z kanału. Zaraz też rozległ się gwałtowny grzechot. Zaskoczony Perkar dopiero po pewnym czasie odkrył jego źródło - to strzały uderzały w kamienną obudowę tunelu. Stanąwszy pod osłoną muru, Perkar szybko ocenił sytuację. Dziesięciu żołnierzy w pośpiechu wymieniało łuki na miecze, zaś jeszcze trzech zmykało niczym wystraszone psy. Pasemko różu nad zachodnim horyzontem byłojedynym śladem mijającego dnia. Skłę- bione chmury zupełnie przesłoniły księżyc oraz gwiazdy. Piaszczy- ste łachy porastały rzadkie krzaki, dalej ciągnęły się zielone pola. Przy wtórze głośnych krzyków demon wpadł między ludzi. Pcr- kara, pomnego swej walki z Łowczynią, ogarnęło na moment współ- czucie. Popędzili przed siebie co sił w nogach. Pomimo potężnej budowy oraz niespożytych sił, odniesione rany oraz ciężar ciała szybko dały się Tsemowi we znaki. Olbrzym wnet zaczął się potykać, a przera- żone okrzyki wciąż rozbrzmiewały zbyt blisko. - No dalej - wysapał Perkar. - Teraz ja ją poniosę. - Nic z tego - stęknął olbrzym. - Trzymam ją mocno. - Dokąd zmierzamy? - Na zachód - odparł Tsem. - W głąb pustyni. Pchany determinacją olbrzym wciąż kroczył naprzód, choć Per- kar wiedział, że w każdej chwili może opaść z sił. Powstrzymywał się od oglądania za siebie, wiedząc iż Harka go ostrzeże, jeśli bogom podobny demon znajdzie się niebezpiecznie blisko. Odgłosy walki ucichły w oddali, kiedy wkroczyli na jedno z pól. Sięgające kolan rośliny, szare w ciemnościach, kołysały się na wietrze. - Lepiej popatrz za siebie - powiedział Harka. Perkar zwolnił, wziął głęboki oddech. - Idź dalej - powiedział Tsemowi. - Idź i nie stawaj. Rozstawiwszy szeroko nogi, obserwował niezwykłego stwora. - Przynajmniej zmierzę się wreszcie z odroślą samego Od- mieńca - mruknął pod nosem. - Szkoda, że żołnierze nie zatrzymali go dłużej - oznajmił Harka. - Gdybyśmy zdołali oddalić się bardziej od Rzeki... - O ile dalej? - Dalej niż zdołamy, niestety. Widzisz? Już tu jest. Perkar widział go wyraźnie, sunący jednym z nawadniających kanałów roztańczony, zabójczy, różnobarwny płomień. Oczywiście, kanały były częścią Rzeki. Powinien przesunąć się dalej, podjąć walkę na polu, gdzie moc ducha będzie mniejsza. Zerknął na Tsema i Hezhi - niczego nieświadomi, wciąż biegli wzdłuż kanału. Duch mógł go wyminąć i popędzić wprost za nimi. Wzmocnił chwyt na rękojeści Harki. - Spójrz - Harka zdawał się szeptać, choć "głos" w uchu Perkara rozbrzmiewał tym samym co zwykle tonem. - Widzisz te więzi serca? - Tak - potwierdził Perkar. Siedem smug światła zlewało się w jedno ognisko w głębi ulotnej, a zarazem potwornej postaci. Duch zawahał się, być może zaskoczony obecnością Perkara. Patrząc na górującą nad nim śmiertelnie niebezpieczną zjawę, uznał że nic nie zyska, czekając na jej atak. Z bojowym okrzykiem na ustach ciął ze wszystkich sił, aż Harka rozbłysnął czystym światłem, spowity kaskadami płomieni. Miecz głęboko zarył się w pustkę i dopiero gdy ostrze natrafiło na więź serca, Perkar poczuł nagły opór, który omal nie wytrącił mu broni z ręki. Sam również został ugodzony, w jego ciało wniknął głęboko jęzor żaru, który rozlał się po kościach płynnym metalem, rodząc ból aż nierealny w swym natężeniu. - Walcz, walcz! - gorączkował się Harka. - Zostały nam tylko dwie więzi serca! Perkar z ponurą zawziętością ciął ponownie prosto w rozedrgane światło. Hezhi poczuła na sobie krew Tsema, która przesiąknąwszy przez ubranie, lepką warstwą przylgnęła do skóry. Tak jak miód. Bardzo chciała, zęby to wszystko się skończyło. Żeby Yen był Yenem i nadal zył, żeby Tsem nie odniósł rany, żeby nigdy nie spotkała tego nieludzkiego Perkara. Zamknęła oczy, aby nadać swym pragnieniom jeszcze większej mocy. I 416 Tsem potknął się i jęknął, z trudem tłumiąc krzyk. Jeszcze dwa chwiejne kroki i oboje znaleźli się na ziemi. - Księżniczko - wyszeptał. - Strasznie mi przykro, ale mu- szę przez chwilę odpocząć. Id/ dalej w tym kierunku, a ja cię zaraz dogonię. - Tsem! - krzyknęła. - Nie, Tsem. Pomógł jej stanąć na nogi, aie sam pozostał na piasku. - Idżjuż- powiedział. Z tyłu rozległ się głośny okrzyk. Spojrzawszy za siebie, ujrzała ducha, lśniącą chmurę oraz rysujący się najej tle czarny cień ludzkiej sylwetki. - Oto jak spełniają się moje pragnienia - mruknęła pod no- sem. - Właśnie tak. Zalała ją gorąca fala złości, wypierając z umysłu wszelki strach i bezsilność. Wokół mej umierali ludzie, a ona, zwinięta w kłębek, z głębi serca pragnęła, żeby tak się me działo, podczas gdy to właśnie z jej przyczyny doszło do tych wypadków. Zacisnąwszy usta w wą- ską linię, z dłońmi zwiniętymi w pięści, zawróciła ku Perkarowi i duchowi. Nie była bezsilna. Była przecież Hezhi Yehd Cha'dune, a jej przodkowie obracali w perzynę całe miasta. Nagie poczuła Rzekę, pulsującą tuż obok w kanale nawadniają- cym w rytm jej własnego tętna. Napiła się z niej i natychmiast jej ramiona oraz nogi przepełniła niebywała energia. Rozpostarła je szeroko, tak szeroko, że mogła objąć kanał, pole, Perkara i demona. Właśnie demona zamknęła w mocnym, zawziętym uścisku. Potwór od razu wyczuł niebezpieczeństwo. W jego ociężałym rozumie pojawił się cień zrozumienia, więc minąwszy Perkara, rzucił się do ucieczki, niczym z błyskawicy uczyniony pająk. Usły- szała jęk Perkara, lecz on już jej nie obchodził. Z uśmiechem wy- ciągnęła rękę, która w niczym zwyczajnej ręki nie przypominała, sięgnęła w głąb ducha i zacisnęła pałce na splecionych w węzeł smugach światła. Wzdłuzjej ramion popłynął ogień, a każde uderze- nie serca odzywało się w głowie ogłuszającym łoskotem bębna. Demon wił się w jej ręku, zadając razy, po czym umarł. Wtedy go pożarła i był to dobry posiłek. Hezhi zachichotała radośnie, gdyż teraz mogła ogarnąć wszystko wokół siebie, nawet rzeczy, których nie widziała. Ścigających ich żołnierzy, mury miasta - a zasięg tej wizji wciąż się powiększał, niczym zasilany przez wezbrany strumień staw. Najpierw uder/yła w żołnierzy, chociaż najbardziej zależało jej na kapłanach. Kapłanach, którzy stworzyli tego zdrajcę Yena, kapła- nach, któr/y wtrącili D'ena do ciemnicy, którzy kazali jej leżeć nago na łóżku. Mogła przekształcić Nhol w stos gruzu i z pewnością to uczyni. Zmacawszy mury, aż się zdumiała, jak łatwo można je zburzyć. Żołnierze