10902
Szczegóły |
Tytuł |
10902 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10902 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10902 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10902 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
K. W. Jeter - Mandaloriańska zbroja
ROZDZIAŁ
DZIŚ...
równolegle do wydarzeń
Powrotu Jedi
Żywi są zawsze więcej warci niż martwi.
To była jedna z generalnych zasad podręcznika łowców nagród -jeżeli taki istniał. Dengar nie musiał jej sobie przypominać, przeczesując posępne, kłujące oczy słonecznym blaskiem przestrzenie Morza Wydm. W tej chwili jednak znajdował wyłącznie trupy, co nie wróżyło zbyt dobrze, biorąc pod uwagę zerowy stan jego konta. Zrobiłbym lepiej, pomyślał, gdybym się wyniósł z tej żałosnej planety. Tatooine nie przyniosła mu więcej szczęścia niż innym uwięzionym na niej istotom myślącym. Niektóre planety już takie są...
I tak musiał przyznać, że miał mniejszego pecha niż co poniektórzy. Zwłaszcza wtedy, gdy stawiając na osypującym się zboczu wydmy kolejny utrudzony krok nogą w ochraniaczu, poczuł dłoń zaciskającą mu się wokół kostki i powalającą go na ziemię.
- Co u licha... -jego pełen zdumienia okrzyk zamilkł, zanim zdążył wzbudzić echo pomiędzy wydmami. Przetoczył się na plecy i wyszarpnął blaster z kabury. Nie wystrzelił jednak, kiedy zobaczył, co uczepiło się jego nogi. Przewracając się wyrwał z lotnych piasków, które utworzyły płaski grób, rękę jednego z martwych osobistych ochroniarzy Jabby. Zaprogramowane odruchy rękawicy bojowej wojownika sprawiły, że martwa dłoń zacisnęła się wokół kostki Dengara jak pułapka na pustynnego szczura.
Dengar schował broń do kabury, usiadł i zaczął odrywać od buta zaciśnięte palce.
— Trzeba się było trzymać od niego z daleka— powiedział na głos. Świszczący wiatr hulający po Morzu Wydm odsłonił puste oczodoły martwego ochroniarza. - Tak jak ja. - Mieszanie się w spory innych istot zawsze źle się kończyło. Eksplodująca barka żaglowa Jabby pogrzebała cały kontyngent najtwardszych najemników galaktyki, w tym wielu łowców nagród. Gdyby byli choć w połowie tak sprytni, jak twardzi, Dengar nie przeczesywałby teraz pustyni w poszukiwaniu ich broni, zbroi i innych nadających się do użycia szczątków.
Uwolnił but i wstał.
— Może następnym razem będziesz miał więcej szczęścia — powiedział do trupa.
Jego rada przyszła jednak za późno, by sprawić tamtemu różnicę. Dengar zarejestrował w swoim banku pamięci wygląd zwłok z zaciśniętymi palcami i ustami pełnymi piachu, jako kolejny dowód tego, o czym od dawna wiedział: ten, kto przychodzi po bitwie, sprząta to, co po niej zostało.
I to na wiele różnych sposobów. Stał na szczycie wydmy, osłaniając oczy przed blaskiem podwójnych słońc Tatooine, i przyglądał się pochyłości zbocza. Zwłoki innych wojowników i strażników, rozciągnięte pomiędzy skałami lub na wpół zakopane w piachu, jak te, które zostawił teraz za sobą, wskazywały, że dotarł do cichego i martwego epicentrum całego wydarzenia, którego tak mądrze zdołał uniknąć.
Inne dowody: szczątki i odłamki, pozostałości wraku repulso-rowej barki żaglowej, która służyła Jabbie za latającą salę tronową, zaśmiecały okoliczne wydmy. Fragmenty palankinu, osłaniającego olbrzymie ciało Jabby przed południowym słońcem, szarpane teraz przez gorący wiatr — ogień blasterów i siła uderzenia o ziemię zamieniły kosztowną sorderiańską tkaninę w zszargane szmaty. Dengar zobaczył kolejne ciała strażników Jabby, wciśnięte twarzami w gorący piasek, pozbawione broni, którą zdążyli rozkraść Ja-wowie. Już nigdy nie będą walczyć w obronie trzęsącego się cielska swojego szefa. Nawet w tym suchym upale Dengar czuł mdlącą woń śmierci. Zapach dobrze znany - pracował jako łowca nagród i najemnik dostatecznie długo, by się z nim oswoić — nie towarzyszyła mu jednak inna woń, którą spodziewał się tu wyczuć: pieniędzy. Zaczął schodzić w dół zbocza w stronę odległego wraku.
Kiedy tam w końcu dotarł, nigdzie dookoła nie zauważył śladu ciała Jabby. Nie zdziwiło go to, kiedy tak dźgał gruz złamanym
metalowym prętem jak kosą. Niedługo po bitwie zobaczył odlatujący stąd huttański transportowiec; to on właśnie naprowadził go na to miejsce. Niewątpliwie gdzieś tutaj znajdowały się zwłoki Jabby. Huttowie mogli sobie być chciwymi, wiecznie głodnymi kredytów zwałami sadła — Dengar w pewnym sensie podziwiał te ich cechy — ale nie można im było odmówić pewnej lojalności w stosunku do pobratymców. Wiadomo — zabij Hutta, a znajdziesz się po uszy w gnoju nerfa. Nie była to zresztą kwestia ewentualnych ciepłych uczuć, jakie Huttowie mogliby żywić w stosunku do przedstawicieli swojej rasy, tylko raczej przejaw ich słynnej megalomanii w połączeniu ze zdrowym instynktem samozachowawczym.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o Luke'a Skywalkera i resztę jego bandy, pomyślał Dengar, gdy koniec jego pręta natrafił na lepki i obrzydliwy dowód śmierci Jabby. Tak jakby ta żałosna banda rebeliantów nie miała dość problemów z Imperium, polującym na nich po całej galaktyce - teraz do przedstawicieli władzy dołączy też liczny klan pobratymców Jabby. Dengar pokręcił głową-nie spodziewał się, że ten Skywalker i jego kumpel Han Solo tak bardzo zlekceważą skłonność Huttów do chowania urazy.
Nawet bez rozkładającego się pod żarem dwóch słońc trupa Jabby, miejsce śmierdziało niemiłosiernie. Dengar uniósł ciężki łańcuch, zakończony poskręcanym ogniwem, osmalonym i nadtopionym ogniem blastera. Kiedy ostatni raz widział te żelazne pęta, jeszcze w pałacu Jabby, były przymocowane do metalowego kołnierza na szyi księżniczki Leii. Teraz pokrywał je wyschnięty nalot ohydnej wydzieliny ślinowej Jabby. Jabba musiał mieć nie-lekką śmierć, pomyślał Dengar puszczając łańcuch, bo i sam był nielekki.
Dowiedział się o bitwie od kilku ocalałych strażników, którzy zdołali dowlec się do pałacu. Kiedy Dengar stamtąd wychodził, by udać się na pustkowia Morza Diun, większość pozostałych w pałacu zbirów i opryszków była zajęta rozbijaniem beczułek wina, znalezionych w chłodnych, wilgotnych piwnicach pod pałacem. Zamierzali w orgii pijaństwa utopić żałość i smutek, że nie figurują już na liście płac Jabby.
