Janusz Meissner WSPOMNIENIA PILOTA I. Jak dziś pamiętam Jak dziś pamiętam, choć to było lat temu czterdzieści, pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt: zaczynał się wiek XX, a wraz z nim moje dzieciństwo i młodość, i pierwszy „romantyczny” okres rozwoju lotnictwa w Polsce... A ja przecież zostałem pilotem mając lat osiemnaście i w ciągu następnych lat dwudziestu kilku spędziłem prawie dziesięć tysięcy godzin za sterami różnych samolotów. Dziś już zawód pilota nie należy do wyjątkowych; jest udziałem setek tysięcy ludzi. Wtedy, z początku, było nas bardzo niewielu, a w Polsce zaledwie ponad stu. Z tej pierwszej setki, oprócz minie, pozostało jeszcze kilku. Dlatego zdaje mi się, że warto utrwalić to, co pamiętam „jak dziś” o ówczesnych zdarzeniach, o kolegach, o własnej drodze do latania i o przygodach, jakich doznałem w powietrzu i na ziemi. Starałem się pisać o tych sprawach tak, jak je wtedy widziałem i przeżywałem: nie z perspektywy człowieka dojrzałego, lecz bezpośrednio, z bliska, kiedy wszystko jest na pierwszym planie i kiedy ogląda się to gołym okiem, nie uzbrojonym w sceptyczny filtr doświadczenia życiowego. Oczywiście nie było moim zamiarem napisane historii kilkudziesięciu lat lotnictwa polskiego. Ta książka jest moją własną, osobistą historią w lotnictwie. Autor Część pierwsza Skład wapna Brauna Brukowaną polnym kamieniem ulicę Żelazną przecinają tory kolejowe. Od czasu do czasu po obu stronach przejazdu opadają bariery i wtedy na jezdni wzdłuż cuchnących karbolem rynsztoków zatrzymują się wozy, pozostawiające za sobą ślady wapna, cegieł lub węgla, a czasem wąskie strużki piasku, kłaczki siana i źdźbła słomy. Po torach wolno przetacza się parowóz. Sapie i dymi, holując parę wagonów, zatrzymuje się, jęczą zderzaki, zwrotniczy gwiżdże przeciągle i macha brudną zieloną chorągiewką: z powrotem! Albo z daleka pędzi, osobowy: łoskot kół na szynach, migają okna i twarze podróżnych. Albo wlecze się towarowy jak leniwy, ceglasloczerwony wąż. Przystaje, znów rusza, w kłębach czarnego dymu suną wagony, wagony, wagony, lory, cysterny i jeszcze wagony, i jeszcze, i jeszcze... Kolumna wozów przed zamkniętą barierą wydłuża się, konie biją kopytami o bruk, oddają mocz, woźnice ćmią papierosy, ciżba ludzi tłoczy się u przejścia dla pieszych. Nareszcie! Bariery wznoszą się w górę jak maszty i „wio! wio-dalej!” - wezbrana rzeka z hałasem, z turkotem, ze szczękiem żelaza przelewa się przez otwartą tamę. Na chodnikach przed bramami kamienic, z których wieje chłodem i stęchlizną, bawią się umorusane żydowskie dzieci. Blade dziewczynki niańczą niemowlęta lub kołyszą je w koślawych wózkach. Przechodnie - przeważnie Żydzi w czarnych chałatach - śpieszą dokądś zamyśleni, zaaferowani, przystają nagle po dwóch, po trzech, załatwiają jakieś transakcje, targując się zawzięcie i żywo gestykulując. Przebiegają terminatorzy od szewców i krawców, chłopcy na posyłki, ciężkim krokiem idą tragarze z koszami, z pakami i workami na plecach, wolno, dostojnie kroczy sztywno wyprostowany sprzedawca lodów, niosąc na głowie pomalowany na niebiesko drewniany cebrzyk ze swym towarem. Od czasu do czasu woła donośnie po rosyjsku: „Saachar marożennyj!” Słońce zniża się już nad dachami domów po zachodniej stronie Żelaznej, ale jest jeszcze dzień. Z otwartych okien wydobywa się mdły zapach cebuli przysmażanej na oleju. Ze sklepików płyną kolejno wonie: nafty, dziegciu i farby z mydlarni Rosenberga, anyżku, majeranku, kwaszonej kapusty i sera ze sklepu spożywczego Wiśniewskiej, fiksatuaru z zakładu fryzjerskiego Pajączka, śledzi od Sternowej, piwa i wódki z restauracji III kategorii na rogu Chmielnej. Po przeciwnej stronie ulicy pachnie pyłem wapiennym. Nad otwartymi wrotami w wysokim parkanie okalającym duży narożny plac z szopami i wagą dla wozów umocowany jest niebiesko emaliowany szyld: SKŁAD WAPNA I MATERIAŁÓW BUDOWLANYCH. LUDWIK BRAUN. Opodal, oddzielony sztachetami, po których pnie się dzikie wino, stoi niewielki parterowy dom z facjatkami. UL. ŻELAZNA 22. Pan Ludwik Braun jest wysokim, przystojnym mężczyzną ze skłonnością do tycia. Minął już siedemdziesiątkę, ale sprawia wrażenie młodszego o łat dziesięć lub dwanaście. Bujna siwa czupryna, opadające w dół wąsy i niewielka broda przystrzyżoną w tępy szpic, poważne spojrzenie jasnoniebieskich oczu i krzaczaste brwi nadają mu wygląd solidny i wzbudzający zaufanie. Ma na sobie czarną alpakową marynarkę, a na głowie myckę z tego samego materiału. Siedzi za prostym stołem w kantorku przy bramie wjazdowej i przelicza całodzienny utarg. Tak, zgadza się. Spogląda na zegar wiszący nad niedawno zainstalowanym telefonem, który ma numer 715. (W Warszawie jest już prawie tysiąc abonentów telefonicznych!) Zegar wska-. żuje szóstą. Jeszcze nie wszystkie wozy powróciły do składu, ale jest środa - w tym dniu tygodnia pan Ludwik trochę wcześniej opuszcza kantor. Większą część banknotów - oddzielnie zielone trzy-rublówki, oddzielnie błękitne piątki i różowe dziesiątki - chowa do starego skórzanego portfela; resztę zamyka w szufladzie. Gdzie, u Boga Ojca, jest ten Gierwatowski? Na czarnym blacie małego biurka, przy którym zwykle siedzi pod nieobecność pryncypała - „Kurier Poranny”. Naturalnie: wojna z Japonią, pogrom floty rosyjskiej i oblężenie Portu Artura. Tacy jak Gierwatowski uważają to niemal za okazję do nowego powstania. Głupcy! Mało im nieszczęść z sześćdziesiątego trzeciego i czwartego! Kto wie, co i tego wyniknie. Po „krwawej niedzieli” w Petersburgu zaczęło się już i u nas strajki, demonstracje, pochody pierwszomajowe, rewolucja! Socjały i studenci robią awantury, porywają się z motyką na słońce, a wszystko skrupi się na spokojnych obywatelach. No, Gierwatowski chyba już się do tego nie miesza, ale... - Aha, jesteś pan nareszcie? Gierwatowski prostuje się po wojskowemu. - Baran wrócił od Lobodowskiego - melduje. - Na jutro trzy fury lasowanego i dwie beczki cementu. - Dobrze. Masz pan tu na wszelki wypadek piętnaście rubli w szufladzie. Ja już idę. Wydaj pan obrok i dopilnuj furmanów, a jak ci dwaj wrócą z towarowego, zamknij pan kantor i skład. Zostaw pan klucz Józefowi, a pieniądze przynieś mi pan do domu. No, do widzenia. - Do widzenia panu - mówi Gierwatowski i podkręca siwego wąsa. - Tylko zamykaj pan drzwi na klucz, jak wychodzisz na plac i do stajni - mówi pan Ludwik od progu. Potem zmierza szybkim krokiem ku furtce, ale w połowie drogi zbacza, aby jeszcze zajrzeć do stajni. Jest to długi, niski drewniany budynek z ogromnym szpiczastym dachem krytym papą. Na lewo od wejścia - mały spichlerz z owsem i sieczką oraz strome schody na strych wypełniony sianem i słomą w snopach. Na prawo dwanaście przegród dla koni. Dziewięć jest już zajętych. Mocne, starannie dobrane maścią wałachy skubią siano w oczekiwaniu na obrok. Woźnice czyszczą je szczotkami, poją z wiader, poprawiają ściółkę. Ciepły, ostry zapach zwierząt, nawozu, moczu, dziegciu i siana. Baran ustawił wóz pod okapem szopy, wyprzągł zawiesił uprząż na kołkach i teraz, dopalając skręconego z machorki papierosa, idzie wolno za koniem, który sam trafia na swoje zwykłe miejsce. Pan Ludwik bacznie ogląda lśniący grzbiet i zad wałacha, czy przypadkiem nie ma na nim śladów bata. Nie. Baran zapamiętał sobie to, co usłyszał w ubiegłym tygodniu: „Furman, który bije konia, nie będzie u mnie służył”. Franciszek Baran pracuje u Brauna dopiero od wiosny i bynajmniej nie chciałby stracić tej pracy. Żaden z furmanów nie chciałby jej stracić, choć pryncypał jest surowy i wymagający. Trzynaście godzin, od szóstej rano do siódmej wieczorem, z godzinną przerwą w południe. Tak jak gdzie indziej, ale płaca lepsza, a już jeżeli chodzi o konie, to niewiele takich można znaleźć w Warszawie. - Baran! Franciszek staje w progu. - A co, proszę pana? - Prawa przednia podkowa ledwie się trzyma. Żebyś mi ją... Coś ty, człowieku! Z papierosem do stajni?! Chyba masz źle w głowie! Baran cofa się, rzuca niedopałek na ziemię, zadeptuje żarzącą się iskrę. - Tak, z prędkości... - Właśnie. Z prędkości może być pożar. Tę podkowę przybić. I niech pan Gierwatowski ją obejrzy. No, dobranoc. Kilka głosów odpowiada: „dobranoc”, konie przestępują z nogi na nogę, rzucają głowami, podzwaniają łańcuszkami. Duży kot, biały w czarne łaty, usuwa się z-przejścia, które na przestrzał prowadzi do ogrodu na tyłach domu. W ogrodzie przekwitają bzy; ich mocna woń snuje się w powietrzu. Zgraja wróbli obsiadła pnącza dzikiego wina. Hałasują, kłócą się, plotkują, póki - jeszcze nie zapadł zmierzch. Pan Ludwik wchodzi po kilku stopniach kamiennych schodków na werandę, gdzie obok przygotowanego krzesła oczekuje go już fryzjer, Alojzy Pajączek. Bowiem pan Ludwik poddaje się jego zabiegom dwa razy w tygodniu: w niedziele rano przed śniadaniem i w środy wieczorem przed rodzinną kolacją. Do kolacji zasiada czternaście osób: pan Ludwik z żoną Anną, ich cztery córki i czterech zięciów, trzech jeszcze nie żonatych siostrzeńców, którzy wychowali się razem z dziećmi, oraz starszy syn, Henryk. (Młodszy, Adolf, przebywa na studiach w Zurychu.) Zawsze istnieje obawa, że zabraknie jednego z dwóch zięciów: Edmunda Neugebauera, męża najmłodszej, Zofii, albo Stanisława Hennberga, za którego wyszła Maria. Obaj są członkami Resursy Kupieckiej i prawdę mówiąc przekładają stolik karciany w tym klubie nad smacznie zastawiony stół u teściów. Przy tym nie lubią się nawzajem i każdy stara się wymanewrować drugiego. Dobrze jeszcze, jeżeli nie ma ich obydwu: wtedy „na Żelaznej” jest osób dwanaście; ale czasem zdarza się trzynastka i wówczas pani Anna przez cały czas oczekuje jakiegoś nieszczęścia. Może na przykład przypalić się polędwica wołowa, może nie stanąć galareta z karpia albo - nie daj Boże! - rozgotuje się makaron... Wprawdzie niezawodna Andzia, najstarsza z rodzeństwa, przychodzi zawsze nieco wcześniej, aby dopilnować wszelkich przygotowań, ale nawet jej obecność i pomoc nie usunie całkowicie niebezpieczeństwa wywołanego feralną liczbą. Zresztą Andzia ma teraz dwóch małych synków - Janusza i Tadeusza - oraz własne gospodarstwo, jakże skromne w porównaniu z trzema pozostałymi siostrami, które zrobiły „dobre partie”. Jan Wiktor Meissner nie posiadał nic poza swym talentem, kiedy się z nią ożenił przed siedmiu laty, w 1897. Luta, młodsza od Andzi o rok, była już wtedy od czterech lat mężatką. Wyszła za swego kuzyna, Gerlacha, także Ludwika, którego dla odróżnienia nazywano zdrobniale Lu-ciem. To właśnie dzięki niemu Jan Meissner poznał swą przyszłą żonę. Lucio, współwłaściciel poważnej firmy handlowej, kupił wówczas okazyjnie na własny rachunek małą fabryczkę ozdobnych okuć metalowych. Polecano mu młodego zdolnego grawera, z ukończoną akademią sztuk pięknych w Paryżu, Jana Meissnera, który poprowadził i rozwinął przedsiębiorstwo, urządzając przy nim sztancownię medali. Pewnej środy Jan Meissner został zaproszony na kolację do państwa Braunów. Gdy zadzwonił do drzwi, otworzyła mu bardzo ładna panna o lśniących ciemnoblond włosach i dużych, niebieskich oczach. Stał przez chwilę nieco zaskoczony jej urodą, a potem przedstawił się i odbywszy ceremonię powitań z gospodarzami i członkami rodziny znalazł okazję, aby zapytać Ludwika Gerlacha o tę śliczną pannę. Zdołał także wymienić z nią kilka zdań i o wiele więcej spojrzeń. W najbliższą niedzielę, nie całkiem przypadkowo, spotkał ją i Marię na spacerze w Ogrodzie Saskim. Później stał się częstym gościem w domu przy Żelaznej, a po kilku miesiącach nastąpiły zaręczyny i ślub. Młode małżeństwo osiedliło się w małym, dwupokojowym mieszkaniu przy fabryce. Andzia była bardzo szczęśliwa, choć pobory Janka niewiele wzrosły, a gdy urodzili się chłopcy, przybyło wydatków i kłopotów. Lucio nie odznaczał się ani wspaniałomyślnością, ani szczodrością. Skoro kierownik artystyczny fabryki nie upominał się o podwyżkę pomimo licznych zamówień i coraz większego powodzenia, które niewątpliwie było jego zasługą - widocznie czuł się zadowolony ze skromnej pensji bez żadnych dodatków. Dopiero gdy na horyzoncie rodzinnym pojawił się nowy szwagier - mąż Marii, Stanisław Henneberg - Lucio poczuł się przyparty do muru. Stanisław Henneberg był wspólnikiem dużej fabryki wyrobów srebrnych i platerów pod firmą „Bracia Henneberg”. Marię poznał na jakimś dobroczynnym raucie i zakochał się w niej na zabój. Nie podobał się jej: był duży, ciężki, używał binokli, miał rudawoblond bródkę i - przy swych trzydziestu kilku latach - zaawansowaną łysinę. Ona zaś była o dziesięć lat młodsza od niego i uchodziła za piękność w stylu Rubensa: zaokrąglone kształty, ciemne, roześmiane oczy, wijące się ciemne włosy, dołeczki w policzkach o jasnej cerze z naturalnym, żywym rumieńcem i zęby jak perły! Ale był bogaty. Przysyłał codziennie róże. Zjawiał się. na niedzielnych zamiejskich wycieczkach powozem zaprzężonym w parę siwych koni i starał się być miły nie tylko dla Marii, ale także dla jej całej rodziny. Zgodziła się zostać jego żoną. Jeszcze zanim to nastąpiło (w roku 1898), Stanisław dowiedział się, ile Meissner zarabia, i natychmiast zaproponował mu stanowisko dyrektora artystycznego z dwukrotnie wyższą płacą w swojej fabryce. Wprawdzie ta oferta nie została przyjęta, ponieważ Jan Wiktor uważał, iż ma dług wdzięczności wobec Lucia, ale ten ostatni przeraził się, że prędzej czy później straci zdolnego artystę, wyrównał więc stawkę, a ponadto obiecał mu niewielki udział w zyskach. Cała intryga miała ten skutek, że Jan (za zgodą Lucia) otrzymywał prywatne zamówienia na projekty wyrobów fabryki braci Henneberg, a małżeństwa Meissnerów i Hennebergów połączyła szczególna przyjaźń. Stanisław nie był lubiany przez resztę rodziny Braunów. Uchodził za „rubelmachera”, który wartość ludzi ocenia wyłącznie na podstawie ich majątku. Lucio utrzymywał, że Henneberg zaprzyjaźnił się z Jankiem, ponieważ był snobem: Janek stawał się znany, u Meissnerów bywali artyści, poeci, malarze i rzeźbiarze, których Stanisław pragnął poznać, zapraszać do siebie, pokazywać się z nimi, mecenasować ich dziełom. Zamówił portret Marii u Franciszka Żmurki, kupował obrazy Rapackiego, udzielał drobnych pożyczek młodemu poecie Liederowi, popierał Leopolda Wasilkowskiego. Pan Ludwik Braun również nie darzy go sympatią, jakkolwiek stara się tego nie okazywać. Nie ma zresztą szczególnego przekonania także do męża Zosi, Edmunda Neugebauera. Po pierwsze doktor Neugebauer jest starszy od niej o lat dziewiętnaście, po wtóre nic sobie nie robi z uświęconych zwyczajów towarzyskich, wita się nie podając ręki (bo to niehigienicznie!), bywa narwany i ma opinię oryginała. Na pewnym wieczorku tanecznym, kiedy był narzeczonym Zosi, zdarzyło mu się w salonie przy wszystkich ściągnąć spodnie, ponieważ w kieszeni zapaliło mu się pudełko zapałek! Zdołał je przytomnie ugasić podczas szalonego popłochu panien, który wywołał tym niezwykłym czynem... Pan Ludwik sądzi, że Edmundowi brakuje piątej klepki. Tylko jak to pogodzić z jego fachową wiedzą, z szeregiem wynalazków i patentów w dziedzinie hydrauliki i chemii, z uznaniem i zaufaniem, jakimi się cieszy w swojej specjalności? Jest przedstawicielem wielkiej angielskiej firmy budowy i oczyszczania kotłów parowych, ekspertem Kolei Wiedeńskiej i Kaliskiej, wzywają go do wszystkich cukrowni, filtrów, pomp, fabryk, nie tylko w cesarstwie rosyjskim, ale również za granicą. Takiemu człowiekowi trzeba wiele wybaczyć, zwłaszcza że nie jest utracjuszem, dba o żonę i dzieci, a w rodzinie uważa się go za bardzo „atrakcyjnego” z powodu jego dowcipu, świetnej gry na fortepianie i obycia na szerokim świecie. Tym razem na rodzinną kolację przybyli obaj: Edmund z Zosią - dorożką na gumach; Stanisław z Marią - parokonką. A więc będzie czternaście osób. Rozmowa toczy się z początku dokoła wypadków politycznych, zamieszek rewolucyjnych i strajków. Wszyscy potępiają socjaldemokratów i pepesowców. Tylko Janek Meissner zdaje się być odmiennego zdania, ale nie wypowiada się na ten temat, aby nie drażnić teścia i szwagrów. Ktoś jeszcze mówi o nowym nieuchronnym kryzysie ekonomicznym, lecz Edmund Neugebauer już opowiada najbliższym sąsiadkom jakąś anegdotę, z której śmieją się, nieco zmieszane i zarumienione, a u drugiego końca stołu omawia się problemy konkurencji pomiędzy wyrobami fabryk Frageta i Lipińskiego. Lucio oblizuje wydatne Wargi po wypiciu siódmej czy może ósmej szklanicy piwa, sięga po świeżą, przedostatnią już butelkę z rzędu przygotowanych specjalnie dla niego na małym stoliku, poprawia czarny kordonkowy sznureczek od binokli i zwraca się do Stanisława Hennberga: - Cóż to właściwie jest to wasze „hennebergowskie srebro”? Stanisław nie bardzo się na tym zna. W fabryce kieruje działem handlowym. - Taka odmiana plateru - mówi. - Stop kilku metali. - Ależ Stasiu, plater o ile wiem, nie jest stopem metali - wtrąca Jan Meissner. - No, pewnie! - podchwytuje Lucio. - Prawda, panie Mundziu?. Edmund wyjaśnia fachowo: platerowanie polega na pokrywaniu blachy miedzianej blachą srebrną. Najpierw miedzianą powierzchnię pokrywa się roztworem azotanu srebra, potem nakłada się cienką blachę srebrną i walcuje się na gorąco. Oba metale zostają w ten sposób spojone tak silnie, że nie dają się już rozdzielić. Przy stosunku srebra do miedzi jak jeden do czterdziestu i wywalcowaniu blachy do grubości ih milimetra warstwa srebra wynosi tylko V2oo milimetra, ale mimo to jest jeszcze znacznie grubsza niż przy srebrzeniu galwanicznym. - No, a to „hennebergowskie srebro”? - Nie wiem. Może coś w rodzaju argentanu. To rzeczywiście stop bardzo podobny do srebra. Tylko że... srebra w nim nie ma. - Dobre sobie! Me ma srebra! A co jest? - Miedź, nikiel i cynk albo cyna. W różnych proporcjach. I w zależności od tych proporcji to się nazywa: alpaka, alfenid, nowe srebro i może także „srebro hennebergowskie”, co, panie Stanisławie? - Możliwe - odpowiada zagadnięty z roztargnieniem, ponieważ w tej chwili ogląda dwa próbne egzemplarze medali wykonane przez Jana Meissnera - jeden srebrny, drugi brązowy. Szlachetny profil mężczyzny o wysokim czole i orlim nosie. Długie włosy opadają na wysoki haftowany kołnierz, na białym żabocie pod szyją - Order Sw. Stanisława. Po drugiej stronie napis: Towarzystwo Przyjaciół Nauk 18051905. - Znakomita robota - mówi Henneberg. - Kto to jest? - pyta półgłosem. - Czacki - wyjaśnia Jan w taki sam sposób. - Nie zauważyłeś?: Istotnie: Tadeusz Czacki. 1765-1813. Wszyscy chcą obejrzeć medale. Lucio puszcza je w obieg dokoła stołu wraz ze szkłem powiększającym w szylkretowej oprawie, które zawsze ma przy sobie. Zastanawia się, czy warto zaproponować zarządowi Towarzystwa wybicie dodatkowej serii z tego „argentanu”. - Janek będzie sławny! - prorokuje Zosia ze szczerym entuzjazmem. - Widzieliście jego Madonnę z terakoty? Śliczna! - Zrobię dla ciebie kopię, jeżeli ci się tak podoba. - Bardzo! Trzynastego czerwca są moje urodziny. Zdążysz? Janek potakuje z uśmiechem, ale potem jego spojrzenie ucieka gdzieś w przestrzeń i jakby przygasa, a uśmiech więdnie i usta zaciskają się boleśnie. - Co to za Madonna z Terrakoty? - dopytuje się Luta. - Nigdy o takiej nie słyszałam. Czy to we Włoszech? Mąż spogląda na nią powstrzymując śmiech. - Co we Włoszech? - Terrakota. Muzeum czy kościół? - Ani jedno, ani drugie. I nie przez dwa r, tylko przez jedno. I z małej litery. - O, światło rodzinne! - woła z udanym patosem Zosia. - Terakota to jest rodzaj gliny, a Madonna jest u Janków w Warszawie. Wszyscy się śmieją nie bez odrobiny złośliwej satysfakcji. Luta zawsze „wie lepiej” i lubi pouczać innych, ponieważ zdobyła dyplom nauczycielki. Teraz uśmiecha się kwaśno. - Oj. Lucio będzie miał za swoje... - szepce przystojny Henio Voellnagel do Andzi, której jest kumem jako chrzestny ojciec jej starszego syna. Anka grozi mu palcem. - Nie dolewaj oliwy do ognia. Maria mówi o letnim mieszkaniu w Konstancinie. Staś wynajął już całą pięciopokojową willę. Anka mogłaby tam przyjechać z chłopcami. A Luta? Oh. Luta wybiera się do Marienbadu; leczy się na zapas. Gucio Voellnagel, średni z trzech siostrzeńców, opowiada o kolejnych niepowodzeniach w swoim folwarczku ogrodniczym pod Warszawą. No. do tego wszyscy są przyzwyczajeni... Jego wuj, Gustaw Gerlach (ojciec Lucia), raz po raz ratuje to gospodarstwo od bankructwa. Na domiar złego Gucio zaręczył się z panną Heleną Patzer, w której jest zakochany od wielu lat. („Bardzo byca facetka” - mówi o niej, trochę sepleniąc.) Panna Patzer pragnie obejrzeć Bąki, a tam połowa szklarni wymarzła... Tymczasem z kuchni wkracza do jadalni, młodsza, Julcia, z półmiskiem kremu ozdobionego bezami i biszkoptami. - Cóż za wspaniały deser! - woła Maria i powszechna uwaga zwraca się ku różowemu arcydziełu. Janek wykorzystał tę chwilę, aby wymknąć się do salonu. Po raz drugi tego dnia, a chyba czwarty w tym tygodniu, poczuł gwałtowną duszność i przeszywający ból w okolicy serca. Może jednak trzeba pójść z tym do lekarza... - Trzeba natychmiast wezwać pogotowie ratunkowe - - mówi Edmund. - Niech ktoś z was zatelefonuje... Henio Voellnagel jest najszybszy, ale pan Ludwik woła za nim: - Klucz! Klucz od kantoru! - Na placu są psy spuszczone z łańcuchów - przypomina Henryk Braun. -.Ta tam pójdę. Znają mnie. Zajmijcie się Anką. Zabiera klucz, biegnie przez sień, przez werandę i wyasfaltowaną drogą ku furtce w płocie oddzielającym plac od domu. Drżącymi rękami szuka w ciemności zasuwki. Dwa duże kudłate psy, zwabione odgłosem jego kroków, zaczynają ujadać, pędzą spod szopy, a potem nagle milkną zawstydzone i łaszą mu się u nóg. Żółte światło ulicznej latarni gazowej zagląda ponad parkanem i przedostaje się przez okno do kantorku. Henryk podnosi słuchawkę i czeka. Telefonistka długo się nie zgłasza. Wreszcie odzywa się spokojnym, obojętnym głosem: - Centrala! Proszę? - Pogotowie. Tak, pogotowie ratunkowe. Tu 715. - Łączę.. Lekarz prostuje się, wolno wkłada do kieszeni słuchawkę, spogląda na Stanisława i Edmunda, bezradnie rozkłada dłonie. - Serce - mówi ściszonym głosem. - Prawdopodobnie anewryzm wywołany wadą wrodzoną. Mogę już tylko napisać świadectwo zgonu. Stanisław podchodzi do okna, patrzy na oczekującą przed domem dwukonną karetkę pogotowia. W żółtym świetle latarni widać grupkę gapiów, którzy zgromadzili się przy bramie. Spoza drzwi do jadalni słychać zmieszane głosy i szlochanie Andzi - Muszę tam pójść, powiedzieć jej... Biedactwo... - Dziękuję, do widzenia, doktorze. 2. Na kwietniku wzdłuż werandy rosną wysokie, rdzawo kwitnące smolinosy, niebieskie i fioletowe ostróżki, różnokolorowe łubiny. Po lewej stronie - wysoki parkan, za którym - znajduje się skład węgla (Żelazna 20), a pod nim - gęsty zagajnik konwalii, przedzielony na dwoje starą, nigdy nie owocującą jabłonią. Po prawej - drewniana, poczerniała ściana stajni osłonięta rzędem bzów. Pomiędzy tymi bzami a stajnią - wąska brukowana dróżka wiedzie do nie skanalizowanego ustępu z napisem „Klucz u stróża”. Czwartą granicę ogródka stanowi znów wysoki parkan oraz: drwalnia, kurnik, mały budyneczek z cynową wanną i prysznicem, a w końcu ów domek z deską, pod której otworem zieje Cuchnąca przepaść. Ogród ma czterysta metrów kwadratowych. Cztery okrągłe klomby z krzaczastymi różami, z nagietkami, stokrotkami, pierwiosnkami, makami i peoniami. Parę grusz i akacji. Pośrodku klombu, naprzeciw okien kuchni, ukryta wśród krzaków jaśminu, znajduje się studnia z pompą, która odwadnia piwnice. Gdy poziom wody podskórnej podnosi się zanadto, stróż Józef albo „placowy” Mikołaj pompuje przez jakieś pół godziny i wtedy srebrzysta struga tryska z rury, wypełnia maleńkie płytkie jeziorko na ścieżce i płynie wyasfaltowanym łożyskiem do rynsztoka zakończonego kratką spustu. Można brodzić w zimnej, czystej wodzie, budować tamy i porty z połamanych cegieł, puszczać papierowe łódki, ustawiać koła młyńskie. Me ta zabawa trwa krótko: woda w studzience piwnicznej wyczerpuje się, pompa zaczyna charczeć, krztusi się i prycha, a w jeziorku pokazuje się dno... Nie wolno wchodzić do stajni, a zwłaszcza na strych, gdzie nad spichlerzem stoi ręczna sieczkarnia do słomy. Nie wolno zakopywać się w pachnącym sianie, bo można spaść prosto do żłobu przez jeden z podłużnych otworów w podłodze. Nie wolno bawić się na placu, gdzie do wielkich prostokątnych dołów oszalowanych deskami spuszcza się lasowane wapno, aby w nich „dojrzało” i zakrzepło. Ale na placu dzieje się tyle ciekawych rzeczy... Tadek jest jeszcze taki mały, że nie potrafi sam Wspiąć się po krzywym, garbatym pniu akacji na dach kurnika. Muszę go podsadzać, a potem pomóc mu przeleźć przez parkan. Po drugiej stronie trzeba opuścić się na rękach, aby stanąć na pochyłym daszku drewnianej próchniejącej budy, w której zwykle siedzi gruba czerwona Żydówka, Gepnerowa. Mdlący smród bije w górę od stosu kości, handlarka targuje się zawzięcie z kupcem w obszarpanym, brudnym chałacie. Szwargocą, gestykulują, kupiec udaje, że się obraził, odchodzi parę kroków, zawraca i targuje się dalej. Są tak zajęci, że nas nie widzą - można zeskoczyć na ułożone pod ścianą deski okryte papą, a stamtąd już bez trudu zejść na ziemię. No, udało się! Tylko Tadek zaczepił rękawem o wystający gwóźdź. Ale dziura jest niewielka. Rozglądamy się, czy gdzie nie widać dziadka. Nie: chyba siedzi w kantorze, daleko stąd. po przeciwnej stronie placu. W dodatku zasłania nas parkan od ogrodu i szczytowa ściana stajni. Idziemy więc popatrzeć, jak lasują wapno. Właśnie naładowali wielką płaską skrzynię, jeden zasuną} ruszt w bocznej ścianie, a drugi leje wodę z parcianego węża. Góra wapna syczy, - wielkie bryły pękają, rozpadają się, białe wapienne mleko wre i kipi. wiatr unosi w bok duszącą parę. Teraz gracami osadzonymi na długich drągach przegarniają. rozrabiają bulgocącą ciecz. - Odsuńta się, chłopaki, ho was opryska! - Jeszcze któremu oczy wypali. Wynocha stąd! No dobrze, możemy pójść dalej: wapno przestało „się gotować, a zanim zaczną je spuszczać do na pół wypełnionego dołu, warto zobaczyć co innego. Oto w sąsiednim dole, na desce ułożonej na zastygłym już wapnie, stoi człowiek z ogromną szuflą. Wycina wielkie sześcienne plastry - jak masło - i wyrzuca je z rozmachem na brzeg. Wapno mlaska, rozpełza się leniwie, połyskuje w słońcu. Furman Gawęda, o czarnych jak smoła, wąsach i czerwonych policzkach, podjechał pustym wozem i zabiera się z kolei do wypełniania go tą białą masą. Jest silny, duży, zręczny. Nie wiem, dlaczego przywodzi mi na myśl diabła. Trochę się go boję, więc przyglądamy się z przyzwoitej odległości. - Wy znów na placu? Niech was dziadzio przyłapie, to wam tyłki wyzłoci. Ta groźba wydaje mi się uwłaczająca. Mówię: „Phi tam!”, wzruszam ramionami i odwracam się tyłem. Idziemy w stronę wozowni i długiego, wspartego na słupach dachu, który chroni od deszczu beczki i worki z cementem. Powiedziałem Tadeuszowi, żeby szedł drogą dla wozów. Sam przechodzę naturalnie po belkach przerzuconych nad dołami. Jeżeli dół jest pełny i wapno zdążyło się zsiąść jak kwaśne mleko, takie przejście nie wymaga wielkiej odwagi: belka znajduje się zaledwie o kilka centymetrów nad zastygłą powierzchnią wapiennej masy. Ale nad płynnym, świeżo zlasowanym wapnem ogarnia mnie lekki dreszczyk: gdybym spadł, pewnie bym utonął... Najtrudniej utrzymać równowagę nad pustym dołem. Dno jest strasznie głęboko i najlepiej nie spoglądać pod nogi, tylko patrzeć prosto przed siebie. I iść prędko, zdecydowanie, a już w żadnym wypadku nie zatrzymywać się. Przebyłem szczęśliwie taki właśnie opróżniony dół i został mi jeszcze jeden, pełny wapna, które spuszczono chyba przed kilku miesiącami, bo na powierzchni utworzyła się sucha, brudna od sadzy i pyłu skorupa. Tu nic mi nie grozi. Gdybym nawet stąpnął obok belki, ta twarda skorupa utrzyma mój niewielki ciężar. Idę tanecznym krokiem, podskakuję, oglądam się na młodszego brata, żeby zobaczyć, jakie to na nim robi wrażenie. A, gówniarz! Idzie za mną po tej samej belce... Oczywiście jest niesłychanie dumny, że mi dorównał. Próbuje nawet podskakiwać jak ja. i - chlup! - wpada jedną nogą po kostkę! Robi mi się gorąco - to naturalnie będzie „moja wina” , bo go „namówiłem”. - Trzymaj się! Zaczekaj, pomogę ci! Wyciągam go i doprowadzam na brzeg, stąpając ostrożnie po zdradliwym kożuchu. Lecimy pod kran, żeby obmyć nogę i sandały. - Niezdara! Po co się pchasz, jak nie umiesz? - A ty też raz wpadłeś. - Nieprawda. Tylko próbowałem, czy twarde. I żebyś mamusi nic nie mówił, rozumiesz? Zdaje się, że rozumie, ale kto go tam wie... Najczęściej wszystko wypaple. I jeszcze go za to chwalą. Dziadzio mówi, że będzie z niego solidny, porządny ewangelik. A, co mi tam! Wcale nie chcę być porządnym ewangelikiem! Ciocia Luta mówi, że matka nas rozpuszcza i że ze mnie wyrośnie bandyta. Pokpiwam sobie z tego: ciekawe, jak on ze mnie będzie wyrastał. i którędy? Zresztą wcale w to nie wierzę. Jestem chudy jak szczapa. Prędzej mogłoby coś wyrosnąć z Tadka. Nazywają go „buła”. Mnie się lepiej podoba „szczapa” niż „buła”. Idę naprzód, trochę naburmuszony, zatrzymuję się, żeby ostrożnie spojrzeć w prawo, wzdłuż stajni, w stronę kantoru, który stoi tuż przy bramie wjazdowej. Nikogo tam nią widać, ale trzeba teraz prędko przebiec ze czterdzieści kroków, aby znaleźć się za wielką szopą na suche wapno, stojącą w samym środku tej części placu. Szopa nas zasłoni i już bez wielkiego ryzyka dostaniemy się do wozowni. - Raz, dwa trzy! Lecimy. Ja pierwszy, Tadek za mną. Chyba nikt nas nie dostrzegł z okien kantoru. Wozownia jest prawie pusta: zostały w niej tylko dwa wozy do. cegieł i cementu. Wszystkie inne, których nadwozia stanowią szczelne skrzynie na lasowane wapno, są w drodze na budowy albo wracają puste do składu, a wóz Gawędy właśnie się ładuje. Dalej zaczyna się labirynt z beczek i worków cementu, stosów trzciny i porządnie ułożonych sześcianów cegły. Można by się tu świetnie bawić w chowanego albo w przyklepanego, gdyby nas było więcej. Ale kiedy przychodzą do nas Henneberżanki - Zosia, Jadzia i Wanda - nie ma mowy o wycieczkach na plac; możemy bawić się tylko w ogrodzie. Nawet wejście na dach kurnika jest bardzo źle widziane przez starszych, jakkolwiek ten dach znakomicie nadaje się na pokład pełnomorskiego statku, którym dowodzę. Zaraz za dachem osłaniającym labirynt, przytulona do parkanu od ulicy Chmielnej, stoi mała jednoizbowa chatynka - mieszkanie placowego, Mikołaja. Mikołaj podobny jest do cara Aleksandra III, którego portrety zdobią nie wycofane jeszcze z obiegu dziesięciorublowe banknoty. Tylko nasz Mikołaj brodę ma siwą i trochę dłuższą. No i - oczywiście - nie jest tak pięknie ubrany. Za to pachnie dziegciem i machorką. Lubię ten zapach i samego Mikołaja. A Mikołaj lubi nas obu, to znaczy mnie i Tadeusza. W dodatku hoduje króliki! Kiedy gwizdnie, z otwartych klatek wysypuje się ich ze trzydzieści. Często przynosimy dla nich ściągniętą z kuchni sałatę, kalarepę albo liście kapusty. (Głąby kapuściane zjadamy sami: są pyszne!) Dziś mam tylko trochę szpinaku i obierzyny z jabłek, a dla Mikołaja trzy niedopałki cygar z popielniczki dziadka. Wszystko to zostaje przyjęte z wdzięcznością. Mikołaj gwiżdże i króliki otrzymują drugie śniadanie. Są śliczne i wcale się nie boją: można je pogłaskać. Chciałbym którego z nich zabrać do domu. - I co byś z nim robił? - Spałby ze mną w łóżku. - E, on woli spać w klatce. A w pokoju podłoga śliska, wyfroterowana. Jakby tam zaczął latać, toby się połamał. - To w ogrodzie. - W ogrodzie nie można. Wszystko by przekopał. 0, ten łaciaty nawet tu norę wygrzebał, między kamieniami. W tej chwili przez bramę wjeżdża ogromna fura siana i zatrzymuje się przy kantorze. Aha! Będzie się ładowało świeży zapas na strych stajni. - Uciekajcie, chłopaki, bo was dziadzio zobaczy. Mikołaj ma słuszność: trzeba zmykać. Pędzimy z powrotem aż poza szczytową ścianę stajni i omal nie wpadamy pod konia Gawędy, który właśnie rusza z wozem pełnym wapna. - A, szczyle parowe! - woła za nami starając się zaciąć któregoś z nas batem. - 0, pan idzie. Zaraz mu powiem! Robi mi się gorąco, oglądam się w biegu i widzę, że dziadek rzeczywiście idzie w tę stronę. Mowy nie ma, żebyśmy zdążyli... Gdzie by się tu schować? Gepnerowa na pewno nas wyda, bo wołamy na nią „ruda Rojza”, drogę do labiryntu mamy już odciętą, a kryjówka za węgłem drwalni zdaje mi się niewiele warta: jeżeli dziadek zmierza ku robotnikom lasującym wapno, zaraz nas zobaczy. Lecz właśnie drwalnia może nas uratować. U jej drzwi stoi pan Brock i mocuje się z zardzewiałą kłódką, która na szczęście otwiera się na czas. Można przejść tamtędy zamiast wdrapywać się na parkan, co od strony placu jest znacznie trudniejsze niż od ogrodu. Pan Brock ma nos jak dziób jastrzębia, fioletowej barwy, piwne, przekrwione oczy pod nastroszonymi kępkami brwi oraz wąsy, które łączą się z bokobrodami. Jest prawie całkiem głuchy, a w przedsiębiorstwie swego dalekiego kuzyna. Ludwika Brauna, pracuje jako stolarz, cieśla, stelmach i kołodziej w jednej osobie. Jego warsztat mieści się w drwalni. zajmując większą część tego pomieszczenia. Od strony ogrodu drwalnia jest zawsze otwarta; od strony placu pan Brock zamyka ją na kłódkę. Mijamy go we drzwiach i dopiero w ciemnawym wnętrzu wrzeszczymy „Dzień dobry!” Pachnie tam próchnem, pleśnią, terpentyną, żywicą i pokostem. A także dymem z fajki pana Brocka. Na ścianach, w szparach między deskami siedzą białe i kremowe ćmy, długonogie pająki kosarze wędrują po belkach pułapu, w kątach kręcą się stonogi mieszkające pod stosem butwiejącego drewna. Długi dębowy stół stolarski stoi pod ścianą wśród skłębionej fali jedwabiście połyskujących wiórów. Nad nim półka z narzędziami: imadła, siekiery, obcęgi, pilniki, dłuta, młotki, heble długie i krótkie, piły i piłki, świdry, wiertła, blaszane puszki gwoździ i żelastwa, śruby, pędzle, farby, klej i całe mnóstwo przedmiotów, których przeznaczenia trudno się nawet domyślić. Pan Brock obiecał nam wystrugać okręt. Duży okręt, który będzie pływał w wannie stojącej w pawilonie z prysznicem. Robi kadłub z wycinka starego koła od wozu, a my przyglądamy się z podziwem. Będzie to rzeczywiście wspaniały okręt, o ileż lepszy niż te, które sam robię z pudełek po cygarach i które rozklejają się w wodzie. - Tu będzie ster - mówi pan Brock. - A tu będą dwa maszty. W tej chwili od strony domu dobiega nas wołanie matki: - Chłopcy! Janusz! Tadeusz! Wybiegamy do ogrodu, stamtąd na werandę i przez sień do kuchni. Czyżby się wydało, że byliśmy na placu? Nie: tym razem chodzi tylko o drugie śniadanie. - Umyjcie ręce. Mydło pachnie gorzkimi migdałami, a świeży ręcznik - lawendą, bo mama rozkłada pomiędzy bieliznę takie pachnące torebki dodawane do zakupów w perfumerii Pulsa. Niestety, po wytarciu naszych „umytych” rąk na ręczniku zostają ślady; trzeba go tak powiesić, żeby nie było widać. Spieszę się - dopiero teraz czuję, że jestem głodny. W kuchni czekają nas dwie ogromne pajdy chleba z masłem i z twarogiem, który matka posypuje szczypiorkiem. To jest coś pysznego. Proszę o jeszcze jedną taką porcję dla pana Brocka, „bo on robi dla nas okręt”. Owszem, pan Brock też dostanie. Przypominam sobie, że mam dla niego schowane w szafce z zabawkami cygaro, które wczoraj ściągnąłem z pudełka stojącego na komodzie w sypialni dziadka. Wpadam do naszego pokoju, przełamuję je na pół i rozkruszam, żeby uniknąć kłopotliwych pytań, skąd wziąłem całe i nie uszkodzone. Na wszelki wypadek omijam jadalnię, bo właśnie dziadzio też przyszedł na drugie śniadanie. Widzę go przez uchylone drzwi. Wypił kieliszek wódki, zajada śledzia z cebulą i razowy chleb z masłem, a babka smaży dla niego befsztyk. Brrr! Sam zapach wódki i śledzia budzi we mnie obrzydzenie! Zabieramy chleb i wracamy do drwalni. Pan Brock odkłada narzędzia i zajada razem z nami. Rozmawiam z nim o powstaniu, a raczej on opowiada o generale Mierosławskim i o bitwie pod Krzywosądem. Pan. Gierwatowski też tam był i został ranny w nogę. A brat naszej babki, Henryk Voellnagel, dowodził trzecią kompanią i zginął w innej bitwie, pod Nową Wsią. Henryk, Gustaw i Emil, nasi wujkowie, są jego synami. - A dziadzio nie był w powstaniu? - Ha? Ludwik? - Dziadzio! - wrzeszczę. - Czy też walczył w powstaniu? Pan Brock łypie na lewo i na prawo swymi przekrwionymi oczami, jakby podejrzewał, że dziadzio stoi gdzieś w pobliżu. - Nie był. I nie trzeba przy nim mówić o tych sprawach. - Dlaczego nie trzeba? Ale pan Brock tym razem zdaje się całkiem głuchy. Zapala fajkę nabitą pokruszonym cygarem, pomrukuje jak zadowolony kot i zabiera się do wykończenia naszego okrętu. Pawilon z prysznicem jest zamknięty na klucz, żebyśmy się tam nie chlapali w wodzie. Ale w okienku brak jednej matowej szybki. Nikt nie przypuszcza, że można się tamtędy przecisnąć, ale ja to potrafię. Przystawiam do ściany pustą skrzynkę, staję na niej, wsuwam do kwadratowego otworu Wyciągnięte prawe ramię i głowę, chwytam ręką za hak, który tkwi wewnątrz nad wanną, wciągam się do środka. Tadek podaje mi okręt i też chce wleźć za mną, ale jest za mały i za słaby: nie może dosięgnąć haka. - No to co ja na to poradzę? Siedź tam w oknie i przyglądaj się. Wcale mu się to nie podoba, ale nie zwracam na niego uwagi: napuszczam wody do wanny, ułożywszy na dnie gumowego, „węża”, aby prąd” krążył dokoła. Okręt płynie po falującym nurcie, obija się o brzegi. Gdy wanna jest prawie pełna, chcę zakręcić kran, ale na próżno: kurek zaciął się i nie mogę go poruszyć, a woda już się przelewa na betonową podłogę... Po chwili sięga mi do kostek - widocznie kanalik odpływowy zatkał się piaskiem. (Wczoraj, podczas gdy Józef polewał ogród, przyniosłem parę wiaderek piasku i lepiliśmy tu babki). I co teraz zrobić? Już wiem! Trzeba złożyć gumowego węża na dwoje i przydepnąć. Wtedy woda przestanie lecieć. Poślę Tadka do stróżówki, żeby wezwał na pomoc Józefa. Wąż jest twardy, ale poddaje mi się wreszcie. Woda istotnie przestaje uchodzić z wanny. - Tadek! Nie ma go... Przestraszył się i uciekł. - Tadek! Zaczekaj! Wróć tutaj! Wtem rozlega się trzask i gwałtowny szum, a spod ściany tryska na mnie potężny strumień wody. Odskakuję na bok, przemoczony do nitki. Co się stało? Aha: wąż wyśliznął się z nasady i teraz woda sika prosto z kranu przez całą szerokość pawilonu. Wycofuję się ku wannie, wyłażę przez okienko nogami naprzód, ale nie mogę namacać pod sobą oparcia dla stóp, więc skaczę na ziemię i rozdrapuję sobie kolano o przewróconą skrzynkę. To oczywiście sprawka Tadeusza. - Tadele-dyndele! - wykrzykuję ze złością. Stoi pod pawilonem i gapi się na szumiący wodospad, który szoruje przez szparę nad progiem i spływa po trzech kamiennych stopniach, zalewając ścieżkę. Lecę do stróżówki. Panuje tam zawsze nieprzyjemny zaduch, a teraz dołączył się do tego zapach gotowanego kapuśniaku. Roje much obsiadły ścianę nad płytą kuchenną, przy której stoi Józefowa. Mówi, że „mąż zamiata ulicę” i żebym tam nie wychodził. Naturalnie puszczam to mimo uszu, wybiegam przed bramę i łapię Józefa za rękaw. - Prędko, prędko! W prysznicu pękła rura i woda zalewa ogród! Spogląda na mnie podejrzliwie, ale zaklinam się, że naprawdę, więc bierze klucz ze stróżówki i podąża za mną na miejsce katastrofy. - Pewnie sam cosik zmajstrowałeś. - Przez zamknięte drzwi?! Ten argument tylko w ciągu pół minuty ma jaką taką wartość. Gumowy wąż w napełnionej wannie, dryfujący okręt i odkręcony kran świadczą przeciw mnie. Józef zakręca kurek, ogląda końcówkę węża, posyła mnie do pana Brocka po kawałek drutu i „flachcęgi”, a potem, naprawiwszy uszkodzenie, zabiera się do czyszczenia rury odpływowej w podłodze. - Jakześ ty tu wloz? - pyta wreszcie. Rezygnuję z wszelkich wykrętów: to się na nic nie zda. - Przez okno - mówię z dumą. Szczera prawda budzi jednak wątpliwości Józefa. Otwór wydaje mu się za mały - kot może by się zmieścił, ale sześcioletni chłopak?! Teraz duma z własnej zręczności po prostu mnie rozsadza. - Niech no Józef sam zobaczy! Ustawiam skrzynkę, wślizguję się do środka, wyłażę z powrotem. - Aha! - mówi, drapiąc się za uchem. - Trza wstawić szybę. Masz ci los... Szybę! Do obiadu zostały jeszcze ze dwie godziny, ale zaczyna padać deszcz. Wobec tego idziemy na strych, gdzie suszy się wyprana bielizna. Przez otwarte okno w szczytowej ścianie widać przejazd kolejowy, a przez boczne - za stromizną dachu - ulicę przed domem. Ściany strychu są drewniane, obite trzciną i otynkowane. Tynk kruszy się - można go odłupywać palcami i rzucać grudki wapiennej zaprawy, celując w przejeżdżające wozy. Trzeba tylko uważać, żeby nikt tego nie dostrzegł i żeby pani Cybulska nie przyłapała nas na tej zabawie. Pani Cybulska mieszka tuż obok, w facjatce składającej się z pokoju i kuchenki. Jej mąż jest robotnikiem w fabryce Lilpopa, ale teraz już od roku siedzi w więzieniu „za rewolucję”, a dawniej był nawet na Syberii. Widziałem go tylko parę razy, nim został aresztowany. Jest krępy, łysy, ma żółtą, zniszczoną twarz i wydaje mi się za stary na męża pani Cybulskiej. Bo pani Cybulska jest młoda i ładna. Słyszę przez ścianę, jak szyje na maszynie i śpiewa: Z dymem pożarów Petersburg się pali, O Matko Boska, wypędź łych Moskali! A za Moskalami wypędź narodowców, Zastaw nam tylko samych pepesowców! Bo pepesowcy wierzą w Matkę Boską. A narodowcy w mateczkę Kozłowską! Mateczka Kozłowska na rowerze jedzie. Wszystkich narodowców do piekła przywiedzie! Nie wiem, co to za pepesowcy, ale nie podoba mi się brzmienie tego wyrazu: o wiele ładniej brzmi „narodowcy”. Skoro jednak ci narodowcy wierzą w mateczkę Kozłowską... Słyszałem coś o niej: to taka osoba duchowna u mariawitów. A mariawici wysługują się Moskalom. Pan Gierwatowski mówi, że „ta Cybulska to głupia gęś”, że „ma kurzy móżdżek” i że „nie jest warta Cybulskiemu butów czyścić”. Kiedy ona mogłaby mu czyścić buty, jak ciągle go nie ma? Już prędzej temu statyście z teatru, który do niej przychodzi wieczorem (jeżeli nie gra w jakiejś sztuce), a wychodzi dopiero rano. Ma czarne, wypomadowane włosy, złoty ząb, słomkowy kapelusz i bambusową laskę. Idzie tak, jakby tańczył i wywija tą laską. Wołam za nim: „Statysta, artysta jak glista! Aligant z morskiej piany, co ma nosek pobielany” - i co sił w nogach zmykam do stajni, jeżeli usiłuje mnie gonić. Pani Cybulska mówi, że to jej brat, ale nasza kucharka wzrusza ramionami i kręci głową: „Taki, on jej brat, jak ja siostra. Jak Cybulski wróci, to się z tym rodzeństwem rozprawi”. Czekam na to z niecierpliwością, a tymczasem pani Cybulska śpiewa: Czy-pa mię taiszluba Tenwie czorny czas, Kiedy ser canasze Udeerzały wiraz? Słowikiśpie-waly Wśród jaśminuróż. Ale-ty-tego niepomiętasz, Botoo dawnoo już! Babcia namawia dziadka, żeby wymówił pani Cybulskiej mieszkanie, ponieważ komorne nie jest przez nią opłacane od czasu aresztowania jej męża, a w dodatku co parę tygodni zjawia się u nas rewirowy, na inspekcję facjatki. Dziadzio robi srogą minę, potakuje, ale kończy się na tym, że daje rewirowemu trzy ruble, a potem mówi, że przecież nie może tej kobiety wyrzucić na bruk. Deszcz ciągle jeszcze kropi, choć spoza chmur wyziera słońce. Jezdnia jest mokra, upstrzona grudkami tynku i końskim nawozem. Od strony ulicy Złotej idzie stójkowy, zatrzymuje się przy bramach domów, dzwoni i wymyśla stróżom, że nie zamiatają. Lepiej wycofać się od okna w szczytowej ścianie, bo może nas zobaczyć. Na przejeździe kolejowym nie dzieje się nic ciekawego. Mały parowóz manewrowy zdaje się drzemać, wypuszczając spod kół wątły strumyczek pary. Nad kominem powietrze faluje, ledwie widoczny dym ucieka prosto w górę, a z bocznego okienka wygląda znudzony maszynista paląc papierosa. Po drugiej stronie placu, wysoko nad wozownią, która przylega do nie otynkowanej ściany trzypiętrowej kamienicy, latają gołębie. Jakiś człowiek stoi tam na dachu i przeraźliwie gwiżdże, wymachując długim prętem ze szmatą uwiązaną na końcu. Gołębie trzepocą skrzydłami w słońcu, zataczają koła, wzbijają się wyżej i spływają z nieba, aby znów się poderwać w górę, gdy rozlega się ten cienki, syczący gwizd. Można się temu przyglądać nie dłużej niż parę minut, bo właściwie nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Człowiek z prętem nie zbliża się do krawędzi dachu, więc na pewno nie spadnie, a gołębie na pewno nie przylecą do naszego okna. Za to bliżej, na placu widać pod stajnią furę z sianem. Stromy dach zasłania ją częściowo, ale raz po raz migają widły, nadziewają ogromne kłęby siana i znikają z pola widzenia. - Idziemy do stajni - mówię do Tadeusza. Schody są strome jak drabina. Na górze panuje półmrok, tylko przez otwarte drzwiczki, wychodzące na rodzaj małego, pomostu, wpada światło dzienne. Pachnie kurzem i - naturalnie - sianem, a przez otwory w podłodze nad żłobami zalatuje końskim nawozem. Raz po raz na pomoście zjawia się kłąb siana. Młody wiejski parobek, który tam stoi, zagarnia go widłami i odrzuca dalej, ku środkowi strychu, a Mikołaj układa siano wysoko, pod sam strop. Niestety - nie możemy teraz tam wleźć i zagrzebać się po szyję: widły śmigają w powietrzu i Mikołaj każe nam usiąść na snopkach słomy obok sieczkarni. - Tylko nie ruchajcie maszyny. Ale mnie właśnie interesuje „maszyna”. W jej wielkim kole zamachowym osadzone są dwa szerokie, błyszczące, ostre miecze, a w drewnianym korytku za nimi leży wiązka słomy. Ujmuję długą rękojeść sterczącą z żelaznej obręczy i próbuję wprawić koło w ruch. Obraca się! Ale tylko dopóki jeden z noży nie natrafił na wysuwającą się z wolna słomę. Ciachnął ją do połowy i koło stanęło. Cofam je z wysiłkiem i znowu - ciach! Sieczka tryska złotą fontanną spod ostrza, sypie się do pochyłej sztolni w podłodze u moich stóp, spływa po wyślizganych deskach na dół, do spichlerza, a wiązka słomy w podajniku pełznie pod nóż. Ciach! - teraz udało mi się przeciąć słomę za jednym zamachem i koło obraca się dalej. Ciach - ciach - ciach! - A wy co tu robicie?! Puszczam korbę, odskakuję w tył, omal nie rymnąłem na podłogę. Przede mną stoi dziadek, bardzo rozgniewany. - Ile razy mówiłem... Mikołaj! Ręce sobie poobcinają. A, smarkacze! Fora ze dwora! Schody dudnią pod naszymi nogami, a na górze sypią się gromy na głowę poczciwego Mikołaja. Przy obiedzie nastrój jest napięty z powodu tej sieczkarni i naszej wycieczki na siano. Dziadek burczy na nas i na mamę, babka naturalnie dokłada swoje trzy grosze. Widać, że mamie sprawia to wielką przykrość, a mnie serce ściska się z żalu. Gdy jesteśmy już w naszym pokoju, obejmuję ją za szyję i obiecuję solennie, że nie będę tam chodził. No, uśmiecha się już - przestaje mnie dławić w gardle. Dziadek teraz odprawia półgodzinną drzemkę w fotelu, a mama czyta nam „Robinsona Cruzoe” w ogrodzie, bo deszcz już dawno przestał padać i niebo wypogodziło się zupełnie. Strasznie lubię, jak matka nam czyta! Mógłbym słuchać przez cały dzień. Niestety znów dzisiaj wieczorem wybiera się na odczyt Niemojewskiego ... Pewnie wróci późno, bo kolację ma nam dać babka. Ta perspektywa przyćmiewa całą przyjemność. Na pociechę dowiadujemy się, że jeżeli będziemy bardzo, ale to bardzo grzeczni, dziadzio pozwoli nam przejechać się konno dokoła placu pod opieką pana Gierwatowskiego. Wobec tego, po wyjściu matki, bawimy się na werandzie w wojnę. Polem bitwy naszych ołowianych żołnierzy jest długi stół. Dwie armie stoją naprzeciw siebie, a my kolejno staramy się zdziesiątkować szeregi przeciwnika za pomocą małej celuloidowej piłeczki, którą wyprztykuje się w ich kierunku, tak aby toczyła się po blacie. Z początku trup ściele się gęsto, ale później coraz trudniej trafić w tych, których osłaniają polegli: niedobitki bronią się najzacieklej. Gdy jestem już bliski zwycięstwa, spostrzegam, że cień rzucany przez dom sięga studni w ogrodzie. Pędzę do kuchni zobaczyć, która godzina. Zegar z kukułką wskazuje piętnaście po szóstej. No, w sam czas! Porywam jeszcze z cukiernicy parę kostek cukru i wracam na werandę. Zostawiamy pobojowisko i idziemy na plac, prosto do kantoru, przypomnieć dziadkowi o konnej przejażdżce. - Właściwie to wam się wcale nie należy. Ale... A byliście grzeczni? - Bardzo - mówi Tadek. Pan Gierwatowski uśmiecha się pod wąsem. - No to weź pan ich do wozowni. Jak wróci Kosarz, niech się przejadą. Marcin Kosarz właśnie wjeżdża przez bramę. Jego dereszowaty koń stąpa dostojnie i pewnie. Ma opinię spokojnego, pracowitego i łagodnego, podobnie jak sam Marcin. Ponadto Marcin Kosarz pożycza od nas książki: o Kościuszce, o Olszynce Grochowskiej, o Napoleonie, o księciu Józefie, a w zamian opowiada nam bajki o chłopku Roztropku, o czarownicach na Łysej Górze, o mądrym chłopie i głupim diable, o złym dziedzicu i Josku- karczmarzu. Bardzo śmieszne bajki, tylko zawsze za krótkie. Teraz wyprzągł deresza, posadził Tadeusza, potem mnie za nim i jedziemy dokoła placu. To jest dopiero przyjemność! Żeby tak można kłusa... Ale Marcin nie da się na coś podobnego namówić. - Jak dorośniesz, to se będziesz kłusować. Tera to byś zlecioł. No, niech będzie. Ale za to za szopą zrobimy pętlę, żeby było trochę dłużej. Osiągamy ten kompromis, po czym deresz zatrzymuje się przed stajnią i Marcin zdejmuje Tadeusza, a ja ześlizguję się sam na ziemię i podaję koniowi cukier na wyciągniętej dłoni.. Tadek też chciałby dać dereszowi kawałek cukru. - A już! Trzeba było wziąć z kuchni. Ale ostatecznie odstępuję mu jedną kostkę, pod warunkiem, że poskłada do pudełek wszystkich poległych żołnierzy. Teraz idziemy z panem Gierwatowskim do spichlerza wydawać obrok furmanom. Włazimy obaj do sąsieków, żeby „popływać” w sypkim owsie albo w sieczce i napełniać kolejno duże, gęste sita i wiadra, które podają nam woźnice - jedno czubate sito owsa i jedno wiadro sieczki na każdego konia. Potem przyglądamy się, jak rozścielają im w przegrodach świeżą słomę, czyszczą je szczotkami, czeszą grzywy i zawiązują ogony. Konie parskają, żują głośno owies, skubią siano założone w drabinkach pod żłobami, podzwaniają łańcuchami. Pachnie nawozem, moczem, ciepłą skórą, dziegciem. Przez otwarte na przestrzał drzwi wpadają jaskółki, latają nad końskimi grzbietami, przed progiem ćwierkają wróble, zaglądają do wnętrza. Zapada zmierzch, furmani odchodzą mówiąc „dobranoc”, zostaje tylko jeden z nich na całą noc. Będzie tu spał na słomie w wolnej przegrodzie. Pan Gierwatowski wyprawia nas do domu, pierwsze nietoperze wylatują spod belek pułapu w pogoni za ćmami, które budzą się i krążą w powietrzu dokoła stajennej latami zawieszonej na haku, u szczytu stromych schodów błyszczą zielone oczy przyczajonego kota. No trudno: trzeba iść, bo drzwi od strony ogrodu zamyka się na klucz, a na placu krążą spuszczone z uwięzi dwa duże, złe psy. Zresztą babka woła nas na kolację. A mamy nie ma... Po kolacji babka myje Tadeusza, a ja szoruję zęby. Odbywa się to w kuchni, przy stołku, na którym podczas prania stoi balia. Teraz jest tam duża emaliowana miednica z ciepłą wodą. Tadek ryczy, bo do oczu dostało mu się mydło. Ja myję się po nim, naturalnie sam, babcia nawet mnie nie pilnuje, a Julia tylko nalewa mi czystej wody. Kiedy na końcu twardą szczotką myję nogi i spłukuję z nich pianę, woda robi się ciemnoszara. W naszym pokoju pali się stojąca na stoliku naftowa lampa z mlecznym kloszem. Babka przychodzi ją zgasić ale zostawia uchylone drzwi do kuchni. Wąska struga światła pada na podłogę i na ścianę. Nasłuchuję, co się tam dzieje, słyszę, jak rozmawiają stłumionym głosem, dochodzą mnie tylko pojedyncze słowa. Babka zabiera się do sporządzenia świeżego zapasu „czarnej maści”: Jest to panaceum na wszystkie skaleczenia i na czyraki, a także na bronchit, przeziębienia i bóle reumatyczne. Maść rozsmarowuje się rozgrzanym nożem na kawałku płótna i taki opatrunek przykleja się w odpowiednim miejscu. Czarna maść... Ta nazwa ma w sobie coś przerażającego. Wydaje mi się, że pachnie trupem, jakkolwiek nigdy nie widziałem i nie wąchałem trupa. W dodatku ma kolor i wygląd wątroby... Brr! W rzeczywistości pachnie kamforą, a barwę zawdzięcza „korzeniowi fiołkowemu”. Ale teraz gdy leżę w łóżku, w ciemnym pokoju, a z kuchni pełznie ten zapach, robi mi się straszno. Czarna maść! Czarna maść koloru wątroby... Wątroba to też taki nieprzyjemny wyraz. Usiłuję o tym nie myśleć, ale „czarna maść” i „wątroba” dźwięczą mi w uszach, a płuca mam pełne tego „trupiego” zapachu... Coś owija się dokoła moich nóg, sunie wzdłuż bioder, coraz Wyżej, na brzuch, na piersi. Odrzucam kołdrę, krzyczę ze wstrętu i ze strachu, ale nikt mnie nie słyszy. Zielonożółty, tłusty, długi wąż z kreskowaną podziałką, taką samą, jaka jest na ceratowym centymetrze pani Cybulskiej, wije się po prześcieradle. Zrywam się, uciekam, wskakuję na parapet otwartego okna, odbijam się z całych sił nogami i szybuję w powietrzu jak gołąb, aby stanąć na szczycie dachu stajni. Wąż nie goni mnie wcale, więc strach mija. Skaczę z dachu z rozkrzyżowanymi ramionami, płynę nad placem, opadam na kantorek, znów wzbijam się w górę, przebierając nogami krążę nad ogrodem, zaglądam ponad parkanem do sąsiedniego składu węgla, potem lecę nisko nad ulicą i patrzę na zdumionych Żydów, którzy oglądają się za mną, usiłując mnie złapać za powiewającą koszulę. Figę z makiem! Nikt nie zdoła mnie dosięgnąć, nawet stójkowy, który wywija szablą i wola do mnie po rosyjsku. Wtem czuję, że gęsty, tęgi, elastyczny opływ powietrza, który niósł mnie dotąd nad ulicą pomiędzy dwoma rzędami parterowych okien, zaczyna rzednieć. Robię się ciężki, opadam coraz niżej nad jezdnię pokrytą grudkami tynku, a stójkowy biegnie za mną. żeby mnie zaaresztować. Dotykam stopami ziemi, wilgotny bruk jest zimny i śliski. Pędzę przed siebie, ku bramie naszego domu. chwytam za klamkę, ale drzwi są zamknięte na klucz. Na próżno targam rękojeść dzwonka, który nie wydaje żadnego dźwięku. Zrozpaczony raz jeszcze odbijam się obiema nogami, wiosłuję ramionami - prędzej! mocniej! - byle przelecieć nad domem, do ogrodu. Na próżno: opadam znów na wilgotny chodnik i stójkowy łapie mnie wpół... - Co ci jest, synku? Czy ty nie masz gorączki? Mama pochyla się nade mną, pokój tonie w przyćmionym, łagodnym świetle lampy. Oh, jak dobrze! - Śniło mi się... - opowiadani to wszystko i na wszelki wypadek odrzucani kołdrę, żeby matka sprawdziła, czy nie ma tam jakiegoś węża. Nie, nie ma. Nogi mi zziębły, bo kołdra podjechała ku poduszce, a ja w przeciwną stronę, tak że stopy mam oparte o żelazną krawędź łóżka. - To dlatego śniło ci się, że biegasz boso po zimnym bruku. - A wąż? - Przecież sam widzisz, że nie ma tu żadnego węża. No tak, ale mógł się gdzieś schować, a jak zasnę... I czarna maść! Czarna maść jest faktem, nie snem: jej zapach dotychczas unosi się w pokoju. Boję się zasnąć. Nie przyznałbym się nikomu do tego lęku, ale mówię o tym matce. I mama zabiera mnie do swojego łóżka. Teraz nic złego nie może mnie spotkać, ani we śnie, ani na jawie! 3. Błękitne niebo i błękitne morze. Park w wiosennej zieleni, choć tor dopiero połowa lutego. Kwitną mimozy, ich subtelna woń miesza się z zapachem zamierającej morskiej bryzy. Od strony estrady z muszlą dobiegają tony walczyków Straussa, potpourri z oper i operetek. Kiedy orkiestra milknie, słychać oklaski, a potem stłumiony gwar, w którym raz po raz odzywa się śmiech. Wyżej, ponad ukwieconymi tarasami, po obu stronach asfaltowych jezdni kołyszą się pierzaste liście palm, w ogrodach” za żelaznymi sztachetami bieleją fasady willi, pysznią się podjazdy hoteli, wystawy sklepów i magazynów mody, połyskują mosiężne antaby u drzwi banków i kantorów wymiany, wylęgają na ulicę stoliki kawiarni osłonięte barwnymi markizami. Kopyta koni klaszczą po asfalcie, toczą się cicho na ogumionych kołach lakierowane powozy i landa, w których pod otwartymi parasolkami siedzą kobiety w jasnych kostiumach i ogromnych kapeluszach oraz mężczyźni w opiętych garniturach pepita albo w piaskowych żakietach i w sztywnych słomkowych windhorstach. Pod ścianami domów stoją kwiaciarki z koszami fiołków, goździków i mimozy. Smugi perfum płyną w ciepłym powietrzu, z bocznej uliczki zalatuje pieczonymi kasztanami. Paląc „Sporting” wzniesiony przez Blanca z parweniuszowskim przepychem: wysokie, przestronne sale, marmury, złocone stiuki, kryształowe żyrandole i kinkiety, ogromne weneckie lustra, puszyste dywany i chodniki, wzorzyste posadzki i długie, wąskie stoły przykryte zielonym suknem z magicznymi czerwono-czarnymi kolumnami liczb - od O do 36. A także stoły do bakarata i do trente-et-quarante. Krupierzy o skupionych, nieruchomych twarzach, przy ruletach z mahoniu i hebanu wykładanych kością słoniową, srebrem i emalią lub przy kasetach z kilku taliami świeżo rozpieczętowanych kart, inspektorzy - w czarnych tużurkach z jedwabnymi plastronami na sztywnych, śnieżnobiałych gorsach - nie rzucający się w oczy, a jednak czujni za plecami graczy, którzy wpatrują się w białą kulkę biegnącą dokoła tarczy z numerami. Wystrojone kobiety w toaletach od Paąuina i Wortha - damy z wielkiego świata i półświatka, piękne i brzydkie, młode i stare, obwieszone biżuterią, z błyszczącymi oczyma, z zaciętymi ustami lub z pożądliwym uśmiechem na wargach. Mężczyźni pochłonięci, grą, spoceni, z drżącymi dłońmi lub zimni, opanowani, z drewnianymi twarzami. Arystokraci, książęta i hrabiowie, wzbogaceni, kupcy i przemysłowcy, niebieskie ptaki, obszarnicy z Polski i Ukrainy, spekulanci giełdowi ze Stanów Zjednoczonych, hodowcy bydła z Teksasu, handlarze żywym towarem z Południowej Ameryki, przebrani po cywilnemu duchowni, defraudanci, złoci i pozłacani młodzieńcy ze wszystkich krajów świata i wreszcie setki mniej zamożnych, przypadkowych przybyszów, którzy przy okazji próbują szczęścia. Słychać dyskretnie ściszone tony skrzypiec węgierskiej czy też cygańskiej kapeli, słychać nieustanny brzęk złota i klekot sztonów tłumiony grubym zielonym suknem; czasem - po słowach krupiera, które brzmią jak czarodziejska formuła - słychać westchnienie, półgłosem wypowiadane przekleństwa łub okrzyki triumfu zagłuszane powstającym na chwilę gwarem. Atmosfera jest napięta jak w kulminacyjnym punkcie sensacyjnej sztuki tuż przed nieoczekiwaną puentą. Puentą - zaiste zdumiewającą! - jest nadzwyczajne szczęście, które od tygodnia towarzyszy warszawskiemu fabrykantowi platerów, Stanisławowi Hennebergowi. Pierwszego dnia przy małych stołach bakarata wygrał około pięćdziesięciu tysięcy franków. Nazajutrz potroił wygraną, po czym przeniósł się na stałe do rulety. W wytwornych restauracjach i nocnych lokalach powszechną uwagę przyciągają dwie piękne kobiety, którym towarzyszy: jedną z nich jest jego żona, Maria, drugą - Hanna, żona jego stryjecznego brata, Adolfa. Mania jest brunetką, Hanna - jasną blondynką. Trudno osądzić, która ma więcej wdzięku i uroku. Natomiast Adolf jest niewątpliwie przystojniejszy od Stanisława. Jest jeszcze trzeci Henneberg - Karol, rodzony brat Adolfa, z zamiłowania i wykształcenia agronom. Dzięki stosunkom rodziny, należącej do haute-finance w zaborze rosyjskim, administruje dużym majątkiem ziemskim stanowiącym własność pewnej spółki bankierskiej. Tego los obdarzył pociągającą, męską powierzchownością, oszczędził mu natomiast żyłki do hazardu. Podczas gdy Stanisław i Adolf niemal całe - dni spędzają w kasynie, on opiekuje się pięknymi bratowymi, które zresztą mają tu licznych znajomych i wielbicieli. Wszyscy pięcioro spotykają się u Blanca, aby pomóc Stanisławowi zabrać wygraną i zdeponować pieniądze w pancernej kasie hotelu, po czym jadą do Nicei na obiad w Casino Municipal. Reszta dnia teoretycznie należy do pań, ale Stanisław często urywa się „na godzinkę”, aby zasiąść przy „wielkim stole”, gdzie najwyższa stawka wynosi dziesięć tysięcy franków, i znów wygrywa! - Mesdames et messieurs, faites vos jeux! Stanisław obstawia kolor czarny, numery nieparzyste, kolumnę passę i prostokąt złożony z pól od piątki do ósemki. Wszędzie po tysiąc franków. - Les jeux sont faits - mówi krupier. - Rien ne va plus. Tarcza rulety już się obraca. W przeciwną stronę biegnie kulka puszczona w ruch niewidocznym prztyczkiem wprawnych palców. Wszyscy pochylają się w stronę krupiera; wyciągnięte szyje, oczy utkwione w podziałce z przegródkami. Kulka zwalnia, zatacza coraz mniejsze kręgi, jest coraz bliżej numerowanych czarnych i czerwonych przegródek, wpada na ich metalowe krawędzie, skacze w bok, stacza się po wklęsłości miski, biegnie zygzakiem, podryguje, przesadza przegródki i wreszcie więźnie w jednej z nich, a krupier lekko, delikatnie hamuje obrót tarczy przy ciskając jej oś. - Noir, impair, passę! Numero sept! - Psiakrew, miałem ochotę postawić na siódemkę! - mówi Stanisław do przyjaciela, pana Domaniewskiego. Krupier podsuwa mu grabkami wygraną: po tysiąc franków za kolor, liczbę nieparzystą i passę oraz dziewięć tysięcy za to, że siódemka znajduje się wśród czterech numerów obstawionego prostokąta. Grabki na długim drążku zagarniają stawki rouge, pair, impasse i wszystkie inne, które tym razem ominęło szczęście, nieomylnie, szybko, z zadziwiającą wprawą i precyzją dzielą sztony i złoto pomiędzy szczęśliwych graczy, resztę ściągają do podręcznej kasy stołu. - Mesdames et messieurs, faites vos jeux! Dwie, trzy ręce, pięć rąk kładzie sztony i złote monety w różnych segmentach tabeli. Ale większość czeka na decyzję tego dużego, łysawego człowieka, który prawie nieustannie wygrywa: zdają się na jego szczęście. On zaś pozostawia swoje poprzednie stawki na tych samych miejscach, a po. chwili stawia dwa tysiące na siódemkę. Teraz prawie wszyscy obstawiają kolor czarny i numery nieparzyste, kilka dużych rulonów złota pojawia się na kolumnie cyfr od i do 18, niektórzy ryzykują po kilkadziesiąt, po paręset franków na wybrany przez Polaka quartier i tylko nieliczni indywidualiści powierzają swoje stawki czerwonym parzystym oraz kolumnie zstępnej, od 19 do 36. Nikt nie stawia na siódemkę: jest bardzo mało prawdopodobne, aby siódemka wygrała dwa razy z rzędu. Krupier czeka cierpliwie, z obojętną twarzą. W ostatniej chwili spogląda na Stanisława Hennberga, jakby chciał się upewnić, że ten nic już nie doda i nie cofnie. I wtedy właśnie Henneberg szybkim ruchem kładzie jeszcze cztery sztony po pięćset franków na siódemkę. - Les jeux sont faits, rien ne va plus! - Kulka toczy się w rowku po obwodzie rulety, wiruje tarcza połyskując zimno odbiciem elektrycznego światła. Orkiestra przestała grać. W napiętej ciszy słychać przyśpieszone oddechy, zdaje się, że słychać nierówne bicie serc. Ale to tylko cichy szmer białej kulki, która już zaczyna zwalniać. Zawadziła o jeden z czterech malutkich srebrnych rombów umieszczonych symetrycznie pomiędzy rowkiem a tarczą, odskoczyła wyżej, opadła na skrzydełka przegródek, zaterkotała jak suchy grzmot w tej ciszy! Wpadła na wypukły środek tarczy, zatoczyła się w bok, znów jest na kręgu numerów - czarne - czerwone - czarne - czerwone... Zawahała się, klapnęła o dno przegródki. - Noir, impair, passę. Numero sept! I - gwar jak fala uderzająca o brzeg. Invraisemblable - niewiarygodne! Nawet krupier leciutko się uśmiecha unosząc w górę brwi. Tym razem przegrane stawki nie równoważą wygranych, nawet tych drobniejszych. Złoto wypływa z podręcznej kasy., Przed Stanisławem piętrzy się stos pieniędzy: sto pięćdziesiąt sześć tysięcy franków! Nie przelicza ich oczywiście: krupierzy nie mylą się nigdy. Tego wieczora Stanisław Henneberg dwanaście razy z rzędu obstawiał kolor czarny i numery nieparzyste. Czarne wygrały jedenaście razy, nieparzyste dziesięć. Prócz tego wygrał pięć „quartiers”, przegrywając dwa. Gdy zjawił się Karol wysłany przez panie, aby go wyciągnąć z kasyna, miał przeszło siedemset pięćdziesiąt tysięcy franków. Dwa razy więcej, niż wynosił jego udział w fabryce! - Jutro przekroczę pierwszy milion - zapowiedział oszołomiony i uniesiony tą wygraną. Ale nazajutrz zdawało się, że szczęście go opuściło, a przynajmniej z początku nie towarzyszyło mu tak wiernie jak dotąd. Wygrywał i przegrywał aż do obiadu, utrzymując się jednak w granicach dwudziestu do trzydziestu tysięcy w tę lub w tamtą stronę. Dopiero wieczorem znów wróciła mu wena: w ciągu dwóch godzin wygrał przeszło pół miliona, po czym krupier musiał na kwadrans zawiesić wypłaty, ponieważ większość graczy obstawiała pozycje typowane przez wybrańca fortuny i w kasie podręcznej zabrakło pieniędzy. Wiadomość o tym, że Henneberg „rozbił bank” w Monte Carlo, ruszyła w świat, a na miejscu w ciągu owego kwadransa przerwy zelektryzowała bywalców kasyna. „Wielki stół” został oblężony, na tabeli rulety piętrzyły się stosy sztonów i rulony złota. Stanisław postawił po dziesięć tysięcy na rouge, pair i passę oraz pięć tysięcy na numer szesnasty. Wyszło zero... Krupier zgarnął ze stołu wszystkie stawki. W niespełna dwadzieścia sekund bank odzyskał straty, a połowa rozczarowanych graczy rozproszyła się po innych salach. _ Ale Stanisław został. Jeszcze trzy razy obstawiał szesnastkę, czerwone, parzyste i wstępne. Te segmenty w większości wygrywały, równoważąc przegrane, lecz szesnastka nie wychodziła. Za czwartym razem podwoił stawkę na ten numer i gdy krupier ogłosił: Rouge, pair, passę, numero seize!, omal nie zemdlał z wrażenia.; Ten dzień przyniósł mu w sumie osiemset siedemdziesiąt dwa tysiące franków. Od kilku dni Maria odczuwa nieustanny niepokój. Lęka się jakiejś katastrofy. To niesłychane szczęście Stanisława w hazardzie przeraża ją. Myśli, że los jest mściwy i przewrotny, że odmieni się nagle i wymierzy zdradziecki cios. Pragnęłaby stąd wyjechać jak najprędzej, zwłaszcza że Adolfowie już wyjechali. - Mańcik, zrozum, że choćbym nawet chciał, nie mogę przegrać wszystkiego za jednym zamachem: wysokość stawek jest ograniczona. Zresztą pomyślna passa trwa i właśnie dzięki niej wygrał już ponad dwa miliony franków. Gdy zacznie przegrywać, natychmiast gotów jest wrócić do Warszawy. Maria dostaje od niego wspaniale klejnoty i kosztowne toalety. Mieszkają w najdroższych apartamentach, Stanisław Utrzymuje wynajęty powóz, projektuje podróż dokoła świata, zamierza kupić samochód. Dziewczynki są w Warszawie pod dobrą opieką: Anka i jej chłopcy przenieśli się na te kilka tygodni do mieszkania na Wolskiej. Wszystko to nie może rozwiać złych przeczuć Marii. Aby ją uspokoić, Stanisław zgadza się przekazać połowę wygranej do warszawskiego Banku Handlowego, lecz potajemnie przekazuje tylko sto tysięcy, ponieważ zaczyna z kolei przegrywać. Wierzy, że się odegra. Ale na to potrzebne mu są pieniądze. Dużo pieniędzy, bo gra bardzo wysoko. Pociąg wtacza się wolno pomiędzy perony dworca, tragarze w granatowych czapkach z mosiężnymi tarczami zaopatrzonymi w numery wskakują na stopnie. Karol Henneberg wzywa dwóch spośród nich. Jeden zajmie się odbiorem kufrów z wagonu bagażowego, drugi odniesie walizy do dorożki. Sam pomaga Marii wysiąść, toruje jej drogę do wyjścia, wręcza bilety dyżurnemu kolejarzowi przy drzwiach. Wychodzą na podjazd po drugiej stronie hali. - Patrz, tu jeszcze zima... i Niskie, szare niebo wisi nad miastem, zimny wiatr hula po placu, resztki sczerniałego śniegu topnieją u skraju chodnika. W powietrzu pachnie dymem i surową, stęchłą wilgocią. Dorożki stoją W zwartych szeregach, oddzielnie na ogumionych kołach, oddzielnie na żelaznych obręczach. Jest też kilka większych, parokonnych. - Dla jaśnie pana dziedzica parokonkę? - Tak - mówi Karol. - Będzie ci wygodniej - zwraca się do Marii. - Zabiorę kufry i przyjadę za chwilę. Stójkowy w czarnym szynelu wydaje tragarzowi tabliczkę z numerem, gruby, wąsaty dorożkarz rusza na jego znak, podjeżdża, zabiera największą walizę na kozioł. Podkowy gęstym, miękkim rytmem uderzają o drewniany bruk. Dorożkarz ściąga lejce, przepuszcza konny tramwaj i skręca za nim w Marszałkowską. Maria patrzy na znajome, domy i sklepy. Apteka Wendego, handel win i delikatesów Braci Pakulskich, elegancki, pachnący zakład fryzjerski „Ewaryst”, potem w głębi na prawo - róg Nowosiennej i Zgody - okazały, pretensjonalny „zamek” Gebethnera i Wolffa, potem - nieco dalej - dom mody Hersego i już Królewska z Ogrodem Saskim, hale targowe Żelaznej Bramy - głośne, krzykliwe, pełne Żydów w czarnych chałatach z koszami i wózkami owoców, jabłek, cytryn, pomarańcz, z beczkami śledzi, ze straganami handlarek ryb, jarzyn, drobiu i nabiału, z Gościnnym Dworem, którego podcienia pęcznieją od manufaktury i konfekcji wszelkiego rodzaju, z przekupniami pasmanterii, guzików i przeróżnych drobiazgów. Zalatuje czosnkiem, kwaszoną kapustą, gnijącymi odpadkami, swędem smażonej cebuli, rybami i śledziami. Wtem gdzieś w pobliżu, w stronie placu Mirowskiego, rozlega się donośny sygnał trąbki i wysoki, bijący na alarm dzwon, a po nierównym bruku z polnego kamienia dudnią, turkoczą, grzmią strażackie wozy wyjeżdżające z remizy, Tra-ta-ta-ta-! Tra-ta-ta-ta! – to przypomina szarżę ułańską. Karę konie, po dwa u lżejszych wozów, po cztery u ciężkich, pędzą cwałem, z rozdętymi chrapami, z powiewającymi grzywami, z błyskiem białek w szeroko otwartych oczach. Strażacy w mosiężnych hełmach z toporkami u pasa, ze zwojami lin stoją na stopniach, siedzą na ławeczkach czerwono malowanych nadwozi. Przodem na rosłym wierzchowcu gna cwałem trębacz: Tra-ta-ta-ta! Tra-ta-ta-ta! Z drogi! Z drogi! Za nim sikawki, pompy, drabiny i brek osobowy, a na końcu rozciągnięta fala gapiów śpieszących na bezpłatne widowisko. Nie nadążają, choć biegną co tchu. Czarno-czerwony huragan koni i wozów przeleciał z łoskotem przez plac, skręcił w Chłodną, minął kościół św. Karola Boromeusza i toczy się w stronę Wolskiej. Co się tam pali? Maria z niepokojem spogląda zza pleców dorożkarza, wypatrując dymu i ognia. Złe przeczucia nie opuszczają jej ani na chwilę. Prędzej, prędzej do domu! Lecz dom i fabryka ukazują się wreszcie jej oczom bezpieczne i całe. Dymi się tylko z kominów, a przed bramą stoi stróż wsparty na miotle i przekomarza się z pokojówką Michaliną. - Boże, pani już z pociągu! - woła Michalina. - Dzień dobry pani! - Dzieci zdrowe, Michalino? Wszystko dobrze? - Zdrowe, zdrowe. Stęskniły się za panią. Ale się wszyscy ucieszą! Ja się znów tak bardzo a bardzo nie cieszę, bo teraz pewnie wrócimy na Żelazną, a tu było wspaniale! Mogliśmy się bawić w małym ogrodzie i na podwórku fabrycznym, i w całym mieszkaniu. Było nas pięcioro, a jak przychodzili Neugebauerowie, to nawet ośmioro! Ale po obiedzie, na którym był wujek Karol, ciocia Maria prosi, żebyśmy. zostali do przyjazdu wujka Stasia. Chciałbym się dowiedzieć, kiedy on wróci, ale starsi wyprawiają nas z pokoju stołowego. W każdym razie tymczasem zostajemy! Lubię wujka Stasia, ale niech sobie jeszcze trochę po-będzie na tej Riwierze. Tylko żal mi cioci, bo zdaje się bardzo zmartwiona i nawet zauważyłem, że płakała... Stanisław Henneberg wraca po trzech tygodniach. Wraca triumfujący, upojony zwycięstwem. Wygrał prawie trzy miliony franków! Witając się z Anką, wręcza jej upominek: czek na pięć tysięcy rubli! Teraz urządza nowe mieszkanie na ulicy Jasnej. Są tam białe marmurowe schody z czerwonym pluszowym chodnikiem, dwa wejścia, światło elektryczne i łazienka z wanną wpuszczoną w podłogę, a także oddzielny dwuosobowy pokój dla służby. Kupuje też nowe meble u Simmlera i Czajkowskiego: jadalnię, gabinet i salon z mahoniu, sypialnię z drzewa różanego, „japoński” modny buduar Marii z ciemnego bambusu, biały pokój dziecinny. Do tego puszyste, grube dywany perskie i tureckie; w salonie - jasny kidderminsterski, w buduarze - chiński kremowy, z przepysznym bukietem rdzawych chryzantem i niebieskimi ptakami. Do swego gabinetu kupił skórę z białego niedźwiedzia z wypchanym łbem i groźnie rozwartą paszczą oraz specjalnie zamówił ogromną oszkloną szafę biblioteczną, która zajmuje prawie całą ścianę. Ba, ale nie ma książek, jeśli nie liczyć kilku powieści dla dzieci, paru tomików poezji z dedykacjami autorów i kilkunastu modnych francuskich romansów, które Maria czytuje dla wprawy, za poradą bony, mademoiselle Catherine. Wobec tego Stanisław udaje się do zamku” Gebethnera i Wolffa, aby z kolei zamówić księgozbiór. Chce rozmawiać w tej sprawie z założycielem firmy, Robertem Wolffem (ponieważ jego wspólnik, Gustaw Gebethner, już nie żyje). Wysoki, szczupły starzec przyjmuje go w zacisznym gabinecie na pierwszym piętrze. - A więc chodzi o specjalne zamówienie, o całą bibliotekę beletrystyczną? - Tak. Długość półek wynosi dokładnie dwadzieścia cztery metry. Chciałbym, żeby książki były oprawione w ciemnozielone płótno, ze skórzanymi grzbietami i złoconymi tytułami. Dwadzieścia cztery metry książek. Wolff powstrzymuje ironiczny uśmiech. - Czy szanowny pan ma spis autorów i tytułów? - Spis? Nie, nie mam żadnego spisu. To już wasza sprawa. Chcę mieć zapełnione półki. Naturalnie najlepsze wydania i ładna, staranna oprawa. - Rozumiem - mówi księgarz. - Wybierzemy dla szanownego pana dobrych autorów polskich i trochę przekładów. Czy chciałby pan także encyklopedię Orgelbranda, tę w szesnastu tomach? Mamy jeszcze kilka kompletów. Właśnie w zielonej półskórzanej oprawie - dodaje z uśmiechem. - To doskonale. Niech będzie encyklopedia. No i oczy. wiście wszystkie nowości. Nowy „szykowny” powóz, w parę siwych cugantów, wynajmuje się na stałe w remizie Tenderendy na Lesznie. Z Meissen i z Sevres sprowadza się porcelanowe serwisy, z Baccarat - szkło stołowe i kryształy. Dwie starsze dziewczynki, Zosia i Jadzia, uczą się na prywatnych „kompletach”. Na lato wszystkie trzy, z rodzicami i z mademoiselle Catherine, wyjeżdżają do Ostendy. Pan Domaniewski także jest w Ostendzie. Maria nie chce go widzieć: to zły duch jej męża. Ale Stanisław lubi Domaniewskiego. Spotykają się w małej winiarni. - Dyrektor Joubert z kasyna Blanca pytał o twoje zdrowie. - Cóż za wyróżnienie! - Powiedziałem mu, że jesteś zdrów jak ryba i używasz życia. Wydał się bardzo zadowolony: „Póki pan Henneberg cieszy się dobrym zdrowiem, jesteśmy spokojni o te kilka milionów. Na pewno prędzej czy później zwróci je nam z nadwyżką”. - No, to się jeszcze okaże. - To właśnie usłyszał ode mnie. A swoją drogą moglibyśmy wypuścić się tam na kilka dni; Nudnawo jest w tej Ostendzie... Stanisław przyznaje mu słuszność, ale nie decyduje się na ten wypad. W pierwszych dniach września dziewczynki z guwernantką wrócą do Warszawy. On z Marią wybiera się jeszcze na parę tygodni do Hiszpanii, więc może w drodze powrotnej zatrzymają się w Nicei. Sezon jesienny na Riwierze nie jest tak modny jak wiosenny, lecz ani Casino Municipal, ani ruleta w Monte Carlo nie mogą się uskarżać na brak frekwencji, a przyjazd Stanisława Henneberga zelektryzował graczy. Monsieur Joubert wita go z honorami, dziennikarze ubiegają się ó wywiady, a pierwsze dni przynoszą mu znów wygraną, która zaokrągla trzeci milion. Z tej okazji Stanisław wydaje bankiet, który staje się niemal europejskim wydarzeniem towarzyskim. Bierze w nim udział między innymi kilku książąt krwi, jeden z francuskich Rothschildów oraz dwie pomniejsze głowy koronowane, a także pan Joubert, który amfitrionowi składa gratulacje w imieniu księcia Alberta de Torigny. Henneberga rozsadza duma, nadmiar wypitego szampana uderza mu do głowy. Świetne towarzystwo, ściany kapiące pozłotą, lustra odbijające blask żyrandoli, tłum pochlebców, orszak wielbicieli Marii, fama najszczęśliwszego gracza dają mu złudzenie niezachwianej potęgi. Oświadcza jednak skromnie, że nie zamierza rujnować kasyna gry. Dociągnie tylko do pięciu milionów franków, po czym pożegna się na zawsze z hazardem. I od tej chwili zaczyna przegrywać. Maria znów sama wraca do Warszawy. On przyjeżdża po miesiącu za pieniądze pożyczone, tylko po to, aby podjąć większą sumę i wrócić do Monte Carlo: musi się odegrać. Ale fortuna odwróciła się zupełnie. Krupierzy prawie za każdym razem zagarniają wysokie stawki. Setki tysięcy wracają do ich podręcznych kas, a stamtąd do skarbca jego książęcej mości... - Nie będę więcej grał. Nie plącz, Mańcik, przecież mówię, przysięgam, że już nigdy nie siądę ani do rulety, ani do baka. Jesteśmy jeszcze bogaci, a na Riwierze zaczyna się wiosna. - Już tyle razy przyrzekałeś... Nie chcę tam jechać. Boję się. Te obawy są aż nadto usprawiedliwione. Stanisław zaniedbuje fabrykę, wieczory spędza w klubie i nieustannie przegrywa. Teraz gdy ma chwilę otrzeźwienia, przyznaje w końcu, że nie może ręczyć za siebie. Aby zabezpieczyć przyszłość córek, gotów jest złożyć dla nich w banku depozyt - siedemdziesiąt pięć tysięcy rubli. A na Riwierze zaczyna się wiosna... 