11029
Szczegóły |
Tytuł |
11029 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11029 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11029 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11029 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz Meissner
WSPOMNIENIA PILOTA I. Jak dzi� pami�tam
Jak dzi� pami�tam, cho� to by�o lat temu czterdzie�ci, pi��dziesi�t czy nawet
sze��dziesi�t: zaczyna� si� wiek XX, a wraz z nim moje dzieci�stwo i m�odo��, i pierwszy
�romantyczny� okres rozwoju lotnictwa w Polsce... A ja przecie� zosta�em pilotem maj�c lat
osiemna�cie i w ci�gu nast�pnych lat dwudziestu kilku sp�dzi�em prawie dziesi�� tysi�cy
godzin za sterami r�nych samolot�w.
Dzi� ju� zaw�d pilota nie nale�y do wyj�tkowych; jest udzia�em setek tysi�cy ludzi.
Wtedy, z pocz�tku, by�o nas bardzo niewielu, a w Polsce zaledwie ponad stu. Z tej pierwszej
setki, opr�cz minie, pozosta�o jeszcze kilku. Dlatego zdaje mi si�, �e warto utrwali� to, co
pami�tam �jak dzi�� o �wczesnych zdarzeniach, o kolegach, o w�asnej drodze do latania i o
przygodach, jakich dozna�em w powietrzu i na ziemi.
Stara�em si� pisa� o tych sprawach tak, jak je wtedy widzia�em i prze�ywa�em: nie z
perspektywy cz�owieka dojrza�ego, lecz bezpo�rednio, z bliska, kiedy wszystko jest na
pierwszym planie i kiedy ogl�da si� to go�ym okiem, nie uzbrojonym w sceptyczny filtr
do�wiadczenia �yciowego.
Oczywi�cie nie by�o moim zamiarem napisane historii kilkudziesi�ciu lat lotnictwa
polskiego. Ta ksi��ka jest moj� w�asn�, osobist� histori� w lotnictwie.
Autor
Cz�� pierwsza
Sk�ad wapna Brauna
Brukowan� polnym kamieniem ulic� �elazn� przecinaj� tory kolejowe. Od czasu do
czasu po obu stronach przejazdu opadaj� bariery i wtedy na jezdni wzd�u� cuchn�cych
karbolem rynsztok�w zatrzymuj� si� wozy, pozostawiaj�ce za sob� �lady wapna, cegie� lub
w�gla, a czasem w�skie stru�ki piasku, k�aczki siana i �d�b�a s�omy.
Po torach wolno przetacza si� parow�z. Sapie i dymi, holuj�c par� wagon�w,
zatrzymuje si�, j�cz� zderzaki, zwrotniczy gwi�d�e przeci�gle i macha brudn� zielon�
chor�giewk�: z powrotem! Albo z daleka p�dzi, osobowy: �oskot k� na szynach, migaj� okna
i twarze podr�nych. Albo wlecze si� towarowy jak leniwy, ceglasloczerwony w��. Przystaje,
zn�w rusza, w k��bach czarnego dymu sun� wagony, wagony, wagony, lory, cysterny i jeszcze
wagony, i jeszcze, i jeszcze...
Kolumna woz�w przed zamkni�t� barier� wyd�u�a si�, konie bij� kopytami o bruk,
oddaj� mocz, wo�nice �mi� papierosy, ci�ba ludzi t�oczy si� u przej�cia dla pieszych.
Nareszcie! Bariery wznosz� si� w g�r� jak maszty i �wio! wio-dalej!� - wezbrana
rzeka z ha�asem, z turkotem, ze szcz�kiem �elaza przelewa si� przez otwart� tam�.
Na chodnikach przed bramami kamienic, z kt�rych wieje ch�odem i st�chlizn�, bawi�
si� umorusane �ydowskie dzieci. Blade dziewczynki nia�cz� niemowl�ta lub ko�ysz� je w
ko�lawych w�zkach. Przechodnie - przewa�nie �ydzi w czarnych cha�atach - �piesz� dok�d�
zamy�leni, zaaferowani, przystaj� nagle po dw�ch, po trzech, za�atwiaj� jakie� transakcje,
targuj�c si� zawzi�cie i �ywo gestykuluj�c. Przebiegaj� terminatorzy od szewc�w i krawc�w,
ch�opcy na posy�ki, ci�kim krokiem id� tragarze z koszami, z pakami i workami na plecach,
wolno, dostojnie kroczy sztywno wyprostowany sprzedawca lod�w, nios�c na g�owie
pomalowany na niebiesko drewniany cebrzyk ze swym towarem. Od czasu do czasu wo�a
dono�nie po rosyjsku: �Saachar maro�ennyj!�
S�o�ce zni�a si� ju� nad dachami dom�w po zachodniej stronie �elaznej, ale jest
jeszcze dzie�. Z otwartych okien wydobywa si� md�y zapach cebuli przysma�anej na oleju. Ze
sklepik�w p�yn� kolejno wonie: nafty, dziegciu i farby z mydlarni Rosenberga, any�ku,
majeranku, kwaszonej kapusty i sera ze sklepu spo�ywczego Wi�niewskiej, fiksatuaru z
zak�adu fryzjerskiego Paj�czka, �ledzi od Sternowej, piwa i w�dki z restauracji III kategorii
na rogu Chmielnej.
Po przeciwnej stronie ulicy pachnie py�em wapiennym. Nad otwartymi wrotami w
wysokim parkanie okalaj�cym du�y naro�ny plac z szopami i wag� dla woz�w umocowany
jest niebiesko emaliowany szyld:
SK�AD WAPNA I MATERIA��W BUDOWLANYCH. LUDWIK BRAUN.
Opodal, oddzielony sztachetami, po kt�rych pnie si� dzikie wino, stoi niewielki
parterowy dom z facjatkami. UL. �ELAZNA 22.
Pan Ludwik Braun jest wysokim, przystojnym m�czyzn� ze sk�onno�ci� do tycia.
Min�� ju� siedemdziesi�tk�, ale sprawia wra�enie m�odszego o �at dziesi�� lub dwana�cie.
Bujna siwa czupryna, opadaj�ce w d� w�sy i niewielka broda przystrzy�on� w t�py szpic,
powa�ne spojrzenie jasnoniebieskich oczu i krzaczaste brwi nadaj� mu wygl�d solidny i
wzbudzaj�cy zaufanie.
Ma na sobie czarn� alpakow� marynark�, a na g�owie myck� z tego samego materia�u.
Siedzi za prostym sto�em w kantorku przy bramie wjazdowej i przelicza ca�odzienny utarg.
Tak, zgadza si�.
Spogl�da na zegar wisz�cy nad niedawno zainstalowanym telefonem, kt�ry ma numer
715. (W Warszawie jest ju� prawie tysi�c abonent�w telefonicznych!) Zegar wska-. �uje
sz�st�. Jeszcze nie wszystkie wozy powr�ci�y do sk�adu, ale jest �roda - w tym dniu tygodnia
pan Ludwik troch� wcze�niej opuszcza kantor.
Wi�ksz� cz�� banknot�w - oddzielnie zielone trzy-rubl�wki, oddzielnie b��kitne
pi�tki i r�owe dziesi�tki - chowa do starego sk�rzanego portfela; reszt� zamyka w
szufladzie.
Gdzie, u Boga Ojca, jest ten Gierwatowski?
Na czarnym blacie ma�ego biurka, przy kt�rym zwykle siedzi pod nieobecno��
pryncypa�a - �Kurier Poranny�.
Naturalnie: wojna z Japoni�, pogrom floty rosyjskiej i obl�enie Portu Artura. Tacy
jak Gierwatowski uwa�aj� to niemal za okazj� do nowego powstania. G�upcy! Ma�o im
nieszcz�� z sze��dziesi�tego trzeciego i czwartego! Kto wie, co i tego wyniknie. Po
�krwawej niedzieli� w Petersburgu zacz�o si� ju� i u nas strajki, demonstracje, pochody
pierwszomajowe, rewolucja! Socja�y i studenci robi� awantury, porywaj� si� z motyk� na
s�o�ce, a wszystko skrupi si� na spokojnych obywatelach. No, Gierwatowski chyba ju� si� do
tego nie miesza, ale...
- Aha, jeste� pan nareszcie?
Gierwatowski prostuje si� po wojskowemu.
- Baran wr�ci� od Lobodowskiego - melduje. - Na jutro trzy fury lasowanego i dwie
beczki cementu.
- Dobrze. Masz pan tu na wszelki wypadek pi�tna�cie rubli w szufladzie. Ja ju� id�.
Wydaj pan obrok i dopilnuj furman�w, a jak ci dwaj wr�c� z towarowego, zamknij pan kantor
i sk�ad. Zostaw pan klucz J�zefowi, a pieni�dze przynie� mi pan do domu. No, do widzenia.