— Tak, ty też jesteś wolny. — Dengar uniósł nie naruszoną kapsułę delikatesową, którą wykopał czubkiem buta. Żywy rarytas w jej wnętrzu- trufiit, jeden z ulubionych przysmaków Jabby - skrobał o ceramiczną pokrywę kapsuły z wytłoczoną na niej charakterystyczną pieczęcią firmy Fhnark i Spółka z napisem
„Delikatesy" i sloganem reklamowym „Zaspokajamy najbardziej zdegenerowane apetyty w galaktyce". - Jeśli w ogóle wiesz, co to znaczy. - Jego własne gusta kulinarne nie obejmowały pająkowa-tych, ociekających galaretą stworzeń w rodzaju truflita; przycisnął palec w rękawicy do zamka kapsuły i otworzył ją. Odżywczy gaz, podtrzymujący przy życiu truflita przez całą drogę z planety, na której się narodził — gdziekolwiek się znajdowała — wydostał się z sykiem z kapsuły.
- Ciekawe, jak długo tu pożyjesz. - Truflit wypadł na piach, wdrapał się na but Dengara i pomknął w stronę następnej wydmy. Dengar wyobraził sobie Jeźdźca Tusken, który znajduje na piasku tę egzotyczną smakowitość, kompletnie zaskoczony jej widokiem.
Na wydmach został jeden spory fragment wraku, zbyt duży, by Jawowie zdołali go wyszabrować. Twardy durastalowy kil barki żaglowej, sczerniały od wybuchu, który zniszczył pozostałą część kadłuba, wyrastał pod ostrym kątem z miejsca, gdzie rufę pogrzebało skalne rumowisko. Dengar obmacał wypukłą metalową powierzchnię prawie metrowej szerokości, po czym wspiął się wyżej aż na szczątki dziobu, z którego pozostało tylko ożebrowanie, sterczące w górę ku bezchmurnemu niebu. Otoczył ramieniem jedną z belek, a drugą ręką wysupłał zza paska elektrolornetkę i przysunął do oczu. Na dolnej krawędzi pola widzenia zmieniały się cyfry lokatora zasięgu, gdy badał horyzont.
Bezcelowa podróż, pomyślał z niesmakiem Dengar. Wychylił się mocniej znad belki, nadal przepatrując pustynię przez lornetkę. Jego kariera jako łowcy nagród nigdy nie była tak błyskotliwa, żeby nie musiał czasem grzebać w resztkach po innych, tak jak teraz. Człowiekowi niełatwo było utrzymać się w tym fachu, biorąc pod uwagę niezliczone inne gatunki zamieszkujące galaktykę, które się nim trudniły — a wszystkie paskudniej sze i bardziej bezwzględne od niego; na domiar złego były jeszcze roboty. Był więc przyzwyczajony do grzebania w odpadkach jak padlinożerca. Nie byłoby źle, gdyby udało mu się znaleźć choćby jednego rozbitka. Może zapłaciłby mu za ratunek albo skłonił krewnych czy współpracowników do wymiany za okup. Dwór świętej pamięci Jabby był bogaty i oferował wiele możliwości zarobku, ściągały więc tam nie tylko lokalne szumowiny z Tatooine.
Jednak szczątki, które tutaj znalazł - kilka przetrząśniętych już i połamanych fragmentów barki żaglowej i towarzyszących jej jako eskorta skoczków - to wszystko nie było warte nawet dwóch
10
sztabek ołowiu. Jeżeli znajdowało się tu coś, co miało jakąkolwiek wartość, już dawno odholowali to Jawowie swoimi powolnymi, gąsienicowymi czołgami piaskowymi, pozostawiając za sobą same kości i bezwartościowe odpadki.
Równie dobrze mogę tu zostać, pomyślał. I zaczekać. Posłał narzeczoną, Manaroo, na pokładzie swojego statku, „Karzącej Ręki", wysoko w górę, na rekonesans okolicznych terenów. Niedługo dziewczyna zakończy zadanie i wróci, żeby go zabrać.
Rozpamiętywał przez chwilę swoją frustrację, która momentalnie ustąpiła miejsca zaskoczeniu, kiedy kil barki nagle wyprostował się prawie do pionu. Pasek elektrolornetki wbił mu się w gardło, gdy urządzenie poleciało do tyłu. Trzymał się oburącz belki, która poszybowała w górę celując w niebo, tak kurczowo, jakby był na miotanym sztormem oceanie, a nie na piaszczystej pustyni.
Osmalony metal obracającego się kilu ze zgrzytem otarł się o magazynki z amunicją na jego piersi. Dengar patrzył, jak otaczające go wydmy falują powolnym, sejsmicznym rytmem w kontrapunkcie do ruchu szczątków barki, poszarpanych klifów skał sterczących z piasku i osypujących się wydm, wśród wzbijających się w niebo i przesłaniających słońca obłoków pyłu.
Zbocza wydm wokół wraku wypiętrzały się coraz bardziej stromo, jak lejek z czarną dziurą w środku. Jeszcze jeden wstrząs pod powierzchnią planety zakołysał kilem na boki z taką siłą, że Dengar o mało nie wypuścił z rąk trzymanej belki. Stracił oparcie pod stopami; spojrzał w dół, poniżej własnych butów, i na samym dnie piaskowego leja zobaczył biegnący koliście rząd zębów.
Dengar wymamrotał przekleństwo w ojczystym języku. Ty pokopany idioto, przeklął sam siebie i własną głupotę, przez którą tkwił teraz w powietrzu bez możliwości ucieczki. Nie wziął pod uwagę, jakiego potwora mogła obudzić jego obecność - ani jak głodnego.
Wielka Jama Carcoona otwierała się coraz szerzej; piasek i żwir wirowały wokół ślepego, żarłocznego monstrum zwanego Sarlac-kiem, które ją zamieszkiwało. Kwaśny smród zaatakował nozdrza Dengara jak wiatr, gorętszy niż jakiekolwiek wichry smagające pustynię.
Rzut oka dookoła przekonał Dengara, że kil barki zsunął się w dół leja i zatrzymał na wyrastającej z piasku skale. Odwrócił twarz i przycisnął do ramienia, by osłonić ją przed deszczem odłamków rozpadającego się wraku; większe fragmenty uderzały o stoki
11
Jamy, wpadając jeden za drugim w rozwartą paszczę. Kil, ściskany spoconymi dłońmi Dengara, szarpnął gwałtownie, gdy koniec belki skosił górną część podtrzymującej go skały. Belka przechyliła się gwałtownie do tyłu, z Dengarem dyndającym niebezpiecznie na jej końcu zaledwie kilka metrów nad gardłem Sarlacka.
