K. W. Jeter - Mandaloriańska zbroja ROZDZIAŁ DZIŚ... równolegle do wydarzeń Powrotu Jedi Żywi są zawsze więcej warci niż martwi. To była jedna z generalnych zasad podręcznika łowców nagród -jeżeli taki istniał. Dengar nie musiał jej sobie przypominać, przeczesując posępne, kłujące oczy słonecznym blaskiem przestrzenie Morza Wydm. W tej chwili jednak znajdował wyłącznie trupy, co nie wróżyło zbyt dobrze, biorąc pod uwagę zerowy stan jego konta. Zrobiłbym lepiej, pomyślał, gdybym się wyniósł z tej żałosnej planety. Tatooine nie przyniosła mu więcej szczęścia niż innym uwięzionym na niej istotom myślącym. Niektóre planety już takie są... I tak musiał przyznać, że miał mniejszego pecha niż co poniektórzy. Zwłaszcza wtedy, gdy stawiając na osypującym się zboczu wydmy kolejny utrudzony krok nogą w ochraniaczu, poczuł dłoń zaciskającą mu się wokół kostki i powalającą go na ziemię. - Co u licha... -jego pełen zdumienia okrzyk zamilkł, zanim zdążył wzbudzić echo pomiędzy wydmami. Przetoczył się na plecy i wyszarpnął blaster z kabury. Nie wystrzelił jednak, kiedy zobaczył, co uczepiło się jego nogi. Przewracając się wyrwał z lotnych piasków, które utworzyły płaski grób, rękę jednego z martwych osobistych ochroniarzy Jabby. Zaprogramowane odruchy rękawicy bojowej wojownika sprawiły, że martwa dłoń zacisnęła się wokół kostki Dengara jak pułapka na pustynnego szczura. Dengar schował broń do kabury, usiadł i zaczął odrywać od buta zaciśnięte palce. — Trzeba się było trzymać od niego z daleka— powiedział na głos. Świszczący wiatr hulający po Morzu Wydm odsłonił puste oczodoły martwego ochroniarza. - Tak jak ja. - Mieszanie się w spory innych istot zawsze źle się kończyło. Eksplodująca barka żaglowa Jabby pogrzebała cały kontyngent najtwardszych najemników galaktyki, w tym wielu łowców nagród. Gdyby byli choć w połowie tak sprytni, jak twardzi, Dengar nie przeczesywałby teraz pustyni w poszukiwaniu ich broni, zbroi i innych nadających się do użycia szczątków. Uwolnił but i wstał. — Może następnym razem będziesz miał więcej szczęścia — powiedział do trupa. Jego rada przyszła jednak za późno, by sprawić tamtemu różnicę. Dengar zarejestrował w swoim banku pamięci wygląd zwłok z zaciśniętymi palcami i ustami pełnymi piachu, jako kolejny dowód tego, o czym od dawna wiedział: ten, kto przychodzi po bitwie, sprząta to, co po niej zostało. I to na wiele różnych sposobów. Stał na szczycie wydmy, osłaniając oczy przed blaskiem podwójnych słońc Tatooine, i przyglądał się pochyłości zbocza. Zwłoki innych wojowników i strażników, rozciągnięte pomiędzy skałami lub na wpół zakopane w piachu, jak te, które zostawił teraz za sobą, wskazywały, że dotarł do cichego i martwego epicentrum całego wydarzenia, którego tak mądrze zdołał uniknąć. Inne dowody: szczątki i odłamki, pozostałości wraku repulso-rowej barki żaglowej, która służyła Jabbie za latającą salę tronową, zaśmiecały okoliczne wydmy. Fragmenty palankinu, osłaniającego olbrzymie ciało Jabby przed południowym słońcem, szarpane teraz przez gorący wiatr — ogień blasterów i siła uderzenia o ziemię zamieniły kosztowną sorderiańską tkaninę w zszargane szmaty. Dengar zobaczył kolejne ciała strażników Jabby, wciśnięte twarzami w gorący piasek, pozbawione broni, którą zdążyli rozkraść Ja-wowie. Już nigdy nie będą walczyć w obronie trzęsącego się cielska swojego szefa. Nawet w tym suchym upale Dengar czuł mdlącą woń śmierci. Zapach dobrze znany - pracował jako łowca nagród i najemnik dostatecznie długo, by się z nim oswoić — nie towarzyszyła mu jednak inna woń, którą spodziewał się tu wyczuć: pieniędzy. Zaczął schodzić w dół zbocza w stronę odległego wraku. Kiedy tam w końcu dotarł, nigdzie dookoła nie zauważył śladu ciała Jabby. Nie zdziwiło go to, kiedy tak dźgał gruz złamanym metalowym prętem jak kosą. Niedługo po bitwie zobaczył odlatujący stąd huttański transportowiec; to on właśnie naprowadził go na to miejsce. Niewątpliwie gdzieś tutaj znajdowały się zwłoki Jabby. Huttowie mogli sobie być chciwymi, wiecznie głodnymi kredytów zwałami sadła — Dengar w pewnym sensie podziwiał te ich cechy — ale nie można im było odmówić pewnej lojalności w stosunku do pobratymców. Wiadomo — zabij Hutta, a znajdziesz się po uszy w gnoju nerfa. Nie była to zresztą kwestia ewentualnych ciepłych uczuć, jakie Huttowie mogliby żywić w stosunku do przedstawicieli swojej rasy, tylko raczej przejaw ich słynnej megalomanii w połączeniu ze zdrowym instynktem samozachowawczym. I to by było na tyle, jeśli chodzi o Luke'a Skywalkera i resztę jego bandy, pomyślał Dengar, gdy koniec jego pręta natrafił na lepki i obrzydliwy dowód śmierci Jabby. Tak jakby ta żałosna banda rebeliantów nie miała dość problemów z Imperium, polującym na nich po całej galaktyce - teraz do przedstawicieli władzy dołączy też liczny klan pobratymców Jabby. Dengar pokręcił głową-nie spodziewał się, że ten Skywalker i jego kumpel Han Solo tak bardzo zlekceważą skłonność Huttów do chowania urazy. Nawet bez rozkładającego się pod żarem dwóch słońc trupa Jabby, miejsce śmierdziało niemiłosiernie. Dengar uniósł ciężki łańcuch, zakończony poskręcanym ogniwem, osmalonym i nadtopionym ogniem blastera. Kiedy ostatni raz widział te żelazne pęta, jeszcze w pałacu Jabby, były przymocowane do metalowego kołnierza na szyi księżniczki Leii. Teraz pokrywał je wyschnięty nalot ohydnej wydzieliny ślinowej Jabby. Jabba musiał mieć nie-lekką śmierć, pomyślał Dengar puszczając łańcuch, bo i sam był nielekki. Dowiedział się o bitwie od kilku ocalałych strażników, którzy zdołali dowlec się do pałacu. Kiedy Dengar stamtąd wychodził, by udać się na pustkowia Morza Diun, większość pozostałych w pałacu zbirów i opryszków była zajęta rozbijaniem beczułek wina, znalezionych w chłodnych, wilgotnych piwnicach pod pałacem. Zamierzali w orgii pijaństwa utopić żałość i smutek, że nie figurują już na liście płac Jabby. — Tak, ty też jesteś wolny. — Dengar uniósł nie naruszoną kapsułę delikatesową, którą wykopał czubkiem buta. Żywy rarytas w jej wnętrzu- trufiit, jeden z ulubionych przysmaków Jabby - skrobał o ceramiczną pokrywę kapsuły z wytłoczoną na niej charakterystyczną pieczęcią firmy Fhnark i Spółka z napisem „Delikatesy" i sloganem reklamowym „Zaspokajamy najbardziej zdegenerowane apetyty w galaktyce". - Jeśli w ogóle wiesz, co to znaczy. - Jego własne gusta kulinarne nie obejmowały pająkowa-tych, ociekających galaretą stworzeń w rodzaju truflita; przycisnął palec w rękawicy do zamka kapsuły i otworzył ją. Odżywczy gaz, podtrzymujący przy życiu truflita przez całą drogę z planety, na której się narodził — gdziekolwiek się znajdowała — wydostał się z sykiem z kapsuły. - Ciekawe, jak długo tu pożyjesz. - Truflit wypadł na piach, wdrapał się na but Dengara i pomknął w stronę następnej wydmy. Dengar wyobraził sobie Jeźdźca Tusken, który znajduje na piasku tę egzotyczną smakowitość, kompletnie zaskoczony jej widokiem. Na wydmach został jeden spory fragment wraku, zbyt duży, by Jawowie zdołali go wyszabrować. Twardy durastalowy kil barki żaglowej, sczerniały od wybuchu, który zniszczył pozostałą część kadłuba, wyrastał pod ostrym kątem z miejsca, gdzie rufę pogrzebało skalne rumowisko. Dengar obmacał wypukłą metalową powierzchnię prawie metrowej szerokości, po czym wspiął się wyżej aż na szczątki dziobu, z którego pozostało tylko ożebrowanie, sterczące w górę ku bezchmurnemu niebu. Otoczył ramieniem jedną z belek, a drugą ręką wysupłał zza paska elektrolornetkę i przysunął do oczu. Na dolnej krawędzi pola widzenia zmieniały się cyfry lokatora zasięgu, gdy badał horyzont. Bezcelowa podróż, pomyślał z niesmakiem Dengar. Wychylił się mocniej znad belki, nadal przepatrując pustynię przez lornetkę. Jego kariera jako łowcy nagród nigdy nie była tak błyskotliwa, żeby nie musiał czasem grzebać w resztkach po innych, tak jak teraz. Człowiekowi niełatwo było utrzymać się w tym fachu, biorąc pod uwagę niezliczone inne gatunki zamieszkujące galaktykę, które się nim trudniły — a wszystkie paskudniej sze i bardziej bezwzględne od niego; na domiar złego były jeszcze roboty. Był więc przyzwyczajony do grzebania w odpadkach jak padlinożerca. Nie byłoby źle, gdyby udało mu się znaleźć choćby jednego rozbitka. Może zapłaciłby mu za ratunek albo skłonił krewnych czy współpracowników do wymiany za okup. Dwór świętej pamięci Jabby był bogaty i oferował wiele możliwości zarobku, ściągały więc tam nie tylko lokalne szumowiny z Tatooine. Jednak szczątki, które tutaj znalazł - kilka przetrząśniętych już i połamanych fragmentów barki żaglowej i towarzyszących jej jako eskorta skoczków - to wszystko nie było warte nawet dwóch 10 sztabek ołowiu. Jeżeli znajdowało się tu coś, co miało jakąkolwiek wartość, już dawno odholowali to Jawowie swoimi powolnymi, gąsienicowymi czołgami piaskowymi, pozostawiając za sobą same kości i bezwartościowe odpadki. Równie dobrze mogę tu zostać, pomyślał. I zaczekać. Posłał narzeczoną, Manaroo, na pokładzie swojego statku, „Karzącej Ręki", wysoko w górę, na rekonesans okolicznych terenów. Niedługo dziewczyna zakończy zadanie i wróci, żeby go zabrać. Rozpamiętywał przez chwilę swoją frustrację, która momentalnie ustąpiła miejsca zaskoczeniu, kiedy kil barki nagle wyprostował się prawie do pionu. Pasek elektrolornetki wbił mu się w gardło, gdy urządzenie poleciało do tyłu. Trzymał się oburącz belki, która poszybowała w górę celując w niebo, tak kurczowo, jakby był na miotanym sztormem oceanie, a nie na piaszczystej pustyni. Osmalony metal obracającego się kilu ze zgrzytem otarł się o magazynki z amunicją na jego piersi. Dengar patrzył, jak otaczające go wydmy falują powolnym, sejsmicznym rytmem w kontrapunkcie do ruchu szczątków barki, poszarpanych klifów skał sterczących z piasku i osypujących się wydm, wśród wzbijających się w niebo i przesłaniających słońca obłoków pyłu. Zbocza wydm wokół wraku wypiętrzały się coraz bardziej stromo, jak lejek z czarną dziurą w środku. Jeszcze jeden wstrząs pod powierzchnią planety zakołysał kilem na boki z taką siłą, że Dengar o mało nie wypuścił z rąk trzymanej belki. Stracił oparcie pod stopami; spojrzał w dół, poniżej własnych butów, i na samym dnie piaskowego leja zobaczył biegnący koliście rząd zębów. Dengar wymamrotał przekleństwo w ojczystym języku. Ty pokopany idioto, przeklął sam siebie i własną głupotę, przez którą tkwił teraz w powietrzu bez możliwości ucieczki. Nie wziął pod uwagę, jakiego potwora mogła obudzić jego obecność - ani jak głodnego. Wielka Jama Carcoona otwierała się coraz szerzej; piasek i żwir wirowały wokół ślepego, żarłocznego monstrum zwanego Sarlac-kiem, które ją zamieszkiwało. Kwaśny smród zaatakował nozdrza Dengara jak wiatr, gorętszy niż jakiekolwiek wichry smagające pustynię. Rzut oka dookoła przekonał Dengara, że kil barki zsunął się w dół leja i zatrzymał na wyrastającej z piasku skale. Odwrócił twarz i przycisnął do ramienia, by osłonić ją przed deszczem odłamków rozpadającego się wraku; większe fragmenty uderzały o stoki 11 Jamy, wpadając jeden za drugim w rozwartą paszczę. Kil, ściskany spoconymi dłońmi Dengara, szarpnął gwałtownie, gdy koniec belki skosił górną część podtrzymującej go skały. Belka przechyliła się gwałtownie do tyłu, z Dengarem dyndającym niebezpiecznie na jej końcu zaledwie kilka metrów nad gardłem Sarlacka. Rozpaczliwym wyrzutem nogi zdołał zaczepić najpierw jeden, a po chwili drugi but o wręgę. Podciągnął się, obejmując mocno wąską metalową belkę nogami i dźwignął w górę, a potem skoczył i wbił zakrzywione palce w krawędź piaskowego leja. Uderzył brzuchem o zbocze; piasek osuwał się spod jego dłoni, a on kopał i bił rękami, i czołgał się w górę, ku jasnemu i czystemu niebu. Stękając z wysiłku, zdołał trafić klatką piersiową poza brzeg leja. Potem wydźwignął z pułapki resztę ciała, by w końcu ciężko przetoczyć się na plecy. Jawowie mają pecha, tylko to przyszło mu do głowy, kiedy leżał nieruchomo na piasku. Obejmował się ramionami i czekał, aż pustynny potwór zakopie się ponownie w piaskach Tatooine. Być może wrak krył w sobie coś cennego, ale jeżeli ci mali śmieciarze nie zanurkują do gardła Sarlacka, ewentualne skarby wymkną im się z ręki. Morze Wydm ucichło. Dengar poczekał minutę, odmierzaną coraz spokojniejszym biciem własnego serca, i dopiero wtedy wstał. Sarlacc najprawdopodobniej schował łeb pod ziemię, zajęty trawieniem fragmentów wraku, które połknął. Dengar uznał, że jeśli się pospieszy, starczy mu czasu, by oddalić się na bezpieczną odległość. Otrzepał piasek z ubrania i zaczął wspinać się na zbocze pobliskiej wydmy. Trzy wydmy dalej zatrzymał się, zasapany. Ku swojemu zaskoczeniu zauważył, że fragmenty wraku — niemal nieodróżnialne już w tej chwili elementy barki żaglowej Jabby Hutta — nadal tkwią w środku jamy. Po chwili oświeciła go prawda. Potwór jest martwy, pomyślał. Coś - lub ktoś - zdołało zabić Sarlacka. Odór zgnilizny, który wyczuł wcześniej, pochodził od rozdartego truchła potwora, widocznego pod wrakiem. Wyczuwalne do tej pory złośliwe życie, ukryte pod powierzchnią pustyni, zgasło. Tylko drobne odłamki wraku, których formy ani przeznaczenia nie sposób było już rozpoznać, i kilka powalonych twarzą do ziemi trupów leżało bezładnie wokół jamy. Smród zalatujący od leja w zboczu wydmy skłonił Dengara do marszu w przeciwnym kierunku, w stronę pałacu Jabby. Ten 12 moment był równie dobry jak każdy inny, żeby sprawdzić pogłoski na temat tego, czym stał się pałac po śmierci swojego właściciela. Orgiastyczna uczta urządzona przez uwolnionych sługusów Jabby dopiero się rozpoczynała, gdy Dengar wychodził z odpychającej, pozbawionej okien kryjówki Hutta. Gdyby pałac rzeczywiście opustoszał — a krążące na ten temat plotki przeczyły sobie nawzajem — grube mury jego wewnętrznych komnat zapewniłyby mu bezpieczne schronienie na czas, kiedy noc z jej niebezpieczeństwami obejmie w posiadanie Morze Wydm, dopóki Manaroo nie przyleci, by go stamtąd zabrać. Równie dobrze mógł wprawdzie przeczekać we własnej kryjówce, wyciętej w otaczających pustynię skalnym pierścieniem górach i pełnej zapasów na czarną godzinę. W pałacu mógł jednak spotkać kogoś z dawnego dworu Jabby, na przykład jego kamerdynera, Biba Fortunę, czy innych byłych podwładnych Hutta, szukających sposobów wzbogacenia się na śmierci dawnego pracodawcy. Wybitne umysły, pomyślał Dengar z szyderczym uśmiechem, mają często podobne pomysły. A chciwe umysły — zawsze. Jeszcze raz obejrzał horyzont przez elektrolornetkę. Jedno ze słońc zaczynało już zachodzić, rozciągając jego cień padający na pustkowie. Właśnie miał wyłączyć lornetkę, gdy coś przyciągnęło jego uwagę. Ten wygląda, jakby zebrał najgorsze razy, pomyślał Dengar, obserwując zwłoki leżące o jakieś pięćdziesiąt metrów od niego twarzą do góry. Dengar widział wyraźnie przód hełmu z wąską szczeliną wizyjną. Był to jedyny element stroju leżącego, który wyglądał na nieuszkodzony. Cała reszta chyba nie tyle spłonęła, ile została wytrawiona w kwaśnej kąpieli, która sprowadziła mundur i zbroję do kupy poszarpanych szmat i skorodowanych, wyszczerbionych płytek metalu i sztucznego tworzywa. Dengar pokręcił soczewkami lornetki, przybliżając obraz. Zastanawiał się nad przyczyną, która mogła wywołać tak zabójczy skutek. Chwileczkę, pomyślał. Rozciągnięte ciało wypełniło teraz całe pole widzenia lornetki. Chyba nie tak całkiem zabójczy. Dengar zauważył, że pierś leżącego porusza się słabo, unosząc się i opadając, jakby jej właściciel z trudem walczył o każdy oddech. Półnagi osobnik, kimkolwiek był, niewątpliwie jeszcze żył. Przynajmniej na razie. No, temu warto przyjrzeć się z bliska. Dengar wcisnął lornetkę za pas. Choćby z czystej ciekawości - odległa postać wyglądała, jakby odkryła całkiem nowy, nie znany dotąd Dengarowi sposób 13 utraty życia. Jako łowca głów i człowiek zawodowo zajmujący się przemocą, Dengar był żywotnie zainteresowany tą kwestią. Spojrzał przez ramię i zobaczył, jak jego statek - „Karząca Ręka" - opada na ziemię kilka kilometrów od niego z wysuniętymi kotwicami cumowniczymi. Za sterami statku siedziała jego narzeczona, Manaroo. To dobrze, pomyślał. Będzie mogła mu pomóc teraz, kiedy stwierdził, że nie zagraża jej bezpośrednie niebezpieczeństwo. Nie przeszkadzało mu, że naraża własne życie, ale jej życie to co innego. Balansując rękami wyciągniętymi na boki, schodził zboczem w stronę tajemniczej ludzkiej postaci, którą zauważył przez lornetkę. Miał nadzieję, że osobnik będzie jeszcze żył, kiedy do niego dotrze. Ten rodzaj śmierci jest naprawdę okropny... Gdzieś poza bezładną plątaniną myśli i obrazów słyszał w pamięci obleśny głos Jabby, który obiecywał komuś nieznane dotąd męki bólu, nieznośnego i nie kończącego się, który potrwa tysiące lat. Ten stary, tłusty ślimak miał rację, przynajmniej w pewnym stopniu, musiał przyznać umierający mężczyzna. A może już martwy? Nie potrafił tego rozstrzygnąć. Ten los — nieskończenie powolne wytrawianie, cząsteczka po cząsteczce, skóry i zakończeń nerwowych — przeznaczony był komu innemu. Umierającemu mężczyźnie wydało się nie bardziej niesprawiedliwe niż inne paradoksy okrutnego wszechświata, że cierpi za kogoś innego. Czy też cierpiał. Bo Hutt musiał zostać źle poinformowany na temat tego, jak długo potrwa męka rozpuszczanego ciała. Kilka sekund wystarczało z nawiązką, by z niezwykłą wyrazistością prze-formułować dotychczasową definicję bólu: w całkowitym mroku kwasy zaczęły przesączać się przez ubranie, kąsając ciało tysiącem eksplodujących słońc. A kolejnych kilka sekund, a potem minut i godzin - a może dni czy lat? - które po nich nastąpiły, rzeczywiście wydawało się rozciągać w nieskończoność... Aż przyszedł koniec. Ból, silniejszy niż kiedykolwiek odczuł na własnej skórze albo zadał swoim ofiarom, ustał, zastąpiony zamgloną i otępiałą świadomością wysączających się z niego powoli sił życiowych. W porównaniu z poprzednimi doznaniami była to ulga porównywalna z zaśnięciem na satynowych poduszkach 14 wypełnionych miękkim pierzem. Nawet ślepota — nieprzenikniona noc - ustąpiła przymglonemu świtowi. Umierający mężczyzna nadal nic nie widział, ale wyczuwał przez szczelinę hełmu i wilgotne szmaty okrywające ciało nie dające się z niczym pomylić ciepło słońca na twarzy i poparzonej skórze piersi. Być może, pomyślał, potwór sięgnął nieba i połknął je. Gdy spadał w dół pomiędzy szeregami ostrych zębów, olbrzymia gęba wydała mu się dostatecznie duża, by je pomieścić. Czuł pod plecami żwir i piasek, przesiąknięty jego własną krwią. To musiał być jakiś rodzaj dotykowych omamów. Nie wierzył w żadnych bogów, którym mógłby za to podziękować, ale błogosławił ulgę obłędu... Światło na twarzy przybladło; różnica temperatur pozwoliła mu rozpoznać rozmiar pochylającego się nad nim cienia. Zastanawiał się, jaką też nową wizję ześle mu jego skołatany mózg. W brzuchu bestii byli też inni - wiedział o tym. Kiepskie towarzystwo, uznał umierający. Równie dobrze mógł mieć omamy słuchowe, słyszeć głosy tych, którzy zaraz mieli być strawieni; pomogłoby mu to przetrwać długie, nie kończące się godziny, zanim atomy jego ciała uwolnią się od siebie. Jeden z głosów, który usłyszał, należał do niego samego: - Pomóż... - Co się stało? Roześmiałby się, gdyby nie to, że każde drgnięcie odartych ze skóry mięśni sprawiało straszny ból, wpychając go w pustkę zapomnienia. Czy to mogła być halucynacja? - Sarlacc... połknął mnie. - Słowa wydawały się wydobywać mimo woli. - Zabiłem go... wybuch... Usłyszał teraz drugi głos, kobiecy: - On umiera. Znów odezwał się męski głos, prawie szept: - Manaroo, czy wiesz, kto to jest? - Nie obchodzi mnie to. Pomóż mi wnieść go do środka. -Zasłonił go cień kobiety. Nagle poczuł, że ktoś go unosi, a brud i żwir osypuje się z jego sponiewieranego ubrania. Następne doznanie — ktoś zarzucił go sobie na szerokie plecy, przytrzymując dłonią w pasie. Umierający mężczyzna poczuł wstyd. Tyle razy wcześniej stawał twarzą w twarz z perspektywą własnej śmierci - nieważne, czy bolesnej - a świadomość, jak niewiele znaczy ten fakt, dodawała mu siły. A teraz jakaś 15 słaba cząstka w nim samym wzywała na pomoc tę żałosną fantazję o ratunku. Lepiej umrzeć, pomyślał, niż żyć w strachu przed śmiercią. - Trzymaj się! - to wizja podsunęła mu ten głos. - Zabiorę cię w bezpieczne miejsce. Mężczyzna znany jako Boba Fett wyczuł wahadłowy rytm kroków — wrażenie, że jest niesiony po skalistym podłożu. Wzrok wrócił mu na chwilę, a ślepota ustąpiła, pozwalając mu w krótkim przebłysku świadomości zobaczyć własną rękę, bezwładną i zwisającą, która zostawiła na piasku ślady krwi. Wtedy to właśnie zdecydował, że to, co widzi i czuje, nie jest halucynacją. I że nadal żyje. ROZDZIAŁ Niewielki obiekt, poruszający się o własnym napędzie przez zimny, międzygwiezdny przestwór, minął w końcu granice czujników wokół planety. Kuat poczuł, że hiperprzestrzenny posłaniec zbliża się do nich, zanim jeszcze jego szef ochrony przyszedł poinformować go, że kapsuła została przechwycona. Potrafił precyzyjnie wyczuwać obecność tworów mechanicznych, od najmniejszych nanosporoidów po konstrukcje zdolne unicestwić całe planety. Ta wrodzona umiejętność była charakterystyczna dla jego rodziny i doskonaliła się z pokolenia na pokolenie. - Przepraszam, panie inżynierze - rozległ się za nim służalczy głos — ale prosił pan, żeby niezwłocznie zawiadomić, kiedy jednostki łączności pozasystemowej odbiorą jakikolwiek ślad. Ślad pańskiej... przesyłki. Kuat odwrócił się od wielkiego, wypukłego iluminatora i rozpościerającego się za nim widoku pustki upstrzonej światełkami gwiazd. Daleko za odległą orbitą planety, która nosiła jego rodowe imię, w pole widzenia wchodziło właśnie zamglone ramię jednej z najpiękniejszych spiralnych mgławic galaktyki. Starał się nie przegapiać takich rzeczy; przypominały mu, że wszechświat i wszelkie jego wytwory były tylko maszyną nie różniącą się od innych. Nawet tworzące je atomy, jeśli pominąć chaos zasady nieoznaczoności i zniekształcającego wpływu obserwatora, tykały niczym starożytne, prymitywne chronometry. I nie tylko one, powiedział sobie w duchu Kuat... nie po raz pierwszy. Duch ludzki nie różni się od nich zanadto. Jest równie mechaniczny, choć niematerialny w swojej naturze. 2 - Mandaloriańska zbroja 1V — Doskonale. - Pogłaskał jedwabistą sierść felinksa usadowionego na jego ramieniu. Zwierzę wydało głęboki, ledwie słyszalny pomruk zadowolenia, gdy długie, precyzyjne palce jego pana odnalazły odpowiednie miejsce za spiczastymi uszami. - Dokładnie tego oczekiwałem. Maszyny, nawet te skonstruowane w Zakładach Stoczniowych Kuat, nie zawsze funkcjonowały jak należy; przypadkowe zmienne działały czasami jak przysłowiowy piasek w trybach. Sprawiało mu przyjemność - częstą, ale wcale przez to nie mniejszą- kiedy sprawy toczyły się zgodnie z planem. — Czy macie jakieś odczyty zawartości przesyłki? — Na razie nie. — Fenald, szef ochrony, miał na sobie standardowy kombinezon roboczy Zakładów Stoczniowych Kuat, pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń stanowiska, z wyjątkiem rzucającego się w oczy miotacza o zmiennym rozproszeniu, obijającego się o biodro mężczyzny. - Pracuje nad tym cała moja załoga, ale -sarkastyczny uśmiech uniósł kąciki jego warg - kody szyfrujące są dość wyrafinowane. — Takie mają być. - Kuat nie byłby rozczarowany, gdyby pracownikom stoczni nie udało się złamać kodów; sam je zaprojektował i wprowadził. Przekazanie sprawy do infoanalizy wydziałowi bezpieczeństwa było tylko testem, który miał potwierdzić, jak dobrze mu poszło. - Nie chciałbym, żeby ktoś przeglądał moją pocztę. — Oczywiście. — Oszczędny ukłon wystarczył. Mimo znaczenia Zakładów Stoczniowych Kuat, elitarnego dostawcy usług inżynieryjnych i konstrukcyjnych dla Imperium, tradycją zakładów od wielu pokoleń był brak wszelkiej ceremonialności wśród pracowników centrali. Ostentacja, konwenanse i dworskie ceregiele były dobre dla tych, którzy nie rozumieli, gdzie tkwi prawdziwa władza. Fenald wskazał dłonią na iluminator, którego sześciokątne, wygięte przypory wznosiły się trzykrotnie wyżej niż imponująca dwumetrowym wzrostem sylwetka jego szefa. - Chyba nikt by nie chciał. Felinks zamruczał głośniej, bo trzymający go w ramionach Kuat znalazł punkt, z którego wychodziły przewody drażniące ośrodek przyjemności zwierzęcia. Takie już były te zwierzaki: znaczną część niewielkiego mózgu w zbyt wąskiej czaszce — spuścizna chodu wsobnego charakterystycznego dla tej rasy - musiał zastąpić obwodami biostymulacyjnymi, żeby uchronić stworzenie od ciągłego wpadania na ściany i wyskubywania sierści do żywego mięsa. Czubkami palców 18 wyczuł krawędź nacięcia na czaszce stworzonka. Przekształcony w ten sposób w coś bliższego maszynie, jego ulubieniec dużo lepiej spełniał teraz swoją rolę, a przede wszystkim bardziej odpowiadał wyobrażeniom Kuata o tym, co piękne. W przestronnym gabinecie dziedzicznego szefa Zakładów Stoczniowych Kuat rozległ się pojedynczy dzwonek. Kuat odwrócił się, by dalej podziwiać przez iluminator bezkresny widok, a jego szef ochrony przycisnął do ucha dłoń z wszczepionym niewielkim nadajnikiem. Felinks zamknął oczy w ekstazie; nie widział, jak odległe ramię mgławicy wchodzi w pole widzenia, niczym świetlista smuga dymu na czerni nieba. — Właśnie przynoszą kapsułę — odezwał się Fenald. — Doskonale. — Na zewnątrz, w próżni, jonowy silnik zostawiał za sobąjaskrawoczerwoną smugę, mijając pozornie chaotyczny labirynt platform konstrukcyjnych i grawitacyjnych doków cumowniczych. Poruszał się z prędkością podświetlną, umożliwiającą nawigację. Mały prom serwisowy, z jakże cennym ładunkiem na pokładzie, kierował się ku jądru kombinatu Kuat. Minął najwyżej standardowy kwadrans, zanim dotarł na miejsce. Kuat obejrzał się przez ramię na Fenalda. — Nie zatrzymuję cię. - Uśmiechnął się. - Sam się zajmę kapsułą. Szefom ochrony płacono za to, by byli ciekawi wszystkiego, co mieściło się w sferze ich odpowiedzialności. — Jak pan sobie iyczy, panie inżynierze. — Słowom towarzyszył ukłon graniczący z nieuprzejmością, nie zginający kręgosłupa. Płacono mu jednak za wypełnianie poleceń. - Proszę dać mi znać, gdyby miał pan jeszcze jakieś życzenia w tej sprawie. Felinks zaprotestował, gdy Kuat pochylił się i postawił zwierzę na wyłożonej misterną mozaiką podłodze. Prostując ogon, felinks otarł się o nogawkę spodni, uszytych z tego samego, praktycznego drelichu w kolorze ciemnej zieleni, z którego wykonane były uniformy wszystkich innych pracowników Zakładów. Troski najpotężniejszych istot galaktyki - ustępujących władzą tylko osobom z najbliższego kręgu imperatora Palpatine'a - nie miały dla felinksa żadnego znaczenia. Źródło ciepła i nieustanne głaskanie określały granice jego pragnień. Kiedy Kuat się wyprostował, drzwi biura zamykały się właśnie za szefem ochrony. Felinks natrętnie stukał łebkiem w goleń swojego pana. 19 - Nie teraz - powiedział do niego Kuat. - Jestem zajęty. Wytrwałość była jedną z cech, które podziwiał; nie mógł złościć się na zwierzę, kiedy wskoczyło na jego roboczy stół. Pozwolił mu przemaszerować tam i z powrotem na poziomie jego piersi; sam przez ten czas przygotował niezbędne narzędzia. Dopiero kiedy pilot wahadłowca, którego lot obserwował wcześniej przez ilu-minator, wszedł do gabinetu i umieścił wydłużone, srebrne jajo na stole, Kuat przepędził zwierzaka. Dwie robocze lampy podpłynęły w powietrzu do stołu, rozpraszając cienie, kiedy Kuat pochylił się nad lustrzaną torpedą. Ta kapsuła komunikacyjna była nie tyle wyposażona w moduły auto-destrukcji, ale wręcz tylko z nich zbudowana, co miało zapobiec możliwości dotarcia do jej zawartości przez osoby nieupoważnione, czyli każdego z wyjątkiem samego Kuata. Nawet w jego przypadku nie miało to być łatwe; gdyby się teraz pomylił, kombinat miałby wkrótce nowego dziedzicznego właściciela i głównego projektanta. Chwycił kciukiem i palcem wskazującym sondę identyfikacyjną, która niemal bezboleśnie wbiła się w skórę, pobierając próbkę płynów i tkanki. Mikroobwody wbudowane w wąskie, podobne do igły urządzenie rozpoczęły pracę, analizując zarówno informacje genetyczne, jak i samomutujące markery promieniotwórcze wprowadzone do jego krwiobiegu. Sonda nie dała żadnego znaku— ani dźwiękowego, ani świetlnego, czyjego tożsamość została potwierdzona. Jedynym sposobem, by to potwierdzić, było dotknięcie nierdzewną końcówką sondy do kapsuły komunikacyjnej; jeśli zwęglone szczątki Kuata nie wtopią się w przeciwległą ścianę, będzie to oznaczało, że wszystko jest w porządku. Sonda stuknęła o wypukłą, lustrzaną powierzchnię. Żadnej eksplozji, tylko syk wypuszczanego powoli powietrza, kiedy na chwilę wstrzymał oddech. Wzdłuż kapsuły pojawiła się podłużna szczelina. Praca postępowała coraz szybciej; Kuat otworzył srebrzyste jajo i teraz demontował jego powłokę w ściśle określonym porządku. Jeden fałszywy krok, jeden komponent usunięty w niewłaściwej kolejności również spowodowałby eksplozję. Kuat nie martwił się tym jednak. Jedynym miejscem, w którym znajdował się zapis prawidłowej kolejności demontażu kapsuły, była jego własna pamięć - żaden zapis nie byłby dokładniejszy. Kiedy podziwiał maszyny, widział w nich własną doskonałość. 20 Urządzenie spoczywające na jego stole roboczym działało równie perfekcyjnie. Ostatni fragment obudowy rozpadł się na części, odsłaniając jądro kapsuły. - Przebyłeś daleką drogę, mój mały. - Położył czułą i zaborczą dłoń na module holoprojektora, który ukazał się we wnętrzu kapsuły. - Co masz mi do powiedzenia? Kuat wyczuł dłonią słabnące ciepło. Ogniwo energetyczne kapsuły stanowił moduł przyspieszonego rozpadu, wytwarzający dość energii, by starczyło jej na jeden skok w nadprzestrzeń. Współrzędne skoku zostały wcześniej zaprogramowane; zaledwie kilka dni temu kapsuła opuściła odległą planetę Tatooine. Mogła dotrzeć do kombinatu Kuat nawet wcześniej, gdyby nie program chaotycznego wyboru trajektorii podświetlnej, wbudowany w układ napędowy sondy w celu ograniczenia możliwości jej wykrycia. Ludzie ze służby bezpieczeństwa Kuata nie byli jedynymi, którzy obserwowali granice systemu. Tak wyglądał ten biznes - paranoja stawała się jednym z kosztów operacyjnych, gdy pracowało się na zlecenie Imperium. Dłońmi w ochronnych rękawicach izolacyjnych Kuat uniósł holoprojektor - standardowy odtwarzacz, podobny do wielu powszechnie występujących w galaktyce, jednak z kilkoma ulepszeniami i modyfikacjami, które stawiały go wysoko ponad tamtymi. Nawet sam Palpatine nie był w stanie uzyskać tak bogatej w szczegóły transmisji w kontaktach ze swoimi podwładnymi. Ale on ich nie potrzebuje, przypomniał samemu sobie Kuat. Nie tak jak ja. Imperator zawsze mógł uzyskać to, o co mu chodziło, posługując się strachem i śmiercią. W branży konstrukcyjnej potrzeba było nieco więcej finezji, by nie podkopać własnego rynku. - Idź sobie... - powiedział do felinksa kręcącego się pomiędzy jego nogami. - Nie spodoba ci się to. Felinks nic sobie nie robił z jego ostrzeżenia. Kuat przy użyciu reszty swoich precyzyjnych narzędzi zamknął obwody we wnętrzu holoprojektora, a wtedy jego obszerny gabinet wypełniły obrazy i dźwięki innej wielkiej sali. Przytłaczająca ciemność nagrania i chaos dźwięków, od pobrzękujących spod podłogi łańcuchów po okrutny śmiech przedstawicieli najróżniejszych ras — wszystko to zjeżyło jedwabistą sierść na grzbiecie zwierzęcia; felinks zasyczał, gdy zobaczył opasłe, słoniowate cielsko z malutkimi rączkami i ogromnymi, chciwymi oczami. Kiedy zaś pozbawione warg usta 21 istoty rozchyliły się, by wydać gardłowy, gulgocący śmiech, fe-links czmychnął pod warsztat, chowając się w najciemniejszy kąt. Kuat wcisnął magnetyczną końcówkę sondy, zatrzymując odtwarzanie; kakofonia dźwięków ustąpiła ciszy, gdy odwracał się, by spojrzeć przez ramię na zastygły w bezruchu dwór Jabby Hut-ta. Odwrócił się od stołu i wszedł pomiędzy holograficzne postacie. Choć niematerialne jak duchy — mógł przejść na wylot przez sylwetki pochlebców i pachołków otaczających platformę antygra-witacyjną Jabby - były odwzorowane z taką dokładnością, że niemal czuł odór potu i smrodliwe wyziewy zgnilizny wydobywające się z komór pod podłogą. — A więc nie żyjesz, co? — uśmiechnął się wąskimi ustami i zbliżył twarz do nieruchomego oblicza Jabby. — Jaka szkoda! Nie cierpię tracić dobrych klientów. - W ciągu ostatnich kilku lat Jabba zlecił mu kilka dużych kontraktów - na dostawę broni dla swoich zbirów z zakładów zbrojeniowych Kombinatu Kuat oraz na wyposażenie pałacu, a także na bogato wyposażoną barkę żaglową naszpikowaną sprzętem wojskowym, wyprodukowaną w jednej ze spółek zależnych koncernu zajmującej się budową luksusowych prywatnych jachtów. Jabba nie miał przy tym pojęcia o paru udoskonaleniach, których nie zamawiał - ukrytych urządzeniach nagrywających, dzięki którym Kuat wiedział niemal wszystko o tym, co działo się w pałacu Hutta na Tatooine i na pokładzie jego barki. Dobry producent zna swoich klientów, pomyślał Kuat, lepiej niż oni sami. Wiadomość o śmierci Jabby rozniosła się już po galaktyce, jednych wprawiając w zadowolenie, innym przysparzając kłopotów. Ze wszystkich swoich współbraci Jabba był najbardziej rzutkim osobnikiem—jeśli można tak nazwać istotę równie otyłą i powolną— a swoje trefne interesy prowadził na szerszą skalę niż którykolwiek inny przedstawiciel jego rasy. Pewnie skaczą już sobie do gardeł, pomyślał Kuat o współpracownikach zmarłego, a także jego najbliższych krewnych, rzekomo pogrążonych w żałobie. Na pewno walczą teraz o przejęcie kontroli nad jego skomplikowanym, przestępczym dziedzictwem. To dobry czas dla firmy - Kuat miał już w kalendarzu umówione spotkania z najbardziej bezwzględnymi i ambitnymi przedstawicielami huttańskich klanów. Nowe plany zawsze wymagają nowego uzbrojenia. Myśl o skakaniu do gardła w przewrotny sposób rozbawiła Ku-ata. Holonagranie potwierdziło to, co dotychczas było mu wiadomo 22 0 śmierci Jabby. Jedną z niezdarnych, małych rączek Hutt przytrzymywał łańcuch, którego drugi koniec przymocowany był do obroży na szyi kobiecej postaci. Stojąc tuż przy krawędzi platformy Kuat okiem konesera oceniał hojnie odsłonięte wdzięki księżniczki Leii Organy. Dzięki zamożności i wpływom jego prywatne apartamenty odwiedzało wiele atrakcyjnych kobiet, nawet z najwyższych sfer. Jednak księżniczka... Zanotował w myśli, by nie przegapić ewentualnej okazji poznania tej kobiety. Gdyby do tego doszło, na pewno nie byłby takim idiotą, żeby zostawiać jej pod ręką coś równie niebezpiecznego jak łańcuch. — Nigdy nie podsuwaj wrogowi narzędzia, którym może cię zabić — powiedział na głos Kuat do wizerunku zmarłego Hutta. Tak naprawdę jednak śmierć Jabby nie bardzo go w tej chwili obchodziła. Nawet obecność Leii Organy na dworze zmarłego Hutta nie miała w tej chwili większego znaczenia. Szukał w tłumie innych twarzy z przeszłości. Podszedł do warsztatu i kilkoma delikatnymi ruchami pokręteł projektora puścił nagranie wstecz, do momentu, zanim Leia Organa w przebraniu łowcy nagród przyprowadziła do pałacu Jabby schwytanego Wookiego. To powinno wystarczyć, pomyślał Kuat, spoglądając przez ramię; uniósł końcówkę sondy z projektora, ponownie zatrzymując obraz. Mijając platformę tronową Jabby, Kuat rozglądał się dookoła 1 przypatrywał członkom jego dworu. Prawdziwa galeria międzygwiezdnych szumowin i mętów, od drobnych złodziejaszków po zawodowych morderców, a nawet gorzej. Huttowie zdawali się przyciągać tego rodzaju indywidua w podobny sposób