już nie żyli, ich chwiejne, wątłe płomyki zniknęły bez śladu. W przypływie radości Hezhi dostrzegła coś, co musiało być kapłanem, jakąś pustą plamę, cień człowieka. Cień stał na murze, patrzył na nią i śpiewał. Spadła na niego w tanecznym pędzie i z krzykiem rozdarła na strzępy, rozsypując nad miastem okruchy jego ducha. W pobliżu wyczuła Perkara, który wciąż utrzymywał się przy życiu. Wydawał się jakiś dziwny, silniejszy od innych. No tak, Yen pchnął go prosto w serce, a on mimo to żył nadal. Przyszło jej do głowy, że zapewne był jedynym człowiekiem, który mógłby ją powstrzymać. Ze śmiechem zwróciła się ku tej idącej chwiejnym krokiem figurce. Tak, był tam mały węzełek łączący go z mieczem. Jego rozcięcie nie nastręczało większych trudności. Utrzymywała nową postać od dłuższego czasu. Miała głowę w górach, a jej ciało było wielkie jak cały świat. Przenikało ją odrażające, a zarazem piękne okrucieństwo, doprawdy wspaniałe uczucie. ..Będę żyć przebudzona - pomyślała w zachwycie. - Już jestem przebudzona!" Ciało z krwi i kości lepiej i głębiej czuje głód niż jakikolwiek duch. To dlatego bogowie przyoblekali się w ciało, nieprawdaż? A ona spała. Spała w tym ciele tak długo! Ale nawet ból po stracie smakował znakomicie - dzięki temu wspomnieniu uczta dostarczy teraz jeszcze więcej przyjemności. Pcrkar był całkiem blisko. Najlepiej zabije go od razu. Tsem chwycił ją delikatnie od tyłu. Zupełnie o nim zapomniała. Tak był jej bliski, tak dobrze znany, że nawet go nie dostrzegła. - Nie dotykaj mnie, Tsem - warknęła. - Księżniczko - wychrypiał. - Księżniczko, proszę. Jakże słabo uderzało serce Tsema! Jak wolno migotał jego pło- myk. Zgasiłaby go jedną myślą. Ale nawet w nowej postaci, pr?y całej złości i trawiącym ją pierwotnym złu, nie chciała tego uczynić. Tsem powinien żyć, być jej prawą ręką w nowym mieście, które zbuduje. Potrzebny jej będzie przynajmniej jeden wierny sługa. Dlatego też, zamiast wycisnąć z niego ostatnie tchnienie, wyciągnęła rękę, żeby wzmocnić jego słabe więzi, żeby go uleczyć. Próba skończyła się niepowodzeniem. Mogła szarpać, rozdzie- rać, łamać, ale nie mogła uzdrowić Tsema. W tym momencie - Perkar wciąż podkradał się ku niej z prze- rażającą powolnością - znowu stała na dachu Wielkiej Sali i pa- trzyła w dół. Jakże łatwy wydawał się teraz skok w dół. nie po śmierć, lecz po moc, po niezachwianą pewność. Jeśli skoczy, czekają życie bez zwątpienia oraz strachu. Mała dziewczynka umrze, lecz w jej miejsce narodzi się istota straszliwa i doskonała, najprawdziwsza bogini. Ale ona była Hezhi i i stawała przed takirrl wyborem już wcześ- niej. Nagle różnica między śmiercią, a potęgą wydała się jej złudna. Zyska pewność, lecz utraci nadzieję na miłość i tęsknotę. Tylko pewność i głód. Szczur miał pewność i znał głód; duch tez. Ona zawsze, zawsze pragnęła czegoś więcej. Miłości, celu, otuchy. Tak więc. podobnie jak tyle razy w przeszłości, cofnęła się znad przepaści. Zaledwie to uczyniła, dokoła zawirował mocny, czysty wicher, a kiedy odleciał, z powrotem skurczyła się do swych zwy- kłych rozmiarów. Kręciło się jej w głowie i na pewno by upadła, gdyby Tsem nie złapał jej i nie przytulił do skrwawionej piersi. Perkar patrzył w zdumieniu, jak potwór nagle się kurczy, zwiera w sobie i umyka. - Harka? - Za nami! - powiedział miecz, odwracając jego głowę w kie- runku nowego niebezpieczeństwa. Stała tam Hezhi, drobna figurka na tle ciemności, zaś dokoła niej coś gnało potężnym wirem, rozko- lysanym na podobieństwo czarnej wody. Perkar poczuł, że twarz mu tężeje jak od podmuchu mroźnej wichury. - Ona nas zabije - obojętnie stwierdził Harka - chyba że jesteś naprawdę szybki. Przez chwilę Perkar poruszał bezdźwięcznie ustami. Tak jak w jaskini w głębi Balat, wszystko działo się zbyt szybko, o wiele za szybko, żeby mógł to zrozumieć. Ale to, co pokazywał mu Harka, nie budziło wątpliwości - splątane kłębowisko więzi wewnątrz Hezhi, gruba niczym konar, lśniąca jak błyskawica lina łącząca ją z kanałem. Zdusiwszy okrzyk, puścił się biegiem. Miał rację od samego początku. Jeżeli pisane mu było ocalić Hezhi, powinien ją zabić. Z zawieruchy kłębiących się w głowic myśli co chwilę wypływały na powierzchnię słowa Brata Konia 0 tym, jak to któregoś dnia Rzeka się oswobodzi i pójdzie przed siebie, niszcząc wszystko po drodze. I to właśnie ze stóp Hezhi postanowiła teraz skorzystać. Własne nogi zawiodły go zaledwie po paru krokach. Powstał jednak z zawziętą miną, zdecydowany zabić dziewczynę. Hezhi miała o wiele więcej więzi niż potwór, któremu przed chwilą stawił czoła. W walce z nią nie miał żadnych szans, ale musiał spróbować, za Apada, za Erukę. Za króla. Brnął do przodu, nie napotykając na żaden opór. Z każdym krokiem podsycał w sobie złość, wywoływał z pamięci jej twarz, która nie pozwalała mu przez tyle nocy spać. Gdyby przed śmiercią zadał jej choćby jeden cios, jego duch mógłby liczyć na odrobinę spokoju. Gdy od celu dzieliło go niecałe dwadzieścia kroków, więzi wewnątrz Hezhi rozplatały się nagle i, porwane straszliwym wirem, pomknęły z powrotem do wody. Dziewczyna dygotała gwałtownie na całym ciele. Przez chwilę stała z szeroko otwartymi, niewidzący- mi oczami, po czym padła bez czucia. Na jej twarzy zastygł nikły, zdawać by się mogło triumfalny uśmiech. Perkar wzniósł Harkę 1 podjął marsz. - Czy teraz mogę ją zabić? - wyszeptał. - Jednym ciosem. Ale ona nie jest już... - To wszystko, co chcę wiedzieć. -Zrobił jeszcze jeden krok. Tsem zauważył, że się zbliża, zdumiony przypatrywał mu się przez chwilę i dopiero wtedy w jego ciemnych oczach zapalił się błysk zrozumienia. Olbrzym warknął, wzniósł obandażowane ramię, by powstrzymać cios, potężnym ciałem zasłonił Hezhi. Perkar uczy- nił ostatni krok; tkwiący w jego dłoniach Harka jak zawsze był ostry i niezawodny. - Przykro mi - powiedział do olbrzyma. - To już koniec. Tsem nie odpowiedział, wpatrzony w rozświetlone blaskiem księżyca, wysoko wzniesione ostrze. "Za króla" - pomyślał Perkar, przywołując obraz ducha poru- szającego się wedle kaprysu Odmicńca. Przez chwilę napawał się swą wściekłością, gdyż chciał, żeby cięcie było czyste, bezlitosne. Tsem z pewnością na nie zasługiwał Wspomnienia tymczasem wcale nie podsuwały mu