Rozpaczliwym wyrzutem nogi zdołał zaczepić najpierw jeden, a po chwili drugi but o wręgę. Podciągnął się, obejmując mocno wąską metalową belkę nogami i dźwignął w górę, a potem skoczył i wbił zakrzywione palce w krawędź piaskowego leja. Uderzył brzuchem o zbocze; piasek osuwał się spod jego dłoni, a on kopał i bił rękami, i czołgał się w górę, ku jasnemu i czystemu niebu. Stękając z wysiłku, zdołał trafić klatką piersiową poza brzeg leja. Potem wydźwignął z pułapki resztę ciała, by w końcu ciężko przetoczyć się na plecy.
Jawowie mają pecha, tylko to przyszło mu do głowy, kiedy leżał nieruchomo na piasku. Obejmował się ramionami i czekał, aż pustynny potwór zakopie się ponownie w piaskach Tatooine. Być może wrak krył w sobie coś cennego, ale jeżeli ci mali śmieciarze nie zanurkują do gardła Sarlacka, ewentualne skarby wymkną im się z ręki.
Morze Wydm ucichło. Dengar poczekał minutę, odmierzaną coraz spokojniejszym biciem własnego serca, i dopiero wtedy wstał. Sarlacc najprawdopodobniej schował łeb pod ziemię, zajęty trawieniem fragmentów wraku, które połknął. Dengar uznał, że jeśli się pospieszy, starczy mu czasu, by oddalić się na bezpieczną odległość. Otrzepał piasek z ubrania i zaczął wspinać się na zbocze pobliskiej wydmy.
Trzy wydmy dalej zatrzymał się, zasapany. Ku swojemu zaskoczeniu zauważył, że fragmenty wraku — niemal nieodróżnialne już w tej chwili elementy barki żaglowej Jabby Hutta — nadal tkwią w środku jamy. Po chwili oświeciła go prawda. Potwór jest martwy, pomyślał. Coś - lub ktoś - zdołało zabić Sarlacka. Odór zgnilizny, który wyczuł wcześniej, pochodził od rozdartego truchła potwora, widocznego pod wrakiem.
Wyczuwalne do tej pory złośliwe życie, ukryte pod powierzchnią pustyni, zgasło. Tylko drobne odłamki wraku, których formy ani przeznaczenia nie sposób było już rozpoznać, i kilka powalonych twarzą do ziemi trupów leżało bezładnie wokół jamy.
Smród zalatujący od leja w zboczu wydmy skłonił Dengara do marszu w przeciwnym kierunku, w stronę pałacu Jabby. Ten
12
moment był równie dobry jak każdy inny, żeby sprawdzić pogłoski na temat tego, czym stał się pałac po śmierci swojego właściciela. Orgiastyczna uczta urządzona przez uwolnionych sługusów Jabby dopiero się rozpoczynała, gdy Dengar wychodził z odpychającej, pozbawionej okien kryjówki Hutta. Gdyby pałac rzeczywiście opustoszał — a krążące na ten temat plotki przeczyły sobie nawzajem — grube mury jego wewnętrznych komnat zapewniłyby mu bezpieczne schronienie na czas, kiedy noc z jej niebezpieczeństwami obejmie w posiadanie Morze Wydm, dopóki Manaroo nie przyleci, by go stamtąd zabrać. Równie dobrze mógł wprawdzie przeczekać we własnej kryjówce, wyciętej w otaczających pustynię skalnym pierścieniem górach i pełnej zapasów na czarną godzinę. W pałacu mógł jednak spotkać kogoś z dawnego dworu Jabby, na przykład jego kamerdynera, Biba Fortunę, czy innych byłych podwładnych Hutta, szukających sposobów wzbogacenia się na śmierci dawnego pracodawcy.
Wybitne umysły, pomyślał Dengar z szyderczym uśmiechem, mają często podobne pomysły. A chciwe umysły — zawsze.
Jeszcze raz obejrzał horyzont przez elektrolornetkę. Jedno ze słońc zaczynało już zachodzić, rozciągając jego cień padający na pustkowie. Właśnie miał wyłączyć lornetkę, gdy coś przyciągnęło jego uwagę. Ten wygląda, jakby zebrał najgorsze razy, pomyślał Dengar, obserwując zwłoki leżące o jakieś pięćdziesiąt metrów od niego twarzą do góry. Dengar widział wyraźnie przód hełmu z wąską szczeliną wizyjną. Był to jedyny element stroju leżącego, który wyglądał na nieuszkodzony. Cała reszta chyba nie tyle spłonęła, ile została wytrawiona w kwaśnej kąpieli, która sprowadziła mundur i zbroję do kupy poszarpanych szmat i skorodowanych, wyszczerbionych płytek metalu i sztucznego tworzywa. Dengar pokręcił soczewkami lornetki, przybliżając obraz. Zastanawiał się nad przyczyną, która mogła wywołać tak zabójczy skutek.
Chwileczkę, pomyślał. Rozciągnięte ciało wypełniło teraz całe pole widzenia lornetki. Chyba nie tak całkiem zabójczy. Dengar zauważył, że pierś leżącego porusza się słabo, unosząc się i opadając, jakby jej właściciel z trudem walczył o każdy oddech. Półnagi osobnik, kimkolwiek był, niewątpliwie jeszcze żył. Przynajmniej na razie.
No, temu warto przyjrzeć się z bliska. Dengar wcisnął lornetkę za pas. Choćby z czystej ciekawości - odległa postać wyglądała, jakby odkryła całkiem nowy, nie znany dotąd Dengarowi sposób
13
utraty życia. Jako łowca głów i człowiek zawodowo zajmujący się przemocą, Dengar był żywotnie zainteresowany tą kwestią.
Spojrzał przez ramię i zobaczył, jak jego statek - „Karząca Ręka" - opada na ziemię kilka kilometrów od niego z wysuniętymi kotwicami cumowniczymi. Za sterami statku siedziała jego narzeczona, Manaroo. To dobrze, pomyślał. Będzie mogła mu pomóc teraz, kiedy stwierdził, że nie zagraża jej bezpośrednie niebezpieczeństwo. Nie przeszkadzało mu, że naraża własne życie, ale jej życie to co innego.
Balansując rękami wyciągniętymi na boki, schodził zboczem w stronę tajemniczej ludzkiej postaci, którą zauważył przez lornetkę. Miał nadzieję, że osobnik będzie jeszcze żył, kiedy do niego dotrze.
Ten rodzaj śmierci jest naprawdę okropny...
Gdzieś poza bezładną plątaniną myśli i obrazów słyszał w pamięci obleśny głos Jabby, który obiecywał komuś nieznane dotąd męki bólu, nieznośnego i nie kończącego się, który potrwa tysiące lat.
Ten stary, tłusty ślimak miał rację, przynajmniej w pewnym stopniu, musiał przyznać umierający mężczyzna. A może już martwy? Nie potrafił tego rozstrzygnąć. Ten los — nieskończenie powolne wytrawianie, cząsteczka po cząsteczce, skóry i zakończeń nerwowych — przeznaczony był komu innemu. Umierającemu mężczyźnie wydało się nie bardziej niesprawiedliwe niż inne paradoksy okrutnego wszechświata, że cierpi za kogoś innego.