4. Warszawa europeizuje się! Na głównych ulicach latarnie gazowe zastąpiono łukowymi lampami elektrycznymi. Czerwono-żółte tramwaje elektryczne dzwonią na Marszałkowskiej i Nowym Świecie, docierają do wszystkich dworców kolejowych i nawet przez most Kierbedzia na Pragę. Zaraz za tym mostem jest przystanek u szczytu drewnianych schodów, które zbiegają w dół, ku stacji kolejki wąskotorowej do Otwocka. Wzdłuż Wisły ciągnie się wał ziemny, wzmocniony kamiennym omurowaniem, a na nim - m - chodnik dla pieszych. Stara Żydówka z koszem wypełnionym makagigami, które zwabiają roje brzęczących much; „koło szczęścia” („Każdy jeden numer wygrywa!”) z obwarzankami, mydełkami, karmelkami i laleczkami z celuloidu; podejrzany „magik” ze składanym stolikiem do gry w trzy karty; kataryniarz z wróżącą papugą; sprzedawca „prawdziwych złotych pierścionków z rubinamy, szafiramy i brelantamy” z miedzianego drutu i kolorowych szkiełek; woda sodowa z sokiem; „Lody-lody malinowe, śmietankowe!”; ślepy żebrak; mały gazeciarz: „Kurier Porań!”... Po lewej stronie, o parę metrów niżej - jezdnia, a za nią rząd starych, brudnych, cuchnących jak zepsute’ zęby kamienic i drewnianych parterowych domków. Na prawo, za torem kolejowym - niski brzeg rzeki piaszczyste łachy, zwały żwiru, otoczone parkanem z - desek „kąpiele rzeczne”, przystań łódek do wynajęcia i dwie szkoły pływania: pierwsza - większa, wzniesiona na dwóch połączonych z sobą prostokątnych krypach - braci Kozłowskich; druga - mniejsza (i mniej uczęszczana) - Stanisława Majewskiego. Słońce bije w dachy domów, rozpala płyty chodnika, migoce w drobnych falach rzeki. Rozgrzane, nieruchome powietrze pachnie kurzem, szlamem i smołą. Długie, wsparte na kozłach deski, które łączą krypę Majewskiego z piaszczystym brzegiem, kołyszą się pod naszymi nogami. - Chłopcy będą się uczyć pływać. Babka robi znak krzyża i wytrzeszcza oczy. - W imię Ojca i Syna... Chcesz, żeby się potopili? - Nie. Właśnie nie chcę. Jak będą umieli pływać, to nie potoną. - Ale Janusz nie ma jeszcze ośmiu lat, a Tadzik - sześć. W głowie ci poprzewracały te książki. Ja wychowałam dziewięcioro bez książek. I w zimie żadne nie chodziło w trzaskający mróz w skarpetkach z gołymi łydkami, tak jak oni. Ludzie się za wami oglądają... I - chwała Bogu - obyło się bez pływania. Ciekawam, co też Luta na to powie. - Ważniejsze chyba to, co powiedział doktor Kramsztyk. Chłopcy są zahartowani i jakoś nie chorują. A co do pływania... - A, róbcie sobie, co chcecie! Ale to się kiedyś źle skończy. Ciocia Luta Gerlachowa - „światło rodzinne” - mówi, że ta „Anka zawsze przesadza”. Hartowanie - owszem, ale przynajmniej na ślizgawkę i jak jest piętnaście Stopni mrozu nie można puszczać takich brzdąców w krótkich porciętach z gołymi kolanami. A na pływanie byłby czas za kilka lat. Władek Neugebauer ma już jedenaście skończone i zacznie naukę pływania dopiero w przyszłym roku... Na szczęście wszystkie te argumenty rozbijają się o zdanie doktora Kramsztyka, który w maju został wezwany z powodu wietrznej ospy. Co się tyczy wyboru szkoły pływackiej, to Majewski zyskał zdecydowaną przewagę nad braćmi Kozłowskimi, ponieważ u niego uczył się szermierki na florety i pływania nasz ojciec. Pan Stanisław Majewski jest krępy, czerstwy i sprężysty, mimo swych lat sześćdziesięciu kilku. Ma twarz koloru orzecha, białą czuprynę i wąsy posypane pod nosem tabaką, którą zażywa prztykając w srebrną tabakierę. Jest przy tym rozmowny, szarmancki i wydaje się, że zna co najmniej połowę mieszkańców Warszawy. Tak, naturalnie, przypomina sobie doskonale Jana Meissnera. Dobrze się zapowiadał jako szermierz. I pływał z prawdziwym zamiłowaniem aż do ostatnich lat swego życia. - Serce? Tak, tak. Słyszałem o tym. Nie chciałem wierzyć. Nigdy przecież nie skarżył się na serce... Starszy z chłopców ma siedem lat? O, to rozumiem! Za tydzień będzie pływał. A młodszy pewnie sześć? Jeszcze lepiej. Pani dobrodziejka jest dzielną, rozsądną matką. Rozsądna matka rumieni się lekko i wspomina coś o doktorze Kramsztyku. - Julian? Doskonały lekarz. Znałem całą rodzinę. Ojciec, patriota polski, był rabinem. Pierwszy zaczął wygłaszać kazania po polsku. Po sześćdziesiątym trzecim zesłali go do Saratowa. Miał trzech synów: Stanisława, pisarza i uczonego; Zygmunta, wie pani, tego naczelnego lekarza szpitala przy uniwersytecie; Marcelego, adwokata (ten się przeniósł do Płocka) i Juliana... Nie! Julian to będzie bratanek starego. Julian i Feliks, także prawnik. No to, chłopaki, rozbierać się. Rozbieramy się w obszernej szatni podzielonej przepierzeniami na małe otwarte kabinki z ławeczką, zostawiamy tam swoje rzeczy. Dużo tego nie ma: bawełniany sweter, krótkie spodenki i sandały. Wciągamy kąpielówki i już jesteśmy gotowi. Ja idę na pierwszy ogień. Pan Majewski pokazuje zasadnicze ruchy rąk i nóg. Leżę na stołku podstawionym pod brzuch i powtarzam je parę razy. Potem zakłada mi na piersi zimny, mokry pas parciany, do którego umocowana jest linka. Brrr! Nie powiem, żeby to należało do przyjemności. W dodatku woda ma tylko szesnaście stopni. Połyskuje chłodną falą, chlupocze u drewnianych schodków opuszczonych w dół z pomostu, którego skraj chroni bariera na prostych słupkach. - Zejdziesz po schodkach czy odważysz się skoczyć? Nie przyszłoby mi nawet do głowy skakać, gdyby nie zapytał, czy się odważę. Ponieważ jednak chodzi o moją odwagę, bez wahania oświadczam, że skoczę. Ta odwaga topnieje we mnie z każdym krokiem na wysuniętej trampolinie. Do trzech ostatnich - nad dwumetrową „przepaścią” - skłania mnie połączenie ambicji z rozpaczą. Zaciskam nos dwoma palcami i gotuję się na najgorsze. - Nie, nosa nie zatykaj! Nabierz tylko powietrza w płuca i przez chwilę nie oddychaj, póki cię nie wyciągnę. Masz ci los! I to jeszcze... No, trudno; nie można się już cofnąć. Odbijam się - buch! Wpadam w tę lodowatą wodę i tonę, tonę, tonę bez ratunku, bo nikt mnie nie wyciąga. Strach ściska mi gardło, wierzgam rozpaczliwie nogami, szukam jakiegoś punktu oparcia dla rąk. Na próżno! Ale czarna ciemność za zaciśniętymi powiekami z wolna się rozprasza, przechodzi w coraz jaśniejszą czerwień i gdy próbuję otworzyć oczy, uderza mnie blask słońca odbity w zielonej wodzie. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że zwisam lekko na parcianym pasie, a naprężona linka holuje mnie ku stopniom schodków. Dobijam do nich z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej nie będę skakał. Najchętniej wylazłbym zaraz na pomost, lecz pan Majewski właśnie założył pętlę linki na drążek i zachęca mnie, abym się położył na wodzie z wyciągniętymi rękami i nogami. No cóż - nie ma innego wyjścia... Kładę się, przekonany, że zaraz pójdę na dno, lecz wbrew przewidywaniom czuję, że linka uwiązana do końca drążka opartego teraz na barierze podtrzymuje mnie solidnie i niezawodnie. To mi dodaje otuchy, zwłaszcza że woda znacznie pocieplała. Ruchy samymi rękami: „Raaz-dywa-trzy! Szeroko, głęboko i naprzód!” Potem samymi nogami: „Kolana pod brodę, szeroko i do kupy!” Potem połączenie ruchów rąk i nóg, Nogi zaczynają o jedno tempo później niż ręce, czyli dopiero na tempo „dwa”: „I raz-dywa- trzy-cztery! Pięty razem! I raz-dywa-trzy-cztery! Do kupy, pauza! Wyciągnąć się!” Płynę! Jak babcię kocham, płynę. Za każdym razem, po komendzie „trzy cztery”, moje wyciągnięte w strzałkę ręce prują wodę, a gruba lina podwieszona poziomo nad powierzchnią wzdłuż krypy sunie w tył! Dopływam do schodków u przeciwległego końca, zawracam. - Raz-dywa-trzy-cztery, wolno! Dywa-trzy-cztery, pauza! Wcale nie takie trudne. Właściwie już umiem pływać. Nie wiem, czego pan Majewski ma zamiar uczyć mnie jeszcze przez tydzień. - No i na dzisiaj dosyć. Wyłaź, wytrzyj się ręcznikiem i możesz poleżeć na słońcu. Zdejmuję mokry pas i z dumą (a także z niejakim politowaniem) przyglądam się, jak pan Majewski zakłada go Tadeuszowi. Z góry cieszę się na jego chlupnięcie w wodę. Zatka nos czy nie? Ale on zdecydowanie zmierza ku schodkom. Nawet nikt go nie pyta, czy chce skoczyć. - Raz-dywa-trzy! Raz-dywa-trzy-cztery, pauza! Trochę zawiedziony patrzę krytycznie na tę żabią gimnastykę. W duchu (ale tylko w duchu!) muszę przyznać bezstronnie, że idzie mu nie gorzej niż mnie. I nawet, tak jak ja, posuwa się naprzód... Ba! To przecież pan Majewski ciągnie go na lince! Oczywiście: gdy następuje tempo „dwa”, przesuwa drążek po barierze o jakie pół metra naprzód, a Tadele-dyndele wyobraża sobie, że jest rekinem. Mówię o tym mamie i podkreślam, że takie postępowanie jest niesprawiedliwe. Ale ona kategorycznie stwierdza, że pan Majewski zupełnie w ten sam sposób i mnie holował. No, niech będzie. Zobaczymy, jak Tadek da sobie radę za tydzień, bez drążka i linki... Po tygodniu bynajmniej jeszcze nie umiemy pływać. Mamy ćwiczyć nadal w pasach korkowych. Naturalnie wszystkie są za duże, więc pan Majewski kazał dla nas uszyć dwa „dziecinne”. Pas korkowy ma tę dobrą stronę, że nie wolno w nim skakać z trampoliny, bo może pęknąć płótno, w które wszyte są zwykłe korki od butelek. Poza tym możemy się ścigać - od schodków do schodków. Ja bym wolał przepłynąć na drugą strome łachy wiślanej, gdzie jest duży półwysep zarośnięty łozą i kawał piaszczystej plaży. Ale tam zaczyna się główne koryto rzeki z bystrym prądem i pan Majewski stanowczo zabrania nam takich wycieczek. Po dwóch tygodniach pływamy już „na wolnej lince”, która stanowi tylko ubezpieczenie. Potem - bez linki: dziesięć minut i pół godziny, a także na wznak i „na stojąco”. Wreszcie po miesiącu - zdajemy egzamin na dyplom pływacki: trzeba skoczyć do wody w ubraniu, rozebrać się pływając i „wyciągnąć topielca”. Topielcem w moim przypadku jest Tadek, który następnie „ratuje” mnie. Pan Majewski z wielką powagą wręcza nam dyplomy w obecności naszej matki, stałych bywalców swojej krypy i kilkunastu uczniów. Wszyscy nas podziwiają. Najmłodszy uczeń, tłuste, niezgrabne chłopaczysko, które zaczęło naukę razem z nami, pływa nadal w pasie korkowym, a liczy sobie trzynaście lat - tyle, ile my dwaj razem! Mama jest strasznie dumna, prawie tak jak ja. Ufa, że nic nam już nie grozi pod opieką pana Majewskiego i zgadza się. abyśmy odtąd sami jeździli na pływanie. - Bardzo słusznie - mówi pan Majewski. - Trzeba w nich wyrabiać samodzielność. - Zupełnie zwariowała - zwierza się babcia Ludwice Gerlachowej. - Jeżdżą Sami elektrycznym tramwajem na Pragę i pół dnia mokną w zimnej wodzie... Albo się potopią, albo dostaną reumatyzmu... Żadna z tych przepowiedni się nie spełnia. W końcu lata, spaleni słońcem, wyglądamy jak dwaj mali Mohikanie. Skaczemy „na szczupaka” z dachu rozbieralni, „lotnego” z rozpędu ponad barierą albo „jaskółką” z odbicia na trampolinie. Pływamy „po kozacku”, trudgenem i overarmem. Przyjeżdżamy tramwajem z samego rana, oczywiście stojąc na przednim pomoście obok motorniczego, pędzimy w dół po schodach, wzdłuż wału, po rozhuśtanych kładkach, wpadamy na pływalnię, gdzie jeszcze nie ma nikogo z gości, rozbieramy się i porywamy długie, płaskodenne czółno uwiązane za tylną burtą krypy. Okute wiosło ma ze trzy metry długości i waży niewiele mniej ode mnie. Ale nauczyłem się nim posługiwać: na płytkich miejscach odpycham się o dno, idąc wzdłuż łodzi od dzioba ku rufie; na głębinie stoję rozkraczony za tylną ławeczką i przegarniam wodę u lewej burty a potem skręcam pióro wiosła, zamieniając je na ster, którym poprawiam kierunek. Płyniemy wzdłuż brzegów łachy, pod leniwy, ledwie dostrzegalny prąd. Na lewo stoją zakotwiczone pontony i krypy mieszkalne wodniaków; na prawo ciągnie się pas żółtego piasku i dżungla łozy. Na każdej krypie jest co najmniej jeden pies, który oszczekuje naszą „pirogę”. To ujadanie towarzyszy nam bez przerwy, gdy płyniemy w górę łachy, bliżej lewego brzegu. Zapach szlamu, gnijących małży i smoły, którą pokryte są burty kryp, miesza się z dymem ulatującym z kominów, swędem przypalonego mleka i tłuszczu. Słońce przygrzewa coraz mocniej, po niebie wolno żeglują małe obłoczki, lekki powiew marszczy gładką powierzchnię rzecznego zalewu. Jakieś czółno podobne do naszego przecina nam drogę. Trochę starszy ode mnie chłopak wiezie na nim dwie kozy, aby się pasły w dżungli na półwyspie. Jedzie Mojsie po wodę, Złapał kozę za brodę, A ona go za pejsy, Czyś ty, Mojsie, tutejszy? Chłopak bynajmniej nie wygląda na Żyda, nie ma żadnych pejsów, tylko płową strzechę, zadarty nos i na imię Antek albo Maniek, ale czuje się dotknięty do żywego. - Te, mały! Zjeżdżaj, bo jak cię zamaluję, to majtki zgubisz! - Spróbuj - zachęcam go pogardliwie. - Kozy cię zjedzą. To do reszty wyprowadza go z równowagi. Jego, a także łódź, na której płynie, bo uderza wiosłem po wodzie, bryzgi lecą ku nam (ale jesteśmy już daleko), a jego czółno chwieje się i kozom zagraża kąpiel. - Czekaj, ja cię złapię, pętaku! - Łap, tylko się pośpiesz, bo nie mam czasu! I nie utop się razem z tymi kozami! Mimo tej wyzywającej postawy zawracam, bo przepisy bezpieczeństwa wymagają, aby łódź była pod ręką na pływalni, jeżeli ktokolwiek się tam kąpie. Dobijamy do krypy trochę spóźnieni: przyszedł tłuścioszek z mamą, która mu zawiązuje pas korkowy; jest pan Jarosz - stary zegarmistrz, który przychodzi tylko na pół godziny, ale za to codziennie, bez względu na pogodę; jest mały, rudy nauczyciel gimnastyki;’ ogromny brodacz z piersią jak materac bez pokrowca; dwie siostry - chuda, anemiczną, blondynka w okularach oraz zażywna brunetka, z siedzeniem przypominającym dwie kopuły cerkwi odziane w pasiasty trykot i wreszcie kilku młodzieńców różnego autoramentu i postawy. Pan Majewski grozi nam palcem. Trzyma na lince tę chudą, hakowatą i daremnie namawia ją, żeby wyciągnęła się spokojnie na wodzie, nie chlapiąc rękami jak przerażone szczenię. Siostrzyczka z cerkiewnym pośladkiem udziela jej rad i napomnień, siedząc na najwyższym stopniu schodków. - Niechże łaskawa pani się nie wtrąca. Przyjdzie i na panią kolej. - Oh, Marysia jest taka nerwowa. Chciałam jej dodać odwagi... Marysia wygląda jak zagłodzona kura w zielonym rosole. Budzi politowanie. Natomiast tę drugą chętnie kolnąłbym szpilką w tłusty zadek. Ponieważ tego nie mogę zrobić, rozpędzam się i z silnego odbicia za jej plecami skaczę ponad nią do wody „lotnego”. Chlast! - i już jestem na powierzchni, w sam czas, aby ujrzeć, jak w popłochu zrywa się i ucieka pod dach. - Cóż to za wstrętny smarkacz! - Bardzo panią przepraszam. Chciałem zejść po schodkach, ale nie było miejsca... Tymczasem Marysia uległa perswazjom i tylko od czasu do czasu woła, że tonie, trzepocąc się jak płotka na wędce. - Raaaz-dywa-trzy! Spokojnie, wolno. Raaz-dywa-trzy, pauza! Szkoda zachodu: nigdy się nie nauczy... Wyciągam się na pokładzie. Słońce grzeje, bzykają muchy, w górce wysoko latają jaskółki. Uhm, pysznie jest tak leżeć i patrzę w niebo. Krypa kołysze się na falach biegnących od statku, który płynie pod prąd. Woda pluszcze, rozbija się o burtę. Wtem - krzyk: - Kazia! Ratunku! - Spadła! - Tonie! - Kazia! Ratujcie Kazię! Zrywam się, natychmiast pojmuję, co się stało: ta gruba schodziła po schodkach („przyszła i na nią kolej”), krypa zakołysała się, babsztyl się pośliznął, zjechał na tych swoich kopułach do wody, a linka wymknęła się z rąk panu Majewskiemu, który już zdziera z siebie płócienną marynarkę, aby ratować topielicę. Ale ja go wyprzedzam: skaczę przez barierę, ocieram się pod wodą o coś miękkiego, szukam rękami, natrafiam na linkę, chwytam ją mocno i wynurzam się w pobliżu schodków. Kilka pomocnych dłoni wyciąga się ku mnie, podaję linkę i odpływam nieco dalej, żeby nic nie stracić z widowiska. Coś pośredniego pomiędzy tłustą zebrą a wielorybem ukazuje się na powierzchni. Krztusi się, sika fontanną wody, pasiasty kostium omal nie pęka od tych wstrząsów. Trzej młodzieńcy (różnego autoramentu i postawy) ciągną Kazię na pokład, ja popycham z tyłu, ktoś poi ze szklanki i polewa z karafki spazmującą Marysię, pan Majewski wdziewa z powrotem lnianą marynarkę z nadszarpniętym rękawem. A to ci heca! „Posuda. Tariełka - posuda. Stakan - posuda. Kuwszin - posuda. Miska - posuda. Garszok - posuda. Tariełka, stakan, kuwszin, miska, ganszok - posuda. Posuda - tariełka, stakan, kuwszin, miska, garszok. Tariełka i stakan - stołowaja posuda. Kuwszin, miska i garszok - kuchonnaja posuda”... - Jeszcze raz. - O-jej, kiedy ja już umiem... Siedem razy to czytałem. - Ale nie czytasz płynnie. No, jeszcze raz, a potem wierszyk. Wzdycham, płakać mi się chce nad tą przeklętą „posudą”. - Tariełka - posuda. Stakan - posuda... Wierszyk jest równie ciekawy i mądry jak czytanka. O ptaszku... Po polsku to byłoby mniej więcej tak: Ptaszek lata, ptaszek igra, Ptaszek śpiewa. Ptaszek latał, ptaszek igrał, Ptaszka już nie ma! Gdzieżeś ty, ptaszku? W dalekim kraju Gniazdeczko wijesz, I tam też śpiewasz Piosenkę swą. - W - ogóle zwyczajne kłamstwo! Nie będę się tego uczył. - Dlaczego kłamstwo? - Bo nasze ptaki w ciepłych krajach nie zakładają gniazd. - Skąd wiesz? - Pani od przyrody tak nam powiedziała. Matka jest w rozterce Poeta od wierszyków dla dzieci palnął głupstwo... Z przyrody należy mi się piątka, ale jak się tego nie nauczę, z rosyjskiego oberwę dwóję. - To jest przecież strasznie głupie - oświadczam. - Posłuchaj: Pticzka letajet, pticzka igrajet, Pticzka pajot. Pticzka letała, pticzka igrała, Pticzki uż niet! Gdieże ty pticzka, gdieże piewiczka, W dalniem kraju Gniazdyszko wjosz ty, Tam i pajosz ty Piesniu swoju. - No Więc umiesz to na pamięć! Sam jestem trochę zaskoczony. Przeczytałem wierszyk dwa razy. Ale udaję, że to nic nadzwyczajnego. - Phi, taki tam wierszyk! Całe „Lny nam kwitną” Konopnickiej nauczyłem się w pół godziny! „Lny nam kwitną” recytuje nazajutrz w klasie Zosia S. Ma długie, grube warkocze z granatowymi kokardami i jest po prostu śliczna. Zwierzam się jej stryjecznemu bratu, Bogdanowi, że ją kocham (w nadziei, że jej to powtórzy, bo sam nie mam odwagi). Ale on pęka ze śmiechu. Przyjaciel!... Bogdan S. jest synem kolegi mego ojca z Ecole des Beaux-Arts, pana Jana S., właściciela fabryki lamp, a „ciocia”, Helena S., jest moją „chrzestną matką i przyjaciółką mamy. Mieszkają na Nowolipkach, przy fabryce, w piętrowym dworku otoczonym dużym ogrodem. Przychodzimy tam z wizytą i jeżeli nie jest ani za chłodno, ani za gorąco, bawimy się w tym ogrodzie. Zabawa nie jest nadzwyczajna, bo „Bogusiowi” nie wolno za wiele biegać. Za to ma prawdziwy dwukołowy rower, jesionowy łuk i strzały oraz słomianą tarczę, krokiet i flower. Z floweru możemy strzelać tylko pod opieką pana S., oczywiście do celu. Jeżeli pan S. nie trafi, Bogdan mówi, że „nabój nie doniósł”. Jeżeli po moim strzale nie ma śladu na tekturowym krążku, woła: „Pudło!” Ale najczęściej bawimy się w jego pokoju na piętrze. W dużej szufladzie z zabawkami jest garaż i kilka różnych samochodów; dwie kolejki z taką ilością szyn, że można je ułożyć dokoła ścian i przez całą długość korytarza; gra w cyrk ze śmiesznymi pajacami, które podają sobie metalową piłeczkę i w końcu ją upuszczają na pochyłą deskę z numerowanymi otworami; bilard sprężynowy; wyścigi motocykli; menażeria; parę pułków piechoty, szwadronów kawalerii, artyleria, fortece, okręty, klocki i drewniane segmenty, z których można budować domy, mosty, fabryki. Maszyna parowa ogrzewana spirytusowym palnikiem! Telegraf i telefon. „Chiński ogród” w postaci małych patyczków, które rozwijają się we wspaniałe kolorowe kwiaty pod działaniem kropli wody. Rycerska zbroja z hełmem i szablą, ogromny koń na biegunach, nie mówiąc już o halmie, dominie, warcabach i kilkunastu innych grach „siedzących”. Wywlekamy to wszystko na środek dywanu, a kiedy zabawa jest najlepsza, każą nam sprzątać, bo czas iść do domu... Bogdan ma dwie siostry o kilka lat starsze: Irenę i Wandę, obie bardzo ładne, podobne do cioci Heli, która uchodzi za piękność. On też jest podobny do matki - taki białoróżowy, kruchy i delikatny cherubinek z długimi włosami i grzywką. Jesteśmy w jednym wieku, chodziliśmy razem do freblówki panny Anders, przy której teraz zorganizowano dwie klasy przygotowawcze do szkół gimnazjalnych. No i tam również uczy się Zosia, jedna z trzech córek doktora S., znanego bakteriologa. Mógłbym na nią patrzeć godzinami. No, może nie godzinami, bo to jednak strasznie długo, ale kwadransami z pewnością. Ponieważ nie śmiem wyznać moich uczuć po prostu, postanawiam zostać jej błędnym rycerzem. - Daj mi jedną wstążkę ze swoich warkoczy. - Na co ci wstążka? - Na pamiątkę. - Przecież codziennie widujemy się w szkole, więc... - Ale ja chciałbym mieć coś od ciebie, co zawsze byłoby ze mną. Tak jak w czasach błędnych rycerzy. Uff! Ledwie mi to przeszło przez gardło. Teraz pewnie wybuchnie śmiechem. Nie: patrzy na mnie z lekkim zakłopotaniem. - Nie mogę ci dać wstążki, bo mi się warkocz rozplecie. Ale jeżeli koniecznie chcesz, to jutro przyniosę inną, specjalnie dla ciebie. - Koniecznie chcę. Proszę. Niecierpliwie czekam jutra, co chwila przypomina mi się ta krótka rozmowa. Z coraz mocniej bijącym sercem idę do szkoły. - Przyniosłaś mi obiecaną wstążkę? - Oh, zapomniałam! Jestem zdruzgotany. Ale Zosia szybko rozgląda się, czy nikt nie patrzy, rozwiązuje kokardę i wręcza mi wstążkę, a w warkocz wplata kawałek tasiemki. Jest to wspaniała chwila! Może bym się zdobył na odwagę i pocałował ukochaną w zaróżowiony policzek, ale właśnie rozlega się dzwonek i z sali rekreacyjno-gimnastycznej wpada do klasy tabun chłopców i dziewczynek. Któryś z urwisów potrąca Zosię, więc ja - błędny rycerz - chwytam go za kark. - Może byś uważał! - Odczep się! - Przeproś ją w tej chwili. - Coś ty?! Kogo mam przepraszać? Za co? - Zosię, za to, że się rozbijasz. I to już! Ale on zaczyna się ze mną szamotać, więc łapię go wpół i przewracam na podłogę. Na tę scenę wchodzi panna Wysocka, nauczycielka polskiego. - Co się tu dzieje? Chłopcy! Mój przeciwnik beczy. - Uuuu... On mnie pobił! - Wstydź się, Meissner, do kąta! N o naturalnie: ja! I nikt się za mną nie ujmuje. Zosia też milczy z opuszczoną głową... Droga życia błędnych rycerzy nie jest usłana różami, a jeśli nawet zdarzają się na niej róże. to cierniste... Zimą w szkole panny Anders (ulica Mazowiecka 3) zaczynają się w sobotnie popołudnia lekcje tańca. Uczy nas pan Blancard, baletmistrz opery. Jest drobny, suchy i ma na sobie frak.- Na pianinie przygrywa taper z Instytutu Niewidomych. Staram się tak manewrować, żeby tańczyć walca i polkę z Zosią S. Na kontredansie, krakowiaku i mazurze mniej mi zależy, bo wtedy trzeba całą uwagę poświęcić figurom tańca. Okazuje się, że mam wrodzone zdolności choreograficzne: pan Blancard nieraz stawia nas (tj. Zosię i mnie) za wzór. Tańczymy parę taktów „solo”, ku zazdrości pozostałych par oraz wianuszka matek, które obsiadły kanapki i krzesła pod ścianami. Po lekcji wychodzimy razem. Ja idę przodem z Zosią, za nami Tadek z jej młodszą siostrą, a wreszcie pani doktorowa S. z naszą matką. Ale już po kilkunastu krokach trzeba się pożegnać, bo państwo S. mieszkają tuż niedaleko, przy Świętokrzyskiej, a my skręcamy w prawo, ku Marszałkowskiej. Po drodze wstępujemy do sklepu „Plutona”, żeby kupić świeżo palonej kawy, i naciągamy mamę na dwa kruche ciasteczka. Ciepły, gorzkawy obłok zapachu otacza ten mały sklep ze szklanymi kloszami, w których połyskują tłuste ziarna różnej wielkości i odcieni. Wewnątrz jest gorąco, szumi wentylator, a w kącie, obok kasy, pod drewnianą palmą stoi drewniany Murzyn z workiem na plecach i szczerzy białe zęby. Chrupiemy kruche ciastka posypane cukrem, mama płaci, „pan Pluton” kręci korbką kasy, która dzwoni, szczęka wyskakującą szufladką i wydaje kartonowy kwitek oraz resztę. Otrzymujemy jeszcze po małym obrazku, również z Murzynem i idziemy teraz Marszałkowską w stronę Złotej, do przystanku tramwajowego. W lewej ręce niosę paczuszkę kawy, prawą trzymam za rękę Tadeusza, a on mamę. W domu trzeba będzie jeszcze odrobić rosyjski: czytankę o rodzinie, okropnie długą i nudną. „Moja rodzina jest niemała. Mam dziadka i babkę, ojca i matkę, dwóch braci i dwie siostry. Dziadzio już jest stary, ale jeszcze pracuje. Utrzymuje porządek na podwórzu i dogląda sadu”... i tak dalej, o każdej z tych ośmiu osób. Czuję zdecydowaną niechęć do wielodzietnych małżeństw, prowadzących wiejskie gospodarstwo na roli. Aby odpędzić niewesołe myśli, przypominam sobie walca z Zosią S. i marzę. Niestety wypada to akurat na rogu Nowosiennej. Z promiennym obrazem ukochanej w myślach włażę na jezdnię, prosto pod konia nadjeżdżającej dorożki. Słyszę jeszcze krzyk matki, dostrzegam nad głową rozdęte, buchające parą chrapy i coś przewraca mnie na bruk! W, górze - koński brzuch, kopyta tuż obok mojej twarzy, cała gromada nóg ludzkich dokoła. Ktoś mnie wyciąga i podnosi, po nosie i policzkach cieknie mi coś lepkiego i ciepłego, co jednak zaraz robi się zimne. Gestykulujący dorożkarz, stójkowy, jakieś twarze, całe mrowie twarzy, a potem oszklone drzwi, podłoga z czamo-białych płytek, na których ukazują się sznurkiem czerwone krople. Pachnie miętą, anyżkiem, eterem, lekarstwami. Jakaś pani w białym kitlu mówi: - Bardzo krwawi. Dzwonię po pogotowie. Na wielkiej szybie, przez którą widać oświetloną ulicę, litery: AKETPA. Co to jest Aketpa? I dlaczego K, E, P są odwrócone w lewo? Kto tam płacze w przeciwległym kącie? Za plecami kilku osób dostrzegam matkę. - Mnie nic nie jest. Słowo honoru, nic mi nie jest. Nawet mnie nie boli. - No, widzi pani? Proszę się uspokoić. Zaraz przyjedzie pogotowie. Już jest. Parokonna karetka staje przed apteką. Młody lekarz uśmiecha się do mnie. - Powierzchowne rozcięcie skóry. Kości całe. Nic mu nie będzie. Założymy parę szwów i za tydzień mu się zrośnie. Nie bój się, kawalerze, to nie będzie bolało, znieczulimy eterem. Zamknij oczy. ‘ - Ja się wcale nie boję - kłamię trochę drżącym głosem i zaciskam powieki. Eter jest zimny jak lód. Trochę szczypie, ale można wytrzymać. Teraz już nic nie czuję, tylko słyszę krótkie, suche cyknięcia: jedno, drugie, trzecie... - Siedem szwów - mówi lekarz. - Dzielny chłopak, ani pisnął. No, bliznę będzie miał. Nad nasadą nosa, na czole. Ale to go nie oszpeci. Raczej przeciwnie. Leżę w łóżku, mama czyta mi „Olszynkę Grochowską”, wyobrażam sobie, że jestem generałem Skrzyneckim i zostałem ranny, przychodzą mnie odwiedzać wszystkie ciotki, bo po Warszawie gruchnęła telefoniczna wieść zredagowana przez wujka Heńka Brauna: „Janusz przejechany przez dorożkę, dziura w głowie, siedem szwów, oczy cudem ocalały”. Na drugi dzień wstaję, a po tygodniu lekarz wyciąga mi szwy. Co chwila spoglądam w lustro; mam wspaniałą szramę - jak po pojedynku! We wtorek, jak zwykle, przychodzi „wielmożna kupcowa”, stara Żydówka, która dostarcza nam owoce. Za każdym razem, kiedy nas widzi, łapie się za głowę i mówi z podziwem: - Na psa urok, jak te chłopcy rosną! Jest to jeden z chwytów handlowych, których używa dla zjednania sobie naszej matki, dobrej klientki. Marna kupuje dla nas mandarynki, pomarańcze („same malinowe”) i jabłka, a jesienią - gruszki, śliwki i winogrona. Babcia mówi, że to są zbytki i że taniej kupuje się za Żelazną Bramą. Dawniej wyprawiała się tam co czwartek z kucharką i stróżem, który niósł kosze na zakupy. Taka wyprawa trwała od szóstej rano co najmniej do południa. Ceny na twaróg, jaja, masło, śmietanę, kurczęta, kaczki, ryby (na piątek!), jarzyny, ogórki do kwaszenia, sery (od Tursza), owoce, kasze, makaron, mąkę, cukier i wszelkie inne produkty spożywcze były za Żelazną Bramą takie same jak w sklepach, ale czasem udawało się utargować parę groszy, co babcię napełniało wielką dumą. - A dzisiaj - co za czasy! Nikt nie oszczędza, a już ta Anka jest po prostu rozrzutna... Kto to słyszał, żeby dzieci codziennie jadły winogrona albo pomarańcze? - Proszę wielmożnej pani starszej, to jest bardzo zdrowo - mówi „wielmożna kupcowa”. Pani starsza wzrusza ramionami, ściąga usta w ciup i zapowiada, że nie myśli się wtrącać, bo to, „groch o ścianę”, ale następnym razem znów nie może się powstrzymać. - Daktyle?! Jeszcze tego brakowało... Skaranie boskie! „Wielmożna kupcowa” uśmiecha się uprzejmie: - Samo zdrowie! Moja blizna wywołuje taki lament, jakbym stracił obie ręce i nogi, a następnie - potok złych życzeń pod adresem dorożkarzy. - To są rozbójniki, oni powinni siedzieć w więzieniu! Ich powinni powiesić. Aj-jaj, jaj! Taki wypadek. To on się musiał nacierpieć, biedny chłopiec... Wielmożna pani weźmie dla niego jeszcze jedno pudełko daktyli. Ja opuszczę dwie kopiejki. I matka, ku oburzeniu babci, bierze jeszcze jedno pudełko daktyli specjalnie dla mnie. Jednak od czasu do czasu dobrze jest wpaść pod dorożkę. Zbliżają się święta, dzięki trzynastodniowej różnicy w kalendarzach, naszym i prawosławnym, mamy prawie trzy tygodnie wolne od nauki w szkole. Kupujemy choinkę i ubieramy ją razem z mamą w salonie. Potem znajdujemy tam prezenty gwiazdkowe: trochę zabawek, parę książek i najnowszy wynalazek - wrotki! Z początku wywracam się co krok, ale gdy już posadzka jest dokładnie porysowana, zaczynam „łapać dryg”. Babcia załamuje ręce:- Jak ta podłoga wygląda!... Kto to wyfroteruje na przyjęcie w pierwsze święto?! Oh, to nie jest problem, bardzo lubię froterować. Służą do tego dwie płaskie szczotki, które zakłada się na bose nogi i maszeruje się na nich poślizgami: lewa naprzód, prawa w tył i na odwrót. Podłogę posypuje się przy tym wiórkami wosku albo stearyny, a następnie aż do połysku wyciera się suknami. - No i co? Świeci się tak samo jak wtedy, gdy to robił stróż Józef. Na wilię idziemy do cioci Luty, gdzie zbiera się cała rodzina - ponad dwadzieścia osób. Brak tylko Hennebergów; pojechali z dziewczynkami „do zagranicy”, jak mówi Jadwiga. Wszystkie ciocie obdarowują nas książkami: „Lolek grenadier”, „Chłopcy z Placu Broni”, „Piętnastoletni kapitan”, „Puszcza wodna w lesie”, „Dzieci kapitana Granta”... Zaczynam sam czytać, bo nie wystarczają mi te dwie godziny, podczas których czyta nam matka. W Nowy Rok przed południem idziemy z wizytą do „wujaszka” Gustawa Gerlacha- seniora (ojca wuja Ludwika), który jest założycielem fabryki instrumentów mierniczych i optycznych. Historia jego wielkiego sukcesu stanowi nieomal rodzinną legendę. Było trzech przyjaciół, niezbyt zamożnych Niemców z Turyngii, którzy w połowie w. XIX wyemigrowali do Warszawy: Emil Wedel, Ferdynand Puls i Gustaw Gerlach. Ten ostatni był z zawodu mechanikiem; szukał jakiegoś wspólnika, ponieważ nie miał dość pieniędzy na założenie własnego przedsiębiorstwa. Tymczasem Puls, zaczął wyrabiać mydło, na razie w swoim mieszkaniu, i zwrócił się do Gerlacha o metalowe foremki do odlewania mydełek toaletowych. Gerlach znalazł warsztat, w którym owe foremki dałoby się sporządzić. Był to warsztat mechaniczny Dieringa, mieszczący się w suterenie domu na rogu ulicy Trębackiej i Krakowskiego Przedmieścia. Ów Diering zmarł na cholerę, a młoda wdowa nie bardzo dawała sobie radę z prowadzeniem warsztatu i wychowaniem osieroconego synka. Gerlach, energiczny, dobry fachowiec, wkrótce zdobył jej serce, rękę oraz dwie kamienice na Starym Mieście. Pani Gerlachowa, primo voto Dieringowa, z domu Kroll, zgodziła się na sprzedaż owych nieruchomości, warsztat na Trębackiej odstąpiono dawnemu majstrowi, Migdalskiemu, a za uzyskaną gotówkę Gustaw Gerlach zakupił dwie sąsiadujące z sobą posesje przy ulicy Tamka 38 i 40, gdzie istniała wówczas jakaś mała fabryczka. Przystosował ją do wyrobu przyrządów mierniczych, na które otrzymał wielkie zamówienie od dyrekcji budowy kolei syberyjskiej, a które do tego czasu sprowadzano z Niemiec, i od razu zdobył powodzenie na olbrzymim rynku rosyjskim, a co za tym idzie - bogactwo. Nigdy nie nauczył się mówić poprawnie po polsku, ale - pozostając Niemcem - pokochał Polskę. Podczas powstania styczniowego w jego mieszkaniu na. Tamce, w wydrążonych nogach ogromnego stołu przechowywano tajne papiery i dokumenty Rządu Narodowego. Miał trzech synów: Emila, Gustawa i Ludwika (męża Ludwiki z domu Braun). Z dwóch jego przyjaciół tylko Wedel został w Polsce i założył fabrykę czekolady. Puls, którego fabryka mydeł i kosmetyków rozwijała się doskonale, tak tęsknił za ojczystą Turyngią, ze sprzedał swój zakład i firmę Neprosowi, a sam wrócił do Niemiec. Emil Wedel i Gustaw Gerlach odwiedzali go tam co roku. A więc w Nowy Rok przed południem idziemy składać życzenia „wujaszkowi” Gustawowi, a jeszcze przedtem cioci Zosi Neugebauerowej i cioci Lucie, bowiem takie wizyty noworoczne należą do towarzyskich obowiązków wszystkich młodych mężczyzn w naszej rodzinie. Dziadzio mówi, że to jest ewangelicka tradycja i jak on był młodym człowiekiem, to też tak było. Neugebauerowie mieszkają na Lesznie, w czternastopokojowym, piętrowym domu, za którym jest duży ogród. Kilka pokojów na piętrze zajmuje laboratorium wujka Edmunda. Stoją tam stoły z retortami, szklanymi naczyniami, palnikami, na regałach leżą rury, jakieś odlewy żelazne, wodomierze, narzędzia. Pachnie dymem z cygar, gazem, minią i odczynnikami chemicznymi. Choinka jest naturalnie aż pod sufit, większa od naszej, ale nie tak ładnie ubrana. Składamy te życzenia i oglądamy, co chłopcy i Zosia dostali na gwiazdkę. Władek pokazuje mi krótki żelazny pręt z uchwytem, ścięty na drugim końcu jak dłuto. - Co to takiego? - Sztanga do przestawiania zwrotnic tramwajowych. - I ty nastawiasz zwrotnice tramwajom?! Kiwa głową. Nastawia! Wie, który tramwaj gdzie skręca, ma wyrysowaną sieć tramwajową na planie Warszawy, kolekcjonuje bilety. Trochę go podziwiam, trochę mu zazdroszczę. No, jest o dwa i pół roku starszy ode mnie - na to nie ma rady. Ale zobaczymy, co będzie, jak ja będę w jego wieku. Tymczasem wołają nas do stołu, dostajemy po filiżance czekolady i po kawałku tortu, a następnie razem z Władkiem idziemy na Tamkę. Zosia i Kazik zostają w domu. (Zosia - bo kobieta; Kazik - bo za mały). U cioci Luty jest już wujek Heniek Braun i wszyscy trzej Voellnaglowie. Je się bakalie i orzechy, a poza tym - nudno, więc wymykamy się co prędzej na ostatnią wizytę, o piętro niżej. Gustaw Gerlach-senior jest mały, rumiany, z siwą czupryną i brodą. Pyta nas, „które klopcy są Meissnerowie, a który Neugebauer”, bo widuje nas tylko raz do roku. Potem, rozglądając się, czy nikt nie widzi, wtyka nam po złotej pięciorublówce: - Schowaj, nic nie mów mamie. Jego dwaj starsi synowie - Emil’ i Gustaw - patrzą na to z niechętnym uśmiechem, a kiedy na domiar złego nalewa nam po małym kieliszku reńskiego wina, spoglądają ze zgorszeniem w sufit. „Babcia” Gerlachowa (primo voto Diering) daje nam paczuszki z pastylkami miętowymi, pokazuje precyzyjną wagę - majstersztyk wykonany przez swego obecnego męża przy wyzwolinach cechowych na majstra, brązowy medal wybity na jego jubileusz (a wykonany przez Jana Meissnera) oraz całą serię niemieckich „wunderspielzeugów”: bociana, który klekoce, gdy go nakręcić kluczykiem; kota, który chwyta uciekającą mysz; pudełko cygar, z którego wyskakuje zielony krokodyl, i metalowego Tyrolczyka w kapeluszu z piórkiem, który przykucnął i podgrzany płomieniem zapałki robi kupkę z roztopionego ołowiu. Ten ostatni cud techniki zabawkarskiej przybył z Erfurtu w Turyngii; „wujaszek” Gustaw otrzymał go w podarunku od pana Ferdynanda Pulsa. Tyrolczykiem najbardziej zachwyca się Władek. - Prawdziwe dzieło sztuki! Ein echtes Kunstwerk! Popisuje się, że umie po niemiecku. Wielka mi rzecz, jak się ma bonę Niemkę! Mnie się ten Tyrolczyk wcale nie podoba, ale mówię o tym Władkowi dopiero na schodach. - I niech ci się nie zdaje, że się znasz na dziełach sztuki. Może najwyżej na tramwajach! Wszyscy trzej Voellnaglowie niedawno się pożenili, a Maria Hennebergowa rozwodzi się z mężem. Tak doradza adwokat, który sporządzał akt zabezpieczenia sumy siedemdziesięciu pięciu tysięcy rubli na posag dla dziewczynek, Stanisław Henneberg bowiem nadal gra i przegrywa, a dopóki nie ma rozwodu, może rozporządzać majątkiem żony i córek. Miliony zdobyte w Monte Carlo od dawna wróciły do kas księcia de Torigny. Doszło już do tego, że Stanisław sprzedał swój udział w fabryce, wyłudza od Marii biżuterię, tonie, w długach. Likwiduje się wspaniałe apartamenty przy ulicy Jasnej, Maria z dziewczynkami przenosi się do skromniejszego mieszkania na Świętokrzyską... Ludwik Braun wzdycha i postękuje, paląc swoje wieczorne cygaro na werandzie. Tak, tak, mój Boże! Tak... Nigdy nie miał przekonania do tego zięcia. Do całej tej zarozumiałej rodziny fabrykantów. Rozwód - taki wstyd! Interesy składu wapna też są zachwiane. Co to będzie?... Podpisał przyjaciołom parę grzecznościowych weksli, udzielił kredytu jednemu i drugiemu przedsiębiorcy budowlanemu. Weksle poszły do protestu, przedsiębiorcy pobankrutowali... Jedyna nadzieja w Henryku. Zgodnie z wolą ojca Henryk Braun w młodości z niemałym trudem ukończył szkołę górniczą w Dąbrowie i po odbytej praktyce otrzymał dyplom sztygara. Ojciec chciał zrobić go kierownikiem kamieniołomu i pieców wapienniczych, które dzierżawił w Sulejowie. Lecz właśnie wtedy Henryk zaraził się straszną chorobą. Kuracja w Akwizgranie, a następnie w Warszawie trwała prawie dwa lata, a szkoła górnicza i praktyka w kopalni węgla okazały się zgoła nieprzydatne w kamieniołomie. Zaciągnięto pożyczkę u Gerlachów i Henryk kupił mały dom i plac przy ul. Towarowej, aby wzorem ojca lasować wapno i handlować materiałami budowlanymi. Teraz gdy starszej firmie grozi kryzys, wydzierżawią swoją posesję na skład opałowy, a sam wraca na ul. Żelazną, aby dopomóc ojcu. Jest pracowity i zapobiegliwy. Zdobywa nowych klientów, zatrudnia niejakiego Szwarcbarda, „dusiciela”, który za procenty od uzyskanych należności żyłuje dłużników. Lubimy przyglądać się, jak wujek Heniek wieczorem przy świetle stojącej lampy naftowej pisze listy do klientów, a potem odbija je w książce kopiowej. Jest to gruba księga z bibułkowymi stronicami. Pod taką bibułkę podkłada się twardy glansowany karton, za pomocą szerokiego płaskiego pędzla zwilża się ją wodą, potem na wierzch kładzie się zwykłą czystą bibułę, zamyka się księgę i wsuwa się ją pod prasę. Górną żelazną płytę prasy opuszcza się na gwincie obracanym dwuręczną rękojeścią, a po chwili odkręca się ją z powrotem. Bibułkowa stronica jest teraz ledwie trochę wilgotna - w sam raz tyle, żeby odbiło się na niej pismo listu i żeby litery nie były zamazane. Wujek Heniek układa na niej tyle listów, ile się zmieści, księga znów idzie pod prasę, a gdy wraca na biurko, kopie są już odbite. Czyta się je z drugiej strony bibułkowej kartki. To jest wynalazek! Znów nadchodzi lato, zaczynają się wakacje, które spędzimy w Warszawie. Nie mam nic przeciwko temu: codziennie jeździmy nad Wisłę. Wolę to niż wyjazd do Skolimowa z Henneberżankami, które tym razem będą mieszkały w pensjonacie z ciocią Manią i z mademoiselle. Trzeba się tam przebierać do obiadu i chodzić na nudne spacery, a w ogóle nie ma gdzie pływać. Babka posyła mnie na plac do kantoru, żeby dziadek przyszedł, bo jest środa, już po szóstej i pan Pajączek, fryzjer, czeka z goleniem. Dziadzio właśnie skończył przeliczać pieniądze, więc mówię, o co chodzi. - Dobrze, zaraz idę. Gdzie ten Gierwatowski znów się podziewa? - Pan Gierwatowski coś tam robi przy wadze. - Aha. No to zaczekaj tu na niego. Zawołaj go, gdyby ktoś telefonował. Bardzo mi to pochlebia. Czasem zdarza się, że telefon dzwoni, kiedy jestem w kantorku. Podnoszę słuchawkę i zgłaszam się: Skład wapna Brauna. Kto przy aparacie? Zwykle pada jakieś nazwisko i - czy można rozmawiać z panem Braunem. Odpowiadam, że zaraz poproszę, i powtarzam dziadkowi nazwisko interesanta. Tym razem nikt nie telefonuje. Czekam na pana Gierwatowskiego, który rozmawia z dziadkiem przy wadze. Mam zamiar usiąść na wyściełanym krześle za biurkiem jako przedstawiciel firmy, gdy dostrzegam na podłodze zielony trzyrublowy banknot. Schylam się i podnoszę go. Serce mi bije. Schować do kieszeni czy oddać?... Tyle pieniędzy! Widzę przez okno, że pan Gierwatowski idzie w stronę kantoru, a plecy dziadka znikają za furtką. Wpycham banknot do kieszeni i czuję, że jestem czerwony jak burak. - No, co tam? Nikt nie dzwonił? - Nie. - To idź już do domu. Dobranoc. Wychodzę z zadymionego wnętrza na świeże powietrze i pędzę do ogrodu, jakby mnie kto gonił, a potem zaszywam się w krzaki jaśminu. Co można kupić za trzy ruble? Chyba z dziesięć pudełek żołnierzy ołowianych. Albo pistolet-korkowiec i ze dwieście nabojów. Albo wynająć na pół dnia żaglówkę u „pani kapitanowej”, która ma przystań obok pływalni Majewskiego. A może codziennie fundować sobie porcję lodów i chrupać makagigi? Na wspomnienie o makagigach przychodzą mi na myśl „słomki miętowe” - długie, białe w różowe paski i bardzo słodkie, po cztery sztuki za kopiejkę. W sklepiku Wiśniewskiej, naprzeciwko, jest cały słój tych „słomek”, ale matka nie pozwala nam kupować „takiego paskudztwa”. W dodatku Wiśniewska mnie zna; jak poproszę o dwanaście słomek za trzy kopiejki i reszty z trzech rubli, zapyta, skąd mam taki majątek. Co innego, gdybym tam kupił jeszcze funt sera szwajcarskiego i dajmy na to łut drożdży. Wyglądałoby, że mnie posłano po te zakupy i że w domu nie było drobnych. Ale co mi po serze i drożdżach? Przydałyby się raczej te drobne, więc trzeba zmienić trzyrublówkę. Tylko - gdzie? Już wiem: u pani Cybulskiej. Wyłażę z krzaków, na werandzie mijam dziadka z na-mydlonymi policzkami i pana Pajączka z brzytwą, pędzę po schodach na górę, pukam do drzwi facjatki, za którymi warczy maszyna do szycia. - Proszę mi zmienić trzy ruble. - Oh, nie mam tyle. A skąd ty masz te trzy ruble? - Znalazłem. To jest najgłupsza, choć mniej więcej zgodna z prawdą odpowiedź, jaką można było wymyślić. Pani Cybulska świdruje mnie wzrokiem, ogląda na wszystkie strony zmięty banknot, a ja czuję, że mam wypieki i ogarnia mnie panika. Jak było do przewidzenia, podejrzana sprawa przenosi się na dół, do kuchni, gdzie Agata-szczerbata-kucharka-bez-garnka obiera ziemniaki, babcia przygotowuje do upieczenia olbrzymi schab, a mama kręci majonez. Ani w kuchni, ani w naszym pokoju, w którym toczy się dalsze dochodzenie w cztery oczy z matką, nie chcę powiedzieć, gdzie znalazłem trzy ruble i jak to było. Znalazłem i już. Tymczasem babcia podejrzewa mnie, że ściągnąłem je z szuflady w kantorze. Dziadek przypomina sobie, że zamknął tę szufladę, ale po sprawdzeniu jej zawartości i dokładnych obliczeniach okazuje się, że istotnie brakuje trzech rubli z sumy, którą zabrał do domu. Ostatecznie, przyparty do muru, muszę się przyznać: banknot leżał na podłodze pod biurkiem. Ale teraz nikt mi nie wierzy z wyjątkiem matki. Przy rodzinnej kolacji, podczas gdy leżę w łóżku i nie mogę zasnąć, wałkuje się tę sprawę, ciotka Luta obwinia mamę, że nam na wszystko pozwala, a w końcu - jak zwykle - prorokuje, że wyrosnę na złodzieja i opryszka. Tylko wujek Heniek Braun i ciotka Maria stają w mojej obronie... Lipiec jest upalny. Wujek Gucio Voellnagel zaprasza nas w niedzielę na podwieczorek do Bąków. Przyśle po nas duży brek w parę koni, żebyśmy się wszyscy zmieścili: dziadkowie, wujek Heniek, mama i my dwaj. - No dobrze, ale przecież rano możemy pojechać na pływalnię. - Możecie, tylko musicie wrócić na obiad punktualnie o pierwszej. Na pewno wrócimy. Jazda brekiem, oczywiście na koźle obok stangreta, stanowi nie lada atrakcję.. o dwunastej ostatni „lotny” przez barierę, ubieramy się i pędzimy do tramwaju. Szczęśliwie łapiemy zaraz „siódemkę”, ale gdy przychodzi konduktor, okazuje się, że zgubiłem pieniądze... Robi mi się gorąco, czerwienię się, tłumaczę. Nic nie pomaga: musimy wysiąść za mostem i drałować pieszo. Z nieba leje się upał, na spieczonych ulicach zamknięte sklepy, ciemne, wiejące chłodem wnętrza bram, na rogach stragany kwiaciarek z goździkami i różami więdnącymi w szklanych słojach, świąteczni przechodnie z dziećmi, z wózkami, słomkowe kapelusze mężczyzn i olbrzymie kapelusze damskie przypominające gniazda bocianie i ogrodowe klomby po przejściu huraganu, kolorowe parasolki, przelotne fale perfum na zmianę z odorem potu, czerwono-żółte tramwaje, samochody ze złożonymi w fałdy płóciennymi budami, woń kurzu i spalin, wyziewy piwa i przypalonego tłuszczu z barów, zapach końskiego nawozu i moczu na postojach dorożek, gwar, śmiechy, donośne dzwonki motorniczych, zgrzyt kół na szynach, klaskanie podków o bruk, fałszywe tony skrzypiec ulicznego grajka. Saachar marożennyj!, sprzedawcy lodów w niebieskiej „rubaszce”, białym, przybrudzonym fartuchu i kaszkiecie. Wszystko to zakurzone, spocone, swędzące, ostre jak zadziory błyszczącej blachy. Zasycha w gardle, kłuje w boku od spiesznego biegu, Tadek zaczyna ustawać, a wielki jak koło młyńskie zegar nad sklepem przy rogu Marszałkowskiej i Złotej wskazuje za pięć pierwszą... Zdyszani, spoceni docieramy do domu z piętnastominutowym opóźnieniem. Wszyscy już siadają do stołu. - No, nareszcie! - mówi babcia. - Bo Janusz zgubił pieniądze i lecieliśmy piechotą. - Ale wyszliśmy od Majewskiego o wpół do pierwszej. Wujek Heniek spogląda na zegar. - No, niezłe mają chody - mówi z uznaniem. Na obiad jest zupa rakowa, kurczęta, a potem lody od Loursa! A na placu, w cieniu szopy, czeka już żółty brek w parę koni przysłany z Bąków przez wujka „Gutecka”. Trochę się chmurzy, babcia zabiera parasol, ale „szykowny” stangret w płóciennym kitlu z wypustkami i w czekoladowym meloniku zapewnia, że nie będzie deszczu. Jadę na koźle obok niego, Tadek ma zająć moje miejsce w drodze powrotnej. Będę mógł powozić dopiero za miastem, bo na ulicach jest duży ruch. Wyjeżdżamy za bramę, potem strasznie długo czekamy przed przejazdem kolejowym, potem stępa jedziemy przez ten przejazd, potem truchta w stronę rogatek. Bryka turkocze, podskakuje na kocich łbach, domy po obu stronach są coraz niższe, coraz brudniejsze, coraz więcej parterowych drewniaków, długich parkanów, nie ogrodzonych placów zarosłych zielskiem i trawą, na których pasą się smutne, zrezygnowane kozy. Coraz bardziej cuchną rynsztoki i gnojówki, coraz więcej umorusanych, bosych dzieciaków pędzi za nami usiłując uczepić się z tyłu i przejechać kawałek. Tymczasem niebo chmurzy się z zadziwiającą szybkością, zrywa się wiatr i wznosi tumany kurzu, a słońce przypomina wielki miedziany rondel, w którym babcia smaży konfitury. - Oj, zleje nas. Nie ma nawet budy na tym breku... Tym razem stangret milczy. Cmoka na konie, rwiemy kłusa, ale wyboje są takie, że musi zwolnić. Słońce chowa się w ciemną skorupę chmur i ołowiany zmierzch obejmuje ulicę. Kurz gryzie mnie w oczy, zasłania koślawe domki przedmieścia, zamykają się otwarte okna i drzwi, ludzie biegną, aby schronić się pod dachy. - Zawracamy - decyduje dziadek. Stangret niechętnie ściąga lejce, wykręca, konie strzygą uszami, parskają, płoszą się. Nad miastem nisko, tuż nad dachami wiszą ciężkie, sine chmurzyska. Zaczynają w nich trzepotać ognistoczerwone, to znów upiornie białe błyskawice, grzmot toczy się z daleka, narasta, przewala się nad naszymi głowami z głuchym łoskotem. Wiatr nagle ustał, ale teraz słychać coraz głośniejszy suchy szelest, szum, jakby zrywające się oklaski, które szybko obejmują całą widownię w teatrze, i na ziemię padają wielkie krople deszczu, a potem zaczyna się ulewa! W mgnieniu oka opada kurz, ulica pustoszeje, po dachach bębni, pryska srebrzysta kipiel, z rynien wyskakują strumienie, rynsztokami płyną brudne potoki, wyboje wypełniają się wodą, grzbiety koni parują, a niebo pęka z trzaskiem, jakby to był koniec świata. Babcia otwiera parasol, ale w tej samej chwili budzi się wicher i jednym szarpnięciem zamienia czarną jedwabną czaszę w szamoczącą się strzałę z wywichniętymi drutami. - W imię Ojca i Syna... To zaklęcie nie odnosi najmniejszego skutku, jeśli chodzi o parasol i szalejącą ulewę. Deszcz łomoce twardo, gęsto, jak żwir. Jezdnią rwie wezbrana rzeka, na jej powierzchni wśród smug nawozu i płynących śmieci ukazują się i pękają mętne bańki, spod kopyt koni lecą bryzgi, koła wznoszą fontanny brunatnej cieczy. Jestem przemoczony do nitki, ze wszystkich pasażerów breku cieknie jak z wyżymaczek, podkręcone wąsy stangreta obwisły jak dwa rude sople, z których dwa strumyczki ciurkają na płócienny kabat. Wreszcie dobijamy do Żelaznej. Przejazd kolejowy jest na szczęście otwarty, podskakujemy na szynach, mijamy skrzyżowanie z Chmielną i stajemy przed domem. Dzwonię na Józefa, żeby otworzył bramę od placu, wszyscy wysiadają i w tej chwili zaczyna się grad. Ale jaki! Jak orzechy! Po paru minutach, podczas gdy się przebieraliśmy, jest go już chyba po kostki, a w salonie wyleciała szyba. Coś wspaniałego! Nazajutrz wszyscy mają katar, z wyjątkiem Tadeusza i mnie. Wobec tego jedziemy na Wisłę! 5. Z dworca Wiedeńskiego do Grodziska jedzie się prawie godzinę. Pociąg osobowy zatrzymuje się na każdej stacji: Włochy, Pruszków, Brwinów, Milanówek, Grodzisk. Zanim ruszy, na peron trzykrotnie wychodzi kolejarz z dzwonkiem, potrząsa nim energicznie, po czym donośnym głosem obwieszcza: - Pierwszy dzwonek! Pociąg do Skierniewic przez Pruszków, Grodzisk i Żyrardów odejdzie za trzy minuty! Potem - za dwie minuty. Potem - za minutę. Wreszcie maszynista gwiżdże i rusza. Za oknami bocznice kolejowe, składy, hale fabryczne, podmiejskie drewniaki, ogrody, parkany, suchotnicze laski sosnowe, ścierniska, podorywki, zagony kapusty i kartofli, skoszone łąki i znów płoty, drewniaki, kominy w pobliżu miasteczek. Grodzisk: cztery ulice, na ich skrzyżowaniu rynek, kościół, cukiernia, parę traktierni, apteka. Kilka tysięcy mieszkańców, przeważnie żydowskiej biedoty. Ale dokoła tego „centrum”, w dużych ogrodach, w parkach, za sztachetami i żywopłotami kryją się zamożne wille, budynki i pawilony zakładu wodoleczniczego doktora Bojasińskiego oraz „Czerwony Dwór” - siedmioklasowa szkoła realna z internatem na wzór angielskich college’ów prowadzona przez Henryka Rygiera. Srogie gmaszysko z czerwonej cegły ma wysokie sutereny (kuchnia z przyległościami, dwie duże sale jadalne, mieszkanie woźnego, pomieszczenia na opał itp.), parter i piętro. Na parterze - kilka pokojów mieszkalnych dyrektora i jego rodziny oraz dwie ogromne landary: sala rekreacyjna i pokój z dwoma bilardami. Na piętrze - siedem klas i gabinet nauczycielski. Szkołę otacza spory park z niewielkim stawem i wysepką. Sypialnie uczniowskie mieszczą się w długim białym pawilonie, odległym od budynku szkolnego o jakieś pól kilometra. Idzie się tam piaszczystą „Królewską Drogą” wysadzaną starymi lipami, wśród płaskich, równych jak stół pól mazowieckich. Matka zostawia mnie wśród kilkudziesięciu obcych kolegów, którzy nie interesują się ani trochę moją osobą, i odjeżdża do Warszawy. Jestem już po kolacji, której nie jadłem. Nie mogłem nic przełknąć. Siedzę w jakimś kącie, osamotniony, przybity, ze ściśniętym gardłem i patrzę przez okno. Czerwone, wystygłe słońce skryło się za drzewami, pozostawiając na niebie sinoczerwone smugi. Przypomina mi się poczekalnia dentysty: tam był na ścianie taki obraz w złoconych ramach i tam również przyglądałem mu się z podobnym uczuciem przygnębienia i obawy, choć siedziała obok mnie matka. Oj, zbiera mi się na łzy. Jak ja tu wytrzymam do jej przyjazdu w niedzielę?... Rozglądam się, czy nikt nie widzi, i pochlipuję cicho z wielkiej żałości, złożywszy głowę na skrzyżowanych ramionach, które oparłem o parapet okna. - No-no, nie ma czego płakać. „Zobaczysz, że ci tu u nas będzie dobrze i wesoło, a mama za tydzień cię odwiedzi. Poznaję ten łagodny głos i lekki zapach fiołków. Pani Zofia Rygierowa. żona dyrektora, gładzi mnie po włosach. I od razu wszystko rozumie! Chcę powiedzieć, że wcale nie płaczę. Ja miałbym płakać? Ani mi to w głowie! Ale kiedy mnie obejmuje, przytulam się do niej, a potem z wdzięcznością wycieram nos w jej chusteczkę. Pan Henryk Rygier, czyli Dyrek ma około trzydziestki. Jest wysoki, szczupły, ma kasztanowatą brodę z miedzianym połyskiem i bardzo niebieskie oczy, zwykle wesołe, z wyjątkiem chwil, w których wpada w pasję, bo wówczas robią się niemal białe. Ale takie chwile zdarzają się rzadko - wtedy, kiedy któryś z niepoprawnych ananasów bardzo narozrabia. Takich „kozaków” jest kilku, zwłaszcza w średnich klasach - trzeciej, czwartej i piątej. Rodzice nie mogli sobie z nimi poradzić, inne szkoły też nie bardzo, więc znaleźli się tutaj. Na przykład Janek Prokopiński z klasy III, zwany Prokopem. Ma” już piętnaście lat, pali w ustępie papierosy, wymyka się wieczorami do jakiejś „Rudej Kaśki”, a ostatnio „chodził” z jedną panną z pensji Zabłockiej. O tę pannę była awantura: pani Zabłocka przyszła do naszego Dyrka i opowiedziała mu „skandaliczną” historię. Nikt z nas w pierwszej i nawet drugiej klasie nie wie, o co właściwie chodzi, ale Janusz Kawecki (syn aktorki i poeta) udaje, że się domyśla. Ułożył nawet wierszyk: Jamek Brokop nic nie winien: Pocałował, bo powinien. Ale ona więcej winna. Bo pozwolić nie powinna. Utwór Kaweckiego jest prawdopodobnie plagiatem, ale Prokop się wścieka, gdy mu to powtarzamy, a Darek Günter z szóstej klasy ironicznie kiwa głową. - Pocałował? Dawniej to się inaczej nazywało... - ale nie chce powiedzieć jak. Nasz „senior”, Ciechomski (przezywany Ciupkiem), poważny siódmoklasista. który opiekuje się grupą najmłodszych, w ogóle nie chce z nami o tym mówić. Janusz Weinstock, elegancki, przystojny uczeń klasy V, którego bardzo lubię, oraz Gustek Gwizdalski też miewają nieporozumienia z Dyrkiem, głównie z powodu nielegalnych wypadów do miasta. Gruby Radwan z czwartej - bo w ogóle nic sobie nie robi z wychowawcy klasowego, i tak dalej. Co prawda ja też jestem „ananas” i potrzebuję rygoru oraz silnej, ręki. Tak przynajmniej mówi ciotka Luta. Po pierwsze o byle co czubię się z Tadeuszem, który jest ode mnie słabszy. Po drugie usiłowałem utopić w studni chudego, parszywego kota. Było mi go żal, bo zewsząd go przepędzano i nie mogłem go nawet pogłaskać. Wydawało mi się, że bardzo się męczy na tym świecie, a ponieważ nie zdołam ulżyć jego doli, najlepiej będzie w ten sposób skrócić jego smutne życie. Słyszałem, że koty nie umieją pływać, więc myślałem, że zaraz pójdzie na dno i natychmiast przestanie cierpieć. Ale kot ani myślał utonąć: dopłynął do belki wystającej z oszalowania i tak długo żałośnie miauczał, aż go stamtąd wyciągnął Józef. Nikt nie mógł zrozumieć motywów mego postępku, zwłaszcza że nie potrafiłem wyjaśnić, iż był to zamach morderczy z litości... Po trzecie, przechodząc obok słupa z afiszami zdarłem jakiś świeżo nalepiony rosyjski plakat z rozporządzeniem oberpolicmajstra. Ten mój bojowy czyn patriotyczny zauważył stójkowy, wziął mnie za kołnierz i przyprowadził do domu. Dostał rubla za to, że nie spisał protokołu, a ja - w skórę... Jeśli weźmie się jeszcze pod uwagę niedawne przywłaszczenie przeze mnie trzyrublówki w kantorku dziadka, można sobie zadać niepokojące pytanie, co ze mnie wyrośnie. Pytanie to wielokrotnie zadaje „światło rodzinne” na naradzie familijnej z udziałem mego chrzestnego ojca, Henryka Voellnagla, i chrzestnej matki, Heleny S. Wujaszek bardziej zajęty flirtem z ładną kumą niż moimi przestępstwami, które wydaje się osądzać nie tak surowo, oświadcza, że będzie opłacał wpis szkolny i pobyt siostrzeńca w internacie. Tym sposobem panu Henrykowi Rygierowi w Czerwonym Dworze przybywa jeszcze jeden ananas, który wprawdzie czuje respekt przed Dyrkiem, ale zarazem ogromnie go lubi. Jakże nie polubić tego pełnego werwy człowieka, który gra z nami w palanta i piłkę nożną, organizuje bodaj pierwszą w zaborze rosyjskim drużynę skautów (harcerzy), urządza wycieczki i majówki, bywa raz szefem żandarmów, raz znów Rinaldo-Rinaldinim, kiedy bawimy się w zbójców. Śpiewa z nami „O cześć wam, panowie magnaci”, „Czerwony sztandar”, „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Warszawiankę”, przed kolacją tańczy z nami i prowadzi figurowego walca, podczas gdy Weinstock i Ciupek niezmordowanie bębnią na pianinie, a po kolacji czyta nam, najmłodszym...W pustyni i w puszczy” albo „Księgę dżungli” w swoim gabinecie. Na dużej pauzie ogromnie modna jest gra w „częstochówkę”. (Prokop mówi: w „dupca”). Jeden z godnych zaufania chłopców siada na krześle i ręcznikiem zasłania oczy wskazanemu przez los delikwentowi, który kładzie mu głowę na kolanach i wypina tyłek na radosną zgraję kolegów stojących półkolem z Dyrkiem na czele. Ktoś z nich przylepia wypiętej ofierze zamaszystego klapsa i natychmiast robi niewinną minę, a paru innych udaje, że to właśnie oni. Delikwent odwraca się błyskawicznie i musi zgadnąć, kto mu tak dogodził. Jeżeli zgadnie, autor zajmuje jego miejsce, jeżeli nie - operacja powtarza się aż do skutku. Są różne metody bicia: ścięte, na płask, z góry poziomo, dłonią lekko wklęsłą albo z wyprężonymi palcami. Nikt oczywiście nie żałuje sił i zamachu, a zgadnąć nie jest łatwo, bo co sprytniejsi raz po raz zmieniają styl. Jeżeli komuś się uda zgadnąć, że poczuł na ścierpłym siedzeniu twardą dyrektorską prawicę, radość w narodzie jest ogromna. Dyrek wypina się jak stalowa sprężyna, mało mu spodnie nie pękną, a do dzieła przystępują najwięksi mocarze - Günter, Gwizdała i Radwan albo Tybora, który ma łapę jak z dębowej deski. Trzask rozlega się echem, znany pedagog i teoretyk spółdzielczości zrywa się, świdruje nas wzrokiem i - myli się co najmniej raz albo dwa, zanim odkryje mistrza. Z kolei mistrz dostaje takiego, „całuska”, że mu świeczki stają w oczach - i tak aż do dzwonka na lekcje. Nauczycielem polskiego i naszym wychowawcą klasowym jest brat Dyrka, pan Leon Rygier, też bardzo przez nas lubiany, jakkolwiek nie bierze udziału w naszych grach, zabawach i tańcach. Poza tym różni się od swego brata jaśniejszą brodą, nieco większą tuszą i dość zaawansowaną łysiną. Wiemy, że jest prawdziwym poetą i że rozwiódł się z żoną, powieściopisarką Zofią Nałkowską. Pan Zygmunt Bartkiewicz mówi, że wcale mu się nie dziwi. On także rozwiódł się z żoną, aktorką Mieczysławą Cwiklińską. Uczy nas rysunków i drze Roty z księdzem katechetą. Jest malarzem i literatem. Jego lekcje tylko zimą odbywają się w klasie; rysujemy doniczki z kwiatami, dzbany, lampy, paterę z owocami i różne inne przedmioty, a potem malujemy je wodnymi farbami. Ale wiosną i jesienią „wychodzimy w plener” i każdy rysuje, co chce z natury: bramę wjazdową, studnię, budynek szkolny, kury przy kurniku albo mostek łączący wysepkę na stawie z brzegiem. Janusz Kawecki, czyli Kawunia, rysuje wyłącznie kozy, i to już od piątego roku życia (swego życia, nie kóz), bowiem właśnie wtedy wykonał pierwszą kopię lisa z kolorowej ilustracji w książce dla dzieci. Ten lis był jednak bardziej podobny do kozy i w gronie rodzinnym młodocianego malarza został uznany za jej realistyczny portret. Odtąd cudowne dziecko zapełniało kozami liczne zeszyty, ściany, ale niestety nie sięgało po inne modele w swej twórczości plastycznej. Natomiast mając lat dziesięć zaczęło pisać wiersze. (Między innymi ten o Prokopie.) Pan Leon Rygier wzdycha, czytając te utwory, głównie z powodu ich ortografii, a pan Bartkiewicz machnął ręką na artystę: nic, tylko kozy, bez względu na model... Przyrody uczy nas pan Możejko. Pochodzi z Wilna i ma strasznie śmieszną wymowę. Stefan Święcicki, zwany Sztyftem, przedrzeźnia go, popisując się przed całą klasą: „Cjepła powietrza zrobiła się, chłopcy, tak my lekcja w parku odbywszy”. Ale kiedy pan Możejko zaczyna opowiadać o życiu roślin, ryb, płazów i gadów, owadów, ptaków i czworonogów, słuchamy z zapartym tchem, takie to jest ciekawe. Nie mamy żadnego podręcznika, a przecież każdy wykład pamiętamy doskonale. Tylko Sztyft usiłuje speszyć przyrodnika, zadając mu podstępne pytania: - Co należy sądzić o przynoszeniu dzieci przez bociany? Czy Ewa rzeczywiście została stworzona z żebra Adama? Co to takiego - ciąża? Ale pan Możejko nie zamierza nic przed nami ukrywać i wyjaśnia nam te sprawy w taki sposób, że wydają się całkiem naturalne - nie ma w nich nic wstydliwego lub sensacyjnego. Pewien zamęt wywołuje tylko „Pomidor” dowiedziawszy się, że straciliśmy wiarę w biblijne stworzenie świata na rzecz darwinizmu i że zatruto nasze niewinne umysły, zdradzając tajemnice według niego zastrzeżone dla dorosłych. Czarna sutanna miota się po pokoju nauczycielskim, gromy padają na głowy pana Możejki, Bartkiewicza, obydwu Rygierów i innych libertynów. - Takie zgorszenie... Nic dziwnego, że połowa smarkaczy nie chodzi do kościoła, a do spowiedzi wielkanocnej trudno ich zapędzić. W pierwszej klasie - uświadomienie seksualne, w trzeciej - rozpusta! Mało wam jeszcze skandalu z Prokopińskim? Sodoma i Gomora! Ale ksiądz katecheta jest odosobniony w swoim oburzeniu. Ma tylko jednego stronnika - nauczyciela kaligrafii, pana Baldaszkiewicza, który zresztą zdobył sobie w Grodzisku opinię niebezpiecznego lowelasa. Krąży o nim plotka, że z kolei zaleca się do przełożonej szkoły żeńskiej, pani Zabłockiej, i - aby ją oczarować - niedawno zgolił wąsy. Nie wiadomo jeszcze, jakie wrażenie ta metamorfoza wywarła na przedmiocie jego zalotów, lecz Kawecki już ocenił ją negatywnie: na tablicy w naszej klasie ukazał się nowy utwór: Jak bocian bez dzioba, Jak bez dachu chałupa, Tak nasz Baldach bez wąsów Wygląda jak dupa. Trzeba przyznać, że jest w tym poetyckim porównaniu trochę prawdy: rozdziałek na środku głowy, ulizane, rzadkie włosy, tłuste policzki, krótki, spłaszczony nosek i różowe maleńkie usteczka. Hm... lowelas... Tęgi, duży, rumiany pan Krause prowadzi wykłady połączone z praktycznymi zajęciami z dziedziny ogrodnictwa. Uczymy się Oprawiać ziemię i stosować różnego rodzaju nawozy, robimy regulówki, zakładamy inspekty i szparagarnię, hodujemy warzywa na sporej działce, którą bezinteresownie udostępnił szkole właściciel sąsiedniej posiadłości, pan Wende. Gimnastyka, szermierka i boks odbywają się w dużej hali miejscowego - stowarzyszenia gimnastycznego. Pan Budny, krępy, silny, o gładko wygolonej twarzy spalonej słońcem i gęstych jasnych włosach, robi z nas akrobatów. Ćwiczymy na poręczach, drążkach, belkach, drabinkach, trapezach, skaczemy przez konie i kozły, tworzymy żywe piramidy, a popis publiczny w końcu roku szkolnego przypomina przedstawienie cyrkowe. Język rosyjski i geografię (także po rosyjsku) wbija w twarde głowy pierwszo - i drugoklasistów pan Jaennes, który pochodzi z Finlandii. Biedny, poczciwy Jaennes! Nikt z nas nie wiedział, że jest Finem. Uczył przecież rosyjskiego i tej geografii, a my („patrioci”) uważaliśmy go za carskiego urzędnika, który ma nas rusyfikować, i robiliśmy wszystko, aby mu tę rzekomą działalność obrzydzić. Dopiero gdy w połowie roku zaczął mówić o Królestwie Polskim i Wielkim Księstwie Finlandzkim, o ich podobnych losach pod zaborem rosyjskim, nasze sympatie zwróciły się ku niemu. Matematyk, pan Zdanowski, przyjeżdża codziennie z Warszawy. Ma czarną bródkę, binokle i żółtą, woskową twarz. Nosi celuloidowe kołnierzyki, wymiętą marynarkę i zawsze trochę zabłocone, łatane spodnie. Kawunia pisze w zeszycie: Przeszła jesień, przeszła zima, A Zdanowski portek nima. Przeszła - wiosna, przeszło lato, A Zdanowski nie ma na to. Chej, koledzy, po złotemu! Kupmy portki Zdanowskiemu! - Po pierwsze - mówi pan Leon Rygier - „hej” pisze się przez samo h. Po wtóre pan Zdanowski utrzymuje swoją matkę, ma chorą żonę i troje dzieci. Wstydziłbyś się, Kawecki! Kawecki udaje, że się wstydzi (i to wyłącznie za treść, nie za formę swego wierszyka), a pan Leon poświęca połowę lekcji polskiego na pogawędkę, która ma stanowić przygotowanie do wypracowania domowego na temat: „Czym chciałbyś zostać, gdy dorośniesz”. Okazuje się, że są wśród nas kandydaci na prawników, lekarzy, inżynierów, generałów (powstańczych, rozumie się), agronomów, maszynistów kolejowych, marynarzy itd. Wacek Sunderland chce zostać artystą malarzem, Kawecki - poetą albo aktorem, Sztyft - uczonym historykiem, a Finkel, czyli Łabasek - astronomem. Tylko młodszy z dwóch braci Łopuszańskich, Ignac, postanawia zostać krawcem. Krawcem?! Ta decyzja wywołuje śmiech i drwiny. Najgłośniej ryczy Sztyft. Ale pan Leon potrząsa głową i wzrusza ramionami. - Z czego się śmiejecie, Botokudy? Portki - kto wam szyje? Może historycy albo astronomowie?! Teraz ryczy cała klasa, a nasz wychowawca uśmiecha się zadowolony z efektu. Ale niepoprawny Kawunia głośno wyraża przypuszczenie, że jednak panu Zdanowskiemu spodnie uszył jakiś astronom, nie krawiec... Zygmunt Karwacki z klasy V mieszka pod Milanówkiem i jeździ do szkoły konno. Jego kara klacz stoi w małej szopie, oczekując cierpliwie na powrót do domu. Podczas dużej pauzy kilku najlepszych przyjaciół Karwackiego może przejechać się dokoła wielkiego trawnika przed budynkiem szkolnym. Przyglądam się z zazdrością tym wybrańcom i podziwiam właściciela klaczy, który mnie w ogóle nie dostrzega. Aby zwrócić na siebie jego uwagę, ściągam z kuchni parę kostek cukru. - Można jej dać? Kiwa głową przyzwalająco. - Uważaj, żeby ci palców nie odgryzła. - Mnie? Palców? Ja umiem obchodzić się z końmi! Podaję cukier na wyciągniętej dłoni, tak jak to nieraz robiłem na placu u dziadka, a potem klepię lśniącą szyję klaczy i głaszczę ją z upodobaniem. - A jeździć konno umiesz? - No, trochę jeździłem - mówię z przechwałką. Ale Karwacki nie ma najmniejszego zamiaru użyczyć mi swojej klaczy. Dosiada jej i obojętnym tonem oświadcza: - Wynajmujemy kuce pod wierzch. Pół rubla za godzinę. Ta wiadomość nie daje mi spokoju przez resztę tygodnia. Mam siedemdziesiąt kopiejek, więc mógłbym pojeździć przez godzinę i jeszcze zostałoby dwadzieścia na drobne wydatki. Woźny traci we mnie klienta: przestaję kupować cukierki, ołówki i zeszyty. W niedzielę rano wypraszam sobie u naszego seniora, Ciupka, pozwolenie na lekcję jazdy konnej. Mam wrócić przed obiadem i - żebym się nie spóźnił. Idę pieszo, bo gospodarstwo pana Karwackiego jest odległe tylko o pięć kilometrów od Czerwonego Dworu. Nie opłaca się jechać pociągiem do Milanówka; zresztą brak mi pieniędzy na bilet. Zygmunt inkasuje pięćdziesiąt kopiejek, siodła dla mnie gniadego kuca, podprowadza go pod niski murek, żebym mógł wygramolić się na siodło, poprawia popręg, skraca strzemiona i zapisuje czas kredą na tablicy. - No, jazda! Kuc rusza stępa ku bramie, ale ma wielką ochotę zawrócić do stajni. Udaje mi się jednak skierować go na drogę i nakłonić do truchtu. Trzęsie okropnie, choć usiłuję rytmicznie unosić się w strzemionach, jak to robi Karwacki. Czerwcowe słońce przygrzewa coraz bardziej, licho wie, skąd zjawia się chmara much i bąków, gniady opędza się ogonem, rzuca łbem, parska, denerwuje się, zwalnia i nagle znów przyśpiesza, wybijając mnie z rytmu. Przypominam sobie wszystkie rady i wskazówki, jakich Karwacki udzielał swoim przyjaciołom: stopy równolegle, łokcie przy sobie, siedzieć prosto, nie chwytać ręką za łęk siodła, tylko mocno ściskać konia kolanami. To się łatwo mówi: ściskać kolanami... Już mam i kolana i łydki obtarte i zaczerwienione, a kuc z pewnością nawet nie czuje, że go ściskam. Nic dziwnego - do jazdy konnej potrzebne są bryczesy i buty z cholewami, nie krótkie porcięta i trepki! Byłoby jeszcze pół biedy, gdyby uparte bydlę niosło mnie tam. gdzie chcę. Ale ni z tego, ni z owego skręca na boczną polną drogę, która prowadzi ku małej rzeczce wijącej się wśród podmokłych łąk. Jest tam błotnisty, szeroko rozlany, choć płytki bródek i mój wierzchowiec zdecydowanie wchodzi do wody, po czym zatrzymuje się na samym środku bajora. Aha! Pewnie jest spragniony i dlatego tak się upierał. No, dobrze, napij się. Zwalniam cugle. Pochyla łeb, węszy głośno, dmucha, grzebie nogą, a wreszcie przyklęka i kładzie się, podczas gdy ja zarywam czołem w szlamie. Gdy wstaję, ubłocony jak nieboskie stworzenie, gniady w najlepsze przewala się z boku na bok, wierzgając radośnie kopytami i wznosząc fontanny wody. Zdobywam się na czyn bohaterski, chwytani uzdę i stojąc po kolana w falującym żywiole czekam, aż mu się znudzi. No, wreszcie ma dość: wstał i nie bez oporu idzie za mną w stronę dużego kamienia, z którego chcę dostać się z powrotem na siodło. Ale teraz nie sposób utrzymać go w miejscu: rusza, zanim zdążę wsunąć stopę w wysoko podciągnięte strzemię, a gdy mi się w końcu udaje, unosi mnie kłusem w kierunku pola dorodnej koniczyny. Tu na szczęście staje, aby się pożywić, więc siadam jak należy zamiast wisieć na brzuchu w poprzek siodła. Warstwa schnącego błota bynajmniej nie zniechęca much i może^ dzięki ich dokuczliwości kucyk zgadza się porzucić słodką koniczynę. Jest wielki czas: od chwili wyjazdu upłynęły trzy kwadranse. On zdaje się to rozumieć, bo z truchtu przechodzi w wyciągniętego kłusa, a poczuwszy z daleka stajnię, zaczyna galopować. Naturalnie mam potężnego stracha i kurczowo chwytam za łęk siodła, co z kolei nie pozwala mi na skuteczne ściągnięcie uzdy. Ale wkrótce odkrywam, że w galopie łatwiej i pewniej utrzymuję równowagę niż w kłusie. Lecimy w tumanach kurzu, pęd smaga mnie po twarzy. Ach, to jest coś wspaniałego! Dopiero przed bramą spieniony rumak zwalnia gwałtownie, a ja utykam nosem w jego grzywie, po czym stępa zajeżdżam przed stajnię i zsuwam się na ziemię. - Wróciła? - pyta Zygmunt Karwacki. - Jak to „wróciła”? Przecież... - Ja się pytam o twoją duszę. Wróciła z ramienia? - Oh, ja się wcale nie bałem! - Musiała tam być, bo masz cały rękaw usmarowany na czarno. Gębę też. Nie mogła widocznie trafić z powrotem. Złości mnie ta ironia. Muszę mu opowiedzieć o moich zwycięskich zmaganiach z tym szatańskim kucem. - Nie trudź się. Jak zobaczyłem, w którą stronę was poniosło, zaraz wiedziałem, że gniady cię skąpie. On tak zawsze. Tylko zwykle wraca pierwszy a jeździec dopiero w pół godziny po nim. Nie jest zupełnie wykluczone, że kiedyś nauczysz się jeździć. Pani Zofia Rygierowa miała słuszność: polubiłem tę szkołę i jest mi tu bardzo dobrze. Na wszystkie przerwy wakacyjne jeżdżę sam pociągiem do Warszawy i wracam bez wielkiego żalu, zwłaszcza że matka odwiedza mnie co kilka tygodni, a co tydzień dostaję od niej list. Sam także do niej pisuję, powiadamiając ją o postępach w nauce. Mam przeważnie stopnie dostateczne, ale za to same bardzo dobre z gimnastyki, ogrodnictwa i przyrody. O dwói z kaligrafii nie warto wspominać, a lufy z dyktanda rosyjskiego są od biedy wyrównywane przez czwórki za wiersze. Tak czy owak, w końcu roku przechodzę do klasy drugiej, z poprawką tylko z geografii. Ku utrapieniu ciotki Luty i babki mówię szkolnym żargonem. Mówię: „musowo” (zamiast koniecznie lub oczywiście), „buda” albo „sztuba”, „byczo” albo „klawo”, „psnąć” (zamiast iść lub jechać), „kinol” (zamiast nos), „do pucu” (zamiast dla żartu), „mięta”‘ (zamiast Wszystko jedno). - W imię Ojca i Syna, co to za język?! - Wene-bar, wene-dzo, wene-ła, wene-dny. Wene-tak, wene-mó, wene-wią, wene- wszys, wene-cy, wene-mo, wene-i, wene-ko, wene-le, wene-dzy! - trzepię z rekordową prędkością. - Kapę? - Co to znaczy „kapę”? - To jest pytanie, czy babcia skapowała. No, czy babcia kapuje, co ja powiedziałem tajnym szyfrem. Babcia się obraża, a mama oświadcza, że do osób starszych nie można mówić „kapę”. - Chyba do żadnego z nauczycieli tak nie mówicie? - Musowo, że nie. - No, więc do babci też tak nie mów, dobrze? - Musowo, to jest - dobrze, nie będę. Zdałem jakoś tę poprawkę z geografii, głównie dzięki wykonaniu mapy Europy z kolorowej plasteliny. Co prawda tę mapę na kawałku dykty zrobił Wacek Sunderland, ale przehandlował mi ją za czternaście deserów obiadowych. Czego się nie robi dla zdobycia wiedzy!... Na dodatek z własnej inicjatywy podaję do naszego stołu także przez następny tydzień - za niego. Nawiasem mówiąc jestem w dobrych stosunkach z kucharką. Dziwnym zbiegiem okoliczności w ciągu owych dwóch tygodni ta nieoceniona kobieta przygotowuje codziennie o jedną porcję deseru więcej... Niestety studia w klasie drugiej są znacznie trudniejsze niż w pierwszej... „Do zbiornika o pojemności dziewięciuset sześćdziesięciu trzech hektolitrów doprowadzone są trzy rury napełniające i jedna opróżniająca ten zbiornik”... To się może zdarzyć; a także i to, że przez każdą rurę przepływa w tym samym okresie czasu inna ilość wody; ale już to, co dzieje się dalej z otwieraniem i zamykaniem kranów przy owych rurach, nasuwa myśl, że obsługa dostała lekkiego bzika. Leją tam wodę to przez jedną, to przez dwie. to znów przez trzy rury, w końcu leją i wypuszczają równocześnie, a pytanie brzmi: o której godzinie zbiornik zostanie napełniony, jeżeli zwariowany mechanik rozpoczął tę niewinną zabawę o pół do trzeciej nad ranem? On sobie urządza hocki-klocki z kranami, a ty, drugoklasisto, rozwiązuj ten piekielny problem... Ledwie zdążyłem odpisać wszystkie działania od Łabasa na lekcji rosyjskiego, a tu na następnej godzinie Zdanowski urządza klasówkę: „Ze stacji A i B do stacji C wyruszają dwa pociągi”... Ma się rozumieć, każdy jedzie z inną prędkością, tylko nie wiadomo z jaką. (Też porządki na tych arytmetycznych kolejach!) „Gdyby drugi jechał o siedem kilometrów na godzinę prędzej niż pierwszy...” Dla mnie to już wystarczy. Nawet nie próbuję zrozumieć, co by się wtedy stało i dlaczego. - Odsuń no ten łokieć - mówię szeptem - bo mi zasłaniasz. - Co zasłaniam? - pyta przyszły astronom. - Tę katastrofę kolejową w twoim zeszycie. Łabas-rytas-żmogun zdejmuje łokieć z pulpitu. Bazgrze jeszcze gorzej niż ja. Trudno odczytać te kulfony. - Meissner, zajmij się swoim zeszytem - mówi Zdanowski. Zajmuję się, coś tam mnożę czy dzielę, ale przecież po chwili muszę zerknąć, co dalej. - Meissner, przesiądź no się tu, na katedrę. No, to już koniec! Na katedrę nikt mi nie poda ściągaczki... Siedzę zrezygnowany, udaję, że się szalenie zastanawiam, a Zdanowski spaceruje między ławkami. Wtem gdy jest w połowie odległości od ściany, odwrócony do mnie tyłem, Łabas-rytas wypuszcza w kierunku katedry papierową strzałę. Byłoby to genialne, gdyby jego zdolności konstruktorskie choć w przybliżeniu odpowiadały matematycznym. Niestety „strzała” ze ściągaczką jest krzywo pozaginana i zachowuje się jak bumerang: zatacza stuosiemdziesięciostopniowy łuk i właśnie w chwili, gdy Zdanowski się odwraca, trafia go w celuloidowy kołnierzyk. - Cóż to ma być znowu?! Meissner. wyjdź z klasy! Nie, mogę przecież powiedzieć, że to Łabasek, i w ten sposób niewinnie dostaję lufę z arytmetyki. Nie byłoby to groźne, gdyby nie towarzyszył jej spory orszak dwój: z rosyjskiego, z niemieckiego, z historii i z geografii. Go prawda z gimnastyki i ogrodnictwa mam nadal piątki, z przyrody czwórkę, a z polskiego troję, ale nawet mnie samemu równowaga wydaje się zachwiana. Święta Bożego Narodzenia przyćmiewa ciężka choroba dziadka. W domu zatroskane twarze, cisza, zapach lekarstw. Możemy się bawić tylko w ogrodzie, i to bez wrzasków. Lepimy bałwana, zjeżdżamy na saneczkach ze schodów werandy przysypanych grubą warstwą ubitego śniegu, włóczymy się po opustoszałym placu. Po obiedzie chodzimy z Henneberżankami na ślizgawkę, a potem wstępujemy do nich i wracamy dopiero wieczorem. W przeddzień mego wyjazdu do Grodziska dziadek umiera, więc zostaję, aby wziąć udział w pogrzebie. Trumna, duszny zapach kwiatów, grabarze w trójgraniastych kapeluszach, czarny karawan w czwórkę karych koni, babka, mama i ciotki w żałobie, wujkowie z przepaskami z krepy na rękawach, pani Cybulska, pan Brock, pan Gierwatowski, woźnice i robotnicy z placu, gromada nieznanych osób, a z tyłu, za konduktem, kilka powozów i karet. Wszystko to sprawia przygnębiające wrażenie, znacznie większe niż śmierć dziadka. Nie kochałem go i nie odczuwam jego straty... Trzy Henneberżanki, troje Neugebauerów i my dwaj brniemy po rozmiękłym śniegu aż do Chłodnej. Potem wujek Edmund Neugebauer zabiera nas do wynajętego landa i aż do cmentarza ewangelickiego gramy w odgadywanie myśli. Nad otwartym grobem strasznie długo przemawia pastor Machleid, potem opuszczają trumnę, głucho dudnią grudy żółtej gliny, wyrasta wzgórek ziemi, grabarze robią z niego foremny placek, znoszą wieńce. Tłum zaczyna się rozpraszać. Idziemy jeszcze z matką na grób ojca i wreszcie odjeżdżamy dorożką do domu. A ja nazajutrz jadę do Czerwonego Dworu. Na trzeci kwartał mam tyle dwój, że nie może być mowy, abym się wygrzebał w czwartym. Rada rodzinna postanawia przenieść mnie na przyszły rok szkolny do gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie. W czasie przerwy wielkanocnej przenosimy się wraz z babką na ulicę Koszykową do trzypokojowego mieszkania w oficynie na drugim piętrze. Jest to ciemnawa nora bez gazu i elektryczności, wybrana przez babkę. Dom, plac i ogródek przy Żelaznej zostały sprzedane, ale nabywcy tylko niewielką część należności zapłacili gotówką; reszta pozostała na hipotece. Wujek Heniek Braun wraca do swego składu wapna na Towarową. W nowym mieszkaniu jest ciemno i nudno, ale blisko stąd do Łazienek i do Pola Mokotowskiego. Zwłaszcza Pole Mokotowskie budzi naszą ciekawość: odbywają się tam próby lotów na aeroplanach. jeszcze do niedawna mało kto wierzył w możliwość latania na tych aparatach o dziwacznej konstrukcji, ze skrzydłami krytymi płótnem, choć podobno już w roku 1903 unieśli się w powietrze na czymś takim bracia Wright , a parę lat