wizerunku króla, tylko umierającej w ja- skini kobiety. Jeszcze przed chwilą byłaby to walka. Teraz - zwyczajne mor- derstwo. Zamknął oczy, zacisnął zęby. "To jest słabość - powtarzał sobie w duchu. - Unikanie tego, co zrobione być musi". Lecz wzrok Tsema twardszy był niż najlepsza tarcza i złość Perkara roztrzaskała się na nim niby zawodny oręż. Drżąc gwałtownie, opuścił Harkę, wraził ostrze w czarną glebę i sam także osunął się na kolana. Z jego gardła dobiegł jęk rozpaczy. Nic z tego nie rozumiał. Wiedział natomiast jedno - nie potrafił zabić Tsema i Hezhi, bez względu na to, jakim potworem była dziewczyna jeszcze przed chwilą. - Ruszajmy - rzucił w stronę Tsema. - Dasz radę iść? Tsem w milczeniu skinął głową, po czym, wciąż mierząc Perkara czujnym wzrokiem, dźwignął się na nogi. Tuląc w mocarnych ra- mionach swą drobną panią, zaczął oddalać się od Nhol, od Rzeki. Perkar podążył w ślad za nim. Żaden z nich ani razu nie obejrzał się za siebie. Około północy Tsem padł na dobre. Wydawszy pojedynczy jęk, niemal z wdziękiem osunął się na ziemię. Perkar oswobodził wów- czas nieprzytomną Hezhi z jego ramion. Potem zajął się ranami Tsema. Ramię było rozcięte głęboko, aż do kości i wciąż krwawiło. Mocno je zabandażował. Rana w brzuchu była o wiele poważniejsza. Olbrzym bez wątpienia krwawił od środka. Możliwe, że ostrze uszkodziło również trzewia. Perkar zrobił jedyną rzecz, o której miał jakieś pojęcie. Był zbyt zmęczony i sprag- niony, żeby iść dalej, zwłaszcza z Hezhi na ramionach. Znalazł wodę w rowie i napił się z takim smakiem, jak gdyby kosztował najlepsze- go trunku. Następnie nazbierał chrustu na ognisko. Olbrzym zawył przez sen, gdy Perkar wetknął w ranę płonący czubek gałęzi, bacząc przy tym, by nie sięgnąć głębiej niż ślad miecza. Omal nie zwymiotował, gdy w nozdrza uderzyła mu woń przypiekanego ciała. Zaledwie ucichł krzyk Tsema, z ciemności doleciało parskanie. Ten dźwięk rozpoznałby o każdej porze dnia i nocy. Konie. Wstrząśnięty, poderwał się na nogi. Pogoń nadciągnęła szybko, szybciej niż się spodziewał. W górze chmury rozrzedziły się nieco, jak gdyby chciały pokazać gwiazdom oraz księżycowi jego ostatnią walkę. Uśmiechnął się, rozbawiony wzniosłością tej myśli. Oczywi- ście, niebo było zupełnie obojętne na jego los. Ale Blada Królowa tam była, spowita w podwójne halo i świadomość, że umrze w jej blasku, przyniosła mu pewną pociechę. - Przepraszam, Hezhi - powiedział cicho. - Tak naprawdę wcale nie wyznaję się na tych sprawach. Zaskoczyła go, odpowiadając. - Nie chciałam cię przywołać. To było... Nie wiedziałam, co robię. - W porządku - rzucił uspokajająco. - Już po wszystkim. Wcale się nie złoszczę. Żałuję tylko, że nie okazałem się bardziej pomocny. Wygląda na to, że plan Rzeki względem twojej osoby nie do końca się powiódł. - Rzeka nie miała wobec mnie żadnych planów - odparła z go- ryczą. - Chyba, że za plan uznać pragnienie, bym została potworem. Wzruszył ramionami. - Tam są jeźdźcy. Przynajmniej jeden niedawno odjechał, za- pewne po posiłki. Wkrótce wrócą w większej liczbie. Kiedy nadjadą, dobrze się ukryj. Może pomyślą, że uciekłaś podczas walki. - Zostanę. - Nie. Rób, jak ci mówię. Zerknęła na leżącego bez ruchu olbrzyma. - Czy on nie żyje? - spytała. - Jeszcze przed chwilą żył. Może zabiłem go, próbując zamk- nąć mu ranę. - Umilkł na moment. - Wśród mego ludu uznany by został za bardzo dzielnego człowieka. Hezhi ze znużeniem pokiwała głową. - To ja go zabiłam. - Jeżeli jest martwy, umarł za ciebie - odrzekł Perkar. - A to nie to samo. Możesz mi wierzyć. Miałem dość czasu, by zasta- nowić się nad tą różnicą i doprawdy jest ona ogromna. Wszyscy musimy umrzeć, Hezhi. Warto umrzeć nieco wcześniej, jeśli ma się po temu ważkie powody. A on je miał - powiedział mi, że cię kocha. - Tak - przytaknęła. - On mnie kochał. - Schowaj się, szybko - rzucił szeptem. - Słyszysz? Konie wracają. Sądząc po odgłosach, zwierząt było co najmniej dwadzieścia. Głęboko zaczerpnął tchu. Jego serce biło jak szalone, on zaś nie mógł wyzbyć się wspomnienia momentu, gdy stanęło, widoku sterczącego z piersi krwawego ostrza. - Może tym razem umrę - powiedział do Harki. - Po tym, jak tak ciężko pracowałem, żeby utrzymać cię przy życiu? Co za niewdzięczność. - Niedobrze mi się robi, gdy pomyślę o tych wszystkich okrop- nościach, które spotkały moje ciało - rzekł Perkar. - Nikt nie powinien żyć z pamięcią o przebitym własnym sercu. Takie wspom- nienia powinna zacierać śmierć. - Nie będę cię przepraszać. Któregoś dnia jeszcze mi za to podziękujesz. - Podziękowałbym ci zaraz, gdybym tylko mógł się ciebie pozbyć. - Uważaj, ranisz moje uczucia. Odrzucił w tył głowę i zawył co sił w płucach. - Podejdźcie bliżej, wy chodzące trupy! Z waszych ciał ułożę kopiec u mych stóp i deptać będę wasze niewidzące oczy! - Był ciekaw, czy za tak kwiecistą wypowiedź zyskałby uznanie w oczach Eruki. Zawył jeszcze raz. Spomiędzy drzew zaczęli kolejno wyłaniać się jeźdźcy, pierw- szy, drugi, trzeci. Ich dowódca szeroko się uśmiechał. - Skoro tak nalegasz - rzekł. - Choć na dzisiejszą noc inne przewidywałem rozrywki. Perkar zastygł w bezruchu jak rażony gromem. Na polanie wciąż przybywało jeźdźców, dziko wyglądających mężczyzn o włosach splecionych w warkoczyki i ozdobionych miedzią, srebrem oraz złotem, na smukłych, pięknych rumakach. Wszyscy mieli na obli- czach ten sam, zawzięty, wilczy uśmiech. - Ngangata? - wykrztusił w końcu Perkar. - To miło być rozpoznanym przez tak wielkiego bohatera - odparł Ngangata, wsparłszy o łęk siodła ręce w bransoletach. - Poświęciłbym więcej czasu na głoszące twą chwałę pieśni, gdyby nie fakt, że wnet zawita tu jazda z Nhol. Brat Koń z paroma wojow- nikami spowolni pogoń, lecz i tak trzeba nam ruszać. - Czy macie dla nas konie? Ngangata skinął głową i na ten znak przyprowadzono ogiera oraz klacz. - Olbrzym też musi jechać - przypomniał Perkar. - Czy on żyje? Jeden z Mangów przyklęknął przy boku Tsema, po czym zagadał coś do Ngangaty, który odpowiedział w tym samym języku. Zaraz też pojawił się następny wierzchowiec, na którego grzbiet trójka wojowników z najwyższym trudem wepchnęła Tsema. - Oni mówią, że olbrzym nie przeżyje nocy - wyjaśnił Ngan- gata. - Ale zabiorą go i tak, żeby mógł umrzeć w siodle. XII Pieśń o Perkarze Tsem zadziwił wszystkich. Przeżył pierwszą noc i drugą, a w tym czasie konie unosiły ich coraz dalej od Nhol. I Rzeki, o czym nieustannie przypominała sobie Hezhi. Każdy krok wierzchowca, każdy oddech wojownika Mangów, za którego plecami siedziała, odzywał się w niej tępym bólem. Nie była pewna, czy ów ból brał się z żalu po stracie Qey, Ghana i wszystkiego, co dotychczas znała, czy też to coś, które siedziało wewnątrz niej, krzyczało z tęsknoty za ojcem, błagało, by znowu je obudzić. Na trzeci dzień, kiedy musieli przywiązać; ją do siodła, żeby nie zeskoczyła na ziemię i pognała z powrotem do Nhol, stało się oczywiste, że słuszne było to ostatnie przypuszczenie. Tego też dnia przed południem, kawalkada stanęła obok drzewa i wszyscy zsiedli z koni. Drzewo było niepozorne - stare i gruzło- wate, o szeroko rozpostartych korzeniach wysysających z gleby choćby najmniejszy ślad wilgoci. Dalej rozciągała się już tylko pustynia, pofałdowany bezmiar rdzawożółtych piasków. - Co oni robią? - spytała starca zwanego Bratem Koniem. - Składają ofiarę bogu tego drzewa - wyjaśnił. - Co takiego? Wojownicy zaczęli podpalać wiązki trawy, jeden z nich ustawił małą czarkę z jakąś zawartością pomiędzy rozcapierzonymi białymi korzeniami. - Jest to pierwsze drzewo - lub ostatnie, w zależności od kierunku, z którego nadchodzisz - tłumaczył Brat Koń. - Wyzna- cza ono granicę cesarstwa Nhol. - A więc i granicę zachłanności Rzeki - wtrącił stojący opodal Perkar. Brat Koń zachichotał. - Nie tyle granicę zachłanności, co zasięgu. Od tego miejsca pustynia znowu żyje. - Więc także i ja winieniem złożyć ofiarę - powiedział Perkar Uśmiechał się do Hezhi, sprawiał wrażenie szczęśliwego, podczas gdy ona nie czuła nic prócz okropnego niepokoju, jak gdyby za chwilę miało wydarzyć się coś niepojętego. Kiedy Mangowie ponownie dosiedli koni i kolumna minęła drzewo, nagły atak rozdzierającego bólu wtrącił Hezhi w nieświa- domość. Odzyskawszy ponownie zmysły - nie miała pojęcia po jak długim czasie - ból wciąż jeszcze dawał o sobie znać, niczym pieczenie po siarczystym policzku. Dotknęła swoją łuskę. Wciąż tam była, przypominając o swym istnieniu delikatnym swędzeniem. - Ach - powiedział Brat Koń, widząc że przyszła do siebie. - Pozwól, że ci się przyjrzę. - Zaraz też okrzyknął postój, po czym wyciągnął chude, brązowe ręce, by pomóc jej przy zsiadaniu. Ostroż- nie postawiła bose stopy na gorącym piasku. - Tak, tak - powiedział Brat Koń, z uśmiechem wichrząc jej włosy. - Co "tak"? - No więc, moje dziecko, posiadam zdolność widzenia bogów - zawsze to potrafiłem. Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, rzekłem sobie: "No, no, ta dziewczyna coś w sobie ma". Widziałem to w tobie, rozumiesz? Skinęła głową. Być może ona w ten sam sposób widziała ojca, gdy ten przywoływał duchy Rzeki. - Teraz to nadal w tobie tkwi, ale popadło w uśpienie. Czu- jesz to? Poczuła, że ogarniają radość. - Tak, chyba tak. - To dobrze. Masz powody do radości. Rzeka utraciła nad tobą władzę, a twój przyjaciel ma szansę na przeżycie! W odpowiedzi Hezhi szeroko się uśmiechnęła. - Na koń! - rozkazał Brat Koń, pomagając jej równocześnie wspiąć się na koński grzbiet. Kiedy sam także znalazł się w siodle, wydał głośny okrzyk, który wystraszył ją i uradował zarazem. Do- siadane przez nią zwierzę skoczyło naprzód, budząc w niej wspom- nieme wędrówki w ramionach Tsema. Różnica była wielka, chociaż podczas nocnej ucieczki z Nhol nie potrafiła tego ani dostrzec ani docenić. Krajobraz szybko gnał na spotkanie galopującego konia, na wpół okiełznanej błyskawicy. Nie krzyknęła, chociaż miała na to wielką ochotę. Na krótką chwilę doświadczyła ogromnej radości, mocniejszej i bardziej realnej niż radość bogini. Pomyślała o małej figurce kobiety na koniu. Była taka samajak ona - dumna, niepoha- mowana. "Wolna". - No to opowiadajcie - poprosił Perkar parę dni później. W pobliżu grupka chłopców i dziewcząt ze śmiechem uganiała się za drewnianą obręczą po piaszczystym wioskowym majdanie. Strze- lające z ogniska iskry ulatywały w ciemniejące niebo. Chłodny, suchy wiatr znad stepu niósł ze sobą zapowiedź jesieni. Perkar, Brat Koń, Ngangata oraz wojownik Mangów imieniem Yuu'han zasiedli wokół ognia, tworząc według słów Brata Konia Koło Słów. Hezhi usiadła na zewnątrz kręgu, a Duk, najstarsza córka Brata Koma, próbowała spleść tę odrobinę włosów, które pozosta- wiła jej Qey. - Opowiadajcie - powtórzył Perkar. - Nic wierzę, żebyście trafili na mnie przypadkiem. - Dlaczego nie? - spytał Ngangata. - Czyż los nie jest przyjacielem bohatera? - Spieszącego na ratunek? To zaiste bohaterski postępek - wesoło stwierdził Perkar. - Pieśń o Ngangacie, to mi się podoba. - Tylko żadnych pieśni o mnie - poprosił Ngangata. - W takim razie - wtrącił Brat Koń - możesz zaśpiewać o mnie. Perkar obrzucił obu mężczyzn zrozpaczonym spojrzeniem. Brat Koń wyszczerzył zęby w uśmiechu, pociągnął łyk piwa z kaktusa i w końcu zaczął opowieść. - Obecny tu twój przyjaciel bardzo się zaniepokoił odkrywszy twoje zniknięcie, choć zupełnie nie wiem dlaczego. Bez przerwy nalegał, żebyśmy ruszyli w ślad za tobą. Odmówiłem mu, rzeczjasna -jestem starym człowiekiem, o wiele za starym na potyczki zjazdą Nhol. - No jasne - mruknął Perkar z sarkazmem. - O wiele za stary, żeby krążyć wokół niej to w jedną, to w drugą stronę. Brat Koń spiorunował go wzrokiem. - Może wolisz nadal prosić, żebym zechciał opowiedzieć tę historię? - Wybacz mi, o starożytny - powiedział Perkar. - Proszę, racz mówić dalej. Brat Koń z widocznym zadowoleniem pokiwał głową. - Zgodziłem się zabrać Ngangatę - z wielkim narażeniem własnego życia - do rodzinnej wioski i tam ułożyć się z krewnia- kami co do zakupu koni, które zaniosłyby nas do Nhol. Pół dnia jazdy, dzień marszu. Sądziłem, że w przeciągu tak krótkiego czasu Bogini Dzięciołów mnie nie zauważy. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pożółkłe, połamane zęby, upił kolejny łyk piwa. - No tak, oczywiście, w połowie drogi, zaraz za Kwadratową Skałą, powietrzny wir przyniósł szelest piór i w jednej chwili serce zamarło mi w piersi. Przystąpiłem właśnie do godnej obrony moich uczynków... - Klęczał na piasku w błagalnej pozycji - wyjaśnił Ngangata. - Godnej obrony moich uczynków - powtórzył Brat Koń, posyłając Alwatowi z ukosa złowróżbne spojrzenie - gdy uświado- miłem sobie, że stojący przede mną bóg to nie Nuchiinuh. Miał wprawdzie pióra, ale był czarny i wcale nic wyglądał jak dzięcioł. To był Kruk, rozpoznałem go od razu. "Panie Kruku - rzekłem - czemu mam zawdzięczać tak wiel- kie szczęście?" A on na to: "Bez wątpienia, słowo »szczęście« ty pojmujesz inaczej niż ja" - i dalejże wpatrywał się we mnie tymi swoimi żółtymi oczyskami. - Karak? Przyszedł do ciebie Karak? Ngangata pokiwał głową, a w tym czasie Brat Koń pokrzepił się odrobiną piwa. - Przedstawię to wszystko pokrótce - podjął Brat Koń -jako że czuję woń wieczerzy. Bóg Kruk powiedział mi, że śledził nas wszystkich /. daleka, bo tak akurat mu się podobało. Powiedział, że powinienem pomóc Ngangacie w dotarciu do Nhol, albowiem widzi, iż nasza obecność będzie tam potrzebna. Ja natomiast wyjawiłem mu swoje słabości... - Zapytał Karaka, co mu z tego przyjdzie - wtrącił Ngangata. - Wyjawiłem mu swoje słabości - z mocą powtórzył Brat Koń. - Kiedy skończyłem, Kruk spytał, jak bardzo bym osłabł, gdyby przypadkiem ktoś zawiadomił Nuchiinuh, że spaceruję bez żadnej ochrony. Muszę powiedzieć, iż rozmowa ta zupełnie mi się nie podobała. Potem jednak Kruk w łaskawości swojej ofiarował się wstawić za mną u Bogini Dzięciołów. Jak wyjaśnił, winna mu była wiele przysług, więc niewątpliwie przystanie na to, bym mógł dożyć mych dni pośród mego ludu. No cóż, muszę przyznać, że zbytnio tego nie rozpamiętywałem, ale siedząc w samotności na wyspie, bardzo tęskniłem za rodziną. Poza tym, czułem, że szykują się wielkie wydarzenia, a przeznaczenie wzywa mnie do wypełnienia ostatniego bohaterskiego zadania... - Karak przekonał go, by zechciał mi pomóc - krótko podsu- mował Ngangata. - Wobec tego ty opowiedz resztę - burknął Brat Koń, wzno- sząc do ust czarkę z piwem. Ngangata bez ociągania przeszedł do rzeczy. - Brat Koń przekonał część swych krewnych do udziału w wy- prawie, obiecując wojenną sławę i -jak myślę - udział w jakimś starym zakopanym skarbie. Dalej historia jest już krótka. Prosto przez pustynię pojechaliśmy do Nhol, ty zaś w tym czasie płynąłeś niesiony nurtem Odmieńca. - No dobrze, ale jak mnie znaleźliście? - Karak nakazał nam wypatrywać ciebie na lądzie. Słowa jego brzmiały tajemniczo i uznałem, że niewiele przyjdzie nam z nich pożytku. Usadowiliśmy się na wzgórzu, skąd mieliśmy widok na całą zachodnią część Nhol. - Aż tak daleko? Jak mogliście nas rozpoznać, czy też w ogóle zobaczyć? - Potrafię dostrzec bogów, pamiętasz? - przypomniał mu Brat Koń nieco bełkotliwym głosem. - Znam twój miecz, a w tej nieszczęsnej krainie nie masz innych bogów od Z Wody Zrodzo- nych.. . - Zrobił zakłopotaną minę i zerknął na Hezhi. - Przepra- szam, dziecko. Nie chciałem cię urazić. Hezhi wzruszyła drobnymi ramionami i, potrząsając głową, za- pewniła, że nie spotykał jej żaden afront. - Dlatego też - ciągnął Brat Koń - pomyślałem sobie, iż wszystko, co przypominać będzie boga, prawdopodobnie będzie tobą. Zdumiony Perkar potrząsnął głową. - Czyżbyś czuwał przez cały ten czas, nie zmrużywszy nawet oka? - No... niezupełnie. - Wysypiał się do woli - wtrącił swoje trzy grosze Ngangata. - To siedzący z nami Yuu'han spostrzegł rozbłysk światła, nie- zwykłego, boskiego światła. - To ten duch - mruknęła Hezhi, wypowiadając pierwsze tego wieczoru słowa. - Duch z mojej krwi. Ngangata przytaknął skinieniem głowy. - Dowiedzieliśmy się tego później. Dokoła było zbyt ciemno, żebyśmy mogli cokolwiek dokładnie zobaczyć. Obudziliśmy tedy Brata Konia, a on, po dłuższych oględzinach przysiągł, że widzi Perkara oraz boginię, boginię, która staje się coraz większa i większa. Wzrok wszystkich powędrował ku Hezhi, która poruszywszy się niespokojnie, wbiła spojrzenie w ziemię. - Zostawcie tę dziewczynę w spokoju - huknął Brat Koń. - Dość ostatnio wycieipiała, dość straciła. Nie ma potrzeby przypomi- nać jej o rzeczach nieprzyjemnych. - To ja jestem przyczyną tego wszystkiego - oznajmiła Hezhi. - Wszystko, czegoście dokonali - wędrując przez świat, ryzykując życie, zabijając innych ludzi - spowodowane zostało moim głupim pragnieniem. To nie było nawet prawdziwe pragnienie, tylko nagły impuls. A Tsem. który odniósł tak poważne rany... Wpatrzony w jej oczy Perkar zastanawiał się, dlaczego nie pła- cze. Byłoby lepiej, gdyby płakała. To, co powstrzymywało ją od szlochu, musiało boleć o wiele bardziej niż łzy. - No, chodźże tu - powiedział Brat Koń. - Chodź i siadaj z nami. Długo wpatrywała się w płomienie, sycąc ich blaskiem swe czarne oczy. Potem łagodnym ruchem uwolniła się od Duk - która nie rozumiała ani słowa z rozmowy prowadzonej w języku Nhol - i z wahaniem zbliżyła się do kręgu siedzących. Brat Koń poklepał ziemię obok siebie. - Nie marnuj sił na takie myślenie - poradził. - Ty nie ciągałaś za wszystkie nici, z których uwito tę sieć, miałaś w dłoni tylko jedną z nich. Weźmy na przykład mnie. Cóż miałaś wspólne- go z moją sprzeczką z Boginią Dzięciołów? Nic, ot co. Doszło do niej przed sześciu laty, na długo zanim zaczęła się cała ta historia z Perkarem. Ten zaś uwikłał się w jakieś niefortunne zajścia jesz- cze zanim twoja krew popchnęła Rzekę do działania. A Kruk, któż wie, dlaczego robi on to, co robi? Z pewnością nie uczynił jednak niczego, by zaspokoić twój lub mój kaprys. Ngangata wcale ciebie nie znał i nie miał właściwie żadnych powodów, żeby pomagać Perkarowi - bez obrazy, Perkarze - a mimo to dał się w to wszystko wciągnąć. - Ale Tsem - wyszeptała przez łzy. - Qey, Ghan... wszyscy ci żołnierze... - Ukryła twarz na piersi Brata Konia i wreszcie zaniosła się tak upragnionym płaczem. Zakłopotany Perkar przepro- sił zebranych, po czym oddalił się od ognia. Poszedł na majdan, przechadzał się pośród karłowatych jałowców i ciernistych krze- wów, wystawiając twarz na podmuchy słabego wiatru. "Wszyscy ci żołnierze" - powiedziała. Ale to on ich zabił. Wiedział, że powinien coś czuć, wyrzuty sumienia, winę, podobnie jak po zagładzie wyprawy Kapaki. Tymczasem, wszystko co mógł w sobie znaleźć, to odrobina żalu, że ci ludzie musieli stanąć mu akurat na drodze. - Każdy umiera - przypomniał mu Harka. - I każdy żyje - odparł Perkar. - To nie jest odpowiedź. - A co powiesz na to? W końcu nauczyłeś się dźwigać brzemię własnych uczynków i żyć z tym dalej, bez użalania się nad jego ciężarem. - To już brzmi lepiej - przyznał Perkar - chociaż chyba zanadto służy moim interesom. - Lepiej służyć sobie niż komu innemu - zaoponował Harka. - Wiem coś o tym. - Czy mogę cię uwolnić, Harko? Czy jest na to jakiś sposób? - Jeśli nawet takowy jest, nic mi o tym nie wiadomo. Ale dzięki za pamięć. - Szło mi nie tylko o ciebie, ale mniejsza z tym. Powróciwszy do wioski, usłyszał ciche, znajome zawodzenie dobiegające z kępy sosen. Początkowo zamierzał iść dalej, lecz po chwili namysłu zmienił zamiar. Siadł na kamieniu i czekał, spoglą- dając na karmazynowy rąbek słońca niknący coraz bardziej pośród czarnych skał na zachodzie. Wnet pieśń ucichła, a spośród drzew wyłonił się Ngangata z łu- kiem w garści. Ujrzawszy Perkara, skinął mu głową, po czym stanął w miejscu. Czas jakiś przypatrywali się sobie w milczeniu, aż w końcu Ngangata rzekł: - Pora na wieczerzę. Perkar z namysłem pokiwał głową. Chciał uchwycić jakąś myśl, precyzyjnie wyrazić ją słowami. W skupieniu ściągnął brwi. - Chodźmy - ozwał się Ngangata głosem łagodnym niczym wieczorne powietrze. Perkar powstrzymał go ruchem dłoni. - Nie, ja... Brat Koń miał rację, ty wiesz. Nie miałeś powodu, by spieszyć mi z pomocą. Ngangata wykrzywił usta. Powędrował wzrokiem ku horyzonto- wi, za którym niknęło słońce i minęła dłuższa chwila, zanim jego czarne oczy, niegdyś tak przerażające, spojrzały prosto w oczy Perkara. - Perkarze - westchnął - za dużo myślisz. Za dużo. Chodź- my już jeść. Mój łuk i ja umieramy z głodu. Perkar niepewnie dźwignął się na nogi. Wzrok miał nieco za- mglony, jak gdyby podmuch wiatru sypnął mu w oczy drobnym pyłem. Otrzepał kilt, wolno podszedł do Ngangaty. - Dziękuję. Ngangata z uwagą obserwował swoje stopy i nie podnosząc oczu, skinął głową. - Chodźmy jeść. - A kiedy się uśmiechnął, Perkar poczuł, że jego twarz również odpowiada uśmiechem. - Księżniczko? Zbudzona dźwiękiem znajomego głosu, Hezhi zastanawiała się, czy przypadkiem znów nie zaspała, czy Ghan będzie na nią zły, co Qey przyszykuje na śniadanie. Rzeczywistość szybko dała o sobie znać czerwoną pustynią i szmerem nieznanych odgłosów. Ale Tsem był znany. I przytomny. - Tsem! - Hezhi przypadła mu do piersi, wtuliła twarz w po- tężne ramię. - Proszę, nie umieraj, Tsem. Pół-olbrzym słabo się uśmiechnął. - Nie mam takiego zamiaru, księżniczko. Możesz mi wierzyć. - Wolno rozejrzał się po cedrowych palach i okopconych ścianach małej chatki. - Nie wiem, gdzie jesteśmy - przyznał. - Przyniosę ci wody, a potem wszystko opowiem. Poklepała go po ramieniu i wyszła na dwór. Pobiegła w dół zbocza, do źródełka, które pokazała jej Duk. Tak wiele chciała opowiedzieć Tsemowi, choć zarazem wielu rzeczy sama nie potrafiła wyjaśnić. Gdzie podziewali się teraz Ghan i Qey? Czy torturowali ich za pomoc w ucieczce? A może już nie żyli? Być może nigdy się tego nie dowie. Wracając z wodą, przystanęła na moment i z żalem pomyślała o swej odmowie przejęcia władzy. Gdyby się zgodziła, na pewno uratowałaby Ghana i Qcy. Gdyby jednak pozwoliła, żeby ogień w jej głowie płonął dalej, byłaby zgubiona, a wielu ludzi straciłoby życie. Tsem łapczywie wypił wodę, po czym z szeroko otwartymi w zdumieniu oczami wysłuchał relacji o tym, co się wydarzyło w czasie, gdy leżał bez czucia. - I co my teraz zrobimy? - zapytał, gdy skończyła opowieść. - Nie wiem - odrzekła. - Mam jednak nadzieję, że zosta- niesz ze mną. Nie zniosę rozstania z tobą. - Oczywiście, księżniczko. Jestem twoim sługą. - Nie - zaoponowała. - Ja nie jestem księżniczką, a ty nie jesteś sługą, nie tutaj. Jeśli przy mnie zostaniesz, to dlatego, że taki jest twój wybór. Tsem pokiwał głową i usiadł, popatrując w milczeniu na jasny prostokąt drzwi. - Chciałbym wyjść na zewnątrz - powiedział w końcu. - Nie wiem... - Proszę. Niewiele mogła mu pomóc przy wstawaniu, lecz tak naprawdę, Tsem potrzebował jedynie jej moralnego wsparcia. Wyszedł na słońce i oparł plecy o wyprawioną gliną ścianę chaty, po czym zatopił spojrzenie w odległym horyzoncie. - Chciałbym odnaleźć lud mojej matki - rzekł po pewnym czasie. - Kiedyś. Wiele mi o nim opowiadała... - Możemy to zrobić - zapewniła Hezhi. - Niekoniecznie już teraz. Kiedyś. - Kiedyś - przytaknęła z uśmiechem. Położyła mu rękę na ramieniu i razem powędrowali wzrokiem w dal. r Epilog Jesień Upłynął miesiąc, niebo stało się bardziej przejrzyste, a wiatry chłodniejsze. Niektóre dni przynosiły klucze gęsi oraz kaczek wyru- szających z północy na poszukiwanie cieplejszego słońca. Inne przynosiły zapowiedź mroźnej zimy, przed którą uciekały ptaki. Przez cały miesiąc Mangowie ciężko pracowali. Uszczelniali chaty, przemierzali mokradła nad Rzeką w poszukiwaniu jagód i orzechów, a także wyżyny, gdzie zdobywali mięso. Tsem wracał do zdrowia powoli, ale po pierwszym tygodniu leczenia doglądający go szaman Mangów oznajmił, że olbrzym na pewno wyżyje, jakkolwiek dawał do zrozumienia, iż długi, jakie zaciągnął względem pewnych bogów będą musiały zostać spłacone. Pragnąc przyłożyć ręki do wspólnego trudu, Perkar z Ngangatą urządzili łowiecką wyprawę dla kilku młodych Mangów. Postano- wiono również, że wyprawie towarzyszyć będzie kilka kobiet, co usłyszawszy, Hezhi dopraszała się, by pomimo braku doświadczenia myśliwi zabrali ją ze sobą. Po dwóch dniach trafili na porosły rzadkim lasem wąwóz i w nim właśnie założyli solidny obóz. Rozstawili namioty, wykopali doły na ogniska, zbudowali ruszty do oprawiania dziczyzny. Hezhi po- woli wdrażała się do obowiązków kobiet Mangów - zbierania orzechów, wykopywania korzeni, barwienia skór. Praca była ciężka, toteż wielokrotnie, zwłaszcza na początku, budziła w niej tęsknotę za pałacem, gdzie na każde zawołanie miała do dyspozycji służbę. Kobiety, z którymi pracowała, odnosiły się do niej serdecznie, cho- ciąż z niecierpliwością. Spodziewały się zapewne, że umie wykonać podstawowe prace. Hezhi jednak uczyła się szybko, więc niebawem kobiety zaczęły zapraszać ją na spotkania, podczas których opowia- dały sobie przeróżne historie. Często wybuchały śmiechem, słysząc jej daleki od doskonałości język, lecz w ich śmiechu nigdy nie było choćby cienia złośliwości. Co parę dni mężczyźni wracali ze zdoby- czą, a kobiety dużo szeptały wówczas o wprawie Ngangaty i jego łuku. Perkar święcił mniejsze triumfy, choć także wracał do obozu z obfitym łupem, rozradowany "niczym mały chłopiec, który właś- nie zgłębia tajniki łowieckiego rzemiosła", jak to ze śmiechem opowiadały sobie kobiety. Pół miesiąca spędzone w obozowisku przyniosło Hezhi pewną pociechę. Mijające dni układały się na jej ramionach niczym ciepły płaszcz, palce dobrze poznały swoje zadania, a język coraz lepiej sobie radził z mową Mangów. Jeden z młodych wojowników zaczął z nią flirtować, przez co stała się obiektem dobrodusznych plotek, chociaż trzymała go na dystans. Nauczka z Yenem - Ghe7 - na długo zapadła jej w pamięć, pozostając jednym z trzech gnębiących ją zmartwień. Pałac i rodzina odchodziły w niepamięć. Tęskniła natomiast za Qey oraz Ghanem, lękała się o ich życie. Często zastanawiała się, co zawierał pozostawiony przez Ghana list, który uciekający Zeq' zabrał niestety ze sobą. Pod koniec dwudziestego dnia, zajęta skrobaniem skóry anty- lopy, Hezhi usłyszała nerwowy tupot zamkniętych w zagrodzie jucznych koni. Wiele kobiet przerwało wówczas pracę i utkwiło wzrok w wylocie parowu, wypatrując przybyszów. Wnet pojawiło się w nim dwóch jeźdźców, a któraś ze starszych niewiast rozpoznała w nich Brata Konia oraz Yuu'hana, jego bratanka. Tego wieczoru urządzili ucztę. Szczęśliwym zrządzeniem lo- su niebawem powrócili również myśliwi, dzięki czemu na rożnie w okamgnieniu znalazł się sprawiony jeleń. Brat Koń przywiózł ze sobą piwo, słodycze, miedziane dzwonki do końskiej uprzęży dla mężczyzn, a także stroje i noże dla kobiet. Jeden z nich, niewielki ostry nożyk, wręczył Hezhi. - Słyszałem, że szybko się uc/ys/ - powiedział. - Każda kobieta Mangów potrzebuje dobrego noża do czyszczenia skór. Podziękowała mu z prawdziwą wdzięcznością. Dotychczas po- sługiwała się nożem pożyczonym od Duk, dlatego fakt posiadania własnego narzędzia dał jej zaskakująco wiele radości. - Mam dla ciebie jeszcze coś. - Wyciągnął z worka mały pakunek. - To od twego przyjaciela. - Od przyjaciela? - Tak. Razem z Yuu'hanem pojechaliśmy do Nhol po cukier i noże. - Nhol? - wzięła pakunek, niecierpliwie rozwinęła. Łzy na- płynęły jej do oczu, gdy ujrzała zawartość. Składała się na nią książka - Pustkowia Mangów - oraz zwój czystego papieru. Do tego ostatniego dołączone było pióro i sproszkowany inkaust. No i jeszcze list, zaczynający się od jej imienia: "Hezhi". W moim długim życiu nigdy nie było wiele radości. Jedyną przyjemność znajdowałem zazwyczaj w otaczających mnie pa- pierach. Dlatego też pragnę podziękować ci za szczęście, do jakiego nie nawykłem. Nigdy nie zamierzałem cię pokochać, bo nauczyłem się, że miłość rzadko kiedy bywa przyjemna. Z pew- nością taka nie była, gdy sądziłem, że nie żyjesz. Nie było dnia żebym nie przeklinał samego siebie. Teraz jednak dowiaduję się, iż żyjesz i jesteś bezpieczna, więc już nie żałuję mojego uczucia. Osobiście, rzecz jasna, nigdy bym ci tego nie powiedział, lecz pióro oraz papier mogą mówić, choć ja będę milczał. Wiem, że musisz martwić się o swą piastunkę. Qey. Spieszę więc ci donieść, iż miewa się dobrze. Żołnierze znaleźli ją półżywą pośród martwych kapłanów, więc także i ją wzięli za ofiarę twego oszalałego strażnika. Również i mnie pozostawio- no w spokoju. O masakrze przy Bramie Południowej mówi się niewiele, a jeśli już ktoś wspomina ciebie, to nie inaczej jak Hezhinata. Posyłam ci przez tego Manga pióro i papier licząc na to, że w drodze nie zużyje go do podcierania. Mam nadzieję, 1/ napi- szesz do starego człowieka list lub dwa, aby opowiedzieć mu o rzeczach, które widziałaś. Na świcie muszą przecież być cuda, o których on jeszcze nie czytał. Nie wolno ci wracać do Nhol, Hezhi. Nie czeka cię tu nic przyjemnego. Wierzę w ciebie i ufam, że ułożysz sobie życie wszędzie, dokąd trafisz. Masz to w sobie, taka jesteś, i Rzeka, którą zostawiłaś daleko za sobą, nie ma z tym nic wspólnego. Bądź błogosławiona przez wszystkich bogów, jakich napotkasz w swych podróżach i postaraj się myśleć łaskawie o mnie, chociaż nigdy nie byłem dla ciebie tak dobry, jak powinienem. Ghan Przeczytała list raz i drugi, nie bardzo wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Nie robiło to zresztą żadnej różnicy, gdyż w obu przypadkach wystąpiłaby ta sama mieszanka radości oraz smutku. Uściskała Brata Konia i raz jeszcze serdecznie mu podziękowała. Uśmiechnąwszy się szeroko, poklepał ją po plecach i dołączył do popijających piwo współplemieńców. Na odchodnym spojrzał przez ramię i zmierzył ją poważnym spojrzeniem. - Jeśli chcesz, możesz stać się Mangiem - powiedział. - Przyjmę cięjako moją córkę, a potem znajdziemy ci dobrego męża. Kto wie, od czasu do czasu dostrzegam w tobie iskierkę mocy - nie taką jak przedtem, oczywiście, zbyt słabą, by cię zmienić, ale mozc wystarczającą na to, byś została szamanką i zarabiała uczciwie na życie, inaczej niż skrobiąc skóry. - Skrobanie skór coraz bardziej mi się podoba - odparła. - Tym niemniej dziękuję za dobre chęci. To bardzo miło z twojej strony, gdyż dobrze wiem, że byłabym dla ciebie ciężarem, przynaj- mniej przez jakiś czas. - Rodziny mają szerokie ramiona po to, by podołać ciężarom - odparł Brat Koń. - Jeszcze nie wiem, co będę robić - rzekła cicho. - Myślę, ze muszę pomówić z Perkarem. - Nie jesteś z nim związana - zauważył Brat Koń. - Nie, w każdym bądź razie nie wprost - przyznała z. waha- niem. - Mamy jednak wspólne długi, ciąży też na nas jednaka odpowiedzialność. Brat Koń potrząsnął głową. - Żeby młodzi ludzie byli aż tak poważni. Cieszcie się sobą, zanim wasze kości obrócą się w suche patyki, a skóra w twardy wiór. - Spróbuję - z us'miechem obiecała Hezhi. Perkar obszedł dokoła ramę z rozpiętą na niej skórą. - Świetnie sobie radzisz - powiedział. - Nikt by nie odgadł, że niegdyś byłaś księżniczką. Spróbowała się uśmiechać, lecz udało się jej jedynie nieznacznie skrzywić usta. - Przepraszam - pospiesznie dodał Perkar. - Nie, to nie o to chodzi. To, że byłam księżniczką, nigdy nie znaczyło dla mnie wiele. Może byłoby inaczej, gdyby... - Urwała, pozwalając, by owo "gdyby" zawisło w powietrzu. Zakłopotany udał, że z uwagą wpatruje się w skórę. - Jakie masz plany, Perkarzc? - spytała nieoczekiwanie. - Czy zamierzasz już zawsze polować z Mangami? - Nie. Muszę pospłacać długi, więc postanowiłem zacząć tu- taj. Poza tym słyszałem, że na zachodnich stepach zima jest bar- dzo surowa. Po nadejściu wiosny wrócę na ziemie ojca, do mego ludu. Mam tam wiele spraw do załatwienia, wiele rzeczy muszę naprawić. - Wina za wiele zdarzeń spada również na mnie - wtrąciła Hezhi. - Już o tym mówiliśmy. Uważam, że jesteś niewinna. - Jeśli jajestem niewinna, to ty także. Skoro jednak poczuwasz się do odpowiedzialności, to ja też, Perkarze. Musisz coś wybrać. Zrobiliśmy to razem, ty i ja. Bez względu na to, co powiada Brat Koń, ten motek uprzędliśmy wspólnie z naszych lęków oraz pra- gnień. Ledwo cię znam, ale należymy do siebie, przynajmniej na jakiś czas. Spróbował zachichotać, lec/ musiał przyznać przed samym sobą, że wcale mu nie do śmiechu. - Ile ty masz lat? - zapytał. - Dlaczego nie zaczekasz jeszcze trochę, nie przedłużysz swego dzieciństwa? Dziewczyna popatizyła na niego ze znużoną miną. - Dzieciństwo jest dla mnie bezpowrotnie stracone - powie- działa cicho. - Zgubione rzeczy można odnaleźć - zapewnił, w głębi serca wiedział jednak, o co jej chodzi. On także nigdy już nie będzie tamtym chłopcem, który z pierwszym mieczem uganiał się po pa- stwisku ojca. - Nie wiem - podjął, gdy Hezhi nie odpowiedzia- ła. - Mamy wiele miesięcy, żeby nad tym rozmyślać. Może zmie- nisz jeszcze zdanie. - Może - przytaknęła. - Obiecałam Tsemowi parę rzeczy, chcę jednak, abyś się nad tym zastanowił. Perkar chrząknął. - Wiesz, trochę mnie przerażasz. - Ja? Kiedy ujrzałam cię po raz pierwszy, myślałam, że jesteś demonem. - Może i nim jestem, kiedy trzymam Harkę w dłoni. Sam nie wiem. Ale ty... - Co widzisz we mnie strasznego? - Czy ja wiem? Przez czały czas, gdy płynąłem Rzeką, twoja twarz była jedyną rzeczą, którą widziałem wyraźnie. Kiedy na ciebie patrzę, nie mogę o tym zapomnieć ani o tym. że wówczas cię nienawidziłem. - Czy nienawidzisz mnie także i teraz? - Nie, to tylko wspomnienie. - Siadł na ziemi ze skrzyżowa- nymi nogami. Hezhi zawahała się na moment. - Zamierzałeś mnie zabić - rzekła, nagle odwracając wzrok Perkar uśmiechnął się z sarkazmem. - Mieliśmy pozabijać się nawzajem, nieprawdaż? Skinęła głową, ale w następnej chwili załkała, z trudem po- wstrzymując cisnące się do oczu łzy. Perkar spoglądał na nią z wy- raźną konsternacją. Hezhi zagryzła wargi, zaczęła wstawać. Ku swemu zdumieniu Perkar wyciągnął rękę i łagodnie położył ją na ramieniu dziewczyny. Jeszcze chwila wahania, a uklęknął i przy- ciągnął ją do siebie, czując serce szamocące się gwałtownie w jej wątłej piersi. Perkar poczuł ucisk w gardle. - Przepraszam - wyszeptał, tuląc ją niezręcznie. - Wiem, że to wszystko boli. - Ja nie chciałam... - zapewniła, pociągając nosem. - Ciii. To nieważne - rzucił uspokajająco. Przez chwilę trwali w bezruchu, a Perkarowi przyszło do głowy, iż choć przemierzył pół świata, żeby ją odnaleźć, jeszcze nigdy nie dotknął Hezhi. - Posłu- chaj - zaczął poważnym tonem, odsunąwszy się nieco, lecz z ręką wciąż pozostającą na jej ramieniu - całe to gadanie o obowiązku i odpowiedzialności jest bardzo piękne, ja jednak byłbym szczęśli- wszy, gdybyśmy zdołali chociaż się polubić. Hezhi skinęła głową, otarła dłonią czarne oczy. - To mogę zrobić - powiedziała głosem nieco mniej pewnym niz same słowa. Perkar także się uśmiechnął, po chłopięcemu, bez nabytej po wszystkich przejściach twardości. - Ja też mogę. Może... - Ściągnął brwi. - Może potrzebu- jemy siebie nawzajem, żeby się z tego wyleczyć. Sam nie wiem. Mam jednak nadzieję, że gdy wyruszę do domu, ty pójdziesz ze mną. - Chętnie. Pod wpływem nagłego zakłopotania Perkar ponownie skupił uwagę na ramie ze skórą. - Mam ochotę na przejażdżkę - powiedział. - Podoba mi się koń, którego dostałem od Mangów. Przypomina mi rumaka, który kiedyś mnie nosił. - Spojrzał na dziewczynę. - Pojedziesz ze mną? Hezhi utkwiła wzrok w oczyszczonej skórze. W górze, po turku- sowym niebie przeciągał zapóźniony klucz dzikich gęsi. - Tak - powiedziała. - Chyba tak. Wstał i podał jej rękę, ona jednak poderwała się na nogi o włas- nych siłach. - Dokąd pojedziemy? - zapytała z uśmiechem. Teraz uśmiechnął się on. - Dokądkolwiek. Dokąd tylko przyjdzie nam ochota. Razem ruszyli do czekających koni. Spis treści Prolog: Z otchłani dziejów..................... 7 Część pierwsza: KRÓLEWSKA KREW I. Księżniczka i doskonała ciemność.............. 10 II. Dar stali i płatków róży.................... 22 III. Labirynt............................ 35 IV. Królewskie odwiedziny.................... 46 V. Zakaz i przymus........................ 56 VI. Dar krwi............................66 Interludium: Jik........................80 VII. Duchy i życzenia.......................83 Część druga: BŁOGOSŁAWIONY I PRZEKLĘTY I. Powrót stali..........................100 Interludium: W Komnacie Czarnych Wierzb ........117 II. Alwaci i bogowie.......................122 III. Światło w labiryncie......................137 IV. Pan Lasu............................154 V. Ślepota.............................171 VI. Rytuał naczynia........................185 VII. Potwór w Brzuchu Kruka...................200 VIII. Łowczyni ...........................218 IX. Dar brązu i nadziei ......................234 X. Serce wód...........................244 XI. Przeklęty............................257 XII. Błogosławiony.........................274 Interludmm: Na ulicy Red Gar................284 Część trzecia: ODMIENIEC I. Na głodnej wodzie.......................290 II. Strach i zycie .........................299 III. Brat Koń............................309 IV. Przeobrażenia.........................324 V. Oswobodzenie.........................332 VI. Gość..............................340 VII. Kamienne ścieżki, góry światła................350 VIII. Dach..............................369 IX. Przyspieszenie snu ......................379 X. Dar zabijania .........................395 XI. Odmieniec...........................407 XII. Pies'ń o Perkarze........................425 Epilog: Jesień.............................435 '¦