jak małe zwierzątka futerkowe przyciągają pchły. W pewnym sensie jednak można powiedzieć, że łączył je stosunek raczej symbiotyczny niż pasożytniczy - unieruchomiony w swoim pałacu Jabba, gdy rozejrzał się dookoła, mógł zobaczyć istoty rozumne równie zdeprawowane jak on sam, a nawet gorsze. Kuat przechadzał się powoli pomiędzy zastygłymi postaciami hologramu, szukając jednej, konkretnej twarzy. A nawet nie tyle twarzy, ile maski. Zatrzymał się przed nieruchomym wizerunkiem kamerdynera Jabby, Biba Fortuny — Twi'lekianina o błyszczących oczach i złośliwym uśmieszku. Samce z planety Ryloth, nawet z całą swoją inteligencją i szczególnymi talentami umysłowymi umieszczonymi w smukłych wyrostkach wyrastających z nagiej czaszki i spływających na ramiona, nie miały w sobie żyłki 23 przedsiębiorcy, która pozwalałaby im tworzyć bogactwo, ani też odwagi, by je ukraść, mimo że byli niemal równie chciwi jak Hut-towie. Akurat ten osobnik przed laty próbował wśliznąć się w szeregi kierownictwa Zakładów Stoczniowych Kuat, zanim popis wyjątkowej nielojalności nie zamknął przed nim na zawsze drogi do kariery w koncernie Kuata. Huttowie byli bardziej podatni na pochlebstwa i wazeliniarstwo — Kuat nie zdziwił się, widząc Fortunę w pałacu Jabby. Nie dostrzegł tego, kogo szukał, póki nie podniósł wzroku na galerię, otaczającą holograficzny dwór Jabby. Mam cię, pomyślał. Zauważył charakterystyczny hełm okrywający głowę Boby Fetta, budzącego grozę galaktycznego łowcy nagród. Fett spoglądał w dół na tłoczących się poniżej dworaków jak jakieś pierwotne planetarne bóstwo, ucieleśniające sprawiedliwość zimniejsząniż przestrzeń między gwiazdami. Wokół ramion Boby i na jego plecach były umocowane liczne przyrządy i narzędzia, od laserów wokół nadgarstków po zminiaturyzowane miotacze ognia - cały arsenał broni, która w jego rękach stawała się równie precyzyjna jak próbniki w rękach Kuata. Kask z ciemną plamą wizjera w kształcie litery T zakrywał oczy łowcy i chłodną kalkulację, jaką ktoś mógłby z nich wyczytać. Zadowolony, że go odnalazł, Kuat przeszedł do tyłu, by przyjrzeć się hologramowi z większej odległości. Nawet jako trójwymiarowy obraz, dwór Jabby wydawał się wydzielać miazmaty chciwości i brudu, które przyprawiły Kuata o mdłości. Wolał przyjrzeć się hologramowi z zewnątrz, z perspektywy matematycznie czystych kątów swojego gabinetu. Podszedł do warsztatu i zmienił kąt ustawienia sondy w obwodach holoprojektora. Nie oglądając się za siebie poczuł, jak wizerunek Jabby i innych obecnych w półmroku sali tronowej zaczyna się poruszać, odgrywając swoją przebrzmiałą już rolę w tym niewielkim wycinku przeszłości. Kolejny drobny ruch przy pokrętłach holoprojektora wyciszył dźwięk. Kuat nie musiał słuchać dudniącego głosu Jabby i okrutnych śmiechów jego sługusów, żeby wiedzieć, co wydarzyło się w pałacu. Jabba zaczął się tym razem zabawiać Twi'lekianką; na Ryloth samice były znacznie atrakcyjniejsze niż ich odpychający partnerzy. Niewolnica była ładna — ubrana w powiewne pantalony tancerka z wyrostkami głównymi przyozdobionymi dzwoneczkami na wzór czapki błazna - ale jej delikatna, dziecięca uroda i wdzięk nie wystarczyły, by zadowolić apetyty Jabby. Na jej twarzy, gdy 24 siadała po przeciwnej stronie sali tronowej, pojawił się strach, niemal panika, jakby dane jej było nagle dostrzec swój przyszły los. Jej koniec rozgrywał się teraz powtórnie na oczach Kuata - Jabba, podrygując cielskiem i otwierając szeroko oczy z zadowolenia, ciągnął za łańcuch przymocowany do metalowej obręczy na szyi Twi'lekianki, przyciągając jącoraz bliżej platformy tronowej. Biedna dziewczyna musiała już kiedyś widzieć, jak kończyła się taka zabawa; piękne stworzenia były na dworze Jabby towarem, którego pozbywano się lekką ręką. Zgodnie z oczekiwaniami Kuata, w ciągu kilku następnych chwil przed platformą tronową Jabby rozsunęła się klapa w podłodze. Kiedy tancerka wpadała w pułapkę, ogniwa łańcucha pękły; tłum dworaków zgromadził się wokół brzegów otworu, wyciągając szyje, by obserwować jej śmierć w szponach i zębach rankora, ulubieńca Jabby, zamieszkującego w ciemności pod salą tronową. Kuat znów poczuł mdłości, do których dołączył głęboki niesmak. Co za marnotrawstwo, pomyślał. Tancerka była piękna i mogła się jeszcze komuś przydać; zniszczenie tak czarującego stworzenia rozgniewało go bardziej niż cokolwiek innego. Zobaczył dość, przynajmniej na tym poziomie szczegółowości. Jeśli ten tłusty ślimak nie żył, jak mu doniesiono, nie żałował już utraty tak dobrego klienta. Zastąpią go inni, wspinający się po szczeblach huttańskiej hierarchii. Kuat wyciągnął rękę i zatrzymał obraz, żeby lepiej się przyjrzeć obiektowi, który najbardziej go interesował. I którego nie było już na hologramie. Ukryte za maską oblicze łowcy nagród zniknęło z miejsca, w którym dostrzegł je wcześniej Kuat: z galerii nad środkową częścią sali. Kuat cofnął się od warsztatu i podszedł do najbliższej krawędzi hologramu. Patrzył w górę na wyobrażenie sklepienia sali, a potem zaglądał w otwory niskich tuneli, rozchodzących się do innych części pałacu. Nigdzie jednak nie widział Fetta. Kuat cofnął nagranie do momentu, gdy postać łowcy nagród, z twarzą ukrytą za maską zbroi, pojawiła się na galerii, obserwując salę w dole. Tym razem nie pozwolił, aby los twi'lekiańskiej tancerki odwrócił jego uwagę; odtwarzając nagranie jeszcze raz zobaczył, że Boba Fett wymknął się niezauważony i wyszedł, zanim jeszcze Jabba zaczął ciągnąć łańcuch, by wepchnąć dziewczynę w pułapkę. Ciekawe. Kuat pozwolił, by nagranie szło dalej. Nasz przyjaciel, pomyślał, miał co innego w planach. Nic dziwnego. Boba Fett 25 nie doszedłby do szczytów swojej profesji, gdyby nie zbudował sieci powiązanych interesów i informatorów, z których niektórzy -jeśli nie większość - nie mieli pojęcia o pozostałych. Jabba Hutt mógł być dość głupi, by wierzyć, że płacąc Fettowi hojny żołd, gwarantował sobie wyłączność na usługi łowcy nagród. Jeśli tak, to jasno dowodziło, że znajdował się na równi pochyłej, skoro pozwalał sobie na błędy, które w końcu doprowadziły do jego śmierci. Obdarzenie całkowitym zaufaniem łowcy nagród zawsze było błędem. Kuat nie popełniał takich pomyłek. Kuat przewinął nagranie do przodu. Ani śladu Boby Fetta; łowca powrócił, ale znacznie później. Kuat dostrzegł go, kiedy unosił rusznicę laserową, celując w przebraną Leię Organę, gdy ta uruchomiła detonator termiczny, żądając zapłaty za doprowadzenie pojmanego Wookiego. Potencjalnie zabójczą konfrontację uciął gardłowy śmiech Jabby i jego podziw dla przedsiębiorczego przeciwnika; wypłacił nagrodę za Chewbaccę, a Boba Fett opuścił broń. A więc wrócił tam, zastanawiał się Kuat, obserwując nagranie. Tajemnicze spotkanie, które zmusiło Bobę Fetta do opuszczenia sali tronowej, nie przeszkodziło mu w pełnieniu obowiązków najemnego ochroniarza Jabby. Można było bezpiecznie założyć, że doniesienia zebrane przez wydział wywiadowczy Kuata były prawdziwe. Opisywały śmierć Jabby na jego barce żaglowej, unoszącej się na krawędzi Wielkiej Jamy Carcoona na tatooińskim Morzu Wydm; wspominały również o obecności Boby Fetta w trakcie potyczki. Co więcej, raporty opisywały również śmierć Boby Fetta. Kuat chciał jednak mieć na nią dowód. Działanie na podstawie nie potwierdzonych dowodami informacji było jak budowanie maszyny, w której nie przetestowano kluczowego podzespołu. Maszyny, pomyślał, która może zabić swojego właściciela, jeśli ulegnie awarii. Ktoś taki jak Boba Fett miał niepokojącą umiejętność utrzymywania się przy życiu; Kuat musiałby zobaczyć jego śmierć na własne oczy, żeby w nią uwierzyć. Spojrzał na elementy kapsuły komunikacyjnej i fragmenty jej obłej, odbijającej światło obudowy, rozrzucone po stole. Niezbędne informacje przyniesie prawdopodobnie następna kapsuła, która wynurzy się z nadprzestrzeni, by wejść w atmosferę planety Kuata. Poszczególne jednostki zostały zaprogramowane w taki sposób, by przenosić tylko fragmenty nagrań z pałacu Jabby i pokładu jego barki żaglowej. Zmniejszało to niebezpieczeństwo, że któryś 26 z potężnych wrogów Zakładów Stoczniowych Kuat przechwyci jednostkę i, jeśli uda mu się obejść zabezpieczenia, dowie się, co zaprząta głowę Kuata. I ostatnia rzecz, którą musiał zrobić z wiadomością. Wyciągnął rękę w stronę urządzenia i wyjął mikrosondę. Przerwanie obwodu zainicjowało program samozniszczenia; metal rozgrzał się do białości, skręcając się i zwijając od żaru. Spod stołu wyskoczył przerażony felinks, by pomknąć w stronę najdalszego kąta gabinetu. Po kilku sekundach z holoprojektora i jego zawartości została tylko ciemna plama na blacie stołu roboczego, zastygnięta w pojedynczy, nieczytelny hieroglif. Treść wiadomości, która przebyła tak długą drogę, by do niego dotrzeć, spoczywała bezpiecznie w pamięci Kuata. Kiedy nadejdzie dowód śmierci Boby Fetta, będzie mógł pozwolić sobie na wymazanie z niej tych informacji. Dopiero kiedy to będzie bezpieczne, zdecydował Kuat. Nie wcześniej A jeśli oczekiwany dowód nie nadejdzie... będzie musiał opracować nowe plany. Plany zakładające śmierć więcej niż jednej osoby. Obracające się tryby miewają często okrutnie ostre zęby. Odwrócił się od warsztatu i wolno przeszedł przez pusty gabinet, szukając felinksa, żeby go podnieść, utulić i uspokoić po porcji strachu, którego się przed chwilą najadł. ROZDZIAŁ Zajęło jej to trochę czasu, ale w końcu go znalazła. Po raz drugi. Dziewczyna kucnęła za jedną ze skalnych formacji wyrastających z piasku Morza Wydm, obserwując ledwo widoczny otwór wykopany w jałowej ziemi. Bliźniacze słońca stapiały się z horyzontem, ustępując przed chłodem tatooińskiej nocy. Dziewczyna poprawiła na ramionach zdobyczną płachtę — oderwany kawał pa-lankinu z barki żaglowej, poczerniały od ognia wzdłuż jednego z wystrzępionych brzegów, zesztywniały od krwi z drugiego. Delikatna tkanina, która okrywała jej ciało w pałacu Jabby, nie zapewniała ochrony przed zimnem. Jej ciało przebiegł dreszcz, ale nie ruszyła się z miejsca. Czekała i patrzyła. Wiedziała, że tamten łowca nagród — ten, którego zwali Denga-rem - na pewno ma jakąś kryjówkę poza pałacem Jabby. Poza byłym pałacem Jabby, poprawiła się w myśli. Opasły Hutt, który trzymał ją na łańcuchu razem z innymi tancerkami, był teraz martwy. Ale kiedy jeszcze żył, większość zbirów i strażników, których zatrudniał, miała swoje kryjówki na skalistym pustkowiu. Mogli tam bezpiecznie złapać parę godzin snu, bez obawy, że w tym czasie inny opryszek - albo i sam Jabba - poderżnie im gardło. Na dworze Jabby niełatwo było utrzymać się przy życiu; wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ale to nie ja umarłam, pomyślała z gorzką satysfakcją, tylko Jabba dostał to na co zasłużył. W słabnącym świetle wieczoru odłożyła na bok rozmyślania, zapominając na chwilę o mściwej iskierce, która rozgrzewała ją od 28 środka. Daleko w dole dostrzegła zbliżające się dwie sylwetki, na które czekała. Dwa roboty medyczne toczyły się po piasku. Para równoległych śladów prowadziła w kierunku kryjówki wydrążonej w skałach pustyni. Roboty uciekały pewnie z pałacu Jabby, podobnie jak ona; wszystkie tamtejsze roboty medyczne zostały wyposażone w koła zamiast patykowatych, niezgrabnych nóg, dzięki czemu łatwiej było im się poruszać po pustynnym terenie. Neelah obserwowała je jeszcze przez kilka chwil, po czym opuściła swoje schronienie i ostrożnie zeszła w dół przeciwległym zboczem wydmy, tak by roboty jej nie zobaczyły. — Stójcie! Ani kroku dalej! — Przy dybała roboty w tej samej chwili, gdy transmitowały kod bezpieczeństwa, odblokowujący wejście do kryjówki; szereg liczb wyświetlał się czerwienią na panelu dostępu wbudowanym w drzwi z magnetycznie wzmocnionej durastali. - Nie ruszajcie się! Obiecuję, że nic wam nie zrobię... jeśli pozostaniecie bez ruchu. — Jesteś przestraszona? — Wyższy z dwóch robotów, podstawowy model internistyczny MD5, omiótł ją swoimi skanerami, wpisaną w okrąg wieczornego nieba. - Masz mocno przyspieszone tętno jak na standardową jednostkę ludzką. - W pokrytym ciemną emalią czole robota pojawiła się wąska szczelina, przez którą pobrał próbkę powietrza. — Ponadto w wydychanym przez ciebie powietrzu zauważam znaczne stężenie hormonów wskazujących na stan wzburzenia emocjonalnego. — Zamknij się. To kolejne polecenie. — Żwir zachrzęścił pod jej stopami, gdy schodziła ku robotom. - Po prostu milcz. - Słyszałeś? - Wyższy robot skierował swoje wielosoczew-kowe spojrzenie na towarzysza, białego robota farmaceutycznego typu MD3. — Mówi, żebyśmy się nie odzywali. - Nieuprzejmość. - Robot przyciągnął bliżej korpusu swoje strzykawki i ramiona podajników. - Przewidywanie problemów. - Wspaniale. - Gniew dodatkowo przyspieszył bicie jej serca. - W takim razie nie będziecie mogli powiedzieć, że się tego nie spodziewaliście. - Chwyciła za monitor funkcji życiowych, sterczący jak antena nad głową wyższego robota, i pchnęła go na skałę otaczającą wejście do kryjówki, dostatecznie mocno, by zobaczyć, że diody na przednim panelu wyświetlacza tańczą jak oszalałe. Kolejne szarpnięcie posłało robota w przeciwną stronę, na jego niższego towarzysza; mały zapiszczał przeraźliwie, tracąc równowagę, 29 i zwalił się na ziemię, odsłaniając kółka napędu przymocowane do dolnego pierścienia cylindrycznego korpusu. - I co wy na to? Zamkniecie się teraz? - Myślę, że to doskonały pomysł. - Wyższy robot cofnął się i rozpłaszczył plecami o nadal zamkniętą klapę bezpieczeństwa. Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę. Spróbowała uspokoić bicie serca i drżenie rąk samym wysiłkiem woli. Do tej pory nieczęsto musiała odwoływać się do przemocy — o ile wiedziała; bo nie pamiętała nic ze swojego życia przed pojawieniem się w pałacu Jabby - i nawet taka drobnostka jak wbicie odrobiny rozumu do głowy dwóch robotów medycznych wystarczyła, żeby ją przyprawić o dreszcze. Zacznij się do tego przyzwyczajać, nakazała sobie surowo. Już wcześniej uświadomiła sobie, że to nie ostatnia straszna rzecz, jaką będzie musiała zrobić w swoim życiu. Ale nie martwiła się tym; liczyło się tylko to, że nadal żyła. Inni w podobnej sytuacji nie mieli tyle szczęścia. Nadal żywo w niej tkwiło wspomnienie innej tancerki, jak wpada do jamy pod podłogą pałacu Jabby. To wspomnienie kończyło się krzykiem i obślinionym warkotem rankora, ulubieńca Jabby. - Przepraszam, szanowna pani... To ją zaskoczyło. Ani Jabba Hutt, ani nikt na jego dworze nigdy nie zwracał się do niej w taki sposób. - Pani wymaga opieki medycznej. — Wyższy robot obniżył do minimum głośność syntezatora mowy. Podobny do ręki moduł badawczy, ze światłowodową sondą umocowaną na nadgarstku, wysunął się niepewnie ku jej policzkowi. - Ta rana wygląda bardzo poważnie... Odepchnęła rękę robota, zanim dotknął brzegów szarpanej rany biegnącej przez policzek. - Zagoi się. - Ale zostanie blizna. — Wyższy robot skierował promień podręcznej latarki na ranę, pamiątkę po spotkaniu z piką Gamorreani-na, która rozorała jej policzek aż po szyję. - Moglibyśmy temu zaradzić, sprawić, że nie będzie tak widoczna. - Po co tyle zachodu? - Przez głowę przeleciały jej inne wspomnienia, równie mało przyjemne jak to z jamą rankora. Nie wiedziała, jak wyglądało jej życie wcześniej, ale w pałacu Jabby przekonała się, że uroda bywa niebezpieczna. Przyciągała do niej lepkie łapy Jabby i tych z jego podwładnych, którzy akurat cieszyli się jego łaską, ale nie wystarczała, byjąochronić, kiedy znudzą go jej wdzięki. 30 - Obejdzie się - odparła gorzko. - Gniew - zauważył drugi robot; niepotrzebnie, bo aura negatywnych emocji była tak silna, że prawie można było jej dotknąć. - Odmowa kuracji. - Pamiętam cię — powiedział wyższy robot, cichym, uspokajającym głosem. - Z pałacu Jabby. - Promień latarki przesunął się po jej twarzy. — Byłaś jedną z tancerek. - Byłam... — obejrzała się, by sprawdzić, czy nikt nie zbliża się do kryjówki, po czym odwróciła się z powrotem w stronę robotów. - Ale już nie jestem. - Naprawdę? — Zza receptorów optycznych robota wydawało się wyzierać pytające spojrzenie. - Więc kim teraz jesteś? - Ja... ja nie wiem... - Nazwisko - odezwał się niższy robot. - Pochodzenie. - Nazywałam się... Jabba mówił na mnie Neelah. - Zmarszczyła brwi. Coś... raczej brak wspomnienia niż cokolwiek, co naprawdę pamiętała- powiedziało jej, że to nieprawda. To imię to kłamstwo, pomyślała. - Ale tak... tak mnie nazywali.... - No cóż, są gorsze imiona. - Głos wyższego robota zabrzmiał raźniej, pocieszająco. - Proszę wziąć na przykład mój subkod tożsamości. - Skomplikowana kończyna robota wskazała na tabliczkę danych na ciemnym, metalowym ciele. - SHZ1-B. Większość istot rozumnych nie jest w stanie nawet go powtórzyć. Mój towarzysz ma większe szczęście. - le-XE. - Mały robot wyciągnął ramię podajnika tabletek i delikatnie poklepał jej dłoń. - Znajomość. Przyjemność. Wzięli mnie w obroty, pomyślała Neelah. Wiedziała dość o robotach medycznych - ale skąd? - żeby znać parę sztuczek, jakie stosowali, by uspokoić pacjentów. Promieniowanie anestetyczne... czuła, jak słabe pole elektromagnetyczne dopasowuje się do fazy pola emitowanego przez neurony w jej mózgu, wyzwalając kojące endorfiny. - Skończcie z tym! - warknęła. Potrząsnęła głową, by uwolnić się spod wpływu robotów. - Tego też nie potrzebuję. Nie teraz. - Zacisnęła dłoń w drobną, ale skuteczną pięść. - Jeśli będę musiała jeszcze raz wam przyłożyć, zrobię to. Pole znikło jak nożem uciął. - Jak sobie życzysz - powiedział SHZ1-B. - Chcieliśmy tylko ci pomóc. 31 - Wystarczy, jeśli powiecie mi, gdzie on jest. - Rana na policzku zapiekła ją, ale zignorowała ból. - Kto? Kiwnęła głową w kierunku klapy bezpieczeństwa. - Łowca nagród. Ten, który ma tu kryjówkę. - Dengar? - Jednym ze swoich metalicznych ramion SHZ1-B wskazał na klapę zamykającą wejście do kryjówki. — Wrócił do pałacu Jabby. - Zaopatrzenie- dodał le-XE. - Ekwipunek. - Właśnie. - SHZ1-B otworzył małą kapsułę bagażową przypiętą do korpusu. — Przysłał nas tu z powrotem ze środkami, których potrzebuje. Proszę: antybiotyki, katalizatory przemiany materii, sterylne opatrunki żelowe... - W porządku. - Neelah przerwała robotowi wyliczankę. -A Dengar został w pałacu, tak? SHZ1-B skinął głową. - Powiedział, że chce znaleźć jedną ze skrzyń Jabby z prowiantem pozaplanetarnym. Zajmie mu to pewnie trochę czasu. Byli pracownicy Jabby złupili pałac. - Bałagan. - le-XE obrócił kopułką wieńczącą jego baryłko-waty korpus w prawo, a potem w lewo. - Obrzydliwość. Nie było czasu na zastanawianie się. - Otwieraj właz — poleciła Neelah, pokazując na dysk zamka magnetycznego. Na jego wyświetlaczu nadal błyskały cyferki. — Chcę wejść do środka. - Dengar nie pozwolił, żebyśmy wpuszczali... — Wysoki robot pochwycił niebezpieczne iskierki w oczach Neelah. - Dobrze, dobrze. Otwieram. Po drugiej stronie włazu zobaczyła tunel prowadzący ostro w dół, pod kątem prawie czterdziestu pięciu stopni. Skierowała się tam, a roboty postukiwały kołami za jej plecami. Poczuła ukłucie klaustrofobicznego lęku. Ciemność i ciężkie, duszne powietrze tunelu przypomniały jej, jak wydostała się z pałacu Jabby. Po tym, co stało się z jej biedną przyjaciółką Oolą, każde ryzyko wydawało się warte podjęcia, byle tylko nie stać się karmą dla rankora. Prawie się przeliczyła, prawie spotkała własną śmierć. Ostra jak kosa pika gamorreańskiego strażnika pozostawiła na jej twarzy piekącą ranę, ale zaraz utkwiła do połowy w gardle Gamorreanina, wbita ręką Neelah. Jabba zawsze popełniał ten sam błąd, najmując opryszków, których szybkość nie dorównywała rozmiarom. Strach 32 poczuła dopiero potem, kiedy przeskoczyła nad kałużą krwi i wybiegła na pustynię. W półmroku centralnej kryjówki mogła w końcu stanąć wyprostowana. - A gdzie ten drugi? - Spojrzała przez ramię na roboty medyczne, które wyłoniły się za nią z tunelu i stanęły w swoich normalnych miejscach. — Ten, którym się zajmujecie? - Dengar kazał nam... - SHZ1-B zamilkł. - Tam- powiedział w końcu niechętnie. Poprowadził ją pomiędzy porzuconymi bezładnie stertami rzeczy, gdzie broń i zapasowe magazynki mieszały się z podartymi opakowaniami autotermicznych pojemników na racje polowe. - To naprawdę niewłaściwe... tego pacjenta należałoby niezwłocznie przewieźć do szpitala... ale zrobiliśmy, co się dało. Neelah go nie słuchała. Przy niskim, zaokrąglonym przejściu do bocznej komory zatrzymała się i zajrzała do środka. - Czy on... czy jest przytomny? W pomieszczeniu panował półmrok; czarny kabel biegł od osłoniętej lampy do generatora mocy w centrum głównej komory. - Czy może mnie zobaczyć? - Nie po tym, co mu zaaplikowaliśmy. - SHZ1-B stanął tuż zza nią. - Zaordynowałem mu pięcioprocentowy roztwór oblivia-nu z zapasów le-XE, podawany przez kroplówkę. Obrażenia tego pacjenta są niezwykle poważne. To był jeden z powodów, dla których musieliśmy wrócić do pałacu... żeby znaleźć więcej tego środka. Gdybyśmy tego nie zrobili, ból wywołany obrażeniami mógłby całkowicie wypalić centralny system nerwowy pacjenta. Neelah weszła do komory, pochylając się pod niskim łukiem przejścia. Prowizoryczne łóżko — multipianka wypełniająca elastyczną poszewkę ze standardowego wyposażenia frachtowców — nie pozostawiało wiele miej sca między nieprzytomnym mężczyzną a zestawem dożylnym i innym sprzętem medycznym. Przecisnęła się wśród pomrukujących cicho urządzeń, monitorów i wyświetlaczy pulsujących wolnym rytmem rozbłysków i zatrzymała, by popatrzeć na tego człowieka, którego twarzy nigdy dotąd nie widziała. Wyciągnęła jedną rękę, by go dotknąć, ale zatrzymała ją kilka centymetrów od brwi mężczyzny. Wygląda jeszcze gorzej niż ja, pomyślała. Skóra zdarta do żywego mięsa, tak samo jak wtedy, gdy znalazła go po raz pierwszy, na pustyni; wypalona sokami trawiennymi Sarlacka. Teraz pokrywała ją przezroczysta błona, 3 - Mandaloriańska zbroja 3 3 połączona przewodami tłoczącymi ze ścianą urządzeń medycznych ustawionych wzdłuż łóżka. - Co to jest? - dotknęła przezroczystej substancji; była zimna i śliska. - Sterylny opatrunek odżywczy. — SHZ-1B wyciągnął ramię i delikatnie wyregulował jeden z przełączników na tablicy kontroli urządzenia. — Zwykle stosujemy go w przypadku poważnych poparzeń, ze znacznymi ubytkami skóry. W służbie u Jabby mieliśmy do czynienia z wieloma przypadkami poparzeń. - Eksplozje - wyjaśnił le-XE. - Właśnie. — SHZ1-B uniósł górną część pancerza w geście przypominającym ludzkie wzruszenie ramionami. — Osobniki pracujące dla Jabby, a przynajmniej ci bardziej nieokrzesani, ciągle wysadzali się nawzajem w powietrze... na wiele różnych sposobów. - Rotacja. Wysoka. - To prawda. Zawsze znalazł się ten czy inny, którego nie mogliśmy już odratować. Ale le-XE wyspecjalizował się w leczeniu poparzeń. Urazy somatyczne tego osobnika są jednak nieco inne. — SHZ1 -B pochylił się nad nieprzytomnym mężczyzną. — Nikt, na ile jesteśmy w stanie sprawdzić w naszych bankach pamięci, nie przeżył dotąd połknięcia przez Sarlacka. Robimy więc co się da, używając tego, czym dysponujemy. Neelah spojrzała na robota medycznego. - Czy on przeżyje? - Trudno powiedzieć. Nie możemy postawić dokładnej prognozy dla tego pacjenta, zarówno ze względu na rozległość, jak i niecodzienny charakter obrażeń. Nie chodzi tylko o ubytki skóry. le-XE i ja ustaliliśmy, że w trzewiach Sarlacka ten człowiek był wystawiony na działanie nieznanych toksyn. Próbowaliśmy przeciwdziałać skutkom wywołanym przez te substancje, ale wynik jest niepewny. Gdybyśmy mieli dostęp do zapisów z innych tego rodzaju spotkań humanoidów z Sarlackiem, można by obliczyć prawdopodobieństwo przeżycia. Ale nie mamy. Chociaż jeśli miałbym wyrazić osobistą opinię... - SHZ1-B zniżył głos, udając poufałość - ...dziwię się, że ten człowiek jeszcze żyje. Coś jeszcze musi podtrzymywać go przy życiu. Coś w nim samym. Słowa robota zaskoczyły dziewczynę. - Na przykład co? - Nie wiem - odparł SHZ1-B. - Pewne zjawiska wykraczają poza wiedzę medyczną. W każdym razie taką, jaką ja dysponuję. 34 Spojrzała z powrotem na postać leżącego. Nawet w takim stanie, z odsłoniętą twarzą i nieprzytomny, zdany na opiekę robotów medycznych, przyprawiał ją o dreszcz. Coś nas łączy, pomyślała Neelah. Jakaś niewidzialna siła, której przebłysk odczuła tam, w pałacu Jabby, kiedy spojrzała w górę na galerię i zobaczyła tego mężczyznę. Nie sposób było pomylić go z nikim innym nawet wtedy, gdy skrywał twarz za maską. Zobaczyła go i poczuła ukłucie strachu. Nie z powodu tego, co pamiętała, ale tego, czego nie mogła sobie przypomnieć. Jeśli ten człowiek odegrał jakąś rolę w jej przeszłości, fakt ten okrywał cień, który sięgał dalej i głębiej niż wspomnienie jamy rankora. - A co z Dengarem? — Jeszcze jednym wysiłkiem woli Neelah powróciła do rzeczywistości. — Dlaczego to robi? Dlaczego się nim opiekuje? - Nie mam pojęcia. - Receptory optyczne SHZ1-B patrzyły na nią obojętnie. - Nie powiedział nam tego, kiedy przyszedł do pałacu, żeby nas odszukać. I szczerze mówiąc, nie ma to dla nas większego znaczenia. - Nieistotność - powiedział le-XE. - Zostaliśmy zaprogramowani do udzielania opieki medycznej. Po śmierci Jabby byliśmy zadowoleni, że mamy kolejną okazję, żeby to robić. Plany drugiego łowcy głów pozostały zatem dla niej tajemnicą. Ryzykowała, zostawiając tego człowieka na pustyni, gdzie Dengar mógł go odnaleźć. Była przerażona, jak poważne odniósł obrażenia; nie było sposobu, by sama mogła zaopiekować się krwawiącym na całym ciele mężczyzną. Na dworze Jabby widziała dosyć, by zdawać sobie sprawę z wrogości, rywalizacji zawodowej i zwykłej nienawiści pomiędzy łowcami nagród — ale ten facet byłby dawno martwy, gdyby Dengar, znalazłszy go, posunął się dalej i po prostu wdeptał mu gardło w piasek, póki ranny nie przestanie się poruszać. Zamiast tego z niezrozumiałą ulgą przyglądała się zza występu skalnego, jak łowca nagród kuca, by zbadać kolegę po fachu. To samo niewytłumaczalne uczucie miała, gdy poszła za robotami medycznymi do tej kryjówki i przekonała się, że mężczyzna nadal żyje. Nie miała teraz czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Zbyt długo już tu jestem, pomyślała. Niezależnie od powodów, które skłoniły Dengara do utrzymania przy życiu swojego rywala, wątpiła, by okazał się równie łaskawy dla niej. Łowcy nagród byli bardzo tajemniczy, tego wymagała ich profesja. Dengar zapewne nie 35 byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że ktoś wie nie tylko o jego kryjówce, ale także co - i kogo - w niej ukrył. - Zostawię was teraz - powiedziała Neelah do robotów. -Pracujcie dalej. Ten mężczyzna musi przeżyć, rozumiecie? - Zrobimy, co w naszej mocy. Po to nas skonstruowano. - I jeszcze jedno: nie powiecie Dengarowi ani słowa o mnie. - Ale on może nas o to spytać! - powiedział SHZ1-B. - Może chcieć się dowiedzieć, czy ktoś tu zaglądał! Zostaliśmy zaprogramowani w taki sposób, że musimy mówić prawdę. - Pozwólcie, że coś wam wyjaśnię. - Neelah zbliżyła rozcięty policzek do receptorów optycznych robota. - Jeśli powiecie o mnie Dengarowi, wrócę tu i rozszarpię was na kawałki, a potem rozwłóczę je po całym Morzu Wydm. Obu. A wtedy nie będziecie już mogli dalej wykonywać swojej pracy. SHZ1-B zastanawiał się nad jej słowami tylko przez kilka sekund. - To niewątpliwie unieważnia wymóg prawdomówności. - To dobrze. - Rozejrzała się po pomieszczeniu, by sprawdzić, czy nie zostawiła jakiegoś śladu swojej bytności w tym miejscu. Pod nierówną ścianą zauważyła coś, co do tej pory umknęło je uwadze. Podeszła bliżej i zobaczyła stertę szmat - wystrzępione kawałki, których poszarpane nitki, mokre od płynów trawiennych Sarlacka, tkwiły nadal przyczepione do piersi rannego mężczyzny. Na samej górze sterty leżał inny przedmiot — metalowy, nadtra-wiony przez soki żołądkowe potwora, ale nadal rozpoznawalny. Neelah pochyliła się i podniosła hełm z charakterystycznym wizjerem w kształcie litery T. Widziała już wcześniej ten hełm w pałacu Jabby - okrutna, nieprzejednana maska, a za nią wzrok ostry jak skalpel. Neelah chwyciła hełm w obie dłonie; trzymała go przed sobą jak czaszkę albo fragment martwej maszyny. Nawet pusty, patrzył na nią w milczeniu. Poczuła strach. Boba Fett... Słyszała to imię w głowie, choć nie ona je wypowiadała. Tak się nazywał. Tyle wiedziała; imię wypowiadał szeptem ktoś, kto zarazem bał się go i nienawidził. - Proszę już iść. — Głos robota medycznego przerwał jej rozmyślania. - Dengar niedługo wróci. Ręce jej drżały, gdy odkładała hełm z powrotem na stertę szmat. Przy wejściu do komory zatrzymała się i odwróciła, spoglądając 36 na leżącą postać. Coś jakby skurcz litości wkradło się w jej serce, ściśnięte strachem. Odwróciła się i pospiesznie wyszła wąskim tunelem, który miał ją wyprowadzić w kojącą ciemność. Słyszał głosy. Nadchodziły z drugiego krańca morza ślepoty. Przypuszczał — tą częścią mózgu, która jeszcze funkcjonowała - że te głosy są częścią umierania. Z kory mózgowej, spod ciężaru bólu i otępiającego niebólu, resztki jego umysłu i ducha wyławiały strzępki danych zmysłowych, narzucanych przez żyjące zwłoki, w które się zamienił. Były jak wiadomości z innego świata, frustrująco fragmentaryczne i niezrozumiałe. Ze wszystkich głosów, które słyszał, tylko jeden należał do kobiety. Nie tej, którą słyszał wcześniej, do której, jak pamiętał, ktoś zwracał się imieniem Manaroo; wtedy leżał jeszcze na pustyni, wyrzygany przez Sarlacka. Tamten głos należał do przeszłości; teraz mówiła inna kobieta. To jej głos go torturował, to on zamienił sen umierania w ciemność, z której wyłaniają się wspomnienia. Jego powieki drgnęły, by odsłonić oczy; nie dały rady, zasnute jakąś lepką substancją, która ciasno przylegała do jego twarzy. Był słaby, a to coś owijało go ściśle jak karbonit, który więził Hana Solo, gdy przywiózł go do Jabby. Zdołał jednak unieść powieki na ułamek centymetra, tylko na tyle, by dostrzec rozmyty obraz kobiety. Widział ją na dworze Jabby— zwykła tancerka... wiedział jednak, że była kimś więcej. Kimś znacznie ważniejszym. Jabba nazywał ją... Neelah. Tak, to pamiętał. Ale nie tak się nazywała. Naprawdę nazywała się... Okruchy pamięci krążyły, by rozprysnąć się na wszystkie strony, gdy wysiłek widzenia zepchnął go znów w absolutną ciemność. W tej ciemności śnił, choć nie pogrążony we śnie; umierał, choć ciągle żywy. I pamiętał. ROZDZIAŁ 4 ...I WCZORAJ tuż po wydarzeniach Nowej Nadziei — Trzymaj się mnie — powiedział Bossk nowemu członkowi Gildii - a zobaczysz, jak się to robi. Czuł, jak w jego towarzyszu wzbiera gniew, niczym promieniowanie ze stopionego rdzenia reaktora. Właśnie takiej reakcji oczekiwał, po to wypowiedział te słowa. Nie było takiego momentu, choćby najkrótszego odcinka standardowego cyklu czasowego, kiedy Bossk nie czułby choćby cienia gniewu. Nawet kiedy spał, był wkurzony - tak jak wszyscy Trandoszanie, śniący o tym, jak wbijają ostre jak brzytwa pazury w gardła odwiecznych wrogów swojego gatunku. Wściekłość i żądza krwi były jak najbardziej na miejscu w trandoszańskiej wizji wszechświata. Na tym polegało życie. — Nie musisz odgrywać przede mną ważniaka. — Zakres częstotliwości przenoszonych przez wbudowany w maskę oddechową Zuckussa komunikator wystarczał, by przekazać irytację w jego głosie. -Zdobyłem niemal tyle nagród, co ty. A swoje stanowisko w Gildii zawdzięczasz tylko i wyłącznie koneksjom rodzinnym. Bossk wykrzywił bezwargąjamę gębową w złośliwym uśmiechu. Poczuł przemożną ochotę, by sięgnąć i oderwać głowę przydzielonego mu partnera, a potem patrzeć, jak wtyki nosowe i przewody komunikatora kłębią się bezładnie jak pędy błotnych roślin okalających jamę rodną na planecie Trandosza. Może potem, pomyślał w duchu, po robocie. Wskazał pazurem na korytarz przed nimi. Obaj z Zuckussem mocno przywarli plecami do jego ścian; zza zamkniętych drzwi odległych o jakieś dwadzieścia metrów dochodziły wesołe dźwięki 38 orkiestry jizzowej, zmieszane z przenikliwymi odgłosami rozmów klientów kasyna przepuszczających kredyty na kole fortuny. Hazard nie pociągał Bosska; wolał pewniejsze rzeczy. Najlepiej śmierć innej istoty myślącej, zwłaszcza jeśli mógł na niej zyskać finansowo. Czasami jednak — jak w tym przypadku — zwierzynę należało pochwycić żywcem, aby zarobić na wypłatę. To komplikowało sprawy. - Ładunki termiczne są na swoim miejscu. — Końcem pazura Bossk wskazał dwa małe wybrzuszenia na płycie drzwi do działu księgowości kasyna. Zmiennokształtna tarcza okrywająca ładunki zapobiegała ich wykryciu przez czujniki optyczne. - Kiedy je zdetonuję, masz ruszyć prosto przez te drzwi. Nie zawracaj sobie głowy rozglądaniem się za strażnikami, po prostu daj nura do środka. - Dlaczego ja? - Zuckuss spojrzał na niego wielkimi oczami. - Dlaczego ty tego nie zrobisz? - Dlatego - wyjaśnił Bossk, nieudolnie udając cierpliwość -że będę osłaniał twoje tyły. - Uniósł rusznicę blasterową zmodyfikowaną w taki sposób, by pasowała do jego pazurów, dużych nawet jak na Trandoszanina. — Odciągnę ewentualny ostrzał, podczas gdy ty zabezpieczysz pokój księgowych. To standardowa procedura w takich sytuacjach, prosto z podręcznika Gildii. - Aha. - Wychylony zza węgła Zuckuss przyglądał się uważnie drzwiom. - To ma sens... chyba tak. Idiota, pomyślał Bossk. Prawdziwy powód był taki, że ten, kto pierwszy wtargnie do pokoju, będzie bardziej narażony na po-szatkowanie na krwawe strzępy skoncentrowanymi laserami strażników. I lepiej, żebyś to był ty, a nie ja, pomyślał, zwłaszcza że śmierć partnera oznaczała, że nie będzie się musiał dzielić z nikim nagrodą po odliczeniu działki płaconej na rzecz Gildii. - Idziemy! - Wypchnął Zuckussa do przodu, wciskając jednocześnie detonator przypięty do rękawa. Przytłumione odgłosy muzyki i wyuzdanych rozrywek utonęły w basowym huku, z jakim ładunki termiczne rozerwały drzwi. Bossk wskoczył do korytarza na szeroko rozstawionych nogach, z okiem na celowniku rusznicy. Jednym pazurem dotykał spustu, gotowy do strzału; pod wpływem oczekiwania zimne serce w jego piersi zabiło mocniej, gdy wpatrywał się w kłęby dymu... Żaden strzał nie padł zza rozerwanych, stopionych metalowych drzwi. - Zuckuss! - krzyknął do mikrofonu komunikatora tkwiącego przy okrytym skórzastą łuską gardle. - Co jest grane? 