temu Bleriot przeleciał nad kanałem La Manche. Pierwszy publiczny pokaz cudu techniki w Warszawie trwał około czterech godzin, bo ciągle coś się tam psuło. Aeroplan stał daleko od miejsc dla publiczności, ledwie go było widać, tylko od czasu do czasu buchały kłęby dymu i rozlegało się terkotanie motoru. Ale wreszcie doszli z nim do ładu, pan Legagneux usiadł na siodełku, piekielna machina wzięła długi rozpęd, a potem oddzieliła się od ziemi i - nie do wiary! - poleciała! Co prawda leciała najwyżej z pięć metrów nad ziemią, pochyliła się, zatoczyła łuk i... silnik znowu zgasł. Wszyscy oczekiwali katastrofy, ale bohaterski awiator wylądował pomyślnie. Teraz od czasu do czasu widuje się aeroplan wysoko nad miastem. Ludzie stają, zadzierają głowy, a pomruk silnika spływa z nieba falami, jak dźwięczący pył niesiony podmuchami wiatru. To jest zachwycające! Oczywiście chciałbym zostać awiatorem, ale rozumiem, że jest to niedościgłe marzenie. Nawet pan Możejko, który wyjaśnia nam, w jaki sposób aeroplany utrzymują się w powietrzu, powątpiewa o ich użyteczności i rozpowszechnieniu jako środka komunikacji. Latanie może być jedynie ekscentrycznym sportem dla ludzi bardzo bogatych... o tych ludziach jakiś półgłówek ułożył głupawą piosenkę, którą śpiewają w „Momusie”: Mam aeroplan, najnowszy system i mam kochankę z sercem ognistem... Ten właściciel aeroplanu udaje się wraz z kochanką na przejażdżkę swoim aparatem, przy czym postępuje bardzo nieostrożnie: Bo aeroplan to równowaga, A przecież miłość ruchu wysmaga! Bo aeroplan to nie kanapa I w każdej chwili grozi nam klapa... Istotnie, zaczyna się „klapa”: aeroplan spada, a tu... „zabrakło balastu” (bo autorowi pomyliło się coś z balonem) i nieszczęsny awiator, chcąc się ratować, wyrzuca kolejno części swej garderoby: Już zginął wszelki ślad kamizelki, A teraz prędko odpinam szelki. Ach moje spodnie, sztuczkowe spodnie, Co się tak długo nosiły modnie... I tak dalej, na tym samym poziomie... A tymczasem przy Stowarzyszeniu Techników powstaje Koło Awiatów. Stanisław Lubomirski urządza Dni Awiacyjne, zakłada towarzystwo akcyjne „Aviata”, które otrzymuje piętnastoletnią koncesję na szkolenie pilotów sportowych i wojskowych, buduje na Polu Mokotowskim hangary i warsztaty, które mają stanowić zaczątek fabryki aeroplanów. Podczas Dni Awiacyjnych latają w Warszawie piloci zagraniczni: Caters, Tyck, Gorissen, Grand, Fischer, Barrier i Rosjanin Utoczkin oraz dwaj Polacy: Supniewski i Piotrowski. Po nieudanych dotychczas wzlotach pragniemy nareszcie obaczyć własnymi oczami, uwierzyć w to, o czym czytamy ciągle, że nie tylko wznieść się można, ale i kilka, kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt minut bezkarnie krążyć w powietrzu . Mija minuta, dwie, trzy, dziesięć, piętnaście! Publiczność oczom nie wierzy, rzecz w Warszawie niebywała. Utoczkin lata i lata, nie dając nikomu innemu dojść do wzlotu. W jego ręku aeroplan to prawie powóz czy samochód zajeżdżający do dwora po gości. Po trzydziestu czterech minutach awiator, to spuszczając się na dół, to wznosząc na wysokość czterdziestu metrów z iście sportową fantazją, wylądował sam i nieprzymuszony . Utoczkin wzbudza taką pewność, że tylko z początku imponowali śmiałkowie, którzy puszczali się z nim jako pasażerowie. Potem stało się to prawie udziałem łatwym i banalnym wszystkich - nawet niewiast - którzy sto rubli wyłożyć mogli. Sto rubli! Za kilka minut lotu! Chyba nigdy nie będę tak bogaty, aby nauczyć się latać... ŻYCIE TOWARZYSKIE Wczoraj w kościele reformowanym przy ul. Leszno odbył się ślub parni Marii z d. Braun (primo voto Stanisławowej Henneberg) z panem Karolem Hemnebergiem, administratorem dóbr należących do znanej spółki bankierskiej. Jak się dowiadujemy, pan Karol Henneberg porzuca administrowane majątki i wraz z młodą (i piękną) małżonką przenosi się na stałe do Cesarstwa, gdzie z kolei będzie administrował dużym majątkiem ziemskim należącym do świeżo powstałej spółki rodzinnej, iw której ma poważny udział. Oczywiście nie dostałem promocji do klasy trzeciej. Po wakacjach będę powtarzał drugą u Staszica, a Tadek pójdzie do pierwszej. Nawet nie tak wiele gromów wali się na moją głowę z tego powodu. Mam dopiero jedenaście lat, więc nie jestem opóźniony. Przeciwnie - trochę za młody na trzecią klasę. A wakacje zapowiadają się wspaniale: jedziemy, z mamą aż za Moskwę, do Piętrowa. Jedzie się trzydzieści sześć godzin pociągiem! Część druga Co ze mnie wyrośnie. Nowo-Jerusalim Woskriesienskij jest małym rosyjskim miasteczkiem położonym o sześćdziesiąt wiorst od Moskwy. Nazwę swą zawdzięcza monasterowi zbudowanemu na wzór świątyni jerozolimskiej. Oprócz cerkwi, klasztoru i stacji kolejowej jest tam kilka wąskich uliczek zabudowanych domkami z okrąglaków, kilka restauracji czwartej kategorii, kilkanaście herbaciarni i sklepików oraz rynek, na który w dni targowe przybywają okoliczni chłopi. Gliniasta, pełna wybojów droga oddziela się od szosy tuż za przejazdem kolejowym i wije się w dół i w górę. w dół i w górę przez brzozowe, sosnowe i świerkowe łasy, przez poręby i polany porosłe bujną trawą, aż przebywszy rzekę Istrę po moście z dudniących, zaledwie okorowanych kłód, mija „lesopilnyj zawód”, czyli tartak, i wymoszczona trocinami biegnie dalej prosto, aby wydostać się na otwarte pola szumiące łanami żyta i owsa. Potem jest wieś Onufriewo, polem Jurjewo, znów las, pola, łąki, wreszcie Pietrowo-Wyrubowo, a za nim - niewielki murowany dworek z drewnianymi przybudówkami i zdziczały, duży park otoczony walącym się murem. Dwór od strony drogi nie wygląda imponująco, bowiem zwrócony jest do niej tyłem. Front z niskim tarasem tworzącym wnękę pod dachem, który wspierają dwie proste kolumny, wychodzi na aleję otaczającą staw zarośnięty nenufarami, z wysepką pośrodku. Za nią jest szeroka grobla i drugi staw „francuski”, głęboki, ciemny, osłonięty konarami starych drzew. Na dnie tego stawu spoczywają podobno szczątki napoleońskich żołnierzy. Ich duchy w księżycowe noce krążą dokoła, wydając jęki i westchnienia, ale sceptycy przypisują te glosy puszczykom, które się lam gnieżdżą. Park ciągnie się jeszcze dalej i dopiero za placem tenisowym teren obniża się gwałtownie, tworząc strome” zalesione urwisko. W dole kamienistym korytem, wśród pysznych, kwiecistych, pachnących łąk, płynie Istra o srebrnych wodach. Nieco poniżej, już poza granicami parku, jej bystry nurt wymył głęboką wyrwę i toń rzeki jest tam ciemnozielona, a na gładkiej powierzchni tworzą się małe wiry. Kiedy po upalnym dniu słońce zachodzi, z daleka słychać chóralne śpiewy. Każda z okolicznych wsi śpiewa inną piosenkę - skoczną, rzewną, tęskną, zabawną, Z nieba znikają ostatnie jaskółki, ich miejsce zajmują nietoperze, ptaki cichną w gałęziach drzew, śliski, wylizany księżyc rozlewa strugę srebra wśród białych nenufarów, pluskają karasie, brzęczą melancholijnie komary, a nad „francuskim” stawem odzywa się puszczyk. Trzy Henneberżanki, nowa francuska guwernantka, mademoiselle Grognon, i my dwaj wprost z pociągu ładujemy się w Woskriesiensku na dwie „tielegi”, czyli krótkie, rozłożyste wozy drabiniaste wymoszczone sianem. Mama z Hennebergami przyjedzie z Moskwy dopiero wieczorem. Chudy Nikołaj, ze szpakowatą bródką i resztkami pożółkłych od machorki zębów, oddaje mi lejce, a stary wałach Baran rusza niechętnie w drogę. Za nami jedzie Dimitrij, ponure, przysadziste chłopisko z czarną brodą i włosami spadającymi na byczy kark. Tam powozi Tadek, a klacz Cyganka zdaje się bardziej rącza od naszego flegmatycznego Barana. Mimo to nie daję się wyprzedzić i mademoiselle z najmłodszą, Wandą, co chwila znikają nam z oczu w tumanach kurzu. Panna Grognon, osoba po czterdziestce, znakomicie pasuje do swego nazwiska : jest nieustannie zagniewana, zgorszona lub oburzona, zwłaszcza na mnie jako najgorszego urwisa i prowodyra tej piątki nieznośnych dzieci. Skąpy zasób wyrazów rosyjskich utrudnia jej porozumiewanie się z woźnicami, a jazda po wybojach na przestrzeni dwudziestu wiorst w tym straszliwym kurzu i spiekocie słonecznej przyprawia ją o migrenę. Gdy dobijamy do „usad’by”, tj. do dworu w Pietrowie, dowiadujemy się, że jesteśmy „bosoniaki i chuligany”. Nie niam czasu wysłuchać tego kazania do końca, porywam za sobą dziewczynki i Tadeusza, lecimy przywitać się z kucharką Kocią i pokojówką Michalinką, a następnie obejrzeć tu wszystko i objąć w posiadanie. - Madmazel de Kozel, de baranie nóżki! - i już nas nie ma. Kłusem przez wszystkie pokoje, przez kuchnię i - na taras. Stajemy jak wryci: staw! Cały w słońcu, z wyspą zarośniętą gąszczem kwitnących spirei. Pędzimy dookoła - wydaje się olbrzymi. - Tu jest czółno! Rzeczywiście jest, ale zapewne dziurawe, bo tylko dziób sterczy z wody u brzegu. Natomiast obok stoi mała tratwa z kilku belek, do których przybito deski pokładu. Jest i długa żerdź, którą można wiosłować. Bez namysłu włazimy na zmurszały statek, odpycham się od brzegu, żerdź więźnie w mulistym dnie, tratwa zanurza się pod naszym ciężarem, woda sięga nam po kostki, ale nawigujemy z wolna ku wyspie. - Stójcie na środku, bo się przechyla! Za późno: w połowie drogi pokład staje dęba i pogrąża się nagle, a my z pluskiem zjeżdżamy w głębinę... Co prawda bardzo głęboko nie jest: kiedy dotykam stopami dna, woda sięga mi do szyi. Ale z Wandy na powierzchni widać tylko warkoczyki z czerwonymi kokardami, a Zośka i Jadwiga chlapią panicznie rękami i skutkiem tego wzburzony żywioł zalewa im nosy i gardła. Tadek już holuje Wandę, więc podciągam Jadwigę do tratwy i zapewniam Zosię, że może spokojnie stanąć na dnie, bo jest nawet trochę wyższa ode mnie. Okazuje się, że jest również dość przytomna, aby mi uwierzyć: staje i czeka, aż uporam się z młodszymi. - Nie włazić na pokład! Trzymać się tylko rękami, bo znów zatonie! Trzeba przyznać, że mam posłuch w tym towarzystwie: jak wśród załogi okrętu wojennego! Wraz z Tadeuszem dopychamy tratwę do brzegu, po czym pięcioro ociekających wodą rozbitków gramoli się na ląd stały i w tej chwili na tarasie „zjawia się mademoiselle Grognon... Jej histeryczne okrzyki przeszywają zdrętwiałą ze zgrozy ciszę nad stawem, spłoszone ptaki i żaby milkną, foksterier Bum chowa się pod stół, echo francuskich lamentów leci nad staw „francuski”, szkielety napoleońskich topielców puszczają bańki, a my ryczymy ze śmiechu. My z matką mieszkamy (lub raczej tylko sypiamy) na chutorze, tj. na folwarku, gdzie oprócz dużego drewnianego domu mieszkalnego jest oficyna dla służby, stajnia i budynki gospodarcze. Ze dworu idzie się aleją koło stawu, potem na prawo przez sad i obok zarosłych zielskiem ruin dawnego pałacu Wyrubowów, który spalił się wiele lat temu, a wreszcie wysadzaną brzozami drogą do bramy wjazdowej. Wstajemy wcześnie, idziemy do dworu, a wracamy dopiero wieczorem, po kolacji. Cały spacer w jedną stronę trwa około piętnastu minut. W takiej samej odległości od usad’by, opodal wsi Piętrowo, jest dom i mały motorowy młyn Titowów. Przypomina mi się owa czytanka rosyjska: „Moją rodzina jest niemała. Mam dziadka i babkę, ojca i matkę, dwóch braci i dwie siostry”. Z tą różnicą, że u Titowów sióstr jest trzy: Nadia, Wiera i Luba, czyli - Nadzieja, Wiara i Miłość. Trzej bracia są od nich młodsi: Pieką (Piotr) jest w piątej klasie gimnazjum, Mi-sza (Michał) w trzeciej, a Gleb w pierwszej. Chłopcy zaprzyjaźnili się z nami natychmiast; panny były rozczarowane. - One sobie wyobrażały, że wy jesteście studentami uniwersytetu - mówi Misza. - Mężów szukają, rozumiesz? Nasza Nadia wyszłaby za dziurawy beczkowóz, byle nie zostać starą panną. Wcale w to nie wierzę. Nadia ma najwyżej osiemnaście albo dziewiętnaście łat. I ona, i obie jej siostry są ładne. Nie chciałbym być „dziurawym beczkowozem”, ale trochę żałuję, że nie jestem studentem uniwersytetu... Wkrótce zresztą łaskawy los wynagradza Nadziei, Wierze i Miłości sprawiony przez nas zawód. Z Moskwy przyjeżdża trzech młodych „ziemlemierów”, czyli geometrów, którzy mają wytyczać tereny leśne do wyrębu. Odtąd po zachodzie słońca trzy pary pojawiają się nad stawem, a gdy wstydliwy księżyc kryje się za wędrownym obłokiem i gwiazdy zaczynają rozmawiać alfabetem Morse’a, lekki wietrzyk szepcze o miłości po grób, o szczęściu wiecznym, o mękach serc i tym podobnych aktualnościach... Co się tyczy beczkowozu, jest to potworna machina przypominająca średniowieczny wynalazek do burzenia murów obronnych. Dla zachowania jakiej takiej proporcji należałoby zaprzęgać do tego wehikułu mamuta, ale ponieważ mamuty dawno wyginęły, a w żywym inwentarzu Piętrowa brak nawet głupiego słonia, Nikołaj zaprzęga Barana i jadą z Tadeuszem do Istry po wodę, bo studzienna nie nadaje się do picia. Baran i Cyganka są końmi pociągowymi, ale dziewczynki jeżdżą na nich wierzchem. Kiedy poczciwe szkapy puszczają się truchta, wygląda to jak otrząsanie gałęzi z niedojrzałych jabłek. Aż dziw, że ani jedno nie spada... Trzeba przyznać, że Tadek ma większe zdolności do konnej jazdy, więc wujek Karol pozwala mu czasem przyprowadzić z chutoru lub odprowadzić tam Atłasnego. Ten Atłasnyj jest w zasadzie wierzchowcem, ale czasem używa się go również „na przyprzążkę” do rosochatej dyszlowej klaczy cugowej, czyli koriennoj, nie obdarzonej żadnym imieniem własnym. Koriennaja mogłaby udawać Rosynanta, ale chyba w promieniu stu mil nie ma takiego Don Kichota, który by chciał jeździć wierzchem na tej żyrafie. Właściwą parą dla dyszlowej jest również bezimienna jej rodzona córka, pristiażka (przyprzążka). Ojcem był zapewne koń rasowy, może nawet półkrwi arabskiej, bo ta klacz „znakomicie nadaje się pod siodło. Jeżdżę na niej do przystanku kolejowego Chołszczewiki, dziesięć wiorst od Piętrowa, z pocztą lub z poleceniami w sprawie ekspedycji drewna, którego olbrzymie ilości dowożą drwale na rampę. Jest to jedna z największych przyjemności. Pristiażka ledwie czuje, że ma coś na grzbiecie, pędzi wyciągniętym kłusem, sadzi galopem, a ja jestem kolejno Kozietulskim, księciem Józefem albo marszałkiem Muratem z „Końca epopei” Tetmajera. Dopiero przez ostatnią wiorstę przed celem zamieniam się w samego Cesarza, aby klacz nieco ostygła idąc dostojnie stępa. Kiedy trzeba kogoś odwieźć albo po kogoś pojechać na stację do Woskriesienska tarantasem, w wyprawie zwykle oprócz stangreta Konstantego (Kosti) bierze udział jeden z nas - Tadek albo ja. Kostia jest szalenie elegancki. Z natury tęgi, wypycha sobie jeszcze granatową kapotę sianem, żeby było widać, że ma na czym siedzieć; długie włosy smaruje smalcem, wąsy sterczą mu po obu stronach czerwonego nosa, a pyzate, rumiane policzki świecą wspaniałym blaskiem. Wygląda na koźle sztywno, solidnie, jakby był z drewna, świeżo polakierowany. Tarantas jest to lekka bryczka z siedzeniami umieszczonymi na kilku elastycznych długich drążkach łączących przednią i tylną oś. Drążki spełniają rolę resorów i zarazem głównej konstrukcji podwozia. Koriennaja idzie w dyszlach, z „dugą” nad karkiem; pristiażka na lewo od niej - w szlejach. Koriennaja udaje, że ciągnie; pristiażkę trzeba wstrzymywać, bo pracuje za siebie i za mamę. Tadek zdobył sobie niemałą chwałę podczas jednej z takich wypraw po niejakiego Piotra Gawryłowicza Uspiełowa, kupca drzewnego. Pojechali wcześnie, Kostia zostawił Tadeusza przy koniach, a sam poszedł coś tam kupić w miasteczku, urżnął się w pierwszej z brzegu traktierni i zasnął pod stołem. Uspiełow i Tadeusz odnaleźli go wprawdzie, ale nie zdołali obudzić. - Nu, czort z nim - zadecydował „mołodoj czełowiek”. - Konie są trzeźwe, ja też, siadajcie, Piotrze Gawry-łowiczu, jedziemy, a on niech idzie piechotą. Kupiec miał niejakie wątpliwości, czy dziesięcioletni chłopiec da sobie radę z parą ognistych rysaków, ale śpieszył się. Przeżył zapewne niejedną emocję w drodze, bo jechali trochę na złamanie karku po wybojach i mostkach dudniących jak rozstrojone fortepiany, lecz dotarłszy szczęśliwie do Piętrowa, uniesiony podziwem dla „młodego człowieka” dał mu srebrnego rubla „na czaj”. Trzeba przyznać, że Tadek postąpił wielkodusznie: roztrwoniliśmy solidarnie ten kapitał na cukierki „gruszkowe”, o zapachu lakieru do paznokci. Tylko Wandę bolał potem żołądek. Jeżeli istnieje raj na ziemi dla ludzi pomiędzy dziewiątym a piętnastym rokiem życia, z pewnością nazywa się Piętrowo. Nie ma tam nawet zakazanej jabłoni, a cherubin z ognistym mieczem wcielił się w mademoiselle Grognon z czerwoną parasolką i nie mogąc nas poskromić, sam podał się do dymisji. Przy pomocy Pieki i Miszy Titowów cieknące czółno zostało wyciągnięte na brzeg i uszczelnione. Łowimy siecią ryby w rzece, zastawiamy więcierze na karasie w stawach, zbudowaliśmy nad głębiną Istry platformę, z której można skakać do wody, pławimy konie, rozpalamy ogniska i pieczemy kartofle, zbieramy grzyby, jeździmy tielegami na jarmarki i nad piękne jezioro Krugłoje wśród lasów, gramy w tenisa i w piłkę nożną, strzelamy do wron ze starożytnej pojedynki (kaliber 24!), którą Misza wykrada ojcu, albo z pięknej bezkurkowej dwunastki, którą ja wykradam wujowi. Niestety - jak co roku - nadchodzi wrzesień i musimy wracać do Warszawy, a Henneberżanki jadą do francuskiego zakonnego internatu i szkoły Sacre Coeur w Moskwie. Zaczynam rozumieć uczucia prarodziców - Adama i Ewy - po tym ich pierwszym nieporozumieniu z Panem Bogiem. Ale my skazani jesteśmy na wygnanie tylko do końca czerwca przyszłego roku. Jak z tego wynika, stary Jehowa złagodniał w ciągu trzydziestu siedmiu wieków ery żydowskiej. Stoję przed lustrem i podziwiam ogorzałego chłopaka w granatowym mundurku szkolnym z niebieskimi wypustkami. Ma na głowie takież granatowe kepi, spod daszka wymyka się kosmyk jasnych włosów, z rękawów wystają sztywne mankiety koszuli, pod kołnierzykiem wdzięczy się trójkątny węzeł granatowego krawata. Cały ten szyk i elegancja mają posłużyć do ostatecznego oczarowania Hali Sz., która przed tygodniem zawładnęła moim sercem na pierwszej w tym sezonie lekcji tańca u panny Mieczyńskiej. „Komplet”, do którego matka nas zapisała, składa się wyłącznie z „zaawansowanych”, w wieku od lat dziesięciu do czternastu. Prowadzi go niepożyty pan Blancard, którego dobrze znam z lekcji u panny Anders. Ten człowiek ma niezwykłą pamięć: poznał mnie po dwóch latach i rozmawiał ze mną przez chwilę, a nawet podał mi rękę. Naturalnie byłem bardzo dumny z takiego wyróżnienia i przy pierwszym zaproszeniu do walca bez wahania wybrałem tę Halę. Miała kremową sukienkę w niebieskie grochy, orzechowe oczy, kasztanowate loki i perłowy uśmiech. Rozmawialiśmy o mojej znajomości z mistrzem i o ulubionych tańcach, przy czym zgodziliśmy się, że najprzyjemniej jest tańczyć walca. „Z tobą” - dodałem trochę zaczerwieniony. Dowiedziałem się jeszcze, że jej rodzice mają skład apteczny i perfumerię przy Świętokrzyskiej i że jej młodsza siostra, Janka, tańczy z „takim przyjemnym blondynkiem”. - O, teraz są przy pianinie. - To mój młodszy brat, Tadeusz. - Ach, co za zbieg okoliczności! Również szczęśliwym zbiegiem okoliczności nasze mamy siedziały obok siebie i nawzajem prawiły sobie komplementy: pani Sz., że ja świetnie tańczę, moja matka - że Hala jest śliczna i ma nadzwyczajne powodzenie. To ostatnie było szczerą prawdą: ani do kontredansa, ani do mazura, ani do kilku innych tańców nie udało mi się jej zaprosić. Dopiero one-step wynagrodził moje starania. - Zamawiam sobie walca z tobą na przyszłą sobotę. - Nie mogę ci obiecać na pewno. Usiądź przy nas, jak tylko przyjdziesz, to cię nikt nie uprzedzi. No więc na wszelki wypadek jestem gotów do wyjścia o godzinę wcześniej, żeby zająć miejsce dla Hali, a Tadek jeszcze odrabia lekcje... - Czego was tam uczą w tej pierwszej klasie, że to tak długo trwa - abecadła? - Co ci się tak śpieszy? Jeszcze trzy razy zdążymy. W gruncie rzeczy ma rację. Idziemy pieszo, bo i tak jest za wcześnie. Mama zostaje w domu: jesteśmy już przecież zupełnie samodzielni. Pani Sz. z córkami przychodzi punktualnie, ale pan Blancard się spóźnia. Taper czeka przy pianinie, mamy poprawiają kokardy we włosach córek i krawaty synów, chłopcy gromadzą się w rogu sali, spoglądają spode łba po sobie albo dzielą się tajemniczymi uwagami, dziewczęta spacerują po dwie, po trzy, szepczą i chichoczą, pani Mieczyńska telefonuje do Opery, po czym zawiadamia nas. że pan Blancard przyjdzie dopiero za kwadrans. Decyduję się: - Proszę pani, ja bym mógł poprowadzić figurowego walca. - Doskonale! Występuję na środek, klaszczę parę razy w dłonie (jak to robi pan Blancard) i oznajmiam: - Panowie proszą panie do walca! - jak to czynił Dyrek w Czerwonym Dworze. Wszyscy patrzą na mnie zaskoczeni, ale taper już gra, kłaniam się Hali, zaczynamy tańczyć, a za nami kilka innych par...:.... - Wszystkie pary! I w lewo! Nie każdy to umie, więc aby uniknąć zamieszania, komenderuję: - Rrrond! W prawą stronę! I w lewą! - Panowie - koszyczek! Panie do środka! Panie w lewo, panowie w prawo! „Panowie” spoglądają na mnie z zawiścią, „panie” raczej przychylnie. Więc: - Panie odwracają się i wybierają panów! Obliczyłem bezbłędnie ten ryzykowny manewr: Hala w tej chwili jest naprzeciw mnie i zostaję przez nią wybrany. - Dziękuję, Halu. - Powinieneś zatańczyć także z inną. - Dobrze, to jest przewidziane w programie. A zatem znów kółeczko i chanie podwójny, i para za parą, i para w lewo, para w prawo i tak dalej, aż do powrotu pań do swoich tancerzy. Tysiąc obrotów! Tysiąc to oczywiście przesada, zresztą spostrzegam, że pan Blancard stoi w drzwiach i przygląda się, jak nam to idzie, więc trzeba kończyć. - Ostatnie tury! Panowie dziękują paniom! - I ja dziękuję panu - mówi do mnie Blancard, kiedy milknie pianino. Wszyscy się śmieją, ale pani Sz., a za nią inne mamy nagradzają mnie oklaskami. Kłaniam się. Serce wzbiera mi dumą oraz wdzięcznością dla dyrektora Czerwonego Dworu. Wprawdzie nie nabyłem tam zbytniego nadmiaru wiedzy teoretycznej w zakresie przedmiotów szkolnych, ale jeżeli chodzi o walca z figurami - no to proszę! Niewiele mam do roboty w szkole, z wyjątkiem arytmetyki, bo - niestety! - u Staszica wykłada sam Zdanowski, który stawiał mi dwóje u Rygiera. „Kupiec zmieszał cztery gatunki kawy...” „Trzej murarze w ciągu dziesięciu godzin ułożyli szesnaście tysięcy cegieł...” (Tytany pracy!) „Ile kosztuje w hurcie libra papieru, jeżeli detalista sprzedaje trzy arkusze za kopiejkę, zarabiając trzydzieści dwie kopiejki na jednej ryzie?” Znacie to? No, więc! Za to moja płynna wymowa oraz znakomity akcent rosyjski, które przyswoiłem sobie podczas wakacji w Pietrowie, równoważą wszystkie błędy ortograficzne popełniane w „diktowkach” pani Olgi Guzowskiej oraz pozwalają mi nadrabiać elokwencją braki w znajomości geografii świata wykładanej (po rosyjsku) przez panią Tozjo. Na nieszczęście język niemiecki nie jest wykładany po rosyjsku i nieśmiertelna pani Domagalska (nie wiadomo z jakiego powodu przezywana przez wiele pokoleń swych uczniów „Babcią Samochód”) zawsze waha się, czy postawić mi trójkę z jednym czy z dwoma minusami. Tylko raz dostałem trójkę z plusem, przez pomyłkę, bo odpowiadał Martens, a „Babcia Samochód” była przekonana, że to ja. Panna Eberhart, nauczycielka francuskiego, przezywana „Charcicą” (z uwagi na swe ostrokątne kształty), przychylnie ocenia mój akcent i wymowę, ale odwaga, z jaką formułuję zdania, mieszając czasy, rodzaje i przypadki przyprawiają o dreszcze zgrozy. - Gdybyś się trochę przyłożył do gramatyki, miałbyś bardzo dobre stopnie. Możliwe, ale ja nie mam cierpliwości ani czasu przykładać się do francuskiej gramatyki. Kiedy jeździłbym na wrotkach i na rowerze? Kiedy zdążyłbym przeczytać „Ducha puszczy”, „Ostatniego Mohikanina” i „20 000 mil podwodnej żeglugi”? Takich pytań nie można zadawać nauczycielom - wiadomo, co odpowiedzą: wykładany przez nich przedmiot jest najważniejszy... Zresztą, tak czy owak, z francuskiego mam dostatecznie. Dyrektorem jest surowy, poważny pan Zydler. Na samą myśl, że mógłbym z nim zatańczyć albo trzepnąć go w wypięły pośladek, skóra na mnie cierpnie, a zarazem skręcam się ze śmiechu. Wychowawca młodszych klas. Fabianowski, uczy nas potajemnie historii Polski. Lekcje odbywają się w niedziele i nie są obowiązkowe, ale właśnie dlatego wszyscy na nie przychodzą, a ksiądz Alfons Trepkowski wzdycha z zazdrością, bo w kościele bywa raczej pustawo. Wreszcie dowiaduję się całej prawdy o powstaniu styczniowym, o Mierosławskim i Langiewiczu, a także o Stefanie Bobrowskim. Postaci dyktatorów schodzą z piedestału legendy, maleją, karłowacieją... Tym bardziej urasta w mojej wyobraźni dwudziestokilkuletni bohater zamordowany przez. „białych” w nierównym pojedynku z magnatem Grabowskim. A pan Gierwatowski nawet go nie znał... W klasie II nie ma już kaligrafii. „Generał Żółtek”, mały rudy sekretarz gimnazjum, znęca się tylko nad wstępniakami i pierwszakami. U polonisty, późniejszego profesora Uniwersytetu Warszawskiego, znakomitego filologa, Stanisława Słońskiego. miewam nawet piątki; podobnie u Wisznic-kiego, botanika i zoologa, który zresztą jest malarzem. Ale rysunków uczy nas pan Roliński, zwolennik secesyjnej sztuki stylizacji... Historię starożytną, a później powszechną wykłada dość nudnie (ale po polsku!) pan Staweno. Mam u niego niezłe stopnie, bo właśnie przeczytałem grubą księgę dla młodzieży „Podania o starożytnych półbogach i bohaterach”, ale uczniem celującym jestem jedynie w gimnastyce, u pana Sosińskiego, a później u Nebla. Szkolną drużyną harcerską im. Zawiszy Czarnego dowodzi Jurek Wądołkowski, naszym plutonem „Bociek” Pniewski, a zastępem „Jałoszka” Bogucki. Zbiórki, ćwiczenia i wycieczki odbywają się konspiracyjnie, co oczywiście dodaje im uroku. Poza zwykłymi grami i zabawami uczymy się sporządzać szkice topograficzne i perspektywiczne terenu, przekradać się przez rozstawione pikiety, pełnić służbę wartowniczą, a w miarę upływu czasu przechodzimy coś w rodzaju wstępnego przysposobienia wojskowego. Niektórzy z naszych dowódców wyjeżdżają na letnie wakacje do Skolego w Galicji na jakieś kursy i obozy strzeleckie. Mój kolega z tej samej ławki, Bolek Skinder, utrzymuje, że przygotowujemy się do powstania. Żeby tylko nie wybuchło, zanim będę miał choćby piętnaście albo szesnaście lat! Młodszych pewnie nie będą przyjmowali... Imieniny Hali obchodzone są drugiego marca, na św. Helenę. Zapada zmrok, zimny wiatr hula po ulicach przyprószonych śniegiem. Po niebie lecą rudawe, postrzępione obłoki; przechodnie z nastawionymi kołnierzami i zaczerwienionymi twarzami śpieszą się, zniecierpliwieni, opryskliwi; stójkowi w czarnych szynelach spacerują tam i z powrotem na skrzyżowaniach, zabijają zmarznięte ręce; chude dorożkarskie konie okryte wypłowiałymi kocami drzemią na postojach opuściwszy nisko łby; tępo, ochryple dzwonią tramwaje; szyby wystaw sklepowych pokrywa szron topniejący pod wpływem małych gazowych płomyków z rur umieszczonych od wewnątrz wzdłuż witryn. Kwiaciarnia: fiołki alpejskie w doniczkach i w koszykach; róże - od pięćdziesięciu kopiejek sztuka; jakieś anemiczne prymulki, też w doniczkach, dobre dla samotnych starych panien; tulipany, ale tylko żółte i białe, a poza tym mnóstwo zielska - paprocie, asparagusy, palmy... Są goździki! Dostrzegam je w głębi - cały ogromny dzban. Czerwone - właśnie takie, o jakie mi chodzi. Otwieram drzwi. Wilgotny, ciepły, gęsty zapach: miód z wanilią. - W jakiej cenie są te goździki? - Po trzydzieści pięć kopiejek. Ile kawaler sobie życzy? Kawaler! Nie cierpię, jak ktoś tak do mnie mówi. Gdybym przynajmniej mógł kupić ze dwadzieścia goździków, podniosłoby to moją godność w oczach tej baby. Ale mam tylko rubla i parę miedziaków. Dzielę ten kapitał przez trzydzieści pięć: trzy sztuki... Okropnie mało. Ale goździki wydają mi się prześliczne. - Proszę o trzy. - Przybrać zielonym? - Oczywiście. Ile może kosztować to „zielone”? Co będzie, jeżeli okaże się, że mi nie starczy? Ekspedientka spogląda na mnie spod oka, powstrzymując uśmiech. Najchętniej powiedziałbym jej, że jest małpa. Zielona. Nie: raczej rogata. - Proszę bardzo. Rubel dziesięć. Uff! Mam akurat tyle. - Dziękuję uprzejmie, do widzenia panu. - Do widzenia. No, nawet nie taka małpa. Mogę jej darować, bo się poprawiła. Taszczę te goździki, pędzę po schodach na drugie piętro. Przed zamkniętymi drzwiami zgięty wpół stoi kuzyn Hali, Roman, i małą sukienną ściereczką doprowadza do połysku lakierowane półbuciki. Natychmiast dostrzegam, że w drugiej ręce trzyma dużą wiązankę kwiatów; przynajmniej trzy razy większą od mojej... Nie znoszę go. Jest w czwartej klasie gimnazjum Mickiewicza i uważa się za dorosłego. Od paru tygodni dołączył do naszego kompletu tańców i uchodzi tam za najszykowniejszego młodzieńca. Już pierwszy rzut oka na tego eleganta i nieunikniony uścisk dłoni przy wzajemnej prezentacji wystarczyły, aby ustalić w moim sercu zdecydowaną antypatię do niego. Doznałem wtedy wrażenia, że połknąłem kilka rozżarzonych węgli. Roman wydał mi się zarozumialcem o brutalnym temperamencie i przesadnych manierach. Miał arogancki sposób bycia, ze swą wysoko uniesioną głową, badawczym spojrzeniem z góry i donośnym głosem, w którego tonie wyczuwało się męski autorytet i siłę. Na sam dźwięk tego głosu powstawał we mnie instynktowny, ślepy antagonizm. - Mam nadzieję, że nie przyszliśmy pierwsi - spogląda na zegarek, który nosi na pasku zapiętym nad przegubem lewej ręki. (Oczywiście - żeby popisać się przede mną tą nową modą). Wzruszam ramionami i dzwonię. - Ktoś musi przyjść pierwszy. - Tak, ale ja nie lubię... Hala otwiera nam drzwi, a on wyprzedza mnie, chociaż „nie lubi” i - z tytułu pokrewieństwa - całuje ją w oba policzki. - Ach, jakie róże! Ba! Co najmniej po pół rubla sztuka... Jest ich dziewięć. Czuję się zdruzgotany, zazdrość zalewa mi serce. Nie mogę przecież wycałować Hali, nie jestem jej kuzynem, a zresztą tak publicznie... Bąkam jakieś życzenia. - Chciałem ci przynieść koniecznie goździki, ale były tylko te trzy... Roman patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. - Szkoda, że nie wstąpiłeś do najbliższej kwiaciarni. Widziałem tam pełny wazon goździków. Czerwonych. Właśnie takich. Policzki mi płoną. Jeszcze bardziej niż te nieszczęsne goździki. - Są bardzo, bardzo ładne - mówi Hala. - Dziękuję. Uścisk jej ręki działa jak balsam na moją zranioną ambicję. Idziemy do saloniku, witam się z rodzicami Hali, potem z jej siostrą. Jeszcze nikogo więcej nie ma, więc siadamy na kanapce i Roman zaczyna mówić o nowo otwartym torze do jazdy na wrotkach. Oczywiście ma już kartę abonamentową i zapisał się na wyższy kurs jazdy figurowej. Postara się również o włączenie Hali do tego samego kompletu. Trójkę skakaną przodem i tyłem opanował w ciągu piętnastu minut. Wyjaśnia, jak się to robi; zwracając się do mnie mówi szybko, z pewnością siebie i swojej przewagi, a zarazem przystępnie, jak do profana, abym zrozumiał, o co chodzi. - Usiłuję pomijać niektóre szczegóły techniczne - usprawiedliwia się łaskawie. - To bardzo uprzejmie z twojej strony - wtrącam lodowato. - Ale możesz się nie krępować: nauczyłem się robić trójkę w zeszłym roku. bez żadnych kursów. Spogląda na mnie zaskoczony, jakby na nowo odkrył moją obecność. Jego wzrok jest twardy i zimny. - Widziałem kilku samouków. Ich styl jest po prostu okropny. Dlatego wolę, żeby Hala trenowała pod kierunkiem fachowego instruktora. Nie patrzę na Halę, ale wyczuwam jej nerwowy niepokój. Sprawia mi to niejaką satysfakcję, bo jestem na nią zły. Dlaczego potulnie milczy i pozwala przewodzić nad sobą? Waham się, czy postawić tę sprawę na ostrzu noża i zapytać, od kiedy Roman decyduje za nią, co będzie robiła we wszystkie niedzielne przedpołudnia, ale w tej chwili rozlega się dzwonek z przedpokoju. Hala pędzi otworzyć, jej wytworny kuzyn zakłada nogę na nogę, poprawia kant długich spodni. - Słyszałem, że od czasu do czasu zastępujesz pana Blancarda na lekcjach tańców? - Uhm. Jeżeli się spóźnia... - No, to pewnie zostaniesz baletmistrzem? Przy takich uzdolnieniach... - Odczep się! Rozumiesz? Ton mego głosu wyraża tyle wściekłości i determinacji, że Roman woli uniknąć awantury. Zresztą do saloniku wkraczają nowi goście, trzeba się przywitać. Hala pociąga mnie za rękaw.. - Nie zwracaj na niego uwagi. W ogóle nie mam ochoty na skatingring i nie będę chodziła na żaden kurs jazdy. Doznaję siedmiokrotnego wniebowzięcia! Niestety w tym siódmym niebie przebywam bardzo krótko. W niedzielę o dziesiątej rano telefonuję do Hali. - Nie ma jej. Poszła na wrotki z Romanem. Eh, te kobiety!... 7. Dwudziestego ósmego czerwca 1914 w Sarajewie został zabity austro-węgierski następca tronu, arcyksiążę Franciszek Ferdynand. W miesiąc potem Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Pierwszego sierpnia Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji, a trzeciego sierpnia - Francji. Czwartego sierpnia wojska niemieckie pogwałciły neutralność Belgii, na co Anglia odpowiedziała również wojną. Zaczęło się. Wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, wódz naczelny rosyjskich sił zbrojnych: „Polacy! Dla waszej ojczyzny wybiła godzina zmartwychwstania. Pod berłem Cesarza Rosyjskiego naród polski połączy się w jedno, Polska odrodzi się wolna w swej wierze, mowie i samorządzie...” Prezydium Koła Polskiego w Wiedniu: „Polacy w Galicji gotowi są do największych ofiar, wierząc, że w toku wojny naród polski pod berłem Habsburgów odzyska swoje prawa wiecznie żywe”. Cesarz Wilhelm II: „Jednym ze skutków tej wojny będzie odbudowa państwa polskiego w ścisłym związku z Rzeszą”. Solowiej, sołowiej, ptaszeczka Kanariejeczka – Żalobno pajot! Gorie nie bieda! Sołowiejeczka... Niby dziarska, o smętnych akcentach piosenka żołnierska dolatuje z długich eszelonów na stacjach. Tłumy rezerwistów odzianych w mundury biwakują na peronach, kłębią się przy kuchniach polowych, zalegają poczekalnie. Cywile rozdają żołnierzom papierosy, panie częstują ich cukierkami. Pociągi pasażerskie godzinami czekają na przejście transportów wojskowych. Ze wschodu przez Moskwę, Smoleńsk, Mińsk i Brześć Litewski, przez Witebsk i Dźwińsk, przez Wilno i Kowno jadą na zachód rosyjskie dywizje walczyć i ginąć za cesarza i ojczyznę. Matka i my dwaj wracamy zatłoczonym pociągiem z Piętrowa do Warszawy i po czterdziestogodzinnej podróży lądujemy szczęśliwie w nowym mieszkaniu, przy ulicy św. Kaliksta. Fabryka Gerlacha przynosi ogromne zyski. Zamówienia wojskowe na przyrządy optyczne i miernicze, na lornety i celowniki artyleryjskie, na dalmierze, busole i cyrkle sięgają milionów rubli. Po śmierci założyciela firmy i wycofaniu się z interesów jego synów właścicielami zostało czterech wspólników: Emil, Henryk i Gustaw Voellnaglowie oraz Aleksander Diering. Widujemy ich rzadko, parę razy na rok, przeważnie wtedy, gdy przychodzą odwiedzić babkę. Ale od czasu do czasu trzeba iść z wizytą - nawet do wuja Emila, który ma zbyt wysokie mniemanie o sobie, aby pozbawiać nas - ubogich krewnych - przywileju podziwiania jego żony, dzieci i zbytku, jaki je otacza. Milka Voellnagla zawsze w rodzinie stawiano za wzór wszelkich cnót. Był pilny, pracowity i nie lubiany przez rodzeństwo. W cztery lata ukończył wydalał mechaniczny politechniki w Dreźnie. Myślał poważnie o swojej przyszłości, nie popełniając młodocianych głupstw i szaleństw. Imponowały mu duże pieniądze, wysokie stanowiska i tytuły rodowe. Nie mogąc zdobyć żadnej mitry lub choćby pięciopatkowej korony, stara się przynajmniej naśladować „dobrze urodzonych” i tych, którzy się o takich ocierają. Ubiera się u ich krawców, nosi podobne krawaty, bierze udział w dobroczynnych imprezach, którym patronują. Wybrał sobie żonę, która podziela jego zapatrywania i zamiłowania, Jest istotnie wzorowym mężem i uosobieniem najnieznośniejszych cnót burżuazyjnych. Ciocia Zosia V. wygląda jak nieładna, ale kosztowna lalka przed chwilą uczesana i zaondulowana przez fryzjera, ubrana w suknię świeżo przysłaną z magazynu mód. Trzyma się prosto, a na porcelanowej twarzy ma przyklejony sztuczny uśmiech, pod którym ukrywa lekki niepokój, czy aby proszony obiad odbędzie się bez żadnych zakłóceń; czy wytresowaną służba stanie na wysokości zadania; czy. goście ocenią należycie przygotowane dania i wykwintną zastawę stołową. Pokojówka i „młodsza”, w czarnych sukienkach, śnieżnobiałych haftowanych fartuszkach i nakrochmalonych opaskach przytrzymujących włosy, poruszają się jak duchy, patrząc w oblicze pani, aby natychmiast pochwycić każde jej spojrzenie, zmrużenie oczu. ruch głowy, które wyrażają życzenia i rozkazy. Przy nich mówi się o tym, co ciocię boli, co ją bolało przed tygodniem, co profesor dr Paszkiewicz powiedział o jej zdrowiu i organizmie. - Paszkiewicz to już sława europejska, moja kochana. Zresztą my się tylko u takich leczymy. Kiedy gospodarze i goście zostają sami, mówi się o służbie: co powiedziała (lub zrobiła) „moja Amelia”, u której hrabiny służyła poprzednio Zuzia, jakie wymagania ma praczka polecona przez baronową Wehr, z kim obecnie żyje pani X i co jadają na kolację u państwa Y. Wobec tylu i takich problemów ciocia doprawdy nie ma już czasu zajmować się zagadnieniami kultury, sztuki czy choćby lekturą, z wyjątkiem czasopism poświęconych modzie. - Zosia jest zapracowana: dom, dzieci, służba... To ją wyczerpuje. Istotnie: kucharka, „młodsza”, pokojówka, praczka, dwie guwernantki i pielęgniarka, nie licząc dochodzącej sprzątaczki, frotera i paru woźnych z fabryki, których wzywa się dorywczo, w razie potrzeby... - Bo żebyś ty miała tyle służby, tobyś dopiero zobaczyła, co to za praca! Nam materialnie powodzi się coraz gorzej. Właściwie mówiąc, jest to katastrofa. Niewielka suma spadkowa przypadająca na matkę po sprzedaży domu i placu przy Żelaznej podlega moratorium hipotecznemu, a babka, która nadal mieszka z nami, jest w podobnym położeniu. Skład wapna Henryka Brauna ledwie dyszy, ponieważ wraz z wybuchem wojny Ustał wszelki ruch budowlany, Adolf Braun dostał wezwanie mobilizacyjne i musiał porzucić pracę w jakimś wileńskim biurze inżynieryjnym, Neugebauerowie pojechali do Piętrowa, aby tam przeczekać zawieruchę. W tym stanie rzeczy trzej Voellnaglowie (wychowani przez naszą babkę) zadeklarowali nader skromną pomoc pieniężną, a ponadto nasi ojcowie chrzestni opłacają za nas wpis szkolny. Wszystko to razem nie starcza „ha najskromniejsze nawet potrzeby bieżące i matka zaczyna pracować najpierw u wujka Henryka Brauna, a następnie - gdy sytuacja pogarsza się jeszcze bardziej - u pana Adolfa Hirszfelda, który prowadzi niewielki dom handlowy. Adolf Hirszfeld, dawny klient Ludwika, a później także Henryka Brauna, jest sympatycznym starszym panem, optymistą o wesołych oczach i siwych wąsach. Ma jakieś przedstawicielstwa, pośredniczy przy transakcjach, zajmuje się hurtowymi dostawami węgla i jakoś utrzymuje się na powierzchni. Tak więc i my wreszcie moglibyśmy związać koniec z końcem, gdyby nie rosnąca drożyzna i gdyby dotacje od Voellnaglów wpływały regularnie. Zazwyczaj koło dziesiątego lub dwunastego dnia każdego miesiąca matka ma twarz zatroskaną, a ja wiem, że pieniądze od wujów nie nadeszły. - Pójdę dziś na Tamkę. - Poczekajmy jeszcze. Może ja sama wstąpię jutro na Czystą do sklepu. Wiem. że to jest dla niej bardzo nieprzyjemne: w sklepie firmy G. Gerlach trzeba czekać przed drzwiami szefa sprzedaży maszyn do pisania. Gustawa Voellnagla. a polem uzyskać audiencję u dyrektora.” Emila. Idę lam po obiedzie. Pada deszcz, szare niebo wisi nisko nad Marszałkowską. Czuję, że dziurawe zelówki starych, przyciasnych bucików przepuszczają wodę. W szybach wystaw sklepowych odbija się moja sylwetka w kusym, wytartym paletku. Skręcam w Świętokrzyską i staję przed żydowskim sklepem z gotową konfekcją... Dwa manekiny o żółtych twarzach z poobtłukiwanymi nosami, ubrane w tandetne garniturki, uśmiechają się do mnie drwiąco, a pośrodku na drewnianym wieszaku już od roku tkwi ukrzyżowany gabardynowy płaszcz pokryty warstwą kurzu, z kartką, na której dumny napis głosi: „Gwuść sezonu!” Mimo wątpliwej wartości materiału (i pisowni) przydałby mi się ten „gwóźdź”: jest znacznie dłuższy niż moje palto i rękawy sięgałyby mi do nasady dłoni, a nie tylko trochę poniżej łokcia... No, zostawmy te marzenia. Przemykam się ostrożnie przed witrynami perfumerii pana Raula Sz. Może tam właśnie być Hala. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby mnie zobaczyła w tym śmiesznym palcie. Ale sam chciałbym ją zobaczyć. Nie widujemy się od wakacji. Nie chodzę na komplety tańca, bo nie mam za co i nie mam w czym. Z tego też powodu wstydzę się ją odwiedzić. Hali zresztą nie ma w sklepie. Jej mama siedzi przy kasie, elegancka, uśmiechnięta, uprzejma dla klientów. Pan Sz. i wyfiokowana ekspedientka obsługują parę osób. Ktoś wskazuje na wystawę, pan Sz. zbliża się do witryny, sięga po jakiś flakon i nasze spojrzenia spotykają się poprzez szybę. Zrywam z głowy czapkę, kłaniam się i uciekam czym prędzej. - Uważaj, smarkaczu! Wpadłem na grubego jegomościa z czarną brodą i - zdaje się - nadepnąłem mu na odcisk. No dobrze, ale do czwartoklasisty nie mówi się „smarkaczu”. - Przepraszam, Alibabo! Lecę, ścigany jego złym spojrzeniem, skręcam w Nowy Świat i przez Krakowskie Przedmieście dopadani ulicy Czystej. Sklep Gerlacha jest okazały, poważny i solidny. Okna wystawowe wychodzą na plac Saski, a magazyny i biura zajmują cały parter kamienicy. Pracują tam starsi panowie o powierzchowności dostojnej, zharmonizowanej z wyglądem wnętrza, oraz szpakowata, surowa matrona, która jest kasjerką. Wszyscy, nawet klienci, mówią stłumionym głosem, nikt się nie śpieszy. Atmosfera tego przybytku przypomina muzeum, choć sprzedaje się tam bardzo nowoczesne instrumenty. Oszklone drzwi otwierają się i zamykają za mną bezszelestnie. Wujek Gutek właśnie wychodzi: jest w palcie i w kapeluszu. - Ach, to ty. Pewnie po pieniądze? Wieś, może byś wpadł jutro psed południem. - Kiedy ja przed południem jestem w szkole. - Aha, aha... Na wagary nie chodzis? - Wujaszku, na taką pogodę?! - No tak, no tak. Ja cię nie namawiam. Więc ile to? - Trzydzieści. - Tsydzieści rubli? Aha, aha. Pani Scerbińska, prosę mu wypłacić tsydzieści rubli. Ja później podpisę kwit. A jak babcia i mama? - Dziękuję, mamusia... - No to weź sobie z kasy i do widzenia. - Do widzenia, dziękuję. Pani Szczerbińska wypisuje kwit, podaje mi kopiowy ołówek. Składam zamaszysty podpis, otrzymuję trzy nowe dziesięciorublowe banknoty. Jeszcze wujek Milek. - Chciałbym także zobaczyć się z panem Emilem Voellnaglem. - To proszę do pana Zakrzewskiego. Pan Zakrzewski spogląda na mnie badawczo sponad nisko osadzonych okularów. - Nazwisko, proszę? - Meissner. Ujmuje słuchawkę wewnętrznego telefonu, przyciska guzik. - Młody człowiek do pana dyrektora. Nazywa się Meissner. Tak jest. Kiwa głową, odkłada słuchawkę. - Proszę zaczekać. Oglądam zestawy przyborów kreślarskich w oszklonych gablotach, grafiony i cyrkle w wykładanych niebieskim aksamitem płaskich pudełkach, połyskujące niklem noniusze, biało lakierowane suwaki, ekierki, kątomierze, szablony. Jakiś nowo przybyły interesant zostaje przyjęty przez pana dyrektora przede mną, potem drugi, potem znów mija kwadrans... Obejrzałem już wszystkie lornetki - teatralne, sportowe i wojskowe; wszystkie rozkraczone trójnogi z teodolitami, libele, aparaty projekcyjne, rysownice i przenośniki, a także całą rodzinę maszyn do pisania - duże, małe, z długim wałkiem, „portable” i biurowe. Na domiar złego chce mi się siusiu, ale nie wiem, czy i gdzie w tym królestwie precyzyjnej techniki jest ta ubikacja. - Przepraszam, czy pan Emil Voellnagel jeszcze jest zajęty? Pan Zakrzewski po chwili wahania łączy się z jego gabinetem. - Ten młody człowiek... Tak, czeka... Przepraszam, panie dyrektorze. Ja... Widzę, że jest zmieszany. Odkłada słuchawkę. Dopiero po chwili mówi, nie patrząc na mnie: - Proszę tam iść. Drugie drzwi na prawo z korytarza. - Dziękuję panu. I przepraszam. Drugie drzwi na prawo. Wuj Emil siedzi przy biurku i swoim zwyczajem miętosi koniec długiego nosa. Ma białą cerę z lekkimi rumieńcami na policzkach, niewielkie starannie utrzymane wąsy i włosy układające się w drobne karby, jakby ufryzowane żelazkiem. - Dzień dobry, wujku. - Widzę, że ci się bardzo śpieszy i pewnie uważasz, że ja nie mam pilniejszych spraw niż twoja? - Wujku, ja czekałem i... jeszcze nie odrobiłem lekcji, więc... - Kto przychodzi po pieniądze, musi trochę poczekać. Nie wyobrażasz sobie chyba, że to ja powinienem czekać na ciebie? - Nie, ale mamusia wydala już wszystkie swoje pieniądze, a przecież na utrzymanie babci... - Mamusia powinna ograniczyć przede wszystkim swoje i wasze wydatki. Nie można liczyć zawsze tylko na naszą pomoc i na babcię. Jestem upokorzony i wściekły. Czuję, że się czerwienię, zaciskam zęby, żeby nie wybuchnąć albo nie rozpłakać się. Wujek Milek dwukrotnie przelicza banknoty, kładzie je na skraju biurka. - Trzydzieści rubli. Przelicz. Ręce mi drżą. Wkładam pieniądze do legitymacji szkolnej. - Kłaniaj się babci ode mnie. Hm... masz tu jeszcze na tramwaj. - Dziękuję wujkowi. Pójdę pieszo. Do widzenia. Zdążyłem jeszcze dostrzec, że jego oczy zwężają się, a panieńskie rumieńce na policzkach nabierają ceglastej barwy. Szybko zamykam za sobą drzwi, wychodzę na ulicę. Wiatr hula po placu Saskim, siecze deszczem. Nastawiam rozpaloną twarz jego podmuchom. Jest już po piątej, zapalają się latarnie. Przez Krakowskie Przedmieście w stronę Nowego Zjazdu - pewnie do koszar nad Wisłą - jedzie sotnia kozaków. Konie idą stępa, z ich mokrych grzbietów unosi się para, zapach potu, siodeł i wyczyszczonych szuwaksem butów przewiewa jak fala. Klekot kopyt na jezdni z drewnianych kostek już-cichnie, natomiast wyraźnie słyszę cmokanie moich rozmiękłych zelówek. „Mamusia powinna ograniczyć wasze wydatki”. Nie powiem ani słowa o tych dziurawych zelówkach. Henryk, najstarszy z trzech braci Voellnaglów, nie odznaczał się szczególnym zamiłowaniem do nauki szkolnej. Był przystojnym, wesołym urwisem, którego lubili rówieśnicy i w którym podkochiwały się podlotki. Przebrnął przez cztery klasy gimnazjalne, po czym przez kilka lat pracował jako uczeń w fabryce Gerlacha. Wuj Gustaw Gerlach wysłał go następnie do szkoły technicznej w Bonn i na praktykę w tamtejszych zakładach mechaniki precyzyjnej. Okazało się, że był to dobry pomysł. Wprawdzie studia techniczne nie przeszkodziły młodemu człowiekowi w licznych flirtach i romansach, ale te ostatnie skończyły się bez poważniejszych komplikacji i gdy Henryk mając dwadzieścia trzy lata wrócił do fabryki w Warszawie, zdobyte wiadomości fachowe pozwoliły mu na wprowadzenie szeregu ulepszeń, szczególnie w Dziale Instrumentów Geodezyjnych. Zostawszy później wspólnikiem firmy, wraz ze swym kuzynem Aleksandrem Dieringiem objął dyrekcję fabryki i wkrótce ożenił się z młodziutką i bardzo ładną panną Marylą Bojasińską. - Wujek jest jeszcze w fabryce, ale zaraz powinien przyjść, więc może poczekasz? - Poczekam, jeżeli ciocia pozwoli. Dwie moje małe kuzyneczki, Hala i Aniela, zaglądają do gabinetu. - Chodź się z nami bawić. - Wiesz, Hala ma kota. Zupełnie jak w elementarzu. Ale okazuje się, że kot gdzieś się zapodział, więc siadamy w trzech kątach na dywanie i kulamy do siebie piłkę, a potem zostaję mianowany koniem i obie kilkuletnie amazonki odbywają przejażdżkę na moim grzbiecie zanosząc się od śmiechu, gdy wierzgam i rżę łażąc na czworakach dookoła pokoju. - No, już dosyć. Koń musi trochę odpocząć. „Koń” wykręca szyję, aby zobaczyć, że to jego chrzestny ojciec stoi w drzwiach gabinetu zamienionego chwilowo w ujeżdżalnię. - Ale my chcemy jeszcze. - Nie można. Jest źle podkuty. Musi iść do kowala. Oj, to chyba te moje dziurawe zelówki!... Widać je naturalnie w całej okazałości, a w przedpokoju zapewne zostały ślady błota, choć wytarłem nogi o słomiankę. Wujaszek, zdaje się, dostrzega moje zmieszanie, bo na razie nie porusza bezpośrednio tego tematu. Rozmawiamy o szkole, o moich postępach w nauce, które teraz są nie najgorsze, wreszcie o naszej sytuacji materialnej. - Chciałbym jak najprędzej zacząć zarabiać. Do matury zostało mi jeszcze ponad trzy lata, a politechnika... Nie możemy przecież liczyć przez cały ten czas na pomoc ze strony rodziny. Świadomie powtarzam słowa wuja Emila, ale w moich ustach brzmią one zgoła inaczej. - No i jak ty sobie to wyobrażasz? Wyobrażam sobie bardzo prosto, mniej więcej tak, jak to było właśnie z nim. Ale wiem, że firma G. Gerlach jest tabu zastrzeżonym dla potomstwa obecnych wspólników. Nie wpuszczą tam żadnego konia trojańskiego, choćby był podkuty jak należy. - Może ja bym nie kończył tego gimnazjum... - Tylko co? - Tylko poszedłbym na wstępny kurs do Wawelberga. A potem już tylko trzy lata. - Hm. Tylko... Tam jest więcej roboty niż na politechnice. Ale można by się nad tym zastanowić. Zbiegam ze schodów przesadzając po dwa stopnie. Oprócz miesięcznej dotacji mam w kieszeni zawrotną sumę, która powinna wystarczyć nie tylko na „gwóźdź sezonu”, ale także na porządne zelówki, kto wie, może nawet na nowe buciki? Deszcz przestał padać, po niebie lecą obłoki, tu i ówdzie błyszczą wymyte, wilgotne gwiazdy. Światła latarń tramwajów i sklepów połyskują na mokrym bruku, rozlewają się w rynsztokach. Przechodnie zamknęli parasole, dorożkarze opuszczają budy, mali sprzedawcy gazet wieczornych wrzeszczą: „Wypowiedzenie wojny przez Turcję!” Ale mnie w tej chwili nie obchodzi Turcja. W sklepie przy Świętokrzyskiej panuje półmrok, świeci się tylko jedna z dwóch lamp gazowych z uszkodzoną „koszulką”. Pachnie kurzem i starzyzną. - Co dla szanownego pana? - Płaszcz. Popielaty, gabardynowy. Mniej więcej taki, jak ten na wystawie, ale popielaty. - Dlaczego nie? Może być popielaty. Chudy właściciel z bladą, ascetyczną twarzą i kędzierzawą bródką przebiera wśród płaszczy na długim wieszaku. - Jest. Fajn, elegancki popielaty płaszcz. Prima! - Ale przecież to nie jest gabardyna! - Nie gabardyna? Pewnie, że nie gabardyna! To jest czysta wełna, angielski towar, najnowszy fason. Przymierzaj pan to. - Kiedy ja chcę gabardynowy. - Gabardynowy? Może być gabardynowy. O, tu jest elegancki gabardynowy raglan. Zobacz pan to wykończenie! - Ten jest granatowy. - Pan nie chce granatowy? Tylko jaki? - Popielaty. - Popie-laty, popie-laty... Jest! Cokolwiek zielonkawy. Modny kolor. Nieprzemakalny, z gwarancją. - Ale nie gabardynowy. - Skąd?! Gabardynowych nieprzemakalnych nie ma. - Panie, ja nie chcę nieprzemakalnego zielonkawego płaszcza, tylko popielaty, gabardynowy. - To weź pan ten z wystawy. Czysta gabardyna. - Ależ on nie jest popielaty! - No to weź pan ten wełniany. - Panie kupiec, niech pan we mnie nie wmawia tego, czego ja nie chcę. - A co pan chce? Proszę bardzo?... - Popielaty gabardynowy płaszcz. Ma pan taki płaszcz czy nie? - Taki nie ma. Jest gabardynowy, ale nie popielaty i jest popielaty, ale nie gabardynowy. Weź pan ten popielaty. Wziąłem. Kosztował prawie dwa razy tyle, co „gwóźdź sezonu”, a na wąskim brzeżku „angielskiego” materiału można było przeczytać, że został wykonany w Łodzi i zawiera 40% wełny, ale wyglądał znacznie solidniej niż inne. Asceta z bródką zapalił drugą lampę, ustawił mnie przed pękniętym lustrem upstrzonym obficie przez muchy, ściągnął obiema dłońmi fałdy na moich plecach, żeby przód dobrze leżał, potem obrócił mnie i zrobił to samo z przodu, żeby tył nie był za obszerny, a wreszcie oświadczył, że podobnego szyku w życiu jeszcze nie widział. Ja też nie, ale może dlatego, że lustro było ze skazą i moja postać wykrzywiała się w nim pociesznie, pęczniejąc, to znów wydłużając się niepomiernie przy każdym poruszeniu. Targowałem się zawzięcie, kupiec jęczał, zaklinał się, że chcę go zrujnować, ale na wszelki wpadek trzymał mnie za guzik, żebym nie wyszedł. Kupiłem ten płaszcz i nawet - jak się później okazało - nie bardzo przepłaciłem, bo nosiłem go ze trzy lata. Ale na nowe buciki już mi nie starczyło, tylko na zelówki... Letnia kolonia harcerska XVII Drużyny im. Zawiszy Czarnego zajęła dwie izby w chacie sołtysa oraz pustą stodołę, a prócz tego rozbiła wielki brezentowy namiot na pobliskiej łączce we wsi Wilczogęby nad Bugiem. Jeszcze zanim to nastąpiło, wynikła kwestia kucharzy. Potrzebnych było trzech, przy czym mieli zmieniać się co tydzień, tak że na każdego wypadało po dwa tygodnie gotowania dla trzydziestu uczestników kolonii. - Za to żaden kucharz nie będzie obierać kartofli, nosić wody i zmywać naczyń oraz kotłów i garnków. Mimo tej zachęty nikt się nie zgłosił ochotniczo, więc zastępowi wszczęli gorącą agitację na zbiórkach, podkreślając społeczne funkcje kucharzy, stronę ideologiczną zagadnienia i w ogóle „biorąc nas pod włos”. Gdy obiecano po dwóch niewykwalifikowanych pomocników do śniadania i kolacji oraz po trzech do obiadu - uległem. Odbyłem wraz z dwoma innymi dziesięciodniowy kurs kulinarny w miejskiej kuchni dla niezamożnej inteligencji przy ulicy Brzozowej (co na dłuższy czas pozbawiło mnie zupełnie apetytu) i zostałem fachowym kucharzem. Muszę nadmienić, że zdobyta wiedza i praktyka nieraz mi się w życiu przydały, a jeśli chodzi o moją działalność w Wilczo-gębach, to nie okazała się ona bardzo szkodliwa dla żołądków tamtejszej społeczności harcerskiej. Przeciwnie: bardzo sobie chwalili mój pierwszy tydzień, tylko niejaki „Biszkopt”, któremu powierzono troskę o zaopatrzenie w prowiant, załamywał ręce nad ilością zużywanego przeze mnie masła, śmietany i „maggi”. Chodziłem w glorii, byłem ważny, niewykwalifikowani karnie wykonywali moje rozkazy, a surowe zarządzenia władz naczelnych skutecznie zapobiegały wszelkim docinkom i dowcipom pod adresem zaszczytnych funkcji społecznych, jakie tak ofiarnie spełniałem. Doszło do tego, że gdy w końcu lipca przyjechało z Warszawy kilkoro rodziców, aby nas odwiedzić i przekonać się na własne oczy, że pociechy nie potonęły w Bugu, nie całkiem zarosły brudem, nie zmarniały na obozowym wikcie i nie dostały zapalenia płuc podczas noclegów pod namiotami lub w stodole, sam drużynowy, Jurek Wądołkowski, prosił mnie - najznakomitszego kuchmistrza w promieniu trzydziestu kilometrów!. - abym ugotował „galowy obiad” poza kolejnością. Wystąpiłem z zupą neapolitańską (z makaronem i tartym serem), z gulaszem i z kompotem z agrestu. To wytworne menu było zresztą moim ostatnim wyczynem w Wilczo- gębach - z przyczyn strategicznych... Mianowicie tegoż dnia gruchnęła wieść, że wojska niemieckie przełamały obronę rosyjską w rejonie Przasnysza i od północy maszerują na Warszawę, grożąc naszej drużynie odcięciem od stolicy. Nie był to zapewne główny cel niemieckiego natarcia, ale wśród rodziców i naszego dowództwa powstała konsternacja, a gdy listonosz z poczty zawiadomił nas. że z Wyszkowa do Tłuszcza nie kursują pociągi pasażerskie, nastroje stały się paniczne. Opanował je sztab, głównie w osobach Jurka Wądołkowskiego i Boćka Pniewskiego. Nasz wywiad szczegółowy doniósł, że ruch kolejowy pomiędzy Tłuszczem a Warszawą trwa nadal, a do Tłuszcza można się dostać końmi lub choćby pieszo, bo odległość nie przekracza trzydziestu kilometrów. Zwinęliśmy tedy nazajutrz o świcie obóz, załadowaliśmy sprzęt, namioty, kuchnię i zdenerwowanych rodziców na dwie furmanki, a sami szykiem ubezpieczającym ruszyliśmy do Tłuszcza. Ten genialny manewr zniweczył zakusy niemieckich feldmarszałków: nie zdążyli nas wziąć do niewoli w Wilczogębach lub zmusić od odwrotu na wschód. Na pięć dni przed wycofaniem się armii rosyjskich za Wisłę byliśmy w Warszawie. Drugą połowę wakacji spędzamy na Wiśle. Pan Majewski umarł, jego pływalnię kupił od spadkobierców najstarszy z braci Kozłowskich, Aleksander. Ale my chodzimy do Tadeusza - Kozłowskiego, z którym wkrótce zawarliśmy bliską przyjaźń. Ponieważ nie stać nas na opłacanie wstępu lub na bilet sezonowy, pełnimy dyżury ratownicze i uczymy klientów pływać. Wszystkie trzy strony są zadowolone z takiego układu, a frekwencja na pływalni i pobliskiej plaży wzrasta. W połowie sierpnia Tadeusz Kozłowski organizuje niebywałą imprezę: wyścig pływacki Kępa Wilanowska-Warszawa! Prawie piętnaście kilometrów! Statek spacerowy „Pan Tadeusz” przewozi zawodników na miejsce startu, metę na wprost pływalni wyznaczają zakotwiczone łodzie. Jako „zawodowiec” nie mogę zmierzyć się ze stu trzydziestoma pływakami, którzy biorą udział w wyścigu. Eskortuję ich w jednym z czółen, które pod Kępę zaholowała motorówka. Nawet nie bardzo żałuję, że mnie komisja sędziowska nie dopuściła: woda ma zaledwie 15 stopni, wątpię, czybym wytrzymał, a tak jestem „ważny” i przecież nikt nie udowodni, że nie zająłbym pierwszego miejsca! „Pan Tadeusz” wykręca, zatrzymuje maszyny, dryfuje z prądem. Stu trzydziestu ryzykantów skacze do wody... Po dwudziestu minutach wyławiam pierwszego, który zmarzł i dostał kurczów w nogach. Po godzinie mam już ośmiu i odstawiam ich na pokład statku, bo dzwonią zębami, a czółno przecieka. Na półmetku rezygnuje trzy czwarte pozostałych. Do mety dopływa pięciu lub sześciu zmarzniętych na kość bohaterów... Wszystkie gazety i tygodniki zamieszczają ich fotografie, wiślana plaża i pływalnia „Kozła” przyciąga teraz tłumy warszawiaków, staje się modna - trzeba rozbudować szatnie, bufet i przystań dla łodzi. 8. Podczas ostatnich dni chaotycznej ewakuacji wojsk i władz rosyjskich z Warszawy generał-gubernator Engałyczew usilnie namawiał prezesa Polskiego Komitetu Obywatelskiego, Zdzisława Lubomirskiego, aby również wyjechał do Rosji. - Quand nous serons parti, il ne restera dans la ville que la canaille. - Et moi - odrzekł podobno Lubomirski. Piątego sierpnia 1915 o świcie wyleciały w powietrze środkowe przęsła mostów na Wiśle. Lubomirski został w Warszawie. Na miasto wyruszyły patrole uzbrojonej Polskiej Straży Obywatelskiej, a w parą godzin później pojawiły się pierwsze oddziały niemieckie. Nie było żadnych zamieszek, rabunków i tumultów - „la canaille” w zupełności podporządkowała się jedynej polskiej organizacji milicyjnej. Białe z czerwoną wypustką czapki studentów uniwersytetu (bardzo niepraktyczne, ale patriotyczne!) i brązowe politechniki, a także podobne do tych ostatnich - wawelberczyków. Granatowe (z amarantem!) „maciejówki” milicjantów. Mundury „feldgrau” niemieckich żołnierzy i tylko czasem siwy mundur legionowy Pierwszej Brygady, która wbrew obietnicom nie dostąpiła zaszczytu wkroczenia do Warszawy, pomimo iż brała udział w krwawych walkach o jej zdobycie. „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Boże, coś Polskę” w kościołach. „Łagodna”, pobłażliwa okupacja pod patronatem generalnego gubernatora Beselera, który toleruje działalność, swary i kłótnie ugrupowań politycznych, ogłasza, że „dla Polski nadeszła chwila odrodzenia”, ale zarządza bezwzględne rekwizycje maszyn i surowców przemysłowych, żywności, zboża, ziemniaków i żywego inwentarza na wsiach. Orientacje: „Koalicyjna” pod przewodem Dmowskiego, oparta na przewidywaniach, że zwycięży Rosja i że ona zadecyduje o powstaniu przyszłego państwa polskiego, przy niejakim wpływie na tę sprawę Francji i Wielkiej Brytanii, więc - co za tym idzie - że należy zachować całkowitą bierność wobec okupantów i zdać się na „wolę boską”; „austriacka” z krakowskim Naczelnym Komitetem Narodowym i prezydium Koła Polskiego w Wiedniu, których zwolennicy liczą na zwycięstwo Niemiec i Austrii lub na pokój kompromisowy i wiążą swe nadzieje z domem Habsburgów; wreszcie w odróżnieniu od tamtych - „maksymalistyczna”, obstająca przy niepodległości Polski wbrew zamiarom i deklaracjom zaborców. Tę ostatnią reprezentują Legiony i ich dowódca Józef Piłsudski. Koncepcje Piłsudskiego, a przede wszystkim rola Legionów jako kadry armii polskiej, oczywiście różnią się zasadniczo od planów austriackiej kwatery głównej, której lojalnie podporządkował się NKN i jego Departament Wojskowy kierowany przez płka Władysława Sikorskiego. W lipcu 1916 Piłsudski podaje się do dymisji, a zwierzchnie dowództwo nad trzema brygadami legionowymi obejmuje austriacki generał Szeptycki. Jesienią 1916 rząd rosyjski ogłasza projekt autonomii dla Królestwa Polskiego, a w Wiedniu rodzi się z udziałem niemieckiego kanclerza nowy plan wskrzeszenia „niepodległej Polski”. Będzie to buforowe państewko zależne politycznie i gospodarczo od Niemiec i Austrii, przy czym Górny Śląsk, Wielkopolska i Pomorze pozostaną przy Rzeszy, a Śląsk Cieszyński i Małopolska przy Austrii... Piątego listopada 1916 na Zamku w Warszawie generał Hans Beseler odczytuje orędzie dwóch cesarzy. Potem niemiecka orkiestra wojskowa gra Mazurka Dąbrowskiego. Potem następuje głucha cisza... Wreszcie wśród przedstawicieli polskich grup politycznych i społecznych ktoś woła: Niech żyje Polska! - i ten okrzyk powtórzony przez wszystkich zgromadzonych tam Polaków odbija się echem od stropu Sali Kolumnowej. Legiony wkraczają do Warszawy bez Pierwszej Brygady; jest zbyt niepewna, buntownicza, aby ją tu wpuścić. To polskie wojsko nazywa się teraz Polskim Korpusem Posiłkowym. Wita go na dworcu Kaliskim gen. Szeptycki, przy zbiegu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu - niemiecki komendant okręgu gen. Etzdorf, a na placu Saskim - Beseler. Wzdłuż trasy przemarszu na chodnikach przystają cywile. Harcerze, którzy utrzymują porządek, nie mają zbytnich trudności: tylko tu i ówdzie ciżba ludzka gęstnieje, zrywają się nieśmiałe okrzyki, z rzadka lecą kwiaty... Gdy w parę tygodni później Warszawa witała Piłsudskiego, plac przed głównym dworcem zaległy tłumy uniesione entuzjazmem. Na tę demonstrację władze okupacyjne nie delegowały swoich przedstawicieli. Parę równań trzeciego stopnia, trzy równania z trzema niewiadomymi oraz dowód łatwego twierdzenia o nierównościach. Z planimetrii zadanie o pięciokącie wpisanym i twierdzenie o cięciwach. Ze stereometrii obliczenie powierzchni i objętości stożka. Z fizyki trochę o maszynach prostych i dosyć skomplikowane zadanie oparte na prawie Boyle’a- Mariotte’a. Wszystko razem trwało cztery godziny. Zdałem ten egzamin wstępny z wynikiem pomyślnym, głównie dzięki wysiłkom Boćka Pniewskiego, który przez ostatnie trzy miesiące wbijał mi to wszystko w głowę. Teraz i on, i Jurek Wądołkowski, i prawie cała „starszyzna” harcerska są bądź w Pierwszej Brygadzie, bądź w Polskiej Organizacji Wojskowej, a ja jestem słuchaczem Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. H. Wawelberga i S. Rotwanda. Pierwszy semestr i początek drugiego nie są trudne; jeżeli chodzi się regularnie na wykłady, wystarczy poświęcić dwie-trzy godziny dziennie na ich powtórzenie w domu, aby je sobie utrwalić w pamięci. Daje się to nawet pogodzić ze ślizgawką i szermierką w zimie oraz z pływaniem i wiosłowaniem w lecie. Ale są jeszcze dziewczęta... Jedna z nich ma na imię Stacha. Imię nieszczególnie ładne, jak na mój gust, ale dziewczyna!... Zabiera mi więcej czasu niż trygonometria, rachunek całkowy i geometria wykreślna razem wzięte. A oprócz niej jest pewna Ada, i Bronka, i Maryla... Tę Stachę przygotowuję do egzaminu z sześciu klas. Teoretycznie, to znaczy w chwilach, gdy jej matka jest w pobliżu. Ale nie mam wielkiej pewności, czy zda. Mama często bywa nieobecna... Poza tym, korzystając z pewnych protekcji i znajomości, zostałem gońcem POW. Rama roweru skutecznie ukrywa przed rewizją „bibułę” i rozkazy rozwożone przeze mnie z Warszawy do pobliskich miasteczek. W plecaku, który skrupulatnie przeglądają niemieccy szucmani, mam tylko chleb zakupiony przy okazji w. jakiejś wiosce. Najczęściej nie odbierają mi go: mój młodociany wiek i bajeczka o chorej babci wzrusza patrolujących żołnierzy landszturmu. Okupacja w tych sprawach jest nadal łagodna i wyrozumiała. W czerwcu 1916 armie rosyjskie pod dowództwem gen. Brusiłowa zajęły Bukowinę i znaczną część wschodniej Galicji. W marcu 1917 w Rosji doszło do obalenia caratu. W sześć miesięcy potem ruszyła ofensywa niemiecka, Bukowina i Galicja zostały odbite, a na północy Niemcy wkroczyli do Rygi. Siódmego listopada zaczęła się w Piotrogrodzie rewolucja socjalistyczna pod przewodem Lenina i partii bolszewików, w grudniu nastąpiło rosyjsko-niemieckie zawieszenie broni, w marcu 1918 - traktat pokojowy w Brześciu. Tymczasem 6 kwietnia 1917 Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, a ciężkie walki na froncie zachodnim nie przyniosły rozstrzygnięcia na korzyść wykrwawionego Wehrmachtum W okupowanej Polsce takie zaczęły się niepokoje dla niemieckich władz wojskowych i cywilnych. Część legionistów odmówiła złożenia przysięgi na wierność Niemcom; internowano ich w obozach, a Piłsudskiego - w twierdzy Magdeburga. W Warszawie raz po raz dochodzi do demonstracji i starć z policją. Chmurne niebo zwisa nad dachami Warszawy. Prószy śnieg, zimny wiatr hula po ulicach. Na placu Zbawiciela kłębi się podniecony tłum: młodzież akademicka, robotnicy spod znaku PPS, bojówki peowiackie, przypadkowi przechodnie i gapie. Oddział niemieckiej policji rozrzucony w tyralierę od strony Nowowiejskiej i Mokotowskiej stara się rozdzielić i zepchnąć demonstrantów w Marszałkowską, lecz fala ludzi, cofając się pod naporem w jednym miejscu, nieco dalej przerywa kordon, zagarnia szucmanów, wciąga ich jak wir do środka i znów zalewa plac. Raz po raz gotuje się tam, kipi od bójki, krew kapie z rozbitych nosów, poturbowani policjanci umykają na przełaj przez ogrodzenie okrągłego zieleńca, a tłum wybucha śmiechem. Jakiś student politechniki przemawia stojąc na skrzyniach pozostawionych w pośpiechu przed zamkniętym sklepem spożywczym. - Precz z okupantem! - Oddajcie Chełm! Zdrajcy! Tłum krzyczy, zrywa się śpiew: „Na barykady ludu roboczy!” Od Polnej płyną transparenty, wrzawa rośnie, już lecą grudy zmarzłego błota, kamienie i odłamki cegieł. Lecz u wylotu Nowowiejskiej zjawiają się posiłki niemieckiej żandarmerii. Młody oficerek dobywa szabli i na czele swoich żandarmów jak klin wbija się w ludzką ciżbę. Płazuje na lewo i na prawo rozstępujących się przed nim cywilów, a żandarmi okładają ich kolbami. Nie jest to mądra taktyka: wprawdzie przed oficerem i jego połyskującą szablą otwiera się wąski korytarz, ale z bolców napierają gęste fale studentów i robociarzy. Klin wydłuża się, pęka, dzieli się na skłębione grupki, a jego dowódca zostaje odcięty. Już nie płazem, lecz ostrzem szabli opędza się przed tymi. wśród których szerzył popłoch. Przepycham się w tamtą stronę. Raz po raz dostrzegam atletyczną postać w niebieskiej bekieszy: Janek Jerka! Siłacz nad siłacze, syn młynarza „spod Mławy, kolega od Wawelberga. Nurkuję w tłoku, wynurzam się w pierwszych szeregach, z bojowym okrzykiem skaczę oficerkowi na plecy i zwalam go na ziemię. Żandarmi śpieszą na odsiecz swemu dowódcy, lecz to się na nic nie zda: Jerka już jest przy nas, wykręca mu rękę, wydziera paradną szabelkę. zgina ją wpół i odrzuca na kwietnik, za żelazną balustradę. Niestety nasz triumf trwa krótko, bo w ślad za żandarmerią na plac zajeżdżają samochody ciężarowe z wojskiem. Kompania piechoty ustawia się na opustoszałym chodniku, wśród zamierającej wrzawy słychać szczęk zamków: ładują broń... Jakiś starszy oficer wdrapuje się na dach szoferki i łamaną polszczyzną wzywa demonstrantów do rozejścia się. - Jak nie, to będziemy szczelacz! Ta groźba skutkuje. Tłum rozprasza się, znikają transparenty, ale liczne grupy młodzieży akademickiej kierują się w stronę placu Zamkowego, gdzie podobno ma się odbyć znacznie większa demonstracja przed siedzibą Beselera. Oczywiście idziemy tam również, klucząc bocznymi ulicami, aby nie natknąć się na żandarmów zaciekle poszukujących młodego w niebieskiej bekieszy. Spoglądam na niego krytycznie. - Jak będziesz paradował w tej liberii, to prędzej czy później cię capną. Ale on jest w bojowym nastroju po odniesionym zwycięstwie. - Niech spróbują! Skręcamy w jedną i drugą przecznicę, dostajemy się z powrotem na Marszałkowską. Na rogu Hożej znów jakieś zamieszanie. Marek Sokół z naszej „dziesiątki” peowiackiej spiera się o coś z niemieckim policjantem - wygląda na to, że chcą go aresztować. Idę prosto na nich, udaję, że się zagapiłem - aby wpaść na szucmana i ułatwić Markowi ucieczkę. Ale w połowie jezdni obskakują mnie żandarmi. Na próżno się szamocę i udaję niewinnego przechodnia. Po chwili razem z Sokołem i kilkunastu innymi ładują nas do ciężarowego samochodu, dwaj uzbrojeni policjanci wsiadają za nami i - odjazd! W ostatniej chwili dostrzegam Janka Jerkę. Daje mi znaki, że wie, co się stało. Widać go, psiakrew, na pół kilometra w tej niebieskiej bekieszy, a capnęli mnie... Do wieczora siedzimy w areszcie policyjnym na Pawiaku. Jest nas ponad dwudziestu, większość studenci politechniki, kilku młodych robociarzy. jakiś ekspedient chuderlawy urzędnik po czterdziestce, zagarnięty całkiem przypadkowo. Dwaj strażnicy przynoszą zupę z brukwi, której nikt nie próbuje spożyć, i po kawałku gliniastego chleba. Cela jest dość obszerna, lecz bez żadnej wentylacji, a przy tym pozbawiona jakichkolwiek sprzętów z wyjątkiem cuchnącego wiadra do oddawania moczu. W tych warunkach po ośmiu godzinach nastrój spada poniżej zera. Z ulgą przyjmujemy pojawienie się szucmanów i podoficera, który liczy nas i każe nam maszerować dwójkami przez długi korytarz na podwórze, gdzie czekają karetki więzienne. Wsiadamy i pod strażą policyjną jedziemy strasznie długo, nie wiedząc dokąd. Wreszcie konwój zatrzymuje się. - Aussteigen. wysiadać! Wysokie mury z cegły, zakratowane okna, fosy, okute bramy strzeżone przez szyldwachów. Cytadela! Ba, nawet jej X Pawilon, w którym przebywali powstańcy, rewolucjoniści i więźniowie polityczni! Co prawda wolałbym uniknąć tego zaszczytu... Lokują nas w dwóch celach, po kilkunastu w każdej. Wydają sienniki, które napełniamy słomą, i po dwa bawełniane koce. Oprócz tego na każdą celę wiadro węgla i małą wiązkę drewna do rozpalenia w piecu. W naszej celi mieści się dwanaście żelaznych łóżek, tyleż taboretów, długi stół i nieodzowne wiadro śmierdzące moczem i karbolem. W kącie stoi olbrzymi okrągły piec opancerzony blachą i pomalowany na czarno. Zimno jak w psiarni, więc ochotniczo zabieram się do palenia. Palić można oczywiście tylko w tym molochu i wyłącznie węglem: wraz ze wszystkimi drobnymi przedmiotami osobistymi odebrano nam papierosy... Nazajutrz od szóstej rano zaczyna się normalny tryb więzienny: pobudka, ścielenie łóżek (tak, aby sienniki miały kształt idealnych prostopadłościanów), zamiatanie, inspekcja (podczas której najmniejsza fałdka na kocu, źdźbło słomy na podłodze lub odrobina kurzu na stole powoduje rozrzucenie z trudem uformowanej pościeli i ponowne sprzątanie), wymarsz pod strażą do ustępu (pięć minut na załatwienie koniecznej potrzeby), wydawanie porcji chleba na cały dzień i „kawy” na śniadanie. W południe - obiad, tj. pół menażki zupy z brukwi lub marchwi oraz trochę przemarzniętych kartofli, piętnaście minut spaceru (gęsiego w odstępach po trzy metry, dokoła podwórza), o szóstej wieczorem - „kawa”, o dziewiątej - rozbieranie się, układanie ubrania „w kostkę” na taboretach, o dziesiątej - cisza, gaśnie pod sufitem mała żarówka, która jednak zapala się co jakiś czas, gdy dyżurny strażnik zagląda przez „judasza”. Po trzech dniach wolno nam wysłać kartki do rodzin. Kartki zawierają spis rzeczy, które możemy otrzymać w paczkach z domu. Ich drukowany tekst stanowi kwintesencję zwięzłości: „Kochana mamo. Jestem zdrów. Przyślij mi koszulę, gacie, chleba i do niego coś. Twój... „ Należy tylko wypisać adres i złożyć podpis. No, dobre i to. W sobotę idziemy do łaźni, a nasza bielizna i ubrania do odwszalni. Ten zabieg sanitarny odbił się znacznie gorzej na garderobie niż na jej posiadaczach. Zaledwie paru delikacików dostało kataru i tylko jeden zapalenia oskrzeli. Za to łachy, które wyszły z kotła do dezynfekcji parowej... Z trudem udało się je rozpoznać i ustalić ich przynależność. Wieczorem wydają nam przesyłki od „kochanych mam”. Niestety przy rewizji usunięto z nich papierosy, karty do gry i listy. Ale żarcia jest mnóstwo, a jeden z dozorców, Ślązak spod Bytomia, wchodzi z nami w nielegalne stosunki handlowe i dostarcza nam po kilka papierosów dziennie, pod zaprzysiężonym warunkiem, że nie zdradzimy go w razie wsypy. Dni wloką się nieskończenie długo i nudnie. Zabawa w pisanie i przekazywanie grypsów do sąsiedniej celi, w wystukiwanie pytań i odpowiedzi więziennym alfabetem przez ścianę, gra w warcaby sporządzone z chleba, rozwiązywanie zadań matematycznych i geometrycznych - wszystko to obrzydło nam doszczętnie. Skończyła się też jedyna atrakcja, którą były przesłuchania w kancelarii więziennej. Czekamy na rozprawę sądową. Czekamy prawie cztery tygodnie... Drzwi otwierają się ze szczękiem zamka i brzękiem kluczy. - Achtung! Wchodzi jakiś kapitan, za nim dwaj strażnicy i dyżurny dozorca. Komendant celi, Jerzy Winawer, wyznaczony na tę funkcję z powodu znajomości języka niemieckiego, melduje, że jest nas dwunastu. Oficer odczytuje siedem nazwisk. Moje na końcu. - Sind Sie ein Deutscher? - Jestem Polakiem. Spogląda na mnie pogardliwie. - Schade - rzuca tonem nie wróżącym niczego dobrego. Potem każe nam zabrać rzeczy i iść do kancelarii. To wygląda niewesoło. Pośród tych siedmiu jest pięciu peowiaków, w tej liczbie Sokół i Winawer. Czyżby nas kto wsypał? Ale w kancelarii sprawa się wyjaśnia: rodziny złożyły za nas kaucje, po pięć tysięcy marek. Będziemy odpowiadać z wolnej stopy. Pięć tysięcy... Skąd mama wzięła taką sumę?! To pytanie narzuca mi się raz po raz, gdy wydają mi legitymację, pieniądze, papierośnicę i gdy potem otrzymuję przepustkę. Lecz za bramą więzienną odurza mnie powietrze, przestrzeń, ruch miejski, wolność! Wiosenne niebo z białymi obłokami, wilgotne, lśniące po deszczu chodniki i jezdnie, drzewa w zielonej woalce rozwijających się pączków, nawet przechodnie, dorożki i tramwaje zdają się czymś niezwykłym, nowym, niemal pięknym. Cóż za szalona rozmaitość zjawisk i przedmiotów! Kupuję w pierwszym napotkanym kiosku paczkę papierosów i z niejakim zdziwieniem stwierdzam, że sprzedawca nie zwraca na mnie żadnej uwagi, traktuje mnie jak każdego innego klienta. Podobnie konduktor w tramwaju. Stoję na przednim pomoście, palę, zaciągam się dymem, myśli płyną chaotycznie, rozpraszane tętniącym uczuciem radości, jak po przebudzeniu się z koszmarnego snu. Wysiadam na przystanku, mijam znajome domy i sklepy, oglądam się, czy nikt mnie nie śledzi, dopadam bramy, pędzę po schodach, dzwonię do drzwi. - Mama! - No jesteś nareszcie! Oh, mój chłopcze... Rozprawa w niemieckim sądzie wojskowym trwa sześć godzin. Kilku znanych warszawskich adwokatów broni zamożnych oskarżonych, wysilając się na kulawą niemczyznę. Ci spośród nas, których nie stać na opłacenie wysokich honorariów adwokackich, otrzymali obrońcę z urzędu, majora korpusu sądowego. Jest to zażywny starszy pan w okularach, znacznie lepiej mówiący po polsku niż polscy prawnicy po niemiecku. Uśmiecha się pobłażliwie słuchając moich zeznań, w których wypieram się jakiegokolwiek udziału w demonstracjach oraz przynależności do tajnych organizacji. Nie wiem oczywiście, co to jest POW, nigdy o czymś podobnym nie słyszałem. Nie posiadam niebieskiej bekieszy i nie znam nikogo, kto by się w coś takiego ubierał. Nie mam pojęcia, za co i dlaczego zatrzymano mnie na rogu Marszałkowskiej i Hożej; znalazłem się tam przypadkiem, idąc do kolegi, który mi pomaga w nauce. - Jak się nazywa ten kolega? - Rechtman. Mirosław Rechtman. - Gdzie mieszka? - Hoża 9, mieszkania 41. Zeznawałem już to wszystko podczas śledztwa, Rechtman potwierdzi, że bywam u niego, żaden z szucmanów nie rozpoznał mnie z całą pewnością przy konfrontacji, umiem swoją bajeczkę na pamięć, a mój obrońca z urzędu jest jak najlepszej myśli co do mego uniewinnienia. Prokurator (podpułkownik z monoklem) mówi krótko i dobitnie. Nasze wykręty na nic się nie zdadzą. Udowadnia, że wszyscy braliśmy udział w zamachu na władze okupacyjne, a niektórzy z nas dopuścili się zniewagi i nawet pobicia niemieckiego oficera. Żąda przykładnego ukarania winnych. (Jeżeli chodzi o mnie - pięciu lat więzienia). Czuję, że robi mi się słabo. Pięć lat?!... Nawet cywilni adwokaci wydają się zaskoczeni. Tylko mój major lekko wzrusza ramionami. - Ungereimtes Geschwatz! Nie wiem, co to znaczy, więc nadal jestem złamany. Rozumiem piąte przez dziesiąte, co mówią obrońcy, ale wydaje mi się, że ich długie, patetyczne oracje nie trafiają, do przekonania sędziów. Major unika wszelkiego patosu. Jego obrona jest spokojna, rzeczowa i zwięzła. Może to lepiej, a może nie... W każdym razie przekonał mnie, że jestem niewinny jak baranek. . Wyrażam to przekonanie w „ostatnim słowie” i proszę o uniewinnienie. Sąd udaje się na naradę, mój obrońca częstuje mnie papierosem. - Bardzo dobrze. Pan pojedzie do domu. Oni też. Ta przepowiednia sprawdza się już po upływie kwadransa. „Z braku dostatecznych dowodów