- Do widzenia panu - m�wi Gierwatowski i podkr�ca siwego w�sa.
- Tylko zamykaj pan drzwi na klucz, jak wychodzisz na plac i do stajni - m�wi pan
Ludwik od progu.
Potem zmierza szybkim krokiem ku furtce, ale w po�owie drogi zbacza, aby jeszcze
zajrze� do stajni. Jest to d�ugi, niski drewniany budynek z ogromnym szpiczastym dachem
krytym pap�. Na lewo od wej�cia - ma�y spichlerz z owsem i sieczk� oraz strome schody na
strych wype�niony sianem i s�om� w snopach. Na prawo dwana�cie przegr�d dla koni.
Dziewi�� jest ju� zaj�tych. Mocne, starannie dobrane ma�ci� wa�achy skubi� siano w
oczekiwaniu na obrok. Wo�nice czyszcz� je szczotkami, poj� z wiader, poprawiaj� �ci�k�.
Ciep�y, ostry zapach zwierz�t, nawozu, moczu, dziegciu i siana.
Baran ustawi� w�z pod okapem szopy, wyprz�g� zawiesi� uprz�� na ko�kach i teraz,
dopalaj�c skr�conego z machorki papierosa, idzie wolno za koniem, kt�ry sam trafia na swoje
zwyk�e miejsce.
Pan Ludwik bacznie ogl�da l�ni�cy grzbiet i zad wa�acha, czy przypadkiem nie ma na
nim �lad�w bata. Nie. Baran zapami�ta� sobie to, co us�ysza� w ubieg�ym tygodniu: �Furman,
kt�ry bije konia, nie b�dzie u mnie s�u�y��.
Franciszek Baran pracuje u Brauna dopiero od wiosny i bynajmniej nie chcia�by
straci� tej pracy. �aden z furman�w nie chcia�by jej straci�, cho� pryncypa� jest surowy i
wymagaj�cy. Trzyna�cie godzin, od sz�stej rano do si�dmej wieczorem, z godzinn� przerw�
w po�udnie. Tak jak gdzie indziej, ale p�aca lepsza, a ju� je�eli chodzi o konie, to niewiele
takich mo�na znale�� w Warszawie.
- Baran!
Franciszek staje w progu.
- A co, prosz� pana?
- Prawa przednia podkowa ledwie si� trzyma. �eby� mi j�... Co� ty, cz�owieku! Z
papierosem do stajni?! Chyba masz �le w g�owie!
Baran cofa si�, rzuca niedopa�ek na ziemi�, zadeptuje �arz�c� si� iskr�.
- Tak, z pr�dko�ci...
- W�a�nie. Z pr�dko�ci mo�e by� po�ar. T� podkow� przybi�. I niech pan
Gierwatowski j� obejrzy. No, dobranoc.
Kilka g�os�w odpowiada: �dobranoc�, konie przest�puj� z nogi na nog�, rzucaj�
g�owami, podzwaniaj� �a�cuszkami. Du�y kot, bia�y w czarne �aty, usuwa si� z-przej�cia,
kt�re na przestrza� prowadzi do ogrodu na ty�ach domu.
W ogrodzie przekwitaj� bzy; ich mocna wo� snuje si� w powietrzu. Zgraja wr�bli
obsiad�a pn�cza dzikiego wina. Ha�asuj�, k��c� si�, plotkuj�, p�ki - jeszcze nie zapad�
zmierzch. Pan Ludwik wchodzi po kilku stopniach kamiennych schodk�w na werand�, gdzie
obok przygotowanego krzes�a oczekuje go ju� fryzjer, Alojzy Paj�czek. Bowiem pan Ludwik
poddaje si� jego zabiegom dwa razy w tygodniu: w niedziele rano przed �niadaniem i w �rody
wieczorem przed rodzinn� kolacj�.
Do kolacji zasiada czterna�cie os�b: pan Ludwik z �on� Ann�, ich cztery c�rki i
czterech zi�ci�w, trzech jeszcze nie �onatych siostrze�c�w, kt�rzy wychowali si� razem z
dzie�mi, oraz starszy syn, Henryk. (M�odszy, Adolf, przebywa na studiach w Zurychu.)
Zawsze istnieje obawa, �e zabraknie jednego z dw�ch zi�ci�w: Edmunda Neugebauera, m�a
najm�odszej, Zofii, albo Stanis�awa Hennberga, za kt�rego wysz�a Maria. Obaj s� cz�onkami
Resursy Kupieckiej i prawd� m�wi�c przek�adaj� stolik karciany w tym klubie nad smacznie
zastawiony st� u te�ci�w. Przy tym nie lubi� si� nawzajem i ka�dy stara si� wymanewrowa�
drugiego. Dobrze jeszcze, je�eli nie ma ich obydwu: wtedy �na �elaznej� jest os�b
dwana�cie; ale czasem zdarza si� trzynastka i w�wczas pani Anna przez ca�y czas oczekuje
jakiego� nieszcz�cia. Mo�e na przyk�ad przypali� si� pol�dwica wo�owa, mo�e nie stan��
galareta z karpia albo - nie daj Bo�e! - rozgotuje si� makaron...
Wprawdzie niezawodna Andzia, najstarsza z rodze�stwa, przychodzi zawsze nieco
wcze�niej, aby dopilnowa� wszelkich przygotowa�, ale nawet jej obecno�� i pomoc nie
usunie ca�kowicie niebezpiecze�stwa wywo�anego feraln� liczb�. Zreszt� Andzia ma teraz
dw�ch ma�ych synk�w - Janusza i Tadeusza - oraz w�asne gospodarstwo, jak�e skromne w
por�wnaniu z trzema pozosta�ymi siostrami, kt�re zrobi�y �dobre partie�.
Jan Wiktor Meissner nie posiada� nic poza swym talentem, kiedy si� z ni� o�eni� przed
siedmiu laty, w 1897. Luta, m�odsza od Andzi o rok, by�a ju� wtedy od czterech lat m�atk�.
Wysz�a za swego kuzyna, Gerlacha, tak�e Ludwika, kt�rego dla odr�nienia nazywano
zdrobniale Lu-ciem. To w�a�nie dzi�ki niemu Jan Meissner pozna� sw� przysz�� �on�.
Lucio, wsp�w�a�ciciel powa�nej firmy handlowej, kupi� w�wczas okazyjnie na
w�asny rachunek ma�� fabryczk� ozdobnych oku� metalowych. Polecano mu m�odego
zdolnego grawera, z uko�czon� akademi� sztuk pi�knych w Pary�u, Jana Meissnera, kt�ry
poprowadzi� i rozwin�� przedsi�biorstwo, urz�dzaj�c przy nim sztancowni� medali. Pewnej
�rody Jan Meissner zosta� zaproszony na kolacj� do pa�stwa Braun�w. Gdy zadzwoni� do
drzwi, otworzy�a mu bardzo �adna panna o l�ni�cych ciemnoblond w�osach i du�ych,
niebieskich oczach. Sta� przez chwil� nieco zaskoczony jej urod�, a potem przedstawi� si� i
odbywszy ceremoni� powita� z gospodarzami i cz�onkami rodziny znalaz� okazj�, aby
zapyta� Ludwika Gerlacha o t� �liczn� pann�. Zdo�a� tak�e wymieni� z ni� kilka zda� i o
wiele wi�cej spojrze�.
W najbli�sz� niedziel�, nie ca�kiem przypadkowo, spotka� j� i Mari� na spacerze w
Ogrodzie Saskim. P�niej sta� si� cz�stym go�ciem w domu przy �elaznej, a po kilku
miesi�cach nast�pi�y zar�czyny i �lub.
M�ode ma��e�stwo osiedli�o si� w ma�ym, dwupokojowym mieszkaniu przy fabryce.
Andzia by�a bardzo szcz�liwa, cho� pobory Janka niewiele wzros�y, a gdy urodzili si�
ch�opcy, przyby�o wydatk�w i k�opot�w. Lucio nie odznacza� si� ani wspania�omy�lno�ci�,
ani szczodro�ci�. Skoro kierownik artystyczny fabryki nie upomina� si� o podwy�k� pomimo
licznych zam�wie� i coraz wi�kszego powodzenia, kt�re niew�tpliwie by�o jego zas�ug� -
widocznie czu� si� zadowolony ze skromnej pensji bez �adnych dodatk�w. Dopiero gdy na
horyzoncie rodzinnym pojawi� si� nowy szwagier - m�� Marii, Stanis�aw Henneberg - Lucio
poczu� si� przyparty do muru.