39 Minęła chwila, zanim usłyszał odpowiedź drugiego łowcy. - Hmm... - powiedział Zuckuss - mam dobrą wiadomość: nie musimy się martwić o strażników... Bossk ruszył z rusznicą zaciśniętą w obu szponiastych dłoniach w dół korytarza, a potem do pokoju księgowych. A właściwie tego, co z niego pozostało - dym po eksplozji ładunków termicznych uniósł się już na tyle, że mógł dostrzec rozbite stoły do gry i terminale wideofonu. Wzdłuż nich leżały ciała sześciu strażników. Każdy z nich miał w piersi dziurę wypaloną laserem z godną podziwu precyzją. I szybkością, zauważył Bossk. Żaden ze strażników nawet nie zdążył sięgnąć po broń; ktokolwiek ich zastrzelił, zrobił to błyskawicznie. - Popatrz - powiedział Zuckuss. Pochylił się i dotknął dziury w pancerzu okrywającym pierś strażnika. - Mam odczyt termiczny. Tworzywo nie zdążyło się schłodzić. Zostali zastrzeleni dokładnie wtedy, kiedy my czekaliśmy w korytarzu! - Łowca nagród wstał i pokazał palcem dziurę w przeciwległej ścianie pokoju. Miała poszarpane brzegi i dostateczne rozmiary, by Bossk mógł przez nią swobodnie przejść; po drugiej stronie widać było konwertery zasilania za ścianą budynku kasyna. - Ktoś nas wyprzedził... - To niemożliwe! - warknął Bossk. - Ta ściana jest zbudowana z łańcuchów monokrystalicznych; musielibyśmy usłyszeć wybuch na tyle silny, żeby ją rozwalił. Chyba że... - nagłe podejrzenie kazało mu obejrzeć się przez ramię na przeciwległą ścianę. Rozpraszacz dźwiękowy, z rozedrganą od przeciążenia skalą na srebrzystej, owakiej tarczy, wisiał na niej przyczepiony chwytny-mi mackami. Wskaźniki na potencjometrze zaczynały cofać się z czerwonego pola w miarę, jak hałas wywołany eksplozją przechodził w niegroźny, świszczący szmer. Gniew zalał Bosska z siłą, która wystarczyłaby na wyrwanie drugiej takiej samej dziury w ścianie, a nawet jeszcze większej. Bękarci pomiot... - przekleństwo zamarło między zaciśniętymi kłami. Tylko jeden łowca nagród używał tak wyrafinowanego i kosztownego sprzętu. Albo musiał go przemycić do pokoju księgowych, albo, co było bardziej prawdopodobne, wprowadzić przez otwór wywiercony w ścianie. Tą samą drogą powędrował również ładunek wybuchowy — kiedy rozpraszacz był już w środku, by pochłonąć odgłosy eksplozji. Nie było sensu szukać zwierzyny, po którą tu przyszli z Zuc-kussem. Bossk przytrzymał się krawędzi dziury wyrwanej w ścianie 40 kasyna i rozejrzał po okolicy. Denerwująco znajomy kształt szybkiego statku międzygwiezdnego unosił się znad horyzontu w ciemniejący fiolet nieba, pozostawiając za sobą długą smugę ognia z silników. — Chodź! — Bossk chwycił Zuckussa za ramię i wyciągnął przez otwór w ścianie. W korytarzu rozdzwoniły się alarmy, uruchomione wybuchem ładunków termicznych, które zdetonowały drzwi; mieli tylko kilka sekund, zanim ściągną tu strażnicy z innych części kasyna. Zarzucił rusznicę na ramię i przygotował się do skoku. — Ale... - Zuckuss cofnął się. - Jesteśmy co najmniej dziesięć metrów nad ziemią! — I co z tego? — warknął Bossk. — Umiesz wymyślić szybszy sposób na wydostanie się z tego miejsca? Kilka sekund później gramolili się na nogi. Mordercza żądza wezbrała w Bossku, gdy usłyszał, że Zuckuss jęczy z bólu. — Chyba sobie coś złamałem... Bossk zerwał się do biegu, gdy lasery strażników ze świstem uderzyły w ziemię wokół nich, zmieniając krzemionkę w lśniące plamy szkliwa. Tuż za sobą wyczuwał obecność Zuckussa. Dopadli swojego przeciwnika dopiero poza atmosferą planety. Bossk wcisnął końcem szpona przycisk komunikatora, podczas gdy Zuckuss, siedzący obok, w fotelu nawigatora „Wściekłego Psa" usiłował podłączyć zerwany przewód wtyku nosowego. — Wyłącz silniki — warknął do komunikatora. Nie było sensu bawić się w uprzejmości; w okolicy nie było żadnego innego statku, który mógłby odebrać ten komunikat. — Masz na pokładzie towar, który należy do nas, a konkretnie humanoida, niejakiego Nila Posonduma, byłego pracownika Transgalaktycznego Przedsiębiorstwa Hazardowego... — Należy do was? — z głośników umieszczonych nad instrumentami pokładowymi „Psa" — odezwał się zimny, beznamiętny głos. - A niby z jakiej racji ten osobnik... przyjmijmy, że rzeczywiście znajduje się na pokładzie mojego statku... miałby być waszą własnością? — Chyba nie powinniśmy denerwować tego typka - szepnął Zuckuss. — To twarda sztuka. — Zamknij się. — Bossk ponownie wcisnął aktywator komunikatora. - Z racji tego, że należymy do Gildii Łowców Nagród. To właśnie daje nam nad nim władzę. Przekaż go nam, a obędzie się bez kłopotów. 41 - Bardzo zabawne. — W zimnym głosie nie było słychać rozbawienia. Ani żadnych innych emocji. - Chyba się głęboko mylicie. - Tak? - Bossk spojrzał przez przednie iluminatory „Wściekłego Psa". - Niby dlaczego? - Nie podlegam władzy tej waszej Gildii. Stosuję się do zasad wyższej instancji. - Niby jakiej? - Mnie samego. — Tych kilka atomów, które znalazły się w próżni pomiędzy statkami, nie mogło mieć temperatury niższej niż głos dobiegający z głośnika. - A już na pewno nie oddaję nikomu czegoś, co należy do mnie, dopóki mi za to nie zapłacą. Bossk z trudem wycedził odpowiedź przez zaciśnięte zęby: - Słuchaj no, ty zdradziecki, oparszywiały... Kontrolka łączności zgasła, gdy rozmówca Bosska wyłączył komunikator. Smuga płomieni z dysz wylotowych silników „Niewolnika I", transportowca najbardziej bezwzględnego i skutecznego łowcy nagród w galaktyce, rozpłynęła się w mgłę i znikła, gdy statek wskoczył w nadprzestrzeń. Zimne, kpiące gwiazdy wypełniły miejsce, gdzie znajdował się jeszcze przed chwilą. Bossk zmrużył oczy, wpatrując się w pustkę. Statek tamtego, jego pilot i zdobycz mogły zniknąć - ale nie wściekła furia w pokrytej łuską, gadziej piersi Bosska. Postać w klatce odsunęła się ze strachem od krat, gdy Boba Fett wszedł do ładowni. - Nie musisz się bać. - Szara, jadalna papka na tacy pochodziła z modułu kuchennego „Niewolnika I". Posiłek nie wyglądał apetycznie, ale zawierał wszelkie substancje odżywcze, jakich potrzebowały humanoidy. Fett umieścił tackę na metalowej podłodze i pchnął czubkiem buta do wnętrza klatki przez szparę między jej prętami. - Nie zapłacono mi, żebym ci zrobił krzywdę. A więc nic ci się tu nie stanie. - A gdyby ci za to zapłacono? - były główny księgowy Trans-galaktycznego Przedsiębiorstwa Hazardowego patrzył ponurym wzrokiem zza prętów jedynej zajętej w tej chwili klatki. — Co wtedy? - Wtedy konałbyś z bólu. - Boba Fett pokazał palcem na tacę. Odrobina szarej papki wylała się na podłogę klatki. - Jako towar jesteś dla mnie więcej wart żywy niż martwy. Powiem więcej: martwy 42 nie przedstawiasz sobą żadnej wartości. Dostarczenie cię w stanie nieuszkodzonym... stosunkowo nieuszkodzonym... jest warunkiem koniecznym do odebrania nagrody, którą wyznaczono za twoją głowę. Jeśli będziesz próbował zagłodzić się na śmierć, nakarmię cię siłą. Jestem znany z tego, że nie bawię się w ceregiele. Jeśli okażesz się na tyle głupi, żeby próbować zrobić sobie krzywdę, zwiążę cię i zamknę w miejscu znacznie mniej wygodnym niż to. Nil Posondum rozejrzał się po swojej klatce. - Tego miejsca też nie nazwałbym wygodnym. - Mogłeś trafić gorzej. - Okryte bojowym kombinezonem ramiona Boby Fetta uniosły się lekko i opadły. — Ten statek ma być szybki, a nie wygodny. — Przed przyjściem do ładowni Boba Fett włączył autopilota; miniaturowy monitor na ramieniu łowcy pozwalał mu kontrolować niezakłócony lot „Niewolnika I" przez nadprzestrzeń. - Powinieneś się jednak postarać, żeby twój pobyt tutaj był jak najprzyjemniejszy. Tam, dokąd cię zabieram, będzie gorzej. Tak naprawdę Boba Fett wiedział, że określenie „gorzej" było subtelnym eufemizmem. Posondum popełnił gruby błąd — okazał się nielojalny, zmieniając pracę w środowisku, w którym lojalność była nagradzana, a jej brak surowo karany. Co gorsza, księgowy miał nieszczęście prowadzić rachunkowość sieci nielegalnych spelunek do gry w skefta, rozrzuconych po planetach Zewnętrznych Odległych Rubieży i kontrolowanych przez huttański syndykat. Huttowie mieli tendencję do traktowania pracowników jak swojej własności — był to jeden z powodów, dla którego Boba Fett wolał zachować status wolnego strzelca w częstych kontaktach z jednym ze swoich najważniejszych klientów, Jabbą. Księgowy nie miał jednak na to dość rozumu. Okazał się nawet jeszcze głupszy — udał się do konkurentów byłego pracodawcy z pełnym pakietem danych ściągniętych z centralnego systemu fałszowania wyników gier losowych i informacji o półlegalnych przelewach na najrozmaitsze konta. Obsesyjna skrytość Hurtów była chyba jeszcze większa niż ich mania posiadania. Boba Fett zastanawiał się czasem, czy nie rosną do takich rozmiarów dzięki nieopanowanej chciwości, która nie pozwala im wyzbyć się niczego, co raz wpadło w ich niedorozwinięte przednie kończyny i olbrzymie usta. Nawet jeśli byłby to tylko jeden przerażony księgowy, z komputerowo wspomaganym mózgiem pełnym liczb. - Dlaczego mnie po prostu od razu nie zabijesz? - Posondum przysiadł ciężko pod ścianą klatki, opierając się o nią plecami. 43 Spróbował posiłku z tacy i odsunął ją ze wstrętem. - Na pewno zrobiłbyś to szybciej niż Huttowie. - Prawdopodobnie tak. - Nie czuł litości dla tego człowieka, który wpakował się w paskudną sytuację na własne życzenie. Kto z Huttem przestaje, pomyślał, pokarmem się staje. — Ale jak mówiłem, robię to, za co mi płacą. Ani więcej, ani mniej. - Dla kredytów zrobiłbyś wszystko, co? Boba Fett widział swoje podwójne odbicie w lusterkach płonących niechęcią oczu księgowego. Głowa okryta hełmem, poplamionym i poobijanym, ale w pełni sprawnym; twarz schowana za wąskim wizjerem w kształcie litery T; kombinezon naszpikowany bronią, od goleni po nadgarstki; długi, wąski nos rakiety manewrowej wychyla się zza pleców. Chodzący arsenał, postać ludzka zbudowana z urządzeń mechanicznych. Gatunek: zabójca. Pokiwał głową. - To prawda - powiedział. - Robię to, w czym jestem dobry i za co dobrze mi płacą. - Spojrzał na czytnik danych. - Nie mam do ciebie osobistej urazy. - W takim razie może ubijemy interes. — Posondum spojrzał z nadzieją na swojego prześladowcę. - Co ty na to? - Jaki interes? - A jak myślisz? - księgowy wstał i chwycił za pręty krat tuż obok stojącego po drugiej stronie Fetta. - Lubisz dostawać pieniądze., a wiem, jak skandalicznie wysokie wynagrodzenie otrzymujesz za swoje usługi... a ja lubię żyć. Pewnie lubię to tak samo, jak ty kredyty. Boba Fett zwrócił wzrok na spoconą twarz mężczyzny. - Trzeba było pomyśleć, jak cenne jest twoje życie, zanim naraziłeś się na mściwość Huttów. Trochę za późno na żale. - Ale nie za późno dla ciebie, żeby trochę zarobić. Więcej niż to, co zapłacą ci za mnie Huttowie. — Posondum przycisnął twarz do prętów klatki, jakby chciał przecisnąć się przez nie siłą własnej desperacji. - Puścisz mnie, a ja sprawię, że dobrze ci się to opłaci. - Wątpię - odparł zimno Fett. - Huttowie wyznaczają wyjątkowo wysokie nagrody. Dlatego tak lubię dla nich pracować. - A dlaczego, twoim zdaniem, tak bardzo chcą mnie dostać z powrotem? — Kłykcie księgowego zbielały, tak mocno ściskał kraty. - Dla tych kilku starych rejestrów księgowych, które mam w głowie? Albo po to, żeby konkurencja nie poznała paru ich sekretów handlowych? 44 - Nie płacą mi za to, żebym pytał, dlaczego moi klienci pożądają różnych rzeczy. Na przykład takich jak ty. - Na czytniku danych przymocowanym do nadgarstka zapaliła się kontrolka; musiał wracać do sterowni „Niewolnika I". - Wystarcza mi, że ich pragną. I że płacą za ich dostarczenie. - Ja też ci zapłacę. - Posondum ściszył głos. - Kiedy uciekłem Huttom, zabrałem coś więcej niż tylko informacje. Wziąłem też ich kredyty. - To bardzo głupio zrobiłeś. - Fett wiedział, jak Huttowie trzęśli się nad swoimi kredytami; chciwość była jedną z cech charakterystycznych ich gatunku. Zdarzało mu się dawniej, że musiał posunąć się do ostateczności, żeby wydostać od nich pieniądze, które mu się należały za wykonaną pracę, nawet jeśli wszystko zostało wcześniej uzgodnione. Ukraść coś Huttom i myśleć, że się z tym ucieknie, było szczytem głupoty. - Może i tak... ale tyle tego było! A ja myślałem, że uda mi się zwiać. Że ukryję się przed nimi. I że moi nowi szefowie zapewnią mi ochronę... - Zrobili, co było w ich mocy. — Boba Fett wzruszył ramionami. - Niestety, to nie wystarczyło. Żadne środki bezpieczeństwa nie wystarczą, kiedy ja wchodzę w grę. - Słuchaj, dam ci te kredyty. Wszystkie! - Posondum aż się trząsł, tyle żarliwości włożył w swoją prośbę. — Co do jednego kredytu... wszystko, co ukradłem Huttom, będzie twoje. Tylko mnie wypuść! - A gdzie niby są te kredyty? Posondum cofnął się od prętów klatki. - Są ukryte. - Łatwo mógłbym się dowiedzieć gdzie. — Fett mówił równie beznamiętnym i pozbawionym wyrazu głosem jak przed chwilą. — Wyciąganie użytecznych informacji jest moją specjalnością. - Są zakodowane w pamięci - powiedział szybko księgowy. -Pod poziomem świadomości. I chronione implantem z czujnikiem bólu. - Pokazał małą bliznę nad lewym uchem. - Jeśli spróbujesz coś ze mnie wydostać, implant wyczyści odpowiednie segmenty kory mózgowej. A wtedy nikt się nie dowie, gdzie są te kredyty. - Są sposoby, żeby tego uniknąć. - Boba Fett widział to już kiedyś w przeszłości. - Obejścia i obwody równoległe. Nic przyjemnego, ale działa. - Przypuszczał, że Huttowie już szykują salę dla neurochirurga, żeby była gotowa, gdy tylko dostaną księgowego 45 w swoje ręce. — To zresztą bez znaczenia. I tak nie ubiję z tobą targu. - Ale dlaczego? - Posondum wyciągnął chudą rękę przez kraty, żeby złapać Fetta za ramię. - To fortuna! Więcej niż obiecali za mnie Huttowie! - Bardzo możliwe. — Odsunął się od klatki, by surowymi, ale funkcjonalnymi korytarzami przejść do sterowni statku. — Może i jesteś równie dobrym złodziejem co księgowym. A jeśli już okradasz Hurtów, to równie dobrze możesz ukraść jeden kredyt, jak i milion. Skutki będą takie same. Jednak nawet jeśli rzeczywiście ukryłeś te kredyty, nie jestem nimi zainteresowany. A w każdym razie, nie dość zainteresowany. Muszę myśleć o swojej reputacji. - O twojej... — Posondum aż otworzył usta ze zdziwienia i rozczarowania. - O czym...? - Huttowie i inni moi klienci płacą mi tyle, bo wiedzą jedno: że zawsze dostarczam towar. Kiedy schwytam zdobycz, nic mnie nie powstrzyma przed dowiezieniem jej na miejsce. Absolutnie nic. Jeśli podejmuję się jakiejś pracy, zawsze ją wykonuję. I każdy w galaktyce o tym wie. - Ale... ale przecież słyszałem, że... że inni łowcy... czasem dobijają targu.... - Inni łowcy nagród mogą prowadzić swoje interesy, jak im się podoba. - Fett z trudem ukrywał pogardę, jaką czuł dla członków tak zwanej Gildii Łowców Nagród. Ten właśnie rodzaj krótkowzrocznej chciwości sprawiał, że nie miał zamiaru wchodzić w jakiekolwiek układy z Gildią. — Oni mają swoje standardy, a ja swoje. Jedną ręką chwycił szczebel drabinki; obejrzał się przez ramię na klatkę. - I to ja mam towar, a oni nie. Kolana ugięły się pod księgowym, a ręce ześliznęły wzdłuż prętów, gdy ciężko opadł na podłogę klatki. Jeśli miał jakąkolwiek nadzieję, to w tej chwili zgasła. - Radzę ci, żebyś zaczął jeść. - Boba Fett kiwnął głową, wskazując na tacę z nieapetyczną papką. - Musisz być silny. Nie czekał na odpowiedź. Wspiął się po drabinie, by przejść z ładowni do sterowni i czekających na niego instrumentów pokładowych. ROZDZIAŁ - Nadlatuje. - Wypatrywacz zauważył zbliżający się statek. -Widzę go wyraźnie. - Pewnie, że widzisz - powiedział Kud'ar Mub'at. - Dobry z ciebie zawiązek. — Końcem wielostawowej, chitynowej kończyny pajęczarz pogłaskał głowę podkomponentu. Zewnętrzny zawiązek obserwacyjny miał najprostszą konstrukcję umysłową wśród wszystkich podkomponentów pajęczyny. Kud'ar Mub'at umieścił w jego wnętrzu tylko tyle tkanki mózgowej, by zawiązek był w stanie skoncentrować swoje ogromne soczewki na otaczających gwiazdach i na ich tle dostrzec ruch obiektów. - Powiedz Kalkulatorowi, co zobaczyłeś. Dane popłynęły wzdłuż splątanych neuronów pajęczyny. Inny podkomponent, z niepotrzebnymi szczątkowymi odnóżami i miękką, delikatną skorupą okrywającą wyspecjalizowaną korę mózgową, trawił przez chwilę otrzymane informacje, przekładając surowe impulsy wizualne w użyteczne dane cyfrowe. - Oklęt psyleci... - drobne usteczka Kalkulatora poruszyły się pod fałdą tkanki nerwowej - ...za co najwyżej tsy standaldowe chlonojednostki. - Wiem, kto to jest! - Identyfikator wdrapał się na ramię Kud'ar Mub'ata, o ile o pająkowatych można powiedzieć, że mają ramię, i paplał podniecony do jego otworu usznego. Mały podkomponent archiwalny słyszał, co Wypatrywacz powiedział Kalkulatorowi. - Wiem, wiem! To „Niewolnik I"! Identyfikacja potwierdzona! 47 - Mój ty mały mądralo. - Kud'ar Mub'at odczepił Identyfikatora od swojego korpusu jednym z odnóży. Gdyby im pozwolił, zawiązki weszłyby mu na głowę jak niesforne dzieciaki. Umieścił go w jednym ze strukturalnych włókien pajęczyny. - Ale teraz uspokój się. - Na pokładzie musi być Boba Fett! - Identyfikator drobił w miejscu miniaturowymi odnóżami, pomniejszoną repliką kończyn swojego rodzica -wprawiając w drżenie naprężoną, jedwabistą nić. -Boba Fett! - Podkomponent nie był szczególnym wielbicielem łowcy nagród; po prostu ekscytował się przybyciem każdego gościa, który odwiedzał sieć. Kud'ar Mub'at westchnął znużony gdzieś w głębi swojego niemal idealnie kulistego brzucha. Sam był dość powolny i leniwy, o ile można w ten sposób określić jakąkolwiek pająkowatą istotę. Nieustanna paplanina Identyfikatora czasami działała mu na nerwy. Być może, zastanawiał się Kud'ar Mub'at, powinienem poddać ten zawiązek reabsorbcji i zaprojektować, a potem zbudować nowy. Mniej gadatliwy. Teraz jednak problemem były nie surowce — mógł zawsze wysnuć nowe włókna protokomponentów — ale czas. A właściwie jego brak. Nawet tak stosunkowo nieskomplikowany zawiązek wymagałby setek chronojednostek pracy, zanim by spełniał odpowiednie standardy funkcjonalne. Przy tej skali interesów, którymi zajmował się teraz Kud'ar Mub'at, nie poradziłby sobie bez sprawnego Identyfikatora. Może później, pomyślał pajęczarz, zawieszony w oku grubszych nici pajęczyny. Kiedy skończę interesy z BobąFettem. Kud'ar Mub'at przewidywał, że jego konta kredytowe będą wtedy dostatecznie pełne, by mógł sobie pozwolić na małe wakacje. Musi o tym porozmawiać z Bilansem. Już dawno temu uznał, że to właśnie najgorsza część jego pracy. Chyba wolę zadawać się z Huttami, pomyślał Boba Fett. Była to wiele mówiąca deklaracja - pałace Hurtów, takie jak ten na Tatooine, w którym rezydował Jabba, były siedliskami nieprawości i zepsucia. Za każdym razem, gdy trafiał w takie miejsce — czy to żeby dostarczyć jeńca, czy to osobiście odebrać nagrodę -miał wrażenie, że znalazł się w ścieku, do którego spływają najgorsze odpadki i śmieci galaktyki. Beztroska łatwość, z jaką kreatury w rodzaju Jabby pozbywały się swoich podwładnych - Boba Fett 48 słyszał o rankorze, którego Jabba trzymał dla zabawy pod podłogą pałacu, choć nie widział go jeszcze - niepomiernie go irytowała. Po co zabijać, jeśli to nie przyniesie żadnego zysku? Strata czasu, kredytów i ciała. Jednak nawet pałac Huttów był lepszy niż pajęczyna Kud'ar Mub'ata. Zwężający się ku jednemu końcowi cylinder dryfował za szybą iluminatorów „Niewolnika I", coraz większy, w miarę jak statek podchodził coraz bliżej. Nie wyglądał jak świadoma konstrukcja, a raczej jak przypadkowy zlepek drutów i spoiwa, połączony ze zręcznością debilnego koreliańskiego szczura-padlinożercy. W miarę jak statek Fetta podchodził coraz bliżej, a pajęczyna Kud'ar Mub'ata zaczęła przesłaniać coraz więcej gwiazd widocznych przez ilumina-tor, widać było kolejne fragmenty maszyn o krawędziach ostrzejszych niż zakrzepłe włókna, w które były wplecione. Boba Fett prowadził interesy z odrażającym pajęczarzem od dość dawna, by wiedzieć, że ten nie potrafi się oprzeć korzystnej ofercie kupna, niezależnie od tego, czy oferowany obiekt jest mu potrzebny, czy nie. Jego pajęczyna była prawdziwym cmentarzyskiem uszkodzonych międzygwiezdnych statków i innych martwych skorup. Nawet prymitywni Jawowie, którzy trudnili się handlem porzuconymi śmieciami i używanymi robotami, robili to z myślą o zysku. Tymczasem Kud'ar Mub'at najwyraźniej w świecie po prostu lubił gromadzić najrozmaitsze przedmioty, wplatając je w swój dryfujący w przestrzeni dom, wysnuty z własnych wnętrzności. Nie wszystkie nabytki były jednak bezwartościowe; Boba Fett był tego pewien. To, co mógł zobaczyć na powierzchni, stanowiło zapewne tylko swojego rodzaju ochronny kamuflaż. Nie każdemu dobrze szło w kontaktach z pajęczarzem; tych kilka razy, kiedy Boba Fett miał okazję zajrzeć w głąb pajęczyny, dostrzegł prawdziwe skarby, które mniej fortunni kontrahenci Kud'ara Mub'ata musieli pozostawić w tym miejscu, by uregulować długi, jakie mieli u pajęczarza. Chyba lepiej już było zgubić własną skórę niż próbować go oszukać. Połyskujący słabym zielonkawym światłem krąg ukazał się na powierzchni pajęczyny w miejscu, gdzie znajdował się dok cumowniczy. Jeden z podkomponentów Kud'ara Mub'ata - o ile Boba Fett dobrze pamiętał, nazywał się Sygnalista - był fosforyzującym zawiązkiem, dostatecznie długim, by otoczyć jedną z końcówek pajęczyny swoim jarzącym się, wężopodobnym ciałem. Kud'ar Mub'at wyposażył ten zawiązek w szczątkową inteligencję, dzięki której 4 - Mandaloriańska zbroja 4:7 potrafił błyskać prostym kodem naprowadzającym, by sprowadzić nadlatujące statki do lądowiska. Inna grupa podkomponentów, ułożona w wachlarz wewnątrz pulsującego światłem okręgu, pozbawiona była nawet tej śladowej ilości mocy umysłowych. Jedyne, co potrafiły, to wyczuć podchodzący do lądowania statek i —jak macki trendriańskiego wnykokwiatu — złapać go pewnym chwytem, dopasowując ściśle i bezpiecznie do portu wejściowego pajęczyny. Boba Fett nienawidził tych bezmózgich wyrostków, z ich ruchomymi łuskami, chroniącymi przez mrozem próżni, które przypominały pordzewiałą zbroję. Powiedział kiedyś Kud'arowi Mub'atowi, że jeśli kiedykolwiek zauważy choćby jedną łuskę przylepioną do kadłuba swojego statku po opuszczeniu pajęczyny, zawróci i wytnie wszystkie zawiązki krótkozasięgowym promieniem naprowadzającym. Kud'ar Mub'at odczułby to bardzo boleśnie - był połączony z każdym elementem pajęczyny wiązką neurowłókien. Fett wyłączył silniki „Niewolnika I", pozwalając, by statek samą siłą rozpędu powoli i spokojnie przycumował do doku pajęczyny. Wewnątrz świetlnego pierścienia końcówki zawiązków mocujących zaczęły się rozwijać, przyjmując odpowiednią pozycję; podkomponenty budziły się z rozmarzonego półsnu. — Ach, mój drogi Fett! - powitał go piskliwy głos, gdy wygramolił się z ciasnego doku do wąskiego korytarza prowadzącego do wnętrza pajęczyny. — Jakaż to rozkosz móc znowu cię zobaczyć. Po tak przeraźliwie długim czasie od naszego ostatniego... — Oszczędź sobie tej gadki. — Boba Fett podniósł wzrok i zobaczył nad czubkiem swojego hełmu jeden z ruchomych wyrostków głosowych Kud'ara Mub'ata - podkomponent, przypominający prymitywne usta, oplecione połyskującym sznurem włókien. Pajęczarz musiał go wysnuć niedawno, bo jedwabiste neurowłók-na były nadal białe i nieskażone gromadzącym się od stuleci w pajęczynie brudem. — Przyleciałem w interesach, a nie po to, by ćwiczyć sztukę konwersacji. Wyrostek głosowy podreptał po włóknistym suficie tunelu. Parą maleńkich szczypiec nawijał na siebie jak na szpulkę ciągnące się za nim pasmo włókna łączącego go z pajęczyną, próbując dotrzymać kroku łowcy. — Ach, doprawdy, to ten sam dobrze mi znany łowca nagród, którego tak jasno i żywo zachowałem w pamięci. Jakiż smutek mnie ogarnia, kiedy pomyślę, że tak długo byłem pozbawiony przyjemności rozkoszowania się twoim zwięzłym i czarującym dowcipem. 50 Fett nie odpowiedział. Przeciskał się pomiędzy ścianami tunelu, którego spleciona tkanka uginała się pod ciężarem jego butów. Gdziekolwiek dotknął ścian grubą rękawicą, zmarszczki rozbłyskujących jak iskry synapsów rozchodziły się w coraz bledsze koncentryczne kręgi, jak od kamienia wrzuconego w wypełniony fosforyzującym planktonem ocean. Kilka zawiązków świetlnych, młodszych braci Sygnalisty pulsującego światłem na zewnętrznej powierzchni pajęczyny, zapalało się przed nim i gasło, gdy je mijał. Fett przypuszczał, że kiedy Kud'ar Mub'at nie ma gości, to pajęczyna nie jest oświetlona. Pajęczarz nie potrzebował światła, by poruszać się we wnętrzu wysnutej z własnej tkanki konstrukcji. — A otóż i on w całej okazałości! — ten sam głos, metaliczny jak rozdzierane arkusze blachy, zabrzmiał tuż przed nim, gdy schylił głowę pod nawisem jedwabistej tkanki. - Wiedziałem, że powrócisz w aureoli zasłużonego sukcesu. - Słowa brzmiały teraz głośniej, wypowiadane własnymi ustami Kud'ara Mub'ata, bez pośrednictwa wyrostka głosowego. - Nie można doprawdy zarzucić ci braku chwalebnej punktualności. Boba Fett wszedł do centralnej komory sieci, dostatecznie wysokiej, by mógł się wyprostować. Wrażenie, że znalazł się w samym środku mózgu pajęczarza było czymś więcej niż tylko efektownym porównaniem - to był fakt, namacalna rzeczywistość ciała i domu Kud'ara Mub'ata, nierozerwalnie splecionych w jedność. Żyje wewnątrz swojej zbroi, pomyślał Fett, jak ja wewnątrz mojej. — Wróciłem zgodnie z zapowiedzią. — Fett zwrócił okrytą maską twarz w stronę pajęczarza. — Zadanie, które mi zleciłeś, było proste. - Ach, nie wątpię... zwłaszcza dla kogoś obdarzonego tak wszechstronnymi talentami. — Złożone oczy Kud'ara Mub'ata skoncentrowały wzrok na gościu. Jedna z jego wielostawowych, najeżonych ostrymi włoskami kończyn wykonała wdzięczny gest zaproszenia w dusznym powietrzu komory. - Jak rozumiem, obyło się bez komplikacji? - Jak zwykle. - Fett skrzyżował ramiona na chronionej zbroją piersi. - Kilku innych łowców nagród miało nadzieję przyłapać go przede mną. — Oooch! — w czarnych, błyszczących oczach dostrzegł wyraz oczekiwania. - Ale zająłeś się nimi? - Nie musiałem. - Fett wiedział, jak bardzo pajęczarz uwielbiał opowieści o walkach im bardziej pełnych przemocy, tym lepiej. 51 Nie zamierzał jednak folgować upodobaniom pająkowatego stworzenia. - Zwykła zgraja nieodpowiedzialnych partaczy, których rozsyła Gildia Łowców Nagród. Lepiej ominąć nerfi gnój niż w niego wdepnąć. - A to dopiero pocieszne! Rozbawiłeś mnie, doprawdy! -Kud'ar Mub'at sięgnął tylnymi odnóżami sufitu i uniósł się z miejsca, w którym wcześniej spoczywał jego blady odwłok. — To naprawdę smakowita nagroda, że mogę cieszyć się twoimi błyskotliwymi ripostami. - Zawiązek wypoczynkowy z sykiem nadymał w nowym miejscu wyściełane, pneumatyczne pęcherze. Kud'ar Mub'at posuwał się po suficie, aż jego owadzia paszczęka znalazła się tuż przed twarzą łowcy. - Czy można nazwać nasze stosunki czysto handlowymi, mój drogi łowco? Proszę, powiedz, że nie. Powiedz, że jesteśmy przyjaciółmi, ty i ja. - Przyjaciele - powiedział chłodno Boba Fett - w moim fachu stanowią niepotrzebne obciążenie. - Odwrócił wzrok, zasłonięty szczeliną wizyjną hełmu, od błyszczących oczu pajęczarza i jego krzywego uśmiechu. — Nie przyjechałem tu, żeby cię zabawiać. Wypłać mi nagrodę, której jesteś gwarantem, ja wydam ci towar... i do widzenia. - Do następnego razu. - Kud'ar Mub'at odwrócił głowę, spoglądając na niego inną parą lśniących jak klejnoty oczu. - Mam nadzieję, że nie będę musiał długo czekać. Właśnie to, pomyślał Boba Fett, jest najgorszą częścią mojej pracy. Wytropienie ofiary, przemierzanie galaktyki wzdłuż i wszerz w pościgu za nią, pochwycenie, przewóz, zabicie tego, kogo trzeba, by zadanie zostało wykonane - to były przyjemności, smakowane jako okazja do sprawdzenia się i potwierdzenia własnych umiejętności. Natomiast kontakty z klientami — czy to takimi, jak imperialny Lord Vader, czy oślizła góra mięsa Jabba Hutt — albo negocjacje przez pośrednika, jak Kud'ar Mub'at, były czymś prawdziwie odpychającym. Zresztą za każdym razem okazywało się to samo. Nigdy nie chcą płacić, rozmyślał Fett. Życzą sobie dostać swój towar, ale niespieszno im w zamian rozstać się z kredytami. Z Huttami sprawy miały zawsze wymiar emocjonalny, przynajmniej na początku. Ich megalomania i wynikające z niej wariackie ataki wściekłości w przypadku najmniejszej oznaki rzekomej nie-lojalności skłaniały ich do wyznaczania wielkich, przyciągających uwagę nagród; później, kiedy trochę ochłonęli, ich zimnokrwista 52 chciwość wchodziła w paradę i kazała im podejmować próby obniżenia ceny. Członkowie tak zwanej Gildii Łowców Nagród zgadzali się przyjąć ułamek pierwotnej nagrody, czasem zaledwie dziesięć procent. Był to jeden z powodów, dla których Boba Fett tak nimi gardził — nigdy nie zdarzyło mu się odejść z sumą choćby 0 jeden kredyt niższą niż uzgodniona kwota i nie miał zamiaru zaniechać tej chwalebnej praktyki. — Mam teraz na głowie inne zlecenia — powiedział Boba Fett. 1 nie skłamał. Galaktyka była wielka i pełna zakamarków, odległych planet czy nawet całych układów planetarnych, które mogły świetnie posłużyć za kryjówkę. I zawsze byli tacy, którzy mieli powody się ukrywać, już to, żeby chronić skórę przed eksplozjami gniewu Imperatora Palpatine'a, już to, by zacisnąć spocone dłonie na skąpych ochłapach podwędzonych z kufrów Jabby albo innego Hutta. I nawet biorąc pod uwagę liczbę zleceń, jakie „miał na głowie" Boba Fett, nadal pozostawało mnóstwo ochłapów dla Gildii i jej członków, zadań zbyt skromnych, by zawracał sobie nimi głowę. Ale im dłużej Kud'ar Mub'at będzie go niepotrzebnie zatrzymywał, sapiąc i postękując, w splątanych korytarzach własnego rozbudowanego mózgu, tym większa szansa, że któryś z zabijaków Gildii zdoła sprzątnąć mu sprzed nosa hojną nagrodę. Coś takiego było w stanie doprowadzić Fetta do furii, jeśli słowo tak pełne emocji można było w ogóle zastosować w stosunku do zimnej, nieczułej logiki, która kierowała jego działaniami. Tak czy owak, najwyższy czas, by skierować zimne niczym wyostrzona szpada spojrzenie ukrytych za wizjerem hełmu oczu na owadzią paszczę Kud'ara Mub'ata i powiedzieć: - Wypłać mi moją nagrodę, a nie będę dłużej odrywał cię od twoich własnych... interesów. Cała galaktyka wiedziała, na czym polegały interesy Kud'ara Mub'ata. Nie było pod gwiazdami drugiego takiego osobnika jak słynny pajęczarz. Jeśli na jakiejkolwiek planecie istnieli inni przedstawiciele jego gatunku, spowici w przędzę i sieć wysnutego z własnego brzucha nerwowego włókna, to taka planeta nie została jeszcze odkryta. Być może Kud'ar Mub'at był jedynym istniejącym pajęczarzem; Boba Fett słyszał kiedyś plotki, jeszcze sprzed czasów, kiedy stał się najgroźniejszym łowcą nagród w galaktyce, że Kud'ar Mub'at miał kiedyś poprzednika, który stworzył go jako własny zawiązek, na pół niezależną istotę w rodzaju tych, które biegały po jego pajęczynie ciągnąc za sobą pasmo neurowłókien. 53 Ten starszy pajęczarz, ojciec obecnego, musiał widocznie popełnić pomyłkę, pozwalając jednemu ze swoich tworów i dzieci rozwinąć się zbyt mocno i zbyt niezależnie. Zapłacił za to gorzką cenę -śmierć i strawienie przez nowego właściciela pajęczyny, uzurpatora Kud'ara Mub'ata. Umarł pajęczarz, pomyślał Fett, niech żyje nowy pajęczarz! Nawet Huttowie, mimo zachłannych apetytów i podstępnej rywalizacji pomiędzy rodzinami, nigdy nie przekroczyli tej granicy — nie pożerali członków własnego klanu, nawet wtedy, gdy musieli ich wyeliminować, by przejąć kontrolę nad którymś z ich przedsięwzięć. Dryfująca w przestrzeni międzygwiezdnej pajęczyna i jej zawartość stały się narzędziem pracy pajęczarza. Ktoś musiał pełnić rolę pangalaktycznego pośrednika pomiędzy światem przestępczym a tymi, którzy chcieli prowadzić interesy z jego członkami. Jeśli były kiedyś w galaktyce czasy złodziejskiego honoru, należały do zapomnianej przeszłości. Boba Fett nigdy nie oszukał żadnego ze swoich klientów, choć kilku musiał zabić. Gdyby każdy trzymał się jego standardów etyki zawodowej, pośrednik taki jak Kud'ar Mub'at nie miałby racji bytu. Niestety należało to do rzadkości, więc Kud'ar Mub'at mógł pobierać stosowną prowizję za świadczone przez siebie usługi: zawieranie transakcji pomiędzy płatnymi mordercami a ich zleceniodawcami, przechowywanie w depozycie nagród, przekazywanie zakładników tym, którzy zapłacili za ich pojmanie. Gildia Łowców Nagród niemal przy wszystkich zleceniach korzystała z usług Kud'ara Mub'ata; Boba Fett tylko wtedy, gdy takie było życzenie zleceniodawcy i gdy to on wypłacał prowizję pajęczarza. - Ależ mój wielce szacowny przyjacielu... - wisząc na suficie pomieszczenia, Kud'ar Mub'at pocierał najmniejszymi i najbardziej zręcznymi ze swoich przednich odnóży. — Nie chodzi mi wyłącznie o rozkoszowanie się twoim jakże przyjemnym towarzystwem i nie z tego względu zatrzymuję cię w progach mojej skromnej siedziby. Mówisz o interesach, do których oczywiście ci spieszno. Dobrze, porozmawiajmy zatem o interesach. Znasz mnie... - złożone oczy pajęczarza zaiskrzyły się. - To dla mnie prawdziwa rozkosz podjąć ten temat, podobnie jak każdy inny. A tym razem twoje interesy i moje znów się spotykają. Czy to nie urocza okoliczność? Boba Fett przyglądał się wąskiej twarzy pajęczarza, szukając w niej oznak, które zdradziłyby mu jego prawdziwe intencje, skrywane za parawanem przypochlebnej paplaniny. 54 — Jakie interesy masz na myśli? — Zwykle każda wiadomość o wyznaczeniu nagrody była przechwytywana bezpośrednio przez moduł łączności „Niewolnika I". - To prywatne zlecenie? - Ach, cóż za przebiegłość! - przednie odnóża pajęczarza zaklekotały jak cienkie płytki plastiku. — Trudno się dziwić, że odnosisz tak wielkie sukcesy w obranym przez siebie fachu. Tak, mój drogi łowco, to zaiste bardzo prywatne zlecenie. To brzmiało interesująco. Ze wszystkich rzeczy, które mógł powiedzieć Kud'ar Mub'at, ta właśnie w największym stopniu przyciągnęła uwagę Fetta. Zlecenia prywatne były śmietanką w profesji łowców nagród. Zdarzało się czasem, że klient, z sobie tylko znanych powodów, życzył sobie dostarczenia jakiegoś zbiega przy zachowaniu maksymalnej dyskrecji. Wyznaczenie nagrody za jego głowę i rozgłoszenie tego po całej galaktyce pozbawiłoby taką osobę wszelkich szans na zachowanie tajemnicy; w takich sytuacjach, żeby dostać to, co chce, klient mógł zlecić zadanie tylko jednemu, wybranemu łowcy. W większości przypadków tym łowcą był Boba Fett. W ciągu dziesięcioleci dorobił się opinii nie tylko skutecznego, ale i dyskretnego. - Kto jest klientem? - Boba Fett nie musiał tego wiedzieć, choć czasem ułatwiało to robotę. Jeśli sprawa miała być załatwiona przez Kud'ara Mub'ata, możliwe, że klient domaga się całkowitej poufności, tak by nawet łowca nie wiedział, dla kogo pracuje. - Któryś z Hurtów? — Nie tym razem. — Kud'ar Mub'at wykrzywił paszczę w grymasie, który jego zdaniem miał wyobrażać uśmiech. — Mieliśmy ostatnio wiele zleceń od Jabby i jego współbraci. Kiedy przekażę im naszego małego przyjaciela Posonduma, nie będę zaskoczony, jeśli przez pewien czas będą musieli oszczędniej gospodarować swoim kufrem. Nie, nie, nie mów ani słowa... — zamachał przednimi odnóżami. — Nie musisz mi przypominać, że nic im nie przekażę, dopóki nie otrzymasz swojej zapłaty. Bilans! - skrzekliwy głos pajęczarza rozległ się echem po zakamarkach pajęczyny. - Chodźże no tutaj! Natychmiast! Księgowy Kud'ara Mub'ata, zawiązek nazwany przez niego jakże stosownym imieniem Bilans, ostrożnie wybierał drogę po włóknach pajęczyny, zanim wszedł do komory. Ze wszystkich podkompo-nentów ten właśnie najbardziej przypadł łowcy do gustu - i nie dlatego, że to właśnie on wręczał mu nagrody, przechowywane w depozycie przez jego twórcę i ojca. Podobny do kraba Bilans charakteryzował 55 się tym samym rzeczowym, zdroworozsądkowym podejściem do obowiązków, jakim szczycił się Boba Fett. Byłoby mu przykro - na tyle, na ile był zdolny do takich uczuć - gdyby Kud'ar Mub'at uznał w końcu, że zawiązek stał się zbyt inteligentny, by można go było dalej tolerować. Bilans zostałby wówczas pożarty przez rodzica, uprzedzającego niebezpieczeństwo, że jego potomek rozwinie w sobie wewnętrzną niezależność w stopniu podobnym do tego, który doprowadził pajęczarza do zawładnięcia pajęczyną. - Boba Fett, rachunek bieżący. Saldo wynosi... - księgowy wysunął składane wypustki oczne, ustawiając je równolegle do podłogi, by potwierdzić tożsamość łowcy na podstawie charakterystycznych cech jego specyficznego hełmu. — Chwileczkę... - Nie spiesz się — powiedział Fett. — Dokładność jest cnotą. Bilans nie odpowiedział, ale krótki błysk w jego oku potwierdzał, że łączy ich ze sobą pokrewieństwo, jeśli nie ras, to w każdym razie dusz. - Poprzednie saldo zero. - Bilans zakończył swoje obliczenia. — Polecenie przelewu na kwotę dwunastu tysięcy pięciuset kredytów po dostarczeniu niejakiego Nila Posonduma, humanoida, na zlecenie huttańskiego przedsiębiorstwa pod firmą Międzystre-fowe Konsorcjum Budowlano- Eksploatacyjne. -Księgowy zwrócił szypułki oczne na rodzica. - Nasza prowizja jest już opłacona przez Hurtów. Cała kwota nagrody znajdującej się w depozycie jest przeznaczona do wypłaty na rzecz Boby Fetta. - Ależ oczywiście. - zagruchał miękko Kud'ar Mub'at. - Kto temu zaprzecza? Szypułki oczne zawiązka księgowego zwróciły się z powrotem w stronę Fetta. - Czy rzeczony Nil Posondum jest żywy i w dobrym stanie, z wyjątkiem pewnych nieistotnych obrażeń, zgodnie ze standardową praktyką łowców nagród? Boba Fett uniósł wbudowany w nadgarstek moduł komunikacyjny przed wizjer hełmu. Mała czerwona lampka wskazywała, że łącze z instrumentami kontrolnymi „Niewolnika I" działa bez zarzutu. - Otworzyć łącze wizyjne Gamma Osiem. - Łącze pozwalało obejrzeć zawartość klatek przymocowanych w ładowni statku. — Pełna gotowość tarcz ochronnych. Chwilę później Bilans skierował szypułki oczne w stronę rodzica. - Towar wydaje się nienaruszony. - Ta deklaracja przeznaczona była bardziej dla uszu Boby Fetta niż dla pajęczarza; dane 56 sensoryczne z wysięgnika optycznego powędrowały bezpośrednio siatką nerwową łączącą Kud'ara Mub'ata z zawiązkiem księgowym i każdym innym podkomponentem w jego pajęczynie. - Uruchamiam przelew. Właśnie to mogło stać się zgubą zawiązka księgowego — nie zaczekał na polecenie Kud'ara Mub'ata. Boba Fett przypuszczał, że kiedy następnym razem odwiedzi pajęczynę, nowy zawiązek księgowy będzie kontrolować zawikłane finanse pajęczarza. - Mam najszczerszą nadzieję, że posiadanie tych jakże zasłużonych kredytów sprawi ci radość. - Kud'ar Mub'at obserwował, jak Fett chowa zalakowany pakiet kredytowy do jednej z kieszeni kombinezonu. Bilans po dokonaniu płatności wycofał się do dalszej części komory. — Często zastanawiam się... — pajęczarz zwrócił ku łowcy uśmiechniętą paszczę... co tak naprawdę robisz z tymi wszystkimi kredytami, które zarabiasz. Jasne, że masz spore wydatki, żeby utrzymać taki poziom swoich operacji... sprzęt, informatorzy i tak dalej. Ale masz z tego i tak o wiele więcej, wiem o tym dobrze. -Kud'ar Mub'at przyjrzał mu się dokładniej kilkoma parami oczu. — I na co to wydajesz? Boba Fett poczuł, że nadchodzi jeden z rzadkich u niego wybuchów gniewu. - Nie twój interes. - Odebrał właśnie wiadomość z „Niewolnika I", że jeniec został przeniesiony z ładowni do jednej z posępnych komór pajęczyny; systemy statku były gotowe do odlotu. Pokusa, by odwrócić się na pięcie, wyjść z komory, wrócić na statek i odlecieć w chłodną, czystą pustkę przestrzeni, była niemal nie do pokonania. - Porozmawiajmy lepiej o tych interesach, które jakoby nas łączą. - Ach! Ależ jak najbardziej! - Kud'ar Mub'at wygiął korpus, unosząc wielosegmentowe ciało przed swoim gościem. — To nietypowe zlecenie; nie chodzi o wytropienie kogoś i dostarczenie na miejsce, spętanego jak szynkę nerfa. Ale ty jesteś tak wszechstronny... prawda, mój przyjacielu?... że na pewno poradzisz sobie z tym zadaniem z właściwą sobie skutecznością. Boba Fett zawsze robił się podejrzliwy, gdy ktoś wspominał o nietypowym zleceniu. Zwykle oznaczało to większe niebezpieczeństwo albo trudniejszą do wyegzekwowania płatność, albo obie te rzeczy naraz. Jabba Hutt próbował wykręcać takie numery, nakłaniając go do nadstawiania karku za marny grosz. - Zadałem ci pytanie - warknął. - Kto jest klientem? 