Czy też cierpiał. Bo Hutt musiał zostać źle poinformowany na temat tego, jak długo potrwa męka rozpuszczanego ciała. Kilka sekund wystarczało z nawiązką, by z niezwykłą wyrazistością prze-formułować dotychczasową definicję bólu: w całkowitym mroku kwasy zaczęły przesączać się przez ubranie, kąsając ciało tysiącem eksplodujących słońc. A kolejnych kilka sekund, a potem minut i godzin - a może dni czy lat? - które po nich nastąpiły, rzeczywiście wydawało się rozciągać w nieskończoność...
Aż przyszedł koniec. Ból, silniejszy niż kiedykolwiek odczuł na własnej skórze albo zadał swoim ofiarom, ustał, zastąpiony zamgloną i otępiałą świadomością wysączających się z niego powoli sił życiowych. W porównaniu z poprzednimi doznaniami była to ulga porównywalna z zaśnięciem na satynowych poduszkach
14
wypełnionych miękkim pierzem. Nawet ślepota — nieprzenikniona noc - ustąpiła przymglonemu świtowi. Umierający mężczyzna nadal nic nie widział, ale wyczuwał przez szczelinę hełmu i wilgotne szmaty okrywające ciało nie dające się z niczym pomylić ciepło słońca na twarzy i poparzonej skórze piersi.
Być może, pomyślał, potwór sięgnął nieba i połknął je. Gdy spadał w dół pomiędzy szeregami ostrych zębów, olbrzymia gęba wydała mu się dostatecznie duża, by je pomieścić.
Czuł pod plecami żwir i piasek, przesiąknięty jego własną krwią. To musiał być jakiś rodzaj dotykowych omamów. Nie wierzył w żadnych bogów, którym mógłby za to podziękować, ale błogosławił ulgę obłędu...
Światło na twarzy przybladło; różnica temperatur pozwoliła mu rozpoznać rozmiar pochylającego się nad nim cienia. Zastanawiał się, jaką też nową wizję ześle mu jego skołatany mózg. W brzuchu bestii byli też inni - wiedział o tym. Kiepskie towarzystwo, uznał umierający. Równie dobrze mógł mieć omamy słuchowe, słyszeć głosy tych, którzy zaraz mieli być strawieni; pomogłoby mu to przetrwać długie, nie kończące się godziny, zanim atomy jego ciała uwolnią się od siebie.
Jeden z głosów, który usłyszał, należał do niego samego:
- Pomóż...
- Co się stało?
Roześmiałby się, gdyby nie to, że każde drgnięcie odartych ze skóry mięśni sprawiało straszny ból, wpychając go w pustkę zapomnienia. Czy to mogła być halucynacja?
- Sarlacc... połknął mnie. - Słowa wydawały się wydobywać mimo woli. - Zabiłem go... wybuch...
Usłyszał teraz drugi głos, kobiecy:
- On umiera.
Znów odezwał się męski głos, prawie szept:
- Manaroo, czy wiesz, kto to jest?
- Nie obchodzi mnie to. Pomóż mi wnieść go do środka. -Zasłonił go cień kobiety.
Nagle poczuł, że ktoś go unosi, a brud i żwir osypuje się z jego sponiewieranego ubrania. Następne doznanie — ktoś zarzucił go sobie na szerokie plecy, przytrzymując dłonią w pasie. Umierający mężczyzna poczuł wstyd. Tyle razy wcześniej stawał twarzą w twarz z perspektywą własnej śmierci - nieważne, czy bolesnej - a świadomość, jak niewiele znaczy ten fakt, dodawała mu siły. A teraz jakaś
15
słaba cząstka w nim samym wzywała na pomoc tę żałosną fantazję o ratunku. Lepiej umrzeć, pomyślał, niż żyć w strachu przed śmiercią.
- Trzymaj się! - to wizja podsunęła mu ten głos. - Zabiorę cię w bezpieczne miejsce.
Mężczyzna znany jako Boba Fett wyczuł wahadłowy rytm kroków — wrażenie, że jest niesiony po skalistym podłożu. Wzrok wrócił mu na chwilę, a ślepota ustąpiła, pozwalając mu w krótkim przebłysku świadomości zobaczyć własną rękę, bezwładną i zwisającą, która zostawiła na piasku ślady krwi.
Wtedy to właśnie zdecydował, że to, co widzi i czuje, nie jest halucynacją. I że nadal żyje.
ROZDZIAŁ
Niewielki obiekt, poruszający się o własnym napędzie przez zimny, międzygwiezdny przestwór, minął w końcu granice czujników wokół planety. Kuat poczuł, że hiperprzestrzenny posłaniec zbliża się do nich, zanim jeszcze jego szef ochrony przyszedł poinformować go, że kapsuła została przechwycona. Potrafił precyzyjnie wyczuwać obecność tworów mechanicznych, od najmniejszych nanosporoidów po konstrukcje zdolne unicestwić całe planety. Ta wrodzona umiejętność była charakterystyczna dla jego rodziny i doskonaliła się z pokolenia na pokolenie.
- Przepraszam, panie inżynierze - rozległ się za nim służalczy głos — ale prosił pan, żeby niezwłocznie zawiadomić, kiedy jednostki łączności pozasystemowej odbiorą jakikolwiek ślad. Ślad pańskiej... przesyłki.
Kuat odwrócił się od wielkiego, wypukłego iluminatora i rozpościerającego się za nim widoku pustki upstrzonej światełkami gwiazd. Daleko za odległą orbitą planety, która nosiła jego rodowe imię, w pole widzenia wchodziło właśnie zamglone ramię jednej z najpiękniejszych spiralnych mgławic galaktyki. Starał się nie przegapiać takich rzeczy; przypominały mu, że wszechświat i wszelkie jego wytwory były tylko maszyną nie różniącą się od innych. Nawet tworzące je atomy, jeśli pominąć chaos zasady nieoznaczoności i zniekształcającego wpływu obserwatora, tykały niczym starożytne, prymitywne chronometry.
I nie tylko one, powiedział sobie w duchu Kuat... nie po raz pierwszy. Duch ludzki nie różni się od nich zanadto. Jest równie mechaniczny, choć niematerialny w swojej naturze.
2 - Mandaloriańska zbroja 1V
— Doskonale. - Pogłaskał jedwabistą sierść felinksa usadowionego na jego ramieniu. Zwierzę wydało głęboki, ledwie słyszalny pomruk zadowolenia, gdy długie, precyzyjne palce jego pana odnalazły odpowiednie miejsce za spiczastymi uszami. - Dokładnie tego oczekiwałem.
Maszyny, nawet te skonstruowane w Zakładach Stoczniowych Kuat, nie zawsze funkcjonowały jak należy; przypadkowe zmienne działały czasami jak przysłowiowy piasek w trybach. Sprawiało mu przyjemność - częstą, ale wcale przez to nie mniejszą- kiedy sprawy toczyły się zgodnie z planem.
— Czy macie jakieś odczyty zawartości przesyłki?
— Na razie nie. — Fenald, szef ochrony, miał na sobie standardowy kombinezon roboczy Zakładów Stoczniowych Kuat, pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń stanowiska, z wyjątkiem rzucającego się w oczy miotacza o zmiennym rozproszeniu, obijającego się o biodro mężczyzny. - Pracuje nad tym cała moja załoga, ale -sarkastyczny uśmiech uniósł kąciki jego warg - kody szyfrujące są dość wyrafinowane.