winy...” Hura. Koniec cierpień za ojczyznę! I nawet kaucję zwrócą! Wracam do domu jak triumfator. Bądź co bądź groziło mi pięć lat więzienia i przez cztery tygodnie siedziałem w X Pawilonie jak Traugutt albo Okrzeja. Jednym z pierwszych transportów repatriacyjnych wrócili z Rosji Hennebergowie i Neugebauerowie. Bynajmniej nie w łachmanach i nie wygłodzeni, wbrew temu, czego należałoby oczekiwać sądząc po wiadomościach prasowych o rewolucji. Oczywiście Piętrowo przepadło, ale uratowali z tego kataklizmu coś niecoś. Podobno nawet sporo. Karolowi Hennebergowi prawie nazajutrz po powrocie trafia się korzystna administracja majątku Czyżewo, należącego do bogatej rodziny kupieckiej Szlenkierów, Edmund Neugebauer wraca do swego laboratorium: firma Gerlach otrzymała zamówienia od władz okupacyjnych. Lojalni, pracowici i spokojni obywatele przyszłego „Państwa Polskiego” pod opieką Hohenzollernów i Habsburgów nie mają się czego obawiać. Okupacja jest dla nich nadal łagodna i przychylna: man muss leben und leben lassen... Mirosław, a właściwie Meir Rechtman jest wysoki, chudy, ma woskową cerę i używa binokli. Jego rodzice pochodzą z Góry Kalwarii, gdzie od niepamiętnych czasów dzierżawią niewielkie sady owocowe i od wiosny do jesieni z całą czeredą dzieci mieszkają w byle jak skleconym szałasie. Meir do dziesiątego roku życia mówił tylko żargonem. Najpierw był w chederze, następnie - gdy ukończył lat trzynaście - za protekcją szelijacha synagogi dostał się na naukę do cadyka w rodzinnym miasteczku: studiował Masorę i Talmud, ale - ku wielkiemu żalowi ojca - nie został rabinem... W tajemnicy sam nauczył się czytać, a potem także pisać po polsku._ Jak tego dokonał - nie wiem. Nie wiem również, za cenę jakich wyrzeczeń przy pomocy miejscowego nauczyciela szkoły powszechnej przygotował się do egzaminu z sześciu klas gimnazjum. Zdał ten egzamin, a następnie także egzamin do szkoły Wawelberga. Przeniósł się - raczej: uciekł do Warszawy, narażając się na chejrym swego cadyku. Miesza teraz przy jakiejś żydowskiej rodzinie na Hożej, utrzymuje się i opłaca wpis z korepetycji, odżywia się herbatą i czerstwymi bułkami, w wolnych chwilach - dla rozrywki - rozwiązuje w pamięci skomplikowane zadania matematyczne albo przerabia następny rok studiów. Jest piekielnie zdolny: gdyby mu pozwolili, w ciągu roku odwaliłby wszystkie sześć semestrów szkoły... Jedyną przyjemnością, na którą sobie pozwala, jest palenie papierosów. Jedynym celem - przynajmniej na najbliższą przyszłość - dyplom inżyniera. Niektórzy utrzymują, że należy do PPS, i to do skrajnej lewicy. Ale on sam nigdy o tym nie wspomina. Nie sądzę, aby miał czas na „politykę”. W swoim ciasnym, ciemnym pokoiku na trzecim piętrze w oficynie oprócz żelaznego łóżka, dwóch krzeseł, stołu i szafy Rechtman ma czarną tablicę, na której pisze i rysuje kredą. Mówi prędko, błyskając od czasu do czasu w naszą stronę szkłami binokli: - Przypominam: mając logarytmy liczb przy podstawie a, można bardzo łatwo znaleźć logarytmy tych liczb przy podstawie b, korzystając z równości: logbN = [1: (loga x b)] logaN czyli logarytm liczby przy nowej podstawie b otrzymujemy mnożąc logarytm tejże liczby przy dawnej podstawie a przez moduł zmiany logarytmów. Rozumiecie? Spoglądam na dwóch kolegów, których Rechtman usiłuje ratować przed katastrofą. Polek Wciśliński gapi się w okno, na niebo, po którym suną białe obłoki. Janusz Ż. szlifuje paznokcie. Obaj wydają się zaskoczeni pytaniem. Mają takie miny, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszeli o logarytmach... Ja jestem trzeci. Pomimo czterech tygodni spędzonych w Cytadeli może bym jakoś wybrnął przy bezinteresownej pomocy Rechtmana, ale niestety prócz opuszczonych wykładów stają temu na przeszkodzie inne okoliczności. Najlepsza przyjaciółka pierwszej w moim życiu kochanki, której wierności byłem całkowicie pewny, otworzyła mi oczy... Wprawdzie Stacha utrzymuje, że z przystojnym ułanem-beliniakiem (zresztą naszym wspólnym znajomym) łączy ją jedynie „platoniczna sympatia”, ale instynkt i zdrowy rozsądek ostrzegają mnie, że beliniak bynajmniej nie hołduje zasadom Platona... Na szczęście ułana zabrała żandarmeria, przerywając jego „polski urlop” w Warszawie i zarazem ten platoniczny flirt. Za to na horyzoncie płochej dziewczyny pojawił się nowy obiekt i znów kipi we mnie zazdrość, podsycana podejrzeniami... - Kto to jest ten drab, z którym widziałem cię wczoraj na Marszałkowskiej? - Mnie? Na Marszałkowskiej?! - Aha. Wychodziliście z kawiarni na rogu Koszykowej. O piątej. - Prawda! Zapomniałam ci powiedzieć... To jest twój kuzyn, Wilhelm Henneberg. Studiuje architekturę i... - Nie mam takiego kuzyna, Wilhelma. Pewnie jakiś szwab. - Mówił mi, że jest twoim dalekim kuzynem... - Wcale sobie nie życzę, żebyś chodziła po kawiarniach z facetami, którzy podają się za moich kuzynów. - Och, nie bądź taki! Poznałam go u Bronki. Bardzo sympatyczny. - Tak? No to jak go jeszcze raz z tobą zobaczę, dostanie ode mnie po pysku. To było przedwczoraj. A dziś, kiedy już miałem wyjść do Rechtmana, odwiedzili mnie dwaj bardzo uroczyści korporanci, świadkowie honorowi pana Wilhelma Henneberga. W ciągu dwudziestu czterech godzin ich z kolei powinni odwiedzić moi... Janusz ma dwóch braci i kilka sióstr> panien na wydaniu. Tę liczną rodzinę utrzymuje ojciec, zapracowany urzędnik magistratu. Mieszkają w czynszowej kamienicy na Pradze. Na klatce schodowej pachnie kwaszoną kapustą, pluskwami i kotami. Bieda aż piszczy! Ale Janusz jest szalenie elegancki, prócz nienagannego garnituru na co dzień posiada żakiet i sztuczkowe spodnie, nosi koszulę ze sztywnym gorsem oraz laskę ze srebrną gałką. Ma także herbowy sygnet i zupełnie przewrócone w pustawej głowie. Gra rolę dandysa, bywa co wieczór w Udziałowej, gdzie wypija pół czarnej, zna osobiście dwóch trzeciorzędnych reporterów brukowej prasy endeckiej i jedną chórzystkę z operetki. Na jego długiej, bladej twarzy można dostrzec nikłe ślady po ospie, które jednak pozbawiają tę twarz wszelkiego zarostu. Cierpi z tego powodu i jest bardzo drażliwy na punkcie swojej męskiej urody. Do szkoły Wawelberga wstąpił - jak się zdaje - tylko po to, aby nosić korporancką czapkę. Polek jest synem właściciela niewielkiego sklepu rzeźnickiego. Krępy, z kędzierzawą, ciemną czupryną, lekko zadartym nosem i wydatnymi wargami. Wesoły i dowcipny, pokpiwa z Ż. i jego manier Petroniusza z przedmieścia, lecz mimo to Ż. mu imponuje. Muszę przyznać, że sam także w pewnym stopniu wzoruję się na Januszu: mały żydowski krawiec z ulicy Mokotowskiej uszył mi na spłaty żakiet i sztuczkowe spodnie... Polek oczywiście ma taki oficjalny garnitur już od początku pierwszego semestru. Od godziny czekam na nich obu w Udziałowej, udając że czytam gazetę przy stoliku, na którym stoi samotna szklaneczka po małej czarnej. Kelner spogląda na mnie spode łba: ruch jest duży i nie ma wolnych miejsc, a ja blokuję ten stolik i trzy krzesła. - Tak, zajęte. Czekam na kolegów. Powtarzam to po raz piąty i jest mi coraz bardziej głupio. Ale wreszcie idą! Janusz poważny, namaszczony, z „Kodeksem honorowym” Boziewicza pod pachą. Polek - jak zwykle w dobrym humorze, widocznie ubawiony rolą sekundanta. - Trzy małe czarne, panie starszy. Ż. referuje: - Pan Wilhelm Henneberg dowiedział się, że nazwałeś go „jakimś szwabem”. Czuje się obrażony i żąda satysfakcji. Wybrał rapiery. Ustaliliśmy, że spotkanie nastąpi za dziesięć dni... - Żeby mógł trochę potrenować, zanim cię usiecze - wtrąca Polek. - W sali szermierczej u Michauda. Superarbitrem będzie pan Wojciech Stpiczyński. Pojedynek ma trwać „do drugiej krwi”, chyba że pierwsza rana obezwładni jednego z was. Szyja i pacha w bandażu dla ochrony przed ciężkimi ranami. Koszt wynajęcia sali i broni wynosi dwieście marek. Macie go pokryć po połowie w dniu spotkania. Pomoc lekarską zapewnią sekundanci twojego przeciwnika. - Ty - mówi Polek - ten twój Wilhelm wygląda jak krzyżacki komtur. Ma chyba metr dziewięćdziesiąt wzrostu i odpowiednią wagę. Widziałem go, bo czekał w pokoju obok. - No to co? - Nic, tylko jeszcze tyle, że sam Michaud ma go przygotować do tego pojedynku. Jesteś w formie? Uśmiecham się lekceważąco. - Zobaczysz. Lecz w rzeczywistości wcale nie jestem taki pewny siebie. W dodatku nie mam stu marek i nie wiem, skąd wytrzasnę taką sumę. „Kodeks honorowy” nic o tym nie wspomina. Widocznie według pana Boziewicza ludzie honoru nie miewają trudności materialnych... Na tyłach Instytutu Głuchoniemych i Niewidomych przy placu Trzech Krzyży, za mieszkaniem dyrektora Manczarskiego jest duży, cienisty, zaniedbany ogród. Nie dochodzi tam zgiełk i hałas miejski, słychać tylko ćwierkanie wróbli, pogwizdywanie szpaków i gruchanie gołębi. Ale od paru dni, między czwartą a piątą po południu, w ustronnej alejce rozlega się także raz po raz szczęk stalowych kling, odgłosy szybkich wypadów i - od czasu do czasu - stłumiony okrzyk: „Touche”, który oznacza, że jeden z przeciwników otrzymał trafienie. Stefan Manczarski studiuje telekomunikację na Politechnice Warszawskiej. Jego ojciec przyjaźnił się niegdyś z Janem Meissnerem, a nasze matki łączy zażyła znajomość. Stefan, starszy ode mnie o kilka lat, jest bardzo dobrym szermierzem. Jego ataki są błyskawiczne, zasłony skuteczne, a riposty trudne do odparcia. Dlatego ja znacznie częściej wołam „touche” niż on: stosunek trafień wynosi przeciętnie trzy do pięciu na jego korzyść... - Poćwiczymy jeszcze twój atak: finta w prawe ramię, cięcie z lewej przez policzek. Uwaga: naprzód! Robię długi wypad, koniec mego rapiera sięga w górę na lewo, zatacza ciasny łuk nad głową Stefana, tnie z prawej skośnie w dół... i trafia na zasłonę. Odskakuję w tył, zasłaniam się przed cięciem w prawy bok i ripostuję w głowę. - Touche! To było dobre, tylko za późno zaczynasz. Powinieneś zaatakować pierwszy, jak tylko superarbiter wyda komendę „naprzód”. Jeszcze raz. Powtarzam ten atak: trzy razy, pięć razy, dziesięć razy... Bez skutku! - Nie ma na ciebie sposobu... - No, ba! Ja z góry wiem, o co chodzi. Twój przeciwnik nie będzie wiedział. A poza tym... nie zdaje mi się, żeby należał do czołówki szermierczej. Musiałbym o tym słyszeć. Teraz żałuję, że prosiłem na sekundanta Janusza Z. Trzeba było poprosić Stefana. To by wyglądało znacznie poważniej... o siódmej rano we trzech z moimi sekundantami podjeżdżamy dorożką pod dom przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie mieści się sala szermiercza pana Michauda. Mam w piersi lekki niepokój, a w portfelu sto dwadzieścia marek, które „pożyczyłem” od wuja Karola Henneberga na koszty pojedynku z Wilhelmem Hennebergiem, jego stryjecznym bratankiem (nie żadnym „szwabem”). Wujek Karol okazał się wyrozumiały, hojny i dyskretny. Wyobrażam sobie, co by powiedzieli na taką sprawę wszyscy inni moi wujowie... Polek płaci dorożkarzowi, stróż w bramie bez pytania wskazuje nam wejście na schody: - Pierwsze piętro, numer trzy. Widocznie na pierwszy rzut oka rozpoznał w nas klientów-pana Michauda: uroczyste żakiety, sztuczkowe spodnie i korporanckie czapki... Drzwi otwiera człowiek w grubym swetrze i wprowadza nas do obszernej sali gimnastycznej. Nasi adwersarze już czekają. Oczywiście również w żakietach i w czapkach politechniki na głowach. Tylko „lekarz” ma białą czapkę uniwersytecką. Kłaniamy się sobie nawzajem, rozpoznaję sekundantów, którzy składali mi wizytę z wezwaniem, Polek przedstawia mnie Superarbitrowi, panu Stpiczyńskiemu, w milczeniu wymieniamy uścisk dłoni. Aha, ostatni z tej piątki to będzie Wilhelm Henneberg. Widziałem go tylko raz przelotnie na ulicy i zapewne w innych okolicznościach nie potrafiłbym go zidentyfikować. Stojąc na uboczu, pod oknem, rzuca mi szybkie, chmurne spojrzenie. Jest duży, atletycznej budowy, ma twarz o regularnych rysach i chłodne oczy. - Panowie się rozbiorą. Proszę zdjąć żakiety, kamizelki i koszule. Ten w swetrze bandażuje nam kolejno szyję i prawą pachę grubym wojłokowym pasem, potem wyjmuje z oszklonej szafki dwa ostre rapiery, przeciera ich klingi watą zwilżoną środkiem dezynfekcyjnym, wręcza je superarbitrowi, inkasuje po sto marek od sekundantów obu stron i wychodzi, aby nie być świadkiem krwawej rozprawy niezupełnie zgodnej z kodeksem karnym. Pan Stpiczyński obejmuje swoje obowiązki, wskazuje miejsca sekundantom, podaje nam ostre rapiery, sam ujmuje ćwiczebny i staje pośrodku. - Przypominam panom: spotkanie trwa do drugiej krwi, po każdym zranieniu przerwa, nie wolno zadawać pchnięć. Proszę panów na planszę. Składam przepisowy salut: najpierw świadkom, potem przeciwnikowi, odmierzamy menzurę. - Gotowi... en avant! Wypad, finta w prawe ramię, cięcie z lewej! Koniec mego rapiera ześliznął się po spóźnionej zasłonie Henneberga i lekko drasnął go w pierś. Cofam się, chwytam dwa zamaszyste cięcia na klingę, już mam ripostować, gdy super-arbiter wkracza ze swoim „pałaszem”: - Stop! Pan trochę za wcześnie zaczął. Atakować wolno dopiero po rozcięciu przeze mnie skrzyżowanych kling. - Przepraszam, nie byłem o tym uprzedzony; Pomoc lekarska działa: dużo jodyny (znacznie więcej niż krwi), gaza, plaster. To pierwsze starcie dodaje mi pewności siebie; mój przeciwnik nie jest nawet przeciętnym szermierzem: rąbie tak więcej po kawaleryjsku, z rozmachem, ale każdy jego cios łatwo przewidzieć, zasłonić się, a nawet uprzedzić i uskoczyć na czas. Z drugiej strony czuję, że bynajmniej nie przy-’ sparza mi to chwały... No, ale nie ja wybierałem broń i nie ja wyzywałem go na pojedynek. - Proszę panów na planszę. Gotowi? Proszę o dokładną menzurę. Tak. En avant! Tym razem Stpiczyński nie spóźnia się i przy komendzie en avant „rozcina” nasze rapiery, a Henneberg z pałającymi oczyma i groźnie zmarszczoną brwią naciera, „sztuką krzyżową”, której z pewnością nie pochwaliłby pan Michaud, a która nieodparcie przywodzi mi na myśl wspaniałą postać Ulryka von Jungingen z „Bitwy pod Grunwaldem”. Wyobrażam sobie kuzyna Wilhelma w krzyżackim płaszczu, na koniu, z rozwianą na piersi brodą i spieszonego mistrza Zakonu bez brody, w korporanckiej czapeczce. Niech mnie powieszą, jeśli nie są do siebie podobni! Wątpię, czy choć trochę przypominam księcia Witolda albo Zawiszę, zwłaszcza że cofam się przed gwałtownym natarciem mego przeciwnika... Stalowy szpikulec świszczy w jego silnej dłoni, ale zadaje na przemian tylko dwa cięcia skośnie z góry - raz z lewej, raz z prawej. Naturalnie zasłony przed takim atakiem nie przedstawiają żadnej trudności. Przyjmuję kilka ciosów na klingę tuż przy gardzie i wyczekawszy odpowiedniej chwili tnę krótko przez odsłoniętą twarz, aby natychmiast uskoczyć w tył i zasłonić się przed następnym ciosem. - Stop! Stop! - Stpiczyński macha pomiędzy nami swoim rożnem. Opuszczam dłoń z rapierem, a Wielki Mistrz w ostatniej chwili powstrzymuje się od ciosu, który mógłby zapewne powalić byka. Krew cieknie mu z policzka, medykowi trochę drżą ręce, sekundanci ustalają, czy honorowi i warunkom pojedynku stało się zadość, czy też należałoby jeszcze wznowić tę siekaninę. Rozsądek i oczywisty fakt, że krew polała się (powiedziałbym raczej - kapnęła) po raz drugi, biorą górę. Superarbiter proponuje, abyśmy sobie podali ręce. Ja - jak najchętniej: - Przykro mi, że pana obraziłem. Nie wiedziałem, że jest pan istotnie moim dalekim kuzynem. Naturalnie wcale nie uważam pana za Niemca. Ta deklaracja zostaje przyjęta w milczeniu, ale mnie łzy stają w oczach od żelaznego uścisku. Zupełnie jakbym dłoń włożył w imadło... Część trzecia „Młodości, ty nad poziomy wylatuj” 9. Trzeciego listopada 1918 naczelne dowództwo austro-węgierskie podpisało zawieszenie broni. W cztery dni później w Lublinie tymczasowy rząd polski utworzony przez Ignacego Daszyńskiego przejął władzę od austriackich okupantów. W Warszawie trwa jeszcze okupacja niemiecka, ale w Niemczech wybucha rewolucja, a cesarz Wilhelm II ucieka z Berlina. Po czterech latach i trzech miesiącach pierwsza wojna światowa dobiega końca. Według późniejszych obliczeń zginęło dziesięć milionów ludzi, dwadzieścia milionów odniosło rany, koszty działań wojennych przekroczyły dwieście osiem miliardów dolarów. Ale my jeszcze o tym nie wiemy. Na wiecach akademickich uchwalamy zawieszenie wykładów w wyższych uczelniach i ochotniczo wstępujemy do wojska. Tadeusz czeka na rozkazy POW, Polek Wciśliński i Janusz Ż. zastanawiają się nad wyborem rodzaju broni, a ja postanowiłem „zginąć za ojczyznę” jako ułan - zgodnie z polską tradycją - i jadę do Lublina z Wackiem Pyzikowskim. Po pierwsze dlatego, że podobno werbują tam ochotników do kawalerii, po wtóre - ponieważ Wacek ma w Lublinie dom rodzinny, w którym będę mógł się zatrzymać, zanim zostanę Kozietulskim, Niegolewskim albo Muratem, po trzecie - bo śpieszy mi się do tej „wielkiej przygody”, którą los postawił na mojej drodze, a w Warszawie ciągle jeszcze nic się nie dzieje... Zawalony semestr, którego w żaden sposób nie mogłem dopędzić, sprawy sercowe, nieustanne kłopoty materialne - wszystko to straciło na znaczeniu. Sytuacja stworzona przez wypadki historyczne zdjęła ze mnie wszelką odpowiedzialność i wszelkie obowiązki poza walką o wolność i niepodległość. Oczywiście nie wyrażam głośno tej patetycznej myśli; Wacek pękłby ze śmiechu... Obaj z Pyzikowskim ulegliśmy perswazjom, namowom i obietnicom starszych członków jego rodziny, jakkolwiek osobiście podejrzewałem, że chodziło głównie o to, aby uratować Wacka (jedynaka!) przed natychmiastowym wyruszeniem na wojnę i bohaterską śmiercią na polu chwały. Starszemu pokoleniu posłużyła do tego celu znajomość z podporucznikiem Wiktorem Ryłem, byłym oficerem jednego z polskich „oddziałów awiacyjnych” organizowanych w Rosji po rewolucji w roku 1917. Rył w imieniu polskich władz wojskowych już piątego listopada zajął lotnisko, magazyny i hangary austriackiego parku lotniczego pod Lublinem, po czym rozpoczął werbunek. Ponieważ w hangarach stało zaledwie kilka starych, wycofanych z eskadr gratów nie nadających się do latania, ale za to potrzebni byli na gwałt żołnierze do pilnowania zasobnych magazynów, przeto ludzie starsi, doświadczeni i rozsądni przewidywali, że zwerbowani ochotnicy (a między nimi Wacek i ja) pozostaną w Lublinie pełniąc służbę wartowniczą, może nawet do końca tej całej wojennej awantury. Nam oczywiście przedstawiono sprawę w barwach znacznie ponętniejszych: jako wawelberczycy będziemy mieli pierwszeństwo wśród kandydatów do szkół pilotów, a czymże jest zwykły ułan w porównaniu z lotnikiem?! Ta wspaniała perspektywa przekraczała wszelkie moje marzenia; w dodatku - jako „stary peowiak” - natychmiast zostałem mianowany plutonowym, a w oczekiwaniu na otwarcie kursu pilotażu z zapałem przystąpiłem do ćwiczenia w mustrze formalnej i służbie wartowniczej dwudziestu świeżo zwerbowanych ochotników. Kapral Pyzikowski został kierownikiem kancelarii, obaj „wyfasowaliśmy” z magazynu czarne skórzane kurtki oraz spodnie, ładne panny Pyzikowskie naszyły nam srebrne „belki” na naramiennikach, a moje wojsko w jasnoniebieskich płaszczach (pozostałych po wojnie austriacko-pruskiej A.D. 1866) robiło nadzwyczajne postępy w chwytach bronią, zwrotach i salutowaniu, co jak wiadomo kolosalnie przyczynia się do wygrywania bitew i całych kampanii. W połowie grudnia zanosiło się na otwarcie szkoły lotniczej w Warszawie, ale wysłano tam na razie pilotów z armii rosyjskiej, aby ich przeszkolić na samolotach niemieckich i austriackich. Dla mnie nie było żadnej nadziei: w najlepszym razie mogłem zostać pomocnikiem mechanika... Tymczasem jednak 2. eskadra nie miała samolotów i nie ruszała się z Lublina. Jej nowy dowódca, major Syrokomla-Syrokomski, człowiek niezbyt wymowny i w dodatku posługujący się polszczyzną „kresową” (gdzieś chyba spod Pskowa), lubił urządzać inspekcje i przeglądy, podczas których wygłaszał krótkie przemówienia mające przekonać żołnierzy, iż pragnie zastąpić im ojca i matkę. Stawał przed frontem, chrząkał, po czym wspinając się na palce i opadając na pięty skandował: - Ot, widitie, chłopcy: my! - powinniśmy! - stanowit! - jedną! - rodzinę! - I tak ma byt’! Nu? Jak wam co nie bądź nie tak - do mnie! Śmiało! Ot, widitie... Nu - rozejść się! Było mi „nie tak”, więc zgłosiłem się do majora i zameldowałem, że wstąpiłem do lotnictwa po to, aby walczyć za ojczyznę jako pilot, a nie szkolić rekrutów. Proszę o wysłanie mnie do szkoły pilotów. Chcę latać! - Latat’? Na samoliotach? - Tak jest, panie majorze! - Nu, a na miotle - nie poleciałby? A? - Pan major sobie żartuje, a ja chcę się bić. Jeśli nie mogę latać, proszę mnie wysłać na front. - Przyjdzie i taki czas, że pójdziecie na front. A póki co, plutonowy] tut zostanie się. I tak ma byt’. Nu, tak możetie odmarszirowat’. „Odmarszirowałem” z goryczą w sercu i mocnym postanowieniem, że nazajutrz tak czy owak drapnę tam, gdzie się biją: do Lwowa! Zanim się wojna skończy! Pociąg wlecze się wolno, przez okna bez szyb, które zastąpiono drewnianą sklejką, wieje zimny wiatr. Do wnętrza przedziału drugiej klasy przenika gryzący dym z parowozu. Siedzenia i oparcia pokryte są materiałem z plecionki papierowej używanej na worki. Siedzę w kącie przy drzwiach, okryty ciepłą skórzaną kurtką na baranim kożuszku i drzemię, budząc się co chwila. Dwaj cywile, stara kobieta w wytartym karakułowym futrze i wełnianym szalu, który zarzuciła na głowę i ramiona, urzędnik kolejowy i kapitan piechoty o zmęczonej twarzy, ziemistej cerze i podkrążonych oczach. Wszyscy, z wyjątkiem kolejarza, wsiedli w Przeworsku - trzeba było zrobić im miejsce. Potem - konduktor i patrol żandarmerii polowej: jeszcze jedna, chyba już czwarta kontrola biletów i wojskowych dokumentów podróży. Mój rozkaz wyjazdu nie budzi zastrzeżeń, jakkolwiek sam go sobie wypisałem na blankiecie, który Wacek Pyzikowski zwędził dla mnie w kancelarii dowództwa. - Pamiętaj: nie wiem o niczym! Nie chcę przez ciebie siedzieć w kryminale. Za parę dni cię złapią. - Zobaczymy. Ale możesz być spokojny. Dziękuję. Trochę mu było żal, że nie zdecydował się jechać, ze mną. Kapitan zainteresował się moim skórzanym uniformem. Skłamałem, że jestem pilotem. To mu wystarczyło. Świta. Widzę to przez okno z jedną całą szybą na korytarzu. Jest szaro, mglisto, prószy śnieg. Wychodzę wypalić ostatniego papierosa, który mi pozostał po osiemnastogodzinnej podróży. Jestem głodny i mam w kieszeni zaledwie parę koron. Dojeżdżamy: coraz więcej torów kolejowych, bocznic, jakieś rampy, magazyny, duże czarne litery LE na budynku rozdzielni zwrotniczej - chyba Lemberg? Pociąg staje o pół kilometra przed początkiem peronów, bo dworzec jest ostrzeliwany przez ukraińską artylerię. Słychać rzadkie wybuchy pocisków. Pytam o drogę do lotniska, brnę po błotnistej ścieżce, która prowadzi na przełaj ku Lewandówce. Daleko, wprost przede mną widać trzy drewniane hangary pomalowane na niebiesko. I samolot! Samolot, który pędzi po ziemi z uniesionym ogonem, a potem wznosi się w powietrze i płynie na tle szarego nieba! Pan sierżant „sztabowy” Celta ma około czterdziestki, od osiemnastego roku życia służył „przy wojsku austriackim”, a od chwili objęcia lotniska przez kilku naszych oficerów (z por. pil. Stefanem Bastyrem i por. obs. Januszem de Beaurain na czele) sprawuje niemal absolutną władzę nad podoficerami i. szeregowcami z eskadry lotniczej. Jest średniego wzrostu, silny, sprężysty, ma regularne rysy, lekko przyprószone siwizną włosy i świdrujące oczy. Mówi lwowskim dialektem, posługując się czasem na pół spolszczonymi niemieckimi wyrazami, które czerpie z austriackiego regulaminu. Przed kolacją, o godzinie piątej, stoi z trzcinką pod pachą naprzeciw wyrównanego dwuszeregu i odczytuje rozkaz dzienny, po czym dodaje własny komentarz. - Kto dostaji przepuski, przed wyjściem melduji si u mnie na musterung. Buty wyczyszczone! Kłapacz ogolony! Włosy... Kapral Morski, ja ci mam te pióra na łbie ostrzyc? No! A teraz żołnirz kolacje zji, kawy si napije, żeby gówno glanc miało, i forykuje do miasta! Tu następuje rozdanie przepustek. - Sierżant Ferenc. Plutonowy Pokrzywka. Kapral Kotylak.” Plutonowy Szwedrowicz. Pan jednoroczny plutonowy Meissner... Ja jestem „pan plutonowy”, w odróżnieniu od innych, ponieważ podoficerowie z ukończonym wykształceniem średnim byli w wojsku austriackim „panami”. To wcale nie przeszkadza starszemu sierżantowi-szefowi sztorcować mnie równie ostro, jak pozostałych, z tą różnicą, że wyrażając się ujemnie o moich przodkach w linii żeńskiej, nie mówi... „twoja mać”, tylko - „...pańska mamusia była”. Oczywiście nie biorę tych obelg dosłownie, zwłaszcza że starszy sierżant Celta okazuje mi także inne względy; za jego sprawą sypiam w kancelarii technicznej eskadry przy hangarze, a nie w ogólnym, straszliwie zapluskwionym i zawszonym baraku koszarowym. „Kancelaria” oraz przyległy magazyn techniczny to, dwie dość przewiewne klitki, wyposażone w żelazny piecyk. Ponieważ nie starcza węgla, od czasu do czasu wstawiam na ruszty blaszaną puszkę z benzyną i podpalani ją za pomocą długiego knota z papieru. Ogień huczy, piec rozgrzewa się do czerwoności, temperatura z pięciu stopni skacze do czterdziestu i gdy mija prawdopodobieństwo wybuchu oraz pożaru - przez jakieś pół godziny jest ciepło. Trzeba tylko uważać, żeby nie nalać za dużo benzyny na razie, i wystrzegać się, aby podczas takiego bądź co bądź ryzykownego „hajcowania” nie nadszedł oficer techniczny albo sierżant-szef. Oficer techniczny, ppor. Seńkowski, jest moim bezpośrednim przełożonym, bowiem - jako człowiek wykształcony i obeznany z techniką - pełnię obowiązki podoficera technicznego i magazyniera. Co prawda, obaj mamy w tej dziedzinie bardzo niewiele roboty: zapisuję w grubej księdze czas startu i lądowania każdej załogi, prowadzę ewidencję remontów silników i wydaję z magazynu części zamienne. Na cały nasz zapas owych części składa się zresztą ze sześć gaźników. kilka tuzinów świec, dwa popsute iskrowniki i tuzin busoli pływakowych, przy czym dwie są pęknięte i wycieka z nich spirytus. Z tych względów za zezwoleniem ppor. Seńkowskiego i zgodą brygadzisty, plutonowego Pokrzywki, ochotniczo należę do zespołu mechaników obsługujących dwa samoloty Oeffag-51. Mój przełożony techniczny, młody, przystojny brunecik, jest obserwatorem, ale marzy o tym, aby zostać pilotem. Ja również. Tylko że jego marzenia już niemal się spełniają: porucznik pilot Kostrzewski odbywa z nim parę lotów szkolnych dziennie. Za dwa-trzy tygodnie Seńkowski zacznie latać samodzielnie. Obiecuje, że wtedy będzie mnie zabierał jako balast. Hm... dobre i to, choć jakże dalekie od moich marzeń o bohaterskiej obronie ojczyzny... Ale dziś nie myślę nawet o lataniu. W mieście uruchomiono wojskową łaźnię - po trzech miesiącach służby po raz pierwszy idę się wykąpać! Pozbyłem się wszy, oddałem podartą, szarą od brudu prywatną bieliznę i otrzymałem w zamian wylataną, ale czystą służbową koszulę w kraty i długie zimowe kalesony z amarantowej flaneli. Ten patetyczny kolor, przywodzący na myśl sztandary i rabaty szwoleżerów księcia Józefa, trochę mnie zaskoczył, a poza tym podejrzewałem, że flanela będzie farbowała, zwłaszcza pod kolanami. Ale innych kalesonów nie mieli w magazynie, więc musiałem wziąć te amarantowe. Były zresztą ciepłe i tylko trochę za obszerne w pasie. Z dziesięciodniowym żołdem w kieszeni idę najpierw do drogerii po wodę kolońską z zapachem konwalii, a następnie do kantyny zorganizowanej przez jakieś ofiarne Polki. Po codziennym skąpo wydzielanym gulaszu i przemarzniętych kartoflach oraz zbożowej „kawie” z gliniastym chlebem podwójna porcja ryżu z buraczaną marmoladą i gorąca herbata wydają się potrawą godną królewskich stołów! Rachel - po hebrajsku znaczy: owca. (Mówię do niej: Owieczko). Rachel nie jest córką bogatego właściciela stad, jak jej biblijna imienniczka, i nie ma brzydkiej starszej siostry, jak tamta, bo jest jedynaczką. Jej ojciec też nie nazywa się Laban, tylko Vogelblum i razem z żoną handluje mięsem w małej koszernej jatce. W poniedziałki od południa jatka jest nieczynna: stary Vogelblum zakłada do rozklekotanego wózka kościsty, chudy szkielet obciągnięty wyleniała skórą, który przypomina zagłodzoną szkapę, i zajeżdża przed dom, aby zabrać znacznie młodszą od siebie panią Sarę, poślubioną dwa lata temu, po śmierci pierwszej żony. Jadą gdzieś do sobie tylko wiadomych wsi, aby zakupić trochę jaj, parę gęsi, czasem nawet cielę, lub krowę. Przenikają przez placówki polskie i ukraińskie, dochodzą do porozumienia z „wrogiem” i nad ranem wracają do rytualnej rzeźni, aby nazajutrz handlować tym, co udało im się zdobyć. Rachel ma szesnaście lat, roześmiane orzechowe oczy, wspaniałe, lśniące włosy koloru dukatowego złota, równe, białe jak twaróg zęby i pąsowe usta. Jest bardzo ładna. Zobaczyłem ją po raz pierwszy w małym warsztacie krawieckim Silbermana, który dopasowywał mi bluzę mundurową. Przyszła odwiedzić swoją kuzynkę, Różę Silberman i... No, cóż? Poznaliśmy się i odtąd zacząłem chętnie zastępować kolegów, którym służba wypadała w soboty i niedziele, aby otrzymać całonocną przepustkę z poniedziałku na wtorek. Co prawda, ani w ubiegłą sobotę, ani w niedzielę nikogo nie zastępowałem, ale otwarcie wojskowej łaźni i tym razem umożliwiło mi otrzymanie przepustki. Los był dla mnie łaskawy. Rachel ma narzeczonego. Mięcia, bardzo światowego młodzieńca, który grywał w małej orkiestrze wynajmującej się na wesela i zabawy taneczne. Lecz na krótko przed oblężeniem Lwowa Miecio otrzymał wspaniałe engagement do Przemyśla i tak wojna rozdzieliła tę parę. Moja Owieczka zaklina się zresztą, że wcale nie myśli o zamążpójściu. a już w szczególności Mietek nie wchodzi w rachubę: ma czerwone, strasznie odstające uszy. wągrowatą cerę i cuchnący oddech. „Tyle, że dobrze zarabia i że ojciec sobie życzy” - mówi wydymając usta...Ale co to będzie, jak on wróci?... - dodaje pochylając głowę. - Co wtedy będzie?...” Zastaję ją w małym, ciemnym pokoiku przed lustrem. Widocznie przed chwilą zjadła kolację, bo na stoliku stoi talerz z jakimiś resztkami i szklanka z nie dopitą herbatą. Teraz rozplotła ciężkie warkocze i szczotkuje włosy. Udaje, że trochę się przestraszyła, bo wszedłem po cichu przez nie zamknięte drzwi od podwórza. - Ach, to ty! Całuję ciepły, mlecznobiały kark pomiędzy rozczesanymi włosami i widzę w lustrze, jak jej twarz oblewa się ciemnym rumieńcem. Wyjmuję z kieszeni flakonik z wodą konwaliową. - Coś ci przyniosłem, Owieczko. Pocałuj mnie. - Dziękuję. Oj, konwalie! Nie, proszę mnie nie całować. Ja muszę tu sprzątnąć. Taki nieporządek... Nieporządek nic a nic mi nie przeszkadza, ale nie upieram się. - Proszę tu grzecznie posiedzieć - mówi Owieczka. - Ja zaraz przyjdę - i zebrawszy naczynia ucieka do kuchni. Zapalam papierosa, bo zanim pan Vogelblum wróci, dym się ulotni, zwłaszcza że Rachel po moim wyjściu otwiera okna i troskliwie przewietrza całe mieszkanie. Teraz okna są zamknięte i zabezpieczone od wewnątrz okiennicami, przez które nie przenika światło. Dla pewności zaciągam jeszcze pluszowe zasłony i przykręcam knot naftowej lampy. Potem siadam na skraju wąskiego żelaznego łóżka i biorę do ręki książkę leżącą na taborecie zastępującym nocny stolik. Jest to drugi tom „Potopu” wypożyczony z biblioteki publicznej. Kiedy tu byłem w zeszłym tygodniu, na taborecie leżał pierwszy. Brawo, Owieczko! Sienkiewicz na pewno by się ucieszył. Owieczka wraca dopiero po dłuższej chwili. Pachnie teraz pastą do zębów i konwalią. Pyta, czy zjem trochę pasztetu albo może słodki kugel? - Ciebie zjem! Śmieje się, spuszczając oczy i lekko odwracając głowę, a jej policzki znów ciemnieją od gorącego rumieńca. - Chodź do mnie. - Ja się boję. Jak ktoś przyjdzie... Ale jej strach mija w zupełnej ciemności, kiedy gaszę lampę. Rachel budzi mnie z głębokiego snu, trzymając w ręku lichtarz z zapaloną świecą. - Wstań, przyjechali! Wstań! Zrywam się na równe nogi. - Która godzina? - Jeszcze nie ma dwunastej, ale już wrócili. Tam jest twój mundur. I paczka. Nie zapomnij paczki! Musisz wyjść oknem, bo drzwi od sklepu zamknięte na kłódkę. Ale dopiero jak ja im otworzę od kuchni. Jest przytomna, opanowana, niemal spokojna, jak dobry żołnierz w obliczu nagłego niebezpieczeństwa. Muszę ze wstydem wyznać, że stan moich nerwów znacznie się różni od tego ideału. Na moją niekorzyść oczywiście. W dodatku nie mógłbym z zupełną szczerością stwierdzić, że powoduje mną wyłącznie obawa o los mojej Owieczki... Wciągam koszulę (w kratkę) i w tej chwili przelatuje mi przez głowę myśl o tych, psiakrew, amarantowych gaciach: po ciemku ich nie widziała, ale przy świetle świecy... Ba! Nie ma gaci!! A raczej są, ale białe... Naturalnie świeżo wyjęte z szafy pana Vogelbluma. Więc kiedy spałem, ona... A niech to wszyscy diabli! Nie ma jednak czasu na rozterkę z powodu tej amarantowej kompromitacji. Vogelblum jest gruby, w jego kalesony weszłoby dwóch takich jak ja, więc rozglądam się za jakąś szpilką czy agrafką. Aha, na toaletce Racheli są szpilki wpięte w pluszową poduszeczkę. Kłuję się w palec (Stacha utrzymywała, że to nieomylny znak, iż będę się komuś podobał...) W tych olbrzymich gaciorach?! Boże! Spodnie, buty, mundur, pas, kurtka skórzana. Wkładam do kieszeni niewielką paczkę owiniętą w czysty papier - to chyba te nieszczęsne kalesony? - staję przy oknie, podnoszę skobel okiennicy i gaszę świecę. Ktoś już od dobrej chwili dobija się do drzwi kuchennych. Rachela odpowiada w żargonie: - Moment, a weilche! Słyszę, jak odciąga zasuwy i przekręca klucz w zamku. Chodu! Dobrze, że to parter... W ciemnym podwórzu na wprost stajni stoi wózek Vogelbluma. Koń został już wyprzężony i słusznie przewiduję, że brama wjazdowa jest zamknięta. Ale drewniany spróchniały płot liie stanowi przeszkody nie do przebycia. Znajduję w nim obluzowaną deskę i wydostaję się na boczny zaułek. Śmierdzi tam gnojówką, która sączy się rynsztokiem z nie skanalizowanych czynszowych kamienic. W świetle księżyca przemykają dwa koty polujące na szczury. Idę prędko do głównej ulicy, spoglądam na frontowe okna Vogelbluma obok wejścia do sklepu z opuszczoną i zamkniętą na kłódkę żaluzją. Już się tam świeci: żółtawy odblask przenika przez szpary okiennic. Ale nic nie słychać, w domu panuje głucha cisza. Pod pierwszą latarnią uliczną przystaję, aby zapalić papierosa. Szukam po kieszeniach zapałek i natykam się na tę paczkę. Odwijam papier. Nie, to wcale nie moje kalesony, tylko pasztet i słodki „kugel” z serem. Śliczna, dzielna i czuła Owieczko! Jestem szczerze wzruszony. Zwłaszcza że znów mam wilczy apetyt. Ale czy ona pamiętała dobrze ukryć te amarantowe?... - Pan jednoroczny plutonowy wrócił z przepuski o której godzinie? - Chyba koło pierwszej. - A przepuska była do której godziny? - Do ósmej rano. - Do ósmej? A co tu napisano? Napisano: do dwudziestej drugiej, fakt! Ale nie wiedziałem o tym: nawet nie spojrzałem na otrzymaną przepustkę... - Szarża ma przepuski do ósmej rano po dwudziestu czterech godzinach służby jako szpekcjon, a nie jak idzie do łaźni. Tak?! Ze starszym sierżantem Celta w takich wypadkach lepiej nie dyskutować i nie tłumaczyć się. - Tak jest, panie sztabowy. Moja postawa zdaje się wywierać dobre wrażenie: starszy sierżant spogląda to na mnie wyprężonego na baczność, to na tę przepustkę, którą zgodnie z regulaminem zwróciłem komendantowi warty. Mówi z namysłem, jakby ważył niezbyt wielki _ ciężar mojej winy, tak że nawet nie od razu spostrzegam, iż drwi ze mnie. - Plutonowy... Stary żołnirz: za dziewięć miesięcy będzie prawie rok, jak przy wojsku służy... I nagle innym tonem: - Trzy tygodnie kasarniaka, żeby pan jednoroczny se to spamiętał! Uff! To był cios... Sprawa jest zamknięta i przypieczętowana... Trzy tygodnie! Co ona sobie pomyśli?... - Potrzebne ci to było? - mówi Gustek Pokrzywka. - On nie ma prawa mnie karać. Złożę zażalenie do dowódcy eskadry. - Dołoży ci drugie tyle. A nawet jeżeli u niego wygrasz, to u Celty będziesz przegrany do końca życia. ‘Mimo niewielkiego doświadczenia wojskowego ta mądra uwaga trafia mi do przekonania. Celta nie może mi wiele pomóc w sprawie przeszkolenia na pilota, ale może bardzo zaszkodzić... Składani więc to upokorzenie oraz chęć poszukiwania sprawiedliwości jako ofiarę na ołtarzu wyższych celów i zabieram się wraz z całą brygadą mechaników do przeglądu stusześćdziesięciokonnego Daimlera przy samolocie por. Kostrzewskiego. Droga od strony dworca kolejowego mija niewielki barak z pruskiego muru, w którym mieści się dowództwo III Grupy Lotniczej oraz 6. i 7. eskadry, zakręca poza lotniskiem ku wsi Lewandówka i wije się między polami aż do Rzęsny Ruskiej. Trzej ułani na wychudzonych szkapach eskortują parokonny wózek z prowiantem: chleb i puszki z konserwami. Cała góra świeżo wypieczonego chleba! Pachnie, aż się w głowie mąci. My już od kilku dni dostajemy tylko po dwadzieścia deka tego specjału, a przemarznięte kartofle i brukiew na obiad okraszane są bardzo skąpo sosem z niezbyt świeżej koniny... Ułanom świetnie się powodzi! Patrzę na nich z zazdrością i nagle jeden z tych trzech zatrzymuje konia tuż przede mną. - Te, lotnik, jak ci tu leci? - Polek!!! Wciśliński już zsiada ze swojej szkapy i potrząsa moją ręką. Obaj z nadmiaru wzruszenia całujemy się z dubeltówki. - A gdzie Pyzikowski? Macham ręką z lekceważeniem. - Został w Lublinie i bryzga atramentem w kancelarii 2. eskadry. A Janusz Ż.? - Coś w ten sam deseń. Czekaj no, odeślę ten konwój, to pogadamy. Potem ich dogonię. Dopiero teraz spostrzegam, że ma po jednej „belce” na każdym naramienniku - jest starszym ułanem. Idziemy do mego hangaru i opowiadamy sobie dzieje pierwszych rozczarowań wojennych. Polek nie jest zachwycony służbą w pułku: nie urodził się na kawalerzystę. Marsze, ustawiczne zmiany miejsca postoju, byle jakie noclegi, ćwiczenia w śnieżycę, wiatr i mróz, gęby nie ma do kogo otworzyć, bo konie inteligentniejsze od ułanów... Nie brał udziału w żadnej bohaterskiej szarży, tylko przez parę dni wraz ze spieszonym szwadronem siedział w okopach i strzelał w kierunku okopów ukraińskich, aż okazało się, że tam nikogo nie ma. Tym sposobem wygrali „bitwę”. Oprócz owych dwóch pojedynczych belek nabawił się wszy i czyraków na tyłku - od siodła. Stanowczo wolałby czyścić świece, iskrowniki i cylindry silnika niż codziennie o świcie i wieczorem szczotkować swoją kobyłę. Z zazdrością i podziwem ogląda nasze cztery samoloty. - Ty sobie żyjesz! Stała kwatera, miasto o kilometr, no i - pan plutonowy! - Przenieś się do nas. Pogadam z dowódcą eskadry. Spogląda na mnie z niedowierzaniem, ale widzę, że gotów jest podjąć tę próbę, a przecież zdaję sobie sprawę, że problem „pogadania” z kapitanem Stelmachem wcale nie przedstawia się łatwo i prosto. Próbuję osłabić efekt niebacznie rzuconej propozycji: żarcie tu jest podłe, chleba nie ma, papierosów mało... - A ciebie też pewnie tak łatwo nie puszczą. - To wszystko detal. Gdybym mógł skąd wytrzasnąć pół litra wódki, dałoby się załatwić i chleb, i tytoń, i nawet mój przydział. Widzisz, u nas w Szwadronie o takich sprawach decyduje wachmistrz. Jestem z tym moczymordą w niezłych stosunkach... No tak, całkiem podobnie jak tu. Tylko że moje stosunki ze starszym sierżantem Celta ostatnio są cokolwiek napięte. I nie zdaje mi się, abym mógł co wskórać u niego z półlitrówką wódki. Ten wachmistrz od ułanów musi być człowiekiem zgoła innego pokroju... Przychodzą mi na myśl dwie uszkodzone busole: ich zbiorniki zawierają po pół litra czystego spirytusu! - Wódka będzie - oświadczam po krótkim namyśle. - Przyniosę ci ją dziś wieczorem. - Dobra. Weź plecak na chleb. Kobyła stoi przed hangarem, uwiązana do niskiego płotu. Wygląda na zrezygnowaną chabetę, ale mimo to mam ochotę przejechać się na niej. - Siadaj - mówi Polek. - Tylko się nie zabij. Ta ironia podnieca moją ambicję. Sprawdzam i podciągam za luźne popręgi, przedłużam strzemiona. - O, znasz się na tym trochę? - Trochę. Już jestem w siodle, a klacz - wcale nie taka najgorsza - kłusuje pode mną wzdłuż hangarów. Zataczam koło, wypuszczam ją w galop, prosto na ten niski płotek. Próbuje wyłamać, ale trzymam ją w cuglach i ostatecznie skacze. No, to teraz z powrotem! Wcale nieźle. Przechodzę w kłusa, jedna ósemka, druga - daje sobą powodować prawie bez używania wędzidła. Jeszcze raz próbuję galopu i jeszcze raz zmuszam klacz do łatwego zresztą skoku, po czym wracam stępa ku hangarom. Od pięciu lat nie jeździłem konno i teraz doznaję szczególnej przyjemności, a w dodatku mogę się popisać przed ułanem, który powątpiewał w moje umiejętności. Ale ułan nie patrzy w tę stronę: stoi przed barakiem koszarowym w otoczeniu gromady mechaników i coś im opowiada, a oni pokładają się ze śmiechu... Sam starszy sierżant Celta częstuje go papierosem!! Podjeżdżam, zatrzymuję się przed nimi, klepię kobyłę po szyi, wreszcie zsiadam „z fasonem”, przerzucając prawą nogę nad jej łbem. - Wcale nieźle ujeżdżona. - Ona tylko tak z uprzejmości dla lotnictwa - mówi Polek. - Nie chciała cię skompromitować. Celta ujmuje się za mną całkiem niespodziewanie: - Ta daj pan spokój, kto by se pomyślał! Ta jeździ jak rajtar! No, pokaż pan, jak pan skaczesz. Ale Polek kategorycznie odmawia wszelkich popisów. Nie ma zamiłowania do ryzyka, a cuda nie zdarzają się przecież co piętnaście minut. Zresztą musi już wracać. „Odmeldowuje się posłusznie”, trzaska obcasami, salutuje z niewymownym szykiem i gramoli się na siodło. Odprowadzam go do drogi idąc obok, rozstajemy się na skraju lotniska. - Do wieczora. Nie zapomnij o plecaku! Nie zdobyłem się w ostatniej chwili na wyjawienie wątpliwości, które przyszły mi na myśl w związku z tym wieczorem. Zobaczywszy Celtę, natychmiast przypomniałem sobie o zakazie opuszczania koszar, ale jakoś niezręcznie było o tym mówić... No, cóż - zaryzykuję. Nikt nigdy nie kontrolował dotychczas mojej obecności na kwaterze po apelu. Plecak i butelka ze spuszczonym z busoli spirytusem, który cuchnie werniksem, leżą pod łóżkiem. Czekam, aż się zupełnie ściemni. Siedzę przy stole i piszę list do matki. Naturalnie jestem już pilotem, bo czegóż innego mogłaby się po mnie spodziewać?... Przeżywam niebezpieczeństwa, ale wychodzę z nich cało. Z wrodzoną skromnością nie wdaję się w szczegóły (nie dlatego, żeby mi brakło fantazji, tylko żeby jej oszczędzić niepokoju o moje życie). Nie mogę przecież napisać, że mój udział w walce o wolność i niepodległość ogranicza się do pucowania świec zapłonowych i podliczania godzin pracy silników przy starych Oeffagach, na których latają wspaniali piloci, budzący mój podziw i zazdrość! Muszę być jednym z nich, i to już, teraz! A przynajmniej niech ona tak myśli. Nie doznaję przy tym żadnego wstydu. Za miesiąc, może za dwa zaczną przyjmować ochotników do szkół lotniczych. Gdy zostanę naprawdę pilotem, odrobię to, co przypasuję sobie niejako na kredyt. Nie wspominam też o nieświeżej koninie, o przemarzniętej brukwi i o przygodzie z Rachelą. Tym bardziej o trzytygodniowym „kasarniaku” i o spirytusie wykradzionym z busoli. Jestem zdrów, zadowolony, niczego mi nie brakuje. Żałuję tylko, że jeszcze na razie nie mogę posyłać jej pieniędzy. Poczta jest bardzo niepewna... Spoglądam przez okno. Śnieg w zapadającym zmierzchu jest niebieski, tylko światło padające od żarówki nad stołem tworzy na nim wydłużony żółty prostokąt. Ktoś przechodzi przez tę jasną smugę, przystaje, zagląda przez szybę. Celta! Po chwili jest już w progu. - Pan jednoroczny z wizytą do ułanów si nie wybiera? Karuzela pytań, domysłów i wahań wiruje mi w głowie. Co odpowiedzieć?! - Wybrałbym się chętnie, ale przecież... - No, no? - Przecież nie dostanę przepustki. - Przepuski? Nie. Ale do Rzęsny mógłbyś se pan skoczyć. - Panie sztabowy... - Dobra, dobra. Zapal se pan Damesa - częstuje mnie papierosem. - List? Do domu? - Do matki. - Aha. Pewni si jednoroczny poskarżył pani mamusi na sztabowego zupaka? - Ja? Miałbym się skarżyć mojej matce?! I to na pana sztabowego?!! - szczera prawda płynie tym razem przez moje usta, po czym jednak uciekam się do mniej szczerego pochlebstwa: - Pan sztabowy jest dla mnie jak ojciec... - Ta nie przesadzaj pan. Niech będzi jak wujku. No idź pan. Ten pański... jak on si nazywa? - Polek. Apolinary Wciśliński. - Poldziu, no. Może by go tu przenieść?... Byłoby dwóch jednorocznych... Ogarnia mnie wzruszenie, a zarazem podziw dla zdolności Polka. W jaki sposób potrafił w ciągu kwadransa tak oczarować Celtę?! - Poldziu - powtarza sztabowy z uśmiechem rozmarzenia. - Spodobał mi si. Ale żebyś pan wrócił przed dwunastą. Afera z kradzionym spirytusem nigdy się nie wydała, ale odpokutowałem dostatecznie za to przestępstwo: mój udział w kolejkach, które miały przychylnie usposobić wach-mistrza do naszych planów i poczynań, był znaczny - nie można się było wymigać... Nie przypominam sobie wszystkich szczegółów tej libacji w dusznej izbie ukraińskiej chałupy. Zdaje się, że wypiłem na „ty” z wachmistrzem i jeszcze z jakimś podoficerem. Ktoś grał na harmonii, a ja bez powodzenia usiłowałem tańczyć kozaka. Na szczęście zacząłem wymiotować dopiero w drodze powrotnej i wtedy uprzytomniłem sobie, że idę sam, przez ośnieżone pola, dźwigając w plecaku trzy bochenki chleba i parę puszek konserw. Domyśliłem się, że jestem pijany, po raz pierwszy w życiu, ukończywszy właśnie lat osiemnaście... Było mi obrzydliwie. Postanowiłem, że nigdy więcej nie przełknę ani kropli wódki. Ale nie dotrzymałem tego postanowienia... Stoję na miejscu obserwatora, trzymając się obrotnicy, na której sterczy zamocowany karabin maszynowy „Schwarzlose”, jakkolwiek zdrowy rozsądek przemawia raczej za solidnym zabezpieczeniem się za pomocą pasa przy starcie z początkującym pilotem. Ale ja chcę udowodnić, że mu ufam, wbrew ostrzeżeniom Kotylaka i Pokrzywki. Oeffag-51 kołuje na skraj lotniska i zawraca pod wiatr. Kapral Kotylak uwieszony oburącz u krawędzi skrzydła zapiera się nogami, aby mu dopomóc. Potem podporucznik Seńkowski odwraca się ku mnie. - Siadać i zapiąć pas! No, tak... Nikt nie docenia moich intencji! Gaz! Sto sześćdziesiąt koni starego Austro-Daimlera zrywa się do cwału, błękitny dym spalin owiewa mnie przez sekundę i zmieciony wichrem pędzi wzdłuż burty pod stery ogona, ziemia rusza z miejsca, zaczyna coraz prędzej sunąć po obu stronach kadłuba, samolot drga, trzepie po nierównościach, oś podwozia z głuchym gulgotaniem szamoce się w uwięzi elastycznych amortyzatorów, kadłub, skrzydła!, zastrzały zdają się trzeszczeć, pękać z wysiłku, jak w ataku konwulsji, a oszalały silnik ryczy, ciągnie, pogania, przyśpiesza, nieświadom, że jeśli płatowiec nie wytrzyma, jego też diabli wezmą. Ale stary grat wytrzymuje: zdobywa się na jeszcze jedną próbę i wznosi się nad ziemię. Przez chwilę leci tuż nad nią, nabierając pędu, a potem wspina się coraz wyżej. Koła obracają się coraz wolniej, lotnisko coraz bardziej tonie, hangary, baraki, drzewa kurczą się, przykucają coraz głębiej w dole, a na prawo wychyla się kamienne, szare miasto najeżone dachami i kominami, pocięte wzdłuż i wszerz korytarzami ulic. Horyzont rozrasta się, zapada niżej - i niżej, ziemia jest ogromna, płaska, a wszystko, co się na niej znajduje, przybiera wygląd znaków na mapie o wciąż malejącej skali. Dolne skrzydła Oeffaga mają teraz nie po osiem metrów kwadratowych, lecz po pięć hektarów powierzchni. Samolot, a wraz z nim my obaj - ppor. Seńkowski i ja - staliśmy się olbrzymami. Z Lewandówki do Rzęsny Ruskiej jest najwyżej pięć kroków; gdybym usiadł pośrodku Lwowa, miałbym stopy na lotnisku... Nie doznaję ani zawrotu głowy, ani choćby cienia obawy na widok przepaści, która wolno płynie pode mną. Nawet kiedy jakiś prąd powietrzny podnosi nas na swym wygiętym grzbiecie łub gdy zapada isię nagle pod nami, nie odczuwam żadnych niemiłych emocji. Dopiero pierwszy zakręt sprawia mi niespodziankę: horyzont przechyla się w bok, ziemia wyślizguje się łukiem spod prawego skrzydła, podczas gdy lewe mierzy w nią skośnie i zagarnia pod siebie obracający się kołowrót dróg wysadzanych drzewami, wyłaniających się spod śniegu pól i miedz, zagajników i łąk tworzących nieregularną prostokątną kratę. Mimo woli zaciskam dłonie na zębatej obrotnicy wieńczącej właz do kabiny. Przecież jeżeli to potrwa jeszcze dwie lub trzy sekundy, zwalimy się w dół. Ale nic podobnego nie następuje. Maska silnika pędzi po linii widnokręgu, raz nieco wyżej, raz niżej, na prawo w górze pomykają nad skrzydłami obłoki, na lewo w dole z wolna obraca się kraciasta, płaska tarcza ziemi, a samolot żłobi w powietrzu niewidzialną bruzdę wirażu. Coś wspaniałego! Widzę, jak pilot bez najmniejszego wysiłku, jednym niewielkim ruchem wolantu przywraca horyzontowi zwykłe poziome położenie w przestrzeni. Ziemia posłusznie wraca na swoje miejsce pod nami, słońce ukazuje się na niebie spoza prawego skrzydła. Wiem oczywiście, że to nie ziemia i niebo, lecz samolot wykonuje ten prosty manewr, ale bynajmniej nie staram się rozumować logicznie. Wrażenia, których doznaję, są zbyt piękne, aby tłumaczyć je w sposób realistyczny. Lecę. Ten lot jest zupełnie inny niż moje loty we śnie, ale nie mniej przyjemny. Lecę naprawdę, na jawie. W pierwszych osiemnastu latach wieku dwudziestego zdarzyło się to niewielu ludziom, zwłaszcza osiemnastoletnim. Muszę zostać pilotem. Za wszelką cenę. Gdybym nie mógł latać, życie straciłoby dla mnie wartość. 10. Pozycje ukraińskie są teraz znacznie dalej od miasta i loty bojowe trwają dłużej. Każda załoga zabiera sześć do ośmiu bomb po dwanaście i pól kilograma oraz zapasowe bębny z amunicją do karabinu maszynowego obserwatora. Gdy wracają, liczymy i zaklejamy otwory po celnych pociskach nieprzyjacielskich w pokryciu skrzydeł i kadłubów. W powietrzu pachnie wiosną. Słońce i wiatr osuszyły ziemię i tylko jeszcze gdzieniegdzie w zagłębieniach, w rowach, na niskich podmokłych łąkach połyskuje woda. Kwitną kaczeńce i stokrotki, wróble czubią się o byle co, rajcują na drodze, znoszą piórka, źdźbła uschłej trawy, strzępki waty i przeróżne śmiecie pod okapy dachów, gdzie upatrzyły sobie miejsca na gniazda. Z otwartego hangaru zalatuje benzyną, naftą i smarami. Obok Oeffagów stoi podobny do nich Brandenburg i znacznie większy Albatros C-XII z kadłubem w kształcie cygara, krytym jasnożółtą sklejką. Na Albatrosie lata kapitan Camillo Perini ze swym ulubionym obserwatorem, por. Karolem Friserem, a obsługę maszyny nadzoruje osobiście werkmistrz Wesseli. Samolot jest niemiecki, pilot jest Austriakiem, werkmistrz Czechem, i tylko obserwator, pomimo obcego brzmienia swego nazwiska, pochodzi ze znanej rodziny polskiej od dawna osiadłej we wschodniej Małopolsce. Kapitan Perini, rodem z południowego Tyrolu, mówi po niemiecku, klnie po włosku i zna zaledwie kilka wyrazów polskich, które tak przekręca, że trudno je zrozumieć. Jest krępy, żywy, nerwowy i przesądny. Nie pozwala, aby Seńkowski fotografował przed lotem jego samego lub samolot; z daleka omija napotkanego kota, aby mu nie przebiegł drogi; zabronił wstępu na lotnisko księżom i zakonnicom; na masce silnika swego Albatrosa kazał umocować maskotkę: blaszaną, czerwono emaliowaną figurkę satyra grającego na piszczałce. Wracając z wykonanego zadania, zakłada mu na szyję bransoletkę z korali nanizanych na włos słonia - w nagrodę za pomyślny lot. Zdarzyło się, że czerwony satyr znikł w jakiś niewytłumaczony sposób ze swego stanowiska. Perini natychmiast to spostrzegł i narobił gwałtu: - Porca Madonna, kde jes moja diabol?! Mechanicy zaczęli szukać. Wesseli się wściekał, groził, że im „nakopa z młotkiem do głowy”, zaglądał do skrzynek z narzędziami, kazał nawet „nadulić Verschahmg” , żeby się przekonać, czy „diabeł” nie wpadł pomiędzy cylindry silnika, ale wszystko to nie przynosiło pożądanego rezultatu, a czas upływał i chwila startu zbliżała się nieuchronnie. Trudną sytuację uratował realistycznie myślący por. Friser. - Powiedz im, że dasz dwadzieścia koron temu. kto znajdzie diabła. - Czydzieszczi - powiedział Camillo. I „diabeł” natychmiast się znalazł: wypadł z kieszeni kombinezonu, gdy mechanicy na wyścigi pomagali Periniemu go naciągnąć... O ile mi wiadomo, kwota trzydziestu koron została sprawiedliwie podzielona między brygadzistę i jego dwóch pomocników. Nie wiem tylko, który z nich wymyślił, gdzie schować satyra i jak go „znaleźć”. Porucznik Friser, drobny, szczupły, o trójkątnej twarzy i kędzierzawych, ciemnych włosach, ma wypielęgnowane ręce i pachnie wodą kolońską oraz eliksirem do zębów. Jest elegancki, inteligentny i zawsze trochę ironiczny, ale nie złośliwy. Podaje mi rękę i mówi do mnie per panie plutonowy. - Pan był w rosyjskiej szkole pilotów? - Tak, panie poruczniku. Tuż przed wybuchem rewolucji. W Gatczynie. (Rozpuściłem tę dziecinnie głupią, kłamliwą pogłoskę w nadziei, że pomoże mi dostać się na kurs pilotażu). - Ileż pan ma lat, do licha? Kłamię konsekwentnie, że skończyłem dwadzieścia. - I latał pan samodzielnie? - No, nie. Po prostu nie zdążyłem... Ale to byłaby kwestia kilku lotów z instruktorem. Spogląda na mnie z tą swoją lekką ironią, ale i z życzliwością. Zapewne nie bardzo wierzy w moją bajeczkę, a mimo to chciałby mi pomóc. Jest sympatyczny i ujmująco przystępny. Traktuje mnie jak młodszego kolegę, co oczywiście niesłychanie mi pochlebia. Jest dla mnie wzorem oficera i dżentelmena w najlepszym tego słowa znaczeniu. I właśnie dlatego trochę mi głupio, że usiłuję go okłamać... - Hm. Dobrze - mówi po chwili. - Przy sposobności wspomnę o tym porucznikowi Boreyszy. Do rozmowy z nowym dowódcą eskadry przygotowałem się jak do egzaminu: kolejność samolotów, jakich używano w rosyjskich szkołach pilotów, położenie lotniska, pałac cesarski w sąsiedztwie, fabryka porcelany... Ale kto był moim instruktorem? No cóż, po prostu „zapomniałem”. Zresztą może mnie o to nie zapyta. Ba, właśnie od tego zaczął i od razu przegrałem pierwszy punkt... - Nu, tak możet plutonowyj pamięta kogoś z oficerów w Gatczynie. Recytuje nazwiska zapamiętane jeszcze w Lublinie: Mroczkowski, Karpiński, Kościanowski. Dodaję jeszcze dwa rosyjskie...wydumane”, bo przecież on nie mógł znać i pamiętać wszystkich. Patrzy na mnie dość sceptycznie, potem kręci głową, zaczyna znów przechadzać się lam i z powrotem po pustej kancelarii. Jest wysoki, suchy, przystojny. Od jego mechanika. Wacka Sikorskiego. dowiedzieliśmy się, że należał do carskiego Korpusu Paziów i rzekomo na piersi ma wytatuowanego dwugłowego orła Romanowych; Nagle zatrzymuje się przede mną. - Wy, konieczno, goworitie po ruski? Tylko na to czekałem: bez zająknienia powtarzam swoją bajeczki po rosyjsku. - Dobrze, dobrze. A kto był komendantem szkoły? Zastanawiam się głęboko. - Nie pamiętani nazwiska, panie poruczniku. - Dziwne. A zastępcą komendanta? W 1917 roku? - Nie przypominam sobie... - Nu, nieudacza... Ot ja byłem zastępcą! A was też sobie nie przypominam, plutonowyj. Krew uderza mi na policzki: wszystko na nic! - Możecie odejść. Idę ku drzwiom, ale w progu decyduję się na ostatnią próbę.,- Panie poruczniku... - Nu, co jeszcze? - Ja nie byłem w Gatczynie i nie szkoliłem się na pilota. - O! To już lepiej. - Ale ja koniecznie chcę latać. Proszę o przydział do szkoły pilotów. - Ot, widitie, tak trzeba było od początku! Po co bajuszki bajać? A? - Po co! Bo prostą drogą się nie dało... Próbowałem W Lublinie i spotkały mnie tam tylko drwiny... - Co to znaczy drwiny?. Tłumaczę na rosyjski: - Nasmieszki. panie poruczniku.. Widzę, że powstrzymuje uśmiech. Ale jest to uśmiech przychylny, więc ciągnę dalej swoją epopeję, nie przyznając się jednak do samowolnej „zmiany przydziału”. Opuszczam kancelarię dowództwa z nadzieją w sercu. Jeżeli zasłużę na bardzo dobrą opinię, pójdę na pierwszy kurs szkoły pilotów. Kiedy to nastąpi? - No. może za miesiąc, dwa... Jatka Vogelbluma. jak zwykle w poniedziałek po południu, jest zamknięta; u spuszczonej żaluzji wisi ogromna kłódka, okna są ciemne, zarówno od ulicy, jak od podwórza. Na klatce schodowej w oficynie pachnie kotami, przypalonym olejem i cebulą. Drzwi na parterze po prawej stronie też są zamknięte. Nic dziwnego: nie byłem tu od czterech tygodni... Pukam i nasłuchuję. Cisza. Pukam jeszcze, trochę głośniej, ale nikt nie otwiera. Wychodzę, wspinam się na gzyms muru i pukam w szybę. Na próżno... Kręcę się jeszcze z pół godziny po ulicy, zaglądam przez szpary do pustej szopy, w której Vogelblum trzyma swego rysaka. Nie ma go tam, więc pojechali po zakupy. A moja Owieczka?... Rozglądam się bezradnie. Kogo o nią zapytać? I w tej chwili podchodzi do mnie Róża Silberman, trzymając za rękę młodszego brata. - Pan pewnie do Racheli? Jej nie ma. Ona wyjechała. Z mężem do Przemyśla. - Z mężem?! - Pan nie wie? Ona wyszła za mąż, jutro będzie tydzień. Za Mietka Buchwalda. To było wesele! - kołysze głową z podziwem. Mały Silberman niecierpliwi się, ciągnie ją w stronę domu. - Ja już muszę iść - mówi Róża i patrzy na mnie wyczekująco. Ale cóż mógłbym jej powiedzieć? - Ona myślała, że pan tu już nigdy nie przyjdzie. Trochę popłakała, a potem... To było wesele! - powtarza. - Ja do nich niedługo pojadę. Może coś powtórzyć? - Niech jej pani powie, że nie mogłem... Nie! Niech jej pani powie tylko, że jej życzę szczęścia. - Dobrze, powiem. Do widzenia. Odchodzi, ale ogląda się jeszcze za mną, jakby trochę zawiedziona. A ja stoję na skraju chodnika pogrążony w melancholii, jak przystało na bohatera sentymentalnego romansu. „Tylko czas może zabliźnić tę serdeczną ranę” - tak powinno by brzmieć zakończenie. Ten melodramatyczny banał sprawdza się wcześniej, niż można było przypuszczać. Życie płynie wartkim potokiem, nie pozostawiając mi czasu na melancholijne wspomnienia. Porucznik Boreysza trenuje starty i lądowania na austriackich samolotach, a ja wraz z Sikorskim i Polkiem Wciślińskim ubiegamy się o to, aby nas zabierał zamiast balastu. Sikorski ma oczywiście pierwszeństwo jako brygadzista, Polak (przeniesiony służbowo z kawalerii za sprawą sierżanta sztabowego Celty) jako pomocnik Sikorskiego. Ja jestem dopiero trzeci w tej kolejce, ponieważ należę do brygady Pokrzywki, a poza tym odbyłem już kilka lotów z porucznikiem Seńkowskim i Motylewskim, którzy przeszkalają się na pilotów. Wyciągamy z kabiny obserwatora dwa worki z piaskiem, Sikorski włazi na ich miejsce i pilot startuje wzdłuż hangarów. Patrzymy, jak maszyna wychodzi w powietrze, na wysokości dwustu metrów zakręca o 180 stopni w lewo, połyskuje odbiciem słońca na lakierowanym płótnie skrzydeł, leci z wiatrem i po kilku minutach już nas mija zachodząc do lądowania. Znów głęboki wiraż, błysk słońca i stary Brandenburg jest na prostej. Silnik cichnie, samolot zbliża się tracąc wysokość, tonie w powietrzu, jest coraz niżej i niżej, choć nie osiągnął jeszcze granicy lotniska. - Nie dociągnie - mówi porucznik Kostrzewski, który nadszedł tymczasem z kasyna. - Gazu! I pilot dodaje nieco gazu, jakby usłyszał tę przestrogę. Dodaje za mało, bo przed nim na wysokości kilku metrów jest linia telefoniczna wzdłuż drogi, a podwozie Brandenburga znajduje się właśnie na poziomie przewodów. - Gazu!! - woła porucznik Kostrzewski. Ale teraz ten okrzyk nie skutkuje: koła zaczepiają o druty i samolot wali się w dół, jak koń na zbyt wysokiej przeszkodzie. Trzask, łoskot, piach tryska spod złamanego śmigła, ogon zatacza łuk nad zwichrowanymi skrzydłami i opada na ziemię gruchocząc stery. - Sanitarka! Pędzimy co sił na miejsce „kraksy”. Wacek Sikorski wygrzebuje się spomiędzy szczątków rozbitej maszyny i wyciąga pilota, który uwiązł głową w dół na przytrzymujących go pasach. Porucznik Boreysza ma zniekształconą szczękę, usta pełne krwi i wyłamanych zębów. Bełkocze coś, czego nie można zrozumieć, ale z naszą pomocą wsiada do sanitarki. Już mają ruszyć, gdy Wacek uchyla drzwi i woła do nas, żebyśmy pozbierali te zęby. - Zęby? - No, zęby! Sztuczne zęby pana porucznika, cały nowy garnitur! Miał je dopiero od tygodnia!... - A to dopiero pech... - mówi Polek. Sierżant sztabowy Antoni Celta, z trzcinką pod pachą, stoi na wprost wyrównanego dwuszeregu. - Rozkaz dzienny numer siedemdziesiąt dwa. W dniu dzisiejszym objąłem dowództwo eskadry w zastępstwie porucznika pilota Jerzego Boreyszy, który po wypadku lotniczym odszedł do szpitala. Płotem: służba inspekcyjna i wartownicza, wypłata żołdu, przegląd broni, zmiana bielizny itd. Wreszcie: - Punkt siódmy: pilotom odbywającym loty treningowe zabraniam zabierania mechaników zamiast balastu. Jednocześnie ze względu na brak obserwatorów zabraniam dalszego ich przeszkolenia i treningu na pilotów w eskadrze. Podpisano: por. pilot Stefan Stec. Wzrok Celty przesuwa się wzdłuż dwuszeregu, zatrzymuje się na mnie i na Pólku. - Panowie jednoroczni słyszeli? - Ta-est. - Aparatszoferzy słyszeli? - Słyszeli. - No to teraz - rrrozejść się! Aż sia poroch zakurył! „Rozchodzimy się” galopem, choć punkt siódmy skłania Polka i mnie raczej do gorzkiej zadumy. No, a porucznik Seńkowski?... A Motylewski?... Seńkowski - grzeczny, flegmatyczny, różowy, czyściutki, wymuskany jak panienka - wpada w pasję. Do tego stopnia, że mówi „psiakrew, krucy-fiks!”, zrywa z głowy nowiutką czapkę ze srebrnym paskiem i już-już ma ją rzucić na ziemię, ale w porę spostrzega, że stoi przed błotnistą kałużą. Hamuje się więc, wybiera suchsze miejsce i dopiero tam dopełnia gestu wściekłości, zresztą w sposób bardzo oględny. Podnoszę granatową „maciejówkę” z żółtymi wypustkami, chcę ją oczyścić z kurzu rękawem roboczego kombinezonu, lecz Seńkowski już się opanował. - Oj, powała mi pan czapkę! - No - tak, rzeczywiście - mój kombinezon jest poplamiony smarem... . - Dziękuję - rzuca posępnie i odchodzi. - Coś takiego! - mówi Polek. - Mało go szlag nie trafił... W dwa tygodnie później nowy rozkaz dzienny przyprawia mnie o lekki zawrót głowy z nadmiaru szczęścia: „Kandydaci na uczniów szkoły pilotażu, plutonowi: Franciszek Ferenc, Janusz Meissner, Gustaw Pokrzywka i Wacław Sikorski udadzą się do Głównego Szpitala Wojskowego w Warszawie na badania lotniczo-lekarskie”. Pociąg wlecze się powoli, mijają nieskończenie długie godziny podróży. Nie mogę ani czytać, ani grać w karty, ani spać. Nie mogę spokojnie usiedzieć na miejscu. Wypalam kilką paczek papierosów. Dopiero o świcie zapadam w niespokojny sen, z którego budzą mnie koledzy: Warszawa! Pędzę do domu, bo w szpitalu mamy się zameldować dopiero o dziesiątej. Matka czeka na mnie: wysłałem depeszę. Jedząc śniadanie opowiadam o sobie i dowiaduję się nowin rodzinnych. Tadeusz jest w jakimś pułku piechoty, który wyruszył z odsieczą do Lwowa; Władek Neugebauer - w Legii Akademickiej. U nas mieszkają trzy Henneberżanki, wujek Karol nadal zarządza majątkiem pana Szlenkera. - A ty? - Jakoś sobie radzę. Jestem tak podniecony, że nawet nie pytam o szczegóły. Muszę już iść. Wpadnę jeszcze wieczorem, przed wyjazdem. W szpitalu otrzymujemy „karty kontrolne” i kolejno zgłaszamy się w gabinetach lekarzy specjalistów. Przechodzę gładko wszystkie badania i. dopiero okulista stwierdza, że moje lewe oko nie dorównuje prawemu. Astygmatyzm, dioptria, niezborność - to brzmi niepokojąco.” - Czy pan używa szkieł? - Nie. Wcale mi nie są potrzebne. - No tak, na razie... Wręcza mi wypełnioną kartę. „Zdolny z zastrzeżeniem”. Nogi uginają się pode mną. - Czy to znaczy, panie doktorze... - To znaczy, że powinien pan otrzymać okulary lotnicze ze szkłami korekcyjnymi. Oczywiście, ale przecież jeżeli znajdzie się dość kandydatów bez żadnych zastrzeżeń, mój przydział do szkoły pilotów diabli wezmą... Nie pomogą żadne bajeczki o kursie pilotażu w Gatczynie! Trochę mnie pociesza, że Sikorski też ma zastrzeżenia w związku z brakiem jednego palca i lekkim niedowładem prawej dłoni, a Pokrzywka przewiduje, że porucznik Stec nie zgodzi się na odejście z eskadry któregokolwiek z mechaników brygadzistów, bo jest ich i tak za mało. Jak długo potrwa ten stan niepewności? Kiedy się to rozstrzygnie? Co będzie, jeżeli nie zostanę powołany na kurs? W domu nadrabiam miną, ale gdy pociąg rusza, opanowuje mnie zwątpienie. Tylko Sikorski nic sobie nie robi z zastrzeżeń lekarzy. - Pójdziemy do Boreyszy - nic się nie martw. Już on nam pomoże. Samoloty zaczynają się wykruszać: siódmego marca artyleria ukraińska zestrzeliła sierżanta pilota Kominkowskiego i obserwatora por. Swoszowskiego, którzy zdołali jednak wylądować po naszej stronie; w maju przytrafia się to samo sierżantowi Stachurze i por. Biskupskiemu, a w parę dni później dowódcy eskadry, por. Stecowi i Seńkowskiemu. Ale i załogi nie zawsze wychodzą cało... Czternastego maja podczas ataku dziesięciu samolotów grupy na pozycje ukraińskie pod Kulikowem poległ por. Zygmunt Kostrzewski wraz z obserwatorem, por. Mieczysławem Motylewskim. Kostrzewski został przeszyty siedmiu pociskami, Motylewski otrzymał tylko jeden postrzał, ale zginął pod szczątkami rozbitej maszyny. Jedziemy tam po nich, bo to nasz samolot - ostatni Oeffag w eskadrze - i chwilowo brygada Pokrzywki nie ma innego do obsługi. Pilot ma twarz posiwiałą, zniekształconą od uderzenia o tablicę zegarów, a na czole okrągły otwór od kuli. Obserwator - zmiażdżoną klatkę piersiową i połamane członki. Układamy zwłoki na platformie samochodu ciężarowego i ruszamy z powrotem. Nazajutrz dwie trumny na kadłubach samolotów, okryte kwiatami, płyną przez zatłoczone ulice miasta. Poprzedza je orkiestra wojskowa i kompania honorowa zebrana z najlepiej umundurowanych szeregowych siódmej i szóstej eskadry. Nad cmentarzem przelatuje trójka Albatrosów D-III prowadzona przez por. Steca. Patos tego pogrzebu robi na mnie silne wrażenie. Marsz żałobny Chopina, równy, powolny krok uszykowanej w czwórki kolumny żołnierzy, błyski słońca na lufach karabinów, milczący tłum z odkrytymi głowami, spojrzenia kobiet i mężczyzn zatrzymujące się na naszych twarzach zdają się opromieniać chwałą nie tylko poległych, ale i nas. Drobna część tej chwały jest moim udziałem: mam na sobie mundur lotnika. Siódma eskadra przezbraja się: dostajemy samoloty jednomiejscowe - dwa Fokkery E- V i kilka Albatrosów D-III. W związku z tym wszyscy obserwatorzy otrzymują inne przydziały, a na ich miejsce przychodzą piloci myśliwscy. Fokker E-V ma silnik rotacyjny, do którego jako smaru używa się rycyny. Śmierdzi okropnie! Ale samolot jest zgrabny, zwrotny i szybki. Nasz zbrojmistrz, plutonowy Szpiczakowski, ustawił karabiny maszynowe strzelające przez śmigło i uzgodnił ich działanie z obrotami silnika, a porucznik Stec wypróbował je w walce powietrznej przeciw dwu maszynom nieprzyjacielskim, które po raz pierwszy pojawiły się nad miastem. Był to wspaniały widok: mały, zwinny Fokker ruszył do startu wprost spod hangaru, w parę minut wzbił się ponad rozproszone stadko obłoków i zaatakował bliższego z przeciwników od ogona. Trzask krótkich serii, parę gwałtownych uników tamtego i nagły zwrot myśliwca w stronę drugiej maszyny, której załoga pośpieszyła towarzyszowi z odsieczą. Fokker śmiga w górę, przerzuca się przez skrzydło, zatacza ciasny łuk i znów terkoce raz po raz szybkimi, nerwowymi dreszczami ognia. Jest sam, ale ma nad nimi widoczną przewagę; zmusza ich do odwrotu - raczej do panicznej ucieczki na wschód, gdzie rozciąga się niska, zwarta powłoka chmur. Już ich nie widać i nie słychać. Dopiero po dłuższej chwili rozlega się dźwięczny głos silnika, smukły Fokker, podobny do komara, wylatuje na czysty błękit nieba, zawiązuje pionową pętlę i cichnie schodząc obszernym łukiem w dół. Prycha raz po raz wsączonym silnikiem, pęd zmiata pod kadłub błękitne obłoczki spalin, rozkraczone podwozie muska ziemię, koła osiadają na pneumatykach i rozlega się charkot płozy, która orze płytką bruzdę w murawie lotniska. Pilot podciąga maszynę pod hangar, wyłącza kontakt, odrzuca w tył pasy i wysiada z kabiny. Jest spokojny, opanowany, jak zwykle. Zbrojmistrz pyta go o działanie karabinów maszynowych. - Bardzo dobrze. Dziękuję, Szpiczakowski. Kładzie rękę na ramieniu Pokrzywki, obejmuje nas wzrokiem, skinieniem głowy i uśmiechem zdaje się i nam dziękować za przygotowanie maszyny. Z pewnością wie, że przez cały czas wszystkie nasze myśli były tam - przy niej i przy nim. - Uciekli mi w chmury - mówi, jakby się usprawiedliwiał. - Jeden z Fokkerów musi być teraz stale w pogotowiu. Gustek Pokrzywka już nas zapędza do roboty: - Benzyna. Olej. Wykręcić świece, Janusz - przeczyścić i sprawdzić na iskrowniku. Ja tymczasem wytoczę drugą maszynę. Zapach gorącej rycyny sprawia, że żołądek podjeżdża mi do gardła i na czoło występują kropelki potu. Na szczęście nikt tego nie widzi, a świeży powiew orzeźwia mnie trochę. Mam nadzieję, że lecąc na Fokkerze nie czuje się tego. Ta sprawa cokolwiek mnie niepokoi: trudno by mi było walczyć i zwyciężać w powietrzu, oddychając olejem rycynowym; a przecież nie wyrzeknę się latania na tym wspaniałym samolocie! Od pewnego czasu odór rycyny ogarnął także hangar parku lotniczego. Remontuje się tam francuski Spad-VII. którego stuczterdziestokonny silnik również jest smarowany owym aptekarskim specjałem... Francuski samolot, zdobyty przez Austriaków i wyremontowany w polskich warsztatach, ma być oblatany przez pilota, który zdobył „Żelazny Krzyż” w niemieckiej eskadrze. Dość niezwykle splatają się losy maszyn i ludzi w tej wojnie... Ppor. Mieczysław Garsztka - jeden z nowo przybyłych pilotów - pochodzi z Pomorza. W lotnictwie niemieckim służył w grupie myśliwskiej słynnego „asa”, Manfreda von Richthofena i - zachowując panującą tam „modę” - nosi pod pachą bambusową laseczkę, a w lewym oku monokl. Monokl nie bardzo pasuje do jego okrągłej twarzy i niskiego wzrostu, ale nie przeszkadza mu wcale (a może nawet pomaga?) w lotach bojowych. Ppor. Garsztka zmusił do milczenia nieprzyjacielską baterię dział pod Sichowem i odznaczył się w lotach szturmowych na okopy pod Kulikowem, ostrzeliwując je z wysokości dziesięciu metrów. Nieustannie dręczy mnie obawa, że po prostu nie zdążę dokonać podobnych czynów. W Krakowie już uruchomiono szkolę pilotów. Dlaczego dotychczas ani Wacek Sikorski. ani ja nie zostaliśmy powołani na kurs? Porucznik Boreysza, którego odwiedziliśmy w szpitalu, obiecał, że załatwi tę sprawę, ale nie ma go już we Lwowie. Może zapomniał, a może zastrzeżenia komisji lekarskiej przeważyły szalę... Głos Polka Wciślińskiego przerywa te moje smętne rozważania i przypuszczenia. - Garsztka powozi Spadem! Chodź, zobaczymy, czy tato poleci. Wiatr wieje ku nam od Lasku Janowskiego, więc pilot kołuje pod nasz hangar i dopiero tu zakręca w prawo. Komendant parku, por. Toruń, mechanicy wojskowi i cywilni, nasi oficerowie i cały personel eskadry także chcą zobaczyć, co Garsztka pokaże na francuskim samolocie myśliwskim. Pełny gaz i - start! Maszyna rusza, unosi ogon, owiewa nas tym wstrętnym odorem rycyny i już jest w powietrzu. Pilot trzyma ją nisko nad ziemią, aż przed samym lasem wylatuje pionową świecą w niebo, przerzuca się na plecy, wywija półbeczkę i płynie z wiatrem, wciąż nabierając wysokości. - Immelman - mówi porucznik Stec. - Bardzo ładny. Ja myślę, że ładny! Żaden ptak nie potrafi zrobić czegoś podobnego! Na sam widok tego manewru ogarnia mnie uniesienie. Wyobrażam sobie, że sam siedzę u sterów samolotu i dokonuję cudów zręczności w powietrzu. Tymczasem ppor. Garsztka podciąga maszynę jak do skoku wzwyż, zawisa przez chwilę nieruchomo pomiędzy niebem a ziemią i nagle zwala się w korkociąg . Jeden, drugi, trzeci skręt, aż dech zapiera! Lecz co to? Od prawego skrzydła na całej jego długości z trzaskiem odrywa się i ulatuje w bok wielki strzęp płótna... Stłumione okrzyki z kilku stron, krótki gwar i - cisza, w której rozlega się raz po raz warkot silnika. To pilot usiłuje ratować maszynę szarpnięciami gazu... Na nic: zwoje korkociągu trzymają Spada, prowadzą go jak po gwintach śruby w dół, na środek lotniska! Jeszcze sto metrów... Silnik ryczy na pełnych obrotach... Trzask! Łoskot! Przód kadłuba zarył się w ziemię aż po od-wietrznik przed kabiną pilota, z połamanych skrzydeł sterczą obnażone drzazgi podłużnie, zwichnięte, skręcone podwozie odpadło, a jedno koło zeskoczyło z osi, zatacza się jeszcze przez chwilę po ziemi, traci chwiejną równowagę i padła na płask. Wszyscy biegną na miejsce wypadku, choć nie ma wątpliwości, że pilot zginął. Wyciągają go z kabiny. Ma twarz zupełnie zmiażdżoną, a jego ręce, nogi, całe ciało przypomina miękkiego szmacianego pierrota. Nie mogę znieść tego strasznego widoku: robi mi się niedobrze. Jednak ptaki nie giną w ten sposób... Na białej tablicy przed drewnianymi hangarami czerwieni się napis: „Każda chwila pogody musi być wykorzystana. Każdy uczeń powinien się starać jak najprędzej szkołę ukończyć”. Lotnisko jest długie i wąskie, rozciągnięte ze wschodu na zachód. Start, bez względu na kierunek wiatru, odbywa się w poprzek, na północ, gdzie płaszczyznę lotniska ogranicza łagodne wzniesienie, za którym zaczynają się uprawne pola. Lądowanie - bądź od zachodu, znad budynku szkoły pijarów, bądź od wschodu, znad wsi Mogiła. Dwusterowe szkolne samoloty Brandenburg o stukonnych silnikach stoją w równym szeregu. Po lewej stronie każdego z nich - brygada mechaników; po prawej - instruktor z grupą swoich uczniów. Szef pilotażu, por. Domes, komenderuje: „Baczność „,Na prawo patrz!” i składa raport kapitanowi Florerowi, który jest komendantem szkoły. Po tym pada zapowiedź: „Runda w lewo” albo „Runda w prawo” i „Rozejść się”. Czterej instruktorzy, sierżanci: Grimm, Kohut, Kołodziński i Śledziejowski ustalają kolejkę lotów dla swoich uczniów, tymczasem mechanicy zapuszczają silniki, a brygadziści sprawdzają ich działanie na pełnym gazie. „W porządku, zdjąć podstawki!” Drewniane klocki zostają usunięte spod kół, uczeń siada do przedniej, instruktor do tylnej kabiny, samolot kołuje na linię startu i czeka na sygnał podoficera startowego, a potem rusza, rozpędza się, unosi ogon, wzbija się w powietrze, nabiera wysokości i kładzie się w łagodny zakręt na lewo albo na prawo, zgodnie z zapowiedzianym kierunkiem. „Rundę” stanowią cztery odcinki lotu po linii prostej (licząc w tym start i lądowanie) oraz trzy zakręty po 90°. Cały lot trwa sześć do ośmiu minut. Każdy uczeń w sprzyjających warunkach może wykonać trzy do pięciu lotów przed południem i tyleż po południu. Dla instruktora wynosi to około ośmiu godzin w ciągu dnia. W grupie uczniów sierżanta Kohuta jest nas ośmiu - sami podoficerowie, czym nasz instruktor czuje się cokolwiek dotknięty, zwłaszcza że sierżant Grimm uczy latać ośmiu oficerów, a pozostałe dwie grupy są mieszane. Na wstępie zapowiedział mi. że z nim żartów nie ma i żebym sobie nie wyobrażał co bądź. Brzmiało to dość enigmatycznie, ale nie próbowałem dopytywać się o bliższe wyjaśnienia, bo koledzy uprzedzili mnie, że takie pytania zawsze wyprowadzają Kohuta z równowagi. Hm - „z równowagi”... Nie zdaje mi się, aby stan jego nerwów można było określić w taki sposób. Nie umiałbym powiedzieć, czy ten człowiek jest flegmatykiem pozującym na choleryka, czy też cholerykiem pragnącym uchodzić za opanowanego „Anglika”. Czasem bywa cierpliwy i pobłażliwy; czasem byle co przyprawia go o atak furii. Pochodzi ze Śląska Cieszyńskiego i oczywiście służył „przy wojsku” austriackim, a szkołę pilotów ukończył w Wiener Neustadt. Jest niski, wąski w barkach i szeroki w biodrach, ma długą, nie domytą szyję z wystającą grdyką, która w chwilach irytacji skacze mu w górę i w dół. Chodzi drobnym kroczkiem, kołysząc się i stawiając stopy palcami do wewnątrz. Jego postać nieodmiennie przywodzi na myśl gąsiora - gąsiora w wymiętym mundurze i przybrudzonej koszuli. Wprawdzie zmienia je od czasu do czasu, ale zawsze są brudne. Ciekawe, kto nosi jego czystą bieliznę... Mimo wszystko nasz instruktor nie jest złym człowiekiem i nawet daje się lubić, a jego umiejętność latania wzbudza w nas niekłamany podziw. Kiedy ujmuje stery i rusza na pełnym gazie do startu, samolot pędzi po linii idealnie prostej, unosi ogon dokładnie do poziomu, sam, bez wysiłku odrywa się od ziemi. Płynie w powietrzu i zatacza łuki zakrętów z maską silnika tuż nad widnokręgiem, podnosi się z wirażu pewnie, w sam czas, aby go zakończyć pod kątem prostym i właśnie o tyle, aby skrzydła odzyskały położenie horyzontalne. Kohut wie, kiedy zamknąć gaz po ostatnim zakręcie, tak aby wylądować i zakończyć dobieg maszyny przed linią startu. Ląduje gładko, zawsze „na trzy punkty”, to znaczy dotykając ziemi jednocześnie kołami i płozą ogona. Jest dla mnie wzorem precyzji, zdumiewająco przytomnym, przewidującym, niedoścignionym w sztuce opanowania wszystkich naraz kaprysów i narowów złośliwej bestii, jaką zdaje mi się szkolny Brandenburg. Sam nie potrafię dokazać tej sztuki. Poczynając od startu, wszystko odbywa się za prędko: nie starcza mi czasu, nie umiem uważać jednocześnie na utrzymanie kierunku i poziomu pędzącego po ziemi samolotu, boję się spojrzeć na licznik obrotów, aby nie stracić z oczu orientacyjnego punktu, który - zgodnie z poleceniem instruktora - obrałem sobie na horyzoncie, by ten kierunek utrzymać. Brandenburg zdaje się o tym doskonale wiedzieć i pozwala sobie na głupie kawały: gna przed siebie na oślep, ucieka mi to w lewo, to w prawo, zadziera ogon, jakby chciał machnąć kozła łbem naprzód, a kiedy w popłochu zbyt wcześnie ściągam ku sobie drążek z wolantem - skacze jak szczupak w powietrze, uderzając płozą o ziemię i pochylając się na skrzydło. Nie mogę mu zaufać ani na chwilę, nawet lecąc już na zmniejszonych obrotach na wysokości paruset metrów. Jeśli udaje mi się utrzymać maskę silnika w stałym położeniu względem widnokręgu, to maszyna niepostrzeżenie zwisa na skrzydło i zaczyna trawersować. Gdy zareaguję na zwis, horyzont zapada się w dól albo podjeżdża w górę... Podobnie dzieje się przy zakrętach, a już przy lądowaniu sytuacja staje się beznadziejna. Po pierwsze: kiedy zamknąć gaz, aby wylądować nie „za krótko” i nie,.za długo”? Kiedy zacząć ściągać ster na siebie i jak uzgodnić ten ruch ze stopniową utratą prędkości samolotu? Takie problemy potrafi rozwiązać tylko instruktor - człowiek-ptak, który wie i umie wszystko, czego nie wie i nie umie uczeń. Ale instruktor w powietrzu milczy jak zaklęty w chwilach, w których jest „Anglikiem”, albo wrzeszczy coś, czego nie można zrozumieć, kiedy ma napad szewskiej pasji. Poza tym od czasu do czasu poprawia ruchy ucznia sterem, szarpie wolant, kopie orczyk , a w momentach krytycznych jednym prostym manewrem ratuje od niechybnej katastrofy siebie, szkolnego Brandenburga i siedzącego w przedniej kabinie „hammerkopfa”. Zdaniem sierżanta Kohuta ilość „hammerkopfów” w naszej grupie pokrywa się dokładnie z ilością uczniów. Żaden z nas nie może „złapać drygu” przy lądowaniu, choć cała sprawa jest taka prosta! - Bez gazu przychodzi gleitflug nie? Patrzyć gerade aus daleko do przodu, a jak ziemia jest już, mówmy, półtora albo dwa metry od podwozia, tedy ciągnąć na siebie i uważać. Jak maszyna przepada , ciągnąć; jak nie przepada, trzymać; jak puchnie, popuścić jej trochę, a jak traci szwung, prędko ściągnąć do końca. W praktyce to nie jest takie łatwe, przynajmniej z początku. Nie potrafię uzgodnić ruchów drążkiem sterowym ze stopniową utratą prędkości samolotu; nie dostrzegam zbliżania się ziemi i „przepadania” maszyny, którą „wyrównałem” na wysokości dwóch metrów. Patrzę daleko przed siebie, „gerade aus”, ale w jakiejś chwili moje spojrzenie przylepia się do kępki trawy albo do kretowiska, które zbliża się coraz bardziej, i już nie zdaję sobie sprawy, czy samolot płynie nadal równolegle do ziemi, czy opada, czy też wznosi się wyżej, bo widzę coraz krótszy skrawek przestrzeni. Wreszcie kępka trawy ucieka pod skrzydło, spoglądam znów dalej i - albo walę kołami o ziemię, bo nie ściągnąłem na czas steru do końca, albo zawisam na resztkach prędkości o metr czy dwa za wysoko. Tak czy owak, gdyby nie interwencja instruktora, diabli by wzięli podwozie... Szefem kompanii szkolnej jest sierżant sztabowy Alojzy Krówka. Złośliwy los, brak innych kandydatów, a wreszcie niefrasobliwość oficera, który pisał rozkaz organizacyjny, złożyły się na tę nominację...Sztabowy” Krówka ma dużą czerwoną twarz, bardzo duży brzuch i jeszcze większe mniemanie o świętości przepisów wojskowych. Ich wpajanie dwudziestu uczniom-pilotom uważa za posłannictwo, które jednak na co dzień staje się dla niego krzyżem pańskim dźwiganym wśród naszej niewdzięczności i braku poszanowania elementarnych zasad regulaminu. W dni „lotne” sierżant-szef ogranicza się do zarządzenia pobudki o świcie i odczytania rozkazu dziennego o zmroku. To pierwsze udaje mu się znacznie lepiej niż drugie, bo trudna sztuka czytania nie jest jego najmocniejszą stroną, inna sprawa, że czwarta lub piąta kopia maszynopisu nie zawsze bywa czytelna: lego i owego trzeba się domyślić, to i owo dokomponować. Lecz „kompozycje” sierżanta Krówki niekiedy wywołują efekt zgoła nie zamierzony. Dowiadujemy się na przykład, że „każden jeden” z nas „ma być ogolony i oszczydzony we własnym zakresie”; że „akrembacje, aszcze gólnie lepiągi i beczki” na samolotach szkolnych są zabronione; że w niedzielę „zbiórka przed kościołem odbędzie się za kościołem, a po kościele - przed kościołem”... Gdy rozlegają się stłumione śmiechy, a ktoś pyta o bliższe wyjaśnienia dziwnych sformułował sierżant-szef spogląda po nas z politowaniem. - I wyście są enteligencja?... Politechnika?... Wyście są bez pojęcia! Na tym się zwykle kończy, bo już wydają spóźnioną kolację, a za pół godziny - zgodnie z regulaminem - światła mają być pogaszone.: Jeśli jednak pogoda się psuje, siąpi deszcz albo zwariowany wiatr usiłuje zerwać biało-czerwony rękaw z masztu nad hangarem, nasz „sztabowy” rozwija działalność wojskowo-pedagogiczną, aby przecież tę „politechnikę”, czy „enteligencję” czegoś nauczyć i jakoś wychować. - Co żołnierz ma mieć pod łóżkiem? Naturalnie żaden z nas nie wie, ale Pawełek Richter, który w cywilu studiował architekturę, próbuje zgadnąć: - Walizkę. Po minie Krówki widać, że pudło. Więc z kolei ryzykuje Zalc, czyli Tadek Zaleski, przedstawiciel Wydziału Prawa na Uniwersytecie Warszawskim. - Wyjściowe buciki, panie sztabowy. - Wyczyszczone! - dodaję spiesznie. - Ustawione w pozycji zasadniczej - uzupełnia Harlender (z polonistyki). Sierżant-szef zaprzecza, ale nie zniechęca się. Pozostaje przecież jeszcze kilku akademików, jeden medyk i dwóch maturzystów. Jego (i nasze) nadzieje skupiają się na Zygmuncie Kaweckim (z inżynierii lądowej). - No, kapral Kawecki? Co żołnierz powinien mieć pod łóżkiem? - Nie wiem, panie sztabowy. Nigdy mnie to nie interesowało. - Enteligencja! - wzdycha Krówka. - Czego wy się uczycie w tej politechnice? Żołnierz ma mieć pod łóżkiem czysto zamiecione i wysprzątane. Zapamiętajcie to sobie. Przegląd „sortów mundurowych” i szafek z naszymi rzeczami też nie wypada pocieszająco. „Enteligencja” poprzerabiała u miejscowego szewca „fasowane” saperki na bardzo szykowne buciki sznurowane, a słynny na całe Rakowice krawiec Tipografczyk przefasonował wszystkie nasze spodnie aa kawaleryjskie bryczesy. Ten Tipografczyk - mały, zabiedzony Żyd z Grodna - był wojskowym krawcem rosyjskim. Licho wie, w jaki sposób znalazł się na froncie i został wzięty do niewoli austriackiej, a potem osiedlił się w Rakowicach, ożenił się i już nie myśli wracać w ojczyste strony. Niegdyś duży zakład krawiecki w Grodnie powierzał mu, jako chałpnikowi, nawet wykańczanie huzarskich mundurów gwardii. - To były mundury. One miały tyle złotej kajmy, że można je było postawić i się nie przewracały, bo były całkiem sztywne. A musiały być dopasowane! Jak własna skóra! Kto dzisiaj nosi takie mundury?... Dzisiaj Tipografczyk szyje, przerabia, nicuje mundury dla stojącego tu pułku ułanów i dla lotników. Ale przede wszystkim szyje spodnie, które cieszą się zasłużoną sławą z powodu nadzwyczajnego szyku. Dlatego też na uszycie spodni u Tipografczyka nieraz trzeba czekać kilka tygodni. - Panie Tipografczyk - mówi do mistrza zniecierpliwiony klient - przecież Pan Bóg stworzył cały świat w tydzień, a pan moje spodnie robi już prawie miesiąc. - To jest święta prawda - przyznaje Tipografczyk. - Ale popatrz się pan na ten świat, a potem zobacz pan te spodnie! Jest różnica? Trzeba przyznać, że jest, oczywiście na korzyść roboty krawieckiej. Lecz starszy sierżant Krówka ma w tej sprawie własne, odmienne zdanie. - To są służbowe spodnie? To?! W sam raz dla bociana, nie dla żołnierza... - A czy pan szef już kiedyś widział bociana w spodniach? - Niech się plutonowy nie mądrzy. Kapral Karniewski! - Obecny, panie sztabowy. - To ja widzę, żeście są obecny. Ale guzik od waszego płaszcza zaraz będzie nieobecny. Istotnie guzik przy płaszczu ułożonym „w kostkę” na taborecie zwisa na jednej nitce. To by mogło nawet sztabowego anioła wyprowadzić z równowagi, cóż dopiero sztabowego sierżanta... Krówka bez litości odrywa błyszczący guzik. - Przyszyjcie go, jak się należy. - Bardzo chętnie, panie szefie, tylko gdzie? To już zakrawa na kpiny, ale nasz sztabowy zdobywa się na chłodny spokój. - Jak to gdzie? Do płaszcza. - Kiedy mnie przy płaszczu nie brakuje żadnego guzika, panie szefie. Tym razem takie bezczelne i głupie kłamstwo można przygwoździć natychmiast: sierżant-szef nie wypuścił jeszcze z rąk poły płaszcza, od której oderwał guzik. Podsuwa ją pod nos Karniewskiemu. - A tu nic nie brakuje? - Mnie się zdaje, że nic, panie szefie. Twarz sierżanta Krówki zakwita jeszcze żywszym rumieńcem. Guzik istotnie jest na swoim miejscu i trzyma się solidnie. Są wszystkie guziki. Ale przecież sam przed chwilą oderwał jeden z nich; trzyma go na dłoni. - A to co jest? ‘ - Melduję posłusznie, panie szefie, to jest guzik! Ale nie mój. - Tylko czyj? - Pewnie pana szefa, bo właśnie... Pan szef pozwoli?... - pochyla się błyskawicznie, aby ująć połę jego płaszcza i rzeczywiście! - u samego dołu brak tam jednego guzika... Zręczność, z jaką to zrobił, budzi nasz szczery podziw. Po prostu cud! Lecz sierżant sztabowy Krówka, jakkolwiek pobożny i praktykujący katolik, nie wierzy w takie cuda. - Oddajcie no mój guzik, Karniewski! Co to za głupie kawały? Karniewski toczy po nas spojrzeniem zranionej sarenki i na dowód swej niewinności rozkłada dłonie. - Przecież pan szef sam sobie ten guzik urwał, I ma go pan szef w ręce. Teraz sztabowy nie jest już całkiem pewny, czy naprawdę tak się nie stało. Ale otrząsa się z tych czarów. - Po co wy przy wojsku służycie, Karniewski? W cyrku za magika powinniście występować... Otwórzcie no waszą szafkę. Karniewski robi to niechętnie, ponieważ w ostatniej chwili wrzucił tam stos brudnej bielizny, nie umytą menażkę, drugi tom „Dekamerona” i dwie talie kart. Cały ten ładunek jak lawina sypie się na podłogę. - No i co? - mówi triumfująco sierżant Krówka. - Fokus-pokus i będzie porządek, nie? - Panie szefie - wyrywa się Harlender - nie fokus-pokus, tylko hokus-pokus. - E, ja tam nie umiem francuskiego. Kiepski z was magik, Karniewski. Zameldujecie się do raportu. Lato jest niestety dżdżyste i wietrzne, więc pod koniec sierpnia mam dopiero sześćdziesiąt lotów dwusterowych, a trzeba ich odbyć około stu przed pierwszym samodzielnym. Na domiar złego nasz instruktor bardziej dba o własne bezpieczeństwo niż o to, aby nam pozostawić choć trochę samodzielności. Czuję, że ciągle trzyma ręce i nogi na sterach, bo gdy próbuję sam wykonać jakiś manewr, prawie zawsze napotykam opór. Nie ośmielam się pokonywać go silą, żeby nie wywołać awantury. Ale czy w ten sposób można nauczyć się latać? I oto nagle pewnego dnia sierżant Kohut właśnie z tego powodu traci do mnie cierpliwość. - Letem z panem ostatni raz. Ja nie jest fiakier! Wozem pana i wozem, a pan siedzisz jak holzstumpf. Pasażir! No, na co czekamy? Start! Drücken! Przejęty tą przemową zaczynam działać: pełny gaz, drążek sterowy z wolantem od siebie, wzrok utkwiony W słup telegraficzny przy drodze, która biegnie poza granicą lotniska. Wprawdzie trochę za późno spostrzegam, że ów słup wymyka mi się w bok, ale przecież reaguję prawidłowo sterem bocznym i triumfalnie odrywam się od ziemi, z lekkim tylko trawersem. Drążek, wolant i orczyk nie stawiają oporu, gdy nimi poruszam: a więc sam prowadzę maszynę. Instruktor nie trzyma sterów, a mimo to samolot zachowuje się zupełnie przyzwoicie. Zostawiam głęboko w dole za sobą wzniesienie terenu, drogę z linią telefoniczną, płowe ścierniska, ciemnozielone zagony kartofli, żółte pole łubinu i brązowe podorywki. Na wysokości stu pięćdziesięciu metrów ostrożnie pochylam maszynę lotkami do zakrętu w prawo i prawą nogą naciskam orczyk. Owszem, kładzie się posłusznie, ale nie chce zakręcić. Podobno w takiej sytuacji trzeba pociągnąć drążek sterowy ku sobie. Wiem to od Zalca i Richtera, którzy są w grupie sierżanta Śledziejowskiego. No więc ciągnę, ale pewnie trochę za mocno, bo przeklęte znarowione bydlę nagle zawija ogonem po niebie, o 180° stopni zamiast o 90, a gdy w popłochu wyrównuję, zadziera łeb w górę i zdycha na resztkach prędkości. Instruktor szarpie sterem i wrzeszczy: - Drüeken! Kruca-fiks! Drücken! Aha, ster od siebie! Naturalnie znów za mocno, bo spazmujący z wysiłku Brandenburg zadziera kitę i pikuje w dół na złamanie karku... - Hammerkopf! Puszczaj stery! - Puściłem, a Kohut zamknął gaz i wybucha jak wulkan. Przekleństwa i obelgi kipią za moimi plecami, litania robaczywych słów pieni się, pryska, strzela jak wezbrany potok lawy, a przed samolotem rośnie mi w oczach coraz bliższe pole kapusty... Nie mogę już dłużej: dodaję gazu, bo kapusta jest o parę metrów od podwozia. - Verfluchter Stanker! Nie rusz gaz, jak ja trzymam wykład! Raus z kisty! Wysiadaj! No! - Przecież ja w powietrzu nie mogę... - Rausss! Skakaj! Do jarzyny! Wreszcie i ja mam tego dosyć. Krew się we mnie burzy. Odpinam pas, wstaję, przekładam nogę przez burtę... - Halt! Dokąd leziesz? Siadać, zaś landować! Skwapliwie powstrzymuję się od czynów desperackich. Lotnisko jest przed nami, dociągamy na małych obrotach. Energicznie biorę stery, zamykam gaz, ściągam i ku własnemu zdumieniu ląduję gładko „na trzy punkty”, a następnie kołuję na nasze zwykłe miejsce w szeregu. - Wiela ludzi chciało mnie zabić, ale tak jak pan, to jeszcze żaden - mówi Kohut z angielską flegmą i pewnym odcieniem podziwu. Z pewnością nie byłem największym asem wśród trzydziestu ośmiu uczniów pierwszego kursu Krakowskiej Szkoły Pilotów, ale nie byłem też chyba ostatnim niedołęgą, o czym usiłował mnie przekonać mój instruktor. Przypuszczam, że sam w to nie wierzył, bo pewnego dnia, po moim siedemdziesiątym czwartym locie na dwusterze znów oświadcza, że nie będzie mnie więcej woził. - To na nic - mówi, łypiąc na mnie raz po raz - Ten ostatni start to w ogóle nie był start. Jakby żmija przespacyrowała się po takim starcie, toby sobie połamała kręgosłup. Ja pana uczem startować gerade aus, a pan się ta-czasz jak pijamy. A zaś ten pański landung to był taniec kangura: hop-hop, dana-dana! I pan tak umie latać, jak ja jest dziewczę z warkoczem. Verstanden? Ale już powiedziałem: ja nie fiakier; dalej nie bedem pana woził. Leć pan sam, zabij się pan i oba będziemy mieli spokój. Piasek! Ten ostatni okrzyk zwrócony jest do uczniów oczekujących swojej kolei oraz do mechaników obsługujących naszego Brandenburga. „Piasek”... Każdemu uczniowi mocniej uderza serce, kiedy rozlega się wołanie o worek piasku, o balast, który ma zrównoważyć ciężar instruktora w drugiej kabinie. Mnie zdarzyło się to o dwadzieścia sześć lotów dwusterowych poniżej przeciętnej, więc prócz lekkiej obawy i emocji odczuwam nie byle jaką dumę, a także ogromny przypływ wdzięczności dla sierżanta Kohuta, który mi zaufał. Zdaje się, że z nas dwóch on niepokoi się bardziej o skutki tej decyzji. Podczas gdy za moimi plecami umocowują balast, podchodzi do mnie i pyta, jak się czuję. - Doskonale. - No, no, bo jeżeli nie, to mogem z panem zrobić jeszcze z dziesięć lotów. - Dziękuję; panie sierżancie. Mogę lecieć sam. - No to leć pan. Ja idem zamówić trumnę. Kopf und Beinbruch. Kołuję po linii startowej, zatrzymuję się i podnoszę rękę na znak, że chcę lecieć. Dyżurny daje mi sygnał białą chorągiewką: start wolny. Pełny gaz! Brandenburg rusza, rozpędza się porywając mnie z sobą. Raz i drugi próbuje uciec w bok, ale trzymam go jak w kleszczach: lewa noga! - prawa noga! - w sam czas, aby się opamiętał. Zielone zbocza z linią drutów rozpiętych na słupach telefonicznych zaczynają się zbliżać, napór wolantu słabnie, stery tkwią już mocno w tęgim, elastycznym prądzie powietrza. Teraz wystarczy niewielki ruch orczyka, aby sparować każde zboczenie. Pneumatyki kół ledwie muskają ziemię. Pociągam lekko drążek z wolantem i czuję, że maszyna leci. Trzymam ją przez chwilę poziomo, żeby nabrała dostatecznej prędkości. Rzut oka na licznik obrotów, na prędkościomierz. (Jeszcze parę tygodni temu nie miałem na to ani sekundy czasu...) Można podciągnąć. Stoki wzniesienia i słupy telefoniczne na wprost, a także drzewa w parku pijarów po lewej stronie zapadają się poniżej kremowych skrzydeł samolotu. Widnokrąg rozszerza się, wznosi wraz ze mną, a ziemia podobna do kolorowej mapy sunie pod skrzydła, jakby gdzieś daleko za samolotem nawijała się na jednostajnie wirujący walec. Spoglądam w tamtą stronę. Mały, płaski, jak wycięty z papieru Brandenburg pełznie na swoje miejsce w szeregu za linią startu. Znad Mogiły schodzi inny do lądowania. Będzie „za długi”, bo już minął białe, wymalowane wapnem koło z napisem „Kraków”. Na skraju lotniska przykucnęły otwarte hangary, a za nimi baraki koszarowe, budynek komendy i kasyno oficerskie. Nie gapić się! Przecież to ja sam siedzę za sterami. Sam! Ileż razy wyobrażałem sobie tę chwilę! I teraz naprawdę lecę. Potrafię utrzymać samolot w równowadze, kierować nim w przestrzeni, startować i lądować! Lądować? No, to jeszcze zobaczymy. Na razie trzeba wykonać zakręt. Drążek lekko od siebie, tyle, aby maska silnika znalazła się na linii horyzontu, łagodny skręt wolantu i orczyka w prawo, a teraz, gdy maszyna kładzie się na skrzydło, wyrównać wychylenie sterów i „z czuciem” ściągnąć. Zakręca! Uważać na położenie maski, uważać na prędkość, uważać na kierunek! Gdy wprost przede mną ukazuje się wieś Bieńczyce, wyprowadzam Brandenburga z wirażu i zmniejszam obroty. Widzę już szosę i tor kolejowy między Bieńczycami a Krzesławicami. Przelatuję nad nim, zakręcam o 90 stopni w prawo i po chwili jeszcze raz w prawo. Za sobą mam Mogiłę; na lewo w skos - łuk Wisły, a dalej - Kraków; na wprost - lotnisko. Chyba jeszcze za daleko, żeby dociągnąć bez gazu? Wysokościomierz wskazuje dwieście metrów. Czekam, aż lewy dolny płat skrzydła przejdzie nad Czyżynami. Teraz silnik przycicha, dokoła mnie szumi, poświstuje pęd powietrza, a ziemia płynie, zbliża się, rośnie... Na wysokości pięćdziesięciu metrów mijam wschodnią granicę lotniska. Patrzyć daleko przed siebie, na stałą odległość! Nie zatrzymywać spojrzenia na czymkolwiek! Zacząć ściągać, gdy powierzchnia lotniska znajdzie się o metr niżej niż wówczas, kiedy samolot na niej stoi. Chyba już! Pociągam lekko drążek z wolantem i widzę, jak zmniejsza się kąt nachylenia sunącej pod skrzydła ziemi, jak maszyna leci równolegle do niej, jak zwalnia i osiada, gdy twardy, ubity nurt powietrza wiotczeje i staje się grząski niby trzęsawisko. To właśnie jest moment, w którym trzeba pociągnąć ster do końca. Pociągnąć i trzymać. Jeżeli ocena prędkości i odległości była prawidłowa, podwozie i płoza ogona gładko, bez wstrząsów dotkną ziemi, a samolot potoczy się w prostym dobiegu. Toczy się! Zaledwie odczułem to lądowanie. Zaledwie mogę uwierzyć, że dokonałem tego niezwykłego czynu. Ach, życie jest piękne i świat jest wspaniały, o wiele wspanialszy niż wszystkie spodnie uszyte przez Tipografczyka! Podczas drugiego lotu samodzielnego, który nastąpił zaraz po pierwszym, czuję się już całkiem pewnie: przecież umiem latać! Co prawda lądowanie wypada nie tak gładko, bo trochę za późno ściągnąłem ster, i Brandenburg, uderzywszy kołami o ziemię, odbił się długim szczupakiem, ale podtrzymałem go dodając gazu i w rezultacie usiadłem poprawnie. - Leidlich - mówi Kohut. - Widzem, że Pombóg się nad panem zlitował. No, to trudno. Gratulujem. Potrząsam jego ręką, a potem przyjmuję gratulacje kolegów. Słońce już zachodzi; koniec lotów na dzisiaj. Brygadziści siadają do kabin, kołują pod hangar; grupy uczniów zabierają się do mycia maszyn, napełniają zbiorniki, czyszczą świece. Robię to wszystko wraz z innymi, ale myślami ciągle jeszcze jestem w powietrzu, za sterem samolotu, a w oczach mam pochylony w zakręcie horyzont, wielkie kremowe skrzydła, bliskie i rzeczywiste, w przeciwieństwie do odległej, lekko zamglonej ziemi, która sunie pod nimi wolno, majestatycznie, oświetlona promieniami słońca, jakaś nierealna, niepodobna do tej, na którą przywykłem patrzeć w ciągu osiemnastu lat swego życia. „Gotowi do lotów! Runda w lewo! Do maszyn rozejść się!” Przy rundzie w lewo linia startowa znajduje się na południowo-wschodnim krańcu lotniska, a lądowanie - z zachodu na wschód - odbywa się znad szkoły pijarów. Za pierwszym razem zdaje się to dość trudne i ryzykowne. Trzeba przelecieć nisko nad drzewami parku i nad dachem dwupiętrowego budynku, aby wylądować na zachodniej połowie lotniska i aby dobieg samolotu zakończył się przed kołem z napisem „Kraków”, to jest w bezpiecznej odległości przed strefą startu, który - jak zawsze - ma kierunek z południa na północ. Uczniom, którzy mają za sobą dopiero kilka lotów samodzielnych, zwykle wydaje się, że i drzewa, i gmach szkolny ojców pijarów są bardzo, ale to bardzo wysokie. Z obawy, aby „nie zaczepić o nie podwoziem, dodają gazu, a potem nie starcza im miejsca na wytracenie wysokości i prędkości: maszyna niesie się i niesie, wymalowane wapnem koło zbliża się nieuchronnie, a do ziemi ciągle jeszcze pozostaje trzydzieści lub pięćdziesiąt metrów. Podoficer dyżurny wstrzymuje start wszystkich innych samolotów, wymachując czerwoną chorągiewką na znak, że podchodzący do lądowania ma zwiększyć obroty i wykonać jeszcze jedną rundę, ale zapatrzony przed siebie Hammerkopf nie widzi nic prócz zbliżającej się płaszczyzny, na której postanowił wylądować na trzy punkty... Smaruje wzdłuż szeregu Brandenburgów, ściąga, ściąga, czeka w napięciu i wreszcie uszczęśliwiony słyszy jakże miły dla ucha turkot „szwanckufy”, czyli płozy ogona po ziemi. Dopiero teraz spostrzega, że to znakomite lądowanie wypadło w poprzek startu, o głupie pół kilometra od miejsca, w którym powinno się było zakończyć... Oczywiście, bardziej przytomne młode orlęta same decydują się na dodanie gazu i powtórne podejście do lądowania, jeszcze zanim jest za późno, a ludzie ambitni i nieustraszeni przechodzą nad pijarami zaledwie o kilka lub kilkanaście metrów powyżej komina i lądują bez żadnych cudów. Nie twierdzę, że od pierwszego lotu przy rundzie w lewo byłem nieustraszony. Przeciwnie: z duszą na ramieniu Oczekiwałem, że lada sekunda wyrżnę podwoziem w dach albo wpakuję się w gałęzie lip i topoli. Ale ambicja odniosła zwycięstwo nad moją struchlałą duszą i obyło się bez popłochu na starcie: wylądowałem zupełnie przyzwoicie, o sto metrów przed metą. Zważywszy, że był to mój dziesiąty lot samodzielny, słusznie poczułem się dumny, a u kolegów zyskałem sobie nie byle jakie uznanie. Następny, jedenasty lot ustalił tę pochlebną opinię na jakieś dwa tygodnie, ponieważ nikt nie wiedział, ile przeżyłem strachu przed jego zakończeniem. Z początku wszystko szło normalnie. Wystartowałem, na wysokości dwustu metrów zakręciłem pod kątem prostym w lewo, zmniejszyłem obroty i lecę nad Prądnik Czerwony, aby tam wykonać drugi wiraż. Północno-wschodni, dość porywisty wiatr to unosi mnie w górę, to urywa się nagle, to zmów uderza z boku, ale nic sobie z tego nie robię. Wystarczy niewielki ruch wolantem, aby sparować jego podmuchy i przywrócić maszynie właściwe położenie. Podoba mi się ta zabawa, chciałbym ją przedłużyć, więc mijam Prądnik i dopiero za szosą warszawską zaczynam zakręt. Brandenburg posłusznie kładzie się na skrzydło, wysadzana topolami szosa i jakaś boczna przecinająca ją droga obracają się jak kierat i nagle... nagle silnik przerywa, strzela, traci obroty, pluje dymem, dławi się, kaszle jak w ataku astmy! Gorący, spocony strach wskakuje mi na kark. Odruchowo zamykam gaz, szukam wzrokiem lotniska. Jest bardzo daleko, a po drodze - wzgórza, domy ulice... Nie dociągnę! Ale może mu przeszło? Gdzie tam! Kiedy próbuję zwiększyć obroty, wściekła, spazmatyczna kanonada trzęsie maską, zdaje się rozrywać cylindry... Lądować! Ale gdzie?... Wprost przede mną jest Kraków, za mną garbate wzgórza, na lewo i na prawo podmiejskie osiedla. Wykręcam szyję, szukam, a Brandenburg tymczasem z każdą sekundą traci wysokość. Już kieruję się na skrawek łąki pomiędzy torem kolejowym a szosą, gdy dostrzegam poprzeczny rów i nasyp. Lecz w tej samej chwili spoza lewego skrzydła wysuwa się jakieś duże, do połowy zaorane ściernisko. Jest znacznie większe od tej łączki i na pierwszy rzut oka równiejsze. Mam zaledwie pięćdziesiąt lub siedemdziesiąt metrów do ziemi, lecz decyduję się na ryzykowny zakręt. Jeszcze polna droga, płot z żerdzi, niskie krzaki i już, ściągać! Widzę brązowe, świeżo zorane skiby pędzące tuż pod skrzydłami. Skóra na mnie cierpnie od tego widoku, bo przecież koła ugrzęzną w nich po same osie i oczywiście samolot machnie kozła. Wtem kończą się; płowe ściernisko sunie pode mną, ale na wprost zbliża się, rośnie w oczach szeroki wieniec trzciny i szuwarów otaczający małe bajorko. Lecz maszyna już podryguje na nierównościach, a „szwanckufa” rechocze z radości i Brandenburg zwalnia. Prawa noga aż do oporu! W prawo ster! Zarzuca ogonem, zakręca i zatrzymuje się. Oddycham głęboko, z niewypowiedzianą ulgą i wyłączam silnik, który teraz, na małych obrotach, udaje że nic mu nie jest. Potem wysiadam z „kisty” i rozglądam się dokoła. Przygodne lądowisko ma co najwyżej dwieście metrów długości i pięćdziesiąt szerokości; zewsząd otaczają je podmiejskie domki i chałupy, zabudowania gospodarcze, sady i ogrody; z trzech stron wysokie drzewa. Jedynym możliwym podejściem jest właśnie to, na które przypadkiem natrafiłem, w poprzek drogi... No, to się nazywa mieć szczęście! Ochłonąłem już nieco i z miną człowieka przywykłego codziennie zaglądać w oczy śmierci rozmawiam z gromadą tubylców, którzy przybiegli pędem, aby obejrzeć moje zmiażdżone zwłoki. - Och, nic nadzwyczajnego. Wylądowałem tu, bo silnik przestał działać. Prawdopodobnie za chwilę przyjedzie mechanik, naprawi i polecę na lotnisko. Mój olimpijski spokój i zimna krew robią należyte wrażenie. - Jak się nazywa ta miejscowość? - A toć Olsza! - Aha, Olsza. Macie tu gdzie telefon? Telefon jest, ale tylko we dworze, o kilometr stąd. Jeżeli tam pójdę, żeby zawiadomić komendę szkoły, gdzie wylądowałem, miejscowa młodzież rozprawi się z samolotem skuteczniej, niż gdybym go rozbił na tej podorywce. Nawet teraz trudno powstrzymać chmarę ciekawej dzieciarni od włażenia na skrzydła i na ogon ocalałego Brandenburga... Szczęściem w górze rozlega się warkot silnika i szkolna maszyna zatacza niski krąg nad głowami olszan, wywołując ich zbiorowy entuzjazm. Pilot daje mi jakieś znaki, których oczywiście nie rozumiem, ale widocznie konfiguracja terenu i wymiary lądowiska nie zachęcają go do powtórzenia mojego wyczynu, bo dodaje gazu i oddala się w kierunku Rakowic. Pewnie przyślą z lotniska samochód, więc tymczasem organizuję ochotników, którzy pod moją komendą przetaczają samolot na skraj ścierniska i ustawiają go pod wiatr. W pół godziny potem istotnie przyjeżdża ciężarówka z mechanikami i Kohutem. Krótko i zwięźle relacjonuję całą przygodę, nie uciekając się do dramatycznych chwytów. Kohut słucha tego jednym uchem. - Wylandować, toś pan wylandował, ale jak ja tu bedem sztartował? Rzeczywiście start pod wiatr wypada wprost na chałupy, stodoły i chlewiki, bo luka. przez którą przeszedłem, jest po stronie podwietrznej, a start na nią z wiatrem byłby zbyt długi. - Kruca-fiks! Też se pan wybrałeś miejsce! - A co miałem zrobić, jak mi silnik zdał obroty? - Całkiem zdał? - pyta brygadzista, plutonowy Sroka. - Całkiem. I strzelał jak jasna cholera. - No, dobra, zobaczymy. - Podstawki! Włazi do kabiny, „wyłączony, pełny gaz”, a dwaj pomocnicy kręcą śmigłem. - Mały gaz. Jeszcze trzy, cztery obroty... - Wolny! - Na bok! Kontakt! Chrobocze magneto rozruchowe, śmigło obraca się z wysiłkiem przeskakuje jedną, drugą kompresję i silnik rusza. Widzę, jak mechanicy wymieniają między sobą znaczące spojrzenia: gdyby „całkiem” nawalił, toby przecież tak łatwo nie zaskoczył... Dobrze, dobrze, zobaczycie, co będzie na pełnym gazie. Ale na pełnym gazie świece palą równo, a obrotomierz wskazuje tysiąc czterysta obrotów na minutę. - No i co? - pyta Kohut. Sroka wzrusza ramionami i zsuwa się na ziemię. - W porządku. Niech pan sierżant sam spróbuje. Mój instruktor patrzy na mnie z posępną pogardą. - Hammerkopf! Musiałeś pan w powietrzu wyłączyć kontakt. - Nic podobnego! Wyłączyłem kontakt dopiero przy lądowaniu. - No to jak? Motor się sam naprawił?! Wspina się do kabiny, nie oczekując ode mnie odpowiedzi. - Siadaj pan za mną. Jak się zabijemy, to oba-zwei, kruca-fiks... Wsiadam bez najmniejszej ochoty. Jeszcze jedna próba na pełnym gazie. Silnik rży z uciechy, Brandenburg rwie się do tej przewidywanej kraksy na chłopskiej stodole, mechanicy starają się usunąć tłum ludzi z linii startu. - Zdjąć podstawki! Klocki wylatują spod kół. - Trzymaj się pan! Pełny gaz, ruszamy, ogon już się unosi, gdy nagle - z rur wydechowych bucha czarny dym. obroty gwałtownie spadają, a stukonne bydlę strzela, charczy i dławi się jak smok wawelski po siarczanej przekąsce. - Sakra-ment! Kohut wyłącza iskrownik, ściąga ster, kopie orczyk w lewo, w prawo, aby zahamować rozpędzoną maszynę. Zatrzymujemy się o pięćdziesiąt metrów przed stodołą. - No i jak, panie sierżancie? Naprawił się? - Idź pan do cholery. Daj pan na mszę za cudowne ocalenie. Z prawdziwą przyjemnością słucham, co mój instruktor ma do powiedzenia mechanikom, którzy dopiero teraz na serio zabierają się do szczegółowego zbadania silnika. Na oko widać, że to badanie potrwa parę godzin, a Kohut musi wracać na lotnisko i łaskawie zabiera mnie z sobą do samochodu. - Stawiasz pan duże piwo - oświadcza po drodze. - Jak się tu kiedy zabijem to tylko przez pana. Gloria tego przymusowego lądowania bez wypadku w tak trudnych okolicznościach otaczała mnie aż do ukończenia lotów samodzielnych na Brandenburgu i na Albatrosie B-II, które odbyłem w ciągu dwóch miesięcy. Potem zaczęły się loty „warunkowe”: lądowanie na sygnał z wyłączonym silnikiem, lądowanie w kole na środku lotniska i spirala. Wszystko mi się udawało z wyjątkiem tego ostatniego egzaminu, który powtarzałem aż trzykrotnie, bo moje „spirale” z tysiąca dwustu metrów miały po dwa lub trzy zwoje zamiast, ośmiu lub dziesięciu i przypominały raczej uporczywe zamachy samobójcze niż „manewry mające na celu stopniową utratę wysokości lotem ślizgowym, po linii śrubowej”. W końcu jednak - bardziej własnym wyczuciem niż dzięki skąpym uwagom Kohuta i „receptom” kolegów - doszedłem do odkrycia, jak się to powinno robić, i przekroczywszy próg „kategorii C”, znalazłem się w grupie treningowej ppor. Jakubowskiego. Trening obejmował w sumie około dwudziestu lotów na samolotach przejściowych i bojowych, ale o te ostatnie było wówczas bardzo trudno, bo zaopatrywano w nie przede wszystkim eskadry liniowe na froncie. Szkoła otrzymywała najgorsze stare graty, wycofane z użycia jeszcze przez Austriaków i Niemców z powodu ich wad konstrukcyjnych lub małej przydatności. Latałem więc na niedobitkach i poronionych debilach o szczególnych narowach. Tak na przykład na Aviatiku C-II należało startować z ogonem zadartym w górę, bo inaczej nie chciał oderwać się od ziemi; Rumpler G-IV nie lubił zakrętów z silnikiem wzniesionym ponad horyzont, tracił prędkość i wpadał w korkociąg, z którego nie można go było wyprowadzić; Lloyd - nieudany myśliwiec o skrzydłach krytych sklejką - lądował tylko na koła, a jeśli nieświadomy pilot usiłował posadzić go „na trzy punkty”, opadał gwałtownie na ziemię i zwykle gubił przy uderzeniu owe fornirowe skrzydła; na Albatrosie C-I trzeba było głowę wychylić w bok, aby cokolwiek widzieć, bo tuż przed twarzą pilota sterczał silnik z rurą wydechową wzniesioną jak komin fabryczny ponad górne skrzydło... Mimo wszystko udało mi się odbyć ten „trening bojowy” bez uszkodzenia któregokolwiek z antyków i na zakończenie wykonać godzinny lot „orientacyjny” na wysokości trzech tysięcy metrów. Poleciałem nad Tatry, aby zobaczyć je po raz pierwszy w życiu, i to z samolotu. (Później wielokrotnie zdarzało mi się po raz pierwszy oglądać w ten sposób widoki różnych miast - Paryża, Pragi, Strasburga, Berlina. Bukaresztu czy Londynu - groźnych gór, wspaniałych rzek i jezior, mórz i portów, lecz chyba żaden z tych widoków nie zrobił na mnie tak silnego wrażenia.) Był początek stycznia i ziemię okrywał śnieg. U krańca olbrzymiej płaszczyzny z ciemnymi nitkami dróg i torów kolejowych, z czarnymi lasami i szarymi osiedlami, które z wysokości trzech tysięcy metrów wyglądają jak garście kamyków rzuconych na biały obrus, ujrzałem spiętrzoną, zastygłą falę. Słońce stało ponad nią na wyblakłym niebie, ostry, kłujący blask jarzył się na krawędziach turni, a po zboczach kładły się błękitne cienie i złotawe zacieki usiane diamentowym pyłem. Biała ziemia wzdymała się pod skrzydłami samolotu wyżej i wyżej, a fala białobłękitnych gór płynęła na moje spotkanie sypiąc iskrami i zapalając coraz to nowe ogniska na miejsce tych, które gasły i pogrążały się w cieniu. Dopiero gdy nad nią przeleciałem, odchyliła się w tył, jakby miała runąć gwałtownym przybojem, zatapiając wszystko tam w dole aż po horyzont na północy, a oślepiający blask zeskoczył z poszarpanych grzbietów i przełęczy, rozlał się na południowych stokach i spłynął w doliny. To było wspaniałe! Pomyślałem, że należę do niewielkiej liczby wybrańców, który mogą coś podobnego zobaczyć. Ach, jestem przecież pilotem! Świadomość tego niezwykłego faktu przyśpiesza bicie serca i wywołuje uniesienie! Niestety takie uczucia nie sprzyjają ani skupieniu uwagi, ani bystrej orientacji w powietrzu. Gdy wylądowałem w Krakowie, okazało się, po pierwsze, że odmroziłem sobie czubek nosa i podbródek, po wtóre - że mój godzinny lot wysokościowy trwał dwie godziny i kwadrans, a po trzecie - że naruszyłem granicę Czechosłowacji i wdarłem się nad jej terytorium aż poza Krywań i Kończystą... Odmrożenia zagoiły się wkrótce pod działaniem maści przepisanej przez - lekarza wojskowego, za przedłużenie lotu spotkała mnie surowa nagana, a zatarg z Czechosłowacją został załagodzony w drodze dyplomatycznej. W ten sposób ukończyłem krakowską Szkołę Pilotów jako jej dwudziesty absolwent, po czym otrzymałem dwutygodniowy urlop do Warszawy i przydział na kurs wyższego pilotażu do Poznania. 12. Z Poznania do Ławicy jedzie się wojskową ciuchcią, której wąski pojedynczy tor biegnie wzdłuż szosy. Ciuchcia kursuje dwa razy dziennie: rano, przed rozpoczęciem zajęć, i wieczorem, po ich zakończeniu. W innych porach można się tam dostać zwykłym pociągiem osobowym, ale od stacji kolejowej do lotniska jest kawał drogi. Ponure, masywne, dwupiętrowe gmachy z czworokątną wieżą otaczają z trzech stron rozległy plac przeznaczony na ćwiczenia w musztrze, zbiórki, apele i tym podobne zajęcia wojskowe. Czwartą ścianę tworzą tyły hangarów i niskie drewniane baraki. Całość przypomina klasztor zbudowany na pustkowiu przez pruskiego architekta, rozmiłowanego w stylu koszarowym, albo więzienie, co prawda bez krat w oknach i bez wysokiego muru dokoła. Płaska, smutna równina ciągnie się aż po horyzont i tylko na wschodzie widać zarysy miasta, wieże kościelne i dymiące kominy fabryk. Lecz kiedy wczesnym rankiem przed rozsuwanymi na rolkach wrotami hangarów staje rząd samolotów, zapomina się o koszarach, o zapluskwionym baraku, o melancholii krajobrazu, bo za chwilę można będzie siąść za sterem i polecieć. W kancelarii startu otrzymuje się kartkę z wypisanym typem i numerem maszyny oraz krótką instrukcję szefa pilotażu z programem lotów, które należy wykonać w danym dniu. Potem odbiera się samolot od mechanika brygadzisty i po próbie silnika kołuje się na start. Jeden dłuższy lot, aby zaznajomić się z właściwościami nie znanej jeszcze maszyny liniowej, kilka krótkich „rund”, aby opanować start i lądowanie, a nazajutrz - nowy typ, jeśli dyżurny instruktor uzna, że to wystarczy. Można polecieć nad jezioro Kiekrz albo nad Suchy Las, albo nad Dziewiczą Górę, albo gdziekolwiek w promieniu dwudziestu kilometrów, z wyjątkiem strefy południowej w pobliżu lotniska, która jest zastrzeżona dla kursu pilotażu myśliwskiego. W tej strefie na wysokości od pięciuset do tysiąca metrów wybrańcy z wybrańców ćwiczą się w akrobacji i walce powietrznej. Dwudziestego pierwszego stycznia 1920 ukończyłem dziewiętnaście lat i rozpocząłem trening w Wyższej Szkole Pilotów w Ławicy. Podczas pierwszych lotów musiałem przezwyciężyć niejaką obawę przed osławionymi Rumplerami i Aviatikami, które i tu nie budziły zaufania. W przeddzień mego wyjazdu z Krakowa zginął tam w katastrofie na Rumplerze C-IV niedawno przydzielony młody instruktor, plutonowy pilot Józef Bańka. Widziałem, jak zwalił się na ziemię ze zwykłego zakrętu... Na szczęście Rumplera C-IV nie było w Ławicy. Był za to starszy od niego Rumpler C-I, była bardzo nieprzyjemna LVG C-II i „ulepszony” Aviatic C-III. Na tym ostatnim nie latałem zresztą; poleciał na nim sympatyczny instruktor kapitan Wiktor Lang i zabił się przy efektownym „amerykańskim starcie” czwartego lutego 1920... Nie można powiedzieć, żeby te okoliczności wpływały dodatnio na moje samopoczucie, ale starałem się tego nie okazywać i w końcu rzeczywiście przestałem się nimi przejmować, zwłaszcza że niebezpieczne maszyny zostały wycofane z użycia. W ciągu miesiąca wykonałem około sześćdziesięciu lotów na czternastu typach niemieckich samolotów bojowych oraz na dwóch francuskich, po czym szef pilotażu, ppor. Wawrzyniak, zadecydował, że nadaję się na kurs myśliwski. Omal nie rzuciłem mu się na szyję z wdzięczności za to wyróżnienie, bo podoficerowie piloci tylko wyjątkowo dostępowali takiego zaszczytu. Szefem pilotażu, a zarazem instruktorem akrobacji i walki powietrznej jest kontraktowy pilot cywilny o światowej sławie, Adam Haber-Włyński. Ukończył szkoły pilotów Bleriota z Pau i Farmana w Mournelan w roku 1910, przez kilka lat był instruktorem pilotażu w Rosji i we Francji, zdobył niezliczoną ilość nagród sportowych, popisywał się akrobacją w całej Europie, ulegał wielu katastrofom, z których wychodził połamany, ledwie żywy i - lata dalej! Pochodzi z Kieleckiego, ma teraz trzydzieści sześć lat, jest średniego wzrostu i - szczerze mówiąc - nie wygląda na nieustraszonego asa. Czesze się z przedziałkiem przez środek głowy, przystrzyga „po angielsku” szczotkę, która mu rośnie pod nosem, wygięte łuki brwi nadają jego twarzy wyraz lekkiego zdziwienia czy też powątpiewania, a ciemne oczy w oprawie gęstych, długich rzęs, mogłyby należeć do jakiejś demonicznej, pięknej kobiety. Jest małomówny, ale kiedy tłumaczy, jak trzeba wykonać jakiś manewr w powietrzu, wyraża się jasno, posługując się przy tym obrazowymi i bardzo precyzyjnymi gestami dłoni. - Niech pan sobie weźmie Albatrosa D-III i niech się pan z nim oswoi w powietrzu. Wystarczy piętnaście minut. Potem proszę przelecieć do naszej strefy i na wysokości tysiąca metrów wprowadzić maszynę w lewy korkociąg. Wyprowadzić po trzech zwitkach, wejść znów na tysiąc metrów i zrobić to samo w prawo. Zaraz po tym drugim korkociągu, ale nie niżej siedmiuset metrów, zrobi pan dwa loopingi. Proszę powtórzyć treść zadania. Powtarzam i chcę już odejść, ale instruktor zatrzymuje mnie. - Przecież pan nie wie, jak się to robi! Oczywiście że nie wiem, ale sierżant Kohut nigdy się o to zbytnio nie troszczył... - To źle - mówi Haber i dopiero teraz zaczyna się wykład szczegółowy. - No, niech pan spróbuje powtórzyć. Nie jest to bardzo skomplikowane i trudne do zapamiętania. Powtarzam bez zająknienia. - Dobrze. Niech pan leci. Albatros D-III, popularnie zwany De-drei, jest zgrabnym jednomiejscowym dwupłatowcem myśliwskim uzbrojonym w dwa karabiny maszynowe strzelające przez śmigło. Idzi w górę jak balon, a jego prędkość na pełnym gazie dochodzi do stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. - Uważać przy starcie: jest bardzo czuły na ster kierunkowy! Mechanik zapoznaje mnie z armaturą w kabinie: „gashebel”, „nachzundung” i „fruhzundung” (czyli regulacja gazu, późnego i wczesnego zapłonu), przełącznik iskrownika, manometr ciśnienia smaru, termometry, obrotomierz, prędkościomierz, wysokościomierz, busola, zegar Czasowy. Potem pomaga naciągnąć i ciasno zapiąć pasy przytrzymujące mnie w kabinie. Jeszcze próba silnika, „zdjąć podstawki”, kołuję na start, podnoszę rękę na znak, że jestem gotów, otrzymuję przyzwalający sygnał chorągiewką i przesuwam dźwignię gazu na pełne obroty. Maszyna rusza jak koń wyścigowy, z miejsca nabiera pędu, sama drze się w górę? Ziemia uciekła spod kół, lecę! Nawet nie miałem czasu „uważać przy starcie”, po prostu porwała mnie w powietrze i niesie - jak niesie! Próbuję manewrować lotkami, potem sterem wysokości, potem - kierunkowym; drążek i orczyk poruszają się lekko, niemal bez oporu, a samolot kładzie się na burty, wznosi się i nurkuje, skręca płynnie i łatwo, bez najmniejszego opóźnienia, sprawny, śmigły i zwrotny jak jaskółka. Robię kilka zakrętów - w lewo, w prawo, podciągając na pełnym gazie, lecąc na zredukowanych obrotach i bez gazu. De-drei podoba mi się szalenie. Jeśli pilotowanie samolotów liniowych można by porównać do sterowania okrętem, to lot na lekkiej maszynie myśliwskiej przypominałby jazdę wyścigową motorówką. Tylko że latanie jest stokroć piękniejsze i przyjemniejsze. Pilot czuje się zespolony z samolotem o wiele bardziej niż sternik z łodzią; bardziej niż jeździec z koniem. Może tak, jak łyżwiarz z łyżwami, i może lot przypomina także trochę mistrzowską jazdę na łyżwach - nie po płaszczyźnie lodu, lecz w trójwymiarowej bezkresnej przestrzeni. Nie, takie i wszystkie inne porównania na nic się nie zdadzą. Niepodobna wyrazić słowami tego, co się czuje, czego się doznaje za sterami samolotu, wysoko nad ziemią. Poznań, Ławica, Jezioro Kiekrskie, Lasy Biedruskie na północy, połyskująca klinga Warty - leżą pode mną w dole, na głębokości tysiąca metrów. Jeszcze raz sprawdzam kierunek wiatru według dymu z kominów fabrycznych. Jest południowo-zachodni, więc powinienem zacząć trochę dalej, żeby mnie nie zniosło ponad lotnisko. Gdy Ławica pozostaje już z tyłu, za sterami samolotu, zadzieram go w górę, zamykam gaz, wciskam do końca lewy pedał orczyka i ściągam drążek ku sobie na prawo. Albatros wspina się jak do skoku przez przeszkodę, z wolna traci prędkość, aż zwala się na lewe skrzydło, na łeb i gwałtownym młyńcem wchodzi w zwoje korkociągu. Luźne, zwiotczałe stery tężeją, napierają, szum pędu rośnie, a ziemia kręci się jak oszalała karuzela. Miasto, lotnisko, jezioro, pola przecięte liniami dróg gonią się dokoła, śmigają mi przed oczami, porwane potwornym wirem, od którego można dostać zawrotu głowy. Jednocześnie czuję, że wzrastająca siła odśrodkowa wciska mnie do kabiny, ręce i nogi stają się ciężkie, a uniesienie głowy wymaga znacznego wysiłku. Nie mam pojęcia, ile to już zwitek, i nie potrafię określić stron świata, a tym bardziej nie potrafię wyprowadzić samolotu pod wiatr, według instrukcji szefa pilotażu. Przez głowę przelatuje mi myśl czy też raczej wspomnienie o śmiertelnym korkociągu por. Garsztki na Spadzie. A jeżeli i ja nie zdołam wyprowadzić?... W popłochu wyrównuję orczyk, przywracam drążkowi sterowemu jego neutralne położenie i natychmiast doznaję^ radosnego uczucia ulgi: lej wirujący pode mną rozpłaszcza się, karuzela przestaje się kręcić, horyzont staje na swoim miejscu, a ziemia spływa mi pod skrzydła. I w dodatku po lewej stronie mam Poznań, więc wyprowadziłem pod wiatr. Wysokościomierz wskazuje siedemset metrów. Dodaję gazu i z wdzięcznością spoglądam na skrzydła Albatrosa - napięte płótno pokryte lśniącym cellonem wydaje się mocne i pewne. Nic nie wskazuje na to, aby jego spojenia mogły zostać osłabione. Nabieram zaufania do wytrzymałości tej pięknej maszyny: nic mi nie grozi z jej strony. Zawracam, żeby nie oddalić się zanadto od naszej strefy ćwiczeń, odzyskuję nakazaną wysokość, znów kieruję Albatrosa pod wiatr i już z większą pewnością siebie wprowadzam go w prawy korkociąg. Teraz liczę zwitki, a kiedy po raz trzeci przelatuje mi przed oczami szosa do Poznania, równam stery i... wyskakuję z korkociągu o całą sekundę za wcześnie, z prawym bocznym wiatrem. „Hammerkopf!” - powiedziałby sierżant Kohut. Ale nie czas wspominać Kohuta, kiedy ma się wykonać pierwszy w życiu looping, czyli pętlę. „Ustawić się dokładnie pod wiatr i lekko nurkować na pełnych obrotach, żeby samolot miał duży nadmiar prędkości”. No, dobrze, ale diabli wiedzą, co to jest „duży” nadmiar... A z drugiej strony - wiadomo, że jak się przeholuje, to mogą odmaszerować skrzydła... Pęd szumi, gwiżdże coraz wyższym tonem, silnik ryczy, wyje, jakby się miał rozlecieć. Ponad maską widzę nachyloną ziemię, która idzie na moje spotkanie. Drążek sterowy napiera coraz mocniej, zaczyna lekko wibrować. Chyba dosyć? Pozwalam mu wrócić do położenia neutralnego i ciągnę ku sobie, a ziemia zapada się w tył, Znika z pola widzenia i tylko nieruchomy z pozoru, głęboki błękit nieba patrzy mi prosto w twarz. Zadzieram głowę, aby jak najprędzej zobaczyć przeciwległy łuk horyzontu, zanim jeszcze maszyna osiągnie położenie szczytowe, kołami do góry, i czekam... Sekundy - te dwie lub trzy sekundy oczekiwania trwają bardzo długo. Czuję, jak przez ten czas zmniejsza się siła odśrodkowa wciskająca mnie w siedzenie i oparcie fotela. Wydaje mi się, że zaraz zawisnę na pasach... Ale oto z tyłu ukazuje się odwrócony horyzont, nieco przechylony w lewo, jakby ziemia pośliznęła się na swej odwiecznej drodze. Nie mogę na to pozwolić: naciskam prawy pedał orczyka i spycham ją z powrotem na ekliptykę. Tak - teraz, w ostatniej chwili widnokrąg wrócił do poziomu i już ucieka mi sprzed oczu, a zamiast kopuły nieba widzę przed sobą niczym nie ograniczoną płaszczyznę ziemi. Przymykam gaz, drążek lekko od siebie. W ciszy, która mnie otacza, budzi się, narasta szum i świst; znów przyciska mnie do fotela, ziemia pędzi olbrzymim łukiem pod skrzydła i w końcu znów od góry nasuwa się niebo. Zwiększam obroty do połowy, orientuję się, że wyszedłem mniej więcej pod wiatr, a co za tym idzie - że mój looping został wykonany w płaszczyźnie mniej więcej pionowej, przy czym jednak straciłem prawie sto metrów wysokości. No, ale właściwie jak na pierwszy raz - to chyba nie było najgorzej. Co prawda za drugim razem zawisłem rzeczywiście przez chwilę na pasach, a potem maszyna zwaliła się w dół na łeb, na szyję, lecz uniesiony ambicją pokonałem nagłą falę tęsknoty za twardą ziemią pod nogami i wreszcie trzecią, nadprogramową pętlę wykonałem poprawnie. Haber-Włyński pominął milczeniem ten mój czyn ambitny, zajął się natomiast szczegółowiej poprzednimi. Dowiedziałem się, że moje loopingi przypominały majonez, tak były „zawiesiste”, lecz poza tym obrazowym porównaniem usłyszałem także kilka dobrych rad i wskazówek, które wiele mi wyjaśniły. - A teraz najważniejsze: podobało się? - Szalenie, panie instruktorze! - Chce pan próbować dalej? - Koniecznie! - No, to dobrze. Nie jest zupełnie wyłączone, że się pan tu czegoś nauczy. „Nie jest zupełnie wyłączone”... Hm. Nie można powiedzieć, żeby szef pilotażu był skory do pochwał. Latam kolejno na Albatrosie D-V, na Fokkerze E-V i D-VII, wreszcie na Pfalzu D- XII, ale dalszą naukę akrobacji odbywam na De-drei. Nie ma czasu na „doszlifowanie” moich pętli, beczek, przewrotów i wywrotów, które stanowią nieodzowne elementy walki powietrznej: eskadry czekają na pilotów. Z tego samego powodu nie przerabia się „wiązanek” akrobatycznych, tj. powiązania figur akrobacji w jakiś układ, w którym następowałyby bezpośrednio jedna po drugiej. Wiązanka bowiem stanowi popis zręczności i opanowania tej sztuki - dla samej sztuki. W czasie walki natomiast ma niewielkie zastosowanie. Elementami decydującymi o zwycięstwie w pojedynku powietrznym są: zaskoczenie przeciwnika, atak od strony słońca, przewaga wysokości i celność ognia. Naturalnie podczas pierwszej ćwiczebnej walki Haber-Włyński w niespełna trzy minuty od jej rozpoczęcia osiągnął to zwycięstwo bez żadnego wysiłku, a potem na odległości pięćdziesięciu metrów uczepił się ogona mego samolotu i już do końca trzymał mnie „w ogniu”, choć robiłem wszystko, aby mu się wymknąć. - Za wolno. Za wolno i za późno. Zanim pan się zdecyduje na manewr, ja już wiem, co pan zrobi, i robię to samo razem z panem. Znowu startujemy. Znów jesteśmy na wysokości tysiąca pięciuset metrów. Mam atakować pierwszy, od strony słońca, przy czym szef pilotażu leci o sto metrów niżej ode mnie i pozwala się zaskoczyć. Ale cóż z tego?... Zakręcam za nim, już wchodzę za ogon jego Albatrosa, zbliżam się, za chwilę będę mógł „rozpocząć ogień”, gdy wtem wylatuje mi w górę z celownika... Aha: wywrót w prawo! Trzeba zrobić to samo! Natychmiast! Ziemia zapada się poza mną, aby w następnej sekundzie wyskoczyć z boku aż nad głowę. Zawisam lekko na pasach, ściągam ster do końca... „Ruszyła! Spada teraz ogromnym zamachem, coraz prędzej, coraz prędzej, pędzi na moje spotkanie, wali się pod samolot, a na niebie słońce urwało się ze swego miejsca i śmiga w górę! Ten kosmiczny wybryk nic mnie nie obchodzi. Szukam wzrokiem mego przeciwnika. Jest! Zadziera maszynę w stromym wirażu na lewo ode mnie i już ma przewagę wysokości... Kładę się w wiraż, ciągnę, aż wciska mnie w siedzenie, a silnik wyje na pełnych obrotach. Ale jego zakręt ma mniejszy promień: nie mogę go dogonić, widzę, jak mnie wyprzedza na okręgu koła o dziesięć, o dwadzieścia stopni, o czterdzieści pięć... Teraz już on mnie dopędza, nie ja jego. Co zrobić?! Wyprowadzam, pikuję, ciągnę w górę jak do pętli i mając jeszcze nadmiar prędkości, zanim odwrócony widnokrąg stanie mi przed oczyma, przekręcam Albatrosa półbeczką do normalnego położenia. Ziemia znad głowy zatacza się gwałtownym młyńcem pod skrzydło, słońce pędzi z lewa na prawo. Zatrzymuję je w zenicie i... Gdzie, u diabła, jest Haber?! Dopiero po chwili odnajduję go sto metrów za ogonem mego samolotu!... Wciąż jest wyżej ode mnie i to mu daje przewagę; zbliża się z każdą sekundą. Na nic się nie zdają moje esy-floresy, a każdy zakręt przyspiesza tylko tę pogoń, przed którą haniebnie umykam... Na próżno próbuję uratować się korkociągiem: gdy wyskakuję w bok z trzeciej lub czwartej zwitki, mam go znów za sobą. Nie ma co, uznaję się za zestrzelonego, kołyszę maszyną ze skrzydła na skrzydło, na znak, że się poddaję, i schodzę do lądowania. - Za wolno. Wszystko jeszcze za wolno. Ale tym razem było cokolwiek lepiej. Rzeczywiście: tym razem „zginąłem bohaterską śmiercią” nie w trzeciej, lecz w siódmej minucie... Ostatnim „warunkiem” przed ukończeniem Wyższej Szkoły Pilotów jest przelot do Torunia i z powrotem. Na oko wydaje się to bardzo łatwe: odległość w jedną stronę wynosi zaledwie sto dwadzieścia pięć kilometrów, a tor kolejowy łączący te miasta tworzy łuk wygięty łagodnie ku południo-wschodowi. Można go „wziąć pod prawą pachę” i lecieć nie tracąc ani na chwilę z oczu. Ale ten sprytny chwyt stosują tylko najgorsze patałachy, a i tak niektórzy błądzą, trafiają do Bydgoszczy, do Włocławka, ba - nawet do Łodzi! No, cóż - z Poznania w pośrednich kierunkach wschodnich wybiegają aż cztery linie kolejowe, a wiara we wskazania busoli jeszcze się nie ugruntowała w narodzie... Ludzie ambitni lecą do Torunia posługując się mimo wszystko busolą. Kurs: 62 stopnie. Wówczas trasa lotu odpowiada cięciwie łuku, jaki tworzy ów - bądź co bądź pożyteczny - tor kolejowy. Wiadomo, że ma się go po prawej stronie, w odległości od pięciu do dwudziestu kilometrów, i że przy dobrej pogodzie widać go od czasu do czasu na odsłoniętych równinach. W ostateczności można zakręcić trochę w prawo, aby widzieć go prawie stale. Dostaję na ten przelot świeżo wyremontowaną, lśniącą lakierem LVG C-V z busolą skompensowaną przez samego komendanta szkoły, por. Rayskiego (ponieważ nikt inny nie potrafi dokazać tej czarodziejskiej sztuki), bardzo sfatygowaną mapę w skali 1: 500 000 oraz „dokument przelotu” podpisany przez ppor. Wawrzyniaka. Startuję, okrążam lotnisko, po czym przelatuję nad Wartą pozostawiając Poznań na prawo za sobą. Śniegi już stopniały, ziemia jest szara, tylko na północnych skrajach lasów jaśnieją wąskie białawe płaty. Z początku nie widzę tego toru kolejowego, ale nie tracę nadziei, że zobaczę go z większej wysokości. Busola wskazuje ponad 60 stopni; poprawiam dla pewności na siedemdziesiąt i wypatruję na prawo. Mija piętnaście minut, wysokościomierz wskazuje tysiąc metrów, a toru jak nie było, tak nie ma. Jest natomiast długie, wąskie jezioro - chyba Lednica? Jeżeli tak, to zaraz powinny mi przeciąć drogę dwa inne tory kolejowe, a na prawo powinno być Gniezno. Czekam, czekam, czekam, moje zaufanie do busoli i do por. Rayskiego maleje, mam coraz więcej wątpliwości, czy lecę w dobrym kierunku, zwłaszcza że na lewo jest jakieś wydłużone jezioro i diabli wiedzą, czy to nie Lednica, a jeżeli tak, to przecież powinienem mieć je po prawej stronie... Lecz wreszcie są tory: jeden i drugi, a daleko na prawo - duże miasto. Mam nadzieję, że to Gniezno, nie Września albo Jarocin... Teraz jeziora i jeziorka ukazują się to z jednej, to z drugiej strony wśród ciemnych, kudłatych lasów. Tak być powinno mniej więcej w połowie drogi. Spoglądam na zegarek, zgadza się! Autorytet porucznika Rayskiego w sprawach nawigacji wzrasta. Gdy lasy się kończą, przelatuję w poprzek nad długą kiszką jeziora - niewątpliwie Jeziora Pakowskiego, i widzę wreszcie ten tor kolejowy - cały węzeł torów i miasto. To może być tylko Inowrocław, więc zboczyłem w prawo zaledwie o jakie dziesięć kilometrów. Nie jest to, co prawda, powód do dumy, ale przecież nie zabłądziłem. No i do Torunia trasa jak strzelił, bez żadnych wahań. Po dziesięciu minutach widać Wisłę, a potem rozpełzające się na wszystkie strony przedmieścia. Jakiś samolot zniża się w obszernym zakręcie pod wiatr - aha: tam jest lotnisko. Zamykam gaz, schodzę za nim, krążę nad hangarami, aby raz jeszcze przekonać się o kierunku podejścia. Rękaw w biało-czerwone pasy wydyma się na maszcie jak trąba węszącego słonia, a obok koła na środku lotniska wyłożono białe płachty w kształcie litery T. Ląduję na prawo od nich, podoficer startowy zapisuje numer maszyny, czas, moje nazwisko i skąd przybywam, po czym wskazuje mi otwarty hangar „gościnny”, z którego już biegną mechanicy, aby przytrzymać samolot za skrzydła podczas kołowania. No, udało się! Pierwszy w życiu przelot, i to bez toru pod pachą! Wracam po południu tą samą trasą. Zdaje mi się teraz łatwa, nie nastręczająca żadnych wątpliwości. Jeziora, jeziorka i rzeki z daleka zaglądają mi w oczy oślepiającymi błyskami słońca, które się w nich przegląda, ciemne lasy pełzają wolno pode mną jak liszaje mchów pośród nagiej, szarej równiny pociętej siecią dróg z supłami wsi i miasteczek. Lecę pod wiatr, a jednak czas mija szybką, już widać Wartę i chmurę dymu nad kamiennym wysypiskiem Poznania, z którego sterczą kominy fabryk. Mam tysiąc dwieście metrów, ale nie zmniejszam obrotów. Dopiero nad lotniskiem zamykam gaz i kręcę spiralę - dla własnej przyjemności. Maszyna krąży ciasno, z lekkim poświstem, pochylona głęboko na skrzydło, stery tkwią w tęgim opływie powietrza, silnik klekocze leniwie, śmigło miele na drobną sieczkę promienie słońca, które opuściło się nisko nad zaczerwienionym horyzontem. Z pobłażliwym uśmiechem wspominam swoje pierwsze spirale w Krakowie, kiedy poczciwy szkolny Brandenburg wybaczał mi tak wiele, za-. miast się zbuntować i gruchnąć o ziemię ze zwichrowanymi skrzydłami. Dziś umiem i wiem: promień i skok spirali, jej nachylenie i prędkość zależą tylko ode mnie. Potrafię wyprowadzić zwinną LVG w każdym kierunku, wykonać bez wahania każdy manewr, wylądować, gdzie zechcę. Właśnie byłby już czas na wyprowadzenie i lądowanie - wysokościomierz wskazuje czterysta metrów, a wiatr zniósł mnie daleko znad lotniska. Wyrównuję więc i chcę dodać gazu, żeby podciągnąć bliżej, gdy przechłodzony silnik jąka się i milknie, śmigło staje nieruchomo pokonawszy ostatnim wysiłkiem bezwład tłoka w jego martwym punkcie i - cisza usiana więdnącym szumem pędu... Podrywa mnie nagły alarm nerwów, a całe moje zarozumialstwo rozwiewa się jak kłębek pary na wietrze. Zwiększyć prędkość! Lądować na wprost! Ale na wprost są hangary, dopiero za nimi lotnisko... Dociągnę czy nie dociągnę? Wystarczy wysokości czy nie wystarczy? A jeśli nie, to co? Rąbnę w dach albo w ścianę... Więc może lepiej na polach obok? Ale tam są rowy, płoty i miedze, i grząska, rozmokła rola - w najlepszym wypadku rozbiję nową maszynę. Może jakoś wyminę te przeklęte hangary, może przelecę nad nimi? Upływają minuty coraz gorszej niepewności, coraz bliższa ziemia sunie pode mną w złowrogiej ciszy, a na wprost wstają, prostują się, rosną ponure gmaszyska z czworokątną wieżą, drewniane baraki i żelazobetonowe bloki hangarów. Ich szereg kończy się w połowie północnej granicy lotniska; gdybym go wyminął, może zdołałbym wylądować na stumetrowym skrawku, jaki pozostałby mi jeszcze w samym rogu. Nie wyminę. Nie dociągnę do tego skrawka, bo ostatnie sto metrów wysokości rozmieniłem już na drobne i starczy mi zaledwie na najkrótszy lot ślizgowy po prostej... Jeżeli mam wyjść cało, muszę przelecieć przez lukę między dwoma hangarami; tylko że ta luka wydaje mi się straszliwie ciasna... Trzymam ster boczny stopami wpartymi w ramiona orczyka, poprawiam krótkimi ruchami w lewo, w prawo, słońce zagląda mi prosto w oczy przez oszklone przyłbice dachów i - już! - dwie gładkie ściany przelatują z obu stron o parę metrów od końców skrzydeł, a przede mną otwiera się lotnisko. Ściągam, maszyna jeszcze się niesie, wytraca prędkość, przepada, łagodnie dotyka twardej powierzchni ziemi, zwalnia i wreszcie zatrzymuje się na wprost czerwonej tarczy słonecznej wspartej na widnokręgu. Spoglądam w tył - hangary są o kilkadziesiąt metrów za mną, idą od nich dwaj mechanicy z werkmistrzem, żeby uruchomić silnik. - Co się stało, panie plutonowy? - Deska mi stanęła podczas wyprowadzania ze spirali. - Aleś pan wycyrklował! Myśleliśmy, że nie będzie co zbierać, jak się pan grobnie. Sanitarka już po pana jechała. O, wraca. - E, nie było tak źle - uśmiecham się z przymusem. Werkmistrz potrząsa głową. - Stąd wyglądało bardzo źle. Niech pan wysiada, ja zaroluję do hangaru. Zundung wyłączony? Oczywiście nie! Zapomniałem wyłączyć. Przestawiam skrzydełko iskrownika na zero, odpinam pas, wydostaję się z kabiny i zeskakuję na ziemię. Nogi mam jakieś giętkie, jakby nie swoje własne... - Tam porucznik Wawrzyniak czeka na pana w kancelarii startu. Porucznik Wawrzyniak? Doskonale. Wreszcie ktoś fachowo oceni moją zręczność, przytomność umysłu i zimną krew. Tak, właśnie... - Powinienem pana zamknąć za to lądowanie. Omal pan nie rozwalił kisty! - Ależ ja nie miałem innego wyjścia, panie poruczniku. Deska stanęła i... - Deska stanęła, bo się plutonowy zagapił i nie uważał na temperaturę, nieprawdaż. I jak plutonowy widział, że go wiatr znosi, nieprawdaż, to trzeba było wcześniej wyprowadzić ze spirali. Tak czy nie? Trzeba było... Nieprawdaż... Cholera! - Dokument przelotu poproszę. Handstempel z Torunia jest? Dobrze. Może pan prosić o przydział do wybranej eskadry - taki wniosek trzeba napisać, nieprawdaż. I jutro przed dwunastą zamelduje pan porucznikowi Rayskiemu o ukończeniu szkoły. No, więc gratuluję i niech pan na przyszłość więcej uważa. Dziękuję, potrząsam jego ręką, idę napisać ten „wniosek”. U góry z lewej strony: „Plutonowy-pilot Janusz Meissner”. Pilot! Pilot! Pilot! Nie zamieniłbym tego tytułu na żaden inny! KOMENDANT WYŻSZEJ SZKOŁY LOTNICZEJ W ŁAWICY Proszę o przydział do 7. Eskadry Myśliwskiej we Lwowie. Pragnę służyć nadal w tej Eskadrze jako pilot, ponieważ od początku służby - wojskowej pełniłem tam obowiązki mechanika i czuję się związany z tą moją jednostką macierzystą. Chciałem dodać „na śmierć i życie”, ale wydało mi się to zbyt patetyczne, więc tylko podpisałem się zamaszyście („plutonowy-pilot!”) i postawiłem datę: „Ławica, dnia 27 marca 1920”. Porucznik Ludomił Rayski jest wysoki, chudy, kościsty, lekko przygarbiony, jak nadmiernie wybujała łodyga, która nie może utrzymać się prosto. Na czubku tej łodygi jest głowa z uparcie sterczącymi włosami i z długą, końską twarzą o melancholijnym wyrazie, który kontrastuje z inteligentnym, bystrym spojrzeniem oczu. Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że ojciec porucznika Rayskiego brał udział w powstaniu styczniowym, wyemigrował potem do Turcji i uzyskał tamtejsze obywatelstwo, a on sam służył w lotnictwie tureckim. Z tego powodu przylgnęło do niego przezwisko „Efendi”, które znaczy tyle, co ekscelencja. Efendi jest przesadnie uprzejmy, powiedziałbym: ugrzeczniony. Rozmawiając ze mną, uważnie słucha, co mam do powiedzenia, pochyla głowę na bok, jakby nie chciał uronić żadnego z moich słów, a jego dłonie złożone jedna w drugiej wykonują ruchy podobne do tych, jakie wykonuje się przy ich myciu. Można by pomyśleć, że niesłychanie mu zależy na spełnieniu wszelkich moich życzeń, że pragnąłby zaskarbić sobie moją sympatię i przychylność. Oczywiście, rozpatrzy moją prośbę o przydział do 7. eskadry i jeśli tylko jest jeszcze jakiś wolny etat dla pilota, mogę na niego liczyć. Ale wiadomo mi zapewne, że przyjęto tam siedmiu ochotników, oficerów amerykańskich, więc mogą być trudności... - W takim wypadku musiałby pan wybrać inny przydział. Na przykład do 21. Eskadry Niszczycielskiej, która wkrótce zostanie sformowana tu, w Ławicy. Mógłby pan tymczasem potrenować na dwusilnikowych samolotach Gotha i Friedrichshafen. Co pan o tym myśli? Myślę, że nic mam najmniejszej ochoty latać na tych ciężkich krowach. Widziałem je kilkakrotnie w powietrzu. Zachowują się jak ogromne szafy, nie jak samoloty... Chcę być pilotem myśliwskim. Jeśli już nie w 7. eskadrze, to w 13. albo w 19. Gdy nie dość oględnie wyrażam to swoje mniemanie o wielkich bombowcach oraz gorące życzenie w sprawie przydziału do myśliwców, Efendi przestaje umywać ręce i robi się sztywny jak kołek... Dopiero w kilka dni później zrozumiałem, jak wielki popełniłem błąd: porucznik Rayski objął dowództwo 21. Eskadry Niszczycielskiej, komendantem Wyższej Szkoły Pilotów został ppor. Piechowiak, a ja otrzymałem przydział do eskadry przy Oficerskiej Szkole Obserwatorów Lotniczych w Toruniu. Część czwarta Na wojence jak to ładnie 13. Toruński port lotniczy mógłby pomieścić chyba ze trzy razy więcej personelu, samolotów, taboru samochodowego i urządzeń pomocniczych, niż ich jest w Szkole Obserwatorów. Wielkie, nowoczesne hangary, pomieszczenia dla różnych działów technicznych, magazyny, garaże, budynki koszarowe, pawilony mieszkalne dla pilotów i starszych podoficerów, kasyno oficerskie i podoficerskie, kuchnie, umywalnie i natryski - wszystko to wykorzystuje się tylko częściowo. Porządne drogi, jezdnie betonowe, chodniki, alejki wysypane piaskiem, trawniki i kwietniki - cale otoczenie lotniska przywodzi na myśl raczej jakiś instytut naukowy czy może uzdrowisko niż siedzibę jednostki wojskowej. Uzdrowisko, do którego z ciepłym wiatrem dociera zapach sosnowych lasów. Na trzecim z kolei kursie obserwatorów lotniczych jest trzydziestu sześciu młodych oficerów, przeważnie z innych rodzajów broni. Dziesięciu wykładowców i instruktorów (Francuzów i Polaków) wtajemnicza ich w teorię i praktykę sztuki fotografii, nawigacji, obsługi karabinów maszynowych, bombardowania, sporządzania szkiców sytuacyjnych, meldunków itd. Komendantem szkoły jest porucznik-obserwator Wiktor Szandorowski, adiutantem - ppor. obu. Janisław Goligowski, dowódcą eskadry szkolnej - por. pil. Maliszewski. Eskadra szkolna liczy sześciu pilotów, zawodowych podoficerów, i rozporządza dziesięcioma samolotami nie pierwszej młodości, co powoduje, że polowa s nich jest zwykle w remoncie. Praca pilotów polega oczywiście na lataniu z uczniami kursu - na foto, na ćwiczenia z artylerią, na strzelanie do tarcz lub do płóciennego rękawa holowanego przez inny samolot, na zadania rozpoznawcze i nawigacyjne. Lata się dużo, bo na każdego pilota przypada sześciu kursantów, a ponadto są jeszcze loty z instruktorami dla wypróbowania broni i aparatów fotograficznych oraz loty kontrolne po każdym kolejnym remoncie wysłużonych gratów, z których znakomitą większość od dawna powinno się przeznaczyć na złom... Lata się więc ostrożnie, unikając wszelkich gwałtownych manewrów i ewolucji mogących stać się ostateczną przyczyną pęknięcia nadwątlonych okuć, przeżartych korozją ścięgien i zetlałego od starości płótna. Przybyłem do Torunia nazajutrz po śmiertelnym wypadku sierżanta pilota Andrzeja Kołodziejczyka. Zginął wskutek zerwania się linek steru wysokości w samolocie, który oblatywał po zmianie silnika. Sześciu pozostałych kolegów poznałem na pogrzebie, po czym szef pilotów, starszy sierżant Dittmer, przydzielił mi Albatrosa C-III - ciemnozieloną skrzynię, z długim ogonem, na której nikt nie chciał latać. Przekonałem się wkrótce, że ta niechęć była poniekąd usprawiedliwiona. Mój C-III wisiał na lewe skrzydło, ciągnął w prawo, na ruchy steru reagował z opóźnieniem, przy czym drążek sterowy tkwił sztywno jak sztacheta w płocie i każdy manewr wymagał dość znacznego wysiłku. Aby zmusić grata do lotu po linii prostej, musiałem podtrzymywać go lotkami i sterem bocznym; po kwadransie drętwiała mi ręka i lewa noga, po godzinie kurcz chwytał mięśnie w łydce... Szef mechaników, sierżant Lisowski, rozkładał ręce. - Nie da się tej cholery wyregulować. Męczymy się z nią od początku. Musi mieć zwichrowane skrzydła albo kadłub, ale póki lata. nic można jej skasować. Rozejrzał się na obie strony i - stłumionym głosem: - Rozpieprzyłbyś ją przy lądowaniu i byłby spokój. Bo w końcu... Kołodziejczyk też latał na takiej trumnie. A dziś z warsztatów odbieramy wcale nie najgorszą LVG C-V. - No to może by mi ją przydzielili? - Akurat! Będzie w rezerwie, dla Dittmera... Mimo wszystko nie zdecydowałem się na umyślne rozbicie starożytnej „kisty” i latałem na niej jeszcze parę tygodni. Nie dlatego, abym miał poważniejsze skrupuły natury moralnej, albo żeby rozbicie maszyny przy „twardym” lądowaniu groziło niebezpieczeństwem, tylko dlatego, że dbałem o wyniesioną ze szkoły opinię „bardzo dobrego pilota” i nie chciałem jej podważyć w oczach dowódcy eskadry. Zieloną trumnę załatwił dopiero jakiś uczeń-pilot, który przyleciał z Poznania. Lądował całkiem bez głowy, ale za to z bocznym wiatrem, wprost na hangar, przed którym stały maszyny przygotowane do lotów popołudniowych; zarzuciło go przy dobiegu i wmeldował się w skrzydło mojej C-III, łamiąc stójki i podłużnice. Kiedy w warsztatach zdemontowano uszkodzone płaty, okazało się, że okucie głównego dźwigara było od dawna pęknięte, jak na to wskazywała rdza pokrywająca część złamanego uchwytu... Prędko pogodziłem się z przydziałem do tej eskadry. Stosunki koleżeńskie układają się bez jakichkolwiek nieporozumień, raczej sympatycznie. Lubię tych starszych ode mnie, doświadczonych, zawodowych podoficerów pilotów, a z Jasiewiczem i Żuromskim łączy mnie przyjaźń. Żaden z nich nie daje mi odczuć, że jestem tu „nowy” i najmłodszy stażem lotniczym. Tworzymy zwarty zespół - my, piloci! - do którego dopuszczani są tylko szef mechaników Lisowski i szef uzbrojenia, sierżant Rada. Dowódca eskadry, por. Maliszewski, nie jest służbistą. Odnosi się do nas jak starszy kolega, a mnie okazuje szczególną przychylność. Równie życzliwy jest adiutant, ppor. Goligowski, wykładowcy i instruktorzy, nie mówiąc już o uczniach kursu, którzy wyróżniają mnie pod względem towarzyskim jako „jednorocznego” i jak mi się zdaje - latają ze mną chętniej niż z kimkolwiek innym. W kilka tygodni po przybyciu do OSOL zostałem mianowany sierżantem i to oczywiście również w pewnym stopniu przyczynia się do pogodnej rezygnacji z marzeń o chwale wojennej pilota myśliwskiego. Jednym słowem, czułbym się zupełnie zadowolony, gdyby nie chroniczna sprawa miłosna... Ciągnie się to przecież od kilku lat. Zrywam z nią, wyjeżdżam, rozstajemy się „nieodwołalnie” i... wracam. Wiem, że mnie zdradza, ale oszukuję sam siebie: a może jednak?... Pociąg „fizyczny do tej dziewczyny - do pierwszej w życiu kochanki - zwycięża wszelkie postanowienia i zdrowy rozsądek. I oto teraz znów jesteśmy razem w Toruniu. Pokoik odnajęty u jakiejś wdowy, niedaleko lotniska, na Bydgoskim Przedmieściu jest niemym, dyskretnym świadkiem owych przewlekłych uczuć, uniesień, scen zazdrości, tłumaczeń, kłamstw, przebaczeń i nie dotrzymywanych przyrzeczeń. Strona materialna tej sprawy też z początku przedstawiała się fatalnie: pobory sierżanta, nawet z dodatkiem lotniczym, nie wystarczały na potrzeby nas dwojga. Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie szczęśliwy traf: wakujący etat maszynistki w komendzie szkoły, o którym dowiedziałem się od życzliwego adiutanta. Kochany, poczciwy Goligowski nie stawiał zbyt wielu pytań. Był wyrozumiały i pobłażliwy, personalia i wykształcenie mojej kandydatki oraz jej uroda okazały się wystarczające, a zwierzchnicy dali się przekonać, że maszynistka jest pilnie potrzebna. - Niech pan powie pannie Stanisławie, że od jutra może zacząć pracować w adiutanturze. - Ładna - powiedział dowódca eskadry z przychylnym uśmiechem. - Narzeczona? - spytał Dittmer. Powiedziałem, że „coś w tym rodzaju”. Senecki tylko cmoknął z uznaniem i oblizał się, Jasiewicz zauważył, że „podwozie pierwsza klasa”, a Żuromski mruknął: „Wiadomo - warszawianka!” Było mi przyjemnie, że im się podoba. Podobała się także młodym, przystojnym oficerom-kursantom. Niestety niektórzy z nich podobali się również jej. Może trochę za bardzo... Trzeci skrócony kurs OSOL zakończył się 6 czerwca 1920. W ciągu niespełna dwóch miesięcy eskadra wykonała ponad osiemset lotów szkolnych, a spośród trzydziestu sześciu uczniów dwudziestu kilku otrzymało dyplomy obserwatorów. Tymczasem Armia Czerwona uporała się z kontrrewolucją, Kołczakiem, Denikinem i korpusami interwencyjnymi ententy, a długi front polski rozciągnięty od Połocka po Kijów, oddalony od baz zaopatrzenia o pięćset lub siedemset kilometrów, zaczynał trzeszczeć i pękać pod naporem ofensywy radzieckiej. Na południu kawaleria Budionnego przerwała się w kierunku Żytomierza i Berdyczowa oskrzydlając III Armię i zrywając jej łączność ze sztabem frontu i z naczelnym - dowództwem. Zaczynał się odwrót, coraz bardziej chaotyczny, obejmujący coraz dalsze ugrupowania, które walczyły, cofały się i nacierały, pozbawione wiadomości i rozkazów, zdane wyłącznie na rozpoznanie lotnicze. Wszyscy dowódcy żądali samolotów - jedynego środka łączności i wywiadu w tym okresie wojny ruchomej, gdy sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. Ale samolotów było coraz mniej... Już w maju wycofano z odcinka I Armii cztery eskadry pozbawione sprzętu. Działania na południu, przesunięcie ich poza Kijów, a następnie odwrót aż po Łuck, zużyły też wszystkie samoloty XVI eskadry - wycofano ją do Lublina. Wreszcie ogólny odwrót ku linii Wisły stał się prawdziwą katastrofą dla większości pozostałych. Cofające się eskadry traciły resztki swoich maszyn na przygodnych lądowiskach i kolejno osiadały na tyłach, daremnie oczekując na uzupełnienie: I, IX i X w Warszawie, XIV w Poznaniu, W i XVIII w Toruniu, XXI w Dęblinie, XVII w Radomiu... Tylko III dywizjon, tj. eskadry, V, VI, VII i XV, zachował jeszcze wartość bojową. W tych warunkach po zakończeniu trzeciego kursu dalsza działalność Szkoły Obserwatorów została zawieszona, a z części personelu instruktorskiego i pilotów utworzono tzw. „Eskadrę Toruńską”, która, otrzymawszy jeszcze paru oficerów i kilkunastu mechaników z wycofanej IV eskadry, przejęła numer tej ostatniej. Inicjatywę i trud zorganizowania „Toruńskiej Eskadry Wywiadowczej”, zaopatrzenia jej w samoloty i całe wyposażenie podjęli komendant OSOL, porucznik obs. Szandorowski, i por. pil. Maliszewski. Ale gdy już przyprowadziliśmy lotem z Poznania cztery świeżo otrzymane AEG, gdy warsztaty wyremontowały jeszcze cztery najlepsze nasze maszyny, gdy prawie wszystko było gotowe do wyruszenia na front - dowiedzieliśmy się, że dowództwa eskadry nie obejmie ani Szandorowski, ani Maliszewski... Z Warszawy bowiem z nominacją na to stanowisko przyjechał kapitan Rybka. Nasz zapał ostygł i zamienił się w rozgoryczenie. Byliśmy przywiązani do tamtych dwóch przełożonych. Żaden z nas nie znał kapitana Rybki, a pogłoski, które się o nim wkrótce rozeszły, nie przemawiały na jego korzyść. W dodatku przyjechał z nim jego protegowany, sierżant-pilot Obrembowicz, który został naszym szefem na miejsce Dittmera. Ubodło nas to. Nowy dowódca miał wodniste oczy o chłodnym spojrzeniu, był sztywny, wyniosły i mówił do nas „wy”‘, jak do wszystkich podoficerów. Obrembowicz starał się nas sobie zjednać, ale trafił na solidarną nieufność i obojętność. Oficerowie obserwatorzy, nawet ci, którzy przeszli z IV eskadry, zdawali >się podzielać nasze uczucia. Podczas uroczystego obiadu pożegnalnego (z winem), podjudzony przez kolegów, wygłosiłem „przemówienie”, w którym głosem wzruszonym dałem wyraz żalowi, że rozstajemy się z dotychczasowym, „kochanym i szanowanym dowódcą”, a kamiennym, zimnym tonem życzyłem nowemu, aby zyskał sobie nasze zaufanie i oddanie, jak tamten. Kapitan Rybka patrzył na mnie jak śnięta ryba, por. Maliszewski dawał mi znaki, żebym się mitygował, Szandorowski utkwił wzrok w talerzu, piloci (z wyjątkiem Obrembowicza naturalnie) potakiwali, oficerowie szeptali między sobą. Gdy wzniosłem toast na cześć Szandorowskiego i Maliszewskiego, nowy dowódca z wymuszonym uśmiechem trącił się z nimi kieliszkiem, a całe bractwo wrzeszczało „Niech żyją!” Szandorowski nie zabierał głosu, Maliszewski podziękował nam w jego i swoim imieniu, powiedział coś o żołnierskim obowiązku posłuszeństwa rozkazom wyższych władz i wyraził nadzieję, że na froncie będziemy latać „równie ofiarnie” jak dotychczas. Kapitan Rybka mówił krótko. Oczekuje od nas karności i wytężonej pracy. Od nas - pilotów, oficerów, mechaników. Będzie wymagający w służbie, bezstronny i sprawiedliwy. Ci, którzy się odznaczą, zostaną wynagrodzeni. Ci, którzy będą się „dekować”, niech nie liczą na pobłażanie. To wszystko. Wstaliśmy od stołów i rozeszliśmy się do znajomych, przyjaciół i przyjaciółek, aby ich i je pożegnać mniej oficjalnie. Nazajutrz, 25 lipca 1920 rano nasz transport kolejowy ruszył z bocznicy obok lotniska na południowy wschód, w daleką drogę ku sławie i chwale wojennej. Tak przynajmniej Wyobrażałem sobie cel tej podróży... Polowe lotnisko w Hrubieszowie rozmaka od deszczu. Mokną cztery samoloty ustawione w szczerym polu, mokną mechanicy i posterunki wartownicze, przecieka brezentowy namiot, w którym mieści się dowództwo eskadry, kancelaria techniczna, skrzynie z amunicją i cenniejszy sprzęt. Po rozmiękłych, błotnistych drogach między lotniskiem a stacją kolejową, gdzie na bocznym torze stoją nasze wagony, tam i z powrotem przejeżdżają samochody ciężarowe, telepie się sanitarka i podskakuje na wybojach Harley-Davidson z przyczepą, własność zrozpaczonego tą pogodą oficera technicznego. Czterej oficerowie obserwatorzy w otoczeniu kibiców łupią w preferansa na skrzyni z granatami ręcznymi, Senecki ogrywa w „oko” Dittmera, Jasiewicza i Żuromskiego, adiutant jednym palcem wystukuje jakiś raport na maszynie, ja piszę pełen fałszywego optymizmu list do mamy. Nad stołem kancelaryjnym wisi napis: „Palenie surowo wzbronione”, ale tumany dymu z papierosów zasłaniają ten zakaz. Zresztą kapitan Rybka pojechał do dowództwa grupy jazdy gen. Sawickiego, z którą mamy współpracować, i zabrał z sobą Obrembowicza; zanim wrócą, wywietrzy się. Kończę list i zabieram się do wyjścia, aby przesłać go przez któregoś z kierowców na pocztę polową, która jest na dworcu. Wiatr łopocze płachtą u wejścia do namiotu, ale gdy wyglądam na zewnątrz, deszcz nie pada. Tylko ciężkie, nabrzmiałe chmurzyska pędzą po szarym niebie. Wtem dzwoni telefon, więc czekam, bo - jak wynika z kilku słów Goligowskiego - są jakieś rozkazy ze sztabu. Adiutant odmeldowuje się, odkłada słuchawkę. - Operacyjny! Drobny, szczupły porucznik Dziewoński (podobny do niego wyobrażenia o panu Wołodyjowskim z „Trylogii” Sienkiewicza), z małym wąsikiem, czupurną postawą i żywym, wesołym usposobieniem, porzuca grono kibiców. - Co nowego? Zaczynamy wojnę? - Zaczynamy. Hetman Rybka sam poleci walczyć z wrogiem... - Jak to? Sam jeden?! - No, nie sam jeden, tylko osobiście, ale za to samotrzeć: z Obrembowiczem i z Czerwińskim. - A po diabła znów we trzech? - Tadziu, nie krzycz na mnie, to nie ja tak zarządziłem, tylko on. Bądź co bądź Obrembowicz jest pilotem z prawdziwego zdarzenia, a mały Staszek - dyplomowanym obserwatorem, i w dodatku o dwadzieścia kilo lżejszym od każdego z nas. I przecież ktoś musi wykonać rozpoznanie. A zresztą, jak hetman przyjedzie, to go sam zapytaj. Będzie tu za pół godziny i maszyna ma być gotowa. LVG, bo tam więcej miejsca. Staszek Czerwiński, sierżant z cenzusem, jest sympatycznym chłopcem o okrągłej, dziecinnej buzi i płowej czuprynie. Na wiadomość, że ma wziąć udział w pierwszym bojowym locie eskadry, rozpromienia się jak wiosenne słońce, naciąga kombinezon, nadziewa kieszenie ołówkami, obwiesza się mapnikami i notesami, sprawdza zamki karabinów maszynowych i działanie obrotnika, wreszcie sam układa zapasową amunicję w przestronnej kabinie samolotu, na wszelki wypadek przygotowuje kilka bomb i zastanawia się, czy wziąć jeszcze trochę granatów ręcznych. Porucznik Röder, doświadczony obserwator austriacki, ze sceptycznym uśmiechem przygląda się tym zabiegom. - Synku, LVG z wami trzema i z tym arsenałem w ogóle nie wystartuje. Daj spokój bombom i granatom, a połowę amunicji też śmiało możesz zostawić. Staszek poniekąd uznaje słuszność tej rady, jakkolwiek wolałby zostawić raczej kapitana Rybkę, a bomby zabrać, bo mogą się przydać... Ale tak korzystnej zmiany ładunku nie da się przeprowadzić, a LVG istotnie będzie przeciążona, zwłaszcza że wydaje się nasiąkła wilgocią po dwudniowym deszczu: pomiędzy płótnem tylnych krawędzi skrzydeł chlupocze woda... Mechanicy zapuszczają silnik, Lisowski rozgrzewa go, próbuje na pełnym gazie każdą serię świec, rozpylona wilgoć miesza się z błękitnymi spalinami i ulatuje w tył długim tumanem. - W porządku, tysiąc sześćset obrotów. Tymczasem drogą od strony Hrubieszowa, rozbryzgując kałuże i trąbiąc jak na alarm, pędzi na złamanie karku (i resorów) chluba naszego taboru samochodowego, osobowy Adler z kapitanem Rybką i Obrembowiczem. Wysiadają, operacyjny melduje, że wszystko gotowe, pomocnicy mechaników z brygady obsługi czekają z kombinezonami, kominiarkami i okularami dla pilota j dowódcy eskadry. Tera ostatni, ubierając się, rozmawia jeszcze ze swym zastępcą, szalenie służbistym hallerczykiem w błękitnym mundurze, którego przezywamy Doppelfenisterem z powodu używanych przez niego pince-nez. Doppelfenster co chwila staje na baczność, trzaska obcasami, salutuje, a hetman spogląda po nas nad jego głową jak prowincjonalny aktor po widowni w oczekiwaniu braw przy podniesionej kurtynie. Obaj się zgrywają: kapitan - na nieustraszonego dowódcę, który pierwszy leci stawić czoło niebezpieczeństwu; Doppelfenster - na przejętego tą wspaniałą postawą starego wiarusa, któremu tylko męska ambicja nie pozwala okazać wzruszenia. Patrzę na tę operę z politowaniem. W VII eskadrze odbywało się to bez teatralnych gestów... A swoją drogą pożera mnie zazdrość, że nie ja wezmę udział w tym pierwszym locie bojowym. Obrembowicz, Jasiewicz i Dittmer mają już polowe odznaki pilotów przyznane za loty na froncie w lotnictwie niemieckim, austriackim i rosyjskim; pozostali piloci (i ja w ich liczbie) otrzymają je dopiero po wykonaniu dziesięciu zadań bojowych, a więc nam należałoby się pierwszeństwo... I gdzież jest ta przyrzeczona sprawiedliwość? Załoga „samotrzeć” pakuje się do maszyny, kpt. Rybka siada na strapontenie obserwatora, Czerwiński stoi trzymając się obrotnika, Obrembowicz - w kabinie pilota. Jeszcze jedna próba silnika „zdjąć podstawki!” i LVG rusza z wysiłkiem, jakby jej koła zdążyły zapuścić korzenie w gliniastą, rozmiękłą glebę na postoju. Mechanik uwieszony u skrzydła i zapiera się nogami, ryje obcasami, pomaga zawrócić w miejscu, od razu pod wiatr, który szaleje z uciechy. Odwracamy się, bo spod ogona samolotu dmie skłębiony huragan błotnistego pyłu. Uderza w namiot, przewiewa nam po plecach, porywa źdźbła słomy i śmiecie, wznosi je wysoko i wreszcie ulatuje poza drogę stanowiącą granicę lądowiska. Cichnie na chwilę i - start! Silnik znów ryczy na pełnych obrotach, maszyna rozpędza się niechętnie, wlokąc długo po ziemi płozę, lecz w końcu nabiera prędkości, stery zmuszają ogon do wyrównania poziomu i pilot na przeciwległym skraju pola przemocą wyrywa ją w powietrze. Pół metra, metr, pięć, dziesięć metrów... Opornie, ż trudem idzie w górę pod ten zwariowany wicher, który to podsadza się pod nią, to umyka, uderza z boku, chybocze skrzydłami, przydusza do ziemi lub porywa wzwyż gwałtownym przybojem. - Ale rzuca! - mówi Dittmer z niesmakiem. Jasiewicz oświadcza, że im nie zazdrości: dla pilota to są ciężkie roboty, a dla obserwatora... uprzejmie dziękuję! Wreszcie mają ze sto pięćdziesiąt metrów i są tuż pod chmurami: ciemna sylwetka maszyny raz po raz nurza się w szarych welonach nasyconej pary, kładzie się w ostry wiraż i zawraca z wiatrem na południowy wschód. Wtem łuk zakrętu łamie się w połowie! Gwałtowny ślizg na skrzydło! Na łeb! W dół, jak kamień! I - łoskot upadku... - Sanitarka!!! Biegniemy co sił, zasycha mi w gardle, serce wali młotem. Zgruchotane skrzydła z poszarpanym, obwisłym płótnem i sterczącymi jak obnażone kości drzazgami dźwigarów; kadłub pęknięty za łożem silnika, który do połowy zarył się w ziemi; rozbity zbiornik benzyny i ciężkie, stygnące sople brunatnego oleju; pogięty, zębaty obrotnik z urwaną podstawą karabinu maszynowego i trzy nieruchome postaci ludzkie wśród tych szczątków, nad którymi unosi się swąd z rur wydechowych jeszcze gorących cylindrów... Pilot jest martwy. Jego zmiażdżona twarz i czoło wgniecione w czaszkę nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Lecz tamci dwaj żyją. Kapitan Rybka zdaje się odzyskiwać przytomność, a Staszek Czerwiński krwawi obficie z ran na głowie i na policzku, ale oddycha! Felczer (nie mamy lekarza...) i jego pomocnicy przenoszą rannych do swojej śmieciarki z czerwonym krzyżem i wolno jadą do miasta. Potem wracają po zwłoki Obrembowicza, aby je zabrać do kostnicy. Tymczasem ze szpitala telefonuje por. Żarski, że Staszek ma złamaną rękę i kilka żeber, pękniętą szczękę, parę ciętych ran twarzy i głowy oraz lekki wstrząs mózgu, ale - jak się zdaje - wyliże się z tego. Kpt. Rybka zwichnął ramię i jest ogólnie potłuczony. Jak na taką kraksę, to i tak jeszcze nie najgorzej. Rozważamy, co było przyczyną wypadku. Dittmer i większość pilotów, a także techniczny są zdania, że woda, która przedostała się między płócienne pokrycie skrzydeł, ściekła podczas wirażu ku końcom płatów i zwichnęła równowagę i tak już przeciążonej maszyny. Por. Röder i ja zgadzamy się co do tego przeciążenia, ale nawet dwa-trzy litry wody to tylko dwa-trzy kilogramy. Gdyby pilot nie przeciągnął samolotu w ostrym zakręcie aż do utraty prędkości, nie śliznąłby się na skrzydło. Widziałem, jak go zadarł aż między chmury. Ziemia na chwilę znikła mu sprzed oczu, stracił orientację, a „czucie” zawiodło... - Ale co będzie z rozpoznaniem dla sztabu grupy? Wszyscy o tym zapomnieli, z wyjątkiem operacyjnego. Zastępca dowódcy jest zdenerwowany. Nie wie, co właściwie należało rozpoznać... - Trzeba zapytać telefonicznie, a także zameldować o wypadku! Pan to załatwi. Ja wyznaczę załogę. Dziewoński idzie do namiotu telefonować. Doppelfenster rozgniata obcasem niedopałek papierosa i zapala nowego. Ręce mu drżą. Piloci i obserwatorzy czekają w milczeniu. Zdaje mi się, że nikt nie ma ochoty lecieć. Ja także nie. Ale tym bardziej ponosi mnie ambicja. (Zimna krew, pogarda śmierci itd. - jednym słowem, poza na „bohatera” o stalowych nerwach, którego nie powstrzyma i nie załamie żadna katastrofa!) - Panie poruczniku, proszę mnie wyznaczyć. Doppelfenster błyska szkłami swoich binokli. - Dobrze, sierżancie. To mi się podoba! A kto z panów? Spogląda na obserwatorów. Duży, zwalisty podporucznik Jabłoński i szef działu foto, por. Milczewski, wysuwają się naprzód, ale uprzedza ich por. Röder. - To już ja z nim polecę. Szalenie mi to pochlebia, choć adiutant, który stoi obok mnie, mruczy: - Eh, ty durny kogut! Idziemy z Röderem do namiotu dowiedzieć się od Dziewońskiego, o co chodzi, i naciągnąć kombinezony. Doppelfenster się ożywił, kamień spadł mu z serca: wydaje chaotyczne rozkazy, popędza technicznego i, mechaników, żąda uprzątnięcia rozbitej LVG, woła o samochód, bo musi sam pojechać do sztabu, i co u diabła z tym operacyjnym?! Powinien przecież wiedzieć, jakie było zadanie, ale oczywiście nikt się tym nie zainteresował, a cała odpowiedzialność jest teraz na jego barkach, jakkolwiek kapitan Rybka nie wtajemniczył go w zarządzenia sztabu... No, już on tu teraz zaprowadzi porządek! Dziewoński tymczasem na próżno usiłuje dodzwonić się do grupy, a gdy wreszcie uzyskuje połączenie, okazuje się, że nie ma tam ani generała Sawickiego, ani szefa sztabu ani kogokolwiek, kto by wiedział, jaki rejon mamy rozpoznać. - Kiedy będą? - Może za godzinę. Obiecują zatelefonować, jak tylko ktoś kompetentny się zjawi. - Do d... z taką organizacją - mówi Röder. - Za godzinę będzie zmrok. Wychodzę, aby razem z Lisowskim przejrzeć maszynę. Jest to AEG kryta jasnokremowym płótnem. W jej skrzydłach też chlupocze woda, więc szef mechaników przebija szpikulcem pokrycie u krawędzi spływu i małe strumyki ciurkają na ziemię jak z dziurawej rynny. Lotki i stery ogona zdają się szczelniejsze: woda się tam nie przedostała. Mechanicy z brygady obsługi ściągają pokrowiec ze śmigła i płachty osłaniające obie kabiny. Wewnątrz jest prawie sucho, a metalowemu szkieletowi z rur spawanych nawet trzydniowy deszcz nie mógł zaszkodzić. Silnik zaskakuje od razu, pracuje równo, świece palą prawidłowo. Dwie bomby dwunastki, jeden zapasowy bęben amunicji do karabinu maszynowego i nic poza tym. Napawa mnie to otuchą, zwłaszcza że pułap chmur zdaje się wyższy, a wichura uspokoiła się nieco. Tylko jeszcze ta straszliwa, zmiażdżona twarz Obrembowicza prześladuje mnie od Czasu do czasu. Ale ja nie będę się pchał w chmury i nie przeciągnę maszyny w zakręcie - to pewne! Od strony miasta telepie się sanitarka. Mały, żwawy,. energiczny por. Żarski wyskakuje z szoferki. - Kapitan Rybka czuje się nieźle. Czerwińskiego pozszywali i okleili gipsem. Odzyskał przytomność i nic mu nie grozi. A pan się dokąd wybiera? - Na rozpoznanie z porucznikiem Röderem. - Nie będzie żadnego rozpoznania. Rozmawiałem z szefem sztabu w szpitalu. Jutro zmieniamy lotnisko i miejsce postoju, a dowództwo grupy już się tam przenosi. No właśnie! Jak już prawie bez żadnych oporów psychicznych gotów jestem zamienić ambitny odruch na czyn zuchwały, to okazuje się, że nie ma potrzeby. Przekorny los nie pozwala mi zostać bohaterem... 14. Sokal - dziesięciotysięczne miasteczko z przewagą ludności ukraińskiej i żydowskiej - leży na prawym brzegu Bugu. Po przeciwnej stronie rzeki wznosi się samotny klasztor bernardynów z początków w. XVII, otoczony obronnym murem z czterema basztami. Wygląda jak twierdza lub raczej jak warowny grodek z licznymi murowanymi zabudowaniami, z renesansowym kościołem o stromym dachu, z brukowanymi polnym kamieniem dziedzińcami, ze starym sadem i dużym ogrodem warzywnym. Klasztorne korytarze i cele zalatują stęchlizną, W refektarzu unoszą się parne zapachy kuchenne z przewagą czosnku i gotowanej kapusty, ale już w parlatorium, obok apteki, króluje mięta, woń gorzkich migdałów i suszonych ziół. Wnętrze kościoła jest chłodne i ciemne, jakby dymy z kadzidła osiadły na jego ścianach. W głównym ołtarzu wy-rzeźbionym z hebanu i suto srebrzonym - kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, która słynie miejscowymi cudami. Świadczą o tym niezliczone wota: srebrne ręce, nogi, szczudła, serca, sznury korali, złote łańcuszki zawieszone dokoła przez wiernych. Na zewnątrz, za małym cmentarzem, w sąsiedztwie sadu stoją czworobokiem porządne, dobrze utrzymane stodoły, stajnie, obory i chlewnie. Ostry, kwaśny odór bije od rozgrzanej słońcem gnojówki, roje wielkich, spasionych much o metalicznie połyskujących błękitnych i zielonych odwłokach bzykają nad kupami żeru, który jest zarazem kolebką ich nowych pokoleń. W powietrzu piskliwą, poświstującą czeredą śmigają jaskółki, znudzone kury grzebią po całym podwórzu między czerwono-zielonymi i żółtymi narzędziami i maszynami rolniczymi, wróble rajcują, paprzą się w piasku, stado gołębi zatacza koła w niebie i z łopotem skrzydeł opada nagle na dach, ku zgorszeniu kota, który tam drzemał w rozkosznym letnim upale. Klasztor jest bogaty i zasobny. Dokoła, jak okiem sięgnąć, wszystkie pola uprawne, łąki i pastwiska należą do niego, a Matka Boska, choć jest tylko kopią tej znakomitszej, z Częstochowy, i choć nie wszystkie jej „cuda” zostały uznane przez ostrożne władze Kościoła, także przecież przyczynia się do wzrostu dochodów zakonu, gdy pobożne tłumy przybywają na odpusty i uroczyste nabożeństwa. Lecz upalne dni lipca i sierpnia roku 1920 nie sprzyjają pomnożeniu majątku klasztornego ani w ten, ani W tamten sposób: od wschodu zbliża się klęska... Przewidujący przeor, ojciec Ambroży, zamiast zaufać mocom niebieskim i oczekiwać jeszcze jednego cudu, zawczasu ewakuował skarbiec i najcenniejszy dobytek do pokrewnych klasztorów w głębi kraju. Dlatego ani w obejściu, ani w polu nie widać ludzi, koni i bydła, a klasztor także częściowo się wyludnił. Tylko ód czasu do czasu pod ścianami budynków, pośród drzew sadu i w korytarzach między celami przemyka się chyłkiem jakiś pośledni braciszek niższej kategorii. Ci ważniejsi wyjechali. Ale ojciec Ambroży został. Jak kapitan zagrożonego statku z konieczną tylko ilością załogi trwa na posterunku do ostatniej chwili, mając zresztą w pogotowiu szalupy ratunkowe w postaci wielkiej landary, dużego breku i paru wozów z odpowiednimi zaprzęgami. Daje dobry przykład w obliczu niebezpieczeństwa oraz udziela dachu nad głową i kapuśniaku okraszonego słoniną uchodźcom, których wojna przepłoszyła z ich siedzib. Oczywiście nie każdy może liczyć na tę gościnę. Nie przyjmuje się tu osób nieznajomych, tylko nieliczni otrzymują tymczasowe zakwaterowanie w opróżnionych celach, a lepsze pomieszczenia rekolekcyjne zarezerwowano dla panów oficerów - obrońców ojczyzny i chrześcijaństwa. Zwykłe mieszczuchy mogą co najwyżej biwakować za murami; chłopstwo i Żydzi - w Sokalu, po drugiej stronie rzeki. Na pogrzeb Obrembowicza poszła tylko delegacja złożona z pilotów, kilku mechaników i oficerów. Dzień był słoneczny, ziemia parowała i obsychała po trzydniowym deszczu. Polowy szpital z daleka cuchnął jodoformem i eterem, w kaplicy panował półmrok i chłód, unosiła się słodkawa, mdląca woń zwiędłych kwiatów, świeżej jedliny i woskowych świec. Kapelan w „komży i czarnym, żałobnym ornacie, spod którego widać było mundur wojskowy, kończył egzekwie. Zebrał się spory tłum ciekawych, przeważnie kobiet, szepczących, siąkających nosami, klepiących zdrowaśki. Wypożyczony pluton honorowy stanowili spieszeni kawalerzyści z grupy jazdy. Przeszliśmy przez miasto za rozbitym, skleconym i wylatanym naprędce kadłubem LVG, na którym dość niepewnie spoczywała trumna, stanęliśmy nad świeżo wykopanym dołem na hrubieszowskim cmentarzu, ksiądz pokropił, wybeczał baranim głosem żałobne pienia, ułani gruchnęli salwę, żółta glina zadudniła po drewnianym wieku, a potem grabarze uklepali z niej prostokątny wysoki placek, nad którym zatknęliśmy krzyż ze strzaskanym śmigłem i czarną tabliczkę z napisem: StP Sierżant pilot Mieczysław Obrembowicz ur. 1 VI 1889, zginął śmiercią lotniczą 31 VII 1920 i już było po wszystkim. Spieszyliśmy się. Doppelfenster jeszcze poprzedniego dnia wieczorem pojechał razem z technicznym na motocyklu szukać miejsca na lotnisko pod Sokalem i już o siódmej rano telefonował, że wybrał odpowiednią łąkę obok klasztoru, więc żebyśmy jak najprędzej przylecieli na trzech zmontowanych samolotach, zabierając mechaników. Reszta ma przyjechać na samochodach z materiałami technicznymi, a transport kolejowy niech wyrusza natychmiast. Najpóźniej w południe z nowego miejsca postoju startujemy na zadania bojowe! - Z byka spadł - mruknął adiutant. Operacyjny nie mógł wydębić parowozu, stacja kolejowa zatłoczona była jak rynek w dzień targowy, przed dworcem porobiły się korki taborów i pomieszanych oddziałów wojska, nasze samochody od świtu czekały na benzynę, a ludzie musieli zwinąć namiot, załadować rzut kołowy i zjeść wczesny obiad. My mieliśmy ów pogrzeb. Ostatecznie koło południa uporaliśmy się z tym bałaganem. Senecki i Dittmer odlecieli z dwoma brygadzistami; ja czekałem jeszcze na Lisowskiego, który miał najwięcej roboty, i wystartowałem z nim ostatni. Do Sokala było pięćdziesiąt kilometrów, na południo-wschód, wzdłuż Bugu, który płynie wąską doliną między wysokimi, lecz płaskimi, nie zalesionymi brzegami. Z daleka zobaczyłem miasto i przeleciałem na drugą stronę, aby zajrzeć w jego ciasne uliczki. Były zapchane wozami, ludźmi i ich dobytkiem. Kłębiło się tam jak w mrowisku, a dokoła, na podmiejskich wygonach też stały wozy z wyprzężonymi końmi, obozowały rodziny uchodźców, płonęły dymiące ogniska, pasło się spędzone bydło. Zielone od śniedzi, kryte miedzianą blachą wieże kościelne wyrastały ponad dachy budynków klasztornych na drugim brzegu rzeki. Słońce zapalało oślepiające blaski - jak promieniste monstrancje - w złoconych krzyżach. Tam gdzieś powinno być lotnisko. Umiejscowiłem je bez trudu: wydłużony trójkąt łąki, którego krótką podstawę zajmował mur klasztorny, lewy bok - rzeka, a prawy - jakieś zarośla i wertepy. Niedaleko szczytu owego trójkąta bielała jedna z naszych AEG. Leżała na plecach, do góry podwoziem, jak martwa ćma. - Kapotaż! - zawołał mi nad uchem Lisowski. - Tu jest bagno. Dostrzegłem to: dwa głębokie, podbiegłe wodą ślady kół, które wreszcie ugrzęzły w tym mokradle. - A to nam wybrali lotnisko! Maszyna Seneckiego. Dittmer chyba wylądował gdzie indziej! Dodałem gazu. Polecieliśmy szukać Dittmera. Niedaleko zresztą... O jakie trzy lub cztery kilometry druga kremowa ćma stała pochylona między kopami siana, ze skrzydłem utkwionym w jednej z nich, do połowy rozrzuconej. Gdy się zniżyłem, żeby obejrzeć teren, przywrócony do swej godności szef pilotów objawił się nagle w pobliżu i zaczął machać wzniesionymi nad głową ramionami: nie lądować! Sam już porzuciłem ten zamiar. Po pierwsze żadna droga nie łączyła klasztoru z tak niefortunnie obranym lądowiskiem; po wtóre między nieregularnie ustawionymi kopami nie było dość miejsca, a w dodatku łąkę przecinał na ukos płytki, zarośnięty zielskiem rów. Z dwojga złego lepszy zdał mi się ów trójkątny szmat łąki, na którym skapotował Senecki. Pomyślałem, że od biedy można tam wylądować na lewym, twardym, nieco wyższym skraju wzdłuż rzeki. Zawróciliśmy, żeby to dokładnie obejrzeć. Ktoś się tam krzątał, na środku łąki dymiło ognisko wskazując kierunek wiatru - wprost od klasztoru, a po lewej stronie, tak jak przewidywałem, wyłożono znak T z dwóch ręczników: tu lądować! No, przecież!... Zaszedłem z daleka, wyrównałem dokładnie pod wiatr, nisko nad ziemią, i podciągałem ostrożnie na małych obrotach. U wierzchołka trójkąta, między wysoką trawą, o metr poniżej kół zalśniła woda. Jeszcze dalej... Jeszcze... Z prawej strony na mgnienie oka zabielała leżąca na plecach maszyna Seneckiego, potem ziemia podeszła nieco wyżej, grunt wznosił się łagodnie, soczysta zieleń spłowiała, nie było już tych wilgotnych błysków, a rozpostarte ręczniki zbliżały się szybko. Domknąłem gaz, ściągnąłem ster i moja AEG już toczyła się w krótkim dobiegu, rechocząc płozą. Stanęliśmy dokładnie w połowie lądowiska. - Tak się ląduje - zawołał Lisowski. - E-tam, żadna sztuka - powiedziałem skromnie. - No tak, ale trzeba mieć głowę na karku, a nie sklep z włoszczyzną. Jedziemy! Techniczny pokazuje, żebyś kołował pod tę fortecę. Doppelfenster protekcjonalnie, lecz ostentacyjnie klepie mnie po ramieniu. - No, można tu wylądować czy nie? - Można, dopóki wiatr wieje od strony klasztoru. Ale jak się odwróci... - To co? - To to, że schodząc znad łych dachów, maszyna dotknie ziemi właśnie tam, gdzie Senecki skapotował. Krócej się nie da. - Mówiłem - wtrąca się techniczny. - To pan porucznik powiedział, że wojna jest i będziecie lądowali, jak się da... No i... - Nikt się pana nie pyta! - skrzeczy Doppelfenster. Ale widocznie jest zafrasowany: szuka argumentów. Wypina duży brzuch, który dźwigają cienkie, rachityczne nóżki w owijaczach, kręci maleńką głową osadzoną na chudej szyi, poprawia pince-nez na fioletowym nosie. Ma nerwową twarz o białej cerze z zielonkawym odcieniem, przymrużone, łzawe oczy i około siedmiu nadpróchniałych zębów, które ukazuje od czasu do czasu między cienkimi, bladymi wargami z pianką śliny w kącikach. Na ogół podobny jest do zmartwionej lub rozgniewanej żaby, a to podobieństwo potęguje skrzeczący głos, który często niepotrzebnie podnosi. O byle co krzyczy na podoficerów, grozi ogromnym pistoletem, który dynda mu u pasa w skórzanej pochwie, i w ogóle jest „lekko trzaśnięty w móżdżek”. Znalazł! - Dittmer sam wybrał lotnisko i co? Zresztą pogoda się ustaliła, o zmianie wiatru nie ma mowy, a teraz nie będziemy szukali lepszego miejsca, bo trzeba zaraz lecieć na rozpoznanie. Sytuacja jest groźna i ja nie mam czasu, a zresztą Meissner tu wylądował, tak czy nic? Senecki pogardliwie wzrusza ramionami: to przecież jego kapotaż ostrzegł Meissnera! A Dittmer? Maszyna Dittmera ma tylko rozdarte płótno i złamane dwa żeberka w skrzydle. Na jutro będzie gotowa. Gdyby Meissner przyleciał tu pierwszy, inna AEG leżałaby teraz na plecach... Wydaje mi się to dość prawdopodobne, ale nic, wyrażam głośno tego mniemania. Nalegam jednak na wyszukanie lepszego lądowiska: skoszonych łąk jest dosyć; trzeba tylko uprzątnąć kopy siana. - No, dobrze. Niech się tym zajmie techniczny, jak tylko przybędą ludzie i samochody, bo motocykl ciągle musi być w pogotowiu. Wojna jest! Ja lecę na zadanie. Kto z pilotów ze mną, na ochotnika? Naturalnie ja! - Jest pan dzielnym żołnierzem, sierżancie. Polecimy, wykonamy rozkaz i zginiemy, jeżeli zajdzie tego potrzeba! Pomyślałem logicznie, że w takim wypadku całe rozpoznanie byłoby do kitu, a poza tym zrobiło mi się głupio. Otaczała nas grupka cywilnych uchodźców, wśród których była młodziutka, ładna dziewczyna, siostrzenica jakiegoś drobnego dzierżawcy zza Bugu. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma i miałem wrażenie, że jest bardzo poruszona losem, który mnie czeka... Byłem zły. To przed nią i przed tymi cywilami Doppelfenster się tak zgrywa. „Jesteście dzielnym żołnierzem”... Do diabła! Senecki będzie się teraz stale tak do mnie zwracał, wykrzywiając usta szyderczym uśmiechem... A ta Halinka... No, nie zginę przecież w pierwszym locie bojowym! - A więc, sierżancie, proszę się przygotować. Za godzinę jedziemy do sztabu. O czwartej start! - Słyszałeś? - mówię do Lisowskiego. - Cały powiat słyszał! Będziesz miał maszynę gotową. Brykaj namawiać to dziewczątko, póki żyjesz. Jest to rada słuszna i całkowicie zgodna z moimi zamiarami, ponieważ nieco wcześniej w ogrodzie klasztornym, za gęstym zagajnikiem fasoli na tyczkach, przekonałem się, że Halinka ma bardzo słodkie, świeże, gorące usta, i mam wielką ochotę przekonać się o tym raz jeszcze, zanim „zginę, jeśli zajdzie tego potrzeba”. Jakoś z mniejszym zapałem siadam na tylne siodło Harleya, w którego przyczepce ulokował się Doppelfenster, aby pojechać do sztabu. Ojciec Ambroży, mięsisty i spocony, dowiedziawszy się zapewne od któregoś ze świadków głośnej dyskusji o naszej „szaleńczej” wyprawie, czyni nad nami znak krzyża. Senecki oscyluje dokoła Haliny, jakby w przewidywaniu, że będzie ją mógł pocieszać, gdy nie wrócę... Dowództwo grupy jest o pięć kilometrów stąd, w jakimś dworze. Ruch jak w ulu: łącznicy konni i na motocyklach, samochody, adiutanci, oficerowie sztabowi, kanceliści... Ale my (my - lotnicy!) imamy pierwszeństwo. Młody major przyjmuje nas w salonie umeblowanym fałszywymi ludwikami o spłowiałych obiciach. Trzeba polecieć na rozpoznanie rejonu Dubno-Równe, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, i przywieźć wiadomości, co się tam dzieje. Nic poza tym. Doppelfenster studiuje mapę z naniesioną przypuszczalną sytuacją, po czym oświadcza, że to szalenie ryzykowny lot, ale „wojna jest”, więc naturalnie zrobi się! - Gdybym nie wrócił, co jest bardzo prawdopodobne - powiada, wypinając brzuch - melduję posłusznie panu majorowi, że dowództwo eskadry obejmie po mnie nasz operacyjny, porucznik Dziewoński. Major uśmiecha się lekko. - Mam nadzieję zobaczyć was przed wieczorem. Bardzo mi zależy na tych wiadomościach, więc nie narażajcie się zbytecznie i wracajcie zdrowo. - Rrrozkaz! Doppelfenster trzaska obcasami tak, że omal nie traci równowagi na śliskiej posadzce, i wracamy na lotnisko. Minęła godzina czwarta, maszyna jest gotowa, Hala rozmawia z mechanikami, którzy starają się pogłębić jej ograniczoną wiedzę o samolotach i lataniu, Dittmer i Senecki poszli zwiedzać Sokal w poszukiwaniu piwa i ewentualnych łatwiejszych zdobyczy erotycznych. - Przygadałeś sobie dziewczynę - mówi Lisowski z uznaniem. Udaję, że w tej chwili niewiele mnie to obchodzi. Zaglądam do tylnej kabiny; co tam mój obserwator kazał załadować? - Kazać, kazał: pięć dwudziestekpiątek, trzy dwunastki, amunicji jak na pułk piechoty i skrzynię handgranatów. Zostawiłem tylko te dwunastki, zapasowy bęben do maszynki, a w skrzynce dziesięć granatów. Ale start i tak będziesz miał ciężki: wiatr ustaje... - Po cholerę mu te granaty? - Żeby bronić się do ostatka, a potem zniszczyć maszynę w razie przymusowego lądowania po tamtej stronie frontu i zginąć bohaterską śmiercią. Słowo honoru, że tak powiedział. Doppelfenster właśnie nadchodzi z całą kancelarią bloków, linijek, notesów, map, z potężnym hełmem na głowie, z pistoletem u pasa, z miną jak sto diabłów! Drze się z daleka, żeby go wszyscy słyszeli: - Zapuszczać silnik! Lecimy! Lisowski włazi do kabiny, dwaj mechanicy przerzucają śmigło, tłumek cywilów rozstępuje się przed bohaterskim obserwatorem, a następnie zwiera się ciaśniej dokoła. Stoję przy skrzydle, nieznacznie ściskając dłoń Halinki. - Będziesz czekała? - Będę. Silnik już rusza, klekocze na małych obrotach, Doppelfenstera podsadzają, windują w górę przez obrotnik do kabiny, gdzie kokosi się na swoich bombach i granatach jak kwoka na jajach. Urządził się tam jakoś i ująwszy tylce karabinu składa się w cztery strony świata. Zarepetował, klepnął dłonią po zamku i nagle - rżenie długą serią ponad rzeką w kierunku miasta... - Co pan porucznik robi?! Przerwał i patrzy na mnie z wyższością. - Jak to co? Próbuję broń. - Ależ tam są ludzie! Wzruszył ramionami. - Wojna jest. Nie ma się co patyczkować. Pewnie by jeszcze postrzelał, bo wrażenie wśród publiki było duże, ale Lisowski dał pełny gaz i pęd wichru od śmigła powstrzymał te idiotyczne popisy. Silnik gra równo, samolot zahamowany podstawkami wydziera się naprzód, a gdy warkot cichnie, przysiada, jakby w oczekiwaniu. Lisowski gramoli się z powrotem na ziemię. - Jak złoto. Możesz lecieć. Ostatnie spojrzenie w chabrowe oczy, ostatni uścisk dłoni. („Tam za lasem wre potyczka, słychać pierwsze strzały!”) - Bądź zdrowa! Już wstawiam nogę w strzemię u spodu kadłuba, aby wspiąć się na swoje miejsce za sterem, gdy Doppelfenster woła: - Pocałuj go! Kto? Kogo?! Nie ma wątpliwości: ten pajac wskazuje mnie palcem i szerokim gestem przyzywa zarumienioną Halinkę. - Pocałuj go, nie żałuj! Może to będzie ostatni pocałunek polskiej dziewczyny... Mało mnie krew nie zalała. - Może pan porucznik pozostawi tę sprawę naszej prywatnej inicjatywie. Mój lodowaty ton nie robi na nim żadnego wrażenia. - I módl się za nas! Może wrócimy... - Zdjąć podstawki! - wrzasnąłem do mechaników. Mój obserwator nachyla się nade mną. - Jest pan za mało przedsiębiorczy, nie umie pan korzystać z okazji. Szarpnąłem dźwignię gazu, wykręcam z miejsca, kołuję na koniec lotniska i z satysfakcją widzę w lusterku, że Doppelfensterem rzuciło jak workiem piasku. Zanim się tam pozbierał, zawracam, pełny gaz i z zadartym ogonem prosto na klasztor! Start istotnie był ciężki. Wiatr skonał, mogło się zdawać, że znad rozpalonej upałem ziemi uciekło powietrze i śmigło pracuje w próżni. Dopiero w dwóch trzecich długości łąki zdołałem poderwać maszynę i wyciągnąć ją ponad dachy budynków klasztornych, omijając wieże kościoła. Okrążyłem miasto i zapytałem, w którą stronę mamy lecieć. - Tam! - mówi Doppelfenster, pokazując na południe, wzdłuż Bugu. Zdaje mi się, że to nie ten kierunek, ale nie protestuję. Może trzeba rozpoznać ruch na linii kolejowej do Lwowa? Dopiero po kwadransie przyznaje, że się pomylił. Pokazuje mi mapę: trzeba było prawie prosto na wschód... Zabieram mu ją bez ceremonii, skręcam bardziej w lewo, żeby wyjść na Styr i pod Brodami złapać tor kolejowy do Dubna. Mam wprawdzie busolę, ale ten niepewny przyrząd równie źle wskazuje strony świata, jak pogodę albo dni tygodnia. Jakoś nikt nie pomyślał o jej skompensowaniu, choć nasi’ obserwatorzy w Toruniu wykładali nawigację... Pod nami rozfalowane pagórki, strumienie, rzeczki, niewielkie lasy. Jest wreszcie tor kolejowy, most na rzece - chyba na Styrze? - dalej widać miasteczko - chyba Brody? Nie jestem tego bardzo pewien, a Doppelfenster jeszcze mniej, bo skrzeczy, żebym się zniżył nad stacją kolejową i okrążył ją z bliska. Jest to stara, wypróbowana metoda nawigacyjna: z wysokości dwudziestu metrów można odczytać nazwę na budynku dworca i już się wie! „Brody”. - No, proszę: tak się nawiguje! Skręcamy teraz na północny wschód, nie tracąc z oczu zbawczego toru. Wystartowałem o wpół do piątej, odwaliliśmy ze sto kilometrów, ale do Równego mamy drugie tyle, bo zamiast lecieć na wprost, zrobiliśmy łuk aż pod Kamionkę Strumiłową... Widoczność jest doskonała. Puste drogi, wyludnione wsie, zamarłe stacje kolejowe. Nie widać żadnego ruchu, żadnych wojsk, taborów, pociągów. Doppelfenster siedzi spokojnie, z nosem w mapie i tylko od czasu do czasu wygląda to na lewo, to na prawo. Dopiero nad lasami przed Dubnem ożywia się i zaczyna działać: coś tam pomajstrował w swojej kabinie, wychyla się za burtę, macha ręką. Przymykam gaz. - O co chodzi? W tej samej chwili - stłumiony huk, coś smagnęło po sterach! - Strzelają? Na wszelki wypadek zwiększam obroty, schodzę w bok trawersem, patrzę w dół. Nic nie widać poprzez gęste konary drzew, a on schował się w głębi kabiny i nie odpowiada. Może mi się zdawało? Wyrównałem, patrzę w lusterko, żeby się przekonać, co będzie dalej. Aha - jest! Odbezpiecza granat ręczny, waży go w dłoni, zamierza się, rzuca pod skrzydło... Huknęło, trzepnęło odłamkami! Widzę parę małych otworów wyrwanych w płótnie i siwy obłoczek dymu, który rozwiewa się za nami w powietrzu. - Co się dzieje?! Co pan wyprawia, u diabła?! Uśmiecha się szeroko, od ucha do ucha, demonstrując resztki uzębienia. - To na próbę! - Skrzydła!! - wrzeszczę. - Poharatał pan skrzydła!!! Przestraszył się. Uderza dłonią po czole. - Racja, trzeba rzucać zaraz po wyrwaniu zapalnika... - Ale po co? Pochyla się nade mną. - W tych lasach może ukrywać się nieprzyjaciel. Nawet z pewnością! Widziałem jakiś obóz. Wzruszyłem ramionami. Łże. nic nie widział. Ale niech sobie rzuca, byle nie po skrzydłach i sterach. Granaty rwą się teraz o dwieście metrów niżej, za nami, i o drugie dwieście nad lasem. Nikomu to nie powinno przynieść większej szkody. No, pozbyliśmy się całego zapasu. Bohaterska obrona w razie przymusowego lądowania odpada. Dolatujemy do Dubna. W miasteczku pustki, na dworcu kolejowym ani żywego ducha, jak po zarazie, na którą wszystko wymarło. Wypad nad tory do Krzemieńca, nad szosy. Nikogo. Tylko po wsiach, na polach nieliczni chłopi uprzątają zżęte zboże. Jeszcze pięćdziesiąt kilometrów do Równego. Tm dalej na wschód, tym bardziej bezludnie. Gdzie, u diabła, jest ta „bolszewicka nawała”, przed którą wieją nasze wojska, aż się kurzy? I znowu opustoszała stacja w Równem, dwa czy trzy rozbite wagony towarowe, pozamykane okiennice, zasłonięte deskami sklepiki, i tylko wypalone, zrujnowane koszary wojskowe i poprzewracane stragany na rynku... Coś się tu przecież działo? Ale podejrzewam, że to nasi saperzy spalili koszary, a maruderzy trochę rabowali biednych Żydów. Doppelfenster, żądny czynów bojowych, postanowił zbombardować dworzec i tory kolejowe. - Tymi trzema pigułkami po dwanaście i pół kilograma? W najlepszym wypadku wyleci kilka szyb z okien. - A właśnie! Przydałyby się teraz dwudziestkipiątki! Myślę, że skutek byłby niewiele większy, a z pięcioma bombami po dwadzieścia pięć kilo w ogóle nie dałoby się wystartować z idiotycznie wybranego lądowiska, ale - niech będzie. Zawracam pod wiatr, wzdłuż torów, a Doppelfenster naprowadza mnie nerwowo: lewo, prawo, jeszcze prawo., i spuszcza pierwszą dwunastkę za stacją w bajorko, po którym pływają trzy kaczki ocalałe przed maruderami. Trzeba przyznać, że celnie: tylko woda chlusnęła i posypało się pierze! - Jeszcze raz! Było za bardzo w prawo! Zawracamy znowu, okrążam miasto, nalatuję z daleka, żeby miał czas wycyrklować. Gdzie tam! Rozmyślił się, bo prowadzi mnie nad rynek. Trach! - po tych straganach. A ostatnia w jakąś szopę, która zaczyna się palić. No, tośmy urządzili Budionnego! Jak tu przyjdzie na czele swojej jazdy - ani szopy, ani straganów, ani kaczek... Możemy wracać. Musimy wracać! Jest już wpół do siódmej, najdalej za godzinę skończy się benzyna, więc trzeba lecieć prosto do Sokala, żeby wystarczyło. Po drodze żadnych wyraźnych punktów orientacyjnych, z wyjątkiem Ikwy i Styru, ale kto je tam odróżni od dziesiątka innych rzek? Obieram kierunek nieco w prawo od tarczy słonecznej, która zmierza ku zachodowi. Lecąc według jej kursu, musimy trafić na Bug, a tam już ustalimy: w górę czy w dół rzeki. Błąd nie powinien przekroczyć piętnastu kilometrów. Spoglądam na tablicę zegarów: obroty - tysiąc trzysta, wysokość - czterysta, ciśnienie smaru - normalne, temperatura wody w chłodnicy... O, do licha! Grzeje się... Sprawdzam żaluzję - otwarta, a mimo to termometr wskazuje dziewięćdziesiąt pięć stopni!... Czyżby panował aż taki upał? Niemożliwe! Jeszcze trochę zmniejszam obroty, ale nie pomaga. Po chwili strzałka pokazuje sto stopni... Potem sto pięć... Co robić? Para rozsadzi chłodnicę, jeśli przedtem nie zatrze się silnik. Może za kilka minut, może za minutę?... - Lądujemy! Doppelfenster zielenieje. - Rany boskie... Wezmą nas do niewoli! - Ciekawe kto? Psa z kulawą nogą nie widzieliśmy po drodze. Zresztą nie ma innego wyjścia: jak się zatrze silnik, będzie gorzej. Muszę zobaczyć, co mu jest. Lamentuje tam za moimi plecami, że nie mamy granatów, że za mało amunicji, że od początku miał złe przeczucia. Nie zwracam na to uwagi: szukam wzrokiem dogodnego lądowiska, a minuty uciekają i temperatura rośnie... Wreszcie opodal małego przysiółka (może z dziesięć ubogich chałup krytych strzechami), pod lasem, widzę sporą łąkę czy też pastwisko. Jest i woda: mały staw zarośnięty rzęsą. Oglądam teren ze wszystkich stron. Niedaleko, na piaszczystym wzgórku dymi małe ognisko. Jakiś chłopak pasie dwie kozy. Dobra, tu lądujemy. Zniżam się, podchodzę pod wiatr według smugi dymu. Ściernisko - droga - łąka. Siedzimy! Wyłączam silnik. Spod maski buchają kłęby pary. Odpinam blachy osłony. Z chłodnicy kapie woda. Muszę poczekać, aż metalowa zakrętka trochę ostygnie, bo parzy nawet przez rękawicę. Doppelfenster wygramolił się na ziemię, konferuje z głupkowatym pastuszkiem, potem wraca do naszego skrzydlatego samowara. - Nic się nie można dowiedzieć od tego szczeniaka. „Wojsko było, ale poszło”. Jakie wojsko? No, na koniach. Polskie czy rosyjskie? Nie wie, psiakrew! Ale w wiosce są miejscowi chłopi. Chyba pójdę ich wypytać... Chciałem mu zaproponować, żeby na wszelki wypadek powiewał białą flagą, ale dałem pokój. Niech idzie. On się jednak nie śpieszy. - Co z tym silnikiem? - Chłodnica cieknie. Muszę dolać wody, bo wyparowała. - Ładnie przygotowali maszynę! Lisowskiego pod sąd polowy! Rozstrzelać!! - Dobrze, ale najpierw musimy wrócić. Przydałoby się wiadro. - Rzeczywiście... Wie pan co? Poślę tego półgłówka. Diabli wiedzą, kto tu może być w tej wiosce. Lepiej się ubezpieczyć. „Półgłówek” zgadza się przynieść wiadro, a Doppelfenster winduje się z powrotem do kabiny i odbezpiecza karabin maszynowy, „aby w razie potrzeby osłonić ogniem nasz odwrót”. - Jaki odwrót? Przecież bez wody nie dolecimy, a silnik też trzeba uruchomić i pan porucznik będzie musiał trochę pokręcić śmigłem. Ta perspektywa podcina jego energię jak kosą. Ja tymczasem uporałem się z nakrętką, a od chałup podąża trzech wyrostków z wiadrem. Mówią na pół po polsku, na pół po ukraińsku. Są nieufni, patrzą spode łba. Sprowadziła ich tu raczej ciekawość niż chęć udzielenia nam pomocy. Częstuję ich papierosami, dowiaduję się, że jakiś oddział „zarekwirował” u sąsiadów konie. U nich nie, bo zdążyli uciec na oklep do lasu. - To byli nasi? - Waszi. Naszych nie było. Ale, każut, pryjdut. - A może i nie przyjdą - mówi drugi. - Czort znaje... Nie wdaję się w te przewidywania, lecz rozumiem, że „nasi” to dla nich kto inny niż dla mnie. „Rekwizycja” była zapewne zwykłym rabunkiem... Dolewam prawie dwa wiadra wody. Nic dziwnego, że silnik się przegrzał! Chłodnica przeciekła, ale na to już nic nie poradzę. Może do Sokala dociągniemy, powinniśmy tam być najdalej za trzy kwadranse, bo - jak wynika z niechętnych odpowiedzi tubylców - siedzimy niedaleko ujścia Ikwy do Styru. Poświęcam resztę swoich papierosów i zabieram wszystkie porucznikowi, aby zjednać tych trzech do współdziałania przy uruchomieniu silnika. Doppelfenster stoi z boku i komenderuje, a oni przerzucają śmigło przez kolejne kompresje w cylindrach. - Teraz wszyscy na bok! - Wolny! - krzyczy obserwator. Kręcę korbą iskrownika, ale na próżno. Jeszcze kilka przerzutów śmigła i znów nic. Powtarza się to ze sześć razy. - Nie zaskoczy. Trzeba spróbować na kontakt. Doppelfenster wzdycha, ale przystępuje do dzieła. Jedną ręką chwyta krawędź śmigła ustawionego w położeniu poziomym, drugą podaje najstarszemu z chłopaków, który ma go pociągnąć w bok, ku sobie. - Kontakt! - Jest kontakt! - Raz, dwa, trzy! Kręcę korbką, podczas gdy śmigło pokonuje kompresję, i silnik rusza! Jakby mnie kto na sto koni wsadził. Właściwie - na sto sześćdziesiąt. Mechanicznych! Wystartowałem z tego przygodnego lądowiska przed ósmą. Za pół godziny zajdzie słońce. Zachód jest czerwony, gromadzą się tam obłoki, rozlewają się w płaskie, fioletowe chmury ociekające krwią. Ziemia w dali jest jeszcze jasna, ale kładą się na niej długie cienie od wzgórz, od lasów, od wiejskich zagród. W eskadrze zapewne uważają nas za straconych. Mija trzy i pół godziny od chwili startu z Sokala. Zbiornik AEG zawiera zapas paliwa wystarczający tylko na trzy godziny lotu... Ale silnik pracuje równo i na razie się nie grzeje, przelecieliśmy nad Styrem, a przed nami chyba Horochów z białym kościołem o dwu wieżach. Niebo goreje, lecz przestrzeń w dole, aż do ziemi zapełnia szarobłękitny zmierzch, a spomiędzy pagórków wypełzają białawe smugi mgieł. Wpół do dziewiątej. Nie widzę ani Bugu, ani Sokala, ani klasztoru. Temperatura wody dziewięćdziesiąt stopni. Benzyna zapewne na wyczerpaniu. Dolecimy czy nie dolecimy? Jeżeli nie, to lepiej wyszukać jakieś rżysko i lądować, póki jeszcze coś widać, bo po ciemku... Nie mogę się zdecydować. Teren zdaje się nierówny, poszarpany jarami, pocięty miedzami na małe, wąskie pólka, pełen wertepów, uskoków, podmokłych łąk i bagnistych zalewów. Rozbić tu maszynę? Do diabła! Jestem rozczarowany tym pierwszym zadaniem bojowym. Nie tak je sobie wyobrażałem. Jest mi wstyd. Przed tym majorem ze sztabu, przed dziewczyną, która uważa mnie za „dzielnego żołnierza”, przed mechanikami, którzy niepokoją się o mnie i o maszynę, przed ojcem Ambrożym, przed sobą samym... - Sokal! Doppelfenster przytupuje z radości, aż dudni w kadłubie. - Dobrze, dobrze. Widzę. Widzę także wieże i dachy klasztoru. W mieście już mrugają światełka, dymy z ognisk i z kominów płyną poziomo unoszone wiatrem. Te dymy... Te dymy idą od miasta w górę rzeki! Wiatr zmienił kierunek o 180 stopni. Lądowanie znad klasztoru na bagnisty wierzchołek trójkątnego lotniska... A niech to wszyscy diabli! Przeleciałem nad klasztorem, starając się przebić wzrokiem ciemności. Nie widzę już prawie żadnych szczegółów terenu. Nie wiem dokładnie, w którym miejscu kończy się twardy grunt i gdzie zaczyna się mokradło. No, ale będziemy próbować. Zawracam, schodzę na sto metrów. Podczas wykonywania zakrętu dostrzegłem, że na środku trójkątnej łąki zapalają się trzy ogniska wskazujące kierunek lądowania. A więc czekali! Okrążam klasztor, podchodzę z daleka, zamykam gaz na prostej. Ciemna, kanciasta masa ze sterczącymi basztami i wieżami wyłamuje się z mroku i rośnie przede mną. Wydaje mi się, że jestem za nisko, zwiększam nieco obroty i znów domykam rączkę - sterującą gazem. Czerwone dachy wchodzą pod skrzydła, tuż, blisko, wieża kościelna w miedzianym hełmie ze złoconym krzyżem śmignęła obok, samolot zaczyna tonąć nad drzewami sadu, nad łąką, nad trzema ogniskami. Ziemi nie ma - nie ma - nie ma, choć prędkość maleje, a ster ściągnięty już do połowy. Wtem, o metr, może o dwa metry od podwozia - lśnienie wody: bagno! Dodaję gazu, wyrównuję ster, wychodzę w powietrze. Jeszcze jedno okrążenie. Ale przecież krócej nie wyląduję! Wiatr jest widocznie słaby, nie hamuje pędu... Na widok czarnej sylwetki klasztoru ogarnia mnie obawa: może się nie udać tym razem, mogę zawadzić kołami...” Mimo to zamykam gaz nieco wcześniej i schodzę w dół, pozwalając maszynie przepadać na minimalnej prędkości. I znów strome dachy idą wprost na moje spotkanie, coraz większe, coraz bliższe, groźne, słabo widoczne na tle ziemi. Wieża, karbowane dachówką krawędzie, ślimaki renesansowych szczytnic, korony drzew, pas murów - przeszliśmy! Kremowe skrzydła płyną w mroku. Teraz chyba wyląduję? Trzymać się prawej strony... Ale trzy ogniska zbliżają się nazbyt szybko. W blasku płomieni widać ludzi z zadartymi w górę głowami, ktoś macha białą szmatą: dodać gazu! Nie starczy miejsca na dobieg! - Gazu!!! - ryczy Doppelfenster. Dodałem gazu. Ale na pięćdziesięciu metrach w ostrym zakręcie silnik przerywa: raz, drugi, trzeci! Wyrównałem. Chwycił! Ale może przerwać lada sekunda: kończy się benzyna... - Ląduję z wiatrem, na klasztor! Obserwator nie odpowiada. Pewnie ma potężnego pietra. Podczas gdy lecę wzdłuż Bugu, aby zakręcić o 180 stopni i wyjść na prostą do lądowania, silnik przerywa raz po raz, żółto-zielono-błękitne jęzory płomieni zieją z rur wydechowych, skaczą, przygasają, strzelają iskierkami. Zamykam gaz, schodzę. Niesie, psiakrew. Niesie tuż nad ziemią... Ludzie u ognisk rozbiegają się w dwie strony, mijam ich, a maszyna jeszcze w powietrzu. Ogromny, czarny klasztor piętrzy się wysoko, zasłania cały horyzont, zbliża się, pędzi prosto na nas... Samolot szurnął kołami, odbił się płaskim, długim szczupakiem i jeszcze się niesie z wiatrem, choć wyłączyłem zapłon i śmigło stoi. Nie wyhamuję, wpadnę na mur. Lepiej znieść podwozie, bo to zamortyzuje uderzenie. Ściągam ster, AEG podrywa się w górę, traci prędkość, rąbie kołami o ziemię, odbija się ciężko, opada bezwładnie, staje na łbie zadzierając ogon ku gwiazdom i, omdlała, przewraca się na plecy. Pasy szarpnęły, zawisam na nich głową w dół, nie mogę dosięgnąć klamry, żeby się odpiąć, coś gorącego i lepkiego cieknie mi po twarzy, jakby olej z pękniętego przewodu. - Żyje pan? Głupie pytanie! Mam nadzieję, że nawet maszyna nie bardzo uszkodzona. - Niech pan porucznik mnie odepnie. Ręce mu się trzęsą, maca po ciemku, na oślep, a ja wiszę jak ćwiartka wołowiny u rzeźnika... Wreszcie nadbiegają mechanicy, wyzwalają mnie z tych pasów i teraz to lepkie i gorące spływa mi za kołnierz. Doppelfenster też oczywiście jest zdrów i cały. Poczuwszy ziemię pod nogami, ochłonął i potrząsając moją ręką uderza w ton patetyczny: - Dziękuję panu w imieniu służby, sierżancie. Uratowaliśmy honor eskadry. Rzeczywiście! W ciągu paru dni cztery maszyny. Co lądowanie, to kraksa... Jestem zły, zmęczony, przygnębiony. Zamiast uwodzić tę prowincjonalną gąskę trzeba było poszukać przyzwoitego lotniska. W dodatku okazuje się, że źle zablokowany w obrotniku karabin maszynowy dziabnął mnie w szyję i że jestem cały ubabrany krwią. Nasz transport przybył przed godziną. Felczer zabiera mnie do izby chorych i usiłuje udusić bandażem, co udaje mu się tylko w połowie. Przychodzi Lisowski z dobrą nowiną: śmigło całe, nawet żebra w skrzydle nie uszkodzone, tylko oś podwozia trochę zgięta. Wymieni się i na jutro maszyna będzie gotowa. - Chłodnica cieknie. Jutro pójdziesz pod sąd i Doppelfenster cię rozstrzela. Opowiadam, jak i co. - Przecież to nie moja wina! Przed startem nic nie ciekło. - Oczywiście, że nie! Jakaś rurka pękła w powietrzu - chyba dopiero koło Dubna. - Zaraz się to zalutuje. A twoja Halinka pojechała z wujem do miasta, ale wróci po dziesiątej. To do reszty pogodziło mnie ze światem i losem. Poszedłem do celi na piętrze, żeby się umyć i przebrać. Jakiś młody, różowy braciszek w habicie zjawił się z dzbankiem wody, mydłem i ręcznikiem. Jak w hotelu! Miał blond grzywkę, niebieskie oczęta i chmurę troski na twarzy. Patrzył na mnie spode łba, jakbym go śmiertelnie obraził, i unikał mego wzroku. - Wielebny ojciec przeor prosi, żeby pan pilot za pół godziny przyszedł na kolację. Nie do refektarza, tylko do celi wielebnego ojca przeora, obok parlatorium. Coraz lepiej! Głodny jestem jak wilk i mam nadzieję, że wielebny ojciec Ambroży poczęstuje mnie czymś jeszcze oprócz kapuśniaku. - Bardzo dziękuję. Przyjdę. Czy ojciec przeor zaprosił kogoś prócz mnie? ‘ Infantylną buzię nowicjusza wykrzywia grymas. - Nikogo. Czego się to chłopię dąsa? Może podglądał w południe w tej fasoli i uważa mnie za kandydata do piekła, a może mi zazdrości tych zdrożnych ziemskich uciech? Pal go sześć! Muszę się pośpieszyć, bo Doppelfenster czeka. (Że leż wielebny jego nie zaprosił - no, no!) - No, sprawozdanko jest - mówi porucznik, wypinając brzuch z nieodstępnym pistoletem. - Jadę zaraz do sztabu, ale pan może zostać. Jest pan ranny. Tylko proszę podpisać - o, tutaj. - Mogę najpierw przeczytać? - Rozumie się! Czytam. Czego tu nie ma! Najpierw „prawdopodobnie” ostrzelał nas jakiś nieprzyjacielski oddział z lasów w rejonie Dubna, ale daliśmy mu szkołę granatami ręcznymi. Potem zbombardowaliśmy Równe. Wynik rozbite wagony na stacji kolejowej i spalone koszary. Aby zasięgnąć języka, z narażeniem życia wylądowaliśmy w miejscowości Pryłuki, trzydzieści kilometrów na północny zachód od Dubna i sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Równego: tam sterroryzowaliśmy miejscową wrogo nastawioną ludność itd. Wreszcie wróciliśmy w nocy, na samolocie posiekanym pociskami i skutkiem tego ulegliśmy poważnej katastrofie. Pilot ranny, obserwator cudem wyszedł cało. - Może pan ma jakieś uwagi? - Panie poruczniku, ja tego nie podpiszę. - Dlaczego? - Bo... jak by to powiedzieć?... Trochę pana porucznika poniosła fantazja, a przecież oni tam w sztabie liczą na fakty. Od tego zależą decyzje i... Jest wściekły. Przerywa mi. - Już niech sierżant mnie nie poucza, dobrze? Jedziemy razem! Złoży pan ustny meldunek, a ja go uzupełnię. Drze napisaną przez siebie bajeczkę: zgnębiony, przybity opada na krzesło. Ale ja wcale nie mam zamiaru z nim jechać. - Jestem przecież ranny... Lepiej niech pan porucznik pojedzie sam. Zaraz się ożywił. - Rzeczywiście! Tali, tak, zapomniałem. Może pan odejść, sierżancie. Jeszcze raz dziękuję. W imieniu służby. Potrząsa moją ręką. - Ale dziury w skrzydłach świadczą, że nas ostrzeliwano - dodaje tonem na poły pytającym. - Może i ta chłodnica... - Ręcznymi granatami - uzupełniam. - Dobranoc panu porucznikowi. - Niech się pan porządnie wyśpi. - Nie mam absolutnie żadnych innych planów! „Cela” wielebnego przeora składa się z dużego pokoju i alkowy z szerokim łożem zaścielonym piernatami i pierzynami. Dywan, fotele z wysokimi oparciami, jak przykucnięte dinozaury, „turecka” otomana jak pluszowa wyspa, ciężkie, portiery przy drzwiach i oknach, miękkie wyściełane krzesła dokoła okrągłego stołu ze srebrną zastawą. Widocznie surowa prostota życia zakonnego nie obowiązuje przeorów? Ale ojciec Ambroży wyprowadza mnie z błędu: ten apartament (z wygódką!) służy zazwyczaj wizytującym klasztor „biskupom i dostojnikom”. On sam nocuje tu tymczasowo, ponieważ w jego celi (takiej jak wszystkie!) przeprowadza się remont. - Zjemy, co Bóg dał, bo pan pewnie głodny, i pogadamy. - Bardzo chętnie. Tego wieczora Pan Bóg dał na kolację ojcu Ambrożemu (i mnie) sandacza w galarecie z sosem tatarskim, bulion z pasztecikami, perliczki w maladze oraz suflet owocowy. Nie zapomniał też ani o starce pod sandacza, ani o burgundzie do perliczki, ani o włoskim deserowym winie do sufletu. Do czarnej kawy przysłał nam przez obrażonego braciszka omszały gąsior wytrawnego likieru. Wyznaję, że choć niewierzący, jadłem te dary boże z bezwstydnym apetytem, ale wielebny przeor znacznie mnie prześcignął w ich spożywaniu. Ludzie, co ten zacny człowiek mógł pomieścić w brzuszysku! I - jak mlaskał! „Gadaliśmy” - raczej ojciec Ambroży gadał - najpierw o polityce, do której czerpał „temata” z „Kuryjera Warszawskiego”, krytykując „rzundy socyjałów” pokumanych z Żydami, potem o aktualnej sytuacji wojennej, wreszcie o dokonanych przeze mnie czynach bohaterskich. Kuba (Jakub było temu nowicjuszowi, który nam usługiwał) patrzył na mnie jak bazyliszek, a na swego - przełożonego - jak niesłusznie obity kundel w oczekiwaniu przebaczenia, co zresztą nie dało żadnych efektów, bo gościnny gospodarz zajmował się wyłącznie moją osobą i napełnianiem kieliszków, a ja z kolei popuszczałem wodze fantazji. Nie krępowałem się: sprawozdanko mego obserwatora było skromną, powściągliwą relacją w porównaniu z tym, co usłyszał wielebny przeor. Bardzo się przejmował moją opowieścią, kładł mi gorącą, spoconą dłoń na kolanie, poklepywał mnie po ramieniu i po plecach, wreszcie - zapewne z nadmiaru patriotycznego wzruszenia - objął mnie wpół i uścisnął, przy czym omal nie spadłem z krzesła. W biskupiej „celi” było duszno, trochę mi szumiało w głowie po benedyktyńskim likierze, a „ojcowskie” karesy przeora wydały mi się nieco zbyt poufałe jak na tak krótką znajomość, więc wstałem i przesiadłem się na otomanę. Ale on podążył za mną i siadł obok. Zatroszczył się o moją ranę - czy mi nie dolega? Może bym wolał przenocować tutaj? Byłoby mi wygodniej. Pomieścimy się obaj. Podziękowałem za tyle względów. Kwatera na piętrze wydaje mi się bardzo wygodna i chyba już tam pójdę. - Już? - zmartwił się. - Pewnie bidak zmenczuny? A szkoda... Pogładził mnie po włosach i po twarzy jak małego chłopczyka, westchnął z głębi piersi, podłożył mi mięsiste ramię pod głowę na oparciu. Zalatywał potem i baranim odorem, co po obfitej kolacji było szczególnie przykre. Nie chciałem go urazić, lecz trochę mnie mdliło i bałem się, że niedługo wytrzymam, a on w swej „ojcowskiej” czułości przygniatał mnie do pluszowych poduszek oparcia w rogu potwornej kanapy i sapał, nie ruszając się z miejsca... Uratował tę głupią sytuację Kuba. Wszedł cicho jak kot, chrząknął i w ten prosty sposób uwolnił mnie od kontaktu z rozgrzanym cielskiem, które odsunęło się nieco. - No, czegu? - zapytał szorstko ojciec Ambroży. Kuba stał w progu, z rękami skrzyżowanymi na piersi i wzrokiem wbitym w podłogę. - Pana pilota proszą. - Kto prosi? - A jedna panna. Strzelił szybkim spojrzeniem na przeora, potem na mnie. - Już idę - powiedziałem zmieszany. - Bardzo dziękuję za kolację i miłą pogawędkę. To moja kuzynka - dodałem niepewnie. Ojciec Ambroży uniósł brwi w górę. - Kuzynka... - powtórzył jakby z wyrzutem. A potem do Kuby, którego buzię opromieniła zorza nieoczekiwanego uśmiechu: - Ruszaj stąd, czegu stoisz?! Nowicjusza wymiotło za drzwi, ja zostałem kordialnie przyciśnięty do łona i pożegnany znakiem krzyża oraz westchnieniem. W korytarzu pod oknem czekała Halinka. Zaiste Opatrzność starała się wynagrodzić mnie sowicie za trudy bojowe, za rany i rozczarowania w tym dniu wątpliwej chwały... Nazajutrz rano wraz z promieniem słońca zajrzał do mojej celi równie promienny Jakub, przynosząc mi wodę do mycia. Nie wygląda już na zmartwionego bazyliszka; przeciwnie: z oczu tryska mu życzliwość i przychylność. Jest uczynny i rozmowny. Powiedział: „Pochwalony”, po czym usiłując przybrać maskę smutku, zawiadamia mnie, że wielebny ojciec Ambroży źle spędził noc i czuje się bardzo wyczerpany. Miał straszne sny: kusił go skrzydlaty diabeł, z którym stoczył ciężką walkę i którego ostatecznie pokonał, lecz na miejsce diabła zjawiła się upiorzyca i ssała krew z serca biednego przeora... - Okropny sen, prawda? Do jakich to sposobów ucieka się zły duch, aby dręczyć tak świątobliwe osoby! Wyraziłem mniemanie, że sen był głupi. - O, proszę pana pilota - zgorszył się - nie można tak mówić. Nie można lekceważyć pomysłów szatana! - Ale może to nie tyle szatan zawinił, ile perliczki w maladze? Ojciec Ambroży opchnął chyba ze dwie. Po takiej kolacji... - A jak pan pilot się wyspał? - Świetnie. - Bo ta panna zaraz wyjeżdża. Zrywam się na równe nogi. - Dokąd?! - A razem z innymi, pewnie do Tomaszowa, a może do Zamościa. I my też się pakujemy. I wojsko ma odejść, a w Sokalu to prawie nikogo nie ma. W nocy wyjechali, tylko trochę Żydów zostało. Już go nie słucham. Co się u licha stało? Czyżby Doppelfenster narobił zamieszania swoim bajecznym sprawozdaniem? Podczas gdy namydlam twarz, żeby się ogolić, ktoś puka. - Panie sierżancie, za kwadrans odprawa u dowódcy! - Dobrze. Wcale nie „dobrze”...! Kuba wygląda przez oszklone drzwi wychodzące na mały zewnętrzny ganek. - Już wyjeżdżają, panie pilot! Biegnę, odpycham go, wywieszam się przez balustradę. Parokonny żółty brek z górą tobołów, koszów i walizek, z wujem i siostrzenicą toczy się wolno ku bramie. Siostrzenica chyba popłakuje, a w każdym razie uciera nosek białą chusteczką. No, pewnie! Takie nagłe rozstanie, nawet bez pożegnania... Sam jestem wzruszony, żal ściska mi gardło. - Halinko!! Ogląda się, wuj ściąga cugle, oboje szukają mnie wzrokiem. - Halinko!! Dokąd jedziecie?! Patrzą - widzą! I nagle starszy wąsaty szlagon wybucha śmiechem, a ona - szlocha w tę chusteczkę? Gdzie tam! Śmieje się także! Cofam się, dotknięty do żywego. Kuba chichocze, prycha, zasłaniając usta dłonią. Idiota! Słyszę tubalny głos z podwórza: - Do Zamościa! Wio, koniki! A potem ona: - Do widzenia! Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że jestem tylko w krótkich gatkach, z bandażem na szyi i z namydloną gębą... Jeżeli ten właśnie obraz pozostanie w jej pamięci, to żegnaj legendo dzielnego żołnierza, który krew przelał za ojczyznę! 15. Gorące sierpniowe dni przetaczają się nad zmartwychwstałą Rzecząpospolitą, już nie szlachecką, a jeszcze nie ludową, nie robotniczą i chłopską, wszystkimi tradycjami tkwiącą w wieku XIX, pomimo postępowych, szybko tłumionych haseł powstańczych i zrywu roku 1905. Od Wileńszczyzny i Białorusi, od Polesia i Wołynia, od Ukrainy nadchodzi, szumi, rozlewa się czerwona fala i staje nad Wisłą. Waży się, rośnie, piętrzy się wysoko, grozi powodzią aż poza Wartę, może poza Odrę, może po Ren i Rodan... W Niemczech rewolucja, stłumiona przez socjaldemokratów, tli się pod ziemią i gotowa jest buchnąć płomieniem, we Włoszech komuniści organizują strajki robotnicze... Europa w niebezpieczeństwie! A my - „przedmurze Europy!” Z nami Francja i Weygand, Anglia i lord Abernon, Stany Zjednoczone i ambasador Gibson, Kościół i Benedykt XV, i nuncjusz Ratti, i cala potęga przerażonych kapitalistów: miliony franków, funtów i dolarów! Ale bankierzy, drżąc ze strachu, nie wyrzekają się zysków i nie chcą zanadto ryzykować: nie wiadomo, co z tą Polską będzie, nie można jej sprzedawać na kredyt zbyt wiele broni. Do Gdańska nadszedł transport brytyjskich samolotów Bristol Fighter: dwanaście sztuk... Tymczasem III Korpus Konny i W Armia już oskrzydlają od północy Warszawę, sięgając po Mławę i Sierpc, XV Armia zagraża Modlinowi, III i XVI lada dzień zajmą Ostrów Mazowiecką, Małkinię, Wyszków, Sokołów, Węgrów i Siedlce, a na południu, za Wieprzem, przegrupowuje się tylekroć zwycięska Grupa Mozyrska. Tylko XII Armię i kawalerię Budionnego powstrzymują jeszcze dalej na południowym wschodzie, prawoskrzydłowe polskie dywizje... Cofamy się. Nie z winy Doppelfenstera. Gdzieś tam od południa oskrzydliła nas kawaleria Budionnego, a od północy Grupa Mozyrska. Samoloty ze zdemontowanymi skrzydłami jadą z nami na lorach, bo nie wiadomo, gdzie się zatrzymamy. 1’ransport wlecze się, godzinami czeka na stacjach, grzęźnie wśród eszelonów artyleryjskich, wśród taborów. Już zaczynamy wyładowywać się w Rawie Ruskiej, gdy nowy rozkaz przerzuca nas do Bełżca, do Szczebrzeszyna, do Zamościa. Znów stajemy pod rampą, znów wyładunek, poszukiwania lądowiska, i znów - zanim je znaleziono - do wagonów! Krasnystaw, Lublin, Puławy, Dęblin. A to naszych leją! Ostatecznie dziesiątego sierpnia stajemy w Radomiu, gdzie oczekuje nas kapitan Rybka z ręką na temblaku. Podpiera się laską, kuleje, ale wrócił dowodzić eskadrą w obliczu ciężkiej sytuacji wojennej. W dodatku wydębił Rumplera C-I, na którym z Poznania przyleciał por. Szyfter, nowy zastępca. Doppelfenster został zdetronizowany. Nawet mi go trochę żal. Tym razem wyładowujemy się naprawdę. Czerwona Armia jest bądź co bądź za Wisłą, oblega wprawdzie Warszawę, ale Warszawa się broni. Nasze lotnisko polowe jest na lewym brzegu Pilicy, na północ od Białobrzegów, niecałe czterdzieści kilometrów stąd, ale daleko od linii kolejowej. Mechanicy montują samoloty na skraju dużego pola po koniczynie, gdzie wylądował por. Szyfter na swoim Rumplerze: zdezelowany tabor samochodowy przez całą dobę przewozi ludzi, materiały techniczne, beczki z benzyną, kuchnię i resztę gospodarstwa. Porucznik Szyfter, zażywny blondyn z wijącymi się włosami i miękkim wąsikiem, pochodzisz Poznania. Wie oczywiście o wszystkich naszych niepowodzeniach i wyłącznie nam, pilotom, przypisuje winę za uszkodzenie maszyn. Stara się poruszyć nasze zatwardziałe sumienia: klęska wisi nad ojczyzną, każdy samolot jest na wagę złota, a my z lekkim sercem niszczymy jedną kistę po drugiej... Dźwięki „s” i „z” syczą w jego ustach, bo trochę sepleni. - To smutne. To bardzo smutne... Aby zapobiec naszej lekkomyślności, decyduję, że przelot z Radomia do Białobrzegów odbędzie się kluczem, który poprowadzi z obserwatorem, por. Milczewskim. My zabierzemy mechaników-brygadzistów. Lotnisko jest duże, równe, twarde. Ma nadzieję, że nikt nie rozbije maszyny. Mamy lądować pojedynczo, w ślad za nim. Wyznaczył kolejność startu, miejsca w szyku, pokazał na mapie, gdzie to jest, no i lecimy! Utrzymanie stałej odległości poziomej i pionowej od sąsiadów w powietrzu wymaga pewnej wprawy, której nie mamy. Toteż nasz klucz - raczej złamany wytrych! - nie bardzo przypomina klasyczny, idealnie wyrównany szyk żurawi... Z szosą warszawską pod pachą przelatujemy nad Radomką, tor kolejowy oddala się pod ostrym kątem w prawo, i już z daleka widać Pilicę. Długa kiszka murowanych domów i drewniaków to Białobrzegi, po drugiej stronie rzeki Falęcice, a jeszcze o parę kilometrów dalej, na lewo od szosy biały dwór z pretensjami do pałacu, w pięknym starym parku - to nowe miejsce postoju eskadry. Por. Szyfter daje sygnał do rozluźnienia szyku, zatacza krąg nad dużym ścierniskiem i pierwszy schodzi do lądowania. Ja jestem drugi z kolei, więc krążę na wysokości stu metrów, a za mną pozostali, każdy o pięćdziesiąt metrów wyżej, zgodnie z rozkazem. Trzeba przyznać, że to lotnisko polowe istotnie jest dogodne, z dobrymi podejściami z każdej strony. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie można tu skapotować, a nowy zastępca dowódcy ma wyraźnego pecha: widzę, jak jego Rumpler, za późno ściągnięty, odsądza się od ziemi, zawisa bez szybkości, zwala się krótkim poślizgiem w lewo, na łeb i łamiąc skrzydło wywija kozła... Ląduję obok niego, kołuję na skraj ścierniska, za mną Dittmer, Jasiewicz, Senecki i Żuromski. Wyłączamy silniki, wysiadamy, zostawiamy maszyny brygadzistom i idziemy zobaczyć, co się tam stało, bo sanitarka wraca bez pacjentów, zrozpaczony pilot siedzi na szczątkach Rumplera i lamentuje, a obserwator na próżno stara się go pocieszyć. - No cóż, szkoda maszyny - mówi Dittmer z fałszywym żalem i z błyskiem szczerego triumfu w oczach. - Co to było? - O Jezu, o Jezu! Stery nie działały... - Stery?! Wymieniamy między sobą sceptyczne spojrzenia, por. Milczewski nieznacznie wzrusza ramionami. - Niech mi utną głowę, niech mnie zdegradują... O Jezu! Sepleniące narzekania natychmiast kojarzą mi się w złośliwy czterowiersz: Stery nie działały, Niech mi głowę utną! Rozwaliłem kistę, O, Jezu, jak smutno! Biedny Szyfter. Fatalnie mu nie wyszło... Cały autorytet diabli wzięli wraz z tym rozbitym Rumplerem. Dwór, park i majątek Falęcice należą do pana M., który ma opinię wzorowego ziemianina. Sądząc po budynkach gospodarczych, po ilości maszyn rolniczych i dobrze utrzymanego inwentarza oraz po „pałacu” i jego urządzeniu, pan M. nie tylko zasługuje na tę opinię, ale ponadto jest człowiekiem bardzo zamożnym. Służba mówi do niego „jaśnie panie”, co nadzwyczajnie imponuje niektórym naszym oficerom i onieśmiela większość pilotów. Eskadra ma pięć samolotów, pięciu obserwatorów i siedmiu pilotów, z których jednak trzeba odliczyć oficera operacyjnego i zastępcę dowódcy, stale potrzebnych na miejscu. Latamy więc po dwa, nawet po trzy razy dziennie. Mechanicy nie dosypiają, nie dojadają, nie mają czasu na odpoczynek; maszyny muszą być gotowe, przejrzane, z pełnymi zbiornikami, z wyczyszczoną bronią, uzupełnionym zapasem amunicji. Sztaby naszej II i IV Armii opierają się niemal wyłącznie na rozpoznaniu lotniczym. Chcą wiedzieć, co się dzieje z 14. dywizją, która ma obsadzić Dęblin, i czy 12. brygada już do niej dołączyła; jak się odbywa przeprawa 4. dywizji piechoty przez Wisłę? Czy 21. dywizja utrzymała wszystkie swoje pozycje pod Kockiem? Jak wygląda sytuacja w Parczewie, w Radzyniu, Łukowie, Siedlcach, Kałuszynie i Mińsku Mazowieckim? Jakie nasze oddziały są jeszcze po prawej stronie Wisły między Dęblinem a Karczewem? Rozpoznać ruch transportów na linii kolejowej do Brześcia Litewskiego, do Białej Podlaskiej, na szosie lubelskiej i w rejonie Siedlec. Zrzucić rozkazy dla 1. dywizji, która od południa zdąża do Lublina. Nawiązać łączność z grupą Bałachowicza, która powinna znajdować się gdzieś między Lubartowem a Włodawą... Latamy dzień po dniu, po pięć, po sześć, nawet po osiem godzin. Nie ma już uroczystych wspólnych obiadów z rodziną pana M., ale w jadami pałacowej czekają nakrycia i załogi wracające po wykonanych zadaniach mogą w każdej porze dnia otrzymać gorący posiłek. To ładnie ze strony gospodarza, który wzbrania się przyjmować od nas pieniądze za wyżywienie. Trzynastego i czternastego sierpnia lewoskrzydłowe dywizje Armii Czerwonej zajmują Mińsk Mazowiecki, Osiek, Garwolin i Żelechów. Wraz z por. Röderem bombardujemy pontony i drewniane przęsła, które do przeprawy przez Wisłę powyżej Góry Kalwarii przygotowali rosyjscy saperzy. Nadeszły wiadomości o ciężkich walkach pod Radzyminem i Okuniewem. Tego samego dnia przyjeżdża do nas dowódca II Armii, gen. Roją. Przegląd: oficerowie i piloci na skrzydle, za nami spracowane samoloty. Kapitan Rybka przedstawia nas kolejno, generał ściska nasze dłonie, dziękuje w „imieniu służby”. Potem sztabowcy, adiutanci, Rybka, Szyfter i operacyjny wraz z generałem idą na krótką odprawę do dworu, a po upływie pół godziny samochody sztabowe odjeżdżają do Grójca. Widocznie coś się przygotowuje, ale co? Siedzimy na ławkach przed tarasem: por. Milczewski, Röder, Jabłoński, Dittmer, Żuromski i ja. Röder brzdąka na gitarze, Jabłoński z fają w ustach. Przysiada się do nas operacyjny, por. Dziewoński, napęczniały tajemnicą. - No? - mówi Röder gasząc akord strun dłonią. - Co - no? Generał jest z was zadowolony. - Rybka dostanie Virtuti - dodaje tym samym tonem Milczewski. - Tego to już ja nie wiem. Ale piloci... - Co piloci? - pyta niecierpliwie Dittmer. - Mam się was zapytać, co wolicie: awans na podchorążych i na chorążych czy Virtuti Militari? Dittmer decyduje się bez wahania: - Ja tam wolę chorążego. Serce mi bije mocno. Virtuti... Ale czy tak łatwo zdobywa się Virtuti?... Za jakie bohaterskie czyny?! Naturalnie wybrałbym to odznaczenie, gdyby mi nie było wstyd przed oficerami, przed samym sobą. Nie zdaje mi się, abym zasłużył na Virtuti... Dittmer na zebraniu pilotów ujmuje tę sprawę z praktycznego punktu widzenia: - Obiecajom wam te Virtuti, a potem nie przyjdzie i co? To lepiej awans, bo pewniejszy. Chorunży to chorunży. Podchorunży to już oficer. I w dodatku za waleczność! W rozkazie dziennym armii! Ten przynajmniej nie ma wątpliwości: zasłużył! Wszyscy się zgadzają. Ja milczę. Mimo wszystkich skrupułów żal mi się rozstać z myślą o niebiesko-czarnej wstążeczce i srebrnym krzyżu wojskowym. Wracamy z Żuromskim na taras. - Co, podchorąży? Nie jesteś zadowolony? Wojna się jeszcze nie skończyła. Możesz zarobić i na Virtuti. Pewnie ma słuszność. Milczewski patrzy na nas spode łba z ironicznym uśmiechem. - Przekonał was ten stary osioł, chorunży... E, Meissner! Do twarzy by ci było z krzyżem... - Ja nie dlatego... Tylko... Każdemu z moich obserwatorów też byłoby do twarzy. I nawet nie byłem ranny. A wojna się jeszcze nie skończyła. - To jest nadzieja, że pana podchorążego postrzelą w tyłek i zostanie bohaterem narodowym? - Ja się nie upieram, żeby koniecznie mnie. Mogliby na przykład szefa działu aerofoto, jak będzie ze mną leciał. Prawie to samo, a przecież byłoby za co. Nie tam za parę spacerowych lotów bez żadnego ryzyka! - Dowiedziałeś się? - mówi Jabłoński. - Od dziś nie lataj z Meissnerem. Lecę z kpt. Rybką do Warszawy. Lądujemy na lotnisku mokotowskim. Mam kilka godzin dla siebie: wracamy dopiero przed wieczorem, koło siódmej. Przede wszystkim wstępuję do krawca wojskowego, żeby mi naszył srebrne „trzepaczki” podchorążowskie na naramiennikach, i do czapnika po srebrny pasek na czapkę. Idę wolno przez miasto, żeby wszyscy mogli podziwiać te moje nowe dystynkcje. Z rozgrzanych słońcem murów, z chodników i słupów ogłoszeniowych biją w oczy hasła, wezwania, plakaty: IDŹ NA FRONT! DO BOJU! ZWYCIĘŻYMY! KAŻDY OBYWATEL OBROŃCĄ OJCZYZNY! Ulice pełne ludzi, którzy przystają, tworzą mniejsze i większe grupy, dyskutują, plotkują, gapią się na kolumny samochodów Czerwonego Krzyża z rannymi, rzucają kwiaty i okrzyki maszerującym oddziałom wojska. Tłok w kawiarniach, długie kolejki przed sklepami spożywczymi, zdenerwowany, rozhisteryzowany tłum oblega banki. Wojskowe samochody z oficerami sztabowymi, otoczone ciżbą żołnierzy kuchnie polowe Koła Polek, skąd zalatuje zapach kakao, amerykańskich papierosów, przepoconych mundurów i butów. Z daleka dochodzi grzmot dział, raz po raz w górze brzęczy, warczy silnik samolotu. Wysoki chudy szeregowiec w spłowiałym, źle dopasowanym drelichu salutuje mi wyprężony na baczność. Ma zabandażowaną rękę na temblaku, jego bladą, wymizerowaną twarz rozjaśnia lekki uśmiech, zza szkieł błyskają piwne, trochę przekrwione oczy. - Mirosław! - Myślałem, że mnie nie poznasz. Mówimy chaotycznie, o sobie, o kolegach, o sytuacji wojennej. Rechtman jest w 48. pułku piechoty. Przed tygodniem został ranny: nic poważnego, ale stracił dużo krwi, zanim go opatrzono. Mieszka chwilowo w swoim pokoiku na Hożej, gdzie go przyjęli bezpłatnie, i tylko na opatrunki chodzi do szpitala. Odprowadzam go. Jest jeszcze za wcześnie, więc siadamy na ławce w cieniu drzew przed pawilonem ambulatorium chirurgicznego. Naprzeciw - plakat: MUSIMY WYGRAĆ BITWĘ O STOLICĘ POLSKI! - Nawet jeżeli wygramy, to i tak przegraliśmy tę wojnę. - A to dlaczego?! Patrzy na mnie poważnie. - Przecież nie pójdziemy znów na Kijów i Połock albo jeszcze dalej. Nikt tam nie zgniecie rewolucji. Ta próba się nie udała ani entencie, ani nam. I to w ogóle nie jest w naszym interesie. - Ale my się nie o to bijemy! - Teraz już chyba nie. Teraz się bronimy. I jeżeli się obronimy, to przegrają obie strony, bo oni będą musieli przeprowadzić ten eksperyment wyłącznie na sobie, nie na całej Europie. I pewnie to zrobią. Ja ich podziwiani. Czegoś takiego jeszcze nikt nie dokonał. A im może się udać. To jest bardzo wielki cel. - Niezupełnie rozumiem: podziwiasz bolszewików i nosisz polski mundur; jesteś ranny, walczyłeś przeciw nim, więc... - To co innego. Ja myślę, że dla nas może będzie lepiej, jak oni to wszystko zrobią sami. Jak lekarze, którzy eksperymentują sami na sobie. Może niejeden umrze, może zostanie kaleką, może będzie bardzo cierpiał? Ale oni wierzą, oni są przekonani, że ich metoda jest dobra i jak ją wypróbują, udoskonalą, to wtedy wszyscy ludzie będą mogli korzystać z ich doświadczeń, bez takich ofiar. - Możliwe, ale ja nie chcę, żeby te wzniosłe eksperymenty odbywały się także na nas. - No, właśnie! To ja dlatego mam na sobie mundur i jestem ranny. Ale ja ich podziwiam. I jeszcze ci powiem: zwycięska rewolucja w Rosji zmusi wszystkie kraje, cały kapitał do ustępstw na rzecz proletariatu. Nigdy jeszcze z Rechtmanem nie rozmawialiśmy o takich sprawach. Nie bardzo go rozumiałem. Rosja carska czy bolszewicka to był wróg. Tego mnie uczono, to mi wpajano od dzieciństwa. Wierzyłem, że „oni” rozpoczęli ż nami tę wojnę, że walczę o słuszną sprawę i należne Polsce granice, może nie takie, jak za Jagiellonów, lecz przecież wysunięte znacznie dalej na wschód od linii Curzona. Ale Rechtman zabił mi klina, z którym nie mogłem się uporać. Zupełnie jak z modułem logarytmów... W domu - matka, szczęśliwa, że mnie widzi żywego i zdrowego, oraz trzy rozświergotane Henneberżanki, których rodzice też są w Warszawie. Czyżewo już od kilku tygodni zajęte przez wojska rosyjskie. Opowiadam dzieje eskadry, nawet nie bardzo upiększając własny udział w tej epopei. - Czy obronimy Warszawę? Naturalnie, że obronimy! Lada dzień, może lada godzina zacznie się przeciwnatarcie. Właśnie przyleciałem po rozkazy. Tylko moja kochana mama gotowa jest ślepo uwierzyć tym zapewnieniom. Przecież ja i Tadek oraz Piłsudski, kilkunastu generałów i ileś tam dywizji wojska damy sobie radę! Henneberżanki mają niejakie wątpliwości, a większość starszego pokolenia ogarnia panika. Za późno jest na ewakuację fabryki Gerlachów, a wspólnicy, którzy mimo wszystko postanowili zostać, są zrezygnowani i przygotowani na najgorsze... Gdy o wpół do siódmej wracam na lotnisko, po mieście rozchodzi się wstrząsająca pogłoska: Radzymin zdobyty przez bolszewików!... Główny wysiłek XVI Armii Tuchaczewskiego został skierowany na Radzymin. Na ośmiokilometrowym odcinku runęły do ataku rozgrzane poprzednimi zwycięstwami dwie dywizje rosyjskie: 21. i 27. Zasieki, umocnienia, okopy, stanowiska broni maszynowej 46. pułku piechoty zniszczył ogień artyleryjski, a potem fala za falą szły uderzenia z furią prowadzonego natarcia. Mimo to aż do południa Radzymin się trzymał i mogło się zdawać, że atak słabnie. Lecz około godziny czternastej nastąpiło nowe uderzenie. Przez wyrwę, w której zginęli prawie wszyscy oficerowie i połowa szeregowych, nacierający wdarli się w sam środek pozycji. Pułk został rozbity, a jego resztki oparły się dopiero na drugiej linii umocnień. Tymczasem w tak utworzoną lukę pchały się masy wojsk rosyjskich, grożąc stanowiskom artylerii, która w popłochu wycofała się dalej. Na jakiś czas powstrzymało ten zwycięski atak przeciwnatarcie od strony Modlina i fortu w Beniaminowie, którego bronił 48. pułk piechoty. Ale wkrótce potem załamały się przeciwnatarcia naszej 8. dywizji na Leśniakowszczyznę, Ossów i Turów, został zdziesiątkowany przybyły z Warszawy batalion ochotniczy 36. pułku piechoty, a pod Radzyminem, gdzie po ciężkich walkach odzyskano pierwszą linię umocnień - w ataku 2. rosyjskiej stopniała polska Dywizja Litewsko- Białoruska, przy czym został wybity co do nogi cały Pułk Wileński wraz ze swym dowódcą. Oddziały czerwone zajęły ponownie Radzymin, przeszły obie linie obronne, dotarły do Wólki Radzymińskiej, Dębkowizny i Słupna, zaczęły się koncentrować do natarcia na Nieporęt i Izabelin. Były już niemal na przedmieściach Warszawy... Szesnastego sierpnia o świcie zaczęła się nasza kontrofensywa. Wszystkie maszyny w powietrzu. Lecę po raz drugi tego dnia z ppor. Jabłońskim. Mamy rozpoznać, co się dzieje z czterema dywizjami naszej grupy uderzeniowej skoncentrowanej w ostatnich dniach nad Wieprzem, pomiędzy Dęblinem a Lubartowem. Są to dywizje 14., 16., 21. i 1. Działania skrajne prawoskrzydłowej 3. dywizji, rozlokowanej na północ od Chełma, rozpozna inna załoga, bo to ponad sto osiemdziesiąt kilometrów od Falęcic - nie starczyłoby nam ani czasu, ani benzyny. Nasze dywizje mają przed sobą Grupę Mozyrską; trzecia, legionowa - V Armię) nieprzyjaciela w rejonie Włodawy. Tak mniej więcej wyglądała sytuacja dziś rano, podczas pierwszego lotu, przy czym Jabłoński twierdził, że owa do niedawna groźna Grupa Mozyrską rozciągnęła się w cienki, poprzerywany łańcuch drobnych oddziałów, długości stu kilometrów, od Żelechowa aż po Włodawę. Start. Silnik pracuje nie najlepiej, strzałka obrotomierza podryguje - pewnie się zaoliwiła któraś świeca... Ale w końcu przepala! Przecinamy Pilicę, szosę radomską i tor kolejowy. Wchodzimy nad Wisłę. Długie, piaszczyste, karbowane mielizny o płaskich grzbietach wystających ponad powierzchnię wody grzeją się w słońcu. Obok mostu pod Dęblinem biwakuje mały oddziałek piechoty pozostawiony tu zapewne przez 14. dywizję. Na szosie w kierunku Warszawy dopiero przed samym Garwolinem ciągną podwody, kuchnie polowe i tabory. Główne siły dywizji otaczają od południa Pilawę, ale tam nikogo nie ma! W ciągu dnia odwalili prawie czterdzieści kilometrów. Zawracamy na Żelechów. Pustka... Tylko dalej, w kierunku Łukowa posuwają się jakieś pomieszane oddziały: wozy, grupy pieszych i konnych, parę baterii lekkich dział. - Niżej! - woła obserwator. Schodzę na trzysta metrów, na dwieście... Rozbiegają się na pola, kryją się w przydrożnych rowach. - Diabli wiedzą, co to za wojska. Jeszcze niżej! Spomiędzy opłotków wioski zaczyna ujadać karabin maszynowy. Poprzez miękki szum pędu słyszę suche, trzeszczące serie. Jedna z nich zawadziła o statecznik; czuję lekki dreszczyk sterów. - W górę! Piorą do nas! Wykręcam na pełnym gazie, ale nie w górę, żeby nas nie posiekali. Ta cholerna świeca znów pali nieregularnie, oddalamy się za jakiś suchotniczy lasek i dopiero tam ciągnę maszynę wyżej. Obroty silnika ustaliły się, świeca iskrzy normalnie. Uff! Nie lubię, psiakrew, jak ktoś do mnie strzela z ukrycia na bliską metę... Jabłoński kładzie mi rękę na ramieniu: w prawo i w górę. Mamy już ponad czterysta metrów. Jeszcze w prawo i potem jeszcze raz wzdłuż tej bocznej drogi do Łukowa. Za moimi plecami odzywa się karabin maszynowy obserwatora: sieje po chałupie, z której nas ostrzelali. Łuski grzechoczą o dno i o ścianki pojemnika z cienkiej sklejki. Ten ogień był chyba skuteczny, bo po chwili milknie, a porucznik wrzeszczy mi nad uchem: - Rąbiemy w artylerię! Lewo - prawo - tak jak teraz. Trzymam samolot sterami na prostej, a on wkręca zapalnik piętnastokilogramowej piguły. Przed nami tuman kurzu zasłania tę pomieszaną kolumnę. Zaciskam zęby, jeszcze kilkanaście sekund, jeszcze trochę... Figurki rozproszone po obu stronach drogi przyklękają, składają się, mierzą do nas, z luf ręcznych karabinów pykają nikłe błękitne dymki. To nie wygląda groźnie, ale nuż któryś pocisk trafi...? Widzę w lusterku, jak Jabłoński wychyla się za burtę, rzuca! Podczas gdy schodzę płytkim wirażem w lewo, rozlega się stłumiony huk. Przekładam stery w przeciwny zakręt, zawracam, aby ujść spod ognia tych piechurów. Ale już nikt do nas nie strzela. W dole kotłuje się dym, kurz, jakiś zaprzęg artyleryjski tratuje, roztrąca podwody, pędzi cwałem przez rów na pole i grzęźnie w zoranej roli. Mój obserwator posyła jeszcze jedną i drugą serię z karabinu maszynowego, wiatr zwiewa płowy tuman pyłu, na drodze wyrwa po wybuchu bomby, wywrócone działo, zabite konie, wozy rozniesione na strzępy, kilku rannych... Bynajmniej nie odczuwam dumy czy też upojenia tym naszym czynem... Wyobrażam sobie strach, ból, cierpienia, jakie ich czekają w tym upale na opustoszałej drodze. Czy im kto pomoże? Opatrzy? Poda wody? Żal mi także koni: jak długo będą się męczyć, zanim je ktoś dobije? Senecki powiedziałby, że jestem „rzewny mięczak”. Tacy powinni siedzieć w domu, nie wojować! A porucznik Jabłoński? Jest z zawodu aktorem, człowiekiem kulturalnym, łagodnym i wrażliwym. Widzę w lusterku jego męską twarz o pięknym profilu stężałą w posępnym wyrazie. Nasze spojrzenia spotykają się. Potrząsa głową bez uśmiechu. - Narobiliśmy kaszy... Zawracamy na południo-wschód. Od Baranowa na Okrzeję maszerują jakieś nasze odziały. Nikt im nie przeszkadza, nikt nie stara się ich powstrzymać. Obserwator pisze meldunek, wkłada kartkę wyrwaną z notesu do woreczka obciążonego piaskiem i zaopatrzonego w długi ogon z płótna, zniżamy się nad kompanią, która odpoczywa w cieniu wierzb nad strumykiem. Biało-czerwona wstęga rozwija się za nami, opada na ziemię. Już ktoś z żołnierzy biegnie, aby ją podnieść. Jakaś oblatana kompania: rozumieją, o co chodzi, orientują się, że to samolot polski i że nie rzuciliśmy bomby. Niestety nie zawsze mamy do czynienia z tak rozgarniętymi oddziałami. Zdarza się, że na widok zniżającej się maszyny zaczynają do niej strzelać mimo wyraźnych, z daleka widocznych biało-czerwonych kwadratów na dolnych powierzchniach skrzydeł. Lecimy dalej wzdłuż Wieprza. Kock. Tabory i tylne straże 21. dywizji piechoty przeprawiają się w bród na prawy brzeg. Przed dwoma dniami - diabli wiedzą dlaczego - w popłochu wycofali się z miasteczka za rzekę i uszkodzili most. Teraz mają kłopoty z tą przeprawą, a z rana musieli zdobywać Kock zajęty bez walki przez 57. dywizję Grupy Mozyrskiej. Widocznie jakoś sobie dali radę, bo czołowe kompanie idą na Radzyń i Łuków. Trzeba im też rzucić meldunek. Za to Pierwsza Legionowa jest już w Parczewie, idzie na Międzyrzec, oskrzydlając Łuków od wschodu. Ci mają chody! Przedwczoraj widziałem ich w drodze z Kraśnika do Lublina, wczoraj w Lubartowie, dziś od świtu zrobili ze czterdzieści kilometrów! No, to już wszystko wiemy. Hajda z powrotem! Wracam najkrótszą drogą, znów nad Kockiem, nad ujściem Okrzejki do Wisły i nad Pilicą. Nad Pilicą, pośrodku dużej łąki siedzi kremowa AEG! Zniżam się na pięćdziesiąt metrów, zataczam krąg. Żuromski i Röder. Chyba im silnik nawalił albo zabrakło benzyny... Lądujemy w Falęcicach. Tam już wiedzą, motocykl po załogę i ciężarówka z mechanikami właśnie ruszają. Operacyjny wisi u telefonu, Szyfter pisze raporty. - O Jezu, gdzie jest Grupa Mozyrska? - Jakaś dywizja w Łukowie. - To pięćdziesiąta siódma. Ale główne siły? Wszyscy ich szukają, naczelne dowództwo, sztab IV Armii, no nikt nie wie! - My też nie. - To smutne. Jabłoński wzrusza ramionami. - Przecież już rano meldowałem... - O Jezu, od rana wszystko się zmieniło! - Pewnie, że się zmieniło! Zaraz panu podam sytuację i meldunek szczegółowy. A z tą waszą Grupą Mozyrska to gruba przesada. Tam są tylko luźne oddziały. Wycofują się bez walki. Dziewoński odlepia się od telefonu. - To by się zgadzało. Chyba że Röder ma jakieś inne dane. Por. Röder zjawia się po godzinie. Nie dociągnęli do lotniska na dychawicznym silniku, który wypluł przepalone zawory. - Trzecia dywizja Legionowa walczy na południe od Włodawy ze znacznymi siłami nieprzyjaciela. Pochylają się wraz z operacyjnym nad mapami. - No tak - mówi Dziewoński. - To już jest 58. dywizja, XII Armia, nie Grupa Mozyrska! Jadę do sztabu. Niech oni sobie łamią nad tym głowę. W ciągu trzech kolejnych dni trasy naszych lotów rozpoznawczych wydłużają się na wschód i na północ po Brześć Litewski, Drohiczyn i Sokołów, a przepracowane, zużyte silniki coraz częściej zawodzą. Dwudziestego sierpnia ostatnia AEG wraca spod Włodawy na resztkach benzyny i z urwanym tłokiem ląduje w Dęblinie... Zwijamy manatki. Przez Radom, Łódź i Kalisz jedziemy do Poznania po nowe samoloty. „Wojna się jeszcze nie skończyła”... 16. To, co stronnictwa prawicowe i organizacje klerykalne nazywały „cudem nad Wisłą”, nie miało żadnych cech nadprzyrodzonych. Na ów „cud” złożyły się zarówno błędy strategiczne dowództwa Armii Czerwonej, jak i pomyślnie przeprowadzony, dość ryzykowny manewr naczelnego dowództwa polskiego. Niespodziane natarcie od południa na lewe skrzydło wojsk szturmujących Warszawę musiało wywołać wśród nich zamęt i popłoch, a wielka odległość od własnych baz zaopatrzenia, trudności komunikacyjne, brak łączności i rozpoznania lotniczego dokonały reszty. Odwrót spod Warszawy, Sierpca i Brodnicy przypominał nasz odwrót spod Kijowa i Połocka... Siedemnastego sierpnia polskie dywizje zajęły Mińsk Mazowiecki, Siedlce, Międzyrzec i Białą Podlaską. Trzecia Legionowa rozbiła 58. dywizję broniącą Włodawy i zdążała ku Brześciowi Litewskiemu nie napotykając już żadnego oporu. Dziewiętnastego sierpnia wszystkie armie radzieckie były w pełnym odwrocie na północny wschód; dwudziestego piątego nasze dywizje 14. i 15. doszły do Prus Wschodnich pod Kolnem, odcinając drogę czwartej armii nieprzyjacielskiej, która przekroczyła granicę i złożyła broń, a front ciągnął się od Grodna przez Brześć Litewski i dalej na południe górnym biegiem Bugu. Podczas dziesięciu decydujących dni Armia Czerwona cofnęła się na północy o trzysta, pośrodku o dwieście, na południu o ponad sto kilometrów. Polska nie była przygotowana na przyjęcie i poparcie haseł Rewolucji Październikowej. Nawet na Białorusi nie było powstań chłopskich, a tylko w bardzo nielicznych wypadkach zdarzały się napady na dwory obszarników szczególnie znienawidzonych przez miejscową ludność. Zorganizowani robotnicy w ogromnej większości trwali przy programie PPS, a partia komunistyczna była jeszcze za słaba, aby zmienić ten układ sił. Dopiero w drugiej połowie września przybyliśmy z Poznania do Warszawy pod dowództwem por. Szyftera. Kapitan Rybka dostał jakiś inny przydział, a eskadra jedzie transportem kolejowym do Białegostoku. Nowy dowódca śpieszy się, Chciałby choć trochę podowodzić, zanim nastąpi rozejm, o którym ciągle się mówi. Rozumiem go. I mnie leż pilno, choć z drugiej strony chciałbym jeszcze dzień lub dwa zostać w Warszawie, żeby wszyscy mogli podziwiać moje odznaki podchorążego i Krzyż Walecznych (za ten popołudniowy lot z ppor. Jabłońskim szesnastego sierpnia). Okoliczności mi sprzyjają. Trzy samochody ciężarowe, apteka polowa oraz materiały foto będą gotowe dla nas dopiero pojutrze. Por. Szyfter decyduje, że je odbiorę i dogonię eskadrę w Białymstoku. Zostawia mi trzech kierowców, podoficera działu foto, beczkę benzyny, trochę pieniędzy na diety i rozkaz podróży dla tego transportu, który mam doprowadzić szosą na nowe miejsce postoju. Odbiór samochodów trwał przeszło tydzień. Trzy stare graty - weterani z francuskiego demobilu - niczym nie zdradzały, że przeszły remont generalny. Moi kierowcy też w to nie uwierzyli. Ale musiałem je przyjąć, nie było innego wyjścia. Materiały foto pobrał kapral Gadkowski w zaplombowanych skrzyniach, na słowo honoru, bo wydębiłem te skrzynie w ostatniej chwili, więc nie starczyło czasu na ich otwieranie i przeliczanie zawartości. Za to oprócz medykamentów, materiałów opatrunkowych i środków odkażających obdarzono nas skrzynką zawierającą dziesięć porcji dziennych żołnierskiego prowiantu amerykańskiego. Oczekując na to wszystko, zdołałem parę razy wyrwać się na opustoszałą już wiślaną plażę do „Kozła”, do fryzjera, do krawca, na randkę z Adą. Odświeżony, w przerobionym mundurze, z zapasem bielizny, który przygotowała dla mnie mama, syt chwały wojennej opromieniającej mnie w oczach kuzynek” wujów i ciotek (oto, co ze mnie wyrosło!) - wyruszam wreszcie na czele konwoju po nowe wawrzyny na polach bitew. To znaczy wsiadam do szoferki dychawicznego Berlieta i jedziemy na Pragę, aby wydostać się na szosę do Białegostoku, co bynajmniej nie jest łatwe, bo tam właśnie, ciągną kolumny samochodów wojskowych oraz bryk, wozów i wózków, którymi wracają cywilni uchodźcy. Dopiero pod Radzyminem robi się luźniej, a za Wyszkowem szosa pustoszeje. Mijamy spalone wsie, wraki samochodów zepchnięte do rowów przydrożnych, cuchnące trupy końskie, świeżo usypane w polu mogiły. Przeprawiamy się po prowizorycznych mostach albo w bród przez rzeczki i strumienie, grzęźniemy przy objazdach leśnymi drożynami. Co piętnaście, co dwadzieścia kilometrów - postój. Zatykają się gaziki, przeciekają chłodnice, nawalają pompy benzynowe, pękają dętki... Dwieście sześćdziesiąt kilometrów do Białegostoku przebywamy w czternaście godzin... Dopytuję się o lotnisko, szukam eskadry, tropię jej ślady po różnych dowództwach - na próżno... Dopiero nazajutrz koło południa dowiaduję się na zrujnowanym dworcu kolejowym, że transport lotniczy pojechał do Grodna. Nie ma rady: grzejemy do Grodna! Pieniądze na diety podróżne dawno się skończyły, skrzynkę zawierającą rzekomo dziesięć amerykańskich racji dziennych wypełniają blaszane puszki z dżemem morelowym. Na każdej firmowa nalepka, która zapewnia, że dżem jest „delicious and appetizing”. No, dobrze, ale nie można żywić - się wyłącznie morelowym dżemem, choćby istotnie był wyborny i apetyczny... W Białymstoku zjedliśmy obiad wyproszony z kuchni polowej, teraz przed wieczorem rozpalamy ognisko i pieczemy ziemniaki wykopane z pola przy jakiejś opuszczonej leśniczówce. Tylko Gadkowski jeszcze poprawia tym dżemem. Most drogowy na Niemnie pod Grodnem zerwany. Ruch odbywa się po naprawionym prowizorycznie moście kolejowym, na zmianę z pociągami. Olbrzymi zator wagonów, parowozów, samochodów i pojazdów konnych ciągnie się kilometrami. Nie ma mowy, żebyśmy się prędko przedostali. Zostawiam swój konwój w długiej kolejce, idę pieszo. Jeżeli nie wrócę, zanim się przeprawią, spotkamy się w okolicach dworca kolejowego. Po północy docieram do miasta, odnajduję stację zborną, z której kierują mnie do jakiejś komendy etapowej, a stamtąd do szefa lotnictwa. Nic z tego: w nocy się nie urzęduje. Śmiertelnie zmęczony wlokę się na dworzec kolejowy. W ocalałej poczekalni pali się jedna kopcąca lampka naftowa, która nie rozprasza ciemności. Ale po chwili dostrzegam pod ścianami rzędy sienników i leżących na nich pokotem ludzi. Śmierdzi karbolem i wyziewami dawno nie mytych ciał, ale jest przynajmniej ciepło, a na dworze hula październikowy wiatr i miecie śniegiem. Wciskam się między dwie nieruchome postacie i prawie natychmiast zasypiam. Rano budzi mnie sanitariusz. - Pan podchorąży dawno zachorował? - Ja? Wcale nie zachorowałem! Bo co? - Przecież tu jest szpital zakaźny. Tyfus... A to pięknie trafiłem! Chodu!! - Niech pan zaczeka. Lepiej się zaszczepić, bo właśnie jednego z pana sąsiadów zabraliśmy do kostnicy... No to rzeczywiście lepiej... Poddaję się. Na dodatek otrzymuję kawał chleba z marmoladą i kubek kakao. Przed dworcem stoją moje Berliety. Gadkowski opycha morelowy dżem „delicious and appetizing”, kierowcy nie mogą na to patrzeć, choć są zziębnięci i głodni. - Dostaniecie gorące kakao i chleb, pod warunkiem, że poddacie się szczepieniu przeciw tyfusowi. - No, jak nie można bez tego, to już niech będzie. Wracam do „szpitala”, żeby to załatwić, po czym biorę samochód i jadę do szefostwa lotnictwa. Reszta ma na mnie czekać na placu dworcowym. Okazuje się, że nasz transport kolejowy nie mógł przejechać przez most, jeszcze wówczas nie naprawiony, cofnięto go z powrotem do Białegostoku, a stamtąd odszedł do Wołkowyska albo do Słonima. Z nowego miejsca postoju powinni wysłać meldunek samolotem. Dotychczas go nie ma, ale szef lotnictwa oczekuje, że lada dzień, więc najlepiej, żebyśmy także tu zaczekali. - Gdzie? - Postarajcie się. Może na stacji zbornej... Dziękuję! Byłem tam w nocy i widziałem, jak to wygląda. Wolę jechać do Wołkowyska. Proszę tylko o prowiant albo o zaliczkę na diety. - A skąd ja wam wytrzasnę prowiant?! Tu nie prowiantura. Po długich targach dostaję tę zaliczkę na dwa dni... Jedziemy! Nie wracam oczywiście do Białegostoku, tylko wprost na południowy wschód, przez Mosty i dalej na południe. Drogi coraz gorsze, przeprawy coraz trudniejsze, w Mostach nad Niemnem nie ma mostu, w Wołkowysku nie ma eskadry... Nocujemy w białoruskiej wiosce, wymieniamy puszkę dżemu na dziesięć jajek i trochę kaszy, jedziemy do Zelwy. Eskadry nie ma, ale zawiadowca stacji przypomina sobie, że przed tygodniem przepuścił pociąg towarowy z „aeroplanami” w kierunku Słonima. Ponadto zgadza się odstąpić nam trochę słoniny w zamian za paczkę tytoniu i i ostatnią puszkę dżemu. No, z tym już nie pomrzemy z głodu! Nigdy w życiu nie jadłem lepszych ziemniaków ze skwarkami, jak te kradzione z pól po drodze. Forsujemy w bród Zelwinkę, jeszcze czterdzieści kilometrów rozoranej szosy i Słonim. Eskadry nie ma, ale stała tu dwa dni i nawet „jeden aeroplan się rozbił na łące za rzeką, a dwa poleciały”. - Dokąd? Nikt nie wie. Pokazują na wschód: „Tam” - więc chyba tylko do Baranowicz, nic do samej Moskwy... Na szczęście most na Szczarze stoi, a do Baranowicz jest sześćdziesiąt kilometrów. Benzyny wystarczy, ale to już resztki, a z prowiantem i pieniędzmi koniec... Późnym wieczorem dobijamy. Jest eskadra! Kwateruje w zniszczonym folwarku za miastem. Melduję się u por. Szyftera. - O Jezu! Co się z wami działo przez dwa tygodnie? Już chciałem za panem wysłać list gończy. - Szkoda, że pan porucznik nie wysłał, bobym się może dowiedział, gdzie szukać eskadry. - Niech pan nie opowiada głupotek. Mieliście nas dogonić w Białymstoku. Dwa tygodnie czekam na samochody! Myślałem, że się pan lepiej spisze. To smutne... Adiutant przeprowadzi dochodzenia. Może pan odejść. Dziękuję. „Dochodzenia” przeprowadzone przez ppor. Goligowskiego oczyściły mnie z wszelkich zarzutów, bo na szczęście mój rozkaz podróży upstrzony jest pieczątkami, podpisami i datami dowództw, szefostw i komend, w których meldowałem się podczas tej pogoni, a na kopiach dokumentów odbiorczych Centralnej Składnicy Samochodowej też widnieją daty nie budzące żadnych wątpliwości. Ale tak czy owak ominęło mnie kilka zadań bojowych; kilka lotów, może już ostatnich w tej wojnie, która - na przekór moim przewidywaniom - dobiega końca. Chyba ani razu nie miałem sposobności zabłysnąć brawurą, spełnić jakiś czyn wymagający szczególnej odwagi i męstwa. Niejednokrotnie strzelano do mnie z ziemi - pewnie, że nie grochem! - ale za każdym razem ja miałem przewagę. Nie zdarzyło mi się walczyć z przeciwnikiem w powietrzu, nie napotkałem silnej, zorganizowanej obrony przeciwlotniczej, nie musiałem pokonywać strachu przed niebezpieczeństwem. Jednym słowem - nie zostałem bohaterem, przynajmniej we własnym najgłębszym przekonaniu. Podczas gdy oddawałem się tym smętnym refleksjom, znów wezwał mnie adiutant. - Masz lecieć do Grodna z Żarskim. Dobre i to. Od dwóch miesięcy nie siedziałem za sterem samolotu. - Start za pół godziny. Idę po kombinezon, ubieram się, wychodzę na lotnisko, tuż za płotem otaczającym zabudowania folwarczne. Mechanicy przygotowują dwie maszyny. Jedna z nich to nowa LVG C-V, druga - znajoma AEG, wyremontowana w Poznaniu. - To dla pana podchorążego. - A LVG dla kogo? - Dla porucznika Szyftera. Wolałbym, żeby było na odwrót, ale dowódca ma swoje prawa. Leci z Röderem na jakieś rozpoznanie. Jeden lot bojowy więcej. A my - po rozkazy... No, trudno. Do Grodna jest sto siedemdziesiąt-kilometrów. Żarski, dobry nawigator, prowadzi jak po sznurku. Pod nami wije się Szczara, potem Niemen, przelatuję nad Mostami, nad szosą i wszystkimi cholernymi przeprawami przez rzeki i rzeczki, które niedawno musieliśmy forsować na trzech Berlietach. Z góry wydaje się to całkiem łatwe... Lądujemy na lotnisku w Karolinie, kawał drogi od miasta, przy jakimś starym forcie. Jest kilku mechaników, mają namiot, parę beczek benzyny i - na szczęście - telefon polowy. Po długich wysiłkach łączymy się z szefem lotnictwa frontu, a w godzinę później po mego obserwatora przyjeżdża motocykl. Nie jadę z nim do miasta. W pobliżu jest jakaś kantyna, w której można się pożywić, więc wolę dopilnować przygotowania maszyny. O pierwszej obie te sprawy są już załatwione. Przeczytałem gazetę sprzed tygodnia, wysłałem do domu kartkę pocztową i czekam. Czas upływa, jest już trzecia, do zachodu słońca półtorej godziny, ale będziemy wracali z wiatrem, więc jeszcze nie ma tragedii. Tylko zimno, psiakrew! Wreszcie nadjeżdża motocykl. Żarski wysiada, bierze mnie pod ramię, odchodzimy na bok. - Dziś albo jutro będzie podpisane zawieszenie broni. Koniec wojny! Jestem trochę zaskoczony, jakkolwiek doszły mnie już pogłoski o rokowaniach w sprawie przerwania działań wojennych. - Nie cieszy się pan? Czy ja wiem?... Odczuwam raczej coś w rodzaju rozczarowania... Rechtman miał słuszność: ta wojna była chyba niepotrzebna. I chyba można było doprowadzić do porozumienia z rewolucyjnym rządem, który od początku gotów był uznać naszą niepodległość... No, lecimy. Słońce, dotąd blade i anemiczne, zaczyna się czerwienić, zaróżowione obłoki żeglują na wschód. Co ja będę robił po wojnie? Wrócić do nauki u Wawelberga? Odwołać się znów do pomocy materialnej wujów? Znosić te upokorzenia, biedę, przy której każda para zelówek i portek stanowi problem prawie nie do rozwiązania? Wkrótce ukończę dwadzieścia lat, do dyplomu jeszcze trzy... Trzy lata! W najlepszym wypadku... Nie ma mowy! Nie mogę pozwolić na to, żeby mama pracowała na moje utrzymanie. Nie potrafię odżywiać się suchymi bułkami i herbatą jak Rechtman, i zmusić się do takiej pilności w nauce. Powrót do życia cywilnego zawisa nade mną jak czarna chmura niepewności i trosk. Póki trwała wojna, byłem potrzebny. Piloci ginęli jeden po drugim - w roku 1918 tylko dwóch, w 1919 - dwudziestu czterech, do października 1920 - czterdziestu czterech... Ale teraz będzie demobilizacja. Dla ilu zawodowych pilotów znajdzie się miejsce w lotnictwie wojskowym na etatach pokojowych?... - Widać Baranowicze! Rzeczywiście: w zapadającym zmierzchu daleko przed nami ostatnie promienie zachodzącego słońca płoną czerwonymi iskrami w szybach okien. Lotnisko jest za miastem, przy drodze do Lachowicz, z dwóch stron ograniczone lasem. Przymykam gaz. Biały znak T wyłożony na środku wskazuje kierunek lądowania pod wiatr. Długi cień od lasu kładzie się na spłowiałej trawie. Okrążam folwark, wyrównuję na prostej. Czerwonofioletowa łuna zachodu stoi na niebie przed nami. W jej gasnącym blasku widać na ziemi szczątki rozbitej LVG. Wygląda to poważnie... Ląduję, mijam tę kraksę, kołuję na miejsce zaparkowania, pod budynki folwarczne. - Kto to znów rozwalił kistę? - Porucznik Szyfter z Röderem. Obaj ciężko ranni - w szpitalu. A zawieszenie broni może już podpisane... Podpisane! Tu już o tym wiedzą. Wracamy do Torunia. Wojna się skończyła! Poznańska wytwórnia wódek i likierów Kasprowicza przesłała nam w podarunku skrzynkę swoich wyrobów, więc prawie cały personel latający jest na dużych obrotach. Wprawdzie słodkie prunelki, wiśniówki i pomarańczówki nie odpowiadają naszym gustom, ale dział foto ma kilkadziesiąt litrów czystego spirytusu, którym można uszlachetnić te damskie trunki, a por. Milczewski potrafi zachować znakomitą proporcję przy ich mieszaniu. Jedziemy długo, powoli, stoimy godzinami na stacjach, czekamy na naprawę torów i mostów, przepuszczamy jakieś pilniejsze pociągi. Po trzech dniach na sam widok alkoholu robi mi się niedobrze, resztki gaży przegrałem w karty i pewnie zanudziłbym się na śmierć, gdyby nie parę książek pożyczonych od por. Jabłońskiego. Jack London i Claude Farrere porywają moją wyobraźnię. Przebywam nad Jukonem i nad Mackenzie, w Indochinach i na morzach południowych, w obozach poszukiwaczy złota, wśród traperów i w palarniach opium Sajgonu. Pojechać tam! Zobaczyć! Doznać takich przygód! Janek Gadkowski, podoficer działu foto, ma podobne marzenia. Wydaje mi się, że mógłby je łatwiej zrealizować niż ja: dobry fotograf prędzej znajdzie pracę niż najlepszy pilot... Oczywiście trzeba by jeszcze władać dobrze angielskim albo francuskim. Na razie, zanim zaczniemy działać w tym kierunku, próbujemy palić opium. Uzyskuje się je przez podgrzewanie lekarstwa na rozstrój żołądka. Brązowy płyn paruje nad spirytusowym palnikiem, aż do chwili gdy w tygielku powstaje lepka maź. Wyskrobujemy ją, robimy z niej kulkę i według przepisu Farrere’a w „Naszych sojuszniczkach” - zatknąwszy u końca szklanej pipety, zapalamy od płomienia, po czym zaciągamy się dymem. Dym pachnie makiem, kulka skwierczy, co chwila gaśnie, trzeba ją znów rozpalać, a upojenie, fantastyczne zjawy i nawet senność nie nadchodzą. Albo to opium z naszej apteki polowej jest diabła warte, albo w ogóle przesada z tymi urojeniami i upojeniami... A może ja mam szczególnie odporny organizm i ustrój nerwowy? Przecież w Wyższej Szkole Pilotów w Ławicy jeden z kolegów, kapral Białogrodzki, poczęstował mnie raz kokainą i Jeż nie odczułem żadnych sensacji. Tyle, że mi nos zdrętwiał po zażyciu szczypty „białej tabaki” i do późnej nocy nie mogłem zasnąć. On zaś sprzedałby ostatnie portki za ten narkotyk; utrzymywał, że zawdzięcza mu odwagę, jasność myśli, błyskawiczny refleks i znakomite samopoczucie w powietrzu. Może tak było istotnie, dopóki rozporządzał zapasem białego proszku. Lecz gdy ten zapas się wyczerpał, następowała reakcja. Białogrodzki gnuśniał, rozklejał się, tracił ochotę do latania i popadał w mizantropię. Zginął wraz z obserwatorem, ppor. Starzyńskim, przy starcie do lotu bojowego na lotnisku Mokotowskim 12 sierpnia 1920, przeciągnąwszy maszynę aż do utraty prędkości. Może z braku podniety, może z nadmiaru pewności siebie... Co do mnie, to wcale nie odczuwam potrzeby uciekania się do narkotyków. Jestem tylko ciekaw, jak się objawia ich działanie i chciałbym go doświadczyć. Ale - jak dotychczas - wyniki tych doświadczeń zawodzą: nie rozumiem, jak można zostać nałogowcem. - Człowieku, zastanów się, co chcesz zrobić! Masz dziewiętnaście lat! Goligowski chodzi wielkimi krokami po adiutanturze, zatrzymuje się przede mną i na głos powtarza moje własne myśli. Nie wszystkie zresztą, bo nie wspomina ani o tym, jak przeżyłaby mój nierozważny krok mama, ani też o niezbyt pochlebnej opinii, jaką ma etatowa urzędniczka jedenastej kategorii, Stanisława W., z powodu daleko posuniętych flirtów z licznymi wielbicielami. Ta ostatnia okoliczność znana jest oczywiście adiutantowi. Nie wytacza jej jako argumentu, aby oszczędzić mi upokorzenia. Przemawia mi do rozsądku, jak dobry przyjaciel. Przyznaję mu słuszność, ale... - Obiecałem jej. Powinienem dotrzymać słowa. - Ona ci zawsze dotrzymywała? -. Może nie. Ale... - No, więc! Posłuchaj: namyśl się dobrze i przyjdź do mnie jutro. Jeżeli będziesz się dalej upierał przy tym idiotycznym małżeństwie, otrzymasz zezwolenie. Jeżeli dojdziesz do wniosku, że chcesz zrobić głupstwo tylko z powodu tego dziecinnego przyrzeczenia, twój wniosek zostanie załatwiony odmownie. Będziesz miał usprawiedliwienie: bez zgody dowództwa nie dadzą ci ślubu. To jest istotnie wyjście. Może nie bardzo honorowe, ale proste... W gruncie rzeczy zależy mi tylko na zrzuceniu z siebie odpowiedzialności za niedotrzymanie tej obietnicy. W ciągu doby pękają ostatnie skrupuły. - No i co? Zdecydowałeś się? - Tak. Wolałbym dostać odmowę. - Zrobione! Goligowski przekreśla mój wniosek czerwonym ołówkiem, pisze: „Podanie podchorążego Meissnera załatwiono odmownie”, stawia swoją parafę i odbija okrągłą pieczęć. - Będziesz mi kiedyś wdzięczny. Wytrzymałem nerwowo scenę, jaka rozegrała się w pokoju odnajętym od wdowy przy Bydgoskim Przedmieściu. Nie było przy tym łez, padały tylko słowa nabrzmiałe gniewem i wzajemne oskarżenia. Miłość uleciała z wiatrem... Nadeszła zima, eskadra otrzymała kilka francuskich samolotów Breguet XIV, latamy na zadania aerofotogrametryczne . Stacha porzuciła pracę maszynistki i wyjechała do Warszawy. Lada dzień ma nastąpić demobilizacja ochotników, w pierwszym rzędzie - słuchaczy wyższych uczelni... I co dalej? Na święta jadę do domu. Tadek już w listopadzie został zwolniony ze swego 56. pułku piechoty i zaraz potem pojechał do Sosnowca, aby tam wstąpić do oddziałów dywersyjnych, które za sprawą naszego Sztabu Generalnego tworzy się w okręgu plebiscytowym na Górnym Śląsku w przewidywaniu akcji zbrojnej. Wpada na parę dni do Warszawy. Nie widzieliśmy się od dwóch lat, więc do późnej nocy opowiadamy sobie nawzajem o swoich dziejach. Najbardziej interesuje mnie ta sprawa oddziałów dywersyjnych. Co to takiego? Oczywiście: tajemnica wojskowa... Ale zaprzysięgając jej dochowanie, coś niecoś z niego wyciągnąłem... Rzecz polega na tym, że po plebiscycie - na Wypadek krzywdzącej decyzji Komisji Koalicyjnej i Rady Najwyższej Ligi Narodów co do podziału Górnego Śląska - przygotowuje się trzecie powstanie, którego celem będzie opanowanie siłą obszarów z większością polską. Rząd polski musi oficjalnie zachować neutralność, lecz Sztab Generalny zapewni niejaką pomoc powstańcom, między innymi przez zniszczenie dróg komunikacji z Niemcami na przyszłej linii obronnej. To zadanie w chwili wybuchu powstania mają wykonać oddziały dywersyjne. Hm... Bardzo mnie pociąga taka awantura. - Mógłbyś mi ułatwić przyjęcie do tej dywersji? - Spróbuję. Ale musisz zwolnić się ze służby wojskowej. Z tym nie będzie trudności; w Toruniu lada dzień mają się ukazać zarządzenia wykonawcze do rozkazu o demobilizacji. Jestem już niemal zdecydowany, gdy w drugie święto spotykam Kazika Burzyńskiego , pilota z XII eskadry wielkopolskiej. Jest już w ubraniu cywilnym, stara się o pracę w towarzystwie „Franco-Roumain”, które otrzymało koncesję na utworzenie linii komunikacji lotniczej Warszawa-Praga-Strasburg-Paryż. Fiuu! To ja bym też chciał tam latać! - Czemu nie! Wprawdzie na razie wszystko jest dopiero w stadium organizacji, ale piloci będą potrzebni. Daje mi tymczasowy adres dyrekcji, udziela rad i wskazówek.. Postaraj się o poparcie i opinie. Złóż podanie. Mają zatrudnić kilku pilotów francuskich i kilku Polaków. I co teraz wybrać? Górny Śląsk czy Paryż? „Osiołkowi w żłoby dano”... Część piąta Intermezzo 17. Wbrew żądaniom i zabiegom Polski, popieranym przez marszałka Focha i premiera Francji Clemenceau, traktat wersalski nie przyznał nam Górnego Śląska. Fakt, iż według ostatnich niemieckich spisów szkolnych z 1910 roku w tzw. Regencji Opolskiej (czyli na Górnym Śląsku) mieszkało i 548 500 Polaków i tylko 588 000 Niemców, nie przekonał aliantów. Wielcy kapitaliści, właściciele kopalń i hut mieli swoje argumenty... Ustanowiono Komisję Koalicyjną, która miała przeprowadzić plebiscyt i na podstawie jego wyników wystąpić z wnioskiem o podział spornego terytorium pomiędzy Polskę a Niemcy. W dodatku pozostawiono tam wszystkie niemieckie władze administracyjne, obsadzając tylko większe miasta bardzo szczupłymi garnizonami francuskimi, brytyjskimi i włoskimi. Następstwem takich decyzji było opanowanie okręgu plebiscytowego przez organizacje paramilitarne, jak Selbstschutz, Heimatdienst, Orgesch, Arbehsdienst, Schwarze Reichswehr itp., które korzystały z opieki i poparcia władz oraz policji. Trzeba też dodać, że Anglicy, a w jeszcze większym stopniu Włosi sprzyjali Niemcom i tylko francuscy dowódcy wojskowi okazywali polskim delegatom plebiscytowym pomoc w przypadkach wyraźnych gwałtów i napaści ze strony bojówek niemieckich. W styczniu roku 1921 termin plebiscytu został ustalony przez Komisję Koalicyjną na niedzielę dwudziestego marca, przy czym do głosowania dopuszczono 226 0O0 rzekomych autochtonów-emigrantów, którzy przybyli z Niemiec. Ci „autochtoni” nie mieli niczego wspólnego z Górnym Śląskiem poza dokumentami, sfabrykowanymi w Berlinie bez kontroli władz koalicyjnych... Ale nawet ich glosy nie mogły przeważyć szali. Przeważały ją wpływy, obietnice i groźby polityków niemieckich, którzy dowodzili, że tylko posiadając Górny Śląsk będą mogli zapłacić odszkodowania, wojenne. Miasteczko Głogówek (Oberglogau, jak brzmi jego niemiecka nazwa) leży nad rzeczką Osoblogą, lewym dopływem Odry, i liczy około pięciu tysięcy mieszkańców, z których połowę stanowią Polacy. O niespełna trzy kilometry od granic Głogówka, po drugiej stronie rzeki zaczynają się grunty należące do kilku gospodarstw wiejskich, tworzących tzw. Kolonię przy wsi Dzierżysławice. Solidne, murowane budynki mieszkalne i gospodarcze nie tworzą zwartej grupy na podobieństwo przysiółka, lecz stoją pośrodku otaczających je pól uprawnych należących do poszczególnych rolników. Jedno z tych gospodarstw, o obszarze ośmiu hektarów, należy do Karola Jureckiego, który od początku opowiedział się za Polską. Jurecki ma lat trzydzieści parę, jest słusznego wzrostu, ogorzały, z jasnym wąsem i niebieskimi oczyma. Oprócz żony i dwojga dzieci mieszka z nim owdowiała matka i czternastoletni bratanek-sierota. W domu mówi się tylko po polsku, gwarą śląską, z której dokładnym zrozumieniem mam początkowo niejakie trudności. Z dwóch najbliższych sąsiadów jeden jest Ślązakiem o nie ustalonym przekonaniu co do swej narodowości pomimo polskiego nazwiska, drugi Niemcem, przybyszem zza Łaby. W fundamentach stodoły Jureckiego znajduje się ukryty, prowizorycznie zamurowany schowek, a w nim kilka pistoletów, amunicja, parę skrzynek ekrazytu, lont piorunujący i górniczy oraz spłonki detonacyjne. Cały ten arsenał przeznaczony jest dla trzech oddziałów grupy dywersyjnej, której „obiekty” znajdują się w odległości od kilku do dziesięciu kilometrów od Dzierży sławie. Moim pseudonimem konspiracyjnym jest: Janusz Orski. Podpisuję nim wszelkie pokwitowania, raporty i listę plac. Jest to również nazwisko, pod który znają mnie koledzy i podwładni. Władzom administracyjnym, policji oraz wojskowym garnizonów koalicyjnych legitymuję się dokumentem na nazwisko Alfred Bujok, urodzony w Gogolinie, zamieszkały w Sosnowcu, przybyły do okręgu plebiscytowego na głosowanie jako emigrant. Fakt, że Janusz Meissner, Janusz Orski i Alfred Bujok są jedną i tą samą osobą, odnotowany jest tylko w ściśle tajnej ewidencji por. Edmunda Charaszkiewicza w Komendzie głównej, w Sosnowcu i znany niejakiemu „Konradowi” albo „Wawelbergowi”, czyli dowódcy oddziałów dywersyjnych, kapitanowi Tadeuszowi Puszczyńskiemu ze Sztabu Głównego. Oddział dywersyjny, którym dowodzę, jest najmniej liczny: prócz mnie należy do niego tylko dwóch ludzi - Ślązak Karlik Pokrywka, członek POW, i kapral Roman Potulny rodem z Poznańskiego, obaj saperzy. We trzech mieszkamy u Jureckiego. zakonspirowani jako robotnicy rolni. Naszym „obiektem” jest linia kolejowa z Prudnika do Kędzierzyna, a raczej tylko jeden krótki jej odcinek między Racławicami a Głogówkiem, w miejscu skrzyżowania z szosą, która przebiega po wiadukcie nad torami. Wiaduktu nie da się wysadzić w powietrze. Jest to solidna żelazobetonowa konstrukcja, do której zniszczenia trzeba by użyć paruset kilogramów materiału wybuchowego, a do akcji destrukcyjnej przynajmniej ośmiu ludzi i odpowiedniej osłony zbrojnej. Ani w gładkim betonowym sklepieniu, ani w ścianach przyczółków nie ma żadnej wnęki czy też luki, w której można by założyć ładunek. Dlatego postanowiłem zniszczyć tylko dwie pary szyn w miejscu ich połączeń pod wiaduktem, w głębokim wykopie. Gdyby nam się udało spowodować wybuch tuż przed nadejściem pociągu towarowego, linia zostałaby zakorkowana co najmniej na parę dni. Inne oddziały liczą od dwudziestu do trzydziestu oficerów i podoficerów. Co prawda ich obiekty są większe i trudniej dostępne, ale za to odwrót nie przedstawia dla nich żadnego problemu, ba obiektami przeważnie są mosty na Odrze. My natomiast, a także podchorąży Gliński i Sibera, po wykonaniu zadania będziemy musieli przebyć co najmniej dwadzieścia pięć do trzydziestu kilometrów, aby następnie przeprawić się przez tę Odrę, na której już nie będzie mostów... Będziemy przy tym zdani tylko na własne siły, w terenie, który w ciągu niewielu godzin zostanie opanowany przez Niemców. Lecz właśnie te okoliczności stwarzają pole do popisu, zaostrzają smak wielkiej przygody! Tylko jeden oddział ma pod tym względem zadanie bardziej ryzykowne niż my: „robią” most na Nysie pod Lewi-nem Brzeskim, na terytorium niemieckim, za granicą okręgu plebiscytowego, o trzydzieści kilometrów na północny zachód od Opola. Tam jest mój brat, Tadek. Wiosna jest wczesna, marcowe słońce dawno stopiło śniegi, a wiatr osuszył ziemię. Jurecki idzie za pługiem, ja obok niego, trzymając lejce pary mocnych, dobrze utrzymanych koni. Błyszczący lemiesz płynie pod powierzchnią brązowej tłustej gleby, odwracając idealnie równoległe skiby wraz z rozrzuconym nawozem. Mam na sobie gruby sweter i stare portki gospodarza, a na nogach gumowe buty, ponieważ Jurecki uważa, że mój „piastowy” garnitur nie nadaje się do roboty w polu, a nawet mógłby wydać się podejrzany. Ten granatowy garnitur, modne buty, nieprzemakalny płaszcz i sportową czapkę kupiłem w Sosnowcu, otrzymawszy - zaraz po przyjęciu do oddziałów dywersyjnych - dodatek na ubranie cywilne. Po raz pierwszy w życiu mogłem sobie pozwolić na zakupienie wszystkich tych rzeczy naraz, a wysokość uposażenia po prostu mnie olśniła: miesięczna gaża dziesięciokrotnie przekracza sumę, którą otrzymywałem ostatnio w eskadrze wraz z dodatkiem lotniczym! Rozmawiamy z Jureckim o zbliżającym się plebiscycie, którego wynik tu, po lewej stronie Odry budzi niejakie wątpliwości i obawy. Powiat głubczycki jest zniemczony, lecz gminy wiejskie Prudnika i Głogówka aż po granicę czechosłowacką będą chyba miały większość głosów polskich. - Więc nie ma się czym trapić. Niemcy sami zażądali, żeby podział Śląska został przeprowadzony według gmin, których mieszkańcy w większości oświadczą się za jedną lub drugą stroną. - A jak nie będzie po sprawiedliwości, to co? - Sami wiecie, po co tu jesteśmy. - Ano wiem. Tylko wy możecie za Odrę, a my ta ziemia ze sobą nie zabieremy. A to jest ziemia polska. To prawda. Wiem, że Jurecki otrzymał zapewnienie, iż w najgorszym wypadku - gdyby nie mógł tu pozostać po rozstrzygnięciu na korzyść Niemiec - za swoją działalność i usługi, jakie oddał naszej sprawie, dostanie w Polsce ośmiohektarowe gospodarstwo równej wartości. Lecz nie mam odwagi o tym wspominać; on sam też nigdy o tym nie mówi. Rozumiem jego przywiązanie do tej polskiej ziemi, którą odziedziczył po ojcu i dziadku. Nie łudzę się co do jej losu: my istotnie pójdziemy za Odrę; obszar lewobrzeżny nie będzie broniony. Jurecki o tym nie wie. Nie zna planów polskiego dowództwa i nie orientuje się, jak ma przebiegać linia naszej obrony. Nie wie nawet, które mosty i połączenia komunikacyjne zostaną przez nas zniszczone. Nie mogę mu o tym powiedzieć. Nie mogę go ostrzec, zanim zostanie wydany rozkaz wykonawczy. Muszę udawać, że wierzę w sprawiedliwy i słuszny wyrok Rady Ambasadorów... Dochodzimy do krańca pola, które graniczy z posiadłością sąsiada, tego niezdecydowanego Ślązaka. On też orze w parę koni i właśnie spotykamy się na miedzy. Obaj gospodarze pozdrawiają się po polsku, odchodzą na bok, żeby pogadać i zakurzyć. Tamten raz po raz wtrąca słowa i całe zdania niemieckie. Słyszę, że opowiada jakieś nowinki polityczne i dowcip, którego nie rozumiem: - Jak się Hindenburg zbabrze, tedy będzie Zabrze! Hindenburg to nazwisko niemieckiego feldmarszałka i szefa sztabu, ale także niemiecka nazwa Zabrza; więc co to ma znaczyć? Śmieją się obaj, chyba dowcip wymierzony jest przeciw Niemcom? Potem sąsiad już po niemiecku pyta Jureckiego o mnie - co to za jeden? Zdaje mi się, że odpowiedź będzie łatwiejsza, jeżeli się oddalę. Zbieram lejce w lewą garść, ujmuję przynogi pługa i ruszam, starając się prowadzić lemiesz tak. jak mój gospodarz. Wydaje się to całkiem łatwe; gleba jest od dawna uprawiana, niezbyt ciężka, bez kamieni. Konie idą spokojnie, równo, nie trzeba ich poganiać lub wstrzymywać. Gdy jestem w połowie długości orki, dochodzi mnie okrzyk Jureckiego: - Alfred! Pierona. Stój sam, Alfred. Alfred - to oczywiście ja, parobek rolny. „Sam” - po Śląsku nie znaczy sam, tylko tam. Ściągam cugle; Jurecki sadzi ku mnie wielkimi krokami. - Toście bruzdę wyonaczyli! Późrzyjcie, jako krzywo... Spoglądam za siebie. Wyorana skiba wije się jak wąż, a przecież zdawało mi się, że odkładnica pługa ściele ją prościutko, jak wszystkie poprzednie... Hm... Nie tylko start po linii prostej nastręcza trudności nowicjuszom... Roman Potulny ma usposobienie spokojne, raczej flegmatyczne; jest wysoki, przystojny, z małym wąsikiem i z baczkami. Pokrywka - drobny, kędzierzawy, rudawy i piegowaty, z zadartym nosem, bywa trochę narwany, zaczepnym i czupurny. Obaj nie lubią rozstawać się z bronią, muszę pilnować, żeby nie zabierali z sobą pistoletów idąc do miasta, gdzie łatwo o jakąś bójkę z podpitymi Stosstruppen. Istnieje bowiem nie pisana umowa, że przy takich okazjach żadna ze stron nie będzie używała broni palnej, a poza tym za jej posiadanie i noszenie grozi sprawa sądowa, areszt administracyjny oraz deportacja dla „emigrantów” przybyłych na plebiscyt. U Jureckiego jadamy tylko śniadania, a przy pracy w polu także obiady. Poza tym stołujemy się w Głogówku w polskiej restauracji „Schlesische Volksschenke” należącej do niejakiego Kropaczka. Tam również, w bocznym alkierzyku dla „lepszych gości” odbywają się spotkania i kontakty z łącznikami dowództwa. Po drugiej stronie rynku jest „Deutsches Gasthaus” - siedziba niemieckich bojówek. W miarę możności unikamy starć, ponieważ grożą dekonspiracją naszych ludzi. Jest ich tu kilkunastu, z oddziałów Sibery i Glińskiego. W niedzielę przed południem zarządzam kolejne rozpoznanie wiaduktu, torów kolejowych, przystanku w Racławicach, dróg dojścia i odwrotu. Każdy z nas trzech idzie oddzielnie: Potulny - szosą przez Szonów do Racławic, aby tam zebrać jak najwięcej danych o rozkładzie pociągów osobowych i towarowych; Pokrywka - ścieżką przy torze kolejowym od stacji Głogówek; ja - na przełaj polnymi drogami i miedzami wprost do wiaduktu. Spotkamy się wracając lub też w gospodzie Kropaczka. Wychodzę z domu Jureckiego przez podwórze i tylną bramę, ku rzeczce, nad którą każde gospodarstwo ma swoją kładkę. Osobłoga płynie w tym miejscu wąskim, trzymetrowym korytem, o jakieś dwadzieścia kroków od zabudowań wzniesionych na dość stromym, wysokim brzegu. Po drugiej stronie jest pastwisko i krowy przechodzą w bród płytką wodę o leniwym nurcie. Dalej, za łąką, zaczynają się pola uprawne, lecz Jurecki ma na prawym brzegu tylko dwa hektary. Granicę jego gruntów stanowi polna dróżka dojazdowa, która wprawdzie skręca w pożądanym kierunku, ale kończy się ślepo przy brogu słomy. Stąd aż do skrzyżowania linii kolejowej z szosą trzeba iść miedzami, skręcając kilkakrotnie pod kątem prostym w lewo i w prawo. Przy świetle dziennym nie nastręcza to trudności, jakkolwiek teren wznosi się, tworząc łagodny grzbiet, za którym w dole biegnie ów tor kolejowy. Ale w nocy, zwłaszcza jeżeli nie będzie księżyca...? Mimo wszystko ogólna długość tej trasy wynosi najwyżej sześć kilometrów, a spotkanie kogokolwiek w szczerym polu jest mało prawdopodobne. Szosą przez Szonów będzie chyba dwa razy dalej; można się tam natknąć na patrol policji, a w razie alarmu - na włoskie samochody wojskowe. Tory kolejowe też nie są najbezpieczniejszym i najmniej podejrzanym miejscem nocnych spacerów dla trzech młodych ludzi z pistoletami w kieszeniach, z plecakami pełnymi ekrazytu i lontu oraz saperską łopatką i kilofem... Na obłym szczycie wzniesienia w szczerym polu stoi kamienna figura Matki Boskiej. Jest to jedyny punkt orientacyjny w promieniu dwóch kilometrów. Nigdzie w pobliżu nie ma drzew, słupów telefonicznych, wież triangulacyjnych, nigdzie na horyzoncie nie widać komina fabrycznego lub choćby dachu jakiegoś budynku. Nie widać też stąd toru kolejowego poza krawędzią głębokiego wykopu, która zlewa się z dalszym tłem po jego drugiej stronie. Ten wykop, o stromych ścianach porosłych trawą i dnie wysypanym szutrem, na którym leżą drabinki podkładów i dwie pary lśniących szyn - ukazuje się dopiero z odległości kilkunastu kroków. Zakręca łagodnym łukiem w lewo, ku Racławicom; pośrodku łuku rozkracza się nad nim ciężki, betonowy wiadukt dźwigający na swych barkach szosę. Słyszę z daleka przeciągły gwizd parowozu i dudnienie kół na szynach. Para zmieszana z dymem szyje gęsty, biały ścieg nisko nad ziemią. Ścieg, który zbliża się ku mnie, zasłania na chwilę wiadukt, mija go i wreszcie wypada z zakrętu wraz z długim pociągiem towarowym. Czekam, aż przejedzie. Potem idę wzdłuż wykopu ku szosie i skręcam nad tory. Po obu stronach wiaduktu są wąskie chodniki dla pieszych chronione żelaznymi balustradami. Jezdnia ma około czterech metrów szerokości. W dole, wzdłuż torów, przy ścieku odwadniającym sterczą niskie żelazne słupki podtrzymujące poczwórną linię drutów do przestawiania sygnałów kolejowych. Trzeba będzie je przeciąć przed zapaleniem lontu. Trzeba będzie założyć cztery ładunki ekrazytu w miejscach styku szyn i połączyć je lontem piorunującym, żeby eksplodowały jednocześnie. Lont musi przebiegać pod szynami, żeby nie przecięły go koła pociągu, bo może się zdarzyć, że nie wybuchnie od ich miażdżącego nacisku. Muszę dokładnie obejrzeć tory: czy warstwa szutru sięga stopy szyn, czy też jest tam dość miejsca na przecięcie lontu? Trzeba będzie rozkopywać czy nie? i gdzie poszczególne szyny stykają się ze sobą? Rozglądam się - nikogo nie ma w pobliżu. Schodzę w dół po zboczu. Każdy styk leży na dwóch podkładach ułożonych blisko siebie, ale odstęp wystarcza na wsunięcie kostki ekrazytu, która ma wymiary bloku mydła do prania. Złącza obu par szyn wypadają prawie na jednej linii, nieco na ukos. Wystarczy dziesięć metrów lontu piorunującego. - Heda! Was suchen Si da unten? Robi mi się gorąco, choć zawczasu przygotowałem się na takie pytanie: przechodząc przez wiadukt upuściłem wieczne pióro; szukam go właśnie. Ale to nie policjant, tylko Karlik. Cieszy się. że mnie zaskoczył. - O, jedzie Roman! Potulny istotnie nadjeżdża od strony Racławic na pożyczonym rowerze. No. teraz stanowczo jest nas tu zbyt wielu. - Chodźcie stąd. „Wracamy przez Szonów. Tu od głównej szosy odchodzi kręta boczna droga, którą można się dostać do drewnianego mostu na Odrze między Ciskiem a Bierdawą. powyżej Koźla. Przeszło trzydzieści kilometrów... Ale jest to najbliższy most, jaki ocaleje. Co się tyczy rozkładu jazdy pociągów towarowych na linii Prudnik-Racławice- Głogówek-Koźle, to niczego pewnego nie można się dowiedzieć. Najważniejszy przechodzi przez Racławice około północy, nie zatrzymując się na tym przystanku. Pociąg w kierunku przeciwnym mija Racławice o czwartej nad ranem. Inne chodzą nieregularnie, zależnie od potrzeby. Cała ta linia ma znaczenie drugorzędne, bo główny ruch odbywa się przez Wrocław i Opole. No, dobrze. Jutro zrobimy sobie wycieczkę do tego Ciska. - Postarajcie się o trzy rowery. A teraz idziemy na obiad. Za szynkwasem krząta się tęga pani Kropaczkowa napełniając kufle pienistym piwem, rozlewając do kieliszków „branntwein” i „schnaps” oraz wydając „belegte butterbroten”, czyli kanapki z salcesonem. W dużej, ciemnawej „bierhali” jest jeszcze dość wolnych stolików. O tej porze tylko stali bywalcy przychodzą tu na obiad. Inni, wraz z żonami i dziećmi, po nabożeństwie w farze popijają swoje piwko, zaprawiając je kieliszkiem lub dwoma czegoś mocniejszego dla lepszego apetytu na obiad w domu. „Schlesische Volksschenke” zapełnia się do ostatniego miejsca dopiero późnym popołudniem i wieczorem, zwłaszcza w niedzielę i w dni świniobicia, kiedy Kropaczek piecze, smaży i gotuje blutwursty, kiszki, eisbeiny, schaby i golonki. Wówczas obie panny Kropaczkówny, Elza i Truda, podobne do matki jak dwie mniejsze białoróżowe krople do dużej, nieco bardziej różowej, nie mogą nadążyć z podawaniem dymiących talerzy i kipiących pianą kufli, nawet przy pomocy kuzyna Ernesta, który zasadniczo obsługuje gości w przyległej bocznej izbie. Ta izba mieści tylko jeden długi stół na dwanaście osób i właśnie tu spotykamy się z Siberą i Glińskim oraz z ich ludźmi, a także z łącznikami przybywającymi z Bytomia i z Sosnowca. Ważniejsze, bardziej konspiracyjne zebrania i odprawy odbywają się w mieszkaniu Pawła Pieloka, który jest współwłaścicielem przedsiębiorstwa pogrzebowego i wytwórni trumien. Powierzchowność tego człowieka wcale nieźle pasuje do jego zawodu, w żaden sposób natomiast nie kojarzy się z wyobrażeniami o postaci dywersanta lub bojówkarza. Pielok jest wysoki, chudy, z kościstą bladą twarzą o zapadniętych policzkach i melancholijnym wyrazie. Ma rudawoblond obwisłe wąsy, wodniste oczy i pergaminową łysinę, którą zaczesuje kępką wypomadowanych włosów znad lewego ucha. Chodzi w porządnym, ciemnym garniturze, nosi stojące sztywne kołnierzyki z odgiętymi rogami i czarny krawat. Z kieszeni kamizelki zwisa mu gruby złoty łańcuszek od zegarka, a czarny melonik i zwinięty parasol dodają mu powagi i dostojeństwa. W dodatku ma żonę i czworo dzieci, a na sumieniu parę zabójstw wykonanych z wyroku jakiejś śląskiej organizacji terrorystycznej, której członkiem był podczas pierwszego i drugiego powstania w roku 1919. Organizacja została rozwiązana, Pielok znikł z terenów jej działalności w powiatach katowickim, opolskim i pszczyńskim, wrócił do Głogówka jako solidny przedsiębiorca, po czym znalazł się w szeregach POW i trafił do dywersji. W jego trumnach i karawanach oprócz nieboszczyków przewozi się broń, amunicję i materiał wybuchowy. Gdy wraz z Potulnym i Pokrywką wchodzimy do alkierza, oprócz Pieloka i Glińskiego jest tam jeszcze pięciu lub sześciu ludzi. Czekają na Szaleńca, który ma przyjechać z Sosnowca i przywieźć jakieś instrukcje w związku z głosowaniem, które odbędzie się za tydzień. W dużej sali przy piwie siedzą także dwaj z oddziału Sibery - Gawlik i Pelc, jako pikieta obserwacyjno-ubezpieczeniowa. Siedzą oddzielnie, przy dwóch stolikach, ponieważ Pelc (student wydziału prawa z Uniwersytetu Jagiellońskiego) nader sumiennie przestrzega zasad absolutnej konspiracji. Aby zmienić swój wygląd, używa okularów o płaskich szkłach, chodzi zawsze sam., udaje, że nikogo z nas nie zna, w miejscach publicznych - w piwiarni, w poczekalni dworca lub w wagonie - zasłania się niemiecką gazetą, przemyka się chyłkiem do swojej kwatery u jakiejś wdowy na peryferiach Głogówka i otwiera furtkę w ogrodzie tylko na tyle, aby się przecisnąć między-omszałymi sztachetami. Złośliwi mówią, że wskutek tego ma na ubraniu ślady ustawicznego ocierania się o te sztachety i że po tym znaku szczególnym poznają go miejscowi policjanci oraz członkowie niemieckich bojówek. Awantura zaczyna się prawie nagle i całkiem niespodziewanie. Z „bierhali” przez zamknięte drzwi naszego alkierza dochodzą głośne krzyki, wrzawa, łoskot przewracanych stolików, a wśród tego zgiełku wpada Pelc. - Napadli Szaleńca! Na pomoc! Zrywamy się, chwytam po drodze butelkę z wodą sodową, przełażę przez stół, byle prędzej, przepycham się za Pielokiem. który jest najbliżej. U głównego wejścia na wprost szynkwasu kłębi się kilkunastu młodych mężczyzn w skórzanych kurtkach powszechnie używanych przez członków niemieckich bojówek. Wśród nich raz po raz wynurza się rozwichrzona jasna czupryna Szaleńca. Naprzód! Spokojni obywatele z żonami i dziećmi wymykają się spiesznie przez kuchnię albo przez okna wprost na ulicę. Ale kilku młodszych wtrąca się do tej bitwy po naszej stronie, a napastnikom przybywają posiłki z zewnątrz. Kobiety krzyczą, dzieciaki płaczą, rozbijane szyby dzwonią, szkło trzeszczy pod nogami. Dopadam jakiegoś draba, który zamierza się grubą pałką, aby zdzielić nią Szaleńca, walę po łbie butelką, z której zostaje mi w dłoni tylko złamana szyjka, skaczę przez bezwładne ciało, zadaję i otrzymuję ciosy, kopię, padam, podcinam komuś nogi, wykręcam czyjąś rękę chwytającą mnie za gardło i w końcu czuję, że ktoś wlecze mnie po podłodze między stolikami. Wyrywam się, wierzgam, ale tracę siły: serce wali, brak mi tchu... Lecz to nie wróg, tylko przyjaciel: Roman. Pomaga mi wstać, cofamy się za szynkwas. Szaleniec z rozciętym policzkiem, Gliński z powiewającym rozdartym rękawem marynarki, Pokrywka z podbitym okiem, Pelc z oprawą okularów bez szkieł i z rozkwaszonym nosem, Gawlik, Potulny, Pielok ze swoją kościstą twarzą, której melancholijny wyraz nie zmienił się ani trochę w zamęcie walki, oraz niemal wszyscy pozostali są tu z nami. Bitwa wręcz zamieniła się teraz w gwałtowne bombardowanie: zza szynkwasu śmigają butelki, z głębi sali, spod okien lecą ciężkie marmurowe blaty od stolików i ich żelazne nogi. Trzask, łoskot, brzęk szkła, wrzaski, przekleństwa i obelgi zagłuszają jęki i biadolenie rodziny Kropaczków, która zabarykadowała się w kuchni. Mamy teraz widoczną przewagę, bo napastnikom brakuje amunicji. - Wyonaczymy ich tu stąd - mówi Pielok. Obtłukuje dna dwóch butelek o krawędź szynkwasu i ogląda się na nas. - No? To lepsze niż ruła. „Ruła”, czyli rura, to po śląsku pistolet. Istotnie, widok ostrych zadziorów grubego szkła może zniechęcić każdego nie uzbrojonego w ten oręż przeciwnika. Brr... Aż zimny dreszcz biegnie po grzbiecie. Idziemy za przykładem Pieloka i na jego sygnał z furią ruszamy do ataku. Ale do starcia nie dochodzi: nieprzyjaciel pierzcha w popłochu. Za to od strony koszar wkracza na rynek zaalarmowana kompania włoskiej piechoty, a z ratusza biegną policjanci. Szaleniec - najstarszy stopniem - wydaje krótkie rozkazy: - Pielok, Pokrywka i Gawlik, zostaniecie tu i złożycie zeznania. Gdyby was zatrzymali, niech Ernest mnie zawiadomi. Dowódcy oddziałów idą ze mną. Reszta chodu- parochodu! Pryskają przez okna alkierza na podwórko, a stamtąd przez ogrody i płoty, pojedynczo, różnymi drogami do swoich kwater. Tylko my trzej - na ulicę Mochowską, do Glińskiego, który mieszka na poddaszu, nad zakładem fotograficznym pana Liberaka. Bolą mnie ręce pokaleczone na niemieckich zębach i szczękach, mam potężnego sińca na czole i naderwane ucho, a prócz tego czuję się, jak stratowany przez stado bawołów. Bohaterowie podobnych bójek w awanturniczych filmach nic sobie z tego nie robią - muszą to być ludzie z żelaza! Ale Szaleniec ani trochę im nie ustępuje. Wydaje się rześki jak ptaszek, choć sam widziałem, jakie dostał cięgi. Idzie sprężystym krokiem, pogwizduje (trochę ukośnie, jak Krzywousty, z powodu paskudnie rozharatanego policzka), i tylko od czasu do czasu maca się po żebrach, pewnie żeby sprawdzić czy całe. Jest niski, krępy, muskularny i zwinny jak kot. Zanim przybyliśmy z odsieczą, rozłożył trzech lub czterech napastników, którzy zastąpili mu drogę u wejścia. Dopiero później, już wewnątrz bierhali osaczyli go jak psy dzika. - Musiałem uważać na forsę - tłumaczył swoją porażkę. - Mam przy sobie trzydzieści tysięcy marek na wypłaty. Chyba tu przenocuję, bo z takim pyskiem... Aha, więc nie chodzi mu o własne żebra, tylko o te pieniądze! Stary Liberak wpuszcza nas przez uchylone drzwi swego atelier, a potem przynosi na górę bandaże i plastry. o nic nie pyta, użala się tylko nad Szaleńcem: - Pieruna! Ale ich piznęli... Wyciąga z bocznej kieszeni płaską butelkę. - Wypiją se, panie Szaleniec, jednego, albo lepiej dwa. A oni także. „Oni” - to do mnie. Zapewne też wyglądam nieszczególnie... Gliński stawia na stole małe szklaneczki. - Napije się pan z nami, panie Liberak? - E-no, chyba za ich zdrowie... Uczyniwszy w tej sprawie, co było można, zostawia nam napoczętą butelkę i wycofuje się taktownie. - Ty masz kwaterę! Ten Liberak to skarb - mówi Szaleniec. Oklejamy go plastrami, wysłuchujemy instrukcji: zachować spokój, nie wdawać się w bójki, zaniechać agitacji. Do dnia plebiscytu obowiązuje pogotowie, nie oddalać się ze swoich rejonów. Rozkaz wykonania dywersji może nadejść na parę godzin przed akcją i dopiero wtedy dowiemy się o miejscu koncentracji wszystkich oddziałów. W każdym razie mamy wycofać się na prawy brzeg Odry, Kreis Gross Strehlitz, czyli - do powiatu Strzeleckiego. Jeżeli na przeprawach będą rewizje, zakopać broń lub wrzucić ją do rzeki. No, to wiemy tyle, co przedtem. Ja się zresztą nie przejmuję i nie mam zamiaru rozstawać się z moim siedmio-strzałowym Walterem. Jakoś to będzie. Nie idę ulicą Mochowską wprost do mostu na Hotzenplotz, czy na Osobłodze, bo chcę zobaczyć, co się dzieje u Kropaczka. Na rynku nie ma ani „sztostrupów”, ani policji, ani włoskich żołnierzy. Tylko przez otwarte okna niemieckiego „Gasthausu” rozlegają się wrzaski, śmiechy i popularne pieśni śpiewane po pijanemu. Zatrzymuję się na rogu przy kiosku, żeby kupić papierosy. Widać stąd „Schlesiche Volksschenke” z wybitymi szybami. Kropaczek wraz z rodziną i kuchcikami uprząta pobojowisko, a boczną furtką z podwórza wymyka się Potulny i zmierza w moją stronę. Podniósł kołnierz płaszcza, kapelusz nasunął na oczy i wyobraża sobie, że dzięki temu nikt go nie dostrzeże. - Co tu robisz, Roman? Czerwieni się jak panna. - Po płaszcze wróciłem, nieprawdaż, bośmy je zostawili na wieszaku. To znaczy: ja i Karlik. Rzeczywiście ma drugi - płaszcz przewieszony przez ramię. - Pokaż no ten płaszcz. Oddaje mi go niechętnie. Sięgam do kieszeni: jest tak, jak się spodziewałem. - No, bo nie chcieliśmy ryzykować, a Pokrywkę rewidowali... - Aha, ryzykować nie chcieliście... Ty masz także spluwę przy sobie? Wzdycha wymownie. - Ładnie byście wyglądali, gdyby was z tym policja nakryła. - No to my właśnie dlatego te płaszcze zostawili. Oni są ale za głupi, żeby szukać po kieszeniach, jak wiszą na wieszaku., - Za to wy jesteście strasznie mądrzy. Żołnierze, psiakrew! Stare byki, a trzeba was pilnować jak dzieci! Co z Pokrywką i z tamtymi? - A nic. Przesłuchali ich i puścili. Pytali się, kto ich napadł, czy nazwiska znają! A dwóch „sztostrupów” jest w szpitalu, tak im Pielok dogodził. Skręcamy z powrotem na Mochowską, żeby wstąpić do Liberaka i powiadomić Szaleńca, że nikt nie został aresztowany. Potem idziemy już prosto do Jureckiego. Zapada zmierzch, ulica jest pusta, tylko zaraz za mostem, przy szosie do Mochowa, gdzie znajduje się mała piwiarnia, stoi pięciu czy sześciu młodych mężczyzn paląc papierosy. Dwaj z nich mają na sobie czarne skórzane kurtki... Milkną, gdy się zbliżamy, patrzą na nas prowokacyjnie, porozumiewają się gestami, wychodzą na środek szosy tworząc rozciągnięty szereg, który musimy albo ominąć, albo przeciąć. Nie ma czasu na wahanie czy też na niesławny odwrót. To by ich tylko zachęciło. Ściskam rękojeść pistoletu Pokrywki, który przełożyłem do kieszeni. - Jeżeli będzie źle, strzelamy na postrach. Jeden w skórzanej kurtce wskazuje Potulnego. - Dieses Schwein war da! Dostrzegam błysk sprężynowego noża, repetuję. - Hande weg! Ich werde schiessen! Huk! Potulny nie bawi się w ostrzeżenia i strzela pierwszy. Rozlega się wrzask. Cofają się w popłochu z szosy pod ścianę knajpy. - Na! Und bleiben sie da ruhig! Gehen sie besser schlafen! Skręcamy na boczną drogę do Dzierżysławic, oglądając się co chwila. Ale nikt za nami nie idzie. Tylko przekleństwa i obelgi ścigają nas z daleka. - Widzi pan podchorąży? Ładnie byśmy wyglądali bez tych Walterów! Nie ma co zaprzeczać: tym razem się przydały... Do diabła z instrukcjami: „unikać bójek, zachować spokój”... Tam w Sosnowcu wydaje im się, że to my szukamy guza! 18. Dwudziestego marca 1921 odbyło się głosowanie. Ogółem za Polską oddano 479 414 głosów, tj. 4O,4°/o; za Niemcami - 706820, z czego prawie 200 000 głosów „emigrantów”. Na ogólną ilość 1424 gmin większość głosów polskich miały 682 gminy. Terytorialnie za przynależnością do Polski opowiedziała się w większości ludność powiatów: Pszczyny, Rybnika, Katowic, Bytomia, Zabrza, Gliwic, Toszka, Strzelec, Raciborza, Koźla, Opola, Tarnowskich Gór, Lublińca, Olesna i Kluczborka. Opierając się na tych wynikach, polski komisarz plebiscytowy, Wojciech Korfanty, zażądał podziału Górnego Śląska wzdłuż linii Odry, poczynając od granicy czechosłowackiej po miasto Opole z całym powiatem włącznie, oraz części powiatów raciborskiego i prudnickiego po lewej stronie Odry. W ciągu następnych siedmiu tygodni w okręgu plebiscytowym panował względny spokój. Tylko w gabinetach ministerialnych, w ambasadach i w siedzibie Komisji Koalicyjnej w Opolu toczyła się cicha, zażarta walka o szczegółowy projekt przyszłych granic, o wolność, o los tysięcy Ślązaków, którzy wbrew terrorowi głosowali za Polską, o kopalnie i huty, o tę polską ziemię, której nie można nigdzie zabrać z sobą. Już w przeddzień ogłoszenia wniosków Komisji rozeszły się pogłoski, że nie przyjęła ona zasady podziału Górnego Śląska według większości głosów w poszczególnych gminach, lecz oparła się na sumarycznych wynikach głosowania, ulegając politycznym wpływom Niemiec. Polsce miały przypaść tylko dwa powiaty rolnicze: Pszczyna i Rybnik oraz skrawek powiatu katowickiego pod Mysłowicami. Na wskroś polskie powiaty zabrski, gliwicko- toszecki, bytomski, strzelecki i inne, w których tylko miasta miały przewagę głosów niemieckich, chciano oddać Niemcom... Wiadomość o tej niesłychanie krzywdzącej propozycji Komisji Koalicyjnej i Rządzącej, która wpłynęła do Rady Najwyższej, została pierwszego maja podana przez prasę polską w żałobnych obwódkach. Na Śląsku zawrzało. Jawna krzywda, brutalne pogwałcenie zasad sprawiedliwości, widmo dalszej niewoli i zemsty ze strony władz niemieckich stanęło przed oczami setek tysięcy Polaków. Lepiej zginąć z bronią w ręku, niż być niewolnikiem! Drugiego maja większość załóg w kopalniach nie zjechała do szybów, oczekując decyzji polskiego kierownictwa politycznego. Z drugiego na trzeci w nocy oddziały dywersyjne wysadziły w powietrze kilkanaście obiektów komunikacyjnych, dając hasło do trzeciego powstania. Prasa niemiecka pisała: „Powstańcy śląscy opanowali teren plebiscytu, jak woda podskórna występująca nagle spod ziemi, nawet tam, gdzie nikt się jej nie spodziewał”. Rozkaz o rozpoczęciu akcji dociera do mnie w poniedziałek, drugiego maja o godzinie dziewiętnastej. Przynosi go Pelc, którego zastał w Głogówku łącznik „Konrada” (kpt. Puszczyńskiego). Nasz „wielki konspirator” jest zdenerwowany: w Głogówku nie ma ani Sibery, ani dońskiego, który pojechał po pieniądze. Ludzie nie otrzymali wypłaty... - To jeszcze pół biedy. Gliński musi już wiedzieć o terminie i wróci na czas, ale u nas nie ma Jureckiego. Pojechał do powiatu, a ja nie wiem, w którym miejscu zamurował materiał wybuchowy. - Ja też nie wiem... Katastrofa! - A gdzie, u diabła, jest Sibera? - O trzeciej pojechał na swój most. Powinien już być z powrotem. No tak, to tylko osiem kilometrów. Pozostaje nam zresztą dość czasu. Obiekty mają wylecieć w powietrze jednocześnie, dokładnie o drugiej w nocy. - Ale ja muszę zdążyć na pociąg o dziewiątej z minutami. Kazałem tu przyjść wszystkim. Ludziom Glińskiego także. Zostawiłem łącznika u Liberaka, a Pokrywkę w knajpie Kropaczka. - Pokrywka... Pokrywka zdaje się pomagał Jureckiemu przy tym schowku! Posyłam Potulnego do „Schlesisehe Volksschenke”, żeby tam zastąpił Karlika Pokrywkę, który mi jest na gwałt potrzebny. Tymczasem pojedynczo i po dwóch ściągają inni. Pytam każdego, czy wie, gdzie jest ukryty nasz arsenał. Nie. Jeszcze ich tu nie było, kiedy Jurecki wziął to na siebie. Rozstawiam wysunięte pikiety, żeby nas kto nie zaskoczył, a potem wraz z Pelcem penetrujemy od wewnątrz podmurówkę i słupy stodoły. - Diabli wiedzą, gdzie to jest: nie ma żadnych wyraźnych śladów. Dobrze schowali... Trudno, czekamy na Karlika. A minuty płyną! Wreszcie przyjeżdża na rowerze. Tak, wybijał „ta dziura” na skład. W sąsieku, po prawej stronie. Odwalamy snopy wymłóconej słomy. Pierwszy, drugi, trzeci słup... - Zaraz... może to było przy czwartym? Zamurowywał gospodarz z porucznikiem Szaleńcem i z Glińskim. Jo tylko wykuł, a potem nosił im ekrazyt i to, co Pielok przywiózł. Oglądamy dokładnie ścianę przy trzecim i czwartym słupie. Wydaje mi się, że to jednak przy trzecim: zaprawa między cegłami jest nieco jaśniejsza, a przy opukiwaniu ściana daje pusty odgłos. - Nie ma co - trzeba próbować. Pokrywka poszedł do szopy wyszukać jakieś narzędzia i nie wraca. A minuty płyną!!! Tylko ja się nie denerwuję. A raczej udaję, że nie. Poprowadzę swój oddział na przełaj. To tylko sześć kilometrów. Byle trafić do kapliczki z figurą Matki Boskiej. Przechodzę przez podwórze do domu, żeby jakoś wytłumaczyć Jureckiej, co się tu dzieje. Ale Pielok już jej coś nakłamał, że przenosimy magazyn w inne miejsce. Uwierzyła i niepokoi się tylko o męża. Wracam więc do stodoły. Niebo zasnute chmurami, wiatr, ciemno. Zanosi się na deszcz. Karlik kuje na zmianę z jakimś „pieronem”. Cegły siedzą mocno, trudno zrobić pierwszy wyłom. A minuty płyną: dochodzi ósma... Słyszę turkot na podwórzu. Przyjechał Jurecki z Neustadt, czyli z Prudnika. Jest także Sibera. Jureckiego spotkał na drodze, więc nie trzeba tracić czasu na wyjaśnienia. W ścianie dziura na dwie cegły. Kują dalej. - Toć to nie przy tej stronie! - Tylko gdzie? Pokrywka uderza pięścią w czoło. - Rychtyk, że sam! Pierona! Teraz Jurecki bierze się do roboty, nie zważając na swoje „miastowe” ubranie, i po chwili między wyłamanymi cegłami widać ciemny otwór. - Ostrożnie, bo to może „puknąć”. Cegły są już obluzowane, trzeba je tylko podważać i wyjmować po jednej. - No, gotowe! Wyciągamy skrzynki: ekrazyt, lonty, oddzielnie tekturowe pudełka ze spłonkami, dwa zapalniki elektryczne, granaty ręczne, pistolety, amunicję. Rozdzielamy to wszystko na cztery nierówne części. Największa przeznaczona jest dla oddziału Sibery: duży most żelazny na Odrze. Oni też otrzymują detonatory elektryczne. - Jak to zabierzecie? - Chyba do worków. Pielok ma lepszy sposób: przyniósł z domu starą fibrową walizkę, drugą dała mu Jurecka. Wszystko się zmieści. Glińskiego ciągle jeszcze nie ma, a minuty płyną... Pelc decyduje się jechać. Żegnamy się uściskiem dłoni. Do zobaczenia! Spotkamy się we wsi Błotnica pod Strzelcami, gdzie wyznaczono pierwszy punkt zborny. Właśnie na tę chwilę pożegnania wpada zziajany Gliński. Miał przyjechać wczoraj, ale czekał na pieniądze - dlatego tak późno. Jego ludzie wyruszają kolejno, znikają w ciemnościach. Nie ma już czasu na podpisywanie listy: otrzymujemy pliki banknotów dla siebie i dla swoich, kwitujemy całą sumę. Pelc ściska nam dłonie, żegna się z Jureckim. Dochodzi dziewiąta - ma dwadzieścia pięć minut do odejścia pociągu... Pokrywka zabiera osiem kostek ekrazytu, spłonki, lonty i nożyce do cięcia stalowych drutów. Resztę - ludzie Glińskiego. Nadliczbowe pistolety, dwa mauzery z kolbami i amunicją, otrzymuje miejscowy oddziałek POW, który zostaje na miejscu. Jurecki wybrał sobie Waltera 7,65 i paczkę nabojów. Ufają, że powstanie obejmie powiat prudnicki i że za kilka dni tu wrócimy. Teraz trzeba pomóc przy zamurowaniu schowka, posprzątać, żeby nie było żadnych śladów, ułożyć słomę w sąsieku, zapakować materiał wybuchowy, spalić niepotrzebne dokumenty, wypłacić ludziom pobory. Ściągam Potulnego z posterunku w „Schlesische Volksschenke”. W mieście panuje zupełny spokój, obywatele Głogówka śpią. Dochodzi północ. Oddział Glińskiego dwiema różnymi drogami wyrusza na swój żelazny most drogowy. Zaczyna padać deszcz. Powinniśmy wyjść przed pierwszą, bo cala operacja pod wiaduktem zajmie najwyżej kwadrans. Obliczyłem to bardzo dokładnie wraz z Potulnym. Wykolejenie pociągu może nastąpić tylko przypadkiem, jeżeli jakiś pociąg przejdzie tą linią wkrótce po drugiej, zanim nastąpi - alarm. Ale tak czy owak nie możemy tam siedzieć i czekać: eksplozję trzeba wywołać zaraz po założeniu ładunków, żeby ich nie spostrzegł jakiś gorliwy dróżnik podczas obchodu swego odcinka torów. Karlik nie może już wytrzymać. - Kto tam w nocy będzie po torach łaził! - A jeżeli będzie? - To mu ruła do ucha przystawię i spokój. - A co z mim zrobisz potem? Zabierzesz go za Odrę? Milczy. Podejrzewam, że nacisnąłby spust tej swojej „ruły”, żeby pozbyć się kłopotu... Minuty wloką się teraz wolno, deszcz przechodzi w ulewę, wiatr szamoce się z gałęziami drzew za oknem. Rodzina Jureckiego śpi, tylko on sam krąży dokoła podwórza, u bramy i u drzwi jak niespokojny, zatroskany duch, któremu grożą egzorcyzmy. Wyobrażam sobie sceny, jakie się tu rozegrają za kilka godzin: rewizje, aresztowania, pożary, zemsta bojówek niemieckich i rozpaczliwa obrona garstki peowiaków, którzy będą walczyć w oczekiwaniu odsieczy zza Odry... Wątpię, czy nadejdzie odsiecz: na Odrze nie będzie mostów. Ci, co tu zostaną, będą zdani na własne siły. Mogą się wycofać, tak jak my, ale „nie zabiorą ze sobą ta ziemia”... Idę pierwszy po śliskiej od deszczu kładce i dalej za rzeką - ścieżką przez łąkę aż do polnej drogi ledwie widocznej w ciemności. Za mną Potulny ze zwojem lontów i Pokrywka z plecakiem, który zawiera osiem bloków ekrazytu, kilka granatów ręcznych i resztę ekwipunku. Deszcz przestał padać, tylko chłodny, porywisty wiatr hula nad pustymi polami. Droga skręca w prawo, czarny bróg słomy majaczy przede mną. Obchodzę go, trafiam na miedzę; jest wąska i wysoka, trudno utrzymać na niej równowagę. Buty przemokły mi już na łące, stopy oślizgują się, zapadają w rozmiękłą rolę. Miedza się kończy, skręcam w lewo, potem znów w prawo, ale tym razem chyba za wcześnie, bo po kilku krokach wchodzę na świeżą orkę.. No, tak czy owak jesteśmy już ubłoceni po kostki. Prowadzę na przełaj, byle otrzymać właściwy kierunek. Oglądam się w tył, ale nie widzę już ani brogu, ani domu Jureckiego. Pod połą płaszcza zaświecam latarkę, żeby. sprawdzić, która godzina. Pierwsza dwanaście. Za chwilę grunt zacznie się wznosić i na stoku powinno być trochę mniej grząsko. Idziemy. Ciągle jeszcze jest płasko, a minuty płyną... Jakiś płytki rów zarośnięty zielskiem. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przechodził przez rów... Może trzeba bardziej w lewo? Diabli wiedzą! Przecinam ukośnie jedno i drugie pole dobrze już wyrośniętej oziminy, skręcam wzdłuż łanów rzepaku. Chyba teraz idziemy pod górę, bo marsz staje się nieco bardziej męczący, a płuca pracują spieszniej. Tak, z pewnością idziemy pod górę. Wypatruję tej murowanej kapliczki. Jest pobielona wapnem z domieszką niebieskiej farbki. Ale jeszcze jej nie widać, a minuty płyną... lecą! Stok jest coraz bardziej stromy, o wiele bardziej, niż mi się udawało, kiedy chodziłem tędy za dnia. I mam coraz więcej wątpliwości, czy idziemy we właściwym kierunku, bo co kilkadziesiąt kroków napotykam niemal pionowe skarpy zarośnięte tarniną, a przecież podejście było gładkie, bez tarasów... Jestem zdenerwowany, niemal zrozpaczony. Co zrobić? Nie ma czasu cofać się do Głogówka, aby iść na Szonów. Jest za kwadrans druga. Powinniśmy być już na miejscu, a ja nie wiem, gdzie jestem. Zabłądziłem... Musiałem zboczyć na lewo albo na prawo i nie mam pojęcia, w którym miejscu wyjdę na tory kolejowe.. Jeżeli nie wykonamy zadania, będzie to wyłącznie moja wina. Za kwadrans wyleci w powietrze most w Zwiastowicach i w Koźlu, i pod Krapkowicami, i wszystkie inne mosty aż do Opola, a mój łatwy do zniszczenia obiekt pod wiaduktem pozostanie nietknięty! Za kwadrans zacznie się alarm w całym powiecie, we wszystkich powiatach wzdłuż Odry! Służba drogowa i kolejowa, policja, garnizony wojskowe, niemieckie bojówki zostaną postawione na nogi, patrole wyruszą na szosy, na stacje i bardziej eksponowane odcinki torów. Co zrobić? Co zrobić?! Przyśpieszam kroku. Serce wali. Tętno boleśnie pulsuje w skroniach. - Pośpieszcie się. Mamy bardzo mało czasu. - To przez ten cholerny deszcz. Ziemia rozmiękła jak ciasto... Wreszcie osiągamy szczyt wzniesienia i teren zaczyna łagodnie opadać. Ale kapliczki nie ma... Tylko niebo po prawej stronie jest trochę jaśniejsze, jakby oświetlała je słaba łuna niewidocznych stąd latarni. To chyba stacja w Racławicach? Jeżeli tak, tory kolejowe są wprost przed nami, a wiadukt i szosa na prawo w skos. Zbaczam w prawo; jeszcze jedno łagodne wzniesienie. Jego grzbiet widać teraz na tle niskich chmur, które oświetla odblask latarń. Białawe widmo majaczy w mroku: kapliczka! Oddycham z ulgą. Jestem uratowany. Ale minuty uciekają!... Gdzieś w dole, daleko na prawo rytmicznie bije kolejowy dzwon sygnalizacyjny u przejazdu. Od strony Prudnika do Racławic zbliża się pociąg. - Prędzej, prędzej! Potykam się na bruzdach, biegnę naprzód. Wtem - huk! Jak strzał z wielkiego działa. A zaraz po nim drugi, znacznie dalszy - jak grzmot. Gliński i Sibera. Jest punkt druga. Dopadamy szosy, potem opuszczamy się w dół po zboczu wykopu. Słyszę odległe dudnienie kół pociągu na szynach. Zwalnia, zatrzymuje się. Czekać, aż przejedzie, czy natychmiast zakładać ładunki, ryzykując, że nie zdążymy, zanim ruszy? Nie ma czasu na wahania: zakładać! Karlik i Roman raźno biorą się do roboty. Żwir zgrzyta między podkładami. Stoję w połowie stoku, aby widzieć szosę i zakręt torów za wiaduktem. Jest tam pierwszy przed stacją rozjazd. Matowe oko latarni zwrotniczej tkwi nieruchomo, nisko nad ziemią, naprzeciw semafora ze sterczącym ramieniem, w którym jarzy się czerwone światło. Dopóki ten sygnał się nie zmieni, pociąg nie przejdzie pod wiaduktem. Ale może to nastąpić lada chwila. Tak czy owak nie będę przecinał drutów sterujących sygnałami, bo tam się natychmiast zorientują, że coś jest nie w porządku. Schodzę na dół. Bloki ekrazytu są już wciśnięte między podkłady pod spojeniami szyn na obu torach. Karlik łączy je teraz żółtym lontem piorunującym, który wygląda niewinnie, jak woskowy stoczek do zapalania świec w kościele. Ten „stoczek” nie jest oczywiście zrobiony z wosku, tylko z masy eksplodującej. Wybucha momentalnie na całej długości i detonuje ładunki ekrazytu, z którymi się styka. Aby wywołać eksplozję, trzeba w jakimkolwiek miejscu umocować do lontu piorunującego albo do połączonej z nim kostki ekrazytu spłonkę, czyli kapsle z piorunianem rtęci. Ten ostatni związek chemiczny wybucha zarówno od uderzenia, jak od wysokiej temperatury (powyżej 186°C). Do spłonki wprowadza się więc zwykły prochowy lont górniczy i zapala się go. Ponieważ lont górniczy pali się z prędkością jednego centymetra na sekundę, można jego długością regulować czas wybuchu. Jeśli chodzi o nas, wystarczy trzydzieści centymetrów: w ciągu pół minuty zdążymy wydostać się z wykopu i przycupnąć w rowie obok szosy. - Gotowe - mówi Pokrywka. W tej samej chwili słychać pobrzęk i chrobot drutów, ramię semafora podnosi się o 45° i zielone światło sygnału otwiera drogę... Parowóz sapie gwałtownie, szarpie, koła buksują, rozlega się przeciągły jęk zderzaków. Ruszył! Roman i Karlik osłaniają mnie płaszczami, zapalam papierosa i jego rozżarzonym końcem dotykam rdzenia lontu. Drobniutkie iskierki sypią się na wszystkie strony z charakterystycznym sykiem, wsiąkają w kauczukową otulinę. - Teraz chodu na górę! Wdrapujemy się szybko, biegniemy na drugą stronę szosy, wpadamy za niski wał, do rowu. Pociąg zbliża się do zakrętu, parowóz dyszy z wysiłku, przyśpiesza, dudnią koła, coraz prędzej, coraz głośniej, coraz bliżej, a wybuch nie następuje... - Lont zgasł czy co? Już prawie minuta... Decyduję się: - Pójdę sprawdzić. Lecz szosą od strony Głubczyc pędzi samochód. Oślepiające światła reflektorów ślizgają się po mokrym asfalcie. Przypadamy do ziemi. Przeleciał, ale za nim jadą jeszcze dwa, a w Głogówku zaczynają wyć syreny: alarm! - Tam teraz nie można iść - mówi Potulny. - Huknie lada chwila. Zapomniałem skrócić lont, nieprawdaż, ale nie ma go więcej niż metr. W blasku świateł na odkrytych platformach ciężarówek widać umundurowanych, uzbrojonych ludzi. Chyba policja? Przelatują obok nas z szumem, z warkotem motorów. A pociąg? Już jest na zakręcie i teraz rozpędza się na dobre. Dudni, huczy i sapie, wystukuje coraz śpieszniejszy rytm na stykach szyn. Nie widzę go, nie śmiem unieść głowy ponad krawędź rowu, ale czuję, jak ziemia lekko drży i wibruje pode mną. Czekam, stężały w napięciu, które rośnie z każdą sekundą. I nagle - błysk obnażający wszystkie kształty dokoła: krzaki, źdźbła trawy z kroplami wody po deszczu, kamienny słupek nad rowem... I suchy, boleśnie ogłuszający trzask, jak od pioruna! Rzekłbyś: noc podniosła czarną powiekę, spojrzała jarzącym ślepiem i natychmiast zatrzasnęła je z łoskotem. Coś z wyciem, z jękliwym poświstem tnie powietrze nad naszymi głowami, a zaraz potem - przeraźliwy rumor, grzmot, szczęk, zgrzyt żelaza, jakby ziemia pękała i rozstępowała się tam w dole, pochłaniając tory, łamiąc szyny i miażdżąc wagony. - Pukło! - wrzeszczy Pokrywka. - W samo prawie pukło! Wyskakuję z rowu, przebiegam w poprzek szosę, staję nad wykopem. Bezkształtna masa piętrzy się pod wiaduktem i po obu jego stronach. Parowóz stoi ukośnie, pochylony ku przodowi, jakby się wypinał na tender, który ginie pod górą zdruzgotanych desek i pogiętego żelastwa. Dwie czy trzy odkryte lory załadowane kłodami drewna stanęły dęba, wspięły się jedna na drugą tworząc wysoką, krzywą piramidę, a za nimi na lewo i na prawo leżą wywrócone rozbite wagony, węglarki i cysterny. Roman szarpie mnie za rękaw. - Chodźmy stąd! Chodźmy! Jest wielki czas. Teraz od strony Głogówka widać drgające smugi świateł nad szosą. Syreny wyją, semafor opuszcza ramię z czerwonym sygnałem. Za chwilę będzie tu bardzo ciasno... Radość, ogromna, ciepła, pulsująca radość napełnia mnie całego, porywa i niesie. Nie czuję ziemi pod nogami. Udało się. Wspaniale się udało! Niebo wypogodziło się. Wiatr ucichł. Dnieje, za niecałą godzinę wzejdzie słońce. Ale jest już dość widno, aby zauważyć, że nasz wygląd może się wydać bardzo podejrzany. Buty i nogawki spodni oblepione wysychającym błotem, ślady gliniastej ziemi na połach płaszczów, na, łokciach i rękawach, dłonie uwalane żółtym ekrazytem. Trzeba to spłukać wodą przy pierwszej strudze, jaką napotkamy. Polna droga, którą wycofujemy się na wschód, z dala od głównej szosy, jest jeszcze pusta, bezludna. Nie spotkaliśmy dotąd nikogo. Lecz wkrótce zacznie się ruch: wtorek jest dniem targowym zarówno w Głogówku i w Koźlu, jak w Kędzierzynie i w okolicznych miasteczkach za Odrą. A przez Odrę można się przeprawić tylko pomiędzy Ciskiem a Bierawą. Jest jakaś rzeczka i zarośla, w których się rozbieramy. Czysta, zimna woda. Mokre spodnie wyschną prędko; gorzej ze skarpetkami i z obuwiem. Można sobie poodparzać stopy... Na szczęście dogania nas pusty wasąg zaprzężony w parę koni. Starszy, szpakowaty gospodarz z żoną. Mówią po polsku. Owszem, chętnie nas podwiozą aż do Gierałtowic, to jest prawie piętnaście kilometrów. Karlik, który urodził się w Piekarach, podtrzymuje rozmowę w ojczystej gwarze śląskiej; my dwaj ograniczamy się do krótkich uwag. Tematu dostarczają głównie wypadki ubiegłej nocy, o których wiadomo już w całej okolicy. Pokrywka jest ostrożny, nie wypowiada żadnych opinii lub przypuszczeń ani co do celów dokonanego zniszczenia mostów, ani co do sprawców. Słyszał tylko, że pod Głogówkiem wyk oleił się pociąg, ale o mostach w Koźlu i w Zwiastowicach nic dotąd nie wiedział. - No-no... Tyle szkody!... A duma i radość, że to właśnie my, że to ja, przyśpiesza bicie serca, uderza do głowy. Chce mi się krzyczeć, śmiać się, tańczyć! Zaciskam szczęki, żeby opanować te zgoła nieodpowiedzialne odruchy, i tylko trącam łokciem Potulnego, który szczerzy do mnie zęby w uśmiechu. o szóstej dojeżdżamy do Gierałtowic. Mimo wczesnej pory na placu targowym jest już kilkadziesiąt furmanek i sporo ludzi. Wstępujemy do gospody, żeby coś zjeść. Nikt nie zwraca na nas uwagi. Przy straganie z konfekcją kupujemy bawełniane skarpety i ruszamy w dalszą drogę pieszo - sześć kilometrów do skrzyżowania z główną szosą Koźle-Racibórz. o kilometr od tego skrzyżowania jest przejazd przez tor kolejowy. Widzę z daleka zielone mundury policjantów. Nie ma co się pchać tędy. Zbaczamy w prawo, przemykamy się przez tor w jakimś lasku i polnymi drogami docieramy do Ciska. Teraz najbardziej ryzykowne przejście: drewniany most na Odrze. Pokrywka idzie zobaczyć, jak to wygląda. Czekamy na niego w piwiarni. Wraca z nietęgą miną. Posterunki policji na wyrywki zatrzymują i legitymują przechodniów i przejezdnych. Niektórych nawet rewidują, co prawda dość pobieżnie, bo ruch kołowy i pieszy jest duży. Hm... Na dobrą sprawę należałoby pozbyć się broni. Ale żal mi mojego Waltera. Pokrywce i Potulnemu jeszcze bardziej. - Ryzykujemy! Ale każdy na własną odpowiedzialność. Jeżeli który wpadnie, to sam. Potulny idzie pierwszy, już sobie przygadał jakieś pucołowate dziewczę, żeby się łatwiej prześliznąć, i czaruje. Dzieli mnie, od tej pary kilku mężczyzn, kobieta z dwojgiem dzieci i chłopak prowadzący na sznurku psa, ale całą moją uwagę pochłania zielony policjant niedbale wsparty o barierę u wejścia na most. Wygląda dobrodusznie, uśmiecha się spoglądając po mijających go przechodniach i nagle bez żadnej widocznej przyczyny gestem dłoni przyzywa Potulnego. - Ein Moment, bitte . Roman udaje zdziwienie: o co chodzi? - Ihrer Ausweis . Potulny sięga do kieszeni, podaje dowód osobisty, a ja mimo woli zwalniam kroku. Wiem oczywiście, że ten dokument wystawiony jest na nazwisko niejakiego Gerharda * * Walasa oraz że Pokrywka nazywa się Karol Nowak. Takie dane trzeba pamiętać równie dobrze jak własne. - Sie heissen... - Walas. Gerhard Walas. Policjant przygląda się jego fotografii, jakby miał jakieś wątpliwości, choć z całego..ausweisu” tylko ta fotografia jest autentyczna. Decyduję się wbrew własnej zapowiedzi, wygłoszonej przed kilku minutami: klepię Romana po ramieniu, jakbym go w tej chwili spostrzegł przechodząc obok. - Morgen, Gerhard! Wohin gehst du? Orientuje się natychmiast. - Nach Alt Kosel. Gehst du mit? Ist Fraulein Hilde zu Hause? - Ja, ich glaube . Policjant uśmiecha się uspokojony, zwraca Potulnemu dowód. Ale „Gerhard Walas” się nie śpieszy. Gada coś o tej Hildzie, którą naprędce wymyślił i - o ile mogę zrozumieć - zachwyca się szczegółami jej urody. Skóra na mnie cierpnie, bo nie wiem, co odpowiedzieć, i dopiero interwencja policjanta wybawia mnie z kłopotu. - Schneller durchgehen, bitte! Właśnie mija nas Pokrywka. Puszczamy go przodem i wolno idziemy za nim. - Nie ma sprawiedliwości - mówi Potulny patrząc na niego krytycznie. - Mnie zahaltowali, takiego ale bandziora przepuścili! Aż mi się gorąco zrobiło, nieprawdaż, jak pan podchorąży do nas przystąpił. Ledwie się połapałem, co mam gadać. - Teraz za wiele nie gadaj. Opowiesz to Hildzie. W Alt Kosel. - A co? Nie pomogła? - Pomogła. Zamknij się. Przyczółek mostu po prawej stronie Odry nie jest strzeżony. o paręset kroków dalej czeka na nas Karlik. No, chyba najgorsze za nami! Ruch kolejowy jest zdezorganizowany, pociągi zatrzymane, a zresztą w myśl rozkazu należy unikać stacji kolejowych, głównych szos i większych miast, które mogą być opanowane przez tajne wojskowe organizacje niemieckie. Decydujemy się maszerować dalej, przez lasy w kierunku północno-wschodnim, omijając Kędzierzyn i Ujazd. Od pierwszej w nocy zrobiliśmy ponad czterdzieści kilometrów, z czego tylko piętnaście na wozie. Do Błotnicy mamy jeszcze co najmniej trzydzieści... o wpół do piątej po południu dobijamy do toru kolejowego między Kędzierzynem a Łabędami, potem przechodzimy przez most na Kanale Gliwickim i o parę kilometrów dalej robimy krótki popas w jakiejś wiejskiej gospodzie. Wieś jest polska, miejscowy proboszcz dowiedział się o wybuchu powstania i naprędce zorganizował obchód rocznicy Trzeciego Maja. Ale Kędzierzyn opanowały bojówki niemieckie, w Ujeździe toczyły się walki, a w Toszku i w Strzelcach sytuacja jest nie wyjaśniona. Podobno Niemcy się tam bronią, a włoskie garnizony stanęły po ich stronie. Droga do Błotnicy też jest niepewna: w miasteczkach możemy się natknąć na niemieckie punkty oporu. Żaden z miejscowych gospodarzy nie decyduje się nas tam zawieźć. Wobec tego ruszamy dalej pieszo - dwanaście kilometrów... Jestem śmiertelnie zmęczony i senny. Bolą nogi, kręci mi się w głowie, oczy pieką, zamykają się powieki... W jakimś lasku potykam się o wystający korzeń i padam na ziemię. Nie, nie wstanę. Muszę choć trochę odpocząć. Ktoś szarpie mnie za ramię. Budzę się. Zmierzch. Potulny stoi nade mną. - O, do licha! Zasnąłem? - Jeszcze jak! My obaj także. Całą godzinę my spali. Mięśnie mi zesztywniały, nogi mam jak kłody, ale z pomocą Romana wstaję. Do Błotnicy cztery kilometry. Maszerujemy - raczej wleczemy się - prawie godzinę. W zapadającym mroku widać małą stacyjkę przy torach kolejowych: „Blotnitz”. Wydaje się, że nie ma tam żywego ducha, ale gdy podchodzimy bliżej, zza węgła wyskakuje człowiek z karabinem. - Stać! Kto idzie? - Oddział Orskiego - Głogówek. - Poloki? - Polacy z dywersji. - Zaczekać! Do kogo? - Do Wawelberga. Jakiś inny wychyla się przez okno, porozumiewa się z posterunkiem, po dłuższej chwili wzywa mnie do telefonu. Poznaję głos kapitana Puszczyńskiego, wymieniam swój pseudonim, melduję, że zadanie wykonane i że wycofaliśmy się pomyślnie, z bronią. - No to gratuluję! Niech pan odda słuchawkę dowódcy posterunku, zaraz was przepuszczą. Idziemy do wsi, prowadzeni przez uzbrojonego powstańca z biało-czerwoną opaską na rękawie. Na drodze pikieta, wymiana hasła i odzewu. Sztab kwateruje w budynku szkoły. Kapitan Puszczyński jest wysoki, szczupły, przystojny jak bohater z filmu, o męskiej, energicznej twarzy i przenikliwym spojrzeniu ciemnych oczu. Słucha uważnie mego sprawozdania, które porucznik Charaszkiewicz stenografuje na luźnych kartkach notesu. Potem obaj kolejno ściskają mi rękę. - Dobrzeście się spisali. Charaszkiewicz mruga do mnie wesoło niebieskimi oczami o dziewczęcych rzęsach. - Pana braciszek razem z Szaleńcem też wykoleili pociąg. Po akcji mieliśmy się z nimi spotkać przy moście dla pieszych pod Groszowicami koło Opola, ale spóźnili się. Pewnie dopiero jutro tu będą. Wcale nie jestem tego pewien. Mogli wpaść gdzieś po drodze... Wpadł ktoś z oddziału opolskiego, kilku innych pod Krapkowicami, a oddział kluczborski w ogóle nie wykonał zadania i nic o nim nie wiadomo... Ale teraz - spać. Przede wszystkim spać! Kolumna złożona z dziesięciu czwórek maszerujących w odstępach po kilka kroków (żeby była dłuższa) mija budynek szkoły w kierunku na Wielkie Strzelce, śpiewając wojskowe piosenki, milknie w odległości stu metrów za szkołą, wraca biegiem dookoła i znów maszeruje pod oknami wychodzącymi na drogę: „Hej, strzelcy wraz!” Trzy nawroty, pięć nawrotów, dziesięć nawrotów... „Gdy po ćwiczeniach wolny mamy czas”... „O mój rozmarynie”... „Wojenko, wojenko”... „Raduje się serce, raduje się dusza”... - Raz! Dwa! Trzy. cztery! Głośniej! Raźniej! Można by pomyśleć, że czterdziestu facetów nagle o godzinie trzeciej nad ranem dostało bzika i zrywa sobie gardła, upatrując w tym niebywałą przyjemność, jakkolwiek w rzeczywistości ściągnięto ich niemal siłą z rozścielonej słomy, na której spali kamiennym snem. Zagadkowe zjawisko ma jednak inną przyczynę. W szkolnej izbie toczą się rokowania między sztabem dywersji a parlamentariuszami garnizonu alianckiego z Wielkich Strzelec. W mieście skoncentrowały się znaczne siły niemieckich bojówek, które przy pomocy włoskiej piechoty wyparły powstańców. Francuska artyleria zachowuje neutralność. My, tj. kilkudziesięciu ludzi z dywersji, udajemy, że jest nas co najmniej parę batalionów: z pieśnią na ustach idziemy na odsiecz garstce śląskich powstańców, zdecydowani wyciąć w pień niemieckie bojówka i włoską piechotę, a jak będzie trzeba, to i francuskich artylerzystów. Parlamentariusze nie mają wątpliwości, że sytuacja jest rozpaczliwa: pod oknami szkoły co chwila przeciągają uzbrojone po zęby kompanie powstańców ożywione wspaniałym duchem bojowym. Drą się wniebogłosy, idąc na Strzelce. Nie ma rady, trzeba podpisać kapitulację na warunkach, które postawił młody, przystojny kapitan o niemożliwym do wymówienia nazwisku... Niemcy złożą broń i zostaną internowani, Włosi wycofają się za Odrę, Francuzi mogą pozostać w Strzelcach ze swoimi dwiema bateriami armat... Józef Jurecki został aresztowany. Policja niemiecka wiedziała dosyć o jego działalności, aby go uznać za przestępcę politycznego. Poza tym w jej ręce wpadł jeszcze dowód niezbity, iż Jurecki współdziałał w zniszczeniu mostu kolejowego, co uznano za przestępstwo kryminalne. Dowodem tym była walizka, którą w pośpiechu porzucono przy moście. Niestety została w niej stara koperta z adresem zawierającym kilka nie zużytych spłonek... Komendant policji w Głogówku przewidywał, że przestępca może się bronić i że polska organizacja powstańcza może podjąć próbę odbicia go z rąk „sprawiedliwości”, zmobilizował więc nie tylko policjantów, lecz także miejscową Stosstruppe, której dowódca podjął się ująć niebezpiecznego „bandytę”. Jurecki widząc, że dom jest otoczony i sytuacja zupełnie beznadziejna, nie stawiał oporu. Mimo to bili go i znęcali się nad nim przez całą drogę do miasta. Znosił w milczeniu razy i obelgi. Dopiero gdy jeden z oprawców zapytał go drwiąco, czy ciągle jeszcze jest Polakiem, odrzekł: - Jo, ja jest Polok i gdzie tylko tu noga postawię, jest ziemio polska! Wczesnym rankiem pięćdziesięciu ludzi kapitana Puszczyńskiego oraz tyluż powstańców otacza plac przed dworcem kolejowym. Mają jeden karabin maszynowy, kilkanaście ręcznych, a poza tym pistolety i granaty. Ponad dwustu rozbrojonych niemieckich bojówkarzy ładuje się do pociągu, który wyrusza pod strażą w stronę Częstochowy. Pozostaje po nich stos broni i amunicji... Włosi klną, ale nie stawiają oporu: niemiecka broń jest już w rękach Polaków, a samochody wojskowe czekają. Oczywiście wszystkiemu winni są parlamentariusze: tak dać się nabrać na stary wojenny podstęp pamiętający napoleońskie czasy!... Reorganizacja Oddziałów Dywersyjnych odbywa się w Radzionkowie, kilkunastotysięcznym miasteczku powiatu Tarnowskie Góry. Tam właśnie dołączają niektóre opóźnione lub częściowo rozbite i rozproszone oddziały dywersji, m.in. kluczborski, który zniszczył swój obiekt z dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem, oraz oddział Szaleńca, do którego należał Tadek. Oprócz tych dwóch, w akcji brał udział niejaki Studencki i dwaj miejscowi Ślązacy. Wskutek zmiany decyzji dowództwa, która nastąpiła niemal w ostatniej chwili, zamiast mostu na Nysie polecono im wysadzić mały most kolejowy na terytorium niemieckim, poza okręgiem plebiscytowym. Wybuch nastąpił wskutek umocowania na szynach spłonek piorunujących, które były połączone z ładunkiem ekrazytu. Spłonki eksplodowały pod kołami pociągu towarowego i most wyleciał w powietrze wraz z parowozem. Dokonawszy tego dzieła, obaj Ślązacy wrócili do swoich wiosek, a reszta oddziału wycofała się do Groszowic na umówione miejsce spotkania z Miładowskim (dowódcą oddziału opolskiego) oraz Puszczyńskim i Charaszkiewiczem, którzy brali udział w akcji tego oddziału. Po drodze zgubił się Studencki. (Jak się później okazało, został aresztowany i do końca powstania przesiedział w więzieniu w Opolu). Szaleniec i Tadeusz dotarli do Groszowic dopiero po wschodzie słońca i postanowili ukryć się nad brzegiem Odry w zaroślach wikliny. Natknęli się tam zaraz na Miładowskiego i jednego z jego ludzi. Kryjówka okazała się kiepska; bo wiklina jeszcze nie wypuściła liści, a o kilkadziesiąt kroków na wale ochronnym ustawicznie przechodziły patrole policji. Lecz na razie nie można było myśleć o lepszej. Dopiero w nocy okrężną drogą przeszli do lewobrzeżnego przedmieścia Opola, Halbendorf, gdzie Tadeusz miał melinę u krawca Paliwody. Wpuszczono go bez trudności, ponieważ często zdarzało się, że wracał późną nocą. Wszedł sam, a w kwadrans potem cichaczem otworzył drzwi trzem pozostałym. Dopiero rano Paliwoda. odkrył, że ma u siebie aż czterech niebezpiecznych i bardzo trefnych przestępców, umazanych błotem jak nieboskie stworzenia. Aby się jak najprędzej pozbyć tego towarzystwa, drżąc ze strachu zabrał się do czyszczenia i prasowania ich ubrań, po czym wyprawił ich pojedynczo do Opok. Przedostali się tam przez most dla pieszych. Szaleniec zdążył na ostatni pociąg do Tarnowskich Gór, Miładowski i jego towarzysz dotarli do swoich kwater, Tadeusza przechowywał pewien „srogi Polak”, Weber, właściciel małej restauracji, który zresztą mówił tylko po niemiecku. Z opanowanego przez Niemców Opola trudno się było wydostać, ale wreszcie i to się udało. Po licznych przygodach trzej muszkieterowie przybyli do Radzionkowa, i to nie sami, lecz na czele oddziału ochotników w sile około setki ludzi. Takiego sukcesu nie można było pominąć na sucho. Miładowski się nie wzbraniał. Tadek (harcerz, porządny ewangelik!) wyróżniał się abstynencją, przyjaźnił się z Charaszkiewiczem (który też nie pił i nie palii, bo uczył się śpiewu i miał nadzieję w bliskiej przyszłości zakasować Enrica Caruso), gimnastykowali się co rano, robili przysiady, myli się pod studnią, a z mocnych trunków pijali piwo dla karmiących matek - opierał się przez jakieś dziesięć minut. Potem rąbnął angielkę czystego spirytusu, wykaszlał się, rąbnął drugą, a potem już uradowani koledzy naleli w niego do pełna. Trochę chorował, ale się nawrócił. Wprawdzie nie na czysty spirytus, tylko na rozcieńczony. A Edzio Charaszkiewicz i tak nie został śpiewakiem, tylko majorem, a później pułkownikiem. 19. Natychmiast po odcięciu przez dywersję terytorium Górnego Śląska od Rzeszy Niemieckiej pułki i bataliony powstańcze przystąpiły do wykonania planu operacyjnego Naczelnej Komendy Wojsk Powstańczych, polegającego na izolowaniu i sparaliżowaniu wszelkiej działalności głównych ośrodków niemieckich skoncentrowanych w Gliwicach, Bytomiu i Katowicach, aby uniemożliwić połączenie sil nieprzyjacielskich, oraz na przesunięciu oddziałów powstańczych ku zachodowi celem zajęcia dogodnej pozycji frontowej. Tym sposobem na terenie objętym powstaniem wytworzyła się sytuacja dość osobliwa. Na tyłach powstańczych - ogniska walki wiążące siły niemieckie w głównych miastach; na zachodzie - normalne nawiązanie kontaktu z nieprzyjacielem na ciągłej linii frontu. Tę linię podzielono między trzy grupy operacyjne: północną, środkową i południową. Dowódcami i szefami ich sztabów byli oficerowie zawodowi w stopniu kapitanów, z wyjątkiem grupy południowej, którą dowodził podpułkownik Sikorski. Oddzielną jednostkę stanowiła tzw. „Grupa Wypadowa Wawelberg”, w której skład weszły Wszystkie oddziały dywersyjne wzmocnione przez duży napływ ochotników z odpowiednimi kwalifikacjami bojowymi i fachowymi. Terytorialnie została ona rozlokowana przy dowództwach grup operacyjnych, co zapewniało rozpoznanie obiektów komunikacyjnych w danym sektorze i przygotowanie ich zniszczenia na wypadek odwrotu; organizacyjnie wszystkie jej oddziały podlegały nadal kpt. Puszczyńskiemu i mogły być użyte w każdej chwili do większych działań destrukcyjnych w dowolnym miejscu. Takie działania przeprowadzano niejednokrotnie również na terenie zajętym przez nieprzyjaciela, dokonując nagłego wypadu w głąb jego pozycji. (Stąd nazwa: „grupa wypadowa”). Do końca maja 1921 na froncie nie było większych bitew. Działania ograniczały się do drobnych utarczek oraz do wymiany ognia karabinowego. Dopiero w czerwcu nastąpiły uporczywe walki pod Górą Sw. Anny, gdzie nieprzyjaciel skoncentrował przeważające siły, złożone głównie z wojsk regularnych. Gorzej uzbrojone, nie wyszkolone i mniej liczne pułki powstańcze poniosły poważne straty i zaczęły się załamywać. Przyczyniła się do tego zła organizacja dowództwa po naszej stronie: tzw. dowodzenie centralne właściwie nie istniało; grupy operacyjne manewrowały swoimi oddziałami raczej samodzielnie, bez wzajemnego porozumienia, a łączność pozostawiała bardzo wiele do życzenia. Jedyny wyjątek stanowiła dywersja. Natarcia niemieckie kierowane były głównie na odcinki grupy północnej i środkowej, na osi przemysłu ciężkiego. Groziło to rozcięciem sił powstańczych i ostateczną klęską. Wówczas do akcji weszły znów oddziały dywersyjne, tym razem bezpośrednio na linii ognia. Ich działalność, polegająca na niszczeniu ważnych obiektów komunikacyjnych {niejednokrotnie już obsadzonych przez nieprzyjaciela), przyczyniła się skutecznie do powstrzymania natarć niemieckich. Zapowiedź Wojciecha Korfantego o zniszczeniu wszystkich zakładów i urządzeń przemysłowych na drodze odwrotu powstańców poskutkowała: po wysadzeniu w powietrze przez oddziały dywersyjne około pięćdziesięciu dużych obiektów, jak mosty kolejowe pierwszej kategorii, mosty drogowe, stacje kolejowe, fabryki i pałace magnatów śląskich, dowództwo niemieckie powstrzymało dalsze ataki. Sshloss Rauden otoczony rozległym parkiem, przez który przepływa Ruda, należy do księcia Hohenlohe-Walden-burg-Schillingsfurst. Jest to wielkie gmaszysko zbudowane w czworobok dokoła obszernego wewnętrznego dziedzińca. Ma tylko dwie kondygnacje, ale liczy ponad sto dwadzieścia sal, hallów, gabinetów, pokojów gościnnych z łazienkami, buduarów itp., a prócz tego w facjatach odpowiednią ilość pomieszczeń dla służby, na książęcą garderobę, na broń myśliwską, na pościel, na bieliznę itd. Kuchnie, spiżarnie, pralnie i inne urządzenia gospodarcze znajdują się w suterenach. Książęce apartamenty mieszkalne, olbrzymia jadalnia i salony reprezentacyjne umeblowane są z magnackim pruskim brakiem dobrego smaku. Wszystko jest „kolossal”, ciężkie, solidne i przeważnie bardzo brzydkie. Wyjątek stanowią dywany: perskie, tureckie i chińskie, a także bogata kolekcja trofeów myśliwskich: poroża jeleni, danieli i kozłów oraz szable i fajki dzików. Najbardziej imponująca, o wiele bogatsza od myśliwskiej, jest kolekcja garderoby księcia-pana. Wzdłuż szerokiego korytarza, po obu jego stronach, ciągną się rzędy szaf ściennych wypełnionych dziesiątkami fraków, smokingów i żakietów, garniturów zimowych i letnich, kostiumów do jazdy konnej, do polowania, do podróży i do golfa, płaszczy wszelkiego rodzaju, futer, butów, półbucików i lakierków, cylindrów, meloników, kapeluszy filcowych, pilśniowych i „panama”, lasek, parasoli, krawatów, kołnierzyków, koszul o sztywnych i miękkich gorsach, letnich i wełnianych kalesonów, skarpetek i pończoch... Można by w to ubrać od głów do stóp ze stu facetów średniego wzrostu z wydatnymi brzuchami, dodając każdemu po dwie zmiany bielizny i dwie pary obuwia. Mnie by się też przydała świeża koszula i jakieś całe portki, lecz niestety moje wymiary bardzo znacznie różnią się od danych antropometrycznych aktualnego księcia Hohenlohe-i-tak-dalej... Wszystkich tych skarbów pilnuje suchy, sztywny, szalenie dystyngowany Hauptverwalter, Herr Wolinsky, który oprowadza mnie po zamku. Jest wyraźnie zaniepokojony moim przybyciem. Jego książęca wysokość na wieść o powstaniu drapnął do Berlina, lecz powstańczy komendant pobliskiego miasteczka Gross Rauden, syn jednego z pomniejszych oficjalistów całkowicie zależnych od księcia, zapewnił zarządcę, że prawa własności zostaną uszanowane, i nawet wyznaczył ludzi do ochrony zaimku przed rabunkiem. Henr Wolinsky ochłonął już z pierwszego strachu, doszedł do wniosku, że da sobie radę ze skromnym, nieśmiałym komendantem pobliskiej rebelii, gdy oto nagle zjawia się tu jakiś młody zabijaka, który bez żadnych ceregieli oświadcza, że obiera Schloss Rauden za główną kwaterę, żąda kilku pokojów dla siebie i swoich podwładnych, nie pytając o pozwolenie poleca stangretom umieścić i nakarmić konie w książęcych stajniach i w ogóle zachowuje się tak, jakby splendor rodu Hohenlohe-Waldenburgów-i-tak-dalej nie budził w nim najmniejszego respektu... Na domiar złego ten niebezpiecznie wyglądający miody człowiek ani myśli mówić po niemiecku i Herr Hauptver-walter musi wysilać się na kiepską polszczyznę, aby się z nim porozumieć. Gdzie umieścić tych intruzów? Przecież nie zasługują na pokoje gościnne z łazienkami, nie mówiąc już o nietykalnych apartamentach prywatnych jaśnie oświeconego księcia, co równałoby się nieomal świętokradztwu! Pomieszczenia służby na facjatkach powinny im w zupełności wystarczyć. - Jak panu przypadają te pokoje, Herr Orski? - Owszem, dobre. Proszę przygotować trzy: dla stangreta i dla dwóch łączników. Podporucznik Iwański i ja zajmiemy sąsiadujące z sobą pokoje na’ wprost głównej klatki schodowej na pierwszym piętrze. Zarezerwuje pan tam jeszcze pokój z łazienką dla moich przełożonych i dla dowódców pododdziałów, którzy tu czasem będą nocować. - Na pierwszym piętrze?! Aber, Herr Orski... To są Gastzimmer ... Dla przyjaciele Prinz von Ratibor. Ja nie wiem... Ja nie mogę bez zezwolenia seiner Hoch-heit ... - To nie szkodzi. Ma pan moje zezwolenie. Raczej - rozkaz. Befehl - verstanden?! Ton, jakim przemawia „Herr Orski”, staje się ostry i nieprzyjemny. Hauptverwalter Wolinsky mimo woli stuka obcasami. - Jawohl, Henr Kommandant! Lekki, zgrabny powóz, para siwych cugantów i stangret w zielonej kurtce ze srebrnymi guzikami pochodzą z jakiegoś majątku obszarniczego, podobnie jak bryczka w parę gniadych i jeszcze dwa wasągi zarekwirowane celem przewiezienia mego oddziału dywersyjnego z Radzionkowa do rejonu działań Południowej Grupy Operacyjnej. Wcale nie zamierzam pozbyć się tego taboru po przybyciu na miejsce. Stangreci i woźnice zostali wciągnięci na listę, która teraz obejmuje około trzydziestu nazwisk, otrzymują żołd i - jak mi się zdaje - są zadowoleni ze swego losu. Jako „powstańcy” mają o wiele mniej roboty niż u swoich grafów i baronów. Powóz zatrzymałem w Rudzie do swojej dyspozycji, bryczkę i jeden z wozów otrzymał Roman Potulny, który przygotowuje destrukcję na osi Racibórz-Gliwice, drugi wóz - sierż. Morawiec. któremu powierzyłem najmniej eksponowany odcinek Racibórz-Rybnik. Podporucznika saperów, Stefana Iwańskiego, przydzielono mi w Radzionkowie jako doradcę technicznego. Mianowałem go swoim zastępcą, jakkolwiek ma wyższy stopień wojskowy niż ja. Przyjął to jako rzecz zupełnie naturalną i słuszną. Jesteśmy zresztą na stopie koleżeńskiej, a obaj w sumie mamy lat czterdzieści... Zameldowałem się u ppłka Sikorskiego, dowódcy Południowej Grupy Operacyjnej w Rybniku, wysłałem raport dotyczący rozmieszczenia i organizacji mego oddziału do Wawelberga, po czym wraz z Iwańskim pojechaliśmy na inspekcję obiektów, które Potulny i Morawiec mieli rozpoznać i wybrać na swoich odcinkach. Ustaliliśmy, że w sektorze przyfrontowym trzeba przygotować do wysadzenia w powietrze (na wypadek odwrotu) dwie węzłowe stacje kolejowe wraz z urządzeniami - w Nędzy i w Markowicach, cztery mosty kolejowe i dwa drogowe oraz jeden most drewniany na Odrze obok Szychowic, którego wschodni przyczółek obsadzony jest przez batalion powstańczy. Natomiast o zniszczenie własnymi siłami najważniejszych mostów, drogowego i kolejowego na Odrze pod samym Raciborzem, nie możemy się pokusić. Bronią ich poważne siły nieprzyjaciela wyposażone w broń maszynową i artylerię. Otrzymanie, przetransportowanie na miejsce i zmagazynowanie odpowiedniej ilości materiałów wybuchowych, opracowanie paru wariantów akcji destrukcyjnej oraz ich przećwiczenie w dzień i w nocy zajęło nam cały tydzień. Szczęściem na linii frontu panował względny spokój: Niemcy nie nacierali, ograniczając się do wstrzeliwania dział wzdłuż torów kolejowych i do nieszkodliwej pukaniny przez Odrę. W połowie maja wszystkie przygotowania zostały zakończone, lecz minęło jeszcze parę tygodni, zanim doszło do pierwszej akcji na naszym odcinku. Po obu stronach wschodniego przyczółka mostu, który łączy Szychowice na prawym brzegu Odry z Grzegorzowicami na lewym, ciągną się okopy. Rów strzelecki przecina szosę tuż przed mostem, a zasieki z drutu kolczastego przegradzają całą jego szerokość. Siedzibę placówki powstańczej strzegącej przyczółka stanowi dobrze urządzona, dość przestronna ziemianka, połączona rowami odwodowymi z dwoma gniazdami karabinów maszynowych. Batalion, który obsadza tę placówkę, kwateruje w Turzu i liczy zaledwie stu pięćdziesięciu ludzi pochodzących przeważnie z pobliskich wsi położonych po lewej stronie rzeki. Jego dowódcą jest niejaki Bugocz, miejscowy Ślązak, były feldfebel niemieckiego Landsturmu. Powstańcy - jak to powstańcy - żołnierze nie bardzo zdyscyplinowani. Porwał ich patriotyczny zapał, porzucili pracę, zagrody, rodziny i narzeczone, ale po miesiącu służby w szeregach trochę już zgnuśnieli w bezczynności, a jedyna rozrywka - strzelanina do stanowisk nieprzyjacielskich - przestała ich bawić. Poza tym ciągnie ich do swoich, którzy pozostali na tamtym brzegu... Więc po zachodzie słońca „front” się rozłazi: wymykają się po kilku na niemiecką stronę, odwiedzają swoje dziewczyny, idą na wyżerkę do rodziców, aby powrócić o świcie. Zdaje się, że na froncie niemieckim dzieje się podobnie, z tą tylko różnicą, iż tamtym wojakom most nie jest potrzebny. Nie jest potrzebny na razie, lecz dowódca Południowej Grupy Operacyjnej przewiduje - nie wiem: słusznie czy niesłusznie - że lada dzień właśnie tędy ruszy nagłe uderzenie na Rudę i Rybnik. i - Most ma być zniszczony jeszcze dziś w nocy. Batalion z Turza w razie potrzeby osłoni waszą akcję ogniem karabinów ręcznych i maszynowych. Ma pan jakieś pytania? Owszem mam: po pierwsze potrzebny mi jest ciężarowy samochód do przewiezienia łudzi i beczek z ropą, która posłuży do podpalenia drewnianej nawierzchni mostu i podtrzymujących ją belek, po drugie przydałyby się jeszcze ze dwie beczułki benzyny, bo ogień prędzej i łatwiej się rozprzestrzeni na całym odcinku mostu, jaki ma być spalony; wreszcie po trzecie - chciałbym się upewnić, że dowódca batalionu otrzymał odpowiednie rozkazy i nie będzie stawiał przeszkód w wykonaniu zadania. Ten ostatni punkt wyprowadza pułkownika z równowagi. - Niech mnie pan nie poucza o wydawaniu rozkazów! Co pan sobie wyobraża? Że nie pomyślałem o uprzedzeniu dowódcy batalionu?! Tam już na was czekają. No, jeśli tak, to świetnie. Kładę uszy po sobie, nie wspominając już o szczególnych znanych mi okolicznościach dotyczących wycieczek naszych powstańców do rodzin. Pułkownik zapewne także, o tym wie i, być może, właśnie dlatego postanowił zlikwidować ów most, żeby mu się wojsko nie rozłaziło przed spodziewanym natarciem nieprzyjaciela. A rozkaz jest rozkazem, to jasne, więc batalion rad nierad musiał się z nim pogodzić. Dostałem ciężarówkę, dostałem trzysta litrów benzyny „na rozpałkę”, skoczyliśmy z Iwańskim do Nędzy po ludzi z pododdziału Potulnego, po dynamit do zniszczenia filarów, po dwie beczki ropy zmagazynowane u dróżnika w pobliżu obiektu i o zmierzchu przyjeżdżamy z tym wszystkim na placówkę u przyczółka w Szychowicach. Tu - jak się tego obawiałem - nikt o niczym nie wie, dowódca placówki, bezczelne indywiduum z naszywkami plutonowego, oświadcza krótko, że mostu zniszczyć nie pozwoli, a jego kompania patrzy spode łba, gotowa wystrzelać nas co do nogi. \ Pytani o dowódcę batalionu. - Jest w Turzu, trzy kilometry stąd. Ale on wam też nic nie pomoże. Mimo to chcę z nim mówić. - Macie tu chyba polową linię telefoniczną do Turza? Mają. I nawet działa! A najbardziej zdumiewające, że tam się ktoś zgłasza i że to właśnie „kapitan” Bugocz. (Oczywiście sam mianował się kapitanem, co dowodzi wrodzonej skromności, bo wśród dowódców oddziałów powstańczych najwięcej jest „pułkowników”). - Panie Bugocz - mówię (bo ten kapitan jakoś nie chce mi przejść przez gardło) - dostaliście rozkaz pułkownika Sikorskiego o zniszczeniu mostu? - A coś o tym mówili. Z Grupy, nie? - Z Grupy. No to przyjedź pan tu na placówkę, bo wasz plutonowy nic o tym nie słyszał. Ma pan na czym przyjechać? Okazuje się, że ma „kółko”, czyli rower, ale „pierona, guma puściła4’ i trzeba by pożyczyć od którego „synka”. Tylko właśnie pojechali do Rat-Hammer... - Nie szukaj pan kółka. Przyślę po pana samochód. Diabli mnie biorą na tego niedołęgę i na bałagan, jaki tu panuje. Pierwszy atak niemiecki rozniósłby z pewnością cały ten batalion na cztery wiatry... Za osłoną drzew i zarośli wyładowujemy beczki, skrzynki z dynamitem, lonty i narzędzia. Potulny z kierowcą jadą po Bugocza, załoga przyczółka, ze dwudziestu chłopa, przygląda się-nam podejrzliwie, plutonowy odgraża się głośno, że jeżeli wejdziemy na most, każe do nas strzelać. Nie zwracam na niego uwagi, co widocznie jeszcze bardziej go rozdrażnia. Aby mi dać do zrozumienia, że to nie przelewki, wysyła na’ stanowiska obsługę swoich sikawek i każe je tak ustawić, żeby ich ogień ryglował pierwsze przęsło. Udaję, że mnie to nic nie obchodzi, ale w gruncie rzeczy nie wiem, co zrobić. Jest nas dwunastu uzbrojonych w pistolety i w kilka granatów ręcznych; ich jest dwudziestu, z karabinami, mają dwie maszynki i ponad stu ludzi w odwodzie. Zresztą nawet gdybym rozporządzał przeważającymi siłami, nie wszczynałbym przecież bitwy z oddziałem powstańców, i to o paręset metrów od pozycji nieprzyjacielskich! Głupia sytuacja... No, chyba dowódca tej bandy zrobi tu porządek. Przyjeżdża wreszcie. Ale zamiast obsztorcować z góry na dół plutonowego, odchodzi z nim na bok i zaczyna pertraktacje lub może naradę, jak by się nas pozbyć bez większej awantury i rozlewu krwi bratniej. Fajtłapa! Po kwadransie widać uzgodnili mniej więcej plan działania, bo przychodzi kolej na mnie: dlaczego most ma być zniszczony? Mam ochotę odpowiedzieć, że taki jest rozkaz i kwita, ale wiem, że w ten sposób z nimi nie można, bo nic nie wskóram. Tłumaczę więc (trochę na podstawie znanych mi faktów, a trochę z fantazji), że Niemcy na odcinkach środkowym i północnym już sforsowali Odrę, a teraz przygotowują natarcie bardzo dużymi siłami: że sztab Południowej Grupy Operacyjnej z pewnością wie o tych sprawach o wiele więcej niż ja i że pułkownik Sikorski nie wydałby rozkazu zniszczenia mostu, gdyby to nie było. konieczne. - Ee! - wtrącą się plutonowy. - My tu lepiej wiemy, co oni tam mają za wojsko. Nawet nie próbowali tu dotąd przejść. A jak popróbują, to będą mieli od nas wpylune. My im pokażemy! - Wy im pokażecie? Tymi dwiema sikawkami? W Raciborzu stoi artyleria,- może wam Się zdaje, że dla ozdoby? Podciągną jedno działo trochę bliżej, o tam. na tę górkę, w dziesięć minut was wymacają, a w piętnaście nie będzie nawet śladu po tych waszych stanowiskach. - No jak tak, to zamiast was do niszczenia mostu, lepiej by nam też przysłali parę armat, nie? - Co ja z wami będę gadał, plutonowy! Jedźcie wy do sztabu i wytłumaczcie tam naczelnemu dowództwu, jak trzeba wojować. A ja na razie mam rozkaz spalić most. - A my mostu spalić nie damy. - No, to chyba zależy nie od was, tylko od dowódcy batalionu? „Kapitan” Bugocz spogląda niepewnie to na mnie, to na plutonowego, to na swoich ludzi. Najchętniej zapadłby się pod ziemię albo wyparował w powietrze, aby uniknąć odpowiedzi, ale ta alternatywa nie ma żadnych widoków realizacji. Wtem jego twarz rozjaśnia się: znalazł wyjście kompromisowe! Zgadza się, żebyśmy podminowali dwa lub trzy przęsła i założyli lonty, które on sam zapali w razie ataku nie do odparcia. Udaję, że się zgadzam, i nie mieszam się już do dalszej dyskusji pomiędzy nim a zapalczywym plutonowym, który nadal odgraża się, że będzie prał z „Maschinengewehru” do każdego, kto się ośmieli wejść na most. Połowa załogi bierze udział w tym sporze, więc niech się kłócą na zdrowie, a my - do roboty! Jest już zupełnie ciemno, niebo pochmurne i zanosi się na deszcz. Z jednej strony - dobrze, bo komu się tam będzie chciało patrolować i wypatrywać podczas słoty; z drugiej - źle, bo jeżeli porządnie lunie, to zmyje rozlaną ropę, a mokre drewno może się nie zapalić. Odsuwamy ruchomą część kozłów z drutem kolczastym przy wejściu na most, wchodzę pierwszy, za mną ludzie z dynamitem, na końcu ci, którzy toczą beczki. Drewniana jezdnia dudni w ciszy nocnej, jakby po niej jechał dywizjon ciężkiej artylerii, ale ten hałas nie wywołuje żadnej reakcji: nikt do nas nie strzela, ani z placówki powstańczej, ani z drugiego brzegu. Jedni jeszcze się kłócą, drudzy chyba śpią, a może im się zdaje, że to grzmoty nadciągającej burzy. Noc jest czarna, nierówne porywy zachodniego wiatru tłumią, rozpraszają wszelkie odgłosy, ale mimo to zatrzymuję beczki w połowie długości mostu. Najpierw trzeba umocować ładunki wybuchowe u drewnianych słupów wbitych w dno rzeki. Trzeba je założyć jak najniżej, tuż nad powierzchnią wody, żeby jak najbardziej utrudnić naprawę. Nie jest to łatwa robota: na każdy z ośmiu słupów podpierających trzy przęsła wypada ze dwadzieścia kilogramów dynamitu; gotowy ładunek z założonymi spłonkami i lontem piorunującym opuszczamy na jednej linie, następnie na dwóch innych - ludzi, którzy wisząc głowami w dół przywiązują go do słupa, a wolny koniec lontu łączą z głównym sznurem piorunującym przewleczonym wzdłuż, aż do przyczółka po naszej stronie. Przy pracy dwóch zespołów cała ta operacja w nieustannym napięciu nerwowym trwa półtorej godziny. Wreszcie jesteśmy gotowi. Iwański z połową naszych ludzi wraca na przyczółek, aby w odpowiedniej chwili spowodować wybuch, a w razie koniecznej potrzeby obezwładnić narwańca-plutonowego i obsługę karabinów maszynowych, jeśli próbowaliby spełnić swoje pogróżki, zanim ja się wycofam. Reszta pod moim kierunkiem odkręca żelazne zawory beczek i wolno, ostrożnie toczy je od środka mostu ku jego przeciwległym końcom rozlewając ropę i benzynę. Idę z tymi, którzy zbliżają się do lewego brzegu Odry. Na przedostatnim przęśle zostawiamy niezupełnie jeszcze opróżnione beczki otworami w dół, aby się tu utworzyło najsilniejsze ognisko pożaru. - Teraz wszyscy z powrotem. Ja sam to podpalę, jak już będziecie na przyczółku. Ciemne sylwetki nie ruszają się z miejsca. Cisza. Tylko wiatr szumi i gulgocze wypływająca ropa. - No? Nie marudzić! Czego stoicie? - My z panem podchorążym... - mówi któryś niepewnie. Bardzo mnie to wzrusza, ale nie chcę ich niepotrzebnie narażać. - Tu jest dywersja, nie batalion powstańczy. Jazda stąd! Już was nie ma, i to biegiem! Odchodzą. Słyszę ich oddalające się kroki. Dobre chłopaki, prawdę mówiąc wolałbym ich mieć przy sobie... Byłoby mi raźniej. Wyjmuję z zanadrza przygotowaną zawczasu pochodnię z drewienka owiniętego watą, nasycam ją benzyną i czekam na sygnał latarką od Iwańskiego, że doszli i że tam wszystko gotowe. Wybuch ma nastąpić w chwili, gdy postępujące z wiatrem płomienie miną podminowane przęsła. Ja wtedy będę już na przyczółku. Tylko ten wiatr... Wzmaga się ciągle, więc płomień będzie mnie gonił na przestrzeni prawie dwustu metrów. Dwieście metrów to około trzydziestu sekund biegu. No, w pół minuty cały most nie stanie przecież w ogniu! Gorsza sprawa, że przez ten czas pożar będzie mnie oświetlał, jak reflektor samochodu oświetla zmykającego na szosie zająca... Ale zanim się tam na niemieckich stanowiskach obudzą... Jest sygnał! W ciemności daleko - jakże daleko! - błyska raz po raz światło. Wstępuję na boczny, nieco wyższy od jezdni chodnik dla pieszych, gdzie nie dotarła rozlana ropa, drżącymi rękami zapalam zapałkę, od niej watę i rzucam ją pomiędzy beczki, które już przestały gulgotać. Nikły płomyk migocze pośrodku czarnej kałuży, nieśmiało oblizuje lśniącą jej powierzchnię, wysuwa czerwone, kopcące macki, chwieje się, przypada do niej płasko pod tchnieniem wiatru i nagle rośnie, rozszerza się na wszystkie strony, spełza w dół po belkach pod chodnik, rwie w górę, huczy, parska, miota się na lewo i na prawo, wzlatuje ognistymi skrzydłami nad rzekę i w pogoni za mną pędzi, cwałuje, skacze dzikimi susami, jak rozwścieczony smok za uchodzącą zdobyczą. Czuję na plecach gorący oddech, czarny, tłusty dym gryzie w oczy, chwyta za gardło, z prawej strony lecą, wyprzedzają mnie złote świecące iskry i strzępy ognia. Na szczęście główny kierunek wiatru jest nieco ukośny do linii mostu i tylko wskutek zmiennych podmuchów długie jęzory płomieni sięgają lewego chodnika, po którym biegnę. Lecz w połowie drogi wiatr zaczyna zdobywać przewagę nade mną, a na domiar złego poprzez wibrujący szum i łopot pożaru dochodzą mnie trzeszczące, suche werble karabinów maszynowych. Nie wiem, kto do mnie strzela: Niemcy czy powstańcy, ale zdaję sobie sprawę, że dla jednych i dla drugich powinienem być łatwym do trafienia celem. Wprawdzie pudłują haniebnie, lecz gdy jakaś długa seria zaczyna przede mną młócić po jezdni, mam tego dość: przełażę przez barierę i skaczę do wody. Jest głęboko, bystry prąd znosi mnie w dół rzeki, woda zimna, ale do brzegu niedaleko. Dopływam, wyłażę na ląd i w sam czas przypadam za jakimś wykrotem, bo właśnie eksplozja stu sześćdziesięciu kilogramów dynamitu roznosi na strzępy podminowane przęsła. Ziemią wstrząsa dreszcz, huk uderza obuchem w uszy, odłamki desek i belek jak chmara czarnego ptactwa ulatują pod niebo i z przeciągłym pluskiem opadają na wodę. Karabiny maszynowe milkną na chwilę, po czym zaczynają ujadać ze zdwojoną zaciekłością. Biegnę wzdłuż płonącego mostu, brnę przez płytkie łachy, przez rzeczkę, która trochę poniżej uchodzi do Odry, przez zarośla łozy i błotniste łąki. Na suchym brzegu czekają na mnie. Iwański widział, jak skoczyłem do wody, lecz obawiał się, że mogłem oberwać. Wysadziwszy most w powietrze, rozesłał natychmiast ludzi w dół, z biegiem rzeki, żeby mnie wypatrywali, ale żadnego z nich nie spotkałem. Zwołują się teraz, wracają i zbierają się za wałem przeciwpowodziowym, bo niemieckie „Maschinengewehry” sieją gęsto po obu stronach naszego przyczółka. - A cóż plutonowy? Nie strzelał? - Nie. Może nie zdążył, bo jak tylko płomienie objęły most, Niemcy rozpoczęli gwałtowny ogień także i po naszych okopach, więc chyba nie miał ochoty zanadto się wychylać. A obsługa powstańczych maszynek już bez rozkazu grzała prosto przez rzekę. Może zresztą ten ich „kapitan” przekonał go, że taka sprawa grozi sądem polowym i kulą w łeb. Ale ja miałem o ciebie pietra! - Ja też - przyznaję się szczękając zębami, trochę z zimna i trochę z emocji. - Przydałyby się jakieś suche łachy. Potulny już o tym pomyślał: przebieram się w drelichowy kombinezon pożyczony przez niego od kierowcy. Korzystając z nieustannej strzelaniny, która pochłania całą uwagę powstańców, ładujemy się na ciężarówkę i prujemy z powrotem. Niech się tam teraz plutonowy i „kapitan” biorą za łby. Most płonie nadal, sinoczerwona łuna wisi nad rzeką, ogniste i krwawe plamy migocą na wodzie, smolisty dym ściele się aż do Nędzy, od strony Raciborza grzmi z rzadka zaniepokojona tym wszystkim niemiecka artyleria... Pod Nędzą wszyscy wysiadają, Iwański też tu przenocuje. Zostaję sam z kierowcą, który nie jest rozmowny. Samochód jedzie przez ciemny, stary las, po bokach w ostrym świetle reflektorów biegną, proste, rdzaworóżowe pnie sosen, ich korony zdają się ginąć w chmurach, przed nami, wprost pod maskę wozu sunie gładka szara wstęga szosy. W uszach - szum wiatru, warkot silnika, ą gdzieś głęboko we wnętrzu jeszcze trwa wibracja nerwów, wzmaga się, cwałuje przyśpieszonym rytmem serca i znów się uspokaja. Wtedy rozluźniam mimowolny skurcz mięśni i zaciętych szczęk. Przecież już jest po wszystkim! I ostatecznie to wcale nie było takie trudne. Właściwie nawet nie bardzo się bałem. Niewiele więcej niż na przykład podczas gry w palanta w Czerwonym Dworze, kiedy wybiwszy daleko półlankę pędziłem co sił, mijając półmetek i wiedząc, że piłka lada chwila znajdzie się w ręku przeciwników. Wtedy też mogli mnie trafić, a to przecież oznaczałoby przegraną naszej drużyny. Ale zawsze mi się udawało! I zawsze najbardziej bałem się własnego strachu - jak dziś na tym moście: żebym nie stchórzył... Oh, udało się! Teraz bez wstydu mogę się trząść: nikt nie widzi, a zresztą to tylko nerwy i zimna kąpiel w Odrze. Wbrew przewidywaniom ppłka Sikorskiego nic się na naszym odcinku nie dzieje. Obie strony bezczynnie tkwią na swoich stanowiskach i marnują amunicję ostrzeliwując się nawzajem poprzez Odrę. Tymczasem środkowa grupa operacyjna Ludygi Laskowskiego toczy ciężkie walki, cofając się na wschód z Góry Sw. Anny, Gogolina, Dudzińca i Sławęcic, a jej odwrót osłaniają oddziały destrukcyjne Grupy Wawelberg, niszcząc linie komunikacyjne i mosty. Zdarza się, że podminowany most wylatuje w powietrze wraz ze zmotoryzowaną strażą nieprzyjaciela: z podjazdem na motocyklach czy też plutonem karabinów maszynowych na samochodzie. Zdarzają się nagłe, niespodziewane wypady celem zniszczenia obiektów na terenach opuszczonych przez powstańców i już zajętych przez wojska niemieckie. Jednym słowem, dzieją się rzeczy ciekawe i dramatyczne, w których uczestniczy Tadek ze swoim oddziałem, mając do dyspozycji „pociąg pancerny-.. własnej konstrukcji, złożony z trzech wagonów towarowych o ścianach obłożonych workami z piaskiem. W dodatku zdobyli „ślepy” parowóz, który Niemcy wypuścili bez maszynisty, żeby tę „pancerkę” rozbić! To jest coś! A my?... My czekamy. Żołnierze włoskich garnizonów co jakiś czas rozbrajają podminowane przez nas mosty, zasypują wykopy, z których usunęli ładunki, i odjeżdżają. Wtedy minujemy je ponownie i znów czekamy. Jedyna sposobność, jaka mi się nadarza - nocny wypad owym pociągiem pancernym do Kędzierzyna wraz z oddziałem Tadeusza - kończy się niepowodzeniem. Niemcy rozkręcili szyny i wagon z materiałem wybuchowym wykoleił się. Nie wiem, jakim cudem nie wylecieliśmy w powietrze, bo właśnie przygotowywaliśmy ładunki, umieszczając w nich spłonki piorunujące, i cała masa dynamitu zwaliła się nam na plecy. Prysnąłem jak zając z tego wagonu, co zresztą nie uratowałoby mnie, gdyby nastąpiła eksplozja... Potem odczepiliśmy go pod ogniem karabinów maszynowych i wycofaliśmy się szczęśliwie z zasadzki. W kilka dni później gorzelnia w Kędzierzynie wyleciała w powietrze, ale już bez mego udziału... Aby to sobie wynagrodzić i dokonać naprawdę czegoś zdumiewającego, postanowiłem zniszczyć obsadzony przez Niemców most pod Raciborzem. Był to obiekt niedostępny, pilnie strzeżony, naszpikowany bronią maszynową i dodatkowo osłaniany przez artylerię okopaną na zachodnim przyczółku. Ale wymyśliłem ryzykowny plan, który przecież w moim mniemaniu miał niejakie widoki powodzenia, i gdyby został zrealizowany, uczyniłby mnie bohaterem. Na zalewie Odry powyżej Raciborza zaczęliśmy budować dwie duże tratwy, których wypór wystarczyłby na spławienie tony dynamitu. Miały one być połączone kilkumetrową liną i tak przeze mnie pokierowane z prądem, aby lina trafiła na środkowy filar mostu, zatrzymując je po obu jego stronach. Wtedy, ukryty pod mostem, zamierzałem podpalić lont, zsunąć się do wody i odpłynąć możliwie jak najdalej, zanim nastąpi wybuch. Niestety, a może na szczęście dla mnie, powstanie skończyło się wcześniej niż budowa tratew... Po krótkim postoju w Paczynie, gdzie nastąpiła demobilizacja ochotników Grupy Wawelberg i gdzie rozstałem się także z parą siwków odsyłając je wraz ze stangretem właścicielowi, Oddziały Dywersyjne likwidują się w Sosnowcu.. Jest upalne lato. Mieszkamy w dość obskurnym hotelu, piszemy sprawozdania i wnioski o odznaczenia dla swoich ludzi. Tadek i „Edzio” Charaszkiewicz uprawiają gimnastykę poranną, piją mleko, pracują gorliwie (bo mają aż nadto materiału do tych sprawozdań) i tylko w południe zjawiają się na tarasie cukierni, w której spędzam pół dnia z Siberą i Glińskim. Ci dwaj też niewiele dokonali na swoich odcinkach frontu powstańczego, więc łączą nas wspólne rozczarowania, nuda i rozpraszająca ją kokaina. Biały, krystalicznie połyskujący proszek, którego szczypta wciągnięta przez nozdrza rozjaśnia umysł, napełnia optymizmem i rozwiązuje języki. Mamy spory zapas tej trucizny „zarekwirowanej” w aptekach podczas działań powstańczych. Dotychczas używałem jej rzadko: tylko wtedy, kiedy trzeba było obywać się po parę nocy bez snu albo oszukiwać głód i zmęczenie. Teraz... Oczywiście wiem, czym grozi nałogowe zażywanie kokainy. Obiecuję sobie, że przestanę, jak tylko wrócę do Warszawy, ale tymczasem prawie codziennie zwiększam dawkę, żeby nie myśleć, co dalej... Co dalej? Co ze mnie wyrośnie? Mam lat dwadzieścia i umiem tylko latać. Tęsknię za lataniem! Gdybym mógł wrócić do lotnictwa jako pilot zawodowy, uczyniłbym to bez wahania. Ale ilu pilotów zawodowych trzeba naszemu lotnictwu w czasie pokoju?... Po wojnie z dwudziestu zostało zaledwie trzynaście eskadr, które mają po kilka przestarzałych, zużytych samolotów. Niewiele jest nadziei, że w najbliższym czasie ten stan się poprawi... 20. Podchorąży-pilot rezerwy Janusz Meissner Warszawa ul. Lwowska 5 Zawiadamiam, że Szef Departamentu Żeglugi Powietrznej przychylnie ustosunkował się do prośby Pana o przyjęcie do służby zawodowej w lotnictwie po mianowaniu Pana podporucznikiem rezerwy. Odpowiedni wniosek w tej sprawie został przedstawiony Panu Ministrowi Spraw Wojskowych. O awansie i powołaniu do służby powiadomię Pana we właściwym czasie Szef Wydziału Personalnego Departamentu Żeglugi Powietrznej Departament Żeglugi Powietrznej Ministerstwa Spraw Wojskowych mieści się w dwóch symetrycznie stojących, brzydkich, piętrowych budynkach z czerwonej cegły. Przez szeroką lukę pomiędzy nimi widać w głębi przysadziste, również czerwone gmaszysko, które zajmuje dowództwo Pierwszego Pułku Lotniczego i kasyno oficerskie. Przed nim na trawniku z mizernymi kwietnikami stoi jeszcze brzydsza betonowa kolumna z dwugłowym czarnym orłem i napisem w języku rosyjskim: „Rodzimemu pułkowi - starzy Keksholmczycy”. Wszystko to od ulicy Puławskiej oddzielają żelazne sztachety, a przy bramie wjazdowej pokutuje wartownik z karabinem. Za dowództwem pułku otwiera się wolna przestrzeń. Na prawo jest tor wyścigów konnych, a na wprost - lotnisko, które graniczy z uprawnymi polami i łąkami. Po lewej stronie stoją rzędem cztery drewniane hangary. Zalatuje stamtąd znajomym swędem przypalonego oleju rycynowego, który służy jako smar do francuskich silników lotniczych... Dziś ten zapach nie wzbudza już we mnie wstrętu; przeciwnie: czułbym się szczęśliwy mogąc go wdychać codziennie. Ale muszę na to czekać więcej niż pół roku... Od polowy sierpnia mam płatne zajęcie: dozoruję budowy kilku murowanych domków na rozparcelowanej części dużego majątku ziemskiego w pobliżu Błonia pod Warszawą. Tę budowę prowadzi inżynier K., człowiek niezwykle przedsiębiorczy. Buduje w tym samym czasie bocznicę kolejową dla jakiejś fabryki, teatr przy ulicy Karowej w Warszawie i jeszcze coś tam w Rembertowie. Do mnie przyjeżdża raz w tygodniu, odbiera wykazy i rachunki za robociznę, materiały i transport, zostawia dyspozycje i pieniądze, konferuje z majstrami - murarzem i cieślą, po czym jedzie dalej. Moim zadaniem jest dopilnowanie, aby wszystkie szczegóły budowy zgadzały się z planem, a także kontrola i wyplata dniówek, organizacja transportu cegły, wapna, cementu i drewna budowlanego oraz zakup tych materiałów i nadzór nad ich właściwym użyciem. Mieszkam lub raczej sypiam u administratora majątku, pana J., dla którego też budujemy nieco okazalszy dom na dużej działce; jadam przygodnie, gdzie się da, przeważnie u ekonoma; pracuję po dwanaście i więcej godzin na dobę, bo zresztą nie ma tu żadnych rozrywek. W sobotę po południu drałuję pieszo cztery kilometry do stacji kolejowej i jadę do Warszawy; w poniedziałek o szóstej rano muszę być z powrotem. Tę sezonową posadę u inżyniera K. zawdzięczam Jankowi Gadkowskiemu, byłemu podoficerowi działu fotograficznego Toruńskiej Eskadry Lotniczej, który pracuje w znanym zakładzie fotografii artystycznej pana Dederki. Spotkałem go wkrótce po przyjeździe z Sosnowca do Warszawy i zwierzyłem mu się ze swych kłopotów: nie mogę przecież czekać bezczynnie na ów awans i powołanie do służby „we właściwym czasie”... I oto przychylny los sprawił, że pan Dederko znał inżyniera K., który poszukiwał godnego zaufania dozorcy budowy o jakich takich kwalifikacjach fachowych. Jakość tych moich kwalifikacji została widocznie przedstawiona z dużą przesadą, bo inżynier K. był przekonany, że ma do czynienia ze słuchaczem ostatniego roku wyższej szkoły technicznej. Nie zamierzałem obalać tego mniemania i aż do późnej jesieni spełniałem nadzieje pokładane w mojej wiedzy teoretycznej oraz solidności. Krach nastąpił dopiero w końcu listopada... Przedtem jednak poznałem Myszkę i naturalnie zakochałem się w niej po uszy. To pierwsze stało się również za sprawą Janka Gadkowskiego, ponieważ była jego kuzynką; to drugie - za sprawą jej urody i wdzięku. W życiu nie widziałem tak ślicznej dziewczyny! W miarę upływu czasu z coraz większą niecierpliwością czekam sobotniego „fajrantu”, a często już w południe urywam się z budowy, żeby zdążyć na wcześniejszy pociąg. Czasem - jeśli nie ma nic pilnego do załatwienia - wracam dopiero w poniedziałek wieczorem, wiedząc, że inżynier zwykle przyjeżdża w środy albo czwartki. W połowie listopada domki mieszkalne są już w stanie „surowym zamkniętym” i wykończa się ich wnętrza, a opodal domu pana J. stawia się blok budynków gospodarczych: stodołę, oborę i stajnię. Spieszymy się, aby murowane ściany podciągnąć pod dach przed silniejszymi przymrozkami, a w każdym razie przed zimą. Zaprawa murarska - cement z wapnem i piaskiem - musi wyschnąć. Jeśli zawarta w niej woda zamarznie, cement nie „zwiąże się” i mur się rozpad-nie. Celem zapobieżenia takiej katastrofie do zaprawy dodajemy pewną ściśle określoną ilość soli, co obniża temperaturę zamarzania o kilka stopni. Nie odnowiłem na czas zapasu tej soli, jakkolwiek inż. K. zostawił mi w czwartek rano dość pieniędzy na zakupy. Było ciepło, w powietrzu unosiły się pajęczyny babiego lata, więc pomimo niejakich wątpliwości murarzy zadecydowałem, że sól kupi się dopiero we wtorek, a do końca tygodnia można jej nie dodawać, i prysnąłem do Warszawy. Sprawy mojej miłości zanadto mnie pochłaniały od piątku do poniedziałku, abym mógł zauważyć, że trzy kolejne noce były mroźne. W poniedziałek znów się ociepliło, a gdy wieczorem wysiadałem z pociągu w Błoniu i szedłem polną drogą wysadzaną topolami, południowy wiatr wydawał mi się niemal gorący, może dlatego, że byłem pewny wzajemnych uczuć kochanej dziewczyny. Zaledwie się z nią pożegnałem, już do niej tęskniłem. Myślałem tylko o niej, przed oczyma zjawiała mi się jej wdzięczna postać, jej duże ciemnoniebieskie oczy, jej uśmiech; w uszach dźwięczały jej słowa, czułem jeszcze na ustach ostatni jej pocałunek. Byłem szczęśliwy i zarazem ogarniał mnie smętek rozstania na cale długie cztery dni... Cierpko i słodko pachniały zwiędłe liście topoli, w których brodziłem po kostki, z pól przeciągały z wiatrem smugi dymu dogasających ognisk, ciemne, niskie chmury płynęły po ciebie i raz po raz szeleścił drobny, ciepły deszczyk. Ustawał, znów zaczynał siąpić, zacinał z boku, uspokajał się i ucichał, aby po chwili rozpadać się znowu. Dopiero kiedy w gęstym mroku rozpoznałem boczną drogę do naszej budowy, zaczęło lać na serio. Wpadłem do domu administratora, w którym było moje „biuro” urządzone w wykończonej już kuchni. Miałem tam stół, krzesło i siennik przygotowany właśnie na takie przypadki, kiedy wracałem późno i nie wypadało dobijać się do oficyny we dworze. Zapaliłem w piecu, bo od świeżych, tynków ciągnęło wilgocią i chłodem, a zapach cementu i wapna drapał w gardle, uchyliłem okno i gruchnąłem się spać. Na zewnątrz szumiała i pluskała ulewa, ale ja płynąłem z Myszką czółnem po długim, krętym jeziorze, na którego gładkiej powierzchni kwitły nenufary i które otaczał las. Woda była ciemnobłękitna jak jej oczy, w które patrzyłem zakochany bez pamięci, nad nami świeciło słońce, a w powietrzu latały. złociste ważki o srebrnych skrzydłach. Był to bardzo piękny sen, jakkolwiek trochę podobny do pewnego „landszaftu”, który widziałem na jarmarku w Błoniu. Niestety to, co zobaczyłem nazajutrz na jawie, wyszedłszy przez próg domu, okazało się mniej pogodne i poetyczne: dwie świeżo wzniesione ściany stodoły leżały w błocie, a rozpływającą się zaprawę murarską zmywał deszcz... Rozstaliśmy się z inżynierem K. dość burzliwie. Na domiar złego okazało się przy ostatecznym rozliczeniu, że wybrałem swoje należności na dwa miesiące naprzód... W tych okolicznościach powołanie do służby czynnej w lotnictwie, które nadeszło w kilka dni później, wydało mi się przysłowiową deską ratunku. Niestety powołano mnie przed spodziewanym awansem na podporucznika, przy czym za parę tygodni mam się zameldować w Szkole Oficerskiej w Grudziądzu na półroczny kurs dla podchorążych... Pół roku!... To niemal sześć miesięcy więzienia. Życie w koszarach z pobudką o szóstej rano, capstrzykiem o dziewiątej wieczorem i gaszeniem świateł o dziesiątej. Nudne wykłady, musztra formalna, czyszczenie broni, „nauka” o używaniu maski przeciwgazowej, ćwiczenia walki na bagnety, tyraliera, nauka celowania z nieśmiertelnym „trójkątem błędów”, czytanie map, regulamin piechoty i tym podobne pasjonujące zajęcia sześć razy w tygodniu, a w sobotę - przepustka do miasta od godziny szesnastej i powrót do koszar w niedzielę przed capstrzykiem. Mogiła! Ale nie ma innego wyjścia... Pozostaje tylko sprawa z Myszką. Nie zdobędę się na tak długie rozstanie; muszę ją widywać choćby raz na dwa tygodnie. Tu piętrzą-się nowe trudności: gdzie będziemy spędzać te kilkanaście godzin, na które przyjedzie do Grudziądza? W zimie! Podczas słoty i mrozu!! W hotelach wynajmują pokoje tylko legalnym małżeństwom... W tajemnicy przed moją rodziną i nawet przed matką bierzemy ślub. Matka Myszki musi o tym wiedzieć: potrzebne jest jej zezwolenie, bo Myszka nie ma jeszcze lat osiemnastu. Ja kończę dwadzieścia jeden. o ósmej rano, tylko we dwoje, jedziemy tramwajem na. plac Zbawiciela. Kościół jest prawie pusty. Ks. Korniłowicz załatwia ceremonię ślubną bezpłatnie. Jakieś dwie dewotki służą za świadków. Poczciwy ks. Korniłowicz, sam biedny jak mysz kościelna... W szkole im. Wawelberga i Rotwanda przez dwa semestry w roku 1917/1918 wygłaszał odczyty i prowadził dyskusje starając się „w drodze logicznego rozumowania” udowodnić zgrai młodocianych libertynów słuszność dogmatów i katolickich prawd religijnych, co - jak sądzę - nie bardzo mu się udało. Ale - pomimo iż należałem do najbardziej zatwardziałych niedowiarków - nie wyklął mnie i nawet okazywał mi wiele życzliwości. Nie tracił nadziei, że się nawrócę, a teraz - być może - tę jego nadzieję ożywił fakt mego małżeństwa z katoliczką w katolickim kościele. Tak czy owak, widać, że jest wzruszony i że z całego serca nam sprzyja. Dziękujemy, wysupłuję ostatnie pieniądze na „ofiarę” i dla kościelnego, ksiądz życzy nam szczęścia. Patrzę na srebrną obrączkę na palcu - nie starczyło na złote... Patrzę na moją śliczną, młodziutką żonę. Uśmiecha się do mnie. Jesteśmy szczęśliwi! Oficerska Szkoła dla Podoficerów w Grudziądzu spełnia wszystkie moje najgorsze przewidywania, ale myśl o przyjeździe Myszki pomaga mi przetrwać dwa tygodnie „wyszkolenia rekruckiego”, które nam, starym żołnierzom, aplikują tu na wszelki wypadek. Pociąg z Warszawy przychodzi o dwudziestej z minutami. Cztery długie godziny - od otrzymania przepustki do jego przybycia - wloką się bez końca. Za to następne pędzą, uciekają, topnieją gubiąc niepostrzeżenie minuty i kwadranse. Przy każdym spojrzeniu na zegarek ściska mi się serce. Rozstanie jest coraz bliższe, a potem - następne dwa tygodnie... Na dworcu kolejowym wyglądamy zapewne jak dwoje skazańców. Mnie w dodatku gnębi sprawa kupienia biletu: całomiesięczny mizerny żołd podchorążacki wydałem na hotel i restaurację. Ale Myszka na szczęście ma bilet powrotny. Tylko zwierza mi się, że ten wydatek nadszarpnął jej budżet. Na pierwszej posadzie w małym banku zarabia się bardzo niewiele, a trzy czwarte trzeba dać na utrzymanie domu. Emerytura po zmarłym ojcu, maszyniście kolejowym, nie wystarcza na opędzenie wydatków rodziny składającej się z pięciu osób. Dwaj młodsi bracia są w szkołach. Starsza siostra pracuje w centrali telefonów i także przyczynia się do powiązania końca z końcem w tym ubogim gospodarstwie domowym. - Więc nie wiem, czy będę mogła przyjechać... Chyba dopiero po pierwszym. Coś dławi mnie w gardle. Upokorzenie, wstyd, bezsilność. Ja nie pomagam mojej matce. Nie mam nawet na bilet dla żony. I wiem, że nie zobaczę jej za dwa tygodnie... Los niespodziewanie uśmiecha się do mnie: dwa dni urlopu „okolicznościowego” do Warszawy z powodu dekoracji krzyżem Virtuti Militari oraz Niepodległości z Mieczami za „czyny bojowe” w III Powstaniu na Górnym Śląsku! Komendant Szkoły, dowódca kompanii, wykładowcy, koledzy składają mi gratulacje. Otrzymuję służbowy rozkaz wyjazdu. Uroczystość odbywa się w Sztabie Generalnym. Jest nas kilkudziesięciu odznaczonych, z kpt. Puszczyńskim i Charaszkiewiczem na „prawym skrzydle”. Jest także Tadeusz, jest Gliński, Sibera i prawie wszyscy dowódcy oddziałów z dywersji. Kolejno dowiadujemy się z przemówienia szefa o naszych zasługach bojowych. W oficjalnej wersji brzmi to dumnie i wzniosie. Czuję się wzruszony: spełniło się jedno z moich marzeń - Virtuti... Nie mogę się powstrzymać od spojrzeń w lustra odbijające niebiesko- czarną wstążkę ze srebrnym krzyżem i czarno-czerwoną z emaliowanym na mojej piersi. „Byłoby ci do twarzy z Virtuti” - powiedział kiedyś porucznik Milczewski. Uważam, że bardzo, mi „do twarzy”. Ale to jeszcze nie koniec: Edzio Charaszkiewicz (który tymczasem awansował do stopnia kapitana) ma dla mnie pewną propozycję. Nie trzeba dodawać, że jest to najściślejsza tajemnica wojskowa. - Znów jakieś powstanie? Tym razem jeszcze niezupełnie. Chodzi o przygotowanie planu dywersji na wschodnich terenach Polski, w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Na wypadek wojny oczywiście. Będzie to zadanie o wiele bardziej „długofalowe” niż w okręgu plebiscytowym Górnego Śląska. Może w ogóle nie dojść do jego realizacji, niemniej trzeba je opracować we wszystkich szczegółach. Dywersja ma się rozpocząć po ewentualnym odwrocie wojsk polskich na zachód, a zatem grupy dywersyjne pozostałyby zakonspirowane na terytorium zajętym przez Armię Czerwoną i miałyby na jej tyłach prowadzić akcję partyzancko-destrukcyjną, niszcząc transporty, obiekty komunikacyjne i wojskowe. W tym celu trzeba wybrać odpowiednie węzły, stacje i mosty kolejowe i drogowe, opracować sposób ich niszczenia, wytypować „meliny”, nawiązać ostrożne stosunki z miejscowymi ludźmi, na których udział lub pomoc będzie można liczyć, oraz „zadomowić się” w terenie tak, aby tam pozostać nie wzbudzając podejrzeń i pokierować akcją we właściwym czasie. - Więc przygotowuje się wojna ze Związkiem Radzieckim? - Tego nie wiem. Przygotowuje się pewne działania na wypadek wojny. To panu powinno wystarczyć. Dobierze pan sobie kilku ludzi - pewnych ludzi! - których personalia sprawdzimy przed ich zaangażowaniem. Będą otrzymywać pobory urzędników X kategorii. Pan otrzyma gażę oficerską podporucznika, diety, stały dodatek na mieszkanie i jednorazowy na ubranie cywilne. - Ale ja jestem w szkole oficerskiej. I mój awans... - Awans będzie w najbliższym dzienniku personalnym, a z tej szkoły wydobędziemy pana za tydzień i wtedy omówimy szczegóły. Szalenie mi pochlebia ta propozycja; zaufanie, jakim darzy mnie Sztab Generalny, wbija mnie w dumę. Jestem znacznie mniej wrogo usposobiony do Związku Radzieckiego niż do Oficerskiej Szkoły w Grudziądzu, a napaść na Polskę ze strony tego pierwszego wydaje mi się mniej realna (w każdym razie bardziej, odległa w czasie) niż perspektywa powrotu do koszar. Mimo to zastrzegam sobie kilka dni do namysłu. Po drodze do domu zagaduję Tadeusza, czy też otrzymał podobną propozycję. Owszem, chcieli go zwerbować do jakiejś akcji dywersyjnej, ale ma inne plany: wybiera się do Szkoły Morskiej w Gdyni. W czerwcu przyszłego roku ma tam zdać egzamin wstępny. Do Szkoły Morskiej! Na czym oni będą pływać?! Nie mamy przecież ani przyzwoitego portu, ani statków. Gdynia dopiero ma się budować... - No to co? Z dyplomem oficera marynarki handlowej można pływać na obcych statkach. Rzeczywiście, można. - Długo trwa kurs tej szkoły? - Trzy lata. Bagatela! To już nie dla mnie. Zresztą tak czy owak chcę wrócić do lotnictwa. Tylko na razie szukam ratunku przed Grudziądzem. Ten „ratunek” to Lida - brudne, biedne powiatowe miasto, dziesięć czy dwanaście tysięcy mieszkańców, w większości - żydowska biedota... Najokazalszym gmachem jest tu dworzec kolejowy zbudowany z żółtej cegły, w koszarowym stylu rosyjskim, a po nim - starostwo, hotel o kilkunastu numerach i dwupiętrowa kamienica, w której mieści się Klub Obywatelski i restauracja Winogradowa. Nie ma mowy o znalezieniu i wynajęciu jakiegoś przyzwoitego pokoju, w hotelu wszystko zajęte, więc po całodziennych poszukiwaniach decyduję się na coś, co przypomina klatkę dla królików na poddaszu. Kulawy stół, dwa krzesła, umywalnia i drewniana prycza z cuchnącym siennikiem stanowią Umeblowanie tego apartamentu. Trudno - muszę się tu jakoś urządzić, zanim z Warszawy przyjedzie Myszka. Dla mego pierwszego współpracownika, Janka Gadkowskiego, rezerwuję inną norę, którą dotąd wynajmowano na godziny przygodnym parom w celach „miłosnych”. Miejscowy zdun doprowadził do stanu używalności rozlatujący się piecyk kuchenny. Wyszorowałem podłogę i pryczę, kupiłem wiadro, miednicę, nowy siennik, wieszak i jakieś najniezbędniejsze sprzęty oraz gliniany dzbanek na kwiaty. Kupiłem u ogrodnika trochę narcyzów. Mimo to mam poważne wątpliwości, czy moja śliczna żona nie rozpłacze się na widok tej nędznej budy bez wodociągu i kanalizacji. Jadę na dworzec dorożką zaprzężoną w koński szkielet obciągnięty wyleniała skórą. Dorożkarz, w jarmułce i czarnej kapocie, cuchnie czosnkiem i stęchlizną. Po drodze zabawia mnie rozmową o ciężkich czasach, o cenach siana i obroku, o podatkach, o licznej rodzinie, którą musi wyżywić. Potem upewnia się, że chyba od niedawna jestem w Lidzie, i snuje przypuszczenia co do mego zawodu: praktykant t sądowy? A może urzędnik bankowy? Nie? To chyba inżynier? Zgodnie z powziętym planem podaję się za agenta handlowego. Skupuję licopodium dla pewnej firmy farmaceutycznej i mam przedstawicielstwo fabryki kosmetyków. - Co to jest kosmetyki? - Kosmetyki? No, mydła toaletowe, pasta do zębów, różne kremy... Obraca w głowie tę moją odpowiedź przez dobrą chwilę. - Za przeproszeniem wielmożnego pana, duży interes to tutaj nie jest te kosmetyki... A co jest to drugie? To, co wielmożny pan kupuje? - Licopodium, taki proszek roślinny z widłaków. - Nie słyszałem... Duży interes to może być las. Drzewo. Terpentyna. Len. Skóra. Zboże. Może jeszcze żelazo, może cegła... Ale kto u-nas kupuje toaletowe mydełka?! Do przyjścia pociągu jest jeszcze ze dwadzieścia minut. Gadatliwy dorożkarz informuje mnie o miejscowych wydarzeniach, transakcjach, sprawach sądowych i plotkach. Zna - jeśli nie osobiście, to przynajmniej z widzenia i ze słyszenia - wszystkie ważniejsze osobistości w powiecie: starostę, komendanta placu, szefa policji, dyrektora gimnazjum, dyrektora oddziału banku, członków Koła Ziemiańskiego, właścicieli kilku drobnych zakładów przemysłowych, kupców, adwokatów itd. Wie, dla kogo są zarezerwowane wszystkie pokoje w hotelu Grunbauma i kto z uprzywilejowanych przyjeżdża tylko parę razy w miesiącu, a kto mieszka stale. Do tych ostatnich należy „jeden książę” z żoną. Oni uciekli z Rosji przed rewolucją. I są bardzo bogaci. Za te brylanty, co ona ma na sobie, to można kupie cały hotel! Słucham tego z pewnym zainteresowaniem: takie wiadomości mogą mi się przydać, choćby zawierały tylko Część prawdy. Wreszcie na stację wpada pośpieszny z Warszawy. Jest Myszka! Jej ramiona obejmują mnie, znajomy zapach wody toaletowej wionie z zaróżowionych policzków. Przenoszę ją ze stopnia wagonu na peron. Jakiś szpakowaty, wysoki, chudy pan z monoklem przygląda się naszemu powitaniu. - Przyjemnie było poznać panią. A to mąż? Moje nazwisko: Jegorow. Ma szczupłą dłoń o niewiarygodnie długich palcach. Przez wiotką, delikatną skórę wyczuwa się kruche kosteczki. Obawiam się ścisnąć mocniej, żeby ich nie zgruchotać. - Nu, ja pożegnam. A jak państwo już urządzą się, proszę do nas. Hotel Grunbauma, numer trzy. Jegorow. Janek wyładowuje się z walizkami, które zabiera mój dorożkarz i układa na koźle. Nie przeszkadza mu to w zachwytach nad urodą Myszki. - Ce-ce-ce! Taki aniołek! Taki śliczny kwiatuszek! Tymczasem kościotrup z monoklem wsiadł do innej dryndy i mijając nas kłania się z przesadną galanterią. - Sam wielmożny książę - informuje nas. dorożkarz. Myszka spogląda na mnie z niedowierzaniem. - Ten śmieszny Donkiszot? On jest księciem?! - Podobno. Ale chyba z jakiejś innej bajki. Gdzie go znalazłaś? - To on nas znalazł. Wsiadł do naszego przedziału w Warszawie i aż do Grodna wybałuszał na mnie oczy, a potem wywnioskował z naszej rozmowy, dokąd jedziemy, więc się przedstawił i powiedział, że mieszka w Lidzie i że jego żona nie ma tam prawie żadnych rozrywek towarzyskich, i jakby to było przyjemnie, gdybyśmy zawarli znajomość i mogli czasem potańczyć w Klubie Obywatelskim i tak dalej. - Nie interesował się, co tu będziemy robić? - Owszem. Janek mu powiedział. Robi mi się gorąco. - Co mu powiedziałeś?! - Oh, nic konkretnego: że chcemy się rozejrzeć za jakimiś interesami handlowymi. Oddycham z ulgą. Ta pierwsza próba naszej konspiracji wypadła nie najgorzej. Zostawiamy Janka w pokątnym przybytku rozpusty dla niezamożnych, który bądź co bądź na jakiś czas zapewnia mu dach nad głową, i jedziemy do naszej kwatery na strychu. Myszka bynajmniej nie zdaje się zaskoczona spartańskim wnętrzem tej facjatki. - Tu jest świetnie! I nawet kwiaty... I ojej, jak ja się cieszę! - i rzuca mi się na szyję. Potrącam stół, którego chwiejna równowaga nie wytrzymuje tego entuzjazmu, dzbanek z narcyzami rozbija się na podłodze, przeciąg zamyka z trzaskiem otwarte drzwi. - Co się stało? Nie wypuszczam jej z uścisku. - To tylko bardzo ciężki kamień spadł mi z serca i narobił hałasu. W ciągu siedmiu miesięcy naszej działalności zdołałem opracować szczegółowo sposób zniszczenia kilku mostów, węzła kolejowego w Lidzie i w Mołodecznie oraz sporządzić plany i fotografie tych obiektów. Przychodziło mi na myśl, że znacznie łatwiej, bezpieczniej (jeśli chodzi o utrzymanie tajemnicy) i taniej można to było wykonać w Warszawie przy biurku w II Oddziale Sztabu, wypożyczając potrzebne materiały z Ministerstwa Komunikacji. Ale widocznie II Oddział ma własne metody... Zawarłem też kilka znajomości, które jednak nie na wiele mi się przydały. Nie sprzedałem natomiast ani jednego mydełka toaletowego i nie natrafiłem na ślad zbieraczy owego licopodium, które według zapewnień mego mocodawcy handlowego tu właśnie można znaleźć. Zabiegi o nawiązanie kontaktów z kandydatami na partyzantów i konfidentów także nie dały pożądanych wyników. Nie mogłem przecież liczyć na ziemian, którzy bądź drapną ze swych majątków przed zbliżającą się Armią Czerwoną, bądź zostaną wysiedleni przez - radzieckie władze okupacyjne. Większość ludności wiejskiej - Białorusini - nie wchodziła w ogóle w rachubę. Nie wiedziałem, jak trafić do takich ludzi jak ci na Śląsku, jak Jurecki lub choćby Pielok. Gdzie ich szukać, od czego zacząć, aby ich pozyskać nie wzbudzając podejrzeń. A może takich tu nie ma? Gdyby na wschód od Niemna i Bugu zarządzono plebiscyt, to co by się okazało?... Czyje głosy padłyby za Polską? I ile by ich było? Nie są to pytania, jakie mógłbym zadać w Sztabie. Od początku służby wojskowej, a nawet już przed nią, wbijano mi w głowę, że żołnierz ma słuchać rozkazów, nie „politykować”. Dotychczas starałem się tak właśnie postępować. Byłem i pozostałem lojalny. Lecz im dłużej przypatrywałem się stosunkom panującym na „kresach”, tym mniej pociągała mnie ta robota. Przestałem wierzyć w możliwość jej realnych wyników i w celowość własnych wysiłków. Nie nadawałem się widocznie do tego rodzaju przedsięwzięć. Odprawa, na którą zostałem wezwany do Warszawy we Wrześniu, potwierdziła to w całej rozciągłości. II Oddział wiedział o każdym moim kroku nie tylko z raportów wysyłanych przeze mnie, lecz przede wszystkim ze sprawozdań kontrwywiadu. Przypuszczam, że należeli do niego „książę Jegorow wraz z małżonką, komendant placu, gospodarz Klubu Obywatelskiego i jeszcze pół tuzina innych osób. Nie bardzo się tym przejąłem. Agenci kontrwywiadu wykryli wprawdzie, ile razy i dokąd wyjeżdżałem, u którego fryzjera czesze się Myszka, gdzie jadamy obiady oraz z kim flirtuje Janek Gadkowski, ale nie wiedzieli nic pewnego o celu naszego pobytu w Lidzie i o istocie zadania, jakie miałem wykonać. Zresztą nie tylko moja działalność została zauważona i zasygnalizowana przez kontrwywiad. Dowódcy trzech innych grup również byli zdekonspirowani, a nawet całkowicie „rozszyfrowani”. Jednego z nich omal nie aresztowano pod zarzutem szpiegostwa... Podczas narady nad sposobami dalszego postępowania przy zachowaniu jak najściślejszej tajemnicy, wyraziłem nurtujące mnie wątpliwości i zameldowałem posłusznie, że nie potrafię sprostać temu zadaniu. Proszę o oddanie mnie do dyspozycji Szefa Departamentu Aeronautyki. Nie czyniono mi trudności. Widocznie rzeczywiście nie nadawałem się tutaj. Jestem młodszym oficerem 12. eskadry I pułku lotniczego w Warszawie. Mam na sobie mundur z żółtymi patkami na kołnierzu i z gwiazdkami podporucznika, a na lewej piersi, poniżej odznaki pilota - Virtuti i trzy baretki krzyżów wojskowych. Zgodnie z „modą” panującą w pułku kołnierz jest o połowę niższy od przepisowego, dach u czapki sterczy jak okap zasłaniając pół twarzy, spodnie do kostek i mina jak sto diabłów. Mam dwadzieścia jeden lat. Dla człowieka w moim wie-ku na całym świecie nie ma piękniejszego zawodu niż lotnictwo i bardziej zaszczytnego stanowiska niż podporucznik- pilot w eskadrze. Jestem o tym głęboko przekonany, a życzliwe spojrzenia przechodniów i uśmiechy ładnych dziewcząt zdają się potwierdzać to mniemanie. To nic, że latamy na starych gratach z francuskiego i angielskiego demobilu, które pamiętają drugą połowę wojny światowej, lub na „latających trumnach” Ansaldo A-300 produkowanych przez Wytwórnię Samolotów Plagę i Laśkiewicza w Lublinie, które rozpadają się w powietrzu. To nic, że od zakończenia wojny poległo śmiercią lotników dwudziestu jeden pilotów i sześciu obserwatorów oraz strzelców. To nic, że zginęli w wypadkach lotniczych major Stec i Haber-Włyński. Wszystkie te katastrofy potęgują tylko „nimb”, który nas otacza. W oczach cywilów jesteśmy co do jednego nieustraszonymi bohaterami, ponieważ cywile nie wiedzą, że nie wszyscy piloci pułku palą się do łatania na tych „trumnach”... Są wśród nich tacy, którzy latają tylko tyle, ile koniecznie trzeba, żeby spełnić warunki do otrzymania dodatku lotniczego: dziewięć godzin w powietrzu i dwa przeloty na inne lotniska w ciągu półrocza... Mnie to oczywiście nie przeszkadza. Przeciwnie: dzięki tej ostrożnej rezerwie niektórych kolegów mogę latać, ile dusza zapragnie. Wiem przecież, że nie zginę ani dziś, ani jutro, ani w najbliższej przyszłości. Pogardzam oczywiście solidną, obywatelską śmiercią w łóżku - na nieżyt żołądka, na wątrobę, na uwiąd starczy lub inne filisterskie choroby. Kiedyś „polegnę śmiercią lotnika”. Lecz będzie to z pewnością jakaś niezwykła, wspaniała kraksa, która nastąpi w wyjątkowych okolicznościach. A-300 jest ładnym samolotem. Ma wprawdzie swoje narowy i wady, a każda poszczególna maszyna odznacza się jeszcze indywidualnymi odrębnościami i trochę inaczej zachowuje się podczas manewrów w locie. Podobnie jak każdy pilot; jak każdy człowiek w życiu. Joseph Conrad napisał w „Zwierciadle morza”: „I ludzie, i statki... pragną, aby raczej rozumieć ich zasługi niż^ poznać się na błędach. Aby współżyć w owocnej spółce z okrętem, trzeba poznać nie to, czego on dokonać nie może; trzeba raczej posiąść dokładną wiedzę o tym, na co się zdobędzie, jeśli przez życzliwą podnietę wezwiemy go do popisania się wszystkim, na co go stać... W sztuce (żeglarskiej) liczyć na szczęście nie można... Ze wszystkich żywych stworzeń na lądzie i na morzu tylko okrętów nie można nabrać na fałszywe pozory; tylko okręty nie zniosą partactwa ze strony swoich dowódców”. Conrad z pewnością ma słuszność, jeśli chodzi o sprawy statków i okrętów. Lecz mówiąc o ich wyłączności pośród „wszystkich żywych stworzeń na lądzie i na morzu”, zapomina o największym i najgłębszym oceanie, jakim jest powietrze. A także o samolotach - „żywych stworzeniach”, do których jego słowa również można zastosować z całą słusznością. Zdaje mi się jednak, że przysłowiowy łut szczęścia niejednemu z dobrych marynarzy i pilotów uratował życie, jakkolwiek rzeczywiście w sztuce latania wyłącznie na „szczęście” liczyć nie można. Kraków, październik 1963 - listopad 1965 Tadeusz (stoi) i Janusz (siedzi) Meissnerowie w r. 1907 Matka autora (1917) Dworek w Pietrowie (1912) „Kadra” drużyny harcerskiej im. Zawiszy Czarnego. W środku Bohdan Pniewski (w kożuszku). Autor siedzi po lewej (1915) Samolot, na którym zginęli por. pil. Zygmunt Kostrzewski i ppor. obs. Mieczysław Motylewski 14 V 1919 V,”3P Samolot SPAD - śmiertelna kraksa ppor. pil. Garsztki Piloci Eskadry Toruńskiej: od lewej - Szyszko, F. Przybylski, J. Meissner, Senecki, W. Dittmer, Jasiewicz, Żuromski Por. obs. Karol Friser (1919) Śmiertelna katastrofa sierż. pil. Mieczysława Obrembowicza na lotnisku polowym w Hrubieszowie 31 VII 1920 Kraksa ppor. Szyftera w Falęcicach Jedziemy po samoloty do Poznania. Od lewej: por. obs. Goligowski, J. Meissner, Jasiewicz, sierż. szef Kryński (1920) Powrót z frontu. Od lewej: Jasiewicz, J. Meissner, Senecki, pchor. obs. St. Czerwiński, W. Dittmer W parku majątku Falęcice. Od lewej: por. obs. Milczewski, pchor. pil. J. Meissner, pchor. pil. Jasiewicz, por. obs. Röder, ppor. obs. Jabłoński, st. sierż. mech. Lisowski (1920) Grupa dywersyjna Tadeusza Meissnera (oznaczony krzyżykiem) (1921) Janusz Messner (Orski), Górny Śląsk 1921 .Myszka” - pierwsza żona autora (1924) Niemojewski Andrzej, pseud. Lambro (1864-1921), poeta i publicysta, redaktor „Myśli Niepodległej”. Napisał m.in. „Polania irredenta”. „Listy człowieka szalonego”... „Legendy”, „Ludzie rewolucji”. Mesdames et messieurs, faites vos jeux! (fr.) - Panie i panowie, obstawiajcie! Les jeux sont faits (fr.) - obstawianie skończone. Rien ne va plus (ir.) - tu: Więcej nie przyjmuję. Trudgen, ovearaim - Style pływackie. Bracia Wright - Wilbum Wrigbt (1867-1912), Orville Wmight (1871-1948), amerykańscy konstruktorzy i piloci, (pionierzy lotów silnikowych. Louis Bleriot (1872-1936) - słynny lotnik francuski, który 25 lipca 1909 r. dokonał pierwszego przelotu nad kanałem La Manche. „Tygodnik Ilustrowany” z 1910. „Kurier Warszawski” z roku 1910. G r o g n o n (fir.) - zrzęda. - Kiedy stąd odjedziemy, w mieście pozostanie tylko tłuszcza. I ja. Achtung! (miam.) - Uwaga! Sind Sie ein Deutscher? (udem.) - Czy Pan jest Niemcem? Schade (miem.) - szkoda. Ungereimtes Geschwatz! (miam.) - Niedorzeczna gadanina! Man muss leben und leben lassen.:. (miem.) - Trzeba żyć i pozwolić żyć... (innym). En avant! (fr.) - Naprzód! Wolant - koło stepowe służące do wychylania steru wysokości i lotek. Nadulić (iz ozos.) - zdjąć; Yerschalung (niam.) – osłona silnika Korpus Paziów - - założony w Rosji przez Aleksandra I dla edukacji chłopców z rodzin szlacheckich przed służbą wojskową. Aż sia poroch zakurył! (ukr.) - tzn. tak prędko i energicznie, żeby się zakurzyło. Manfred von Richthofen - as niemieckiego lotnictwa myśliwskiego z pierwszej wojny światowej, dowódca eskadry, po osiemdziesięciu zwycięstwach zestrzelony w raku 1918 przez angielskiego pilota niewiadomego nazwiska. Półbeczka - figura akrobacji lotniczej polegająca na obróceniu samolotu wzdłuż jego osi podłużnej o 180 stopni, z położenia normalnego do położenia na plecach (do góry podwoziem) lub odwrotnie. Immelman - (właśc. zakręt, Immelmana, zawrót) - manewr polegający na wykonaniu kolejno półpętli i półbeczki. Nazwa pochodzi od nazwiska niemieckiego asa lotniczego z I wojny światowej, który pierwszy wykona} tę figurę akrobacji w walce powietrznej. Korkociąg - figura akrobacji lotniczej polegająca na szybkim obrotowym ruchu samolotu ze tanecznym pochyleniom w dół po pianowej linii śrubowej o dużym skoku. Orczyk - uruchamiana nogami dźwignia do operowania sterem kierunkowym. Przepadanie - nagła strata wysokości (od jednego do kilkudziesięciu metrów) wskutek przejścia samolotu przez strefę chłodnego prądu lub wskutek straty prędkości. Pikować (właśc. nurkować) - lecieć stromo w dół. Ławica - miejscowość pod Poznaniom. W latach 1919- 1920 lotnisko Wyższej Szkoły Pilotów; od roku 1921 stałe miejsce postoju 3. pólku lotniczego. Looping (pętla) - figura akrobacji lotniczej polegająca na zatoczeniu przez samolot koła w płaszczyźnie pionowej. Przy zwykłej pętli (rozpoczynanej hukiem w górę) pilot znajduje się wewnątrz zataczanego koła głową ku jego środkowi, przy czym siła odśrodkowa przyciska go do siedzenia. Przy pętli odwróconej (rozpoczynanej łukiem w dół) siła odśrodkowa dąży do wyrzucenia pilota z samolotu (wewnętrzny looping). Armatura - tu: potoczna nazwa oprzyrządowania samolotu. Kompensacja busoli - polega ma usunięciu działania mas metali samolotu ma wskazania igły magnetycznej. Osiąga się to za pomaca odpowiedniego układu małych magnesów, obracając samolot kolejno we wszystkich zasadniczych kierunkach róży wiatrów i usuwając zboczenia busoli. OSOL - Oficerska Szkoła Obserwatorów Lotniczych. Aerofotogrametria- dokonywanie pomiarów terenu za pomocą zdjęć lotniczych. Kazimierz Burzyński - jeden z pierwszych polskich pilotów komunikacyjnych (od raku 1923) pierwszy „milioner” powietrzny (1929); zginął jako pilot transportowy w czasie II wojny światowej podczas lotu przez Atlantyk. Heda! Was suchen Sie da unten? (niem.) Hej! Czego Pan tu na dale szuka? Dieses Schwein war da! (miem.) - Ta świnia tam była! Hande weg! Ich werde schiessen! (niem.) - Precz z rękami! Będę strzelać! Na! Und bleiben sie da ruhig! Gehen sie besser schlafen! (niem.) - No! Bądźcie tu cicho! Idźcie lepiej spać! Ein Moment, bitte (mieni.) - chwileczkę, proszę. Ihrer Attsweis (niem.) - pański dowód. Sie heissem... (miem.) - Pan się nazywa... Morgen, Gerhard! Wohin gehst du? (indem.) - Dzień dobry, Gerhard! Dokąd idziesz? Nach Alt Kosel. tlohst du mit? Ist Forau-lein Hilde zu Hause?... Ja, ich glaube (miem.) - Do Starego Koźla. Idziesz ze mną? Czy panna Hilda jest w domu... Tak sądzę. Schneller durchgehen, bitte! (miem.) - Proszę szybciej przechodzić! Angielką - szklaneczka o pojemności 100-150 cm3. Hauptveorw al ter, Herr... (niem.) - główny zarządca, pan... Gastzimmer... (niem.) - pokoje gościnne... Seiner Hoch-heit (Hoheit) (niem.) - Jego Wysokość. Befehl - verstanden?! (niem.) – Rozkaz - zrozumiano! Jawohl, Herr Kommandant! (niem.) - Tak jest, panie komendancie!