57 — Nie ma klienta. — Kud'ar Mub'at wydawał się niezmiernie zadowolony, że może wygłosić to zaskakujące oświadczenie. -W każdym razie - nie w normalnym sensie tego słowa. Nie działam w tym wypadku na zlecenie osoby trzeciej. Ja sam będę zleceniodawcą. Sprawa wyglądała coraz bardziej podejrzanie. Kud'ar Mub'at zawsze był idealnym pośrednikiem i skrupulatnie przestrzegał niezależności w stosunku do klienta. Jego rola mediatora była tak wysoko ceniona, że nawet najbardziej bezwzględni przedstawiciele świata przestępczego, jak choćby Jabba, nigdy nie próbowali oszukać pajęczarza. Trudno było sobie wyobrazić, kto mógł się mu narazić do tego stopnia, by ten chciał skorzystać z usług samego Boby Fetta. Z drugiej zaś strony - Boba Fett w ułamku sekundy przeprowadził w głowie pobieżne obliczenia - nie było wątpliwości, że Kud'ar Mub'at mógł zapłacić każdą cenę. Fett nie miał w zwyczaju kwestionowania zachcianek swoich klientów, w końcu płacono mu za ich zaspokajanie. Nie każde zlecenie wymagało dostarczenia żywego osobnika; czasami wystarczało zostawić okrwawione ciało na jakiejś z rzadka uczęszczanej planecie. — Więc co dokładnie chciałbyś, bym dla ciebie zrobił? Kud'ar Mub'at wycelował w jego stronę jedno z przegubowych odnóży. — Powiedz mi najpierw, a raczej powtórz to, co już wielokrotnie mówiłeś: co myślisz o Gildii? Wiesz, o Gildii Łowców Nagród. — Nic - powiedział Fett. Wzruszył ramionami. - Szkoda na to mojego czasu. Gdyby jej członkowie byli choć trochę skuteczniejsi, nie byliby jej członkami. Taka organizacja służy tylko słabym i nieszkodliwym nieudacznikom, którzy sądzą, że wspólnymi siłami zdziałają więcej niż w pojedynkę. Mylą się. — Ostre słowa, mój drogi łowco! Zaprawdę surowa ocena. Jest wśród nich przecież kilku uznanych łowców, których dokonania niemal dorównują twoim. Od wielu lat Gildii przewodzi Tran-doszanin Cradossk; był legendą już wtedy, gdy ty dopiero zaczynałeś w tym fachu. — Rzeczywiście tak było — przytaknął Fett. — Ale teraz jest stary i słaby, nawet jeśli nie stracił dawnej przebiegłości. Jego potomek Bossk był jednym z tych, którzy weszli mi w drogę, kiedy łapałem Nila Posonduma. Gdyby syn był choć w jednej dziesiątej tak dobrym łowcą, jak jego ojciec, mógłbym go uważać za konkurencję. 58 Ale nie jest, więc tak nie uważam. Dni chwały Gildii Łowców Nagród to dawno przebrzmiała przeszłość. - Ach, mój drogi łowco! A zatem nie zmieniłeś opinii. - Kud'ar Mub'at potrząsnął zakurzoną głową. - Dzierżysz ją jak broń ze swojego zabójczego arsenału. A zatem będę musiał się naprawdę wykosztować, żeby skłonić cię do przyjęcia mojego zlecenia. - A konkretnie? — Boba Fett nie spuszczał wzroku z pajęczarza. - To doprawdy bardzo prosta sprawa. - Kud'ar Mub'at złączył przednie odnóża. - Chcę, żebyś wstąpił do Gildii Łowców Nagród. Złożone oczy pajęczarza nie były jedynymi, które go obserwowały. Boba Fett wyczuwał za nimi połączoną uwagę księgowego i pozostałych zawiązków, skupioną w tkance mózgowej ich pana i rodzica. Wszyscy patrzyli na niego - i czekali na odpowiedź. - Masz rację co do jednej rzeczy - powiedział Boba Fett. Oczy Kud'ara Mub'ata rozbłysły jeszcze jaśniejszym blaskiem. - Tak? Jakiej? Podejrzenia nie rozwiały się; wręcz przeciwnie, stały się bardziej wyostrzone. Proste zlecenia, powiedział sobie w duchu Fett, to te, przy których najłatwiej zginąć. - To twoje zlecenie... - Tak? — zebrane w komorze podkomponenty skupiły się wokół pajęczarza, jakby sama sieć zaciskała się coraz mocniej. Boba Fett skinął głową. - Będzie cię drogo kosztować. ROZDZIAŁ Przez niewielki iluminator, wtopiony w ścianę ze splątanych włókien, fioletowe szparki oczu obserwowały jasny ślad międzygwiezdnego statku przesłaniającego szeroko rozrzucone gwiazdy. Chwilę później ogień z dysz wylotowych zamrugał i zniknął - „Niewolnik I" skoczył w nadprzestrzeń. — Wasza Ekscelencjo... —jeden z zawiązków Kud'ara Mub'ata zawahał się, po czym przydreptał bliżej i dotknął obrąbka bogato zdobionej, ciężkiej szaty ocierającej się o splątaną podłogę. - Gospodarz pragnie, byś zaszczycił go swoją obecnością. Książę Xizor odwrócił się od iluminatora. Chłodnym wzrokiem gada obrzucił drżący podkomponent. Być może gdyby rozgniótł stworzenie pod podeszwą swojego buta, ból rozszedłby się po neurowłóknach pajęczyny, trafiając prosto do wnętrza chityno-wej czaszki Kud'ara Mub'ata. Warto by przeprowadzić taki eksperyment; ciekawiło go wszystko, co mogło wywołać strach u najrozmaitszych ras i odmian mieszkańców galaktyki. Kiedyś to zrobię, powiedział w duchu Xizor, ale nie dziś. — Powiedz swojemu panu - odparł łagodnym głosem - że już do niego idę. Kiedy wszedł do głównej komory, zobaczył, że Kud'ar Mub'at umieścił swój kulisty brzuch z powrotem w wymoszczonym gnieździe. — Ach, mój wielce szanowny książę! — Ten sam służalczy głos, który słyszał, gdy pajęczarz rozmawiał z łowcą nagród. — Mam najszczerszą nadzieję, że nie było ci niewygodnie w tym niegodnym 60 pomieszczeniu! Jakże haniebnie jestem zawstydzony, że musiałem zaproponować ci... - Miej sce było całkowicie zadowalające - powiedział Xizor. -Nie trap się tym. - Skrzyżował węzłowate ramiona na piersi. - Nie zawsze otacza mnie splendor imperialnego dworu. Czasami... — uniósł kącik ust w półuśmiechu... czasami odwiedzam miejsca i istoty znacznie mniej wyrafinowane. - Ach! - Kud'ar Mub'at przytaknął ochoczo. - Istotnie. Pajęczarz nie był taki głupi, żeby wypowiadać na głos to, co jego szlachetny gość właśnie zasugerował. Nawet te dwa proste słowa: „Czarne Słońce" były tabu, choćby w tak odosobnionym miejscu jak jego pajęczyna. Milczenie jako zasada ogólna gwarantowało, że nikt nie odkryje podwójnego życia księcia Xizora. W jednym z wszechświatów był lojalnym sługą Imperatora Palpatine'a; w drugim, skrytym w mrocznym cieniu tamtego - kierował organizacją przestępczą o zasięgu - a może i władzy - równie rozległym jak Imperium Galaktyczne. - Przyjął zlecenie. — To było proste stwierdzenie faktu, nie pytanie. - Ależ naturalnie. - Kud'ar Mub'at wiercił się niespokojnie na pęcherzach powietrznych wyściełających jego gniazdo. - Boba Fett to bardzo rozsądny osobnik. Na swój sposób. Ma bardzo praktyczne podejście do interesów; to właśnie uważam w nim za najbardziej czarujące. - Kiedy mówisz „praktyczne podejście do interesów" — zauważył Xizor — masz na myśli, że „można go kupić". - A jakże inaczej to rozumieć? - We wzroku Kud'ara Mub'ata była sama niewinność. - Mój drogi książę, wszyscy jesteśmy ludźmi interesu. Każdego z nas można kupić. - Mów za siebie. — Półuśmieszek na twarzy Xizora rozszerzył się w szyderczy uśmiech. — Ja wolę być tym, który kupuje. - Ach, jakże jestem szczęśliwy, że należę do grona tych, których usługi kupujesz! - Kud'ar Mub'at usadowił się w końcu wygodnie w swoim gnieździe. - Mam nadzieję, że ten twój wielki plan, którego jestem znikomą wprawdzie, ale, jak sądzę, nieodzowną częścią, powiedzie się dokładnie tak, jak w swojej niewysło-wionej mądrości byś sobie życzył. - Powiedzie się - powiedział Xizor -jeśli odegrasz dalej swoją rolę równie skutecznie jak w przypadku wmanewrowania Fetta w członkostwo Gildii. 61 — Mój pan mi pochlebia. — Kud'ar Mub'at nisko skłonił głowę. - Moje talenty aktorskie są niezbyt wyrobione, ale zdaje się, że w tym przypadku okazały się wystarczające. Pajęczarz nie musiał się wysilać bardziej niż zwykle, by zastawić pułapkę, która zaciskała się właśnie wokół Boby Fetta. Jeden z zawiązków w głównej komorze był prostym przekaźnikiem głosowym, błoną bębenkową na nogach, połączoną, jak wszystkie inne zawiązki, z rozległym systemem nerwowym pajęczyny. Ze swojej kryjówki książę Xizor mógł słyszeć - za pośrednictwem szepczącego mu do ucha potomka pajęczarza - każde słowo, które padło pomiędzy Kud'arem Mub'atem a Boba Fettem. Otaczająca ich pajęczyna nie była jedyną, którą Kud'ar Mub'at potrafił rozsnuć. Fett jeszcze o tym nie wiedział, ale włókna zbyt cienkie, by można je było wykryć, już oplatały jego buty, wciągając w pułapkę bez wyjścia. Xizor prawie żałował łowcy nagród. Litość nie była uczuciem, którego doświadczałby często. Czy to działając w służbie Imperatora Palpatine'a, czy to potajemnie rozwijając przestępczą działalność Czarnego Słońca, Xizor manipulował każdym, kto wszedł w krąg jego wpływów, z tą samą obojętnością, z jaką przestawiałby pionki na planszy. Należało je umieścić i wykorzystać w sposób, jaki nakazywała konieczność, a potem poświęcić i porzucić, jak wymagały względy strategiczne. Mimo wszystko jednak, pomyślał Xizor, ktoś taki jak Boba Fett... Łowca nagród zasługiwał na jego szacunek. Spojrzenie ukryte za wizjerem hełmu Fetta było równie bezwzględne i pozbawione emocji jak jego własny wzrok. Będzie walczył o życie. I to nie byle jak... Była to jednak część pułapki, która już zaczęła się zamykać wokół Boby Fetta. Okrutna ironia, którą Xizor nie przestawał się rozkoszować, polegała na tym, że doprowadzić Fetta do zguby miała jego własna gwałtowna natura. Wszystko to, co do tej pory trzymało go przy życiu, myślał Xizor, w tylu śmiercionośnych sytuacjach, teraz obróci się przeciw niemu. Jaka szkoda, pomyślał książę. W innej grze pionek tak zdolny jak ten znalazłby lepsze zastosowanie. Tylko prawdziwy arcymistrz poważyłby się na strategię, w której musiał poświęcić kogoś takiego. Żałował, że musi utracić tak skutecznego zabójcę i łowcę nagród. Niestety, widział konieczność takiego ruchu. 62 — Wybacz mi, książę, że tak niezdarnie jestem zmuszony przerwać twoje rozmyślania - ostry głos pajęczarza wdarł się w jego myśli - ale jest jeszcze jedna drobna, niemal nieistotna sprawa, którą z najwyższą przykrością zmuszony jestem poruszyć. Aby zagwarantować całkowite powodzenie twoich wysiłków, które podjąłeś z tak typową dla siebie błyskotliwością... — Oczywiście. — Xizor spojrzał na usadowionego w gnieździe pajęczarza. - Chcesz, by ci zapłacić. - Tylko po to, by nie wprowadzać bałaganu w księgach. To czysta formalność. - Unosząc przednie odnóże Kud'ar Mub'at wezwał zawiązek księgowy, by podszedł do księcia. — Jestem pewien, że ktoś o tak przenikliwej inteligencji jak twoja rozumie, że to konieczne. - Aż za dobrze. - Książę patrzył, jak zawiązek zwany Bilansem podchodzi w jego kierunku. Kud'ar Mub'at nie kiwnąłby najmniejszym ze swoich odnóży bez zapłaty. - Dostatecznie często robiliśmy razem interesy, żebym wiedział bez przypominania. Parę chwil później, gdy przelew był zakończony, Bilans skierował szypułki oczne w stronę rodzica. - Należna płatność została uregulowana. Na rachunku księcia nie ma zaległości. Zgodnie z obowiązującą umową ostateczna płatność nastąpi po zadowalającym rozwiązaniu problemów z Gildią Łowców Nagród. — Bilans kiwnął głową księciu i wycofał się na swoją grzędę na ścianie komory. — Sprawy toczą się jak należy — powiedział Xizor. — Jak dotąd. Jego statek - „Megiera" - leciał już w tym kierunku, wezwany z kryjówki w cieniu księżyca pobliskiego układu planetarnego. - Będę trzymał rękę na pulsie, by upewnić się, że podobnie będzie w przyszłości. — Ależ naturalnie! — gestem patykowatej kończyny Kud'ar Mub'at posłał stadko drepczących zawiązków, by przygotowały dok cumowniczy. „Niewolnik I" Boby Fetta dopiero co odleciał, pozostawiając jeńca w jednej z najciemniejszych komór pomocniczych pajęczyny. - Porzuć obawy, mój książę. - Xizor wiedział, że gdy tylko odleci, pajęczarz skontaktuje się z Huttami, by przekazać im towar dostarczony przez łowcę i odebrać swoją prowizję. - Wszystko pójdzie jak z płatka. Echo skrzeczącego głosu pajęczarza towarzyszyło Xizorowi, gdy kroczył tunelem w kierunku doku. Postanowił, że zaraz po 63 powrocie na dwór Imperatora spędzi kilka relaksujących godzin, słuchając słodkiej muzyki własnego zespołu altówek z Falleen, co powinno zatrzeć wszelkie wspomnienie tego świdrującego, roz-strajającego dźwięku. — Cóż za głupiec. — Kud'ar Mub'at wypowiedział te słowa z ponurą satysfakcją. W tej chwili to określenie mogło odnosić się do obydwu z jego gości. I książę Xizor, i Boba Fett byli już gdzieś w nadprzestrzeni, mknąc ku swojemu przeznaczeniu: łowca na spotkanie ze znienawidzoną Gildią Łowców Nagród, Xizor ku mrocznym korytarzom imperialnej władzy. Żaden z nich nie podejrzewał, w co się wpakował — w niewidzialną pajęczynę, która zaczynała się nieubłaganie zaciskać wokół nich. Nic nie wiedzą, pomyślał Kud'ar Mub'at. Wolał, by sprawy toczyły się w taki sposób. Rozsnuwam pułapki, pomyślał, a potem zaciskam nić. Wyciągnął jedno z przednich odnóży, by pogłaskać zawiązek księgowy. — Już wkrótce... — powiedział. — Już wkrótce będziesz miał mnóstwo kredytów do policzenia i zaksięgowania. - W przypadku Kud'ara Mub'ata prawdziwa władza oznaczała bogactwo, coś co mógł przeliczać palcami. Tylko szaleńcy w rodzaju Palpatine'a albo jego posępnego adiutanta Vadera zadowalali się wzbudzaniem strachu w swoich poddanych, drżących i całujących ich buty. Tego rodzaju władzy pożądał również książę Xizor; jego partnerzy z Czarnego Słońca zapewne nie domyślali się, jak daleko sięgają jego ambicje. Pewnie nigdy się nie dowiedzą. Niektóre pułapki snuto tak, by ofiara poniosła w nich śmierć. — Doskonale. — Bilans poruszył pazurkami, jakby w ten prosty sposób chciał przeliczyć astronomiczne kwoty, o jakie toczyła się rozgrywka. — Twoje księgi są prowadzone nienagannie. Coś w uprzejmej odpowiedzi zawiązka księgowego zaniepokoiło pajęczarza. Już dość dawno wysnuł ten zawiązek, czyniąc z niego jeden z najcenniejszych komponentów pajęczyny. Ciało z mojego ciała, pomyślał Kud'ar Mub'at, nić z mojej nici. No i mózg. Kiedy Kud'ar Mub'at patrzył w złożone oczy Bilansa, widział za nimi replikę swojego chłodno kalkulującego umysłu. Czy zawiązek odkrył już rozkosze chciwości? Ważkie pytanie. Muszę go obserwować, uznał pajęczarz. Chciwość była jednym z wyższych zmysłów, może nawet najważniejszym ze wszystkich. Kiedy 64 Kud'ar Mub'at dostrzeże ten zmysł w swoim ulubionym zawiązku, nadejdzie czas śmierci i pożarcia. Pajęczarz nie chciał skończyć tak, jak jego własny rodzic wiele lat temu -jako posiłek zbuntowanego potomka. Obserwował, jak Bilans wycofuje się w głąb ciemnych tuneli pajęczyny. Mam nadzieję, że to jeszcze trochę potrwa, pomyślał. Jego zagmatwane interesy znajdowały się w kluczowym punkcie. Byłoby bardzo niepożądane, gdyby musiał teraz radzić sobie bez funkcjonalnego księgowego. Kud'ar Mub'at postanowił pomyśleć o tym później. Zamknął kilka par oczu, rozmyślając z zadowoleniem, jak bardzo wzbogacą się wkrótce jego kufry. Po każdej pracy przychodził czas na sprzątanie. „Niewolnik I" był jego narzędziem pracy, a nie luksusowym jachtem, służącym do żeglowania między gwiazdami. Mimo to Boba Fett lubił, by jego statek był w jak najlepszym stanie. Mniejsze skazy i zadrapania zewnętrznego poszycia były jak blizny wojenne — widome znaki, że walczył i przeżył, podczas gdy ktoś inny poniósł śmierć. Jednak w przyszłości przetrwanie mogło zależeć od tego, czy Fett zdoła w ułamku sekundy dotknąć okrytym rękawicą palcem zdalnego sterowania systemów uzbrojenia statku, nie obawiając się, że brud czy krew zakłócą ich pracę. Poza tym, pomyślał Boba Fett, nie znoszę tego smrodu. Ścisnął mocniej pięść wyciskając antyseptyczne mydliny do wiadra ustawionego na podłodze ładowni. W zapachu ludzkiego strachu, wsączającego się w metal klatek, było coś przyprawiającego o mdłości. Ze wszystkich wrażeń zmysłowych, jakie zdarzyło mu się odebrać - od kwaśnych oparów bagiennych wysp Andoan po oślepiający stwórczy wir antypróżni w systemie Vinnax, te właśnie molekuły, sygnalizujące panikę i rozpacz, Boba Fett odczuwał jako najbardziej obce. Wydawał się być pozbawiony tych drobnych podskórnych komórek, wydzielających śmierdzący strachem pot. Nie dlatego, że się bez nich urodził - miała je każda myśląca istota — ale dlatego, że wyeliminował ich obecność, wycinając je ostrzem własnej woli. Starożytni mandaloriańscy wojownicy, których zbroję bitewną nosił na sobie, byli równie bezlitośni i zimni, jeśli wierzyć legendom nadal powtarzanych szeptem z ucha do ucha jak galaktyka długa i szeroka. Dawno temu, kiedy po raz 5 - Mandaloriańska zbroja o5 pierwszy wzrok Fetta spoczął na ich pustych hełmach — reliktach dawno wygasłego terroru - w wąskich, nieprzeniknionych szczelinach wizyjnych zobaczył odbicie własnej przyszłości, śmiercionośnej istoty „ja", którą się kiedyś stanie. Mniej niż człowiek, pomyślał Boba Fett, szorując pręty klatki, w której przewoził jeńca. To właśnie robił z tobą strach, jeśli pozwoliłeś, by zagnieździł się w twoim umyśle. To coś w klatce, stworzenie o nazwisku Nil Posondum, pod koniec podróży stało się żałosnym, rozgadanym, bezowocnie targującym się zwierzęciem. Strach przed śmiercią i przed bólem, którego Huttowie uwielbiali przysparzać adresatom swojej mściwości, wytrawił z małego księgowego wszystko, co było w nim ludzkie. Dziwna myśl zaświtała w głowie Boby Fetta. Oglądał ją ze wszystkich stron jak kiedyś gwiazdę griniańską- bezcenny klejnot. Może, myślał, stałem się człowiekiem bardziej niż inni ludzie. Nie przez wzbogacanie swojej osobowości, ale przez wykorzenienie z niej wad i niedoskonałości charakterystycznych dla tej rasy. Antyseptyczna szmata w jego dłoni zsunęła się wzdłuż sztaby klatki, nie pozostawiając nawet jednej bakterii. Starożytni mandalo-riańscy wojownicy mieli swoje sekrety, które zginęły wraz z nimi. A ja mam moje sekrety, pomyślał Boba Fett. Ponownie zanurzył szmatę w wiadrze. Mógł zlecić tę pracę jednemu z robotów konserwujących, ale wolał robić to sam. Miał wtedy czas na myślenie o sprawach takich, jak na przykład ta. Mydliny spłynęły po łokciu bojowej zbroi, gdy Fett uniósł przedramię, by spojrzeć na jeden z wyświetlaczy wbudowanych w naramiennik i połączonych z kokpitem „Niewolnika I". Zbliżał się do miejsca, gdzie mieściła się wysunięta placówka Gildii Łowców Nagród. Był gotów na spotkanie — zawsze był gotów na wszystko, co miało się wydarzyć — ale mimo wszystko żałował, że kończy się ten krótki wycinek bezczasu, okres ciszy i spokoju pomiędzy kolejnymi zleceniami. Inne myślące istoty mogły cieszyć się dłuższym wypoczynkiem, ostatecznymi, nieustającymi wakacjami, jakie przynosiła śmierć. Czasami im zazdrościł. Otworzył pustą klatkę i wszedł do środka. Woń strachu była ledwie wyczuwalna, gdy wciągnął powietrze przez filtry maski. Na szczęście Posondum nie nabrudził zbytnio; czasem ofiarę ogarniała panika tak nieopanowana, że osobnik przestawał kontrolować funkcje swojego ciała. Podłoga klatki nosiła jednak ślady zadrapań. Pod podeszwami butów Boby Fetta jasne, metaliczne linie 66 lśniły wśród ciemniejszej powierzchni plastoidu. Zastanawiał się, co mogło zostawić takie ślady. Zawsze uważał, by zabierać towarom wszelkie ostre, twarde obiekty, którymi mogliby się uszkodzić. Niektórzy jeńcy woleli samobójstwo niż zabiegi, którym mieli zostać poddani po dostarczeniu zleceniodawcy. Fett spojrzał w kąt ładowni „Niewolnika I", gdzie ustawił tacę z jedzeniem. Nil Posondum nawet nie tknął szarej papki, ale jeden z rogów tacy był zagięty, na kształt trójkąta. To wystarczyło, żeby wydrapać rysy w podłodze klatki - księgowy musiał się tym zajmować aż do chwili, gdy podkomponenty Kud'ara Mub'ata wpełzły do ładowni przez portal wejściowy. Pająkowate stworzenia oplotły go unieruchamiającą siatką i przeniosły z jednego więzienia do drugiego. Mógł mieć dość czasu, żeby wydrapać wiadomość, jaka by ona była. Boba Fett nie miał jednak teraz czasu, żeby ją odczytać. Czerwona lampka na czytniku danych wzywała go do sterowni. Nie mógł wyskoczyć z nadprzestrzeni na autopilocie; silniki manewrowe „Niewolnika I" były ustawione zbyt precyzyjnie — z zerowym opóźnieniem — na wypadek, gdyby któryś z licznych wrogów lub konkurentów Fetta zechciał go powitać po wyjściu z nadprzestrzeni. A teraz właśnie leciał prosto do gniazda tych, którym szczególnie często następował na odcisk. Przypuszczał, że jaszczurowaty niezdara Bossk wrócił już do kwatery Gildii, liżąc rany i narzekając, że jego rodzic Cradossk przydzielił mu misję nie do wykonania. Bossk nie wspomni zapewne, dlaczego była niewykonalna i kto sprzątnął im zdobycz sprzed nosa. Cradossk był znacznie bardziej przebiegłym starym gadem - Boba Fett po kilku dawnych spotkaniach czuł pewien niechętny podziw dla zwierzchnika Gildii Łowców Nagród - i dokładnie wiedział, jakie szansę miał jego potomek w tym starciu. Mandaloriańska zbroja miała wbudowaną nagrywarkę optyczną, której miniaturowe soczewki sterczały nad wizjerem hełmu. Boba Fett pochylił się nad rysami wydrapanymi przez księgowego, nie tracąc czasu na próby ich odczytania. Sekundę zajęło mu ze-skanowanie śladów i zachowanie ich w trwałym banku pamięci modułu nagrywającego. Zajmie się nimi później, jeśli przyjdzie mu ochota sprawdzić, jakież to żałosne epitafium wymyślił dla siebie Nil Posondum. Rozklejanie się nad sobą nie było dla niego specjalnie interesującym zajęciem. W tej chwili sygnał dźwiękowy dołączył do czerwonej lampki kontrolnej - „Niewolnik I", jego jedyny prawdziwy towarzysz, domagał się uwagi. 67 Zostawił zimne pomyje na podłodze ładowni. Jeśli wiadro się przewróci, rozlewając pomyje, jeśli stopy wszystkich przyszłych jeńców zadepczą wiadomość wydrapaną na podłodze, nie będzie to wielka strata. Tak właśnie działała pamięć - pozostałości po zmarłych najlepiej wyczyścić i zapomnieć po odebraniu zapłaty za ich spocone cielesne powłoki. Chwila, kiedy miał pochwycić za kark kolejną ofiarę, była jedyną, która się liczyła. Najważniejsza była czujność. Boba Fett wspiął się po drabince do sterowni statku. Metalowe szczeble dzwięczały pod jego butami. Zaczynał właśnie nowe zlecenie, ten dziwaczny plan wysnuty przez pajęczarza Kud'ar Mub'ata. Wkrótce przyjdzie czas, by policzyć nowe nagrody, które wpłyną na jego konto. I kolejne trupy, o których lepiej zapomnieć... ROZDZIAŁ — Chcę go zobaczyć. — Miała wzrok ostry i zimny jak ostrze noża. - I porozmawiać z nim. Dengar z trudem rozpoznał dziewczynę. Pamiętał ją z pałacu Jabby; była jedną z licznej trupy tancerek opasłego Hutta. Jabba lubił piękne rzeczy; cieszyły jego zmysły, tak samo jak te wijące się stworzenia, które wpychał w głąb swojego pojemnego przełyku. I podobnie jak w przypadku tych smakowitych delikatesów, rozkoszował się śmiercią pięknych i młodych. Rankor, trzymany przez niego w usłanych kośćmi lochach pod pałacem, był niczym innym niż tylko przedłużeniem apetytów swojego pana. Dengar był świadkiem, jak jedna z tancerek — wystraszona drobna Twi'le-kianka o imieniu Oola— została rozerwana na strzępy przez tę bestię. To było zanim jeszcze Lukę Skywalker zabił rankora, a niedługo potem wyprawił w zaświaty również i jego pana. Mała strata, pomyślał Dengar, żadnego z nich nie będę żałował. — Dlaczego? — Oparty plecami o ścianę głównej komory wydrążonej w skale kryjówki utrzymywał bezpieczną odległość od kobiety. — W tej chwili nie jest specjalnie rozmowny. Miała na imię Neelah; przynajmniej tyle zdołał z niej wydusić, gdy złapał ją, jak skradała się w dół tunelu prowadzącego na powierzchnię. Udało mu się ją zaskoczyć od tyłu, zza sterty pustych skrzynek na prowiant. Z gardłem w zgięciu jego ramienia i ręką boleśnie wykręconą w nadgarstku aż na łopatki, odpowiedziała na parę jego pytań. A potem nagle kopnęła go do tyłu w goleń, szybko 69 i mocno, by zaraz poprawić kolanem wbitym w krocze, aż cała konstelacja gwiazd eksplodowała mu pod czaszką. - To sprawa osobista. - Teraz stali naprzeciwko siebie po obu stronach ciasnego pomieszczenia, przyglądając się jedno drugiemu. - Mam do niego interes. Jaki interes mogła mieć była tancerka do łowcy nagród? Zwłaszcza tak bliskiego śmierci jak Boba Fett w tej chwili. Może wydaje jej się, zastanawiał się Dengar, że zdoła wytargować lepszą cenę, skoro facet jest w takim stanie. Tylko na kogo chciała go nasłać? Spojrzał w kierunku przejścia do drugiej komory. - W jakim stanie jest dzisiaj nasz gość? Wyższy z robotów medycznych pochylił głowę, by przestudiować wskazania funkcji życiowych na wyświetlaczu przymocowanym do cylindrycznego korpusu. - Stan pacjenta jest stabilny- oznajmił SHZ1-B. - Prognozy nie zmieniły się od poprzedniego odczytu, kiedy to wynosiły zero przecinek zero zero dwanaście. - Co to znaczy? - Że on umiera. Oto kolejny problem: dlaczego te durne roboty nie mogą powiedzieć wprost, o co im chodzi? Musiał nieźle potrząsnąć wewnętrznymi obwodami tego głupka, zanim zaczął wyrażać się zrozumiale. - Rany- dodał niższy towarzysz SHE1-B. - Powaga. - le-XE pokręcił kopułkowatą głową. — Niedobroć. - Mniejsza o to. — Dengar nie mógł się doczekać, kiedy pozbędzie się tej irytującej dwójki... czyli kiedy Boba Fett umrze albo wyzdrowieje. To drugie stawało się coraz mniej prawdopodobne. - Jeśli tak to wygląda - powiedziała Neelah - to tylko tracę tu czas. Muszę z nim porozmawiać natychmiast. - Jaka miła osoba! — Dengar skrzyżował ramiona na piersi i kiwnął głową, nie spuszczając oka z dziewczyny. - Nie obchodzi cię, czy jakiś tam łowca nagród wyżyje, czy zdechnie, ty po prostu chcesz wycisnąć z niego określone informacje. Tak? Nie odpowiedziała, ale Dengar wiedział, że trafił w dziesiątkę. Posłała mu spojrzenie jeszcze bardziej mordercze niż poprzednie. Wiele się zmieniło od czasu, gdy była tylko ponętną zabawką na dworze Jabby; nawet ten krótki czas na smaganej ostrymi wiatrami powierzchni Morza Wydm wystarczył, by wychudła i stwardniała, a żar podwójnego słońca opalił jej skórę. Dawniej miękkie, 70 dziewczęce ciało w skąpych jedwabnych fatałaszkach okrywały teraz szorstkie, poplamione krwią spodnie i kamizelka - zapewne spadek po jednym z martwych ochroniarzy Jabby; gruby skórzany pas ściskał ją ciasno w talii, podkreślając zapadnięty z głodu brzuch. Zagłodzona na śmierć, pomyślał Dengar. Morze Wydm nie obfitowało w jadalne źródła białka. - Masz... — Nie spuszczając wzroku z dziewczyny pogrzebał w jednej ze skrzynek i wyciągnął porcję sprasowanych racji żywnościowych, uratowaną z imperialnego statku zwiadowczego, który rozbił się przy lądowaniu kilka lat temu. Rzucił jedzenie dziewczynie. - Chyba ci się przyda. Oczy jej zabłysły ciemnym fioletem, kiedy zobaczyła sprasowany baton. Palce szybko rozdarły cienką metalową folię; podniosła do ust bochenek, który zaczynał już mięknąć pod wpływem absorbowanej z powietrza wilgoci, ale w ostatniej chwili powstrzymała się przed ugryzieniem go. - Śmiało - zachęcił ją Dengar. - Nie mam zwyczaju trucia ludzi. — Wyciągnął rękę w kierunku jednej z nisz w kamiennych ścianach komory. - Gdybym chciał się ciebie pozbyć - cofnął dłoń zaciśniętą na rękojeści blastera; podniósł broń i wycelował w czoło Neelah- znam łatwiejsze sposoby. Skoncentrowała wzrok na miotaczu, jakby to jego lufa mówiła. - A widzisz — powiedział Dengar. Krocze nadal bolało od kopniaka, jaki mu zafundowała. — Myślę, że teraz się rozumiemy. Minęło kilka sekund, zanim dziewczyna wolno kiwnęła głową. Odgryzła kawałek porcji żywnościowej, przeżuła i połknęła. - Czuję się w obowiązku poinformować pana - doszedł go głos SHZ1-B z wejścia do mniejszej komory- że wszelkie dalsze ofiary w ludziach mogą poważnie zaszkodzić naszej zdolności do pełnienia zaprogramowanych obowiązków w sposób odpowiadający wymogom praktyki medycznej. Dengar wycelował miotacz w robota. - Jeśli będą tu jeszcze jakieś ofiary, posprzątam je magnesem. Jasne? SHZ1-B cofnął się i potknął o swojego towarzysza. - Zrozumienie- odpowiedział za oba roboty le-XE. - Całkowitość. - Cieszę się. A teraz idźcie zająć się swoim pacjentem - powiedział Dengar, wciskając miotacz za pasek. Spojrzał znowu na Neelah. - Smakuje? 71 Zachłannie pochłaniała kęsy pożywienia. Zbielałymi palcami wygrzebywała każdy okruszek z foliowego opakowania. - Odpowiesz na parę pytań - powiedział Dengar - to dam ci jeszcze jeden. Zgniotła folię w małą, błyszczącą kulkę, którą zacisnęła w drobnej dłoni. Robię się miękki, pomyślał Dengar. Był taki czas, kiedy nie zawracałby sobie głowy zadawaniem pytań. Nie opuściłby też blastera, dopóki u jego stóp nie leżałyby zwłoki z dziurą wypaloną na wylot przez czaszkę. Oto, co zrobiła z niego miłość - nie do tej kobiety, tylko do jego narzeczonej, Manaroo. Dla łowcy nagród pozwolenie sobie na luksus zakochania zawsze kończyło się źle. Boba Fett przeżył w tej grze tak długo właśnie dzięki temu, że pozbył się z serca takich niepotrzebnych emocji. Kiedy Dengar patrzył na Fetta - nawet kiedy ten leżał nieprzytomny na palecie w drugim pokoju - widział niezawodną broń, utrzymaną w pierwszorzędnym stanie i nastawioną na maksimum. Zdejmij tę jego mandaloriańską zbroję, a zobaczysz pod spodem narzędzie równie niebezpieczne i śmiercionośne. Dengar nie miał cienia wątpliwości, że na tym właśnie polegała różnica między nim a najgroźniejszym łowcą nagród galaktyki. W Dengarze nadal pozostało coś z człowieka, mimo że trudnił się tym samym fachem, ze wszystkimi jego niszczącymi ducha wymaganiami. To właśnie tą częścią siebie dostrzegł Manaroo i postanowił, na przekór swojej pokrętnej, bezdusznej naturze, związać z nią swój los. Manaroo poprosiła, żeby się z nią ożenił, a on odpowiedział „tak". To, co w nim było z człowieka, chciało pozostać ludzkie, jak pełgający płomyk, który nie pozwala się zdmuchnąć. Nie chciał skończyć jak Boba Fett — maszyna do zabijania ze ślepą, nieprzeniknioną maską zamiast twarzy. To dzięki tej cząstce człowieczeństwa zdecydował się odesłać Manaroo, kiedy już pomogła mu przenieść Bobę Fetta do jego kryjówki. Ich separacja miała potrwać przynajmniej do czasu, gdy cała ta sprawa się zakończy. Dengar zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakim było mieszanie się w sprawy kogoś, kto miał tylu wrogów co Fett. W samej Gildii Łowców Nagród było wielu twardzie-li, którzy nienawidzili nawet wspomnienia o nim. Gdyby się dowiedzieli, że Boba Fett żyje, przylecieliby gremialnie na Tato-oine, żeby go wykończyć. A przy okazji mnie, pomyślał Dengar. Ten krewki Trandoszanin Bossk na pewno uznałby, że każdy, kto 72 przestaje z jego odwiecznym rywalem, jest wrogiem, którego należy zabić bez zbędnej zwłoki. Kryjówkę Dengara szybko wypełniłyby trupy. Z drugiej strony jednak... w jego fachu ryzyko oznaczało zyski. A Dengar potrzebował zysków, żeby spłacić kolosalne długi, których się dorobił, i zdobyć jakąkolwiek szansę na sensowne życie z Manaroo. Chciał się wycofać z tej gry, a jedynym sposobem, by to osiągnąć, było grać dalej, przynajmniej jeszcze przez kilka rund. Najlepszym zaś sposobem, żeby się to udało, było przyłączenie się do kogoś takiego jak Boba Fett. A on właśnie to mi zaproponował, pomyślał Dengar. Kiedy go znalazł, na pół strawionego w przełyku Sarlacka, wyrzyganego na przypiekanym słońcem pustkowiu, Fettowi pozostało dość sił, by mówić, nie dość jednak, by się bronić. Dengar mógł zakończyć jego cierpienia w jednej chwili, ale nie zrobił tego, gdy Fett zaczął mówić o partnerstwie. To był jedyny atut, jaki mu pozostał... W dodatku nie najgorszy. Moglibyśmy zbić majątek, uznał Dengar, pracując do spółki. Naprawdę udany zespół. Wszystko zależało od jednej sprawy. Od tego, czy Boba Fett go okłamał. Mógł przecież tylko grać o czas. Czas na zaleczenie ran, czas na pozbieranie się do kupy. Dengar zastanawiał się nad tym od pierwszej chwili, gdy sprowadził Fetta do swojej kryjówki. Nigdy dotąd Boba Fett nie pracował zespołowo; zawsze działał w pojedynkę. Po co mu nagle kompan? Znany był za to z tego, że załatwiał sprawy szybko i często mijał się z prawdą. Pod tym względem Boba Fett nie różnił się od kolegów po fachu; tak to już było w tej robocie. Fett był w tym po prostu lepszy, i tyle. To, co się stało z Gildią Łowców Nagród, tylko to potwierdzało. Sprawy będą wyglądać inaczej, kiedy Boba Fett odzyska siły. Dengar wiedział o tym. Fett może uznać, że przyjęcie go do spółki jest zbyt wysoką ceną za utrzymanie go przy życiu i zapewnienie kryjówki. Może odpowiedniejszą ceną będzie strzał z miotacza, dziura wypalona w piersi i dość duża, by zmieścić pięść humano-ida. Obsesja Fetta na punkcie dyskrecji była dobrze znana we wszystkich zakazanych spelunkach i szemranych melinach po całej galaktyce; niewiele wiedziano o jego przeszłości i niewiele wskazywało, by miało się to zmienić, jeśli się wzięło pod uwagę, jak często osoby, które za bardzo wtykały nos w jego sprawy, kończyły na cmentarzu. Jednak narażanie się na zbrodniczą zdradę ze 73 strony Fetta było jednym, a podstawianie mu pod muszkę blastera ukochanej kobiety — czymś zupełnie innym. - Więc co chciałeś wiedzieć? Dengar porzucił ponure rozważania i skupił się na twardym wzroku kobiety, obserwującej go spod przeciwległej ściany pomieszczenia. - To samo co wcześniej. - Kiwnął głową w stronę wejścia do mniejszej komory. - Co cię łączy z Boba Fettem? Neelah potrząsnęła głową. - Nie wiem. - Akurat! - Dengar roześmiał się szyderczo. - Wkradasz się tutaj, co nie było najmądrzejszym pomysłem, i nawet nie wiesz po co! - Tego właśnie chcę się dowiedzieć. Dlatego muszę z nim porozmawiać. - Neelah zajrzała do mniejszej komory, a potem znów popatrzyła na Dengara. -1 dlatego zostawiłam go tam, gdzie nie mogłeś go nie zauważyć. - Zaraz, zaraz... - powiedział Dengar. - Ty go zostawiłaś? Przytaknęła. - Znalazłam go przed tobą. Ale wiedziałam, że nie zdołam mu pomóc, nie po tym, co zrobił z nim Sarlacc. Potrzebował lekarza, a to przerastało moje możliwości. Zaryzykowałam, że postanowisz się nim zająć. Że utrzymasz go przy życiu. - Ale dlaczego to dla ciebie takie ważne? On jest łowcą nagród, a ty tancerką w pałacu Jabby. - Dengar przyjrzał jej się uważnie. - Co on może mieć z tobą wspólnego? - Już ci mówiłam... - głos dziewczyny przeszedł w pełen pasji krzyk. - Nie wiem! Wiem tylko tyle, że coś nas łączy, że jest jakiś związek między mną a nim. Wiedziałam o tym od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam. W pałacu, na dworze Jabby. Kiedy ten spasiony ślimak zabił biedną Oolę... kiedy ciągnęła za łańcuch, a pułapka przed tronem Jabby się otwierała... obie pięści Neelah trzęsły się, zaciśnięte, z pobielałymi kostkami. - Inne dziewczyny przyglądały się temu z korytarza... i żadna z nas nie mogła nic zrobić... - Tak to już jest - powiedział Dengar. Czuł w ustach gorycz. -Tak to już jest w tym wszechświecie. Dziewczyna była teraz gdzie indziej - nie w komorze z Den-garem, ale zagubiona we własnych wspomnieniach. - A potem słychać było jej krzyk... i nie mogłam już dłużej patrzeć. To wtedy go zobaczyłam. Po prostu tam stał... i się przyglądał... 