Stanis�aw Henneberg by� wsp�lnikiem du�ej fabryki wyrob�w srebrnych i plater�w
pod firm� �Bracia Henneberg�. Mari� pozna� na jakim� dobroczynnym raucie i zakocha� si�
w niej na zab�j. Nie podoba� si� jej: by� du�y, ci�ki, u�ywa� binokli, mia� rudawoblond
br�dk� i - przy swych trzydziestu kilku latach - zaawansowan� �ysin�. Ona za� by�a o dziesi��
lat m�odsza od niego i uchodzi�a za pi�kno�� w stylu Rubensa: zaokr�glone kszta�ty, ciemne,
roze�miane oczy, wij�ce si� ciemne w�osy, do�eczki w policzkach o jasnej cerze z
naturalnym, �ywym rumie�cem i z�by jak per�y!
Ale by� bogaty. Przysy�a� codziennie r�e. Zjawia� si�. na niedzielnych zamiejskich
wycieczkach powozem zaprz�onym w par� siwych koni i stara� si� by� mi�y nie tylko dla
Marii, ale tak�e dla jej ca�ej rodziny. Zgodzi�a si� zosta� jego �on�.
Jeszcze zanim to nast�pi�o (w roku 1898), Stanis�aw dowiedzia� si�, ile Meissner
zarabia, i natychmiast zaproponowa� mu stanowisko dyrektora artystycznego z dwukrotnie
wy�sz� p�ac� w swojej fabryce. Wprawdzie ta oferta nie zosta�a przyj�ta, poniewa� Jan
Wiktor uwa�a�, i� ma d�ug wdzi�czno�ci wobec Lucia, ale ten ostatni przerazi� si�, �e pr�dzej
czy p�niej straci zdolnego artyst�, wyr�wna� wi�c stawk�, a ponadto obieca� mu niewielki
udzia� w zyskach.
Ca�a intryga mia�a ten skutek, �e Jan (za zgod� Lucia) otrzymywa� prywatne
zam�wienia na projekty wyrob�w fabryki braci Henneberg, a ma��e�stwa Meissner�w i
Henneberg�w po��czy�a szczeg�lna przyja��.
Stanis�aw nie by� lubiany przez reszt� rodziny Braun�w. Uchodzi� za �rubelmachera�,
kt�ry warto�� ludzi ocenia wy��cznie na podstawie ich maj�tku. Lucio utrzymywa�, �e
Henneberg zaprzyja�ni� si� z Jankiem, poniewa� by� snobem: Janek stawa� si� znany, u
Meissner�w bywali arty�ci, poeci, malarze i rze�biarze, kt�rych Stanis�aw pragn�� pozna�,
zaprasza� do siebie, pokazywa� si� z nimi, mecenasowa� ich dzie�om.
Zam�wi� portret Marii u Franciszka �murki, kupowa� obrazy Rapackiego, udziela�
drobnych po�yczek m�odemu poecie Liederowi, popiera� Leopolda Wasilkowskiego.
Pan Ludwik Braun r�wnie� nie darzy go sympati�, jakkolwiek stara si� tego nie
okazywa�. Nie ma zreszt� szczeg�lnego przekonania tak�e do m�a Zosi, Edmunda
Neugebauera. Po pierwsze doktor Neugebauer jest starszy od niej o lat dziewi�tna�cie, po
wt�re nic sobie nie robi z u�wi�conych zwyczaj�w towarzyskich, wita si� nie podaj�c r�ki (bo
to niehigienicznie!), bywa narwany i ma opini� orygina�a. Na pewnym wieczorku tanecznym,
kiedy by� narzeczonym Zosi, zdarzy�o mu si� w salonie przy wszystkich �ci�gn�� spodnie,
poniewa� w kieszeni zapali�o mu si� pude�ko zapa�ek! Zdo�a� je przytomnie ugasi� podczas
szalonego pop�ochu panien, kt�ry wywo�a� tym niezwyk�ym czynem...
Pan Ludwik s�dzi, �e Edmundowi brakuje pi�tej klepki. Tylko jak to pogodzi� z jego
fachow� wiedz�, z szeregiem wynalazk�w i patent�w w dziedzinie hydrauliki i chemii, z
uznaniem i zaufaniem, jakimi si� cieszy w swojej specjalno�ci? Jest przedstawicielem
wielkiej angielskiej firmy budowy i oczyszczania kot��w parowych, ekspertem Kolei
Wiede�skiej i Kaliskiej, wzywaj� go do wszystkich cukrowni, filtr�w, pomp, fabryk, nie tylko
w cesarstwie rosyjskim, ale r�wnie� za granic�. Takiemu cz�owiekowi trzeba wiele
wybaczy�, zw�aszcza �e nie jest utracjuszem, dba o �on� i dzieci, a w rodzinie uwa�a si� go
za bardzo �atrakcyjnego� z powodu jego dowcipu, �wietnej gry na fortepianie i obycia na
szerokim �wiecie.
Tym razem na rodzinn� kolacj� przybyli obaj: Edmund z Zosi� - doro�k� na gumach;
Stanis�aw z Mari� - parokonk�. A wi�c b�dzie czterna�cie os�b.
Rozmowa toczy si� z pocz�tku doko�a wypadk�w politycznych, zamieszek
rewolucyjnych i strajk�w. Wszyscy pot�piaj� socjaldemokrat�w i pepesowc�w. Tylko Janek
Meissner zdaje si� by� odmiennego zdania, ale nie wypowiada si� na ten temat, aby nie
dra�ni� te�cia i szwagr�w.
Kto� jeszcze m�wi o nowym nieuchronnym kryzysie ekonomicznym, lecz Edmund
Neugebauer ju� opowiada najbli�szym s�siadkom jak�� anegdot�, z kt�rej �miej� si�, nieco
zmieszane i zarumienione, a u drugiego ko�ca sto�u omawia si� problemy konkurencji
pomi�dzy wyrobami fabryk Frageta i Lipi�skiego.
Lucio oblizuje wydatne Wargi po wypiciu si�dmej czy mo�e �smej szklanicy piwa,
si�ga po �wie��, przedostatni� ju� butelk� z rz�du przygotowanych specjalnie dla niego na
ma�ym stoliku, poprawia czarny kordonkowy sznureczek od binokli i zwraca si� do
Stanis�awa Hennberga:
- C� to w�a�ciwie jest to wasze �hennebergowskie srebro�?
Stanis�aw nie bardzo si� na tym zna. W fabryce kieruje dzia�em handlowym.
- Taka odmiana plateru - m�wi. - Stop kilku metali.
- Ale� Stasiu, plater o ile wiem, nie jest stopem metali - wtr�ca Jan Meissner.
- No, pewnie! - podchwytuje Lucio. - Prawda, panie Mundziu?.
Edmund wyja�nia fachowo: platerowanie polega na pokrywaniu blachy miedzianej
blach� srebrn�. Najpierw miedzian� powierzchni� pokrywa si� roztworem azotanu srebra,
potem nak�ada si� cienk� blach� srebrn� i walcuje si� na gor�co. Oba metale zostaj� w ten
spos�b spojone tak silnie, �e nie daj� si� ju� rozdzieli�. Przy stosunku srebra do miedzi jak
jeden do czterdziestu i wywalcowaniu blachy do grubo�ci ih milimetra warstwa srebra wynosi
tylko V2oo milimetra, ale mimo to jest jeszcze znacznie grubsza ni� przy srebrzeniu
galwanicznym.
- No, a to �hennebergowskie srebro�?
- Nie wiem. Mo�e co� w rodzaju argentanu. To rzeczywi�cie stop bardzo podobny do
srebra. Tylko �e... srebra w nim nie ma.
- Dobre sobie! Me ma srebra! A co jest?
- Mied�, nikiel i cynk albo cyna. W r�nych proporcjach. I w zale�no�ci od tych
proporcji to si� nazywa: alpaka, alfenid, nowe srebro i mo�e tak�e �srebro hennebergowskie�,
co, panie Stanis�awie?
- Mo�liwe - odpowiada zagadni�ty z roztargnieniem, poniewa� w tej chwili ogl�da
dwa pr�bne egzemplarze medali wykonane przez Jana Meissnera - jeden srebrny, drugi
br�zowy.
Szlachetny profil m�czyzny o wysokim czole i orlim nosie. D�ugie w�osy opadaj� na wysoki
haftowany ko�nierz, na bia�ym �abocie pod szyj� - Order Sw. Stanis�awa. Po drugiej stronie
napis: Towarzystwo Przyjaci� Nauk 18051905.
- Znakomita robota - m�wi Henneberg. - Kto to jest? - pyta p�g�osem.
- Czacki - wyja�nia Jan w taki sam spos�b. - Nie zauwa�y�e�?:
Istotnie: Tadeusz Czacki. 1765-1813.
Wszyscy chc� obejrze� medale. Lucio puszcza je w obieg doko�a sto�u wraz ze szk�em
powi�kszaj�cym w szylkretowej oprawie, kt�re zawsze ma przy sobie. Zastanawia si�, czy
warto zaproponowa� zarz�dowi Towarzystwa wybicie dodatkowej serii z tego �argentanu�.