— Takie mają być. - Kuat nie byłby rozczarowany, gdyby pracownikom stoczni nie udało się złamać kodów; sam je zaprojektował i wprowadził. Przekazanie sprawy do infoanalizy wydziałowi bezpieczeństwa było tylko testem, który miał potwierdzić, jak dobrze mu poszło. - Nie chciałbym, żeby ktoś przeglądał moją pocztę.
— Oczywiście. — Oszczędny ukłon wystarczył. Mimo znaczenia Zakładów Stoczniowych Kuat, elitarnego dostawcy usług inżynieryjnych i konstrukcyjnych dla Imperium, tradycją zakładów od wielu pokoleń był brak wszelkiej ceremonialności wśród pracowników centrali. Ostentacja, konwenanse i dworskie ceregiele były dobre dla tych, którzy nie rozumieli, gdzie tkwi prawdziwa władza. Fenald wskazał dłonią na iluminator, którego sześciokątne, wygięte przypory wznosiły się trzykrotnie wyżej niż imponująca dwumetrowym wzrostem sylwetka jego szefa. - Chyba nikt by nie chciał.
Felinks zamruczał głośniej, bo trzymający go w ramionach Kuat znalazł punkt, z którego wychodziły przewody drażniące ośrodek przyjemności zwierzęcia. Takie już były te zwierzaki: znaczną część niewielkiego mózgu w zbyt wąskiej czaszce — spuścizna chodu wsobnego charakterystycznego dla tej rasy - musiał zastąpić obwodami biostymulacyjnymi, żeby uchronić stworzenie od ciągłego wpadania na ściany i wyskubywania sierści do żywego mięsa. Czubkami palców
18
wyczuł krawędź nacięcia na czaszce stworzonka. Przekształcony w ten sposób w coś bliższego maszynie, jego ulubieniec dużo lepiej spełniał teraz swoją rolę, a przede wszystkim bardziej odpowiadał wyobrażeniom Kuata o tym, co piękne.
W przestronnym gabinecie dziedzicznego szefa Zakładów Stoczniowych Kuat rozległ się pojedynczy dzwonek. Kuat odwrócił się, by dalej podziwiać przez iluminator bezkresny widok, a jego szef ochrony przycisnął do ucha dłoń z wszczepionym niewielkim nadajnikiem. Felinks zamknął oczy w ekstazie; nie widział, jak odległe ramię mgławicy wchodzi w pole widzenia, niczym świetlista smuga dymu na czerni nieba.
— Właśnie przynoszą kapsułę — odezwał się Fenald.
— Doskonale. — Na zewnątrz, w próżni, jonowy silnik zostawiał za sobąjaskrawoczerwoną smugę, mijając pozornie chaotyczny labirynt platform konstrukcyjnych i grawitacyjnych doków cumowniczych. Poruszał się z prędkością podświetlną, umożliwiającą nawigację. Mały prom serwisowy, z jakże cennym ładunkiem na pokładzie, kierował się ku jądru kombinatu Kuat. Minął najwyżej standardowy kwadrans, zanim dotarł na miejsce. Kuat obejrzał się przez ramię na Fenalda.
— Nie zatrzymuję cię. - Uśmiechnął się. - Sam się zajmę kapsułą.
Szefom ochrony płacono za to, by byli ciekawi wszystkiego, co mieściło się w sferze ich odpowiedzialności.
— Jak pan sobie iyczy, panie inżynierze. — Słowom towarzyszył ukłon graniczący z nieuprzejmością, nie zginający kręgosłupa. Płacono mu jednak za wypełnianie poleceń. - Proszę dać mi znać, gdyby miał pan jeszcze jakieś życzenia w tej sprawie.
Felinks zaprotestował, gdy Kuat pochylił się i postawił zwierzę na wyłożonej misterną mozaiką podłodze. Prostując ogon, felinks otarł się o nogawkę spodni, uszytych z tego samego, praktycznego drelichu w kolorze ciemnej zieleni, z którego wykonane były uniformy wszystkich innych pracowników Zakładów. Troski najpotężniejszych istot galaktyki - ustępujących władzą tylko osobom z najbliższego kręgu imperatora Palpatine'a - nie miały dla felinksa żadnego znaczenia. Źródło ciepła i nieustanne głaskanie określały granice jego pragnień.
Kiedy Kuat się wyprostował, drzwi biura zamykały się właśnie za szefem ochrony. Felinks natrętnie stukał łebkiem w goleń swojego pana.
19
- Nie teraz - powiedział do niego Kuat. - Jestem zajęty.
Wytrwałość była jedną z cech, które podziwiał; nie mógł złościć się na zwierzę, kiedy wskoczyło na jego roboczy stół. Pozwolił mu przemaszerować tam i z powrotem na poziomie jego piersi; sam przez ten czas przygotował niezbędne narzędzia. Dopiero kiedy pilot wahadłowca, którego lot obserwował wcześniej przez ilu-minator, wszedł do gabinetu i umieścił wydłużone, srebrne jajo na stole, Kuat przepędził zwierzaka.
Dwie robocze lampy podpłynęły w powietrzu do stołu, rozpraszając cienie, kiedy Kuat pochylił się nad lustrzaną torpedą. Ta kapsuła komunikacyjna była nie tyle wyposażona w moduły auto-destrukcji, ale wręcz tylko z nich zbudowana, co miało zapobiec możliwości dotarcia do jej zawartości przez osoby nieupoważnione, czyli każdego z wyjątkiem samego Kuata. Nawet w jego przypadku nie miało to być łatwe; gdyby się teraz pomylił, kombinat miałby wkrótce nowego dziedzicznego właściciela i głównego projektanta.
Chwycił kciukiem i palcem wskazującym sondę identyfikacyjną, która niemal bezboleśnie wbiła się w skórę, pobierając próbkę płynów i tkanki. Mikroobwody wbudowane w wąskie, podobne do igły urządzenie rozpoczęły pracę, analizując zarówno informacje genetyczne, jak i samomutujące markery promieniotwórcze wprowadzone do jego krwiobiegu. Sonda nie dała żadnego znaku— ani dźwiękowego, ani świetlnego, czyjego tożsamość została potwierdzona. Jedynym sposobem, by to potwierdzić, było dotknięcie nierdzewną końcówką sondy do kapsuły komunikacyjnej; jeśli zwęglone szczątki Kuata nie wtopią się w przeciwległą ścianę, będzie to oznaczało, że wszystko jest w porządku.
Sonda stuknęła o wypukłą, lustrzaną powierzchnię. Żadnej eksplozji, tylko syk wypuszczanego powoli powietrza, kiedy na chwilę wstrzymał oddech.
Wzdłuż kapsuły pojawiła się podłużna szczelina. Praca postępowała coraz szybciej; Kuat otworzył srebrzyste jajo i teraz demontował jego powłokę w ściśle określonym porządku. Jeden fałszywy krok, jeden komponent usunięty w niewłaściwej kolejności również spowodowałby eksplozję. Kuat nie martwił się tym jednak. Jedynym miejscem, w którym znajdował się zapis prawidłowej kolejności demontażu kapsuły, była jego własna pamięć - żaden zapis nie byłby dokładniejszy. Kiedy podziwiał maszyny, widział w nich własną doskonałość.