74 — Łowcy nagród — powiedział sucho Dengar — mają w zwyczaju trzymać się z dala od spraw innych istot. Chyba że ktoś im zapłaci, żeby się w nie wmieszali. - A kiedy krzyk ucichł, a Jabba i jego dworacy ciągle się śmiali... on nadal tam był. Tak jak przedtem. I nadal patrzył. -Neelah na chwilę przymknęła oczy, a przez jej drobne ciało przebiegł dreszcz. — A potem... to właśnie jest najdziwniejsze... odwrócił się i spojrzał na mnie. Prosto w moje oczy. — W jej głosie brzmiał teraz nie tylko strach, ale i zdumienie. - Przez całą szerokość sali... a ja miałam wrażenie, jakby oprócz nas dwojga nikogo tam nie było. Tak właśnie to odczułam. I wtedy zrozumiałam, że coś jest między nami. — Przeniosła wzrok na Dengara. — Nie powiem, że coś nas łączy, to nie byłoby odpowiednie określenie. Nie o to chodzi. To ma związek z przeszłością. Od razu wiedziałam, jak się nazywa, bez pytania. - Neelah powoli pokręciła głową. -Ale nic poza tym. - W porządku. - Opowieść zaintrygowała Dengara. Sprawa była interesująca również z praktycznego punktu widzenia: jeśli ta kobieta znaczyła coś dla Boby Fetta, miałby w ręku kolejny argument przetargowy. - Powiedziałaś, że to ma jakiś związek z przeszłością. Twoją przeszłością? Przytaknęła. — To już zawsze jakiś początek. Ale nie pamiętasz, co to było, tak? Kolejne kiwnięcie głową. — Więc jak to się stało, że znalazłaś się na dworze Jabby? - Tego też nie wiem. - Neelah rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie, puste i drżące. - Nie wiem, jak tam trafiłam. Pamiętam tylko Oolę... i inne dziewczęta. Pomogły mi. Pokazały mi... —jej głos zmiękł— ... co mam robić. Ktoś musiał wyczyścić jej pamięć; Dengar rozpoznawał symptomy. Zmieszanie i wzbierający strach, i strzępki wspomnień, oderwane fragmenty z innego życia, przeciekające na powierzchnię. Czyszczenie pamięci nigdy nie było całkowite; wspomnienia kryły się w zbyt wielu częściach ludzkiego mózgu. Odnalezienie każdego kawałka, wymazanie do czysta wszystkiego prawdopodobnie musiałoby zakończyć się śmiercią osobnika, uniemożliwiając mu podstawowe procesy podtrzymania życia. Były łatwiejsze i tańsze sposoby pozbawienia życia istoty myślącej. A więc ktoś, pomyślał Dengar, chciał, żeby żyła. Fett? 75 — A twoje imię? — Dengar pokręcił głową. — „Neelah"... to też zapamiętałaś? - Nie. To Jabba mnie tak nazwał. Nie wiem dlaczego. Ale wiedziałam... - zmarszczyła brwi, usiłując sobie coś przypomnieć -...wiedziałam, że to nie jest moje imię. Moje prawdziwe imię. Ktoś mi je odebrał... i nie mogłam go sobie przypomnieć. Choćbym nie wiem jak się starała... Jej słowa pasowały do tego, co Dengar i tak podejrzewał. „Neelah" to było imię niewolnicy - nie pasowało do niej. Nawet w niedopasowanym, wyszabrowanym ubraniu, które miała teraz na sobie, było w niej coś arystokratycznego. Nie przeżyłaby zresztą tak długo, a wędrowne drapieżniki zamieszkujące Morze Wydm już dawno chrupałby jej kości, gdyby nie miała w sobie twardości i ducha walki. Sprawy potoczyłyby się pewnie inaczej, gdyby Jabba ją, a nie Oolę wrzucił do jamy rankora. To pewnie Neelah, a nie księżniczka Leia, zacisnęłaby łańcuch wokół żarłocznego gardła Jabby i wydusiła z niego ostatni oddech. Dengar miał jeszcze inne podejrzenia, którymi nie zamierzał się w tej chwili dzielić. To musiał być Fett, pomyślał. To on musiał ją sprowadzić do pałacu Jabby; pewnie on też wyczyścił jej pamięć. Pozostawało pytanie: dlaczego? Dengar nie mógł uwierzyć, by stało się to na rozkaz Jabby; Hutt uwielbiał wprawdzie młode i piękne zdobycze, ale był zbyt skąpy, by zdecydować się na porwanie córki któregoś z arystokratycznych rodów galaktyki. Jedynym powodem, dla którego księżniczka Leia znalazła się na drugim końcu łańcucha Jabby, było to, że sama, z własnej woli weszła do jego pałacu, próbując ratować zamrożonego w karbonicie Hana Solo. Porwana arystokratka z wymazaną pamięcią to jednak nie było to samo. A zatem Fett musiał pracować na zlecenie kogoś innego — w czasie, gdy był rzekomo na żołdzie Jabby. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego; Dengar wiedział z własnego doświadczenia, że łowcy nagród niemal zawsze pracowali nad więcej niż jednym zleceniem naraz i nie poczuwali się do żadnej lojalności wobec tego, kto im płacił w danej chwili. Była też inna możliwość - Boba Fett mógł mieć własny interes w wyczyszczeniu pamięci tej dziewczyny, kimkolwiek była, i wprowadzeniu jej do pałacu Jabby w przebraniu zwykłej tancerki. Fragmenty układanki krążyły w umyśle Dengara. Może Fett chciał japo prostu ukryć w miejscu, gdzie nikt nie będzie jej szukał. 76 To była jedna z paskudniej szych sztuczek stosowanych przez łowców nagród - odnalezienie osoby, za którą wyznaczono nagrodę i trzymanie towaru w ukryciu, dopóki cena nie wzrośnie. Dengar nigdy tego nie robił, ale też nie słyszał, żeby w ten sposób postępował Boba Fett. Fett nie musiał odwoływać się do takich sztuczek - po prostu od początku żądał astronomicznych kwot za swoje usługi. - Czy pamiętasz coś oprócz tego? - Dengar potarł szorstką szczecinę na podbródku, obserwując przy tym dziewczynę. - Cokolwiek? - Nie. — Neelah potrząsnęła głową. — Nic. Wszystko przepadło. Oprócz... - Oprócz czego? - Pamiętam jeszcze jedno nazwisko. To znaczy... oprócz jego nazwiska. - Przechyliła głowę na bok, jakby próbowała usłyszeć odległy szept. - Myślę, że to imię jakiegoś mężczyzny. - Tak? - Dengar zatknął kciuki za pasek. - Co to za nazwisko? - Nil jakiśtam. Chwileczkę... - potarła jedną brew. - Tak... przypominam sobie. Nil Posondum, albo coś w tym stylu. - Na jej twarzy pojawiła się nadzieja. - Czy to ktoś ważny? Ktoś, o kim powinnam wiedzieć? Dengar potrząsnął głową. - Pierwsze słyszę. - Ale zawsze to coś, od czego można by zacząć. — Neelah wyglądała na stropioną. - Może i tak. - Wątpił, by ta informacja miała im się na cokolwiek przydać. Jeszcze większe wątpliwości budziła w nim sama Neelah... czy jak tam się naprawdę nazywa, pomyślał. Nadstawianie ucha, by wyłowić istotne informacje, było jednym z podstawowych elementów jego fachu; nie raz i nie dwa odwiedzał Mos Eisley i inne miejsca, gdzie spotykał się półświatek, nasłuchując i zadając odpowiednie pytania, i nigdy nie słyszał o nikim, kto odpowiadałby jej opisowi. Jeśli ktokolwiek jej szukał, robił to po cichu. To mogło nieco utrudniać odebranie nagrody za jej odnalezienie. Przez myśl przemknęła mu inna możliwość. A może ktoś nie chce, by ją odnaleziono? Boba Fett mógł pracować dla kogoś, kto chciał się pozbyć tej dziewczyny, ale w taki sposób, by zachować ją przy życiu. A jaki sposób byłby lepszy niż wyczyszczenie jej pamięci i porzucenie w zapadłej dziurze w rodzaju Tatooine? Z drugiej 77 strony kwestia utrzymania się przy życiu w pałacu Jabby na dłuższą metę była co najmniej dyskusyjna, jeśli się znało jego zamiłowanie do morderczych rozrywek. Ktokolwiek ją tam wysłał, niespecjalnie się troszczył o to, czy Neelah przeżyje. W takim razie dlaczego po prostu jej nie zabił, zamiast umieszczać tam, gdzie najgorsze męty galaktyki — przestępcza szumowina zatrudniana przez Jabbę — mogły ją zauważyć? Czuł, że głowa mu pęka od wszystkich tych pytań, z których jedno zaraz rodziło następne. Tajemnice i podstępy były chlebem powszednim łowców nagród; wszystko to przypomniało Dengaro-wi, dlaczego chciał się wycofać z tego zawodu. Muszą być łatwiejsze sposoby zarabiania na życie, uznał. I bezpieczniejsze. Miał teraz w ręku dwie potencjalne bomby, z których każda mogła mu przynieść szybką śmierć, jeśli będzie miał szczęście, albo prawdziwe kłopoty, jeśli mu się nie powiedzie. Jakby nie wystarczyło, że wmieszał się w sprawy Boby Fetta, teraz doszła jeszcze zagadkowa Neelah. Sama w sobie była jak bezpańskie działo laserowe; gdyby miała miotacz, Dengar przypuszczał, że byłby już martwy. A były jeszcze te duchy przeszłości, przez które znalazła się w tym miejscu. Może się okazać, że nie będą zadowoleni, kiedy dziewczyna znów się objawi. Jeśli nie zawahali się przed wynajęciem Boby Fetta, by odwalił za nich brudną robotę, nie będą mieć pewnie większych skrupułów, by pozbyć się każdego, kto się do niej przyłączy. Sprawy nie wyglądały dobrze, ale miało to także swoje plusy. Im większe ryzyko, pomyślał Dengar, tym większy zysk. Ta zasada, bardziej niż którakolwiek inna zapisana w tak zwanym Manifeście Łowcy, rządziła działaniami łowców nagród, od Boby Fetta do samego Dengara. Jeśli był choćby cień szansy, że zostanie wspólnikiem Fetta i będzie miał udział w jego lukratywnych zleceniach, musiał przewartościować swoje wyobrażenia o odwadze. - W porządku - powiedział na głos. Wyciągnął kciuki zza pasa i wycelował palec w kobietę stojącą po przeciwnej stronie komory. - Musimy ustalić pewne zasady. Punkt pierwszy: nie próbuj mnie zabić. Jeśli cokolwiek ma się nam tutaj udać, to jest podstawowa sprawa. Neelah zastanawiała się przez chwilę, po czym przytaknęła. - Zgoda. - A gdybyś jednak spróbowała, upewnię cię, że to twoje zwłoki stąd wyniosą. Jasne? 78 Kiwnęła głową, zdradzając oznaki lekkiego zniecierpliwienia. - Punkt drugi: ja tu rządzę. To ją wyraźnie rozwścieczyło. - Zaraz, zaraz... - Zamknij się - przerwał jej Dengar. - To dla twojego własnego dobra. I tylko na pewien czas. Kiedy już wrócisz tam, skąd cię tu przyniosło, odzyskasz swoje prawdziwe imię i wszystko, co się z nim wiąże, wtedy będziesz mogła robić wszystko, na co ci przyjdzie ochota. Na razie jednak nawet nie wiesz, kim jesteś, nie wiesz, kto może na ciebie polować, nie masz pojęcia o tym, co na ciebie czeka, kiedy już wyrwiesz się z tej zapiaszczonej dziury. Nawet jeśli udałoby ci się znaleźć jakiś sposób, żeby odlecieć z tej planety bez mojej pomocy, może się zdarzyć, że trafisz do Mos Eisley czy gdzie indziej, gdzie z miejsca skrócą cię o głowę. Jest całe mnóstwo najrozmaitszych typów, które chętnie by to zrobiły, nawet nie wiedząc, kim jesteś. Ten wykład najwyraźniej przemówił jej do rozsądku. - W porządku - odpowiedziała ponuro. - Ty tu rządzisz. Do czasu. Dlaczego ja to znoszę? - pomyślał Dengar. To wszystko dla dobra Manaroo; musiał o tym pamiętać. Na drugim końcu tej całej afery czekała ona i wspólne życie u boku kobiety, którą kochał. Jeżeli dożyję, dodał w duchu. - To miło, że się rozumiemy. — Wskazał palcem dużą, otwartą niszę na końcu komory. — Rozgość się tam. Nie chcę, żebyś się włóczyła po powierzchni. Mam tu prowiant i zapasy; jeśli czegoś potrzebujesz, po prostu powiedz. Każę tym dwóm robotom medycznym, żeby cię zbadały, tak na wszelki wypadek. Tatooine ma parę gatunków paskudnych pasożytów, które mogłaś złapać. Neelah spojrzała mu prosto w oczy. - A Boba Fett? Po to tu przyszłam. - Zasada numer trzy: nie wchodzisz do niego, nie rozmawiasz z nim, nie robisz z nim nic, kiedy mnie tu nie ma. - Dlaczego? - Już ci mówiłem. To dla twojego dobra. - Dengar kiwnął głową w stronę drugiej komory. — Ten facet jest naprawdę niebezpieczny. Jeśli rzeczywiście coś cię z nim łączy, ta więź nie musi wcale być dla ciebie korzystna. Jak już dojdzie do siebie, może cię zabić nawet nie mrugnąwszy powieką. I już nie będziesz miała więcej pytań, uwierz mi. 79 Chyba do niej dotarło. - Dobrze - powiedziała. - Będzie jak powiedziałeś. Był jeszcze jeden powód, o którym jej nie powiedział. Środki ostrożności, jakie podjął, miały chronić nie tylko ją. Nie chcę, żeby tych dwoje spiskowało przeciwko mnie, pomyślał Dengar. Nawet zanim Boba Fett w pełni odzyska siły, jego wyostrzony umysł będzie już pracował na najwyższych obrotach, spiskując i intrygując. Fett byłby w stanie wykoncypować i zaproponować Neelah taki układ, któremu nie zdołałaby się oprzeć. Nie miałby na koncie tylu trupów, gdyby tylko wymachiwał bronią i dziurawił je kulami; historia stosunków Boby Fetta z Gildią Łowców Nagród wskazywała, że był mistrzem we wciąganiu istot rozumnych w najsubtelniejsze sidła. Tak czy owak, pomyślał Dengar, kończysz jako trup. Ajeśli Boba Fett go okłamał, by zyskać na czasie, gdy Dengar znalazł go na pustkowiu Morza Wydm, najłatwiejszym sposobem wycofania się ze spółki było posłużenie się dziewczyną. Teraz muszę mieć oko na ich oboje, pomyślał Dengar. To był kolejny powód, dla którego wolał, żeby Neelah siedziała w kryjówce, zamiast pętać się na powierzchni. I tak miał pełne ręce roboty; nie chciał, żeby Neelah znalazła sobie innego towarzysza, niezależnie od tego, jakie mieliby plany. Wydawała się czytać w jego myślach. Na jej ustach pojawił się wątły uśmiech, gdy zapytała: - Ufasz mi? - Oczywiście, że nie. — W tej kwestii mógł sobie pozwolić na szczerość. — Nikomu nie ufam. — Prawie nie skłamał; zawsze jednak zostawała Manaroo. Ale to było co innego. - W tym biznesie nie pożyjesz długo, jeśli będziesz ufać ludziom dookoła. Powiedzmy raczej, że teraz już wiem, czego się po tobie spodziewać. Ajeśli masz dość rozumu, by grać po tej samej stronie co ja, może dostaniesz to, czego szukasz. Krótkim skinieniem głowy dała znak, że rozumie. - Nadal chcę go zobaczyć. - To nic trudnego - powiedział Dengar. - Ale jeśli miałaś zamiar uciąć sobie z nim pogawędkę, to będziesz się musiała wstrzymać przez dłuższy czas. Jest ciągle nieprzytomny. - I bardzo dobrze. - Uśmiech zniknął z twarzy Neelah. -Zmieniłam zdanie na ten temat. Zaczynam dostrzegać mądrość twojego ostrożnego podejścia. Może będzie lepiej, jeśli nie będzie o mnie wiedział... o tym, jak go znalazłam na Morzu Wydm, i że 80 jestem tutaj i czekam. Jak słusznie zauważyłeś, cokolwiek mnie z nim łączy, może się okazać niebezpieczne. - Jak sobie chcesz. - Dengar poczuł, jak jego podejrzliwość wzrasta o jeszcze jedną kreskę. Szybko się uczy, pomyślał. Tym bardziej powinien na nią uważać. — Chodź — oderwał się od ściany. — Złóżmy wizytę naszemu gościowi. Kończyny wysokiego robota medycznego poruszyły się ostrzegawczo, gdy Dengar i Neelah wchodzili do bocznej komory. - Proszę się ściśle stosować do wymogów higieny. - Na wyświetlaczu monitora funkcji życiowych w cylindrycznym korpusie SHZ1-B przesunęła się seria liczb. - Stan pacjenta jest wciąż krytyczny... - Dobra, dobra... - Dengar odepchnął robota na bok, a sam podszedł do palety zajmującej środek komory. - Ten facet przeżył coś znacznie gorszego niż twoja opieka medyczna. Jeśli ty go nie dobiłeś, nic go nie zmoże. Neelah podeszła bliżej do platformy i spojrzała na nieprzytomnego mężczyznę. - To on? — w jej głosie brzmiał niemal zawód. — To jest Boba Fett? - Nie. - Ze skłębionego stosu ubrań w kącie komory Dengar podniósł zmaltretowany hełm, wytrawiony sokami żołądkowymi Sarlacka. Odwrócił hełm wąską szczeliną wizjera w stronę dziewczyny. - To jest Boba Fett. Skurczyła się w sobie, widząc pusty hełm, z oczami nagle rozszerzonymi ze strachu. Jedną ręką niepewnie sięgnęła po zapla-miony metalowy kask, ale zaraz cofnęła dłoń jak poparzona. Powoli pokiwała głową. - To właśnie widziałam. — Ledwie słyszał jej szept. — I wiedziałam... wiedziałam, że to on... - Takiego go wszyscy znają. — Dengar obrócił hełm twarzą w swoją stronę. Mógł się domyślić, co czuje Neelah; chłodna obawa zagnieździła się gdzieś w okolicach jego żołądka. - Jak galaktyka długa i szeroka. - Wskazał głową na postać na platformie. -Niewiele istot widziało go w takim stanie. A jeśli widzieli, to nie przeżyli dość długo, by nam o tym powiedzieć. Przez chwilę jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu były świszczące westchnienia aparatury wspomagającej czynności płuc i serca, którą umieściły tam roboty medyczne. Nagle Neelah zwróciła ponury wzrok w stronę Dengara. 6 - Mandaloriańska zbroja o 1 - Ja widziałam - powiedziała cicho. Dengar nie wiedział, co odpowiedzieć. Mroczna pustka jej oczu i to, co się mogło za nią kryć, przyprawiało go o podobny niepokój jak pusty hełm. Odwrócił się, żeby odłożyć go z powrotem na stos ubrań Boby Fetta. - Pamiętaj - powiedziała Neelah. - Nie mów mu. Nie mów mu nic na mój temat. Kiedy się odwrócił, dziewczyny nie było już w komorze. Został sam na sam z łowcą nagród. Obecność robotów medycznych ledwie docierała do świadomości Dengara. Stał patrząc na Bobę Fetta jeszcze przez chwilę. Cień strachu nie opuszczał go, kłując wzdłuż kręgosłupa. Nawet nieprzytomny, Fett był w stanie wystraszyć przeciętną istotę. Zbyt wiele tajemnic przeszłości, pomyślał Dengar. Wewnątrz czaszki Boby Fetta cała galaktyka sekretów. Kto mógł wiedzieć, co się tam działo, podczas gdy Fett spał, śniąc swoje czarne sny. ROZDZIAŁ WCZORAJ Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. - Tym razem go mam - powiedział Bossk. Od ostatniego spotkania z Fettem zwiększył zarówno siłę ognia, jak i zasięg aparatury namierzającej „Wściekłego Psa". Fakt, że tamten wykradł mu Nila Posonduma, tkwił jak bolesna drzazga pod łuskami Bosska; poprzysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek trafi mu się okazja, raz na zawsze wyeliminuje rywala z konkurencji. A nic nie załatwi tego lepiej, pomyślał Bossk, niż rozpylenie Fetta na atomy. - Jak z nim skończę, nie zostanie z niego nic, co można by wykryć bez mikroskopu elektronowego. Z tyłu za nim Zuckuss przytknął wtyki swojej maski do ekranu komputera celowniczego. - No, nie wiem... - Czego nie wiesz? Że to Boba Fett? Oślepłeś, czy co? - Bossk popukał szponem w ekran dostatecznie mocno, by zostawić trwały ślad pomiędzy rozjarzonymi liniami wektorów. - Oczywiście, że to on! Komputer zidentyfikował statek jako „Niewolnika I". — Kolumna maleńkich liczb przewijała się przez ekran na tle małej strzałki poruszającej się po przekątnej. - To jego statek, więc musi być na pokładzie. - Tak, to na pewno Boba Fett. - Zuckuss pokiwał głową. - Co do tego nie ma wątpliwości. Tylko nie jestem pewien, czy powinieneś... jak to powiedziałeś? — rozpylić go na atomy właśnie teraz. Bossk spojrzał gniewnie na niższego łowcę. - A kiedy będę miał lepszą okazję? 83 — Hmm, może wtedy, gdy nie będzie podróżował z gwarancją bezpieczeństwa od twojego ojca. - Głos Zuckussa stał się jeszcze bardziej nerwowy i pełen wątpliwości. Z wtyków powietrznych dobywał się przyspieszony i głośny oddech. - Boba Fett kontaktował się z Radą Gildii, wiesz przecież... a Cradossk i inni dali mu słowo, że może przycumować do stacji granicznej, nie obawiając się choćby jednego strzału. — Oni dali mu swoje słowo. — Bossk zmrużył szparki oczu. — Nie dali mu mojego. — Mimo wszystko... Ty mała pluskwo, pomyślał Bossk. Kiedy odziedziczy przywództwo Gildii Łowców Nagród... a pozabijał już, zgodnie z tran-doszańskim zwyczajem, cały pozostały młodszy miot Cradosska... zamierzał zmienić wymagania stawiane jej członkom. Do tej roboty, myślał, trzeba mieć jaja. Co oznaczało, że mazgajowaty partner, którego mu narzucono, znajdzie się po drugiej stronie śluzy powietrznej, jak gnijące kości wczorajszego obiadu. — Może powinieneś — skamlał znów Zuckuss — przemyśleć to przez chwilę... — Nie mam czasu na przemyślenia. - Szpony Bosska przesunęły się w stronę sekcji kontroli uzbrojenia „Wściekłego Psa". -Weźmy się do roboty. — Twojemu ojcu się to nie spodoba. — To się dopiero okaże. — Ta sama krew płynęła w żyłach Bosska i starego gada; miał ten komfort, że wiedział, iż ojciec jego miotu był równie podły i niegodziwy jak on sam. — Jeśli chcesz wiedzieć, to jest dokładnie to, czego i on, i cała rada Gildii ode mnie oczekują. — Zniszczyć innego łowcę nagród bez ostrzeżenia? — z niedowierzania głos Zuckussa stał się piskliwy. — To wbrew Manifestowi Łowcyl Bosska zawsze ogarniała irytacja, kiedy ktoś wspomniał o Manifeście. — Boba Fett wystarczająco często gwałcił Manifest - warknął. - Nie zasługuje na to, żeby podlegać jego gwarancjom. — Ale nigdy dotąd Manifest go nie wiązał! Nie był członkiem Gildii! — Oszczędź mi swoich nużących analiz prawnych. - Bossk zablokował koncentryczne pierścienie celownika na odległym statku. - Jeśli Boba Fett zechce złożyć na mnie skargę, będzie to musiał 84 zrobić zza grobu. O ile zostanie z niego cokolwiek, co można by w nim złożyć. Zignorował dalsze protesty Zuckussa. Szponem wskazującym wcisnął główny przycisk spustowy, a szkieletem „Psa" wstrząsnął nagły huk. Na ekranie celowniczym jaskrawobiały ślad wystrzelił w kierunku strzałki symbolizującej statek Fetta. - Trafiony! Strzał musiał być kompletnym zaskoczeniem dla Fetta; nawet nie próbował uniku. Głupiec, pomyślał Bossk z pogardą. To właśnie czeka frajerów, którzy ufają innym łowcom nagród. Dobrą stroną opinii odrażającej szumowiny, jaką miał u zdecydowanej większości mieszkańców galaktyki, było to, że nie musiał się troszczyć o reputację. - Wiesz co? — powiedział Bossk. — Jestem niemal zawiedziony... - Czym? - Zuckuss odwrócił wzrok od ekranu. - Że nie było walki? - Nie. - Bossk rzucił okiem na czerwone liczby, spływające w dół ekranu. - Że cokolwiek z niego zostało. - Wstukał w komputer komendę oceny strat obiektu, który stał się celem działa laserowego. — Ten statek Fetta musi mieć wzmocniony pancerz. Nadal trzyma się kupy. - Błyszcząca strzałka zatrzymała się w centrum ekranu, ale nie znikła. Żeby przyjąć na siebie taką salwę, wystarczającą do przedziurawienia głównego pokładu imperialnego krążownika bojowego, i nadal pozostać w jednym kawałku, mimo uszkodzeń — zadziwiające! Nie pasowało to do prędkości, jaką mogły rozwinąć silniki „Niewolnika I", dysponujące dużym przyspieszeniem, ale niezdolne pociągnąć większej masy, takiej jak jednostka produkcji Mandal Motors. Jak większość łowców nagród, Boba Fett zawsze przedkładał szybkość i zwrotność nad ochronę. W tej chwili jednak Bossk nie miał czasu zastanawiać się nad tym dziwnym zjawiskiem. - Wykończmy go! Charakterystyczny półokrągły kształt „Niewolnika I" coraz bardziej wypełniał iluminatory, gdy Bossk podprowadzał do niego swój statek. Trzymał szpony tuż nad aktywatorem awaryjnego wstecznego ciągu na wypadek, gdyby Boba Fett, znany ze swojej diabelskiej przebiegłości, przycupnął w swoim statku, by zaatakować napastnika. - Wygląda na czysty strzał. - Zuckuss wskazał na przednie iluminatory. - Przeszedł przed sam środek i wyszedł z drugiej strony. Niemożliwe, żeby ktoś na tym statku pozostał żywy. 85 - Uwierzę w to — powiedział Bossk — jak zobaczę zwęglone zwłoki Boby Fetta. - Zaczął podprowadzać „Wściekłego Psa" do dryfującego wraku. - Wchodzę do środka. - Hmm, jeśli upierasz się, że chcesz zobaczysz dowód... -Zuckuss wzruszył ramionami. — To chyba nie masz wyjścia. Bossk nawet na niego nie spojrzał. - Ty też wchodzisz? - Aha. Udało im się połączyć korytarzem „Wściekłego Psa" z tym, co pozostało z „Niewolnika I". Nie potrzebowali sztucznej atmosfery; systemy „Niewolnika I" nadal działały na tyle, by zaplombować uszkodzoną centralną sekcję statku. - Coś mi tu nie gra - powiedział Zuckuss, rozglądając się po wnętrzu pustej ładowni „Niewolnika I". - Tobie zawsze coś się nie podoba. - Tym razem jednak Bossk zaczął się zastanawiać, czy jego partner nie ma racji. Czuł się coraz bardziej nieswojo; wyciągnął miotacz i powoli zajrzał przez otwarty właz. Zuckuss wyciągnął rękę i dłonią w rękawicy dźgnął jedną z grodzi. Powierzchnia ugięła się pod palcem i cofnęła z powrotem. Kolejne dźgnięcie - palec Zuckussa przedziurawił grodź na wylot. - To pułapka! - Zuckuss jeszcze kilka razy dźgnął ściany grodzi, z tym samym skutkiem. — To dlatego nikogo tu nie ma! To tylko atrapa! — Odwrócił się w stronę Bosska. — Nic dziwnego, że twój strzał przeszedł na wylot. Nie ma tu dość masy, by wziąć na siebie siłę uderzenia. To jak strzelanie przez arkusz flimplastu. Bossk zagotował się z wściekłości, która o mało go nie oślepiła. - A to oślizły... - nie znalazł odpowiednich słów. Ciężkim krokiem przeszedł do sekcji rufowej statku, rozrywając ramionami kolejne arkusze pseudogrodzi. - Oto jak go zidentyfikowaliśmy. — Zuckuss, który wszedł za nim do pomieszczenia, które na prawdziwym statku byłoby sterownią, wskazał na transmiter sygnałowy, przymocowany do jednej z obłych ścian kabiny. - Zobacz, został zaprogramowany, żeby emitować sygnał z transpondera „Niewolnika I". - Zuckuss pokręcił głową w pełnym niedowierzania podziwie. — Przygotowanie czegoś takiego wymagało mnóstwa czasu; trzeba porobić obejścia aż na poziomie subatomowym. A potem jeszcze załadować fałszywe dane... - Cofnął się na krok od urządzenia. - Fett musiał mieć tę atrapę przygotowaną już od dawna i trzymać ją gdzieś w ukryciu, 86 na wypadek gdyby kiedyś jej potrzebował. — Nawet zza maski okrywającej twarz w głosie Zuckussa brzmiał podziw. Spojrzał na Bosska. - Na przykład na okazję, gdy będzie musiał się udać na terytorium kogoś, komu mocno nadepnął na palec. — Zabiję go... — Słowa dobywały się z sykiem zza zaciśniętych kłów Bosska. — Przysięgam. Znajdę go i zabiję... i to jak... — Najprawdopodobniej Fett już nas minął. Tracimy tu tylko czas. — Zuckuss zaczął się przyglądać kolejnemu urządzeniu. Był to czarny, metalowy cylinder naszpikowany biosensorami. - A to dopiero ciekawostka. Nie spodziewałbym się czegoś takiego na pokładzie prostego statku-pułapki. Bossk wiedział, że jego partner lepiej od niego zna się na technice; w tej chwili w jego głowie wirowały wyłącznie wściekłe wizje łamanych kości i tryskającej krwi. Nawet się nie rozejrzał dookoła, tylko stał, przypatrując się drwiącym z niego gwiazdom widocznym przez właz. — Co to takiego? — Na pierwszy rzut oka... powiedziałbym, że to bomba. — Głupcze! — Bossk zawirował na uzbrojonej w szpony stopie w samą porę, by zobaczyć jak rząd światełek na pokrywie cylindra gwałtownie budzi się do życia. Urządzenie zaczęło cicho buczeć; dźwięk stawał się z każdą chwilą głośniejszy i wyższy. -Właśnie ją uzbroiliśmy! Zaraz wybuchnie! Dał nura przez właz sterowni do dalszej części statku; ułamek sekundy później wylądował na nim Zuckuss. Obaj łowcy podnieśli się na nogi. Przez wejście do sterowni Bossk zobaczył, jak bomba odczepia się od cienkiej ściany grodzi; z powolną, złowieszczą gracją miniaturowe repulsory bomby obróciły ją, kierując ślepy wzrok czujników na obu łowców. — Zejdź mi z drogi! — Bossk odepchnął partnera na bok i rzucił się pędem w stronę rękawa przycumowanego do ładowni statku-pułapki. Tuż za sobą słyszał Zuckussa, jak potykając się i zataczając z trudem przepycha się przez załomy i zakręty rękawa na pokład „Wściekłego Psa". Pierwsza eksplozja oderwała rękaw od obu statków. Rozdarte pasy plasteksu wirowały w próżni, przesłaniając środkowe iluminatory. Ze skurczonym żołądkiem i kręgosłupem wciśniętym w oparcie fotela pilota Bossk uderzył przyciski kontroli szczelności kadłuba, plombując statek, zanim zacznie z niego uciekać powietrze. 87 - Już chyba... wszystko w porządku... — dysząc ciężko, Zuc-kuss opierał się o ekrany komputera nawigacyjnego. - Ta bomba... nie była zbyt silna... Bossk nie miał czasu na wytłumaczenie partnerowi, jakim jest idiotą. Drugi wybuch, znacznie silniejszy niż pierwszy, wstrząsnął „Wściekłym Psem". Eksplodujące kłęby ognia wypełniły ilumina-tory, a fala uderzeniowa rzuciła Bosskiem o sufit z siłą, która pozbawiła go tchu i wtrąciła w ciszę odrętwiałej półświadomości. Krew spływała po łuskach jego twarzy, gdy generatory sztucznego przyciągania statku próbowały zatrzymać jego oszalałe koziołkowanie. Bossk wyrżnął pięścią w pulpit sterowniczy, próbując uruchomić dopalacze; ich nagły ciąg wepchnął go w fotel, którego trzymał się kurczowo, żeby nie wylecieć z kabiny przez otwarty tylny właz. Skaner rufowy przekazywał im obraz bomby, mniejszej teraz, ale wcale nie mniej śmiercionośnej, nieprzerwanie krążącej błędnym śladem „Wściekłego Psa". - Ona... ona nas goni... - Zuckuss zdołał dopełznąć do fotela pierwszego oficera. Wycelował palec w ekran nad instrumentami pokładowymi. — Nadlatuje... Bossk wiedział, jak działają bomby sekwencyjne. Pierwsze dwa ładunki mają ci przetrzepać skórę, powiedział sobie w duchu. Trzeci ma cię zabić. - Nie tym razem... - wycharczał. Wcisnął pozostałe aktywatory napędu pomocniczego, jednocześnie wprowadzając „Psa" w morderczy łuk. Gwiazdy rozmyły się w iluminatorach, gdy statek wchodził w coraz mocniejszy skręt. Basowy jęk poszycia, rozciąganego przeciwstawnymi wektorami sił, przybierał na sile, przerywany ostrym stukotem modułów nawigacyjnych, odrywających się od ścian wnętrza. Trzecia i ostatnia eksplozja dokończyła dzieła zniszczenia. Desperacki manewr Bosska pozwolił statkowi nabrać dostatecznego dystansu od bomby; kadłub zatrząsł się pod wpływem fali uderzeniowej, ale pozostał cały. Zuckuss upadł na swoją maskę twarzową, przywalony grodzią, która pod wpływem siły wybuchu zmieniła się z wklęsłej w wypukłą. Fotel pilota pękł na dwoje, posyłając Bosska na podłogę sterowni, z pazurami kurczowo przyciskającymi do piersi miękkie oparcie fotela. Deszcz iskier, tryskających od strony włazu, świszczał nad głowami łowców. Kilka sekund później na pokładzie „Wściekłego Psa" zapanowała cisza. Gryzący swąd przepalonych obwodów wypełnił powietrze, zmieszany z wonią gazu gaśniczego z automatycznych systemów przeciwpożarowych statku. Ostatnich kilka iskier ukąsiło Zuckussa, ale ugasił je kilkoma klapnięciami okrytej rękawicą dłoni. - Trochę tu posiedzimy. - Bossk nie musiał się ruszać z miejsca, żeby ocenić zniszczenia „Wściekłego Psa". Dopóki nie połatają modułów nawigacyjnych, będą tkwili z Zuckussem w tym odległym sektorze przestrzeni. Gdyby Trandoszanie byli zdolni do odczuwania wdzięczności, cieszyłby się, że bomba sekwencyjna nie rozerwała „Wściekłego Psa" na strzępy. Byliby wtedy martwi, a nie tylko unieruchomieni. Ponieważ jednak takie emocje były poza zasięgiem jego rasy, czuł po prostu głęboką irytację, kiedy pomyślał, ile pracy będzie wymagało przywrócenie statku do stanu jakiej takiej używalności narzędziami i próbnikami, które niewątpliwie leżały teraz porozwalane po całym pokładzie. - Popatrz tam... - Zuckuss wskazał na jeden z nadal funkcjonujących iluminatorów, ustawionych pod kątem do sekcji centralnej „Psa". Siedząc na środku podłogi, Bossk obejrzał się przez ramię, by popatrzeć na ekran. Smuga światła, z dobrze znaną obłą sylwetką na przedzie, przesłoniła na chwilę gwiazdy. - To „Niewolnik I" - powiedział Zuckuss. Niepotrzebnie, bo każdy głupiec już by się tego domyślił. - Prawdziwy. - Oczywiście, że tak, idioto! - Gdyby Bossk miał w szponach młotek, nie wiedziałby, czy rzucić nim w partnera, czy w nienawistny ekran, tak jakby mógł w ten sposób wyrządzić faktyczną szkodę statkowi Boby Fetta. — O to właśnie chodziło z tą pułapką i bombą. — „Niewolnik I" oddalał się coraz bardziej w stronę stacji granicznej Gildii Łowców Nagród. - Fett wiedział, że ktoś będzie na niego czekał. - Najwidoczniej. — Zuckuss przytaknął powolnym kiwnięciem głowy. — Ktoś taki jak on... musi mieć wielu wrogów. - Teraz nie ma ich ani o jednego mniej. - Bossk spojrzał na pusty ekran. Popełniłeś błąd, powiedział w myślach do znikającego Boby Fetta. Trzeba było użyć większej bomby. Takiej, która by zabiła, zamiast tylko poniżyć. Bossk był nadal żywy. Jego głód zemsty też. Kolejny pęk iskier eksplodował gwałtownie zza ekranu. Kłąb splątanych kabli, stopionych razem i dymiących, wypadł dyndając zza jednego z ekranów nad ich głowami. Wizerunek gwiazd na ekranie iluminatora zamrugał i zniknął. - Wstawaj - powiedział Bossk. Podniósł się, chwycił Zuckussa i szarpnął go do góry. - Przed nami kupa roboty. ROZDZIAŁ Wszystko było przygotowane jak należy, kiedy syn Crados-ska w końcu się pojawił. Boba Fett od razu zauważył, że młodszy Trandoszanin nie był w dobrym humorze, gdy wkroczył do sali rady Gildii Łowców Nagród. Nieudane próby zabójstwa często działały w ten sposób na istoty rozumne. Naprawdę nie ma nic gorszego niż podjąć decyzję o zabiciu kogoś, a potem nie móc wcielić tego zamiaru w życie. Te wszystkie emocje, które budzi przemoc, zastanawiał się Boba Fett. On sam nigdy ich nie doświadczał, ale wiedział, że jest wyjątkiem. I przy tym żadnych korzyści. Smutne, naprawdę. Długi, półkolisty stół rady nakryto do bankietu. Jeden z uwijających się służących Cradosska postawił przed Boba Fettem kryształowy puchar; zmieszane odcienie kobaltu i ametystu zdradzały kosztowny, wyśmienity rocznik napoju. Fett zanurzył w ciemnej powierzchni płynu koniuszek okrytego rękawicą palca, tylko na tyle, by wywołać kilka zmarszczek na jego powierzchni. Wymóg etykiety; gdyby tego nie zrobił, stara gadzina usadowiona obok niego uznałaby to za powód do obrazy. Jeśli inne istoty rozumne życzyły sobie obracać się w kręgu pustych symboli, zamiast stawiać czoło rzeczywistości, Fett nie miał nic przeciwko temu. Cra-dossk i starszyzna Gildii mogli się ogłupiać mocnymi trunkami; jego kielich pozostanie nietknięty. Patrzył jak wysokie, łukowate drzwi sali rady otwierają się z hukiem, a ich złocone, inkrustowane skrzydła odskakują na boki, by wpuścić szturmującego je Bosska. Służący z dzbanami na wino 90 i ciężkimi tacami rozpierzchli się na boki; gniewni Trandoszanie byli znani z szorstkiego traktowania najemnych pracowników. - Ach, mój syn i następca! - Cradossk miał już nieźle w czubie. Jego stępione wiekiem kły były poplamione winem, a żółte szparki oczu patrzyły z pijacką czułością na potomka. — Miałem nadzieję, że dotrzesz na tę uroczystość. - Wino rozlało się, skapując mu po ramieniu aż do łokcia, gdy uniósł swój puchar w toaście. — Powiemy muzykom, by przywołali dawne pieśni, te, które śpiewali nasi ojcowie, i odtańczymy na dziedzińcu taniec jaszczura. Kielich upadł ze stukiem na kafelki, którymi wyłożona była podłoga sali, gdy Bossk gwałtownym ruchem uzbrojonej w pazury dłoni wytrącił go z ręki swojego rodzica. W wysoko sklepionej sali, ozdobionej pustymi zbrojami i innymi trofeami zdobytymi na dawnych wrogach Gildii, zapadła cisza. Oczy całej rady zwróciły się w stronę przewodniczącego i jego rozwścieczonego potomka. - Twoje maniery - odezwał się miękkim głosem Cradossk -pozostawiają wiele do życzenia. Jak zwykle. Boba Fett przez wiele lat dowiedział się o Trandoszanach dość, by wiedzieć, że kiedy mówią takim cichym, złowróżbnym głosem, nie jest to dobry znak. Kiedy krzyczeli i warczeli, byli gotowi zabić. Kiedy mówili szeptem, byli gotowi zabić każdego. Ostrożnie odsunął się od Cradosska, by nie znaleźć się na jego drodze, gdyby stary gad postanowił przeskoczyć stół i rzucić się jedynakowi do gardła. - Podobnie jak twoje rozumowanie. — Bossk przemówił głosem, w którym mimo chłodnego opanowania nadal słychać było gniew. — Trzeba być kompletnie stetryczałym starym durniem, by dzielić się winem z odwiecznym wrogiem! - Machnął ręką w stronę Fetta. - Czyżbyś już wszystko zapomniał? Czy skleroza zaćmiła ci umysł do tego stopnia, że historia Gildii jest dla ciebie już tylko białą plamą? Ten człowiek zrobił z nas głupców więcej razy, niż jesteśmy w stanie spamiętać. — Bossk obrócił się najpierw w jedną, potem w drugą stronę, upewniając się, że każdy ze zgromadzonych w komnacie usłyszał jego słowa. - Doskonale wiesz, kim jest ten, kto siedzi dziś przy twoim boku. Złodziej, wykradający kredyty z naszych kieszeni i odejmujący nam jedzenie od ust. -Spojrzał znów na swojego seniora. - Gdybyś nie był pijany - głos Bosska brzmiał jak suchy żwir drapiący o zardzewiały metal — wykorzystałbyś okazję i zatopił zęby w sercu Boby Fetta. - Nie byłem pijany, kiedy tu przybył. - Odpowiedź Cradosska była łagodna, ale zadziwiająca. - Ale zamierzam się dziś upić, 91 i to na wesoło, teraz, kiedy wysłuchaliśmy, co Fett miał nam do powiedzenia. Propozycja, z jaką się do nas zwrócił, sprawiła mi ogromną przyjemność. - Uniósł puchar i pociągnął solidny łyk, który pozostawił mokre ślady po bokach jego szyi, a potem cisnął pucharem o podłogę. — To jedna z różnic pomiędzy nim.... a tobą. Z trudem powstrzymywany śmiech rozległ się wzdłuż boków półokrągłego stołu. Nie odwracając głowy, Boba Fett widział innych członków rady i ich lokai, jak szepczą między sobą, rzucając sardoniczne spojrzenia na stojącego przed nimi młodego łowcę nagród. Upewnij się, kim są twoi przyjaciele, chciał go ostrzec Boba Fett. Ta banda pokroi cię na plasterki, gdy tylko trafi im się okazja. - O czym ty mówisz? — Bossk przytrzymał się stołu pazurami i pochylił w stronę ojca. - Co ci powiedziała ta podstępna gnida? - Boba Fett złożył nam ofertę. - Ze stojącej przed nim bogato zdobionej emalią tacy Cradossk wziął nowy puchar i trzymał go w górze, póki sługa nie napełnił go winem. Wyciągnął wino w stronę syna. — Doskonałą ofertę. Dlatego właśnie świętujemy. — Na-krapiane usta Cradosska rozciągnęły się w uśmiechu. — Powinieneś do nas dołączyć. - Ofertę? - Bossk nie przyjął kielicha z rąk starego Trando-szanina. - Niby jaką ofertę? - Taką, którą tylko głupiec by odrzucił. Taką, która rozwiązuje wiele problemów. Nam wszystkim. We wzroku Bosska, gdy spoglądał to na ojca, to na Bobę Fetta, pojawiło się zmieszanie. - Nie rozumiem... - Oczywiście, że nie. - Tym razem odezwał się Boba Fett. Odchylił się na obite skórą oparcie krzesła. — Jest wiele rzeczy, których nie rozumiesz. — Równie dobrze mógł już teraz zacząć doprowadzać Bosska do nieopanowanej wściekłości. — To dlatego twój ojciec nadal stoi na czele Gildii Łowców Nagród. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, zanim ty staniesz przed taką szansą. - Wyjaśnij mu to. - Ruchem zakrzywionego pazura Cradossk przywołał jednego z członków rady. - Ja męczę się teraz tak łatwo... - To idź się zdrzemnąć, stary. — Bossk odwrócił się w stronę ubranego w paradne szaty członka rady, który podszedł do niego. - No, wykrztuś to z siebie! - To takie proste, prawda? - Wodniste źrenice na końcach szypułek wzrokowych członka rady patrzyły na Bosska z łagodną 92 wyrozumiałością. — I jak dobrze świadczy o dalekowzroczności zarówno twojego ojca, jak i naszego gościa. Choć nie powinniśmy nazywać Boby Fetta gościem, nieprawdaż? - Już ja wiem - warknął Bossk - jak powinniśmy go nazywać. - Być może, ale czyż nie powinieneś nazywać go teraz swoim bratem? Bossk oniemiał z wrażenia. - Bo czyż nie to właśnie Boba Fett zaproponował Gildii? -członek rady złączył haczykowate przedramiona, dzięki którym przypominał pasikonika. — Że będzie jednym z nas? Naszym bratem i kolegą? Czy nie zaproponował, że połączy swoje jakże znaczące siły i przebiegłość z naszymi, stając się tym samym członkiem prześwietnej Gildii Łowców Nagród? - To niemożliwe! - Bossk zacisnął pazury w pięści, jakby chciał się rzucić albo na swojego partnera, albo na członka rady... albo na obu naraz. - Niby po co miałby to robić? Fett przyjrzał się mu, nie ujawniając emocji. - Mam swoje powody. - No chyba! - I czyż nie są to ważkie powody? - Członek rady zwrócił szypułki oczne na Bosska. - Gdyby tylko wszystkie propozycje były tak sensowne! Czyż nie odniesiemy wszyscy korzyści z umiejętności szanownego Boby Fetta, znanych jak galaktyka długa i szeroka? - Podobną do piły przednią kończyną wskazał na siedzącego po drugiej stronie stołu Fetta. — A czyż i on nie zyska na przyłączeniu się do Gildii? Nasz szacunek, towarzystwo kolegów po fachu, doskonałe warsztaty naprawcze sprzętu bojowego, świadczenia medyczne... choćby to jedno zasługuje na rozważenie przy naszym niebezpiecznym trybie życia. - On was okłamuje! — Bossk rozejrzał się po twarzach innych członków rady. Uniósł do góry zaciśnięte pięści; drobny Zuc-kuss w ostatniej chwili uchylił się, unikając ciosu. - Nie widzicie tego? Ma w tym swój cel, a do tej pory zawsze jego cele... - To ty nie widzisz - przerwał mu Boba Fett - że czasy się zmieniły. Galaktyka nie jest już tym, czym była, kiedy twój ojciec wykluł się z jaja, jak niedawno ty. Obszary, na których możemy polować na naszą zwierzynę, kurczą się w miarę, jak rośnie potęga Imperatora Palpatine'a. - Zauważył, że członkowie rady zgromadzeni wokół półkolistego stołu potakują, potwierdzając słuszność 93 jego oceny sytuacji. — Gildia Łowców Nagród musi się zmienić albo spotkają zagłada. Także i ja muszę się zmienić. - Dawne czasy... - mruknął Cradossk. Opadł na krzesło i patrzył tęsknie w pusty kielich. - Dawne czasy minęły... - Każdy, kto ma oczy i rozum widzi, że łowcy nagród spychani są coraz bardziej i bardziej na margines. — Niektóre ze zdań Boby Fetta dokładnie powtarzały to, co powiedział mu Kud'ar Mub'at podczas ostatniej wizyty w jego dryfującej przez kosmos pajęczynie. Były dostatecznie prawdziwe, a przynajmniej mogły wydawać się prawdą tym głupcom z rady Gildii. - Jesteśmy spychani nie tylko przez Imperium. Są jeszcze inni. Czarne Słońce... Wystarczyło tylko wspomnieć nazwę tej przestępczej organizacji. Szepty wokół stołu zamilkły. - Łowcy nagród tacy jak my zawsze działali po obu stronach prawa. I tak powinno być, na tym polega ta gra. Ale kiedy obie strony zwracają się przeciw nam, musimy zjednoczyć się, aby przetrwać. Nie ma już miejsca dla niezależnych, dla wolnych strzelców takich jak ja. Albo połączymy swoje siły, albo pójdziemy osobno, własnymi drogami, na których czeka nas osobna zagłada. Dziwny, rwący ból zacisnął gardło Boby Fetta. Od dawna nie wypowiedział tak wielu słów naraz. Jego życie nie polegało na wygłaszaniu mów, tylko na dokonywaniu czynów: im bardziej niebezpiecznych, tym bardziej zyskownych. Zlecenie, które przyjął od Kud'ara Mub'ata, było w pewnym sensie takie samo jak pozostałe. Trzeba zrobić wszystko co konieczne, pomyślał Boba Fett. Jeśli tym razem chodziło o to, by kadzić bandzie podstarzałych najemników o stępionych kłach, takich jak Cradossk i reszta członków rady Gildii, trudno. Zlecenie to zlecenie. Dowodziło tylko, że słowa mogą wciągać w pułapkę i zabijać równie skutecznie jak każda inna broń. - Czyż nie powinieneś podziękować Bobie Fettowi? — starszy członek rady stojący obok Bosska wykonał zamaszysty gest zębatym ramieniem. - Czyż nie powtórzył na twój użytek tego, co już wcześniej tak elokwentnie wyjaśnił nam wszystkim? - A wy daliście się nabrać na jego gadkę. - Bossk prychnął szyderczo na członków rady, w tym własnego ojca. — Nie macie dość jaj, żeby z nim walczyć, więc wolicie uwierzyć, że jest teraz po waszej stronie. Boba Fett poczuł, że jego uznanie dla Trandoszanina rośnie. Będzie z nim kłopot, pomyślał. To ktoś więcej niż tylko kolejny 94 tępy mięsożerca. Gdyby doszło do tego, że Bossk odziedziczy przewodnictwo Gildii Łowców Nagród, mógłby stać się dla niego poważną konkurencją. Na razie jednak spryt i gorący temperament Bosska były bronią, którą należało wykorzystać przeciwko niemu i reszcie Gildii. — Widzisz, mój mały... — Cradossk wysilał się, by sprawiać wrażenie trzeźwego. — Gdybym nie kochał cię tak, jak cię kocham, zdarłbym z ciebie skórę i kazał nią obić kwaterę naszego nowego członka. - Wyciągnął drżący szpon w stronę Bosska. - Ale ponieważ chcę, żeby mój potomek miał kiedyś czym władać, tak jak ja władam dziś Gildią, i ponieważ jeszcze nie umieram, więc masz jeszcze trochę czasu, by nabrać nieco ogłady i doświadczenia. Dlatego nie proszę cię, żebyś był bratem Bobie Fettowi, tylko nakazuję ci to. - Doskonale. - Szparki oczu Bosska zwęziły się w ledwo widoczne szczeliny, jakie mogłaby wyciąć w twarzy dobrze naostrzona brzytwa. - Jak sobie życzysz. Może jest coś, czego mogę się nauczyć od kogoś równie... starego jak ty. - Uśmiechnął się paskudnym uśmiechem charakterystycznym dla swojej rasy. — W końcu przecież musiałeś wymordować pół Gildii, by objąć nad nią przywództwo, podczas gdy ja muszę tylko poczekać, i będzie moja. - Czyż cierpliwość nie jest cnotą, nawet wśród morderców? Bossk odepchnął członka rady, który przewrócił się na stojącego obok Zuckussa. Trandoszanin podszedł do stołu i stanął dokładnie naprzeciwko Boby Fetta. Jedną ze szponiastych dłoni chwycił za nóżkę kielicha. — Twoje zdrowie. — Bossk wychylił kielich i rzucił nim do tyłu o ścianę; puchar zadźwięczał jak dzwon, a potem poturlał się z metalicznym stukiem po twardych płytkach podłogi. - Na jak długo ci go starczy. — Przypuszczam — Fett wytrzymał wzrok tamtego — że starczy mi go na długo. Ciemne wino ściekało spomiędzy kłów Bosska, gdy pochylał się w stronę Fetta. - Możesz nabierać innych - szepnął - ale mnie nie uda ci się oszukać. Nie wiem, w co grasz, ale nie sądzę, żebyś wiedział, w co gram ja. - Zniżył głos, który przybrał gardłowe tony, gdy Bossk zbliżył pysk do wizjera hełmu Fetta. — Będę twoim bratem, proszę bardzo. I bądź spokojny, wiem, jak traktować brata. Miałem kiedyś braci... wtedy, kiedy się wyklułem. I wiesz co? - Oddech Bosska cuchnął winem i krwią. - Pożarłem ich! 95 Odwrócił się i zaczął iść w stronę drzwi wejściowych. Jedną ze szponiastych stóp zahaczył o pusty puchar, który poleciał odbijając się od ścian, jak maleńki robot z przepalonymi obwodami. Partner Bosska, Zuckuss, rozejrzał się dookoła, popatrzył na wyczekujące twarze i wybiegł za towarzyszem. Usadowiony obok Boby Fetta Cradossk westchnął ciężko. - Nie oceniaj go zbyt ostro, przyjacielu. - Sięgnął po dzban i napełnił swój puchar. — Czasami układa nam się lepiej niż dziś. ROZDZIAŁ 1< - Dawno cię tu nie było — powiedział Imperator. Pomarszczona, starcza głowa pochyliła się powoli. - Liczne są gwiazdy, między którymi podróżowałeś. - Wszystkie moje podróże odbywam w twojej służbie, panie. — Książę Xizor skłonił głowę w dwornym geście podporządkowania. Ciemny wąż warkocza musnął jego ramię. — I dla chwały Imperium. - Dobrze powiedziane, jak zwykle. - Imperator Palpatine obrócił swój tron w kierunku drugiej części wielkiej sali. - Cokolwiek by o nim nie mówić, musisz przyznać, że książę jest bardzo wymowny. Nie sądzisz, Vader? Xizor zwrócił się w stronę hologramu przedstawiającego spowitą w czerń postać, onieśmielająco dużych rozmiarów, transmitowaną z pokładu „Dewastatora", flagowego okrętu lorda Vadera. Jego nie przegadam, powiedział do siebie w duchu Xizor. Zbyt wiele razy widział, co stało się z istotami, których słowa wyprowadziły Ciemnego Lorda Sithów z równowagi. Imperator trzymał go wprawdzie na krótkiej smyczy, ale nie tak krótkiej, pomyślał Xi-zor, żeby nie zdołał chwycić mnie za gardło. - Twój osąd, mój panie, przewyższa mój. - Vader postarał się, by jego słowa były równie dyplomatycznie nieprzeniknione, jak maska okrywająca jego twarz. - Ty wiesz najlepiej, kogo obdarzyć swoim zaufaniem. - Czasem myślę, że wolałbyś, gdybym nie darzył zaufaniem nikogo oprócz ciebie. - Imperator złączył palce. Za jego plecami, 7 - Mandaloriańska zbroja 7 1 ujęte w łuki wysokich okien sali tronowej, skręcone ramiona galaktyki rozciągały się jak ławice klejnotów na atramentowoczar-nym morzu. Poniżej gwiazd strzeliste wieże i masywne kształty imperialnej stolicy wznosiły się jak grzywacze zamarzniętego morza na powierzchni Coruscant — monumentalny pomnik z durasta-li, sławiący ambicję i władzę Palpatine'a. - Zaglądam w serca tylu istot i znajduję w nich tylko strach. Tak zresztą powinno być. — Głęboko osadzone oczy kontemplowały pustą klatkę palców, jakby widząc w niej wyobrażenie światów, spojonych władzą Imperium. - Kiedy jednak patrzę w twoje, Vader, widzę... coś innego. — Jak zakapturzony żebrak, a nie władca światów, imperator Palpatine przyglądał się palcom pod różnymi kątami. — Coś na podobieństwo... pożądania. Książę Xizor zdołał opanować uśmiech. „Pożądanie" u Falle-enów, przedstawicieli jego gatunku, oznaczało tylko jedno. Jego okrutna uroda, ostro wyrzeźbione płaszczyzny twarzy, królewska postawa, w połączeniu z bogatym w feromony piżmem, które umykało wszelkim świadomym zmysłom — wszystko to sprawiało, że na żadnej z planet nie było kobiety, która mogłaby mu się oprzeć. Humanoidalnej kobiety, o typie urody, który przemawiał do jego zmysłu estetyki; jeśli członkinie co bardziej odrażających gatunków reagowały podobnie, nie miał ochoty tego sprawdzać. - Jedyna rzecz, której pożądam, to służyć tobie - powiedział Lord Vader. - I Imperium. - Oczywiście! Czegóż innego mógłbyś pragnąć? - Palpatine uśmiechnął się łaskawie, co miało skutek nie mniej onieśmielający niż wszelkie inne grymasy, które pojawiały się na jego starczej twarzy. - Przecież otaczają mnie wyłącznie ci, którzy pragną mi służyć. Weźmy na przykład Xizora... — wskazał na niego ręką. — Powtarza mi to samo co ty. Jeśli jesteś bliższy niż inni temu, co zostało z mojego serca, jeśli pokładam w tobie nieco większe zaufanie niż w innych, to z powodu czegoś więcej niż słowa. - Czyny - powiedział Xizor z zimną wyniosłością - mówią więcej niż słowa. Osądź moją lojalność według tego, co osiągam dla Imperium. - Czyli czego? — Vader zwrócił paląco przenikliwy wzrok w stronę Xizora. — Włóczysz się po galaktyce, załatwiając te tajemnicze zadania, które sam sobie wyznaczasz; obracasz się w kręgach stworzeń, których oddanie dla naszej sprawy jest dalekie od ideału. Strach motywuje wiele istot, ale nadal zostaje wielu takich, 98 którzy wierzą, że ich żałosny spryt pozwoli im wypchać sobie kieszenie. Kryminaliści, intryganci, złodzieje... ale budują własne małe imperia. Zbyt wielu takich znasz, Xizor. Czasami zastanawiam się, co cię w nich tak pociąga. Gdy tak stał przed Vaderem — nawet w niematerialnej formie — Xizor czuł się jak wystawiony na promieniowanie o sile zdolnej wytrawić ciało do kości. Nie po raz pierwszy zdawało mu się, że niewidzialna ręką ściska go za gardło. Tylko niezłomna siła woli pozwalała mu wciągać i wypuszczać powietrze z płuc. Xizor widywał nawet najwyższych oficerów sił zbrojnych Imperium, jak łapią się za gardło, walcząc o łyk powietrza i wiją się jak dantooińska ryba złapana na kolczastą żyłkę. Vader unikał takich manifestacji przed obliczem Imperatora. Mądra decyzja; po co kusić starucha pokazując mu, z jakim mistrzostwem włada Mocą, przenikającą i spajającą całą galaktykę? — Nic mnie w nich nie pociąga, lordzie Vader - odpowiedział. Podobnie jak zawsze przy takich okazjach, zastanawiał się, ile tamten wie. Jak wiele podejrzewa i jak wiele jest w stanie udowodnić. Pogarda Vadera dla mniej szacownych mieszkańców galaktyki była powszechnie znana; korzystał z pomocy takich na przykład łowców nagród w sporadycznych przypadkach. Co działa na moją korzyść, uznał Xizor. Dla Vadera i dowództwa imperialnej armii przestępcy i najemnicy byli robactwem, które należało wyplenić, i to jak najszybciej. I mogło się to powieść, gdyby udało im się wcielić w życie najnowsze plany. Tak więc ta kategoria istot pozostaje na moich usługach, pomyślał. Zbudował własne imperium, niczym cień tamtego - Czarne Słońce - właśnie z takich osobników. Imperator i Vader nie chcieli sobie brudzić rąk, ale on nie miał takich skrupułów. — Robię to, co konieczne — powiedział Xizor, nie całkiem mijając się z prawdą. Fakt, że nadal stał tutaj, w prywatnym sanktuarium Imperatora, zamiast doświadczać szybkiego gniewu Palpati-ne'a czy Vadera, oznaczał, że Czarne Słońce nadal działało, chronione zasłoną tajemnicy. Jak dotąd, pomyślał Xizor. - Tę ofiarę - skłamał - również ponoszę dla ciebie, panie. Osądź również i tych, co nie są do tego zdolni. — Doskonała odpowiedź! — Imperator uśmiechnął się zimno. — Nawet gdybyś nie miał dla mnie żadnej innej wartości, Xizor, nadal bym cię trzymał, choćby dla pobudzającego wpływu, jaki masz na lorda Vadera. 99 On już i tak nienawidzi mnie jak zarazy, pomyślał Xizor, spoglądając na czarną postać. Nic mu nie umknęło w tej wymianie zdań. - Nadal jednak nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Imperator pochylił się, skupiając ostry wzrok na Xizorze. - Nie wezwałem cię tu bez przyczyny. Odłóżmy na razie na bok te nudne licytacje, który z was jest bardziej lojalnym sługą. Twierdzisz, że byłeś zajęty moimi sprawami. - Twoimi, mój panie, i Imperium. - To jedno i to samo, Xizor. Wkrótce wszyscy się o tym przekonają. - Imperator rozparł się na swoim tronie. - Bardzo dobrze. Nie omawiałeś swoich działań ani ze mną, ani z lordem Va-derem. Wykazałeś się albo godną podziwu inicjatywą, albo głupią pochopnością. — Z głosu Imperatora znikł wszelki ślad rozbawienia. - Masz teraz szansę przekonać mnie, że ta pierwsza opinia jest słuszna. Wiedział, że ten moment nadejdzie. Czym innym było opracowywać plany i wcielać je w życie (całkiem prosta sprawa), a czym innym — stać tu i bronić ich, gdy twoje życie lub śmierć zależą od własnej elokwencji. A w tym przypadku, pomyślał Xizor, także od umiejętności przekonującego kłamania. - Choć twoje imperium jest ogromne, mój panie, nie znaczy to, że nie grożą mu niebezpieczeństwa. - Pod połączonym wzrokiem Vadera i Imperatora poczuł się przezroczysty jak szkło, jak gdyby ich umiejętność władania Mocą pozwalała im przeniknąć do samego sedna tego, co tak skrzętnie ukrywał. — Wielka jest twoja władza, ale nie wystarcza, byś osiągnął wszystko, czego chcesz. - Nie powiedziałeś nic nowego. - W oczach Imperatora pojawił się wyraz pogardy. - To samo mówią mi moi admirałowie. Nie są moimi wyznawcami, jak lord Vader; wątpią w istnienie mocy innych niż te, które potrafią wyzwolić przyciśnięciem guzika. Wątpią nawet wtedy, gdy mają znakomitą okazję doświadczyć działania Mocy, która wyciska z nich ostatnie tchnienie. Zwątpienie czyni słabymi i głupimi istoty takie jak oni. - Dłoń uniosła się, wskazując na Xizora. - Ty nie jesteś głupcem jak oni, prawda? Xizor skłonił głowę. - Ja nie wątpię, mój panie. - Dlatego właśnie cię słucham. - Ręka Imperatora opadła na oparcie fotela. - Moja cierpliwość jest tak wielka, że słucham nawet imperialnych generałów, choć są głupcami. Nawet głupcom czasem zdarza się powiedzieć coś mądrego. Dlatego właśnie 100 wyraziłem zgodę na ich wielki projekt, budowę stacji zwanej Gwiazdą Śmierci... - Powinieneś był posłuchać mnie - powiedział Vader. Jego świszczący oddech zabrzmiał głośniej i bardziej gniewnie. - Już wtedy Rebelia rosła w siłę, a admirałowie tylko marnowali twój czas. Powiedziałem im, że Gwiazda Śmierci, kiedy zostanie ukończona, będzie tylko maszyną i niczym więcej. Jej siła będzie niczym wobec mocy, którymi już dysponujesz. - Głos Vadera posępniał z każdym słowem, zdradzając głębię jego niszczącego gniewu. - I miałem rację, prawda, mój panie? - Istotnie miałeś rację, Vader - przytaknął Imperator. - Ale nawet w swojej głupocie admirałowie mieli rację w jednym. Ich miałkie umysły tworzy ta sama nieoświecona materia, co umysły większości mieszkańców galaktyki. Patrzą na sprawy w ten sam sposób, a na inne są ślepi. Rycerze Jedi już nie istnieją; oni jedyni oprócz nas rozumieli istotę Mocy. Pomniejsze istoty są ślepe na siłę, która porusza słońcami na niebach ich światów i tłoczy krew w ich żyłach. Oni potrzebują czegoś widomego. To właśnie chcieli im dać moi admirałowie, kiedy zbudowali Gwiazdę Śmierci. Jej siła była odbierana w granicach ciasnego pojmowania niższych istot; to ona budziłaby strach i posłuszeństwo, których wymuszenie za pomocą subtelności Mocy potrwałoby znacznie dłużej. Miałeś rację, że była niczym więcej niż tylko maszyną. Ale jednak przydatną maszyną. Narzędziem. Jeśli potrzebujesz młotka, głupotą byłoby zaprzęgać do tak banalnej pracy pierwotną energię wszechświata. Dartha Vadera nie poruszyły słowa Imperatora. - Ufam, że będziesz pamiętał o jednym: młotek można złamać, jak każde inne narzędzie. Gwiazda Śmierci została zniszczona. A Moc jest wieczna. - Nie zapomnę o tym, Vader. Na razie jednak to właśnie te proste narzędzia zaprzątają myśli moich admirałów. Pozwólmy im zająć się budową lepszych narzędzi, jeśli potrafią. Już i tak odeszliśmy od celu, który nas tu sprowadził. - Imperator zwrócił się znowu w stronę księcia Xizora. - Mówisz, że Imperium jest w niebezpieczeństwie. To nic nowego. Jestem świadom zagrożenia ze strony Rebelianckiego Sojuszu... zagrożenia, które zostanie usunięte we właściwym czasie. Zdumiewa mnie jednak siła twoich obaw, Xizor. Słyszę w twoim głosie zwątpienie, bez względu na to, jak żarliwie się od niego odżegnujesz. A zwątpienie należy wyeliminować u źródła. 101 - To nie zwątpienie, lecz prawda. — Brzegi misternie haftowanej szaty Xizora otarły się o jego buty, gdy krzyżował ramiona na piersi. - Nie zdołasz zdławić Sojuszu, nie tworząc nowych zagrożeń dla twojej władzy. Im większa będzie twoja siła, im bardziej zbliży się do absolutu, tym bardziej urosną nieuniknione zagrożenia. Zagrożenia wplecione w samą tkankę Imperium. - To nonsens, mój panie. - Nonsens dla tego, kto patrzy nie widząc. — Kątem oka Xi-zor spojrzał na czarno odzianą postać stojącą obok niego. - Być może lorda Vadera zaślepia Moc, której nie opanował tak dobrze jak ty, mój panie. Niewidzialna dłoń, którą Xizor wyczuwał na swoim gardle, zacisnęła się gwałtownie, ciasna i twarda jak żelazna obręcz. Nawet sam wizerunek Vadera miał dość siły, by zabić. Xizor cofnął podbródek, czując jak wzrok przesłania mu krew, uwięziona w czaszce. - Puść go, Vader. - Głos Imperatora dochodził zza ciemniejącej czerwonej mgły. - Zaintrygował mnie. Chcę wiedzieć, co jeszcze ma mi do powiedzenia, zanim podejmę decyzję. Ręka rozluźniła chwyt, wpuszczając powietrze do płuc Xizo-ra. Podczas tej krótkiej próby sił ramiona trzymał cały czas skrzyżowane na piersi, by nie chwycić rozpaczliwie za gardło, jak inne, słabsze ofiary Vadera. Ale nie zapomnę ci tego, myślał. Uścisk tamtego, widzialny czy nie, był obrazą dla wyniosłej dumy Falle-enów, z jakiej słynęła jego rasa. Przyjdzie dzień zapłaty za afronty takie jak ten. - Słowa przychodzą mi łatwiej - odezwał się - gdy Imperator krótko trzyma swoich podwładnych. - Gardło go piekło, a kiedy przełknął ślinę, wyczuł smak własnej krwi. - Ale właśnie o poziomie tych, którzy służą mojemu panu, chcę porozmawiać. — Zwężonymi źrenicami przypatrywał się Vaderowi i Imperatorowi. — Obaj wspomnieliście o głupcach, którzy służą Imperium; potrzebnych głupcach, ale jednak głupcach. Czy sądzicie, że sytuacja poprawi się, zwłaszcza teraz, gdy Rebelia mizdrzy się do każdego, kto ma w sobie choć cień niezależności? W głosie Vadera zabrzmiała drwina. - Tą swoją „niezależnością", by użyć twoich słów, przypieczętowali swój los. Rebelianci zostaną zniszczeni. - Niewątpliwie - zgodził się Xizor. - Ale sama potęga Imperatora odwleka ten dzień triumfu. Brzmi to jak zagadka, możliwa jednak do rozwiązania dla tych, którzy patrzą, by wiedzieć. 102 — Mów dalej. - Imperator kiwnął ręką w stronę Xizora. - Słucham cię z całą uwagą. Użyj jej właściwie. Był gotów na ten moment; już wcześniej przygotował słowa. Wystarczyło je wypowiedzieć. A potem czekać, jak zakończy się ta gra. — Jak powiedziałem, problemem są ci, którzy służą Imperatorowi. — Xizor pokazał na wysokie okno z transpastali za tronem, za którym widać było niezliczone gwiazdy. — Na wszystkich światach, które trzymasz w ręku, ci, którzy się przeciwstawią, zostaną zgładzeni; lord Vader miał rację. Ale z czym cię to zostawia? Z głupcami, takimi jak imperiami admirałowie; głupcami niezdolnymi, by dostrzec potęgę Mocy. Jeśli mają trochę rozumu, zanim wstąpią w szeregi twojej armii, głupieją w twojej służbie. Czy może być inaczej? Twoja siła unicestwia ich wolę, zdolność do własnego osądu i podejmowania decyzji, ich umiejętność działania na własną rękę. Nie każdy mieszkaniec galaktyki ma wolę równie silną jak moja czy lorda Vadera. — To prawda — powiedział Imperator Palpatine. — I nie jest to kwestia, którą bym przeoczył. Widzę tych, którzy przeszli na stronę Rebelii i dostrzegam ich siłę. To okrutne marnotrawstwo niszczyć taki potencjał, nawet jeśli to konieczne. - Mówił teraz powoli, jakby się zastanawiał. - O ile lepiej byłoby, gdyby można ich skaptować... Xizor ukrył odruch niesmaku. Niezależnie od tego, jak daleko sięgała jego ambicja, bladła w porównaniu z Palpatine'em. W jego pomarszczonej twarzy widać było, że zadowoli się tylko kontrolowaniem wszystkich myślących istot zamieszkujących galaktykę, ale chciałby je pochłonąć w taki sposób, jak chciwy Hutt połyka wijące się pędraki. Słabi i mali pójdą na pierwszy ogień, pomyślał Xizor, a potem, pewnego dnia, przyjdzie kolej na Vadera i na mnie. To miała być nagroda za ich lojalność... Połknięcie na deser. Instynkt samozachowawczy i ambicja podyktowały mu utworzenie Czarnego Słońca. Rebelianci byli odważnymi idiotami, skoro porywali się otwarcie na Imperatora; co do Xizora, ten już dawno uznał, że ukrycie się w cieniu, egzystencja w mrokach, w które zawsze chowali się przestępcy, jest lepsza niż nienasycone apetyty Imperium. — Są wśród nich tacy — powiedział — którzy woleliby śmierć niż służbę w szeregach Imperium. Palpatine wzruszył ramionami. — Niech i tak będzie. 103 - Przez ten czas jednak musisz zająć się tymi, którzy znajdują się pod twoim dowództwem, panie. A wielu z nich, bądźmy realistami, nie reprezentuje najwyższego poziomu. Niektórzy z nich urodzili się głupcami, inni doszli do tego stanu dzięki własnym wysiłkom, ale u większości pozostałych rozum i ducha zgniotła twoja własna potęga. — Xizor rozłożył ręce na boki, dłońmi do góry. — Strach skutecznie motywuje, ale i niszczy. Korumpuje od środka tych, którzy się mu poddają... - A czy ty, Xizor, jesteś jednym z nich? Potrząsnął głową. - Nie boję się śmierci, więc nie obawiam się też tego, co mogłoby być jej przyczyną. Jedyne, czego się boję, to twoje niezadowolenie, panie. — Kolejne kłamstwo. — Jeśli ono wystarcza, by usprawiedliwić moją śmierć, nie zasłużyłem na inny los. - Nie jestem niezadowolony - powiedział Imperator. - Na razie. Mów dalej. - Niewielu twoich sług, mój panie, zaryzykowałoby twój gniew, mówiąc ci to, co powinieneś wiedzieć. Nawet jeśli są tacy, którzy wzięliby mi za złe pochopne działanie... — spojrzał na Vade-ra. - Mimo wszystko ty możesz uznać moją odwagę za cenną. Bo prawda jest taka: to, co czyni cię potężnym, co przekształca istoty myślące w twoje posłuszne narzędzia, jednocześnie sprawia, że stają się one słabe i zawodne. To nieodłączny paradoks władzy. Sam dzierżę władzę nad innymi, choć oczywiście na skalę nieporównanie mniejszą, i zawsze staram się im to uświadomić. A jeśli chcesz zgnieść Rebelię, musisz powołać do służby najlepszych. Mam pewne kontakty... szpiegów, których umieściłem w Sojuszu. Od nich wiem, jakie plany mają Rebelianci i jak bardzo są zdeterminowani, by wcielić je w życie. Nic ich nie powstrzyma przed zrzuceniem cię z tronu... aż tak ich ogłupił głód wolności. — Doskonale rozumiał, co czują Rebelianci; gdyby nie związał swoich planów z Czarnym Słońcem, przyłączyłby się pewnie do Sojuszu. - Ty, mój panie, zwyciężysz, to oczywiste; potęga taka jak twoja zawsze wygrywa. Ale nie obędziesz się bez przebiegłości ani bez usług tych, co ci służą. I w tym tkwi problem. Im dokładniej będziesz kontrolował swoje imperium, im więcej istot rozumnych znajdzie się pod twoim panowaniem, tym większe ryzyko, że utracisz to, czego najbardziej potrzebujesz, by utwierdzić swoją hegemonię w galaktyce i obronić ją przed niewielkimi, ale stale rosnącymi siłami Rebeliantów. 104 Teraz odezwał się lord Vader: - Kiedyś powiedziałbym, że takie słowa to bzdura, może nawet zdrada. Dziś jednak zmuszony jestem przyznać, że książę Xizor mówi prawdę. Kontakty z dowódcami imperialnej armii nie nastręczałyby mi tylu trudności, gdyby rozumu nie mieszał im strach. Gdyby twoi generałowie byli mądrzejsi, Gwiazda Śmierci nie zostałaby tak łatwo zniszczona. — W rzeczy samej. — Sprawy toczyły się lepiej, niż Xizor mógł oczekiwać; fakt, że Vader zgodził się z nim w czymkolwiek, był niespodzianką. - Imperium z samej swojej natury niszczy to, co powinno stymulować i wspierać. Weźmy na przykład imperialnych szturmowców; szkolisz ich, by byli posłuszni, walczyli i ginęli w służbie Imperium, a nie żeby myśleli. To samo odnosi się praktycznie do każdego, kto znajduje się w imperialnym łańcuchu dowodzenia, aż do najwyższych szczebli dowództwa. Większość twoich podwładnych, mój panie, niezdolna jest do najmniejszej improwizacji, pogłębionej analizy czy prawdziwej przebiegłości; pozbawiona jest cienia oryginalności. Tymczasem nieopierzeni Rebelianci mają wszystkie z wymienionych cech... właśnie dlatego są Rebeliantami. Mogą być głupi, wręcz samobójczo głupi, ale właśnie ten buntowniczy duch czyni z nich zagrożenie dla Imperium. Imperator pochylił głowę, zastanawiając się nad słowami Xi-zora. — Bardzo wymownie mi to przedstawiłeś. Nie muszę się martwić, że ty jesteś niezdolny do wykazania się inicjatywą, prawda? — Palpatine uniósł głowę i uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Co więc mam według ciebie zrobić z moimi podwładnymi? Może po prostu powinienem być dla nich... milszy? Czy to by pomogło? -Sarkazm zabarwił jego głos przykrą nutą. — A może mam odrzucić władzę, jaką nad nimi posiadam? Tylko jaka władza mi wtedy pozostanie? - Nie chodzi o to, byś odrzucał władzę, mój panie. Nawet tacy, jacy są, twoi słudzy potrafią być pożyteczni. Młotek nie potrzebuje umysłu ani ducha, by zrealizować zamiary tego, kto trzyma go w ręku. Twoi admirałowie wypełniają rozkazy; to wystarczy. Imperialni szturmowcy są narzędziem, które służy utrzymaniu pożądanego poziomu strachu na poddanych ci planetach; nie byliby tak przerażający, gdyby umieli myśleć. Ale są jak maszyny, aż do samego rdzenia swojej osobowości, której już nie posiadają. Popchnięte w jednym kierunku, będą wykonywać rozkazy, zabijać 105 i umierać. Nic ich nie powstrzyma od wykonania rozkazu, żadne próby odwołania się do rozumu czy uczuć. I tak właśnie powinno być; w taki właśnie sposób najlepiej służą tobie i chwale Imperium. - Ruchem głowy Xizor wskazał na gwiazdy wirujące powoli za tronem. — Nic nie osiągniemy, odrzucając te narzędzia, mój panie, mimo ich ograniczonej użyteczności. Musisz jednak znaleźć inne narzędzia, takie, które znajdują się poza uściskiem twojej absolutnej władzy. - Sądzę - powiedział Imperator - że już mam takie narzędzia... i takie sługi. Stoją tu przede mną. - Nie inaczej. - Lord Vader zerknął na Xizora, po czym odwrócił się znów w stronę Imperatora. — I musisz zdecydować, czy użyteczność tych narzędzi jest większa czy mniejsza niż zagrożenie, jakie stwarzają dla Imperium. Wróciliśmy do punktu wyjścia, pomyślał Xizor. Jeśli Vader się z nim zgadzał, to tylko przez chwilę, i tylko po to, by wbić kolejny klin pomiędzy siebie a wszystkich rywalizujących z nim o wpływy. Któregoś dnia skoczymy sobie do gardła, pomyślał Xizor. Z ponurą determinacją oczekiwał konfrontacji z Darthem Vaderem. Wtedy wszystko się rozstrzygnie raz na zawsze. Imperator przemówił. - Kiedy to się stanie - powiedział chłodno Palpatine - również i ciebie będzie dotyczyć ten osąd. - Niech twój osąd oprze się na naszych dokonaniach, mój panie. — Xizor wskazał gestem na siebie i Vadera. — I na usługach, które ci oddajemy. Ale jak wspomniałem, Imperium potrzebuje innych narzędzi i sług. Nie takich jak twoi szturmowcy i admirałowie, a nawet nie takich jak lord Vader i ja. Aby zdławić Rebelię, aby zdusić raz na zawsze wszelki opór przeciw twojej władzy, musisz zatrudnić tych, którzy nie przysięgali ci lojalności. - Wydaje mi się, książę, że w tej chwili raczej zwiększasz zagrożenia stojące przed imperium, zamiast je ograniczać. - W takim razie muszę jaśniej ci wytłumaczyć o co mi chodzi, mój panie. Niezwykłe czasy wymagają niezwykłych środków. Nadejdzie dzień, gdy Rebelia przestanie istnieć, gdy twoja władza nad światami galaktyki stanie się ostateczna i wieczna. Nie będziesz wtedy potrzebował narzędzi i sług posiadających własny rozum. Być może nie będziesz również potrzebował mnie. Ale tym się nie przejmuję; mój los jest niczym wobec chwały Imperium. Ten czas jednak jeszcze nie nadszedł. Dziś musisz wziąć do 106 ręki najbardziej niebezpieczne narzędzia. Brzeszczot wibroostrza jest dość ostry, by ciąć z obu stron, dlatego ten, kto go dzierży, musi być wyjątkowo ostrożny. Ale jedyną rzeczą bardziej niebezpieczną niż chwycenie go w dłoń jest zaniechanie tego. - Musiałeś długo o tym myśleć, książę. - Zimne, głęboko osadzone oczy Imperatora wpatrywały się w niego. — Słyszę w twoich słowach dźwięk dobrze naoliwionych przekładni. Chcesz mnie przekonać. Doskonale ci się udało. Do pewnego stopnia. Nie usłyszałem jednak wciąż od ciebie, jakie to wyostrzone narzędzia powinienem nagiąć do swoich celów. - Odpowiedź jest bardzo prosta - powiedział Xizor. - Narzędzia, których potrzebujesz, to osoby zwane łowcami nagród. Słowa Vadera jeszcze bardziej niż przedtem przepełnione pogardą, przerwały jego wypowiedź. - A więc przechodzimy od zwykłych bzdur do szaleństwa. To, do czego próbuje cię przekonać książę, jest czystym nonsensem. Tracimy tylko czas, słuchając tego. Podczas gdy książę Xi-zor zabawia się tymi idiotycznymi pomysłami, Rebelia gromadzi siły i spiskuje przeciwko Imperium. - Twoja niechęć do pomysłu księcia jest cokolwiek przesadna, lordzie Vader. - Okryta kapturem głowa Imperatora przechyliła się na bok. - Czy sam nie zatrudniałeś niekiedy łowców nagród? Nawet wspominałeś mi o jednym, dość tajemniczym indywiduum o nazwisku Boba Fett. Trudni się tym fachem od dość dawna, by zdążył wyrobić sobie reputację niemal dorównującą twojej. - Łowca nagród może być użyteczny — powiedział Vader sztywno. - Książę ma w tym względzie rację. Jeśli obdarowałem kilku z nich, w tym Bobę Fetta, twoimi kredytami, to dlatego, że skłonni byli podjąć się zadań równie plugawych jak ich sprzedajna natura. Łowcy nagród rekrutują się ze ścieków galaktyki; znajdują przyjemność w przesiadywaniu w przestępczych spelunkach, siedliskach nieprawości, które można znaleźć na każdej z planet. Są wśród nich tacy, których chciwość, a nie źle pojęty idealizm skłoniła do kontaktów z Rebeliantami. Takie męty ciągnie do innych wyrzutków; nawet imperialni szturmowcy ograniczają się tylko do bardzo pobieżnego przeszukania podobnych miejsc. - Właśnie — powiedział Xizor. — Nawet gdyby był to jedyny sposób wykorzystania łowców nagród, nadal mieliby nieocenioną wartość dla Imperium. Ale jest coś więcej. Lord Vader użył słowa „sprzedajny"; to mówi więcej niż sam sobie zdaje sprawę. - 107 Wyczuwał, nawet spoza czarnych soczewek maski, gniewną reakcję, jaką sprowokował u Vadera. - Łowca nagród to nikt, to wyłącznie najemnik. Boba Fett i inni jemu podobni zrobią wszystko dla kredytów. Motywuje ich chciwość, nie strach, a to odróżnia ich od twoich admirałów i szturmowców, mój panie. Przemoc to dla łowców nagród towar, a nie prosta konsekwencja wykonywanych ślepo rozkazów. Istoty takie jak te, które służą w siłach zbrojnych Imperium, są ślepe na strach i terror, jakiego są przyczyną. Robią to, co im nakazano, a potem przestają, jak dziecinne zabawki, którym wyczerpała się bateria. Natomiast łowcy nagród starają się zmaksymalizować korzyści płynące ze swoich wysiłków. Mają w sobie ducha przedsiębiorczości, który rzadko można spotkać... jeśli w ogóle... u twoich popleczników. - Dość często za to można go znaleźć - powiedział Vader -w szeregach galaktycznych przestępców. Zaalarmowany jego słowami Xizor znów zaczął się zastanawiać, jak wiele Vader wie. Albo ile może udowodnić. Ta różnica mogła sprawić, że Vader milczał. Do tej pory, pomyślał Xizor. — Jeśli mówisz o istotach takich jak Huttowie, to masz rację. - Xizor pokazał na okna pełne gwiazd. - A oprócz nich jest jeszcze wielu innych, zajętych swoimi sprawami, mozolnie budujących swoje małe imperia i strefy wpływów. Przyjdzie kiedyś czas, by rozprawić się i z nimi. Jedynym powodem, dla którego nie powinniśmy ich wyeliminować już teraz, jest Rebelia, która stanowi znacznie bardziej naglące zagrożenie. Huttowie i osobnicy ich pokroju stwarzają środowisko, w którym mogą kwitnąć łowcy nagród. To zaś działa na naszą korzyść. Przestępcy tacy jak niesławny Jabba oferują regularne utrzymanie członkom Gildii Łowców Nagród, których będziemy mogli wykorzystać, gdy zajdzie taka potrzeba; wolni strzelcy w rodzaju Boby Fetta znajdują sposób, by przeżyć, a nawet prosperować, niezależnie od okoliczności zewnętrznych. Skoro łowcy nagród oferują swoje usługi temu, kto za nie daje najwięcej, Imperium zawsze może wybierać spośród najlepszych do załatwiania, jak nazwałby to lord Vader, „brudnej roboty". A w tej chwili mamy jej pełne ręce. — Ścieki — warknął Vader — i plugastwo, które w nich żyje, lepiej wyniszczyć, osuszając je niż podlewając. - Rebelianci nie mają takich skrupułów, lordzie Vader. - Xi-zor spojrzał na postać w czerni spod zmrużonych powiek. - I dlatego właśnie Rebelia staje się dla nas coraz bardziej niebezpieczna. 