- Janek b�dzie s�awny! - prorokuje Zosia ze szczerym entuzjazmem. - Widzieli�cie
jego Madonn� z terakoty? �liczna!
- Zrobi� dla ciebie kopi�, je�eli ci si� tak podoba.
- Bardzo! Trzynastego czerwca s� moje urodziny. Zd��ysz?
Janek potakuje z u�miechem, ale potem jego spojrzenie ucieka gdzie� w przestrze� i
jakby przygasa, a u�miech wi�dnie i usta zaciskaj� si� bole�nie.
- Co to za Madonna z Terrakoty? - dopytuje si� Luta. - Nigdy o takiej nie s�ysza�am.
Czy to we W�oszech? M�� spogl�da na ni� powstrzymuj�c �miech.
- Co we W�oszech?
- Terrakota. Muzeum czy ko�ci�?
- Ani jedno, ani drugie. I nie przez dwa r, tylko przez jedno. I z ma�ej litery.
- O, �wiat�o rodzinne! - wo�a z udanym patosem Zosia. - Terakota to jest rodzaj gliny,
a Madonna jest u Jank�w w Warszawie.
Wszyscy si� �miej� nie bez odrobiny z�o�liwej satysfakcji. Luta zawsze �wie lepiej� i
lubi poucza� innych, poniewa� zdoby�a dyplom nauczycielki. Teraz u�miecha si� kwa�no.
- Oj. Lucio b�dzie mia� za swoje... - szepce przystojny Henio Voellnagel do Andzi,
kt�rej jest kumem jako chrzestny ojciec jej starszego syna.
Anka grozi mu palcem.
- Nie dolewaj oliwy do ognia.
Maria m�wi o letnim mieszkaniu w Konstancinie. Sta� wynaj�� ju� ca��
pi�ciopokojow� will�. Anka mog�aby tam przyjecha� z ch�opcami. A Luta? Oh. Luta wybiera
si� do Marienbadu; leczy si� na zapas.
Gucio Voellnagel, �redni z trzech siostrze�c�w, opowiada o kolejnych
niepowodzeniach w swoim folwarczku ogrodniczym pod Warszaw�. No. do tego wszyscy s�
przyzwyczajeni... Jego wuj, Gustaw Gerlach (ojciec Lucia), raz po raz ratuje to gospodarstwo
od bankructwa. Na domiar z�ego Gucio zar�czy� si� z pann� Helen� Patzer, w kt�rej jest
zakochany od wielu lat. (�Bardzo byca facetka� - m�wi o niej, troch� sepleni�c.) Panna Patzer
pragnie obejrze� B�ki, a tam po�owa szklarni wymarz�a...
Tymczasem z kuchni wkracza do jadalni, m�odsza, Julcia, z p�miskiem kremu
ozdobionego bezami i biszkoptami.
- C� za wspania�y deser! - wo�a Maria i powszechna uwaga zwraca si� ku r�owemu
arcydzie�u.
Janek wykorzysta� t� chwil�, aby wymkn�� si� do salonu. Po raz drugi tego dnia, a
chyba czwarty w tym tygodniu, poczu� gwa�town� duszno�� i przeszywaj�cy b�l w okolicy
serca. Mo�e jednak trzeba p�j�� z tym do lekarza...
- Trzeba natychmiast wezwa� pogotowie ratunkowe - - m�wi Edmund. - Niech kto� z
was zatelefonuje...
Henio Voellnagel jest najszybszy, ale pan Ludwik wo�a za nim:
- Klucz! Klucz od kantoru!
- Na placu s� psy spuszczone z �a�cuch�w - przypomina Henryk Braun. -.Ta tam
p�jd�. Znaj� mnie. Zajmijcie si� Ank�.
Zabiera klucz, biegnie przez sie�, przez werand� i wyasfaltowan� drog� ku furtce w
p�ocie oddzielaj�cym plac od domu. Dr��cymi r�kami szuka w ciemno�ci zasuwki. Dwa du�e
kud�ate psy, zwabione odg�osem jego krok�w, zaczynaj� ujada�, p�dz� spod szopy, a potem
nagle milkn� zawstydzone i �asz� mu si� u n�g.
��te �wiat�o ulicznej latarni gazowej zagl�da ponad parkanem i przedostaje si� przez
okno do kantorku. Henryk podnosi s�uchawk� i czeka. Telefonistka d�ugo si� nie zg�asza.
Wreszcie odzywa si� spokojnym, oboj�tnym g�osem:
- Centrala! Prosz�?
- Pogotowie. Tak, pogotowie ratunkowe. Tu 715.
- ��cz�..
Lekarz prostuje si�, wolno wk�ada do kieszeni s�uchawk�, spogl�da na Stanis�awa i
Edmunda, bezradnie rozk�ada d�onie.
- Serce - m�wi �ciszonym g�osem. - Prawdopodobnie anewryzm wywo�any wad�
wrodzon�. Mog� ju� tylko napisa� �wiadectwo zgonu.
Stanis�aw podchodzi do okna, patrzy na oczekuj�c� przed domem dwukonn� karetk�
pogotowia. W ��tym �wietle latarni wida� grupk� gapi�w, kt�rzy zgromadzili si� przy
bramie. Spoza drzwi do jadalni s�ycha� zmieszane g�osy i szlochanie Andzi
- Musz� tam p�j��, powiedzie� jej... Biedactwo...
- Dzi�kuj�, do widzenia, doktorze.
2.
Na kwietniku wzd�u� werandy rosn� wysokie, rdzawo kwitn�ce smolinosy, niebieskie i
fioletowe ostr�ki, r�nokolorowe �ubiny. Po lewej stronie - wysoki parkan, za kt�rym -
znajduje si� sk�ad w�gla (�elazna 20), a pod nim - g�sty zagajnik konwalii, przedzielony na
dwoje star�, nigdy nie owocuj�c� jab�oni�. Po prawej - drewniana, poczernia�a �ciana stajni
os�oni�ta rz�dem bz�w. Pomi�dzy tymi bzami a stajni� - w�ska brukowana dr�ka wiedzie do
nie skanalizowanego ust�pu z napisem �Klucz u str�a�. Czwart� granic� ogr�dka stanowi
zn�w wysoki parkan oraz: drwalnia, kurnik, ma�y budyneczek z cynow� wann� i prysznicem,
a w ko�cu �w domek z desk�, pod kt�rej otworem zieje Cuchn�ca przepa��.
Ogr�d ma czterysta metr�w kwadratowych. Cztery okr�g�e klomby z krzaczastymi
r�ami, z nagietkami, stokrotkami, pierwiosnkami, makami i peoniami. Par� grusz i akacji.
Po�rodku klombu, naprzeciw okien kuchni, ukryta w�r�d krzak�w ja�minu, znajduje si�
studnia z pomp�, kt�ra odwadnia piwnice. Gdy poziom wody podsk�rnej podnosi si� zanadto,
str� J�zef albo �placowy� Miko�aj pompuje przez jakie� p� godziny i wtedy srebrzysta
struga tryska z rury, wype�nia male�kie p�ytkie jeziorko na �cie�ce i p�ynie wyasfaltowanym
�o�yskiem do rynsztoka zako�czonego kratk� spustu. Mo�na brodzi� w zimnej, czystej wodzie,
budowa� tamy i porty z po�amanych cegie�, puszcza� papierowe ��dki, ustawia� ko�a
m�y�skie. Me ta zabawa trwa kr�tko: woda w studzience piwnicznej wyczerpuje si�, pompa
zaczyna charcze�, krztusi si� i prycha, a w jeziorku pokazuje si� dno...
Nie wolno wchodzi� do stajni, a zw�aszcza na strych, gdzie nad spichlerzem stoi
r�czna sieczkarnia do s�omy. Nie wolno zakopywa� si� w pachn�cym sianie, bo mo�na spa��
prosto do ��obu przez jeden z pod�u�nych otwor�w w pod�odze. Nie wolno bawi� si� na placu,
gdzie do wielkich prostok�tnych do��w oszalowanych deskami spuszcza si� lasowane wapno,
aby w nich �dojrza�o� i zakrzep�o.
Ale na placu dzieje si� tyle ciekawych rzeczy...
Tadek jest jeszcze taki ma�y, �e nie potrafi sam Wspi�� si� po krzywym, garbatym
pniu akacji na dach kurnika. Musz� go podsadza�, a potem pom�c mu przele�� przez parkan.
Po drugiej stronie trzeba opu�ci� si� na r�kach, aby stan�� na pochy�ym daszku drewnianej
pr�chniej�cej budy, w kt�rej zwykle siedzi gruba czerwona �yd�wka, Gepnerowa. Mdl�cy
smr�d bije w g�r� od stosu ko�ci, handlarka targuje si� zawzi�cie z kupcem w obszarpanym,
brudnym cha�acie. Szwargoc�, gestykuluj�, kupiec udaje, �e si� obrazi�, odchodzi par�
krok�w, zawraca i targuje si� dalej. S� tak zaj�ci, �e nas nie widz� - mo�na zeskoczy� na
u�o�one pod �cian� deski okryte pap�, a stamt�d ju� bez trudu zej�� na ziemi�.
No, uda�o si�! Tylko Tadek zaczepi� r�kawem o wystaj�cy gw�d�. Ale dziura jest
niewielka. Rozgl�damy si�, czy gdzie nie wida� dziadka. Nie: chyba siedzi w kantorze,
daleko st�d. po przeciwnej stronie placu. W dodatku zas�ania nas parkan od ogrodu i
szczytowa �ciana stajni. Idziemy wi�c popatrze�, jak lasuj� wapno.
W�a�nie na�adowali wielk� p�ask� skrzyni�, jeden zasun�} ruszt w bocznej �cianie, a
drugi leje wod� z parcianego w�a. G�ra wapna syczy, - wielkie bry�y p�kaj�, rozpadaj� si�,
bia�e wapienne mleko wre i kipi. wiatr unosi w bok dusz�c� par�. Teraz gracami osadzonymi
na d�ugich dr�gach przegarniaj�. rozrabiaj� bulgoc�c� ciecz.
- Odsu�ta si�, ch�opaki, ho was opryska!
- Jeszcze kt�remu oczy wypali. Wynocha st�d!
No dobrze, mo�emy p�j�� dalej: wapno przesta�o �si� gotowa�, a zanim zaczn� je
spuszcza� do na p� wype�nionego do�u, warto zobaczy� co innego.
Oto w s�siednim dole, na desce u�o�onej na zastyg�ym ju� wapnie, stoi cz�owiek z
ogromn� szufl�. Wycina wielkie sze�cienne plastry - jak mas�o - i wyrzuca je z rozmachem na
brzeg. Wapno mlaska, rozpe�za si� leniwie, po�yskuje w s�o�cu. Furman Gaw�da, o czarnych
jak smo�a, w�sach i czerwonych policzkach, podjecha� pustym wozem i zabiera si� z kolei do
wype�niania go t� bia�� mas�. Jest silny, du�y, zr�czny. Nie wiem, dlaczego przywodzi mi na
my�l diab�a. Troch� si� go boj�, wi�c przygl�damy si� z przyzwoitej odleg�o�ci.
- Wy zn�w na placu? Niech was dziadzio przy�apie, to wam ty�ki wyz�oci.
Ta gro�ba wydaje mi si� uw�aczaj�ca. M�wi�: �Phi tam!�, wzruszam ramionami i
odwracam si� ty�em. Idziemy w stron� wozowni i d�ugiego, wspartego na s�upach dachu,
kt�ry chroni od deszczu beczki i worki z cementem. Powiedzia�em Tadeuszowi, �eby szed�
drog� dla woz�w. Sam przechodz� naturalnie po belkach przerzuconych nad do�ami. Je�eli
d� jest pe�ny i wapno zd��y�o si� zsi��� jak kwa�ne mleko, takie przej�cie nie wymaga
wielkiej odwagi: belka znajduje si� zaledwie o kilka centymetr�w nad zastyg�� powierzchni�
wapiennej masy. Ale nad p�ynnym, �wie�o zlasowanym wapnem ogarnia mnie lekki
dreszczyk: gdybym spad�, pewnie bym uton��...
Najtrudniej utrzyma� r�wnowag� nad pustym do�em. Dno jest strasznie g��boko i
najlepiej nie spogl�da� pod nogi, tylko patrze� prosto przed siebie. I i�� pr�dko,
zdecydowanie, a ju� w �adnym wypadku nie zatrzymywa� si�.
Przeby�em szcz�liwie taki w�a�nie opr�niony d� i zosta� mi jeszcze jeden, pe�ny
wapna, kt�re spuszczono chyba przed kilku miesi�cami, bo na powierzchni utworzy�a si�
sucha, brudna od sadzy i py�u skorupa. Tu nic mi nie grozi. Gdybym nawet st�pn�� obok
belki, ta twarda skorupa utrzyma m�j niewielki ci�ar. Id� tanecznym krokiem, podskakuj�,
ogl�dam si� na m�odszego brata, �eby zobaczy�, jakie to na nim robi wra�enie.
A, g�wniarz! Idzie za mn� po tej samej belce... Oczywi�cie jest nies�ychanie dumny,
�e mi dor�wna�. Pr�buje nawet podskakiwa� jak ja. i - chlup! - wpada jedn� nog� po kostk�!
Robi mi si� gor�co - to naturalnie b�dzie �moja wina� , bo go �nam�wi�em�.
- Trzymaj si�! Zaczekaj, pomog� ci!
Wyci�gam go i doprowadzam na brzeg, st�paj�c ostro�nie po zdradliwym ko�uchu.
Lecimy pod kran, �eby obmy� nog� i sanda�y.
- Niezdara! Po co si� pchasz, jak nie umiesz?
- A ty te� raz wpad�e�.
- Nieprawda. Tylko pr�bowa�em, czy twarde. I �eby� mamusi nic nie m�wi�,
rozumiesz?
Zdaje si�, �e rozumie, ale kto go tam wie... Najcz�ciej wszystko wypaple. I jeszcze
go za to chwal�. Dziadzio m�wi, �e b�dzie z niego solidny, porz�dny ewangelik.
A, co mi tam! Wcale nie chc� by� porz�dnym ewangelikiem!
Ciocia Luta m�wi, �e matka nas rozpuszcza i �e ze mnie wyro�nie bandyta. Pokpiwam
sobie z tego: ciekawe, jak on ze mnie b�dzie wyrasta�. i kt�r�dy? Zreszt� wcale w to nie
wierz�. Jestem chudy jak szczapa. Pr�dzej mog�oby co� wyrosn�� z Tadka. Nazywaj� go
�bu�a�. Mnie si� lepiej podoba �szczapa� ni� �bu�a�.
Id� naprz�d, troch� naburmuszony, zatrzymuj� si�, �eby ostro�nie spojrze� w prawo,
wzd�u� stajni, w stron� kantoru, kt�ry stoi tu� przy bramie wjazdowej. Nikogo tam ni� wida�,
ale trzeba teraz pr�dko przebiec ze czterdzie�ci krok�w, aby znale�� si� za wielk� szop� na
suche wapno, stoj�c� w samym �rodku tej cz�ci placu. Szopa nas zas�oni i ju� bez wielkiego
ryzyka dostaniemy si� do wozowni.
- Raz, dwa trzy! Lecimy.
Ja pierwszy, Tadek za mn�. Chyba nikt nas nie dostrzeg� z okien kantoru. Wozownia
jest prawie pusta: zosta�y w niej tylko dwa wozy do. cegie� i cementu. Wszystkie inne,
kt�rych nadwozia stanowi� szczelne skrzynie na lasowane wapno, s� w drodze na budowy
albo wracaj� puste do sk�adu, a w�z Gaw�dy w�a�nie si� �aduje.
Dalej zaczyna si� labirynt z beczek i work�w cementu, stos�w trzciny i porz�dnie
u�o�onych sze�cian�w ceg�y. Mo�na by si� tu �wietnie bawi� w chowanego albo w
przyklepanego, gdyby nas by�o wi�cej. Ale kiedy przychodz� do nas Henneber�anki - Zosia,
Jadzia i Wanda - nie ma mowy o wycieczkach na plac; mo�emy bawi� si� tylko w ogrodzie.
Nawet wej�cie na dach kurnika jest bardzo �le widziane przez starszych, jakkolwiek ten dach
znakomicie nadaje si� na pok�ad pe�nomorskiego statku, kt�rym dowodz�.
Zaraz za dachem os�aniaj�cym labirynt, przytulona do parkanu od ulicy Chmielnej,
stoi ma�a jednoizbowa chatynka - mieszkanie placowego, Miko�aja. Miko�aj podobny jest do
cara Aleksandra III, kt�rego portrety zdobi� nie wycofane jeszcze z obiegu dziesi�ciorublowe
banknoty. Tylko nasz Miko�aj brod� ma siw� i troch� d�u�sz�. No i - oczywi�cie - nie jest tak
pi�knie ubrany. Za to pachnie dziegciem i machork�. Lubi� ten zapach i samego Miko�aja. A
Miko�aj lubi nas obu, to znaczy mnie i Tadeusza. W dodatku hoduje kr�liki! Kiedy gwizdnie,
z otwartych klatek wysypuje si� ich ze trzydzie�ci. Cz�sto przynosimy dla nich �ci�gni�t� z
kuchni sa�at�, kalarep� albo li�cie kapusty. (G��by kapu�ciane zjadamy sami: s� pyszne!)
Dzi� mam tylko troch� szpinaku i obierzyny z jab�ek, a dla Miko�aja trzy niedopa�ki
cygar z popielniczki dziadka.
Wszystko to zostaje przyj�te z wdzi�czno�ci�. Miko�aj gwi�d�e i kr�liki otrzymuj�
drugie �niadanie. S� �liczne i wcale si� nie boj�: mo�na je pog�aska�. Chcia�bym kt�rego z
nich zabra� do domu. - I co by� z nim robi�?
- Spa�by ze mn� w ��ku.
- E, on woli spa� w klatce. A w pokoju pod�oga �liska, wyfroterowana. Jakby tam
zacz�� lata�, toby si� po�ama�.
- To w ogrodzie.
- W ogrodzie nie mo�na. Wszystko by przekopa�. 0, ten �aciaty nawet tu nor�
wygrzeba�, mi�dzy kamieniami.
W tej chwili przez bram� wje�d�a ogromna fura siana i zatrzymuje si� przy kantorze.
Aha! B�dzie si� �adowa�o �wie�y zapas na strych stajni.
- Uciekajcie, ch�opaki, bo was dziadzio zobaczy.
Miko�aj ma s�uszno��: trzeba zmyka�. P�dzimy z powrotem a� poza szczytow� �cian�
stajni i omal nie wpadamy pod konia Gaw�dy, kt�ry w�a�nie rusza z wozem pe�nym wapna.
- A, szczyle parowe! - wo�a za nami staraj�c si� zaci�� kt�rego� z nas batem. - 0, pan
idzie. Zaraz mu powiem!
Robi mi si� gor�co, ogl�dam si� w biegu i widz�, �e dziadek rzeczywi�cie idzie w t�
stron�. Mowy nie ma, �eby�my zd��yli...
Gdzie by si� tu schowa�? Gepnerowa na pewno nas wyda, bo wo�amy na ni� �ruda
Rojza�, drog� do labiryntu mamy ju� odci�t�, a kryj�wka za w�g�em drwalni zdaje mi si�
niewiele warta: je�eli dziadek zmierza ku robotnikom lasuj�cym wapno, zaraz nas zobaczy.
Lecz w�a�nie drwalnia mo�e nas uratowa�. U jej drzwi stoi pan Brock i mocuje si� z
zardzewia�� k��dk�, kt�ra na szcz�cie otwiera si� na czas. Mo�na przej�� tamt�dy zamiast
wdrapywa� si� na parkan, co od strony placu jest znacznie trudniejsze ni� od ogrodu.
Pan Brock ma nos jak dzi�b jastrz�bia, fioletowej barwy, piwne, przekrwione oczy
pod nastroszonymi k�pkami brwi oraz w�sy, kt�re ��cz� si� z bokobrodami. Jest prawie
ca�kiem g�uchy, a w przedsi�biorstwie swego dalekiego kuzyna. Ludwika Brauna, pracuje
jako stolarz, cie�la, stelmach i ko�odziej w jednej osobie. Jego warsztat mie�ci si� w drwalni.
zajmuj�c wi�ksz� cz�� tego pomieszczenia. Od strony ogrodu drwalnia jest zawsze otwarta;
od strony placu pan Brock zamyka j� na k��dk�.
Mijamy go we drzwiach i dopiero w ciemnawym wn�trzu wrzeszczymy �Dzie�
dobry!�
Pachnie tam pr�chnem, ple�ni�, terpentyn�, �ywic� i pokostem. A tak�e dymem z
fajki pana Brocka. Na �cianach, w szparach mi�dzy deskami siedz� bia�e i kremowe �my,
d�ugonogie paj�ki kosarze w�druj� po belkach pu�apu, w k�tach kr�c� si� stonogi mieszkaj�ce
pod stosem butwiej�cego drewna.
D�ugi d�bowy st� stolarski stoi pod �cian� w�r�d sk��bionej fali jedwabi�cie
po�yskuj�cych wi�r�w. Nad nim p�ka z narz�dziami: imad�a, siekiery, obc�gi, pilniki, d�uta,
m�otki, heble d�ugie i kr�tkie, pi�y i pi�ki, �widry, wiert�a, blaszane puszki gwo�dzi i �elastwa,
�ruby, p�dzle, farby, klej i ca�e mn�stwo przedmiot�w, kt�rych przeznaczenia trudno si�
nawet domy�li�.
Pan Brock obieca� nam wystruga� okr�t. Du�y okr�t, kt�ry b�dzie p�ywa� w wannie
stoj�cej w pawilonie z prysznicem. Robi kad�ub z wycinka starego ko�a od wozu, a my
przygl�damy si� z podziwem. B�dzie to rzeczywi�cie wspania�y okr�t, o ile� lepszy ni� te,
kt�re sam robi� z pude�ek po cygarach i kt�re rozklejaj� si� w wodzie.
- Tu b�dzie ster - m�wi pan Brock. - A tu b�d� dwa maszty.
W tej chwili od strony domu dobiega nas wo�anie matki:
- Ch�opcy! Janusz! Tadeusz!
Wybiegamy do ogrodu, stamt�d na werand� i przez sie� do kuchni.
Czy�by si� wyda�o, �e byli�my na placu? Nie: tym razem chodzi tylko o drugie
�niadanie.
- Umyjcie r�ce.
Myd�o pachnie gorzkimi migda�ami, a �wie�y r�cznik - lawend�, bo mama rozk�ada
pomi�dzy bielizn� takie pachn�ce torebki dodawane do zakup�w w perfumerii Pulsa.
Niestety, po wytarciu naszych �umytych� r�k na r�czniku zostaj� �lady; trzeba go tak
powiesi�, �eby nie by�o wida�. Spiesz� si� - dopiero teraz czuj�, �e jestem g�odny.
W kuchni czekaj� nas dwie ogromne pajdy chleba z mas�em i z twarogiem, kt�ry
matka posypuje szczypiorkiem. To jest co� pysznego.
Prosz� o jeszcze jedn� tak� porcj� dla pana Brocka, �bo on robi dla nas okr�t�.
Owszem, pan Brock te� dostanie. Przypominam sobie, �e mam dla niego schowane w
szafce z zabawkami cygaro, kt�re wczoraj �ci�gn��em z pude�ka stoj�cego na komodzie w
sypialni dziadka. Wpadam do naszego pokoju, prze�amuj� je na p� i rozkruszam, �eby
unikn�� k�opotliwych pyta�, sk�d wzi��em ca�e i nie uszkodzone. Na wszelki wypadek
omijam jadalni�, bo w�a�nie dziadzio te� przyszed� na drugie �niadanie. Widz� go przez
uchylone drzwi. Wypi� kieliszek w�dki, zajada �ledzia z cebul� i razowy chleb z mas�em, a
babka sma�y dla niego befsztyk. Brrr! Sam zapach w�dki i �ledzia budzi we mnie
obrzydzenie!
Zabieramy chleb i wracamy do drwalni. Pan Brock odk�ada narz�dzia i zajada razem z
nami. Rozmawiam z nim o powstaniu, a raczej on opowiada o generale Mieros�awskim i o
bitwie pod Krzywos�dem. Pan. Gierwatowski te� tam by� i zosta� ranny w nog�. A brat naszej
babki, Henryk Voellnagel, dowodzi� trzeci� kompani� i zgin�� w innej bitwie, pod Now�
Wsi�. Henryk, Gustaw i Emil, nasi wujkowie, s� jego synami.
- A dziadzio nie by� w powstaniu?
- Ha? Ludwik?
- Dziadzio! - wrzeszcz�. - Czy te� walczy� w powstaniu?
Pan Brock �ypie na lewo i na prawo swymi przekrwionymi oczami, jakby
podejrzewa�, �e dziadzio stoi gdzie� w pobli�u.
- Nie by�. I nie trzeba przy nim m�wi� o tych sprawach.
- Dlaczego nie trzeba?
Ale pan Brock tym razem zdaje si� ca�kiem g�uchy.
Zapala fajk� nabit� pokruszonym cygarem, pomrukuje jak zadowolony kot i zabiera
si� do wyko�czenia naszego okr�tu.
Pawilon z prysznicem jest zamkni�ty na klucz, �eby�my si� tam nie chlapali w
wodzie. Ale w okienku brak jednej matowej szybki. Nikt nie przypuszcza, �e mo�na si�
tamt�dy przecisn��, ale ja to potrafi�. Przystawiam do �ciany pust� skrzynk�, staj� na niej,
wsuwam do kwadratowego otworu Wyci�gni�te prawe rami� i g�ow�, chwytam r�k� za hak,
kt�ry tkwi wewn�trz nad wann�, wci�gam si� do �rodka.
Tadek podaje mi okr�t i te� chce wle�� za mn�, ale jest za ma�y i za s�aby: nie mo�e
dosi�gn�� haka.
- No to co ja na to poradz�? Sied� tam w oknie i przygl�daj si�.
Wcale mu si� to nie podoba, ale nie zwracam na niego uwagi: napuszczam wody do
wanny, u�o�ywszy na dnie gumowego, �w�a�, aby pr�d� kr��y� doko�a. Okr�t p�ynie po
faluj�cym nurcie, obija si� o brzegi. Gdy wanna jest prawie pe�na, chc� zakr�ci� kran, ale na
pr�no: kurek zaci�� si� i nie mog� go poruszy�, a woda ju� si� przelewa na betonow�
pod�og�... Po chwili si�ga mi do kostek - widocznie kanalik odp�ywowy zatka� si� piaskiem.
(Wczoraj, podczas gdy J�zef polewa� ogr�d, przynios�em par� wiaderek piasku i lepili�my tu
babki).
I co teraz zrobi�?
Ju� wiem! Trzeba z�o�y� gumowego w�a na dwoje i przydepn��. Wtedy woda
przestanie lecie�. Po�l� Tadka do str��wki, �eby wezwa� na pomoc J�zefa.
W�� jest twardy, ale poddaje mi si� wreszcie. Woda istotnie przestaje uchodzi� z
wanny.
- Tadek!
Nie ma go... Przestraszy� si� i uciek�.
- Tadek! Zaczekaj! Wr�� tutaj!
Wtem rozlega si� trzask i gwa�towny szum, a spod �ciany tryska na mnie pot�ny
strumie� wody. Odskakuj� na bok, przemoczony do nitki.
Co si� sta�o?
Aha: w�� wy�lizn�� si� z nasady i teraz woda sika prosto z kranu przez ca�� szeroko��
pawilonu.
Wycofuj� si� ku wannie, wy�a�� przez okienko nogami naprz�d, ale nie mog�
namaca� pod sob� oparcia dla st�p, wi�c skacz� na ziemi� i rozdrapuj� sobie kolano o
przewr�con� skrzynk�.
To oczywi�cie sprawka Tadeusza.
- Tadele-dyndele! - wykrzykuj� ze z�o�ci�.
Stoi pod pawilonem i gapi si� na szumi�cy wodospad, kt�ry szoruje przez szpar� nad
progiem i sp�ywa po trzech kamiennych stopniach, zalewaj�c �cie�k�.
Lec� do str��wki. Panuje tam zawsze nieprzyjemny zaduch, a teraz do��czy� si� do
tego zapach gotowanego kapu�niaku. Roje much obsiad�y �cian� nad p�yt� kuchenn�, przy
kt�rej stoi J�zefowa. M�wi, �e �m�� zamiata ulic� i �ebym tam nie wychodzi�.
Naturalnie puszczam to mimo uszu, wybiegam przed bram� i �api� J�zefa za r�kaw.
- Pr�dko, pr�dko! W prysznicu p�k�a rura i woda zalewa ogr�d!
Spogl�da na mnie podejrzliwie, ale zaklinam si�, �e naprawd�, wi�c bierze klucz ze
str��wki i pod��a za mn� na miejsce katastrofy.
- Pewnie sam cosik zmajstrowa�e�.
- Przez zamkni�te drzwi?!
Ten argument tylko w ci�gu p� minuty ma jak� tak� warto��. Gumowy w�� w
nape�nionej wannie, dryfuj�cy okr�t i odkr�cony kran �wiadcz� przeciw mnie.
J�zef zakr�ca kurek, ogl�da ko�c�wk� w�a, posy�a mnie do pana Brocka po kawa�ek
drutu i �flachc�gi�, a potem, naprawiwszy uszkodzenie, zabiera si� do czyszczenia rury
odp�ywowej w pod�odze.
- Jakze� ty tu wloz? - pyta wreszcie.
Rezygnuj� z wszelkich wykr�t�w: to si� na nic nie zda.
- Przez okno - m�wi� z dum�.
Szczera prawda budzi jednak w�tpliwo�ci J�zefa. Otw�r wydaje mu si� za ma�y - kot
mo�e by si� zmie�ci�, ale sze�cioletni ch�opak?!
Teraz duma z w�asnej zr�czno�ci po prostu mnie rozsadza.
- Niech no J�zef sam zobaczy!
Ustawiam skrzynk�, w�lizguj� si� do �rodka, wy�a�� z powrotem.
- Aha! - m�wi, drapi�c si� za uchem. - Trza wstawi� szyb�.
Masz ci los... Szyb�!
Do obiadu zosta�y jeszcze ze dwie godziny, ale zaczyna pada� deszcz. Wobec tego
idziemy na strych, gdzie suszy si� wyprana bielizna. Przez otwarte okno w szczytowej �cianie
wida� przejazd kolejowy, a przez boczne - za stromizn� dachu - ulic� przed domem. �ciany
strychu s� drewniane, obite trzcin� i otynkowane. Tynk kruszy si� - mo�na go od�upywa�
palcami i rzuca� grudki wapiennej zaprawy, celuj�c w przeje�d�aj�ce wozy. Trzeba tylko
uwa�a�, �eby nikt tego nie dostrzeg� i �eby pani Cybulska nie przy�apa�a nas na tej zabawie.
Pani Cybulska mieszka tu� obok, w facjatce sk�adaj�cej si� z pokoju i kuchenki. Jej
m�� jest robotnikiem w fabryce Lilpopa, ale teraz ju� od roku siedzi w wi�zieniu �za
rewolucj�, a dawniej by� nawet na Syberii. Widzia�em go tylko par� razy, nim zosta�
aresztowany. Jest kr�py, �ysy, ma ��t�, zniszczon� twarz i wydaje mi si� za stary na m�a
pani Cybulskiej. Bo pani Cybulska jest m�oda i �adna. S�ysz� przez �cian�, jak szyje na
maszynie i �piewa:
Z dymem po�ar�w Petersburg si� pali,
O Matko Boska, wyp�d� �ych Moskali!
A za Moskalami wyp�d� narodowc�w,
Zastaw nam tylko samych pepesowc�w!
Bo pepesowcy wierz� w Matk� Bosk�.
A narodowcy w mateczk� Koz�owsk�!
Mateczka Koz�owska na rowerze jedzie.
Wszystkich narodowc�w do piek�a przywiedzie!
Nie wiem, co to za pepesowcy, ale nie podoba mi si� brzmienie tego wyrazu: o wiele
�adniej brzmi �narodowcy�. Skoro jednak ci narodowcy wierz� w mateczk� Koz�owsk�...
S�ysza�em co� o niej: to taka osoba duchowna u mariawit�w. A mariawici wys�uguj� si�
Moskalom.
Pan Gierwatowski m�wi, �e �ta Cybulska to g�upia g꜔, �e �ma kurzy m�d�ek� i �e
�nie jest warta Cybulskiemu but�w czy�ci�.
Kiedy ona mog�aby mu czy�ci� buty, jak ci�gle go nie ma? Ju� pr�dzej temu staty�cie
z teatru, kt�ry do niej przychodzi wieczorem (je�eli nie gra w jakiej� sztuce), a wychodzi
dopiero rano. Ma czarne, wypomadowane w�osy, z�oty z�b, s�omkowy kapelusz i bambusow�
lask�. Idzie tak, jakby ta�czy� i wywija t� lask�. Wo�am za nim: �Statysta, artysta jak glista!
Aligant z morskiej piany, co ma nosek pobielany� - i co si� w nogach zmykam do stajni, je�eli
usi�uje mnie goni�.
Pani Cybulska m�wi, �e to jej brat, ale nasza kucharka wzrusza ramionami i kr�ci
g�ow�: �Taki, on jej brat, jak ja siostra. Jak Cybulski wr�ci, to si� z tym rodze�stwem
rozprawi�.
Czekam na to z niecierpliwo�ci�, a tymczasem pani Cybulska �piewa:
Czy-pa mi� taiszluba
Tenwie czorny czas,
Kiedy ser canasze
Udeerza�y wiraz?
S�owiki�pie-waly
W�r�d ja�minur�.
Ale-ty-tego niepomi�tasz,
Botoo dawnoo ju�!
Babcia namawia dziadka, �eby wym�wi� pani Cybulskiej mieszkanie, poniewa�
komorne nie jest przez ni� op�acane od czasu aresztowania jej m�a, a w dodatku co par�
tygodni zjawia si� u nas rewirowy, na inspekcj� facjatki.
Dziadzio robi srog� min�, potakuje, ale ko�czy si� na tym, �e daje rewirowemu trzy
ruble, a potem m�wi, �e przecie� nie mo�e tej kobiety wyrzuci� na bruk.
Deszcz ci�gle jeszcze kropi, cho� spoza chmur wyziera s�o�ce. Jezdnia jest mokra,
upstrzona grudkami tynku i ko�skim nawozem. Od strony ulicy Z�otej idzie st�jkowy,
zatrzymuje si� przy bramach dom�w, dzwoni i wymy�la str�om, �e nie zamiataj�. Lepiej
wycofa� si� od okna w szczytowej �cianie, bo mo�e nas zobaczy�.
Na przeje�dzie kolejowym nie dzieje si� nic ciekawego. Ma�y parow�z manewrowy
zdaje si� drzema�, wypuszczaj�c spod k� w�t�y strumyczek pary. Nad kominem powietrze
faluje, ledwie widoczny dym ucieka prosto w g�r�, a z bocznego okienka wygl�da znudzony
maszynista pal�c papierosa. Po drugiej stronie placu, wysoko nad wozowni�, kt�ra przylega
do nie otynkowanej �ciany trzypi�trowej kamienicy, lataj� go��bie. Jaki� cz�owiek stoi tam na
dachu i przera�liwie gwi�d�e, wymachuj�c d�ugim pr�tem ze szmat� uwi�zan� na ko�cu.
Go��bie trzepoc� skrzyd�ami w s�o�cu, zataczaj� ko�a, wzbijaj� si� wy�ej i sp�ywaj� z nieba,
aby zn�w si� poderwa� w g�r�, gdy rozlega si� ten cienki, sycz�cy gwizd. Mo�na si� temu
przygl�da� nie d�u�ej ni� par� minut, bo w�a�ciwie nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
Cz�owiek z pr�tem nie zbli�a si� do kraw�dzi dachu, wi�c na pewno nie spadnie, a go��bie na
pewno nie przylec� do naszego okna.
Za to bli�ej, na placu wida� pod stajni� fur� z sianem. Stromy dach zas�ania j�
cz�ciowo, ale raz po raz migaj� wid�y, nadziewaj� ogromne k��by siana i znikaj� z pola
widzenia.
- Idziemy do stajni - m�wi� do Tadeusza.
Schody s� strome jak drabina. Na g�rze panuje p�mrok, tylko przez otwarte
drzwiczki, wychodz�ce na rodzaj ma�ego, pomostu, wpada �wiat�o dzienne. Pachnie kurzem i
- naturalnie - sianem, a przez otwory w pod�odze nad ��obami zalatuje ko�skim nawozem.
Raz po raz na pomo�cie zjawia si� k��b siana. M�ody wiejski parobek, kt�ry tam stoi, zagarnia
go wid�ami i odrzuca dalej, ku �rodkowi strychu, a Miko�aj uk�ada siano wysoko, pod sam
strop.
Niestety - nie mo�emy teraz tam wle�� i zagrzeba� si� po szyj�: wid�y �migaj� w
powietrzu i Miko�aj ka�e nam usi��� na snopkach s�omy obok sieczkarni.
- Tylko nie ruchajcie maszyny.
Ale mnie w�a�nie interesuje �maszyna�. W jej wielkim kole zamachowym osadzone
s� dwa szerokie, b�yszcz�ce, ostre miecze, a w drewnianym korytku za nimi le�y wi�zka
s�omy.
Ujmuj� d�ug� r�koje�� stercz�c� z �elaznej obr�czy i pr�buj� wprawi� ko�o w ruch.
Obraca si�! Ale tylko dop�ki jeden z no�y nie natrafi� na wysuwaj�c� si� z wolna s�om�.
Ciachn�� j� do po�owy i ko�o stan�o. Cofam je z wysi�kiem i znowu - ciach!
Sieczka tryska z�ot� fontann� spod ostrza, sypie si� do pochy�ej sztolni w pod�odze u
moich st�p, sp�ywa po wy�lizganych deskach na d�, do spichlerza, a wi�zka s�omy w
podajniku pe�znie pod n�.
Ciach! - teraz uda�o mi si� przeci�� s�om� za jednym zamachem i ko�o obraca si�
dalej.
Ciach - ciach - ciach!
- A wy co tu robicie?!
Puszczam korb�, odskakuj� w ty�, omal nie rymn��em na pod�og�. Przede mn� stoi
dziadek, bardzo rozgniewany.
- Ile razy m�wi�em... Miko�aj! R�ce sobie poobcinaj�. A, smarkacze! Fora ze dwora!
Schody dudni� pod naszymi nogami, a na g�rze sypi� si� gromy na g�ow� poczciwego
Miko�aja.
Przy obiedzie nastr�j jest napi�ty z powodu tej sieczkarni i naszej wycieczki na siano.
Dziadek burczy na nas i na mam�, babka naturalnie dok�ada swoje trzy grosze. Wida�, �e
mamie sprawia to wielk� przykro��, a mnie serce �ciska si� z �alu.
Gdy jeste�my ju� w naszym pokoju, obejmuj� j� za szyj� i obiecuj� solennie, �e nie
b�d� tam chodzi�. No, u�miecha si� ju� - przestaje mnie d�awi� w gardle.
Dziadek teraz odprawia p�godzinn� drzemk� w fotelu, a mama czyta nam
�Robinsona Cruzoe� w ogrodzie, bo deszcz ju� dawno przesta� pada� i niebo wypogodzi�o si�
zupe�nie. Strasznie lubi�, jak matka nam czyta! M�g�bym s�ucha� przez ca�y dzie�. Niestety
zn�w dzisiaj wieczorem wybiera si� na odczyt Niemojewskiego ... Pewnie wr�ci p�no, bo
kolacj� ma nam da� babka. Ta perspektywa przy�miewa ca�� przyjemno��.
Na pociech� dowiadujemy si�, �e je�eli b�dziemy bardzo, ale to bardzo grzeczni,
dziadzio pozwoli nam przejecha� si� konno doko�a placu pod opiek� pana Gierwatowskiego.
Wobec tego, po wyj�ciu matki, bawimy si� na werandzie w wojn�. Polem bitwy
naszych o�owianych �o�nierzy jest d�ugi st�. Dwie armie stoj� naprzeciw siebie, a my kolejno
staramy si� zdziesi�tkowa� szeregi przeciwnika za pomoc� ma�ej celuloidowej pi�eczki, kt�r�
wyprztykuje si� w ich kierunku, tak aby toczy�a si� po blacie. Z pocz�tku trup �ciele si� g�sto,
ale p�niej coraz trudniej trafi� w tych, kt�rych os�aniaj� polegli: niedobitki broni� si�
najzacieklej.
Gdy jestem ju� bliski zwyci�stwa, spostrzegam, �e cie� rzucany przez dom si�ga
studni w ogrodzie. P�dz� do kuchni zobaczy�, kt�ra godzina.
Zegar z kuku�k� wskazuje pi�tna�cie po sz�stej. No, w sam czas! Porywam jeszcze z
cukiernicy par� kostek cukru i wracam na werand�.
Zostawiamy pobojowisko i idziemy na plac, prosto do kantoru, przypomnie�
dziadkowi o konnej przeja�d�ce.
- W�a�ciwie to wam si� wcale nie nale�y. Ale... A byli�cie grzeczni?
- Bardzo - m�wi Tadek.
Pan Gierwatowski u�miecha si� pod w�sem.
- No to we� pan ich do wozowni. Jak wr�ci Kosarz, niech si� przejad�.
Marcin Kosarz w�a�nie wje�d�a przez bram�. Jego dereszowaty ko� st�pa dostojnie i
pewnie. Ma opini� spokojnego, pracowitego i �agodnego, podobnie jak sam Marcin. Ponadto
Marcin Kosarz po�ycza od nas ksi��ki: o Ko�ciuszce, o Olszynce Grochowskiej, o
Napoleonie, o ksi�ciu J�zefie, a w zamian opowiada nam bajki o ch�opku Roztropku, o
czarownicach na �ysej G�rze, o m�drym ch�opie i g�upim diable, o z�ym dziedzicu i Josku-
karczmarzu. Bardzo �mieszne bajki, tylko zawsze za kr�tkie.
Teraz wyprz�g� deresza, posadzi� Tadeusza, potem mnie za nim i jedziemy doko�a
placu. To jest dopiero przyjemno��! �eby tak mo�na k�usa...
Ale Marcin nie da si� na co� podobnego nam�wi�.
- Jak doro�niesz, to se b�dziesz k�usowa�. Tera to by� zlecio�.
No, niech b�dzie. Ale za to za szop� zrobimy p�tl�, �eby by�o troch� d�u�ej. Osi�gamy
ten kompromis, po czym deresz zatrzymuje si� przed stajni� i Marcin zdejmuje Tadeusza, a ja
ze�lizguj� si� sam na ziemi� i podaj� koniowi cukier na wyci�gni�tej d�oni..
Tadek te� chcia�by da� dereszowi kawa�ek cukru.
- A ju�! Trzeba by�o wzi��