20
Urządzenie spoczywające na jego stole roboczym działało równie perfekcyjnie. Ostatni fragment obudowy rozpadł się na części, odsłaniając jądro kapsuły.
- Przebyłeś daleką drogę, mój mały. - Położył czułą i zaborczą dłoń na module holoprojektora, który ukazał się we wnętrzu kapsuły. - Co masz mi do powiedzenia?
Kuat wyczuł dłonią słabnące ciepło. Ogniwo energetyczne kapsuły stanowił moduł przyspieszonego rozpadu, wytwarzający dość energii, by starczyło jej na jeden skok w nadprzestrzeń. Współrzędne skoku zostały wcześniej zaprogramowane; zaledwie kilka dni temu kapsuła opuściła odległą planetę Tatooine. Mogła dotrzeć do kombinatu Kuat nawet wcześniej, gdyby nie program chaotycznego wyboru trajektorii podświetlnej, wbudowany w układ napędowy sondy w celu ograniczenia możliwości jej wykrycia. Ludzie ze służby bezpieczeństwa Kuata nie byli jedynymi, którzy obserwowali granice systemu. Tak wyglądał ten biznes - paranoja stawała się jednym z kosztów operacyjnych, gdy pracowało się na zlecenie Imperium.
Dłońmi w ochronnych rękawicach izolacyjnych Kuat uniósł holoprojektor - standardowy odtwarzacz, podobny do wielu powszechnie występujących w galaktyce, jednak z kilkoma ulepszeniami i modyfikacjami, które stawiały go wysoko ponad tamtymi. Nawet sam Palpatine nie był w stanie uzyskać tak bogatej w szczegóły transmisji w kontaktach ze swoimi podwładnymi.
Ale on ich nie potrzebuje, przypomniał samemu sobie Kuat. Nie tak jak ja.
Imperator zawsze mógł uzyskać to, o co mu chodziło, posługując się strachem i śmiercią. W branży konstrukcyjnej potrzeba było nieco więcej finezji, by nie podkopać własnego rynku.
- Idź sobie... - powiedział do felinksa kręcącego się pomiędzy jego nogami. - Nie spodoba ci się to.
Felinks nic sobie nie robił z jego ostrzeżenia. Kuat przy użyciu reszty swoich precyzyjnych narzędzi zamknął obwody we wnętrzu holoprojektora, a wtedy jego obszerny gabinet wypełniły obrazy i dźwięki innej wielkiej sali. Przytłaczająca ciemność nagrania i chaos dźwięków, od pobrzękujących spod podłogi łańcuchów po okrutny śmiech przedstawicieli najróżniejszych ras — wszystko to zjeżyło jedwabistą sierść na grzbiecie zwierzęcia; felinks zasyczał, gdy zobaczył opasłe, słoniowate cielsko z malutkimi rączkami i ogromnymi, chciwymi oczami. Kiedy zaś pozbawione warg usta
21
istoty rozchyliły się, by wydać gardłowy, gulgocący śmiech, fe-links czmychnął pod warsztat, chowając się w najciemniejszy kąt.
Kuat wcisnął magnetyczną końcówkę sondy, zatrzymując odtwarzanie; kakofonia dźwięków ustąpiła ciszy, gdy odwracał się, by spojrzeć przez ramię na zastygły w bezruchu dwór Jabby Hut-ta. Odwrócił się od stołu i wszedł pomiędzy holograficzne postacie. Choć niematerialne jak duchy — mógł przejść na wylot przez sylwetki pochlebców i pachołków otaczających platformę antygra-witacyjną Jabby - były odwzorowane z taką dokładnością, że niemal czuł odór potu i smrodliwe wyziewy zgnilizny wydobywające się z komór pod podłogą.
— A więc nie żyjesz, co? — uśmiechnął się wąskimi ustami i zbliżył twarz do nieruchomego oblicza Jabby. — Jaka szkoda! Nie cierpię tracić dobrych klientów. - W ciągu ostatnich kilku lat Jabba zlecił mu kilka dużych kontraktów - na dostawę broni dla swoich zbirów z zakładów zbrojeniowych Kombinatu Kuat oraz na wyposażenie pałacu, a także na bogato wyposażoną barkę żaglową naszpikowaną sprzętem wojskowym, wyprodukowaną w jednej ze spółek zależnych koncernu zajmującej się budową luksusowych prywatnych jachtów. Jabba nie miał przy tym pojęcia o paru udoskonaleniach, których nie zamawiał - ukrytych urządzeniach nagrywających, dzięki którym Kuat wiedział niemal wszystko o tym, co działo się w pałacu Hutta na Tatooine i na pokładzie jego barki.
Dobry producent zna swoich klientów, pomyślał Kuat, lepiej niż oni sami.
Wiadomość o śmierci Jabby rozniosła się już po galaktyce, jednych wprawiając w zadowolenie, innym przysparzając kłopotów. Ze wszystkich swoich współbraci Jabba był najbardziej rzutkim osobnikiem—jeśli można tak nazwać istotę równie otyłą i powolną— a swoje trefne interesy prowadził na szerszą skalę niż którykolwiek inny przedstawiciel jego rasy. Pewnie skaczą już sobie do gardeł, pomyślał Kuat o współpracownikach zmarłego, a także jego najbliższych krewnych, rzekomo pogrążonych w żałobie. Na pewno walczą teraz o przejęcie kontroli nad jego skomplikowanym, przestępczym dziedzictwem. To dobry czas dla firmy - Kuat miał już w kalendarzu umówione spotkania z najbardziej bezwzględnymi i ambitnymi przedstawicielami huttańskich klanów. Nowe plany zawsze wymagają nowego uzbrojenia.
Myśl o skakaniu do gardła w przewrotny sposób rozbawiła Ku-ata. Holonagranie potwierdziło to, co dotychczas było mu wiadomo
22
0 śmierci Jabby. Jedną z niezdarnych, małych rączek Hutt przytrzymywał łańcuch, którego drugi koniec przymocowany był do obroży na szyi kobiecej postaci. Stojąc tuż przy krawędzi platformy Kuat okiem konesera oceniał hojnie odsłonięte wdzięki księżniczki Leii Organy. Dzięki zamożności i wpływom jego prywatne apartamenty odwiedzało wiele atrakcyjnych kobiet, nawet z najwyższych sfer. Jednak księżniczka...
Zanotował w myśli, by nie przegapić ewentualnej okazji poznania tej kobiety. Gdyby do tego doszło, na pewno nie byłby takim idiotą, żeby zostawiać jej pod ręką coś równie niebezpiecznego jak łańcuch.
— Nigdy nie podsuwaj wrogowi narzędzia, którym może cię zabić — powiedział na głos Kuat do wizerunku zmarłego Hutta.
Tak naprawdę jednak śmierć Jabby nie bardzo go w tej chwili obchodziła. Nawet obecność Leii Organy na dworze zmarłego Hutta nie miała w tej chwili większego znaczenia. Szukał w tłumie innych twarzy z przeszłości. Podszedł do warsztatu i kilkoma delikatnymi ruchami pokręteł projektora puścił nagranie wstecz, do momentu, zanim Leia Organa w przebraniu łowcy nagród przyprowadziła do pałacu Jabby schwytanego Wookiego. To powinno wystarczyć, pomyślał Kuat, spoglądając przez ramię; uniósł końcówkę sondy z projektora, ponownie zatrzymując obraz.
Mijając platformę tronową Jabby, Kuat rozglądał się dookoła
1 przypatrywał członkom jego dworu. Prawdziwa galeria międzygwiezdnych szumowin i mętów, od drobnych złodziejaszków po zawodowych morderców, a nawet gorzej. Huttowie zdawali się przyciągać tego rodzaju indywidua w podobny sposób jak małe zwierzątka futerkowe przyciągają pchły. W pewnym sensie jednak można powiedzieć, że łączył je stosunek raczej symbiotyczny niż pasożytniczy - unieruchomiony w swoim pałacu Jabba, gdy rozejrzał się dookoła, mógł zobaczyć istoty rozumne równie zdeprawowane jak on sam, a nawet gorsze.
Kuat przechadzał się powoli pomiędzy zastygłymi postaciami hologramu, szukając jednej, konkretnej twarzy. A nawet nie tyle twarzy, ile maski. Zatrzymał się przed nieruchomym wizerunkiem kamerdynera Jabby, Biba Fortuny — Twi'lekianina o błyszczących oczach i złośliwym uśmieszku. Samce z planety Ryloth, nawet z całą swoją inteligencją i szczególnymi talentami umysłowymi umieszczonymi w smukłych wyrostkach wyrastających z nagiej czaszki i spływających na ramiona, nie miały w sobie żyłki
23
przedsiębiorcy, która pozwalałaby im tworzyć bogactwo, ani też odwagi, by je ukraść, mimo że byli niemal równie chciwi jak Hut-towie. Akurat ten osobnik przed laty próbował wśliznąć się w szeregi kierownictwa Zakładów Stoczniowych Kuat, zanim popis wyjątkowej nielojalności nie zamknął przed nim na zawsze drogi do kariery w koncernie Kuata. Huttowie byli bardziej podatni na pochlebstwa i wazeliniarstwo — Kuat nie zdziwił się, widząc Fortunę w pałacu Jabby.
Nie dostrzegł tego, kogo szukał, póki nie podniósł wzroku na galerię, otaczającą holograficzny dwór Jabby. Mam cię, pomyślał. Zauważył charakterystyczny hełm okrywający głowę Boby Fetta, budzącego grozę galaktycznego łowcy nagród. Fett spoglądał w dół na tłoczących się poniżej dworaków jak jakieś pierwotne planetarne bóstwo, ucieleśniające sprawiedliwość zimniejsząniż przestrzeń między gwiazdami. Wokół ramion Boby i na jego plecach były umocowane liczne przyrządy i narzędzia, od laserów wokół nadgarstków po zminiaturyzowane miotacze ognia - cały arsenał broni, która w jego rękach stawała się równie precyzyjna jak próbniki w rękach Kuata. Kask z ciemną plamą wizjera w kształcie litery T zakrywał oczy łowcy i chłodną kalkulację, jaką ktoś mógłby z nich wyczytać.
Zadowolony, że go odnalazł, Kuat przeszedł do tyłu, by przyjrzeć się hologramowi z większej odległości. Nawet jako trójwymiarowy obraz, dwór Jabby wydawał się wydzielać miazmaty chciwości i brudu, które przyprawiły Kuata o mdłości. Wolał przyjrzeć się hologramowi z zewnątrz, z perspektywy matematycznie czystych kątów swojego gabinetu. Podszedł do warsztatu i zmienił kąt ustawienia sondy w obwodach holoprojektora. Nie oglądając się za siebie poczuł, jak wizerunek Jabby i innych obecnych w półmroku sali tronowej zaczyna się poruszać, odgrywając swoją przebrzmiałą już rolę w tym niewielkim wycinku przeszłości.
Kolejny drobny ruch przy pokrętłach holoprojektora wyciszył dźwięk. Kuat nie musiał słuchać dudniącego głosu Jabby i okrutnych śmiechów jego sługusów, żeby wiedzieć, co wydarzyło się w pałacu. Jabba zaczął się tym razem zabawiać Twi'lekianką; na Ryloth samice były znacznie atrakcyjniejsze niż ich odpychający partnerzy. Niewolnica była ładna — ubrana w powiewne pantalony tancerka z wyrostkami głównymi przyozdobionymi dzwoneczkami na wzór czapki błazna - ale jej delikatna, dziecięca uroda i wdzięk nie wystarczyły, by zadowolić apetyty Jabby. Na jej twarzy, gdy
24
siadała po przeciwnej stronie sali tronowej, pojawił się strach, niemal panika, jakby dane jej było nagle dostrzec swój przyszły los. Jej koniec rozgrywał się teraz powtórnie na oczach Kuata - Jabba, podrygując cielskiem i otwierając szeroko oczy z zadowolenia, ciągnął za łańcuch przymocowany do metalowej obręczy na szyi Twi'lekianki, przyciągając jącoraz bliżej platformy tronowej. Biedna dziewczyna musiała już kiedyś widzieć, jak kończyła się taka zabawa; piękne stworzenia były na dworze Jabby towarem, którego pozbywano się lekką ręką.
Zgodnie z oczekiwaniami Kuata, w ciągu kilku następnych chwil przed platformą tronową Jabby rozsunęła się klapa w podłodze. Kiedy tancerka wpadała w pułapkę, ogniwa łańcucha pękły; tłum dworaków zgromadził się wokół brzegów otworu, wyciągając szyje, by obserwować jej śmierć w szponach i zębach rankora, ulubieńca Jabby, zamieszkującego w ciemności pod salą tronową. Kuat znów poczuł mdłości, do których dołączył głęboki niesmak. Co za marnotrawstwo, pomyślał. Tancerka była piękna i mogła się jeszcze komuś przydać; zniszczenie tak czarującego stworzenia rozgniewało go bardziej niż cokolwiek innego.
Zobaczył dość, przynajmniej na tym poziomie szczegółowości. Jeśli ten tłusty ślimak nie żył, jak mu doniesiono, nie żałował już utraty tak dobrego klienta. Zastąpią go inni, wspinający się po szczeblach huttańskiej hierarchii. Kuat wyciągnął rękę i zatrzymał obraz, żeby lepiej się przyjrzeć obiektowi, który najbardziej go interesował.
I którego nie było już na hologramie. Ukryte za maską oblicze łowcy nagród zniknęło z miejsca, w którym dostrzegł je wcześniej Kuat: z galerii nad środkową częścią sali. Kuat cofnął się od warsztatu i podszedł do najbliższej krawędzi hologramu. Patrzył w górę na wyobrażenie sklepienia sali, a potem zaglądał w otwory niskich tuneli, rozchodzących się do innych części pałacu. Nigdzie jednak nie widział Fetta.
Kuat cofnął nagranie do momentu, gdy postać łowcy nagród, z twarzą ukrytą za maską zbroi, pojawiła się na galerii, obserwując salę w dole. Tym razem nie pozwolił, aby los twi'lekiańskiej tancerki odwrócił jego uwagę; odtwarzając nagranie jeszcze raz zobaczył, że Boba Fett wymknął się niezauważony i wyszedł, zanim jeszcze Jabba zaczął ciągnąć łańcuch, by wepchnąć dziewczynę w pułapkę.
Ciekawe. Kuat pozwolił, by nagranie szło dalej. Nasz przyjaciel, pomyślał, miał co innego w planach. Nic dziwnego. Boba Fett
25
nie doszedłby do szczytów swojej profesji, gdyby nie zbudował sieci powiązanych interesów i informatorów, z których niektórzy -jeśli nie większość - nie mieli pojęcia o pozostałych. Jabba Hutt mógł być dość głupi, by wierzyć, że płacąc Fettowi hojny żołd, gwarantował sobie wyłączność na usługi łowcy nagród. Jeśli tak, to jasno dowodziło, że znajdował się na równi pochyłej, skoro pozwalał sobie na błędy, które w końcu doprowadziły do jego śmierci.
Obdarzenie całkowitym zaufaniem łowcy nagród zawsze było błędem. Kuat nie popełniał takich pomyłek.
Kuat przewinął nagranie do przodu. Ani śladu Boby Fetta; łowca powrócił, ale znacznie później. Kuat dostrzegł go, kiedy unosił rusznicę laserową, celując w przebraną Leię Organę, gdy ta uruchomiła detonator termiczny, żądając zapłaty za doprowadzenie pojmanego Wookiego. Potencjalnie zabójczą konfrontację uciął gardłowy śmiech Jabby i jego podziw dla przedsiębiorczego przeciwnika; wypłacił nagrodę za Chewbaccę, a Boba Fett opuścił broń.
A więc wrócił tam, zastanawiał się Kuat, obserwując nagranie. Tajemnicze spotkanie, które zmusiło Bobę Fetta do opuszczenia sali tronowej, nie przeszkodziło mu w pełnieniu obowiązków najemnego ochroniarza Jabby. Można było bezpiecznie założyć, że doniesienia zebrane przez wydział wywiadowczy Kuata były prawdziwe. Opisywały śmierć Jabby na jego barce żaglowej, unoszącej się na krawędzi Wielkiej Jamy Carcoona na tatooińskim Morzu Wydm; wspominały również o obecności Boby Fetta w trakcie potyczki.
Co więcej, raporty opisywały również śmierć Boby Fetta. Kuat chciał jednak mieć na nią dowód. Działanie na podstawie nie potwierdzonych dowodami informacji było jak budowanie maszyny, w której nie przetestowano kluczowego podzespołu. Maszyny, pomyślał, która może zabić swojego właściciela, jeśli ulegnie awarii. Ktoś taki jak Boba Fett miał niepokojącą umiejętność utrzymywania się przy życiu; Kuat musiałby zobaczyć jego śmierć na własne oczy, żeby w nią uwierzyć.
Spojrzał na elementy kapsuły komunikacyjnej i fragmenty jej obłej, odbijającej światło obudowy, rozrzucone po stole. Niezbędne informacje przyniesie prawdopodobnie następna kapsuła, która wynurzy się z nadprzestrzeni, by wejść w atmosferę planety Kuata. Poszczególne jednostki zostały zaprogramowane w taki sposób, by przenosić tylko fragmenty nagrań z pałacu Jabby i pokładu jego barki żaglowej. Zmniejszało to niebezpieczeństwo, że któryś
26
z potężnych wrogów Zakładów Stoczniowych Kuat przechwyci jednostkę i, jeśli uda mu się obejść zabezpieczenia, dowie się, co zaprząta głowę Kuata.
I ostatnia rzecz, którą musiał zrobić z wiadomością. Wyciągnął rękę w stronę urządzenia i wyjął mikrosondę. Przerwanie obwodu zainicjowało program samozniszczenia; metal rozgrzał się do białości, skręcając się i zwijając od żaru. Spod stołu wyskoczył przerażony felinks, by pomknąć w stronę najdalszego kąta gabinetu. Po kilku sekundach z holoprojektora i jego zawartości została tylko ciemna plama na blacie stołu roboczego, zastygnięta w pojedynczy, nieczytelny hieroglif.
Treść wiadomości, która przebyła tak długą drogę, by do niego dotrzeć, spoczywała bezpiecznie w pamięci Kuata. Kiedy nadejdzie dowód śmierci Boby Fetta, będzie mógł pozwolić sobie na wymazanie z niej tych informacji. Dopiero kiedy to będzie bezpieczne, zdecydował Kuat. Nie wcześniej
A jeśli oczekiwany dowód nie nadejdzie... będzie musiał opracować nowe plany. Plany zakładające śmierć więcej niż jednej osoby. Obracające się tryby miewają często okrutnie ostre zęby.
Odwrócił się od warsztatu i wolno przeszedł przez pusty gabinet, szukając felinksa, żeby go podnieść, utulić i uspokoić po porcji strachu, którego się przed chwilą najadł.
ROZDZIAŁ
Zajęło jej to trochę czasu, ale w końcu go znalazła. Po raz drugi.
Dziewczyna kucnęła za jedną ze skalnych formacji wyrastających z piasku Morza Wydm, obserwując ledwo widoczny otwór wykopany w jałowej ziemi. Bliźniacze słońca stapiały się z horyzontem, ustępując przed chłodem tatooińskiej nocy. Dziewczyna poprawiła na ramionach zdobyczną płachtę — oderwany kawał pa-lankinu z barki żaglowej, poczerniały od ognia wzdłuż jednego z wystrzępionych brzegów, zesztywniały od krwi z drugiego. Delikatna tkanina, która okrywała jej ciało w pałacu Jabby, nie zapewniała ochrony przed zimnem. Jej ciało przebiegł dreszcz, ale nie ruszyła się z miejsca. Czekała i patrzyła.
Wiedziała, że tamten łowca nagród — ten, którego zwali Denga-rem - na pewno ma jakąś kryjówkę poza pałacem Jabby. Poza byłym pałacem Jabby, poprawiła się w myśli. Opasły Hutt, który trzymał ją na łańcuchu razem z innymi tancerkami, był teraz martwy. Ale kiedy jeszcze żył, większość zbirów i strażników, których zatrudniał, miała swoje kryjówki na skalistym pustkowiu. Mogli tam bezpiecznie złapać parę godzin snu, bez obawy, że w tym czasie inny opryszek - albo i sam Jabba - poderżnie im gardło. Na dworze Jabby niełatwo było utrzymać się przy życiu; wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ale to nie ja umarłam, pomyślała z gorzką satysfakcją, tylko Jabba dostał to na co zasłużył.
W słabnącym świetle wieczoru odłożyła na bok rozmyślania, zapominając na chwilę o mściwej iskierce, która rozgrzewała ją od
28
środka. Daleko w dole dostrzegła zbliżające się dwie sylwetki, na które czekała.
Dwa roboty medyczne toczyły się po piasku. Para równoległych śladów prowadziła w kierunku kryjówki wydrążonej w skałach pustyni. Roboty uc