108 Determinacja Rebeliantów pcha ich w miejsca, do których imperialni szturmowcy i wszyscy nasi szpiedzy czy informatorzy nie mają wstępu... chyba że chcą je opuścić w charakterze zwłok. Istoty, które żyją w tych mrocznych miejscach, to rzeczywiście śmiecie, ale niegłupie śmiecie, przynajmniej w przeważającej większości. Rebelianci radzą sobie z nimi, podczas gdy Imperium nie. Potrzebujemy pośredników, którzy będą równie sprytni i bezwzględni, a jedyna kategoria, która spełnia te warunki, to łowcy nagród. - Wasze sprzeczki mnie nie interesują. - Głos Imperatora był jak trzaśniecie bata, które natychmiast zwróciło uwagę i Vadera, i Xizora, z powrotem ku tronowi. Palpatine przeniósł wzrok na Xizora. - Nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą... jeśli udało ci się mnie przekonać, że twoje słowa nie są pozbawione mądrości... działania, jakie proponujesz, nie przestają być kontrowersyjne. To prawda, preferuję strach i terror jako środki wymuszania posłuszeństwa; strach pozbawia istoty rozumne ich kośćca, a to zawsze jest skutek wart podjętych środków. Nie czuję jednak awersji do kupowania usług potrzebnych Imperium, czy to od łowców nagród, czy kogokolwiek innego. Być może Boba Fett i jemu podobni pozbawieni są ducha, którego można by złamać; jeśli pozostał w nich jednak odruch, który kieruje się chciwością, możemy to wykorzystać. Nadal jednak nie przekonałeś mnie, że ci łowcy nagród są tak skutecznymi narzędziami, jak utrzymujesz. - Mój panie, mówię tylko o... - Milczeć! - Imperator chwycił za poręcze fotela i pochylił się do przodu, wbijając wzrok w szparki źrenic Xizora. - Niewiele jest rz&CTy w galaktyce, o których bym nie wiedział. Wiem więcej, niż możesz sobie wyobrazić, Xizor; pamiętaj o tym. Wiem też dużo na temat Boby Fetta i innych, tych z Gildii Łowców Nagród. Zanim jeszcze trafiłeś na mój dwór, ja już wiedziałem o Fetcie; nie wszystko, co ty uważasz za jego tajemnicę, jest tajemnicą dla mnie. Nosi zbroję mandaloriańskiego wojownika; zapracował na prawo jej noszenia własnym męstwem. Lord Vader zna niektóre tajniki wiedzy Mandalorian; ja znam ich jeszcze więcej. Uwierz mi, igrasz z Boba Fettem na własne ryzyko. Ale on jest wyjątkiem wśród łowców nagród. Polecasz mi ich jako narzędzie, którego mogę użyć przeciwko Rebeliantom; twierdzę, że w ten sposób zdradzasz się jako głupiec, Xizor. Gildia Łowców Nagród to żart, który mnie nie bawi. 109 Xizor skłonił głowę. — Wyprzedzasz moje argumenty, mój panie. — Wyprzedzam tylko twoje dalsze bzdurne gadanie. Łowcy nagród, którzy cię najwyraźniej tak bardzo fascynują, są zaledwie blednącym cieniem tego, czym byli w przeszłości. Ich Gildia jest klubem zniedołężniałych staruchów i niekompetentnych młodzików. Gdyby którykolwiek z nich miał choć trochę talentu, umyłby ręce od Gildii i działał na własną rękę, jak Boba Fett. - W głosie Imperatora brzmiała głęboka pogarda. - Członkowie Gildii trzymają się razem, bo wiedzą, że w pojedynkę nie mieliby najmniejszej szansy. To dlatego Boba Fett nie chce mieć z nimi nic wspólnego. — W tej kwestii, mój panie, zmuszony jestem uświadomić ci z całym szacunkiem, że jesteś w błędzie. - Xizor uśmiechnął się blado. - Osławiony Boba Fett, budzący największy postrach łowca nagród w galaktyce, właśnie złożył podanie o przyjęcie do Gildii. I przewiduję, że Cradossk oraz pozostali członkowie Rady Gildii nie będą oponować przeciwko jego członkostwu. — To niemożliwe. — Słowa Vadera zabrzmiały dobitnie i stanowczo. - Znam Bobę Fetta dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, że nigdy by nie zrobił czegoś takiego. Zbyt sobie ceni niezależność, a dla Gildii ma tylko pogardę. Przechodzisz od mało zabawnych żartów do mało przekonujących kłamstw, książę. — Ani nie żartuję, ani nie kłamię, lordzie Vader. — Odwrócił się w stronę tronu Imperatora. — Boba Fett złożył podanie o przyjęcie do Gildii Łowców Nagród za moją namową. Nie wie, że to ja za tym stoję, ani że jego działania w tej sprawie służą sprawom Imperium. By go do tego przekonać, posłużyłem się pośrednikiem, którego dyskrecji, przynajmniej w tej kwestii, można całkowicie zaufać. — Xizor nie miał zamiaru ujawniać swoich kontaktów z pajęczarzem Kud'arem Mub'atem; przyznanie się do tego tylko wzmogłoby podejrzenia Vadera co do jego siatki podejrzanych czy wręcz przestępczych kontaktów. - Jak we wszystkich działaniach, także i w tym przypadku Bobę Fetta motywuje chciwość. - To samo dotyczyło Kud'ara Mub'ata; udał się do pajęczarza, by podsunąć mu ten plan jako szef organizacji Czarne Słońce, nie jako lojalny sługa Imperium. - Jego chciwość dorównuje chciwości Cra-dosska i całej reszty Gildii. Wszyscy oni myślą, że coś zyskają na tej zmianie stosunków. Ale tak naprawdę to ty, panie, Imperator Palpatine, zbierzesz wszystkie korzyści z tego posunięcia. 110 - To nie ma sensu — warknął Vader. — Jak zdołałeś przekonać Bobę Fetta, że przyłączenie się do Gildii Łowców Nagród przysporzy mu korzyści? Xizor odwrócił się w stronę Vadera z porozumiewawczym uśmiechem. - To prostsze niż myślisz. Mój pośrednik przekonał Bobę Fetta, by przyłączył się do Gildii nie po to, by zostać jednym z jej członków, ale by stać się narzędziem jej zagłady. Imperator kiwnął głową z uznaniem. - Zaczynam dostrzegać w tobie przebiegłość, książę Xizor. Wcale cię o to nie podejrzewałem. - Zdobyłem ją w twojej służbie, mój panie. Pomyśl tylko: znasz nie gorzej niż lord Vader charakter Fetta. Jego przebiegłość i okrucieństwo stały się legendarne. W Gildii Łowców Nagród te jego cechy okażą się zapewne destrukcyjne. Ostre podziały już istnieją w łonie Gildii, podziały pomiędzy starą gwardią, członkami rady w rodzaju Cradosska, a młodszym pokoleniem, reprezentowanym przez jego syna. Gildia Łowców Nagród jest w pomniejszonej skali odbiciem Republiki, którą zastąpiło twoje Imperium... starym, biurokratycznym organizmem, który najlepsze dni ma dawno za sobą. Podczas gdy kiedyś Gildia działała równie bezwzględnie i skutecznie jak Boba Fett, dziś dzieli zlecenia pomiędzy swoich członków, przydziela terytoria i obowiązki, opłaca różne galaktyczne instytucje policyjne, dzieli coraz bardziej szczupłe wpływy swoich wykonawców, zawsze większą część oddając kierownictwu, a mniejszą niższym rangom członkom, mimo że to właśnie oni wykonują ciężką i niebezpieczną pracę, od której organizacja jest uzależniona. Oczywiście ci młodsi, jeśli mają w sobie choć krztynę inteligencji i zdrowego egoizmu, poświęcają więcej czasu, próbując się wspiąć po szczeblach hierarchii Gildii niż ścigając tych, za których głowę ktoś naznaczył nagrodę. Xizor nie ukrywał pogardy. Nie zamierzał dopuścić, by jego własna organizacja powtórzyła los Gildii Łowców Nagród. Skorzystał przy tym z lekcji Imperatora Palpatine'a- autokracja, granicząca z tyranią, pozwalała mu utrzymać członków Czarnego Słońca na najwyższych obrotach. - Republika zasługiwała na śmierć, książę. - Imperator uniósł dłoń z poręczy tronu. - Wygląda na to, że podobny wyrok wydałeś na Gildię Łowców Nagród. 111 - Zrobiłem to, mój panie, bo wiedziałem, że tego byś sobie życzył. Twoja uwaga skupiona jest na sprawach najważniejszych dla galaktyki, na przekształceniu jej z nieudolnej demokracji w wyostrzony, twardy instrument twojej woli. Los Gildii Łowców Nagród, który musimy rozstrzygnąć w sposób zadowalający dla ciebie, panie, jest tylko cząstką tego procesu. Nie będzie to trudne, jeśli tylko weźmie się za wzór twoją mądrość. Gildia się chwieje, szarpana przeciwstawnymi siłami. Gdyby Rada Gildii miała choć ułamek twojej mądrości, nigdy by nie dopuściła, żeby Boba Fett został jej członkiem. Potrafiliby przewidzieć, że jego obecność sprowadzi na nich zgubę. Zaślepia ich jednak chciwość; wszystko, o czym myślą, to jak wykorzystać jego umiejętności, by zapełnić kredytami kufry Gildii. Młodsi członkowie Gildii również to dostrzegą, ich chciwość też zostanie pobudzona. Każda z frakcji będzie próbowała przeciągnąć Fetta na swoją stronę, niszcząc delikatną równowagę, w jakiej pozostawała do tej pory Gildia. - Musiałeś dużo o tym myśleć, książę. - Imperator wycelował w niego kościsty palec. — Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z twoim planem, nie ominie cię nagroda. - A co może pójść niezgodnie z moimi przewidywaniami? -Xizor uniósł głowę, napotykając onieśmielający wzrok Imperatora. - Mój pośrednik przekonał Bobę Fetta, że zniszczenie Gildii Łowców Nagród przyniesie mu same korzyści; dlatego Fett zgodził się wziąć w tym udział. Gildia przeszkadza mu w rozwinięciu własnej działalności. Choć żałośnie nieudolni, członkowie Gildii czasem jednak wchodzą mu w drogę. Gdy ta organizacja zostanie rozbita i rozproszona, nic nie przeszkodzi Fettowi w objęciu wyłącznej kontroli nad profesją łowców nagród. Wynagrodzenie, jakiego żąda za swoje usługi, już dziś osiąga astronomiczną wysokość; przy braku konkurencji klienci tacy jak Huttowie będą musieli płacić, ile tylko zażąda. - Możliwe - powiedział Vader. - Ale jaką widzisz korzyść dla Imperium z rozbicia Gildii Łowców Nagród? Dziś też możemy zapłacić Fettowi, ile zażąda, a nie widzę powodu, by płacić mu więcej niż jest wart. - Korzyść, jaką odniesie z tego Imperium — odparł Xizor — to powrót do czasów sprzed utworzenia Gildii. Do czasów, kiedy galaktyczni najemnicy byli równie niezależni, wygłodniali i bezlitośni jak Boba Fett. Do czasów, kiedy rzucali się sobie do gardeł, bez pretensji do fałszywego braterstwa. Kiedy ich chciwości nie 112 ograniczały biurokratyczne struktury ich własnego stowarzyszenia. Cradossk i inni łowcy z jego pokolenia obrośli w tłuszcz i piórka, a potem zapadli w półsen za bezpiecznymi ścianami Gildii. Kiedyś w końcu Gildia uwiędnie i umrze, ale nie mamy czasu, żeby na to czekać. Rebelia jest zagrożeniem już dziś. Imperium potrzebuje wielu takich jak Boba Fett, głodnych i chciwych, i dostatecznie niezależnych, by poradzić sobie z brudną robotą. Młodsi łowcy nagród mają dość Gildii, jej ciężaru na ramionach i łańcuchów krępujących ich ruchy. Rozbicie Gildii pozwoli im wyrwać się na wolność, prosto w służbę Imperium. — Przeceniasz te szumowiny... — Nie sądzę — przerwał Imperator Vaderowi. — Książę Xizor ma rację, kiedy mówi, że siły, którymi dowodzę, nie są w stanie dokonać tego, do czego są zdolni łowcy nagród. Albo do czego byliby zdolni, gdyby Gildia została wyeliminowana. Chciwość ma dla mnie wartość tylko wówczas, gdy towarzyszy jej skłonność do stosowania przemocy, a właśnie to wyzwoli zniknięcie Gildii Łowców Nagród. Ci, którzy przeżyjąrozpad organizacji wywołany przez Fetta, będą musieli się przystosować do znacznie trudniejszych warunków. Zdołają w nich przeżyć tylko ci, którzy potrafią rozdeptać gardło tego, który jeszcze niedawno był ich bratem. - Okrutny uśmiech Imperatora stał się jeszcze szerszy. - Będziemy wtedy mieli z kogo wybierać... z tych dzikusów o nieposkromionych apetytach. Książę ma rację, te narzędzia będą prawdziwie ostre i mordercze. — Mój pan mi pochlebia. — Xizor rozłożył ręce otwartymi dłońmi do góry. - To mądrość, którą otrzymałem od ciebie, panie, kieruje moimi myślami i czynami. — To ty jesteś pochlebcą, Xizor, w tym mnie nie oszukasz. Ale wartość, jaką masz dla mnie, wzrosła dzięki temu, czego dokonałeś. — Uśmiech zniknął z twarzy Imperatora, zastąpiony twardym spojrzeniem. - Podjąłeś spore ryzyko, wprowadzając w życie ten plan bez konsultacji ze mną. Gdyby nie udało ci się przekonać mnie do jego wartości, konsekwencje byłyby jak najsurowsze. — Wiem to, mój panie, ale jesteśmy pod presją czasu i wydarzeń. Rebelianci nie będą czekać, aż uporządkujemy swoje sprawy. Lord Vader potrząsnął głową. Światło gwiazd zalśniło na czarnych krawędziach hełmu. — Powinniśmy raczej pokładać zaufanie w Mocy. Jej siła jest nieporównanie większa niż jakiekolwiek korzyści, jakie możemy 8 - Mandaloriańska zbroja 113 uzyskać z tych małostkowych manipulacji. Gwiazda Śmierci, łowcy nagród spuszczeni ze smyczy przez księcia Xizora... wszystko to tylko odwraca naszą uwagę od prawdziwej siły Imperium. -Vader uniósł czarną pięść, jakby chciał zdusić nią zbuntowane światy. — Nie pozwól, panie, by zwiodły cię puste machinacje tych, którzy nie mają pojęcia o mocy, jaką masz w sobie... — Nie potrzebuję twoich rad, Vader. — Gniew Imperatora zapłonął nagle jak płomień spod szarych popiołów. - Masz pewne wyszkolenie w ścieżkach Mocy, przerosłeś nawet swoich byłych mistrzów Jedi. Ale nie uważaj się za równego mnie. Xizor milczał i obserwował konfrontację pomiędzy Palpati-ne'em a postacią w czerni stojącą na wprost niego. Niech na nim się skupi gniew Imperatora, pomyślał nie bez satysfakcji. Kuszenie Imperatora stworzyło Vadera; zwabiło go na ścieżkę ciemnej strony, która zrobiła z niego to, czym był teraz. Ale Imperator mógł też go zniszczyć; Xizor był tego pewien. A gdyby do tego doszło... Mój największy wróg zostałby unicestwiony, pomyślał Xizor. Światy galaktyki stałyby przed nim otworem. Promienie Czarnego Słońca sięgnęłyby jeszcze dalej w głąb galaktyki. Może... może nawet tak daleko, jak cień ręki Imperatora. Zyskałby jeszcze inną nagrodę, gdyby Vader został zniszczony. Jeszcze bardziej pożądaną- nagrodę zemsty. Tylko moja zemsta, myślał Xizor, nie Czarnego Słońca. Vader nie miał na razie pojęcia o sile nienawiści, kipiącej w tym, co pozostało jeszcze z jego serca. Xizor postarał się o to, nie szczędząc kredytów i wpływów, aby imperialne dokumenty wyczyszczono z wszelkich wzmianek o śmierci jego rodziny na planecie Falleen; śmierci spowodowanej eksperymentami Vadera z nowymi formami broni biologicznej dla Imperium. Rodzice Xizora, jego brat i siostry, a wraz z nimi ćwierć miliona innych niewinnych Falleenów zostali obróceni w popiół, gdy na rozkaz Vadera włączono lasery sterylizujące, by powstrzymać gwałtowny rozwój bakterii. W sercu Xizora ten popiół był nadal gorący. Z twarzą zastygłą w maskę przymrużonymi oczami obserwował swojego wroga. — Nie śmiałbym być zuchwały wobec ciebie, panie. — Darth Vader skłonił głowę w geście podporządkowania. — Ale pozwalasz sobie na zuchwałość za każdym razem, gdy obdarzam względami innego z moich sług. - Imperator uśmiechnął się i kiwnął głową. - Może to powinno być miarą twojej lojalności. - 114 Pomarszczoną dłonią wskazał na Vadera i Xizora. — Wasza wzajemna wrogość dobrze służy moim celom. Nie ma chwili, żebyście nie skakali sobie do gardła, szukając wszelkich korzyści, jakie możecie odnieść w tych potyczkach, a które by mnie zadowoliły. Niech tak będzie; ostrzcie swoje zęby. Właśnie dlatego sądzę, że plan księcia Xizora ma pewną szansę powodzenia. Łowcy nagród będą wobec siebie tacy, jak wy dwaj wobec siebie: głodni i bezlitośni. Ta walka się rozstrzygnie; kiedy jeden z was zniszczy drugiego. Nie jestem pewien, który będzie zwycięzcą, i niewiele mnie to obchodzi. - Imperator zdawał się smakować obie możliwości. - Przez ten czas Imperium korzysta na waszej małej wojnie. To ja zwyciężę tę wojnę, pomyślał Xizor. A potem nadejdzie czas na inne intrygi i plany. Moc i władza, jaką miał nad nim Imperator, nie obchodziły go w najmniejszym stopniu. Jaki mógł być pożytek z największej potęgi we wszechświecie -jeśli istniała w rzeczywistości, a nie tylko w wyobraźni Vadera i Palpatine'a - kiedy dzierżył ją głupiec? Starzejący się głupiec, tak opętany myślą o Rebelii, że pozwoliłby, żeby znacznie większe niebezpieczeństwo kroczyło korytarzami jego pałacu. Nic nie wie, pomyślał Xizor, zachowując niewzruszony wyraz twarzy pod przenikliwym spojrzeniem Imperatora. Chociaż oddał się ciemnej stronie Mocy, Imperator Palpatine nawet nie podejrzewał, co kryło się w cieniach, które go otaczały. — Zajmij się więc swoją misją, Xizor. — Ręka Imperatora wykonała przyzwalający gest. - Twoje intrygi i spiski prowadzą do zniszczenia wielu istot; to mi się podoba. Wiedząc to, co wiem, na temat Boby Fetta i członków żałosnej Gildii Łowców Nagród, nie przewiduję, żeby osiągnięcie wyznaczonych celów potrwało długo. Zamelduj mi, kiedy te wyostrzone narzędzia będą gotowe, żeby trafić do mojej służby. — Jak sobie życzysz, mój panie. — Xizor ukłonił się i odwrócił. Brzegi jego szaty załopotały; gruby warkocz włosów zakołysał się, odsłaniając ostre wypukłości kręgów szyjnych. — Ja również chciałbym usłyszeć o twoich sukcesach - przemówił lord Vader, gdy Xizor oddalał się od tronu. - Lub o ich braku. Xizor uśmiechnął się pod nosem, opuszczając Imperatora i jego głównego sługę. Sukcesy nadejdą, tego był pewien. Ale nie takie, jakich spodziewali się tamci. 115 - Muszę cię ostrzec, mój panie. — Wielkie odrzwia sali tronowej zamknęły się, pozostawiając Vadera sam na sam z Imperatorem. - Lepiej, by otaczali cię głupcy, niż istoty o takich ambicjach. - Przyjmuję twoje ostrzeżenie, lordzie Vader. - Imperator Palpatine uśmiechnął się porozumiewawczo. — Choć jest zgoła niepotrzebne. Książę Xizor lubi mieć przede mną tajemnice, ale widzę w jego sercu więcej, niż się spodziewa. - W takim razie pozwól, że go dla ciebie wyeliminuję, żeby zapobiec niebezpieczeństwu jego zdrady. - I usuwając zarazem korzyści, jakich może mi przysporzyć? -Imperator powoli pokręcił głową. — On sam jest wyostrzonym narzędziem, Vader. Z łatwością przecina trudności. Ten plan, który wymyślił przeciwko łowcom nagród... jest w nim odrobina geniuszu. Nawet Boba Fett, mimo całego swojego sprytu, nie będzie miał pojęcia, jakie siły rozpętano przeciwko niemu. - Starcza twarz znowu zmarszczyła się w uśmiechu. - Odczuwam ogromną satysfakcję widząc, jak zalety istoty rozumnej obracają się przeciwko niej. Fett i jemu podobni wkrótce przekonają się, jak to się dzieje. Lord Vader milczał przez chwilę, zanim się odezwał głosem cichszym niż jego świszczący oddech: - A książę Xizor? - Na niego też przyjdzie pora - powiedział Imperator. - Wtedy i on się o tym przekona. — Wykonał dłonią ten sam odprawiający ruch. — A teraz odejdź. — Imperator obrócił swój tron w stronę gwiazd, rozciągających się przed nim w bezmiarze kosmicznej pustki. — Mam co innego do kontemplowania. ROZDZIAŁ Pierwsza kwatera, jaką mu przydzielili, była obwieszona jedwabnymi gobelinami, bogato haftowanymi złotą nicią, które odbijały się w lśniącej podłodze wyłożonej szlachetnymi metalami. - Chyba jednak nie o to chodzi - powiedział Boba Fett. Przekonał kamerdynera Cradosska, służalczego Twi'lekiani- na, których tak wielu można spotkać na wysokich stanowiskach wśród służby, by zaprowadził go do bardziej spartańsko urządzonych pokoi w kompleksie zabudowań Gildii. Niewiele potrzebował, by nakłonić nerwowo uśmiechnięte i kłaniające się w pas stworzenie do spełnienia jego życzeń; wystarczyło, że je wypowiedział, obracając budzący grozę wizjer hełmu w jego stronę. - Mam nadzieję, że ten pokój bardziej przypadnie panu do gustu. — Twi'lekiański kamerdyner nazywał się Ob Fortuna; jego warkocze główne - rozgałęziające się wyrostki wyrastające łukiem z czaszki i spoczywające na ramionach jak przekarmione węże -lśniły od potu. Przypominał swojego dalekiego krewniaka z tego samego klanu, którego Fett widywał na dworze Hutta Jabby. W niewielkim, pustym kwadratowym pokoju wyżłobionym w warstwach skalnych planetoidy i w prowadzącym do niego korytarzu, którym przyprowadził Bobę Fetta, panował chłód, który skroplił w obłok pary jego oddech. Pot wywołała sama obecność łowcy. - Jeśli masz jeszcze jakieś życzenia... - Ten jest w porządku. — Boba Fett odwrócił się od Twi'le-kianina i rozejrzał po nagich kamiennych ścianach pokoju. — Zostaw mnie. 117 — Ależ oczywiście. — Nie przestając się kłaniać, kamerdyner wycofywał się w kierunku topornie wyciosanych drzwi. - Oczekuję na rozkazy Waszej Straszliwości. - Świetnie. Tylko rób to z daleka. - Boba Fett kopnął drzwi, by zamknąć je za kamerdynerem. — W tej chwili nic więcej od ciebie nie potrzebuję. Słyszał kroki kamerdynera biegnącego korytarzem, coraz cichsze w miarę jak się oddalał, aż zapadła cisza, przerywana tylko wolnym kapaniem wody w rogu pokoju. Jakiś owad, poruszając czułkami i szypułkami ocznymi - miniaturowa wersja członka rady, który odzywał się tylko po to, by zadawać pytania — zainteresował się obecnością ciepłego humanoidalnego ciała. Próbował uciec, gdy Boba Fett wyciągnął rękę w rękawicy, ale nie zdołał — palec wskazujący rozgniótł chitynowy pancerzyk, rozmazując owada po wilgotnej ścianie. Fett patrzył, jak chmara mniejszych insektów rozpierzcha się w popłochu. Robactwo i chłód nie przeszkadzały mu. Bywał w gorszych miejscach. Ten pokój miał jeden plus — łatwo było w nim znaleźć inne pluskwy, takie, które przekazałyby jego słowa Cradosskowi i jego doradcom. Fett nie musiał nawet badać pierwszego pomieszczenia, do którego wprowadził go Twi'lekianin, żeby wiedzieć, że był nafaszerowany miniaturowymi urządzeniami przekazującymi głos i obraz. Powitalny bankiet urządzony przez Trandoszanina, zakończony pijaństwem, nie wywiódł go w pole. Wiedzą, że coś się święci, pomyślał Fett. Gildia Łowców Nagród była niegdyś znacznie twardszą organizacją; Cradossk nie zostałby jej szefem, gdyby był głupcem. Boba Fett zaś nie przeżyłby samotnie, gdyby nim był. Cradossk niewątpliwie spodziewał się, że odrzuci luksusowe apartamenty i zawczasu przygotował inne. Takie, które równie dobrze mogły służyć jego celom. Boba Fett wysunął anteny skanujące wmontowane w hełm; w polu widzenia wąskiego wizjera pojawiła się precyzyjnie skalibrowana siatka współrzędnych. Co my tu mamy? Dokładnie to, czego można się było spodziewać: obracając się powoli dookoła, Fett zauważył pulsującą czerwoną iskrę na siatce współrzędnych, wskazującą na położenie miniaturowego modułu szpiegowskiego. Dokończył badania, znajdując dwie kolejne na różnych wysokościach przeciwległej kamiennej ściany. Łatwo byłoby wydłubać je z zagłębień w ścianie i zgnieść między palcami, tak jak to zrobił z żywymi pluskwami. Zamiast 118 tego wyjął z jednej z sakiewek przy pasie trzy małe audiotrutnie, nastawione już wcześniej na odtwarzanie niemal niesłyszalnych odgłosów jego oddechu i innych funkcji życiowych. Przylepił trutnie na miejsce, dokładnie na każdej z pluskiew. Nie przepuszczą żadnego innego dźwięku; sygnał emitowany przez jego zbroję wyłączy je, gdy opuści pokój, pozostawiając tylko ciszę. Nie spodziewał się spędzić tu zbyt wiele czasu; tak naprawdę chciał tylko dać Cradosskowi szansę popisania się gościnnością. I przebiegłością. Na sen i posiłki przyjdzie czas, kiedy wróci na pokład „Niewolnika I", bezpiecznie przycumowanego i zaplombowanego na drugim końcu zabudowań Gildii. Tu mam zbyt wielu wrogów, uznał. Nie ma sensu ułatwiać im zadania. A gdyby mieli ochotę na pogawędkę twarzą w twarz - ta wilgotna nora była zupełnie wystarczająca. Dokładnie tak, jak się spodziewał, nie musiał długo czekać. Rozległo się stukanie w surowe deski, a potem skrzypienie zardzewiałych zawiasów, gdy uzbrojona w pazury, okryta łuską ręka pchnęła skrzydła drzwi, otwierając je na oścież. — A więc mamy być braćmi. — W drzwiach stał Bossk; w oczach o źrenicach przypominających wąskie szparki czaiły się niechęć i prymitywna przebiegłość. - Cóż to będzie za przyjemność dla nas obu. Boba Fett spojrzał przez ramię na młodszego Trandoszanina. — To dla mnie nic nie znaczy. Przyjemność znajduję w pracy. I w inkasowaniu zapłaty. - Słyniesz z tego. - Bossk wszedł do pokoju, rzucając za sobą długi cień w świetle pochodni przymocowanych do ścian korytarza. Ciężko usiadł na jednej z ław wyciętych w skalnej ścianie. -Ja też znajdowałbym w tym przyjemność, gdyby nie ty. — Mówisz o przeszłości. — Fett stał na środku wilgotnej podłogi z rękami założonymi na piersi. — Czyżbyś zapomniał, co powiedział twój ojciec? - Bankiet nadal trwał, gdy twi'lekiański kamerdyner prowadził Bobę Fetta do jego kwatery. - Nadeszły dla nas nowe czasy. Dla wszystkich łowców nagród. - A, tak... mój ojciec.-Bosskpokręciłgłowązniesmakiem i oparł się o ścianę. — Mój ojciec przemawia szlachetnie i godnie. Zawsze tak było. To jeden z powodów, dla których go nienawidzę. Nadejdzie taki dzień, kiedy będę ostrzył zęby na szczątkach jego kości. - Rodzinne niesnaski mnie nie interesują. - Boba Fett wzruszył ramionami. Od dawna było dla niego oczywiste, dlaczego 119 Trandoszanie nie należą do najliczniejszych gatunków. — Radź sobie ze starym wedle uznania. Jestem pewien, że dasz sobie radę. Z głębi gardła Bosska wydobyło się niskie warknięcie. Pochylił się do przodu, mrużąc oczy, jakby wpatrywał się w wizję przeznaczoną tylko dla niego. - Pewnego dnia... — pokiwał głową. — Kiedy Gildia będzie moja... Głupiec, pomyślał Boba Fett. Trandoszanin nie miał pojęcia, w jakie tryby się dostał; te tryby kruszyły przyszłość, nadając jej inny kształt, niż widział to w marzeniach. - Dlatego tu jesteś, co? - Bossk spojrzał na niego. - Dlatego przeleciałeś niezły kawał galaktyki, żeby tu dotrzeć. — Jednym ze szponów sięgnął do małego pojemnika, dyndającego na pasku na jego piersi, otworzył pokrywkę i wydobył wijącego się owada. - Chcesz jednego? - Bossk wyciągnął do niego pojemnik. Boba Fett potrząsnął głową. W pudełku były owady identyczne jak ten, którego rozgniótł o ścianę. - Co masz na myśli? - Nie oszukasz mnie. — Bossk wyszczerzył zęby w uśmiechu i przypiął pojemnik z powrotem do paska. - Jak mówiłem, możesz robić głupka ze zniedołężniałego gada w rodzaju mojego ojca, ale nie ze mnie. Wiem dokładnie, dlaczego tu przyleciałeś. - A więc dlaczego? - To proste. — Bossk rozkruszył owada przednimi kłami i połknął dwa ociekające posoką kawałki. - Wiesz, ile Cradossk ma lat. Musisz to wiedzieć; spotykałeś się z nim nieraz w przeszłości, zanim jeszcze złożył jaja, z których się urodziłem. Jego czas się kończy. A przywództwo Gildii przejdzie w moje ręce. To już postanowione. W radzie nie ma nikogo młodszego od mojego ojca; niektórzy z nich są tak starzy, że pazury zarosły im pajęczyną. Będą się cieszyć, że to ja przejąłem dowództwo. - Możliwe, że masz rację. - Fett słyszał o innych możliwościach. W Gildii było więcej takich, równie młodych i głodnych jak Bossk. Przywództwo Gildii nie zostanie przekazane bez walki. - Oczywiście, że mam rację. - Końcem pazura Bossk wyskrobał kawałek pancerzyka spomiędzy kłów. — A ty jesteś tego dowodem. - Co każe ci tak sądzić? - Daj spokój, bądźmy szczerzy. Nie od dzisiaj kręcimy się po galaktyce. Może nie mam tyle doświadczenia co ty, ale szybko się 120 uczę. — Bossk uśmiechnął się do Fetta jak do starego znajomego. — Powinieneś się cieszyć, że spotykamy się w takich okolicznościach, a nie wyszarpując sobie byle nagrodę. W tym fachu jest kupa kredytów do zarobienia, znacznie więcej, niż kiedykolwiek śniło się mojemu ojcu i tym wysuszonym staruchom. Wiesz o tym, nie? Fett nie zawracał sobie głowy odpowiedzią. — Zawsze rozglądam się za dochodowymi zamówieniami. - I dlatego właśnie jesteś jednym z tych podłych drani, których naprawdę lubię. - Bossk wyszczerzył zęby jeszcze szerzej w drapieżnym uśmiechu. - Mój ojciec miał rację w jednym: ty i ja jesteśmy faktycznie jak bracia. Na pewno będzie nam się dobrze układać, biorąc pod uwagę zmiany, jakie tu zajdą. - Oparł się o kamienną ścianę. — Jak powiedziałem, czasy się zmieniają, a my razem z nimi. Musimy się tylko upewnić, że te zmiany potoczą się po naszej myśli, prawda? Pajęczarz wiedział, o czym mówi, pomyślał Boba Fett. Musiał przyznać Kud'arowi Mub'atowi, że jego ocena stosunków wewnątrz Gildii była trafna. Fett nie przebywał tu nawet przez jedną standardową jednostkę czasu, a kawałki układanki już wchodziły na swoje miejsce. Nawet lepiej - wskakiwały. Syn przywódcy Gildii sam się pchał, by zająć swoje miejsce w spisku, który miał rozedrzeć Gildię Łowców Nagród na strzępy. — Sprytny jesteś. — Boba Fett kiwnął głową z uznaniem. — Bardzo sprytny. - Dość sprytny, żeby wykombinować, co ci chodzi po głowie, chłopie. — Szparki źrenic przyglądały się Fettowi z zadowoleniem. - Jesteś znany z wielu rzeczy. Jedną z nich jest to, że zawsze dotąd działałeś w pojedynkę. Nigdy nie miałeś partnera, nawet w najtrudniejszych sytuacjach. — Nigdy nie musiałem — odparł Fett. — Potrafię zatroszczyć się o siebie. - Jasne, i to się nie zmieniło. Jak mówiłem, mnie nie oszukasz. Całe to gadanie w sali bankietowej o tym, jak Imperium nas żyłuje... co za kupa nerfiego gówna! Jedynym powodem, dla którego udało ci się przekonać mojego ojca i resztę towarzystwa jest to, że oni chcą w to wierzyć. Są starzy i zmęczeni, i tylko szukają wymówki, żeby odejść i leżeć brzuchem do góry. Ja tego nie kupuję. Zmiany nie zachodzą w taki sposób. Znam Imperium dość dobrze, żeby wiedzieć, że zawsze znajdzie się coś do roboty dla łowcy nagród. Są takie rzeczy, których nie podejmie się nikt inny. 121 - Mądra obserwacja. - Założę się, że myślisz tak samo. - Bossk pogmerał między zębami i przyjrzał się pazurom. - Jeśli cokolwiek ma się zmienić, to raczej na plus. Będziemy mieć więcej roboty przy Imperatorze Palpatinie niż kiedykolwiek za czasów Republiki. Znajdzie się mnóstwo stworzeń, które Imperator będzie chciał dostać w swoje łapy i które dobrze się przed nim schowają. I w tym momencie wchodzą do gry łowcy nagród. No i jeszcze Rebelianci, oni też mają swoje potrzeby. To jest właśnie wspaniałe, kiedy się nie trzyma ani jednej, ani drugiej strony. Można sprzedać swoje usługi każdemu, kto zapłaci naszą cenę. A znajdzie się mnóstwo kupców. Ten Trandoszanin zasługiwał na uznanie, musiał przyznać Boba Fett. Bossk mógł być głupcem, w dodatku wyjątkowo prymitywnym i złaknionym krwi, ale miał dość rozumu, żeby pojąć najważniejszą rzecz o istocie zła: że zawsze rodzi kolejne zło. Czyli więcej pracy dla nas, pomyślał Fett równie chłodno i bez emocji jak zawsze. - To proste, prawda? - Boba Fett wypowiedział głośno następną myśl. - Po prostu musimy mieć pewność, że dostaniemy cenę, jakiej zażądamy. - Właśnie. I dlatego przyszedłeś tu i poprosiłeś o przyjęcie do Gildii Łowców Nagród, nie? Nie dlatego, że gdzieś tam coś się zmienia - Bossk machnął uzbrojoną w pazury i łuski dłonią gdzieś w bezkres poza zapleśniałym kamiennym sufitem — tylko dlatego, że sama Gildia się zmienia. Albo zaraz zacznie. Do tej pory było ci łatwo, co? Nawet mój ojciec, kiedy miał jeszcze ostre pazury, nie dorównywał ci jako łowca nagród. Ani żaden z tych staruchów. A w miarę jak się starzeli, umieli już tylko wchodzić w drogę mnie i innym młodym łowcom, tym, którzy stanęliby do walki o twoje kredyty, Fett, więc tak naprawdę mogłeś spijać śmietankę, co? To musiało być miłe. Fett wzruszył lekko ramionami. - Nie nazwałbym tego ani łatwym, ani miłym. - Jasne, ale byłoby ci znacznie trudniej, gdybyś musiał mieć do czynienia ze mną. - W oczach Bosska zapalił się gniewny błysk, gdy wycelował pazur we własną pierś. - Gdybym mógł stanąć przeciwko tobie w jednym z tych zleceń, tak jak chciałem. Nie mógłbyś zdzierać z klientów takich wyśrubowanych nagród, jakie płacą Jabba i inni Huttowie, gdybyś miał prawdziwą konkurencję. - Tak - zgodził się Fett. - Gdybym miał prawdziwą konkurencję, sprawy mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. Bossk nie wychwycił ironii w słowach Fetta. 122 - Ale to się kończy, co? To jest prawdziwy powód, dla którego tu przyjechałeś. Wiesz, że z mojego ojca i reszty rady Gildii wkrótce zostaną ogryzione kości. I ktoś inny przejmie przywództwo. Ktoś znacznie twardszy i trudniejszy, kto nie pozwoli ci tak po prostu odejść ze wszystkimi tymi kredytami. - I tym kimś będziesz ty, jak sądzę. - Zbędna ironia, Fett. Nadszedł czas, żebyśmy ustalili pewne rzeczy. Nie znalazłeś się tutaj tylko po to, żeby wstąpić do Gildii. Zrobiłeś to, bo wiesz, że wkrótce ja tu będę rządził. Wiem, jak działa twój umysł. - Doprawdy? Bossk przytaknął. - Bo jest tak podobny do mojego. Obaj chcemy tego samego: najwyższych cen i żeby nikt się nie mieszał w nasze sprawy. Ale musimy parę rzeczy uzgodnić. - Cień uśmiechu znikł z twarzy Trandoszanina. - Jak równy z równym. Ty idioto, pomyślał Fett. - Negocjacje między równymi mogą przynieść zyski. Albo śmierć. - Zostańmy przy zyskach. Oto moja propozycja, Fett. - Bossk uniósł jeden pazur i pochylił się do przodu na kamiennej ławie. -Nie ma sensu, żebyśmy rzucali się sobie do gardła. Nawet jeśli miałoby nam to sprawić przyjemność. To by tylko pozwoliło staruchom takim jak mój ojciec utrzymać władzę jeszcze przez jakiś czas, a dość już się narządzili. Nie mam ochoty czekać dłużej niż muszę, tylko po to, żeby któregoś dnia dostać swoją szansę. - Co chcesz, żebym z tym zrobił? - Nie chodzi tylko o to, czego ja chcę; ty też tego chcesz. Lepiej, żebyś miał mnie po swojej stronie już dzisiaj, niż żebym miał kiedyś zostać twoim wrogiem. — Końcem pazura pokazał najpierw na siebie, potem na Fetta. — Zostańmy partnerami, ty i ja. Wiem, że właśnie po to tu przyjechałeś. - Widzę, że miałem rację, twierdząc, że jesteś mądrym stworzeniem - powiedział Fett. Tyle że nie dość mądrym, pomyślał. - Kiedy indziej będziesz mi się podlizywał, dobra? Kiedy już przejmiemy Gildię Łowców Nagród. — Bossk znów odsłonił kły w uśmiechu. — Kiedy potnę na kawałki zwłoki mojego ojca, zostawię dla ciebie najlepszy kawałek. - Nie ma potrzeby - powiedział Fett. - Wystarczy mi, jeśli będę wiedział, że osiągnąłem to, po co tu przyjechałem. - Pytanie, 123 czy Bossk będzie z tego równie zadowolony, pozostawało do rozstrzygnięcia. — Cieszę się, naprawdę się cieszę, że zgadzamy się w tej sprawie. - Bossk wstał z wilgotnego kamienia. Podszedł do Boby Fet-ta i przysunął twarz tak blisko, że niemal dotykała wizjera hełmu. — Bo w przeciwnym razie musiałbym cię zabić. — Być może. — Fett nie cofnął się. — Chociaż myślę, że to ty masz szczęście. Popatrz w dół. Wąskie szparki oczu Bosska rozszerzyły się, gdy spojrzał i zobaczył lufę blastera przystawioną do swojego brzucha. Fett oparł kciuk na spuście broni. — Wyjaśnijmy sobie jedno. — Boba Fett nie podniósł beznamiętnego głosu. — Możemy być partnerami, ale nie będziemy przyjaciółmi. Tych potrzebuję jeszcze mniej. Bossk patrzył na broń jeszcze przez chwilę, a potem podniósł głowę i roześmiał się, co zabrzmiało jak szczeknięcie. — A to dobre! To mi się podoba. - Wysunął szpony i zajrzał twardo w ciemny wizjer. — Ty uważaj na siebie, a już ja zatroszczę się o swój tyłek. To lubię! — Świetnie. - Fett wsunął broń z powrotem do kabury. -Dobijemy interesu. Wychodząc na korytarz, Bossk przystanął i obejrzał się przez ramię. — Aha, i oczywiście... — dodał z przebiegłym uśmieszkiem — ta sprawa pozostanie między nami, co? Taki prywatny układ. — Oczywiście. — Boba Fett nie ruszył się ze środka pokoju. — Tak będzie lepiej. Dla mnie, pomyślał, kiedy Trandoszanin oddalił się, mijając migocące pochodnie. A czy dla ciebie, to już całkiem inna sprawa. Twi'lekiański kamerdyner miał też inne prace domowe. Najważniejszą z nich było szpiegowanie. - Twój syn właśnie odbył długą rozmowę z Boba Fettem. -Ob Fortuna wiedział o każdym, kto wchodził i wychodził z któregokolwiek pokoju w siedzibie Gildii Łowców Nagród. — O ile mogłem się zorientować, twój syn wydawał się zadowolony z jej rezultatów. - Nie dziwi mnie to. - Stępionymi pazurami Cradossk rozpinał haftki ceremonialnej szaty. Ciężka tkanina, wyhaftowana w sceny 124 obrazujące starożytne bitwy i zwycięstwa jego rasy, była zapla-miona winem rozlanym w czasie bankietu. - Dar wymowy ma po mnie. - Wzruszył ramionami. - Dar przekonywania to jego własna specjalność. — Czy jednak nie martwi cię to, panie? — Długie, zwężające się ku dołowi warkocze Twi'lekianina poleciały do przodu, gdy pochylał się, by podnieść suknię. — Nie martwisz się, o czym tych dwóch mogło rozmawiać? — Powiesił strój na lakierowanym wieszaku na jednej ze ścian bawialni Cradosska. - Twój syn ma... jak by to powiedzieć... uśmiech Twi'lekianina był jednocześnie nerwowy i służalczy — zamiłowanie do intryg. — Oczywiście! Nie byłby moim synem, gdyby go nie miał! — Cradossk usiadł na brzegu wyściełanej platformy i rozprostował nogi. Pazury go bolały od ciągłego wstawania, kiedy wznosił toasty i witał słynnego Boba Fettę wśród braci łowców nagród. - Sam talent do uśmiercania istot rozumnych nie wystarczy, by objąć przywództwo Gildii. Twi'lekianin uklęknął, by zdjąć ozdobne taśmy umieszczone między pazurami Cradosska. - Myślę - powiedział miękko - że twój syn nie może się doczekać przejęcia władzy. Powiedziałbym nawet, że... aż się pali do tego. — To dobrze. Będzie bardziej wygłodniały. — Cradossk odchylił się do tyłu na stos poduszek. — Wiem doskonale, czego chce mój syn. Tego samego, czego ja chciałem w jego wieku: krwi na pazurach i kredytów w kieszeni. - Ach! - oczy Oba Fortuny zalśniły na wzmiankę o kredytach. - Ale może... byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś był ostrożny. — Byłoby dla mnie lepiej, gdybym był mądry, to masz na myśli? Nie zamierzam skończyć jako danie na talerzu mojego syna. To dlatego jestem po jego stronie w tym wszystkim. Warkocze główne przetoczyły się po ramionach Twi'lekiani-na, gdy spojrzał w górę. - Nie rozumiem. - Nic dziwnego. Nie jesteś na to dość przebiegły. Trzeba być Trandoszaninem, żeby zrozumieć subtelności takich podchodów. Rodzimy się z tym, jak z łuskami. Czy naprawdę myślisz, że jestem aż takim idiotą, żeby pozwolić Bobie Fettowi tak po prostu wejść do Gildii Łowców Nagród i żeby przyjmować wszystko, co on mówi, za dobrą monetę? - Cradossk nie przejmował się, że ujawnia swoje 125 myśli i plany kamerdynerowi; Twi'lekianie byli zbyt tchórzliwi, żeby wykorzystać w działaniu informacje, które podsłuchali. - Ten facet to łajdak. Oczywiście, nie mam o to do niego pretensji; po prostu ten łajdak nie należy do nas. Nadal troszczy się tylko o siebie, i co w tym złego? Ale nie dam się nabrać na tę jego gadkę, jak to chce się sprzymierzyć z Gildią Łowców Nagród. A jeśli wziął na poważnie moją bajeczkę o braterstwie łowców nagród, to naprawdę wielki Boba Fett mnie rozczarował. — Schylił się i podrapał między pazurami. - To dlatego wysłałem mojego syna Bosska, żeby z nim porozmawiał. Bossk jest może trochę narwany... to kolejna cecha, w której przypomina mi mnie samego w jego wieku... ale dość bystry, żeby zrealizować dobry, podstępny plan. - To ty wysłałeś go do Boby Fetta? - A dlaczego nie? - Cradossk był zadowolony ze wszechświata i z tego, jak toczyły się sprawy w jego własnym małym zakątku. - Powiedziałem mu też, co ma mówić. To znaczy nic, czego Boba Fett nie spodziewałby się po niecierpliwym młodym następcy przywódcy Gildii. Partnerstwo między nimi dwoma przeciwko mnie. Twi'lekianin wytrzeszczył oczy. - Przeciwko tobie? - Oczywiście. Gdybym nie posłał Bosska do Boby Fetta i nie kazał mu tego zaproponować, pewnie zrobiłby to samo z własnej inicjatywy. Nie dlatego, żeby Bossk naprawdę chciał przeciwko mnie spiskować. Jest na to zbyt lojalny i zbyt sprytny. Poza tym wie, że wypatroszyłbym go i zjadł jego bebechy na śniadanie, gdyby to zrobił. - Zadowolony z siebie Cradossk pokiwał głową. -Tak będzie o wiele lepiej. Teraz mamy wtyczkę u naszego tajemniczego gościa i przyszłego brata... wtyczkę, której Boba Fett wyjawi prawdziwe powody, dla których przybył tu, do Gildii. Mój syn zarobi parę punktów nie tylko u kochającego ojca, ale również u paru członków rady, którzy wyrazili swoje zaniepokojenie z powodu jego ambicji. A ja będę mógł nadal kontrolować sytuację. To jest najważniejsze. Wyraz zdziwienia nie znikał z twarzy Twi'lekianina, gdy od-wiązywał skórzane taśmy opasujące stopy i chował je w szkatułce na ozdoby swojego pracodawcy. - A czy nie jest możliwe - warkocze główne Twi'lekianina zalśniły od wysiłku umysłowego - że twój syn może mieć inne plany? Inne niż te, które ty mu podpowiedziałeś? 126 Cradossk położył pazury na pożółkłych ze starości łuskach brzusznych. - Na przykład jakie? - Może Bossk nie zamierza tylko udawać, że wchodzi w spisek z Boba Fettem. Spisek przeciw tobie i reszcie rady Gildii. — Twi'lekianin potarł podbródek, patrząc w jakiś odległy punkt poza ścianą ozdobioną makatami, w którym zogniskowały się jego nieczęste myśli. — Może i tak poszedłby do Boby Fetta, żeby z nim porozmawiać... czy posłałbyś go do niego, czy też nie. I złożyłby mu tę propozycję. Na serio. - No cóż, to ciekawy pomysł. - Cradossk usiadł prosto i spod ciężkich powiek popatrzył bez wesołości na kamerdynera. — Za samą taką myśl powinienem zdzielić cię w ten durny łeb. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co właściwie sugerujesz? Uśmiech Twi'lekianina stał się jeszcze bardziej nerwowy. - Kiedy teraz się zastanawiam... - Trzeba się było zastanowić, zanim otworzyłeś usta. - Cradossk poczuł kipiący w nim gniew. Tylko dlatego nie oderwał głowy Twi'lekianinowi, że trudno było znaleźć dobrego kamerdynera, przyzwyczajonego do różnych jego humorów i zachcianek. -Kwestionujesz nie tylko inteligencję mojego syna, ale i jego lojalność. Zdaję sobie sprawę, że członkowie twojej rasy mają tylko mgliste pojęcie o znaczeniu tego słowa. Ale Trandoszanie — Cradossk uderzył pięścią we własną pierś — mają ją we krwi. Honor i lojalność, i ta wiara, która łączy członków rodziny aż po najdalsze pokolenia, to zasady nie podlegające dyskusji. - Dopraszam się o wybaczenie... - ze złożonymi błagalnie dłońmi Twi'lekianin kiwał się w przód i w tył przed Cradosskiem na miękkich ze zdenerwowania nogach. — Nie miałem zamiaru okazać braku szacunku... - Dobrze, już dobrze. - Cradossk odesłał służącego szybkim, pogardliwym gestem. - Ponieważ jesteś idiotą, pominę milczeniem twoje obraźliwe uwagi. -Ale ich nie zapomni. Pielęgnowanie przez całe lata pełnych urazy wspomnień było jeszcze jedną z charakterystycznych cech Trandoszan. - A teraz precz z moich oczu, zanim znowu dasz mi powód, bym zgłodniał. Twi'lekianin wycofywał się z komnaty zgięty w pół w ukłonach. Może powinienem go pożreć, zastanawiał się Cradossk, wkładając swobodny, domowy strój uszyty ze skór swoich byłych 127 podwładnych. Zachowanie pracowników wynajmowanych przez Gildię stawało się coraz bardziej niedbałe. Znalezienie odpowiedniego personelu było problemem od dziesięcioleci; pod tym względem Gildia miała te same problemy co Huttowie. Niewiele było istot w galaktyce na tyle zdesperowanych, by szukać zatrudnienia w miejscach, gdzie zagrożenie śmiercią należało do codzienności. Zastanawiał się, czy zdławienie Republiki przez Imperatora Palpa-tine'a poprawi tę sytuację, czy wręcz przeciwnie. Ustanowienie Imperium zapowiadało zwiększenie odsetka nieszczęśników w galaktyce - co bardzo odpowiadało Cradosskowi - ale z drugiej strony zapowiadało ściślejszą kontrolę nad mieszkańcami rozmaitych światów. A to rokowało niedobrze... Jest nad czym myśleć. Czując ciężar wieku, Cradossk poczłapał do komnaty kości pamięci połączonej z bawialnią. Zapalił jedną ze świec stojących we wnęce o okopconych ścianach, na grubej warstwie stężałego, ściekającego wosku; pełgający płomyk posłał drżącą mozaikę cieni na ściany i wiszące na nich skarby. Od dawna nie miał okazji powiększyć swojej kolekcji o kolejne memento. Czas polowań już dla mnie minął, pomyślał Cradossk nie bez żalu. Zagłębiał się coraz bardziej w rozjaśniony białymi kośćmi mrok komnaty, pozwalając płynąć wspomnieniom o pokonanych rywalach i głupich, krnąbrnych jeńcach. Aż doszedł do najstarszych, najcieńszych kości. Wyglądały, jakby pochodziły z gniazda ptaka, znalezionego na planecie, na której wszystkie formy życia wyginęły przed wiekami. Cradossk wziął kilka do ręki i przyjrzał się im uważnie. Widniały na nich ślady zębów - maleńkich, ostrych ząbków pisklaka. Zębów nie stępionych przez twarde ciała wrogów. To były ślady jego zębów, zostawione w chwilę potem, jak wyszedł z torby jajowej swojej matki. Kości należały do jego braci, wyklutych z jaj o sekundy później niż on. Za późno, jak dla nich. Cradossk westchnął. Zastanawiał się nad zagadką własnej wrodzonej mądrości, która zaprowadziła go tak daleko. Ostrożnie odłożył kości swoich braci na wypolerowaną nagą ścianę, gdzie je trzymał. To było coś, czego istoty mniej znaczące, takie jak ten skretyniały Twi'lekianin, nigdy nie zrozumieją. Rodzina, lojalność i honor... Litował się nad takimi istotami. Nie miały żadnego poczucia tradycji. 128 Twi'lekianin przymknął drzwi do bawialni, pozostawiając szparę. Tylko na tyle, by widzieć, co stary Trandoszanin zamierza teraz robić. Cradossk przeszedł do komnaty ze swoją makabryczną kolekcją. Płomień świecy rysował cień jego sylwetki wśród stosów kości. Świetnie, pomyślał Twi'lekianin. Jego szef zwykle przesiadywał w tej komnacie godzinami, głaszcząc kości, wspominając i czasami zapadając w sen. Śnił wtedy pochrapując i poświstując, tulił w pazurach czyjąś rozszczepioną goleń. Miał zatem mnóstwo czasu. Bezszelestnie domknął drzwi i szybko przeszedł do innej części kompleksu mieszkaniowego Gildii Łowców Nagród. Do kwater Bosska. - Doskonale — podsumował jego raport młodszy Trandoszanin. - Jesteś pewien? - Ależ oczywiście. - Twi'lekianin nawet nie próbował ukryć złośliwości w uśmiechu. - Służę twojemu ojcu już od dłuższego czasu. Dłużej niż którykolwiek z jego poprzednich kamerdynerów. Nie przeżyłbym tak długo, gdybym nie rozumiał jego procesów myślowych. Umiem odgadnąć, co staremu chodzi po głowie, tak samo dokładnie, jakbym odczytywał wykresy z ekranu. I mogę ci powiedzieć jedno: ten stary głupiec darzy cię absolutnym zaufaniem. Sam mi powiedział, że właśnie dlatego posłał cię na rozmowę z Boba Fettem. Rozparty w złoconym krześle Bossk z aprobatą kiwnął głową. - Jestem pewien, że mój ojciec miał wiele do powiedzenia. O lojalności i honorze. I o innych rzeczach wartych tyle, co łajno nerfa. - Jak zwykle. - To musi być najtrudniejsze w twojej pracy — zauważył Bossk. - Słuchanie tego, co plotą głupcy. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo, pomyślał Twi'le-kianin. - Przyzwyczaiłem się - powiedział na głos. Bossk znowu pokiwał głową. - Zbliża się chwila, kiedy nie będziesz już musiał dłużej wysłuchiwać tego akurat głupca. Kiedy ja będę kierował Gildią, sprawy będą wyglądać inaczej. - Tego właśnie się spodziewam- przytaknął Twi'lekianin, w duszy mówiąc sobie: „Akurat!". Uważał jednak, by wyraz twarzy nie zdradził jego myśli. - Do tego czasu zaś... 9 - Mandaloriańska zbroja 12.y — Do tego czasu na twoje prywatne konto wpłynie okrągła sumka. Wyraz wdzięczności za wszystkie usługi. - Bossk odprawił go niedbałym gestem uniesionych pazurów. - Możesz odejść. Ten głupiec ma rację co do jednego, pomyślał Twi'lekianin. Poczucie zadowolenia z siebie rozgrzewało go od wewnątrz, kiedy szedł w stronę swoich pokoi. Odwalał kawał dobrej roboty... dla siebie samego. Boba Fett usłyszał szczęknięcie otwieranych drzwi. Musiał zapanować nad najgłębiej zakodowanymi odruchami, dzięki którym zdołał przeżyć w tym twardym wszechświecie, by nie odwrócić się do nich przodem. Więcej łowców straciło życie od blastera przepalającego ich kręgosłup niż w starciu z przeciwnikiem twarzą w twarz. Fett wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny - sam wypraktykował ten sposób. - Przepraszam... - dał się słyszeć od drzwi ostrożny głos. To dlatego stał tyłem. Żeby tym, którzy przyjdą do tej wilgotnej nory, aby z nim porozmawiać, dać wrażenie psychologicznej przewagi. Niektórzy z członków Gildii Łowców Nagród byli cokolwiek upośledzeni, jeśli chodzi o odwagę. Trudno mu było wyobrazić sobie, dlaczego w takim razie uwierzyli, że nadają się do tego rzemiosła. Gdyby wchodząc do pokoju zobaczyli wprost przed sobą czarny, wąski wizjer jego hełmu, pewnie czmychnęliby z powrotem, zanim zdołałby otworzyć usta. - Tak? — Boba Fett odwrócił się powoli i na tyle niegroźnie, jak tylko było to możliwe u kogoś o jego reputacji. - O co chodzi? - Tak sobie myślałem... - w drzwiach stał mały łowca nagród z dużymi owadzimi oczami i wtykami oddechowymi. —... czy mógłbym zamienić z panem słówko... Jak on się nazywał? W oczach Boby Fetta nie różnili się niczym od siebie. Zuckuss, przypomniał sobie. Partner Bosska, przynajmniej ostatnio, kiedy sprzątnął im sprzed nosa tego księgowego, Nila Posonduma. - Oczywiście, jeśli pan jest zajęty... - Zuckuss złączył dłonie nerwowym gestem. — Mogę przyjść kiedy indziej... - Ależ proszę, nie mam nic do roboty. — Boba Fett widział też tego łowcę na bankiecie, blisko Bosska. A zatem najwyraźniej nadal coś ich łączyło. - W ważnych sprawach - dodał - nie ma sensu odwlekać rozmowy. 130 Rozmowa nie trwała długo. Zuckuss wymknął się z kwatery Fetta najwyżej kilka minut później i znikł w głębi korytarza, zanim ktokolwiek z Gildii zdołał go zauważyć. Płotka, pomyślał Boba Fett. Żadna z grubych ryb trzęsących Gildią, o których opowiadał mu Kud'ar Mub'at. Ale nie pozbawiony znaczenia. Prosta linia do ucha Bosska, który, jako niecierpliwy dziedzic szykujący się do przejęcia władzy w Gildii, mógłby zaprotestować przeciwko rozdarciu jej na strzępy. Rozmowa potoczyła się dokładnie tak, jak się Boba Fett spodziewał, i tak samo jak przewidział Kud'ar Mub'at. Zuckuss był taki sam, jak tylu innych na niższych szczeblach Gildii Łowców Nagród — idealna mieszanka chciwości i naiwności. Ma dość rozumu, by zabijać, pomyślał Fett, kiedy Zuckuss wyszedł. Nieduży łowca nagród rozejrzał się nerwowo po korytarzu, żeby się upewnić, że nikt nie zobaczy, jak wymyka się w głąb oświetlonego pochodniami tunelu. Ale nie dość, by samemu ujść z życiem, dokończył myśl Fett. Może Zuckuss zdoła, przy sprzyjającym głupcom szczęściu, przeżyć rozłam w Gildii, ale pewnego dnia przyjdzie na niego pora. Na tym właśnie, jak sądził, polegała różnica miedzy nim a nieszczęsnym Zuckussem, między nim a Bosskiem czy jego starzejącym się ojcem i resztą członków Gildii. Boba Fett usiadł na chwilę na kamiennej ławie; pancerz i uzbrojenie, które miał na sobie, a które stało się częścią jego samego w stopniu nie mniejszym niż własny kręgosłup, nie pozwalały mu oprzeć się plecami o ścianę. Nigdy nie tracił czasu na autorefleksję, tak jak nie traciłby go zabójczy pocisk wystrzelony z wyrzutni przypiętej do jego pleców, niosąc zagładę namierzonemu celowi. Wiedział jednak, że powodem, dla którego on sam był żywy, podczas gdy inni ponieśli śmierć - lub wkrótce poniosą- było to, że poznał najgłębszą, podstawową tajemnicę dobrego łowcy nagród... Niezależnie od tego, jak dobrze sobie radził w łapaniu i, jeśli zachodziła taka potrzeba, zabijaniu innych istot rozumnych, jeszcze lepszy był w unikaniu śmierci z rąk tych, którzy próbowali go zabić. Cała reszta była kwestią przewagi uzbrojenia. Boba Fett wstał z kamiennej ławy. Jeśli zostanie tu dłużej, pojawią się następni chętni do rozmowy. Następni, którym się wydaje, że potrafią ujść z życiem tak jak on, a nie wiedzą, że już tkwią w sidłach pajęczyny rozsnutej przez Kud'ara Mub'ata. Nikt jej jeszcze nie dostrzegał ani nie mógł wyczuć, jak naprężają się 131 nici. Oprócz Bosska i Zuckussa mógł jeszcze wpaść jeden z głównych doradców Cradosska w Radzie Gildii, albo jego twi'lekiański kamerdyner, który chętnie uciąłby sobie z nim pogawędkę dłuższą niż tamta, gdy wprowadzał go do tej wilgotnej nory. Każdy z nich chciał mu zaproponować jakiś układ, każdy był gotów pomóc mu rozerwać Gildię na strzępy, a przy okazji wyrwać dla siebie jak największy kawał z tego, co z niej pozostanie. W tej chwili nie miał jednak ochoty na żadne rozmowy. Czyny znaczyły więcej niż słowa; to była jedna z tych prawd, w które Boba Fett wierzył. Mężczyznę, którego zabiją słowa, uratować mogą czyny. Poświęcanie czasu na gadanie z innymi istotami rozumnymi równało się grzęźnięciu w śmiertelną pułapkę. Teraz Fett chciał znaleźć się z powrotem na pokładzie „Niewolnika I", jego azylu przycumowanego do głównego kompleksu Gildii, włączyć kolejne elementy systemu bezpieczeństwa, gotowego usmażyć każdego, kto spróbuje je naruszyć, i tam udać się na spoczynek. Może nie będzie to „sen sprawiedliwego" - Fett nie miał w tej kwestii żadnych złudzeń, ale i niczego nie żałował — ale przynajmniej zasłużony sen po całym dniu ciężkiej pracy. W jego fachu oznaczało to pomaganie innym w sprowadzeniu na siebie zguby. Obecność istot rozumnych, naznaczonych piętnem śmierci, choć nieświadomych tego, kładła się chłodem na sercu Boby Fet-ta, czy na tym, co z niego pozostało po tylu latach sprowadzania na innych śmierci. Była jak proroctwo jego własnej śmierci, choć miał pewność, że była jeszcze od niego daleko, tak w czasie, jak i w przestrzeni. Powrót do wnętrza statku przyniesie mu ulgę, tak jak powrót do pustki rozciągającej się pomiędzy gwiazdami. Będzie sam, odcięty od innych, czy to żywych, czy martwych... Tego właśnie potrzebował. Zamknął za sobą drewniane drzwi i ruszył korytarzem w pełgającym świetle pochodni. Wszędzie, byle nie tutaj, pomyślał Boba Fett. Tunel ciągnął się przed nim, a nad nim grube warstwy skały ciążyły jak grób, na który jeszcze nie zasłużył. ROZDZIAŁ 12 DZIS - Mówiłeś coś. - Dengar podał postaci leżącej na palecie metalowy kubek z wodą. - Przez sen. „Sen" to nie było odpowiednie słowo, wiedział to., Agonia" pasowałaby lepiej. Tyle że Boba Fett jednak nie umarł. Mimo wszystko. - Doprawdy? - Nawet bez hełmu Boba Fett miał spojrzenie równie zimne i nieprzejednane jak to, które wyzierało zza wąskiego wizjera. Leżenie na zaimprowizowanym łóżku w najmniejszej komorze kryjówki nie umniejszało jego śmiercionośnego potencjału, jakby poparzona kwasem skóra była tylko tymczasowym kostiumem, mniej realnym niż znoszona zbroja leżąca w kącie. -I co mówiłem? - Nic ważnego — odparł Dengar. Nie był taki głupi, żeby ukrywać prawdę, gdyby mamrotanie nieprzytomnego, nafaszerowane-go lekami Fetta złożyło się w sensowną całość. Ten facet to chodząca tajemnica, pomyślał Dengar. Gdyby przejrzał któryś z tych sekretów, byłoby to tak, jakby go okradł, a konsekwencje takiego czynu nie byłyby przyjemne. Dengar doskonale zdawał sobie z tego sprawę. — Coś o tym, że nie lubisz wokół siebie innych istot rozumnych. Takie tam rzeczy. - Mhm. - Boba Fett uniósł głowę i z trudem pociągnął łyk podanej wody. Jego uśmiech wyglądał jak rana wycięta w żywym mięsie twarzy. - Nadal za nimi nie przepadam. - Proszę nie niepokoić pacjenta — wyższy z robotów medycznych zwrócił uwagę Dengarowi. Razem ze swoim niższym partnerem był zajęty zmianą bandaży owiniętych wokół torsu Boby Fetta. 133 Zakrwawione opatrunki i plastry sterylnego żelu trudno było oderwać od poparzonego ciała. Rany takie jak Fetta goiły się długo; soki żołądkowe Sarlacka trawiły ciało do kości jeszcze długo po śmierci potwora. - Gdybym miał takie uprawnienia - ciągnął SHX1 -B — nakazałbym panu natychmiast opuścić ten teren. - Ale nie masz. - Dengar oparł plecy o kruszącą się skalną ścianę komory. Powietrze w kryjówce było gorące i suche jak wnętrze starożytnego kopca pogrzebowego, które sterczały z powierzchni najdalszych obrzeży Morza Wydm, gdzie podwójne słońca Tato-oine momentalnie mumifikowały zwłoki. - Zresztą - dodał Dengar -jeśli do tej pory go nie zabiliście, nic nie zdoła tego zrobić. - Sarkazm— odezwał się mały le-XE, przygotowując kolejna mieszankę środków przeciwbólowych i antyseptyków. — Nie-docenienie. - Jest tu ktoś jeszcze, prawda? - Boba Fett odsunął usta od metalowego kubka, który przytrzymywał Dengar. Wysiłek, jaki sprawiło mu wymówienie tych słów, przyspieszył oddech, a wskaźniki i odczyty na ekranach otaczającej go aparatury rozjarzyły się czerwienią. — Kobieta. Dengar nie odpowiedział. Umieścił napełniony do połowy kubek na szczycie sztucznego płuca, przy którym krzątały się oba roboty. Miał co innego na głowie, inne rzeczy do roboty niż pogawędki ze złowrogim mężczyzną leżącym na palecie, który balansował na krawędzi śmierci jeszcze kilka dni temu. Jeden z generatorów dostarczających energię do kryjówki wysiadł; strzelał białymi iskrami i wypuszczał gęste kłęby białego dymu. Trzeba było wyłączyć niemal wszystkie klimatyzatory, przez co powietrze wewnątrz kryjówki zamieniło się w gorący, gęsty opar. Dengar powinien był zająć się generatorem i doprowadzić go do stanu używalności, zamiast warować przy łóżku Boby Fetta. Ale zimne spojrzenie łowcy nagród trzymało go na miejscu równie skutecznie jak zakrzywiony hak pałki gafi. - Nie ma potrzeby, żebyś kłamał - powiedział Boba Fett. Jego słowa były równie zimne i beznamiętne jak wzrok. - Widziałem ją. Weszła tutaj. Chyba wczoraj. Nadal trudno mi określić takie rzeczy. Było ciemno, a ona musiała myśleć, że śpię. Albo że umarłem. - Proszę... - powiedział SHZ1-B, kontrolując rurki biegnące od ciała Fetta do aparatury medycznej. - Znacząco utrudnia nam pan naszą pracę. 134 Dengar zignorował roboty. Miał właśnie powiedzieć Fettowi, kim była kobieta, kiedy spadły bomby. Prawdziwe bomby. Pył posypał się z sufitu komory na soczewki optyczne SHZ1-B, który uniósł głowę w stronę, skąd dobiegł nagły huk. Niekiedy na powierzchnię Morza Wydm spadały huragany, smagając potokami piasku strome wąwozy i znikając równie szybko, jak się pojawiły pod bliźniaczymi słońcami. Dengar zawsze uważał, że kryjówka, którą sobie wykopał, znajdowała się zbyt głęboko pod powierzchnią planety, by odnieść szkody w wyniku samych tyłko kaprysów rozszalałej pogody. Trzeba czegoś więcej, uznał, żeby nas tu dostać. Ta myśl nie przebrzmiała jeszcze w jego głowie, gdy odłamek skalny, przy wtórze jeszcze głośniejszego grzmotu, trafił go prosto w twarz. Spojrzał w górę, podobnie jak oba roboty medyczne. W przebłysku wspomnienia zobaczył światło ostrzejsze niż nóż i jaśniejsze niż połączony blask bliźniaczych słońc Tatooine. W następnej chwili pluł żwirem i krwią, a ktoś, kogo nie widział, ciągnął go za ramię. - Chodź! - Głos należał do Neelah; zacisnęła mocno ręce na jego przedramieniu i pociągnęła. Kamienie i piach osypywały się z jego piersi, gdy próbował się wygrzebać, najpierw słabo, a potem z siłą nagłej determinacji, która w połączeniu z wysiłkami dziewczyny pozwoliła mu wydostać się spod rumowiska. - On tu nadal jest! Oczywiście miała na myśli Bobę Fetta. Światła awaryjne zamrugały, gdy ocalały generator obudził się do życia. Dengar nadal słyszał huki na powierzchni, ale oddalały się coraz bardziej. Huki powrócą, był tego pewien; znał się dostatecznie dobrze na technikach zmasowanego ataku bombowego, żeby wiedzieć, co działo się na górze. Po pierwszej fali przyjdzie następna, krzyżująca się z tamtą pod odpowiednim kątem. Nie pozostanie kamień na kamieniu, żaden wąwóz, żaden zerodowany słup; wszystko roztrzaskane w pył. A jeśli chodzi o życie, jakie mogło kryć się pod powierzchnią... Neelah już przekopywała się przez zwałowisko zagradzające wyjście z komory. Pył zaczął osiadać, dzięki czemu Dengar zdołał się zorientować, że siła eksplozji rzuciła go z powrotem do głównej komory. Gdyby znalazł się trochę głębiej, tam gdzie roboty medyczne zajmowały się opatrywaniem pacjenta, spadające odłamki skalne spadłyby prosto na niego i roztrzaskały mu czaszkę. - Pomieszanie. - Zakrwawione place Neelah odgrzebały właśnie mniejszego robota. Z podziurawionym korpusem i wgniecionym 135 ekranem z mrugającymi odczytami, le-XE wyczołgał się spod rumowiska i z trudem stanął prosto. - Hałas. Niedobroć. - Na co czekasz? - Neelah odwróciła się i spojrzała na niego oczami błyszczącymi w pokrytej pyłem i potem twarzy. - Pomóż mi! — Oszalałaś?—Dengar wyciągnął rękę i szarpnął dziewczynę, stawiając ją na nogi. — Nie ma na to czasu! Ktokolwiek spuścił te bomby, za minutę będzie tu z powrotem! Musimy się stąd wydostać! — Nie idę bez niego! — Neelah wyrwała ramię z uścisku Den-gara. - Ratuj się sam, jeśli chcesz. - Odwróciła się i zaczęła się siłować z głazem niemal tak dużym jak ona sama. Pod kryjówką, głęboko w macierzystej skale planety, biegły tunele, kręte i gładkie. Dengar zbadał je na odległość wystarczającą, by stwierdzić, że łączyły się z Wielką Jamą Carcoona; skoro zaś Sarlacc był już martwy, mogli się tam bezpiecznie skryć przed bombardowaniem. Tylko wtedy jednak, kiedy dotrą tam na czas, zanim kolejna niszczycielska fala spowoduje zawalenie się tego, co zostało z jego kryjówki. Wahał się tylko przez chwilę, zanim przeklinając własną głupotę położył ręce na głazie, tuż nad dłońmi Neelah. Powierzchnia kamienia była śliska od jej krwi. Dengar wbił palce w głaz i szarpnął, napierając całą swoją masą, by pokonać opór skały. Gdzieś w oddali, ponad nimi, słyszał, że bombardowanie ustaje jak burza, która traci na sile. To tylko na chwilę, pomyślał. Wrócą tu, i to szybko. Naparł ramieniem na głaz. Zakrzywił palce, by zacieśnić chwyt. Uderzyło go między jednym haustem powietrza a drugim, że nie wie nawet, kim jest ten, kto postanowił zamienić Morze Wydm ponad nimi w spalony pył. Może siły Imperium albo Sojuszu Re-beliantów, albo Huttowie, albo Czarne Słońce - na tym etapie nie było to nawet w połowie tak istotne jak po prostu przeżycie morderczego deszczu. Jedno, co wiedział na pewno, w głębi swojej istoty, to że miało to coś wspólnego z Boba Fettem. Związanie się z tym gościem było pewną przepustką do katastrofy. Wielki głaz poruszył się gwałtownie i posłał Neelah na zasypaną gruzem podłogę głównej komory. Dengar zdołał utrzymać równowagę, zmieniając chwyt i uginając nogi, by głaz nie przestawał się toczyć. Neelah podniosła się, by zejść z drogi głazu i potrzaskanych drzwi komory, które runęły na ziemię tuż za nią. - Marnujecie czas - oznajmił SHZ1 -B z odsłoniętej nagle jamy za rumowiskiem i osiadającym pyłem. Robot medyczny zagrzebał 136 się w niej, odłączając rurki i przewody przymocowane do ciała Boby Fetta. - Procedury medyczne nakazują niezwłocznie zabrać pacjenta z tego niebezpiecznego miejsca. Leżący na palecie Boba Fett stracił przytomność, czy to powalony siłą bombardowania, czy też od środków nasennych podanych mu przez robota medycznego. Dengar i Neelah minęli rumowisko; każde z nich chwyciło za jeden koniec palety, unosząc Fetta na tyle wysoko, by można go było wynieść do głównej komory. - Zaczekaj chwilę. - Neelah wydostała się na wolną przestrzeń, położyła swój koniec palety i ruszyła z powrotem do wnętrza bocznej komory. Siatka pęknięć pokryła sufit, sypiąc deszczem pyłu i luźnych kamieni, gdy ostre uderzenia nad nimi zaczęły przybliżać się z powrotem. Chwilę później wyłoniła się stamtąd z wytrawionym i powgniatanym hełmem Boby Fetta i resztą jego rynsztunku bojowego; złożyła je w nogach nieprzytomnego łowcy nagród, po czym chwyciła za swój koniec palety. - Dobra, idziemy. Oboje padli na ziemię wyczerpani, gdy dotarli do bezpiecznych tuneli wydrążonych przez Sarlacka. Roboty medyczne zajęły się swoim pacjentem, podczas gdy Dengar i Neelah odpoczywali, oparci plecami o gładkie, stopione ściany obłego tunelu. Odgłosy bombardowania wydawały się tak odległe, jakby dochodziły z innej, bardziej pechowej planety. - Co tak cuchnie? — Neelah zmarszczyła nos, kierując wzrok w dół mrocznego, smrodliwego korytarza. Dengar uniósł latarnię, którą zdołał pospiesznie wygrzebać z zapasów swojej kryjówki. Jej wątłe światło rozpraszało ciemność tylko na parę metrów, zanim znikło, pochłonięte przez mrok. - Pewnie Sarlacc - powiedział. - Czy raczej to, co z niego zostało. - Z Wielkiej Jamy Carcoona wystawała zaledwie głowa i paszcza potwora; jego macki sięgały daleko w głąb skały. Niektórzy twierdzili, że aż po same granice Morza Wydm. — Kiedy nasz przyjaciel wysadził w powietrze bebechy Sarlacka - Dengar wskazał palcem na spoczywającego na platformie Fetta - pod powierzchnią pozostała duża część ciała potwora, która teraz rozkłada się i gnije. Nie powinnaś się spodziewać, że coś takiego będzie pachnieć. Woń rozkładu przybierała na sile, jakby wibracje wywołane bombardowaniem otworzyły ropiejący wrzód. Neelah zbladła, szybko wstała i odeszła za załom korytarza. Dengar słyszał, jak krztusi się i wymiotuje. 137 Nie przywykła do takich rzeczy, pomyślał. W każdym razie jakaś jej część; coś, co kryło się w mroku jej zapomnianych wspomnień. To go zaintrygowało. Zwykła tancerka, ładna służąca na dworze Jabby powinna była szybko przyzwyczaić się do zapachu śmierci. Ta woń przenikała ściany jego pałacu, sącząc się z jaskini rankora pod salą tronową. Huttowie na ogół lubili ten zapach. Jedną z obrzydliwszych cech tej rasy była potrzeba otaczania się wonią śmierci, która miała im przypominać, że oni sami nadal żyli, podczas gdy ciała ich wrogów albo obiekty ich śmiercionośnych rozrywek gniły i rozkładały się tuż pod ich nosem. Między innymi to właśnie sprawiało, że dla Dengara praca u nieżyjącego Jabby czy innego z członków jego klanu była ostatecznością. Zwłaszcza po tym, jak spotkał Manaroo i zakochał się w niej. Jak mógł wracać do niej, najbliższej mu osoby, która była kwintesencją niespotykanej czystości i wdzięku, otoczony miazmatami śmierci? To było niemożliwe. Neelah też widać nie mogła tego znieść. Miała usposobienie kobiety szlachetnie urodzonej, wrodzony dar dowodzenia i wymuszania posłuszeństwa. Dengar zauważył to już wtedy, gdy przeciwstawiła mu się podczas ich pierwszego spotkania. Każda inna osoba, poddana rygorom odrażającego dworu Jabby, a potem wystawiona na bezlitosny żar Morza Wydm, ustąpiłaby wobec ewidentnej przewagi siły i uzbrojenia Dengara. Jednak jakaś iskra odwagi w dziewczynie w tych warunkach rozbłysła jeszcze jaśniej, dość gorąca, by poparzyć jego wyciągniętą rękę, gdyby poważył się ją tknąć. Ta arystokratyczna duma widoczna była też w twarzy dziewczyny, nawet spalonej i wyostrzonej przez blask podwójnego słońca i palące wiatry smagające Morze Wydm. Będzie z nią kłopot, uświadomił sobie Dengar. Miał dość na głowie, zanim się pojawiła, ale jej obecność stanowiła w tym równaniu czynnik, który powiększał możliwość komplikacji. Neelah wróciła z twarzą jeszcze bledszą w świetle latarni. - Przepraszam - powiedziała. - Nie ma za co. - Dengar wzruszył ramionami. - Pierwszy przyznam, że nie jest to najprzyjemniejsze sąsiedztwo. — Podniósł się na nogi. — Lepiej zobaczmy, w jakim jesteśmy stanie. Roboty medyczne zajęły miejsce po obu stronach platformy Boby Fetta. - Jak się czuje pacjent? 138 SHZ1-B spojrzał na Dengara. - Tak, jak się można tego spodziewać - odpowiedział zirytowanym głosem - biorąc pod uwagę, na co został narażony. - Słuchaj no! - Dengar wycelował palec we własną pierś. -Czy to ja zarządziłem to bombardowanie? Nie wiń mnie za wszystko złe, co nas spotyka. - To niegłupie pytanie. - Stając obok niego, Neelah spojrzała na nieprzytomnego łowcę. — Kto je zarządził? - A kto to może wiedzieć? - Dengar postawił lampę na występie skalnym. - Ten facet ma potężnych wrogów. To był pewnie jeden z nich. - W takim razie to oznacza, że ktoś wie, że on żyje. Ktoś oprócz nas. Uświadomienie sobie tego faktu Dengar odczuł jak prąd, który przebiegł przez jego mózg jak przez dwa końce zerwanych przewodów. Ma rację, pomyślał. Ktoś musiał się dowiedzieć i przekazać dalej temu, kto uznał za bardzo ważną informację, że Boba Fett nie umarł; że oddech, choć płytki, nadal unosił jego pierś. Temu komuś się to nie spodobało. Komuś, kto był w stanie wysłać na Tatooine ładunki wybuchowe zdolne zlikwidować całą armię, tylko po to, żeby upewnić się, że Boba Fett już nigdy więcej nie zdoła nabrać powietrza w płuca. - Ktoś nas śledził — stwierdził Dengar. Wyeliminował siebie samego jako źródło przecieku, a Manaroo przysięgła mu trzymać sprawę w tajemnicy. Neelah nie była zbyt prawdopodobną podejrzaną; nie miała dokąd pójść ani komu tego powiedzieć, kiedy wydostała się na Morze Wydm. A od czasu, kiedy Dengar ją spotkał, nie opuszczała jego kryjówki. Może ktoś z pałacu Jabby, zastanawiał się. Znalazłoby się tam wielu łajdaków, nawet po śmierci Jabby, którzy potrafiliby niezauważeni obserwować, kto przychodzi z pustyni i na nią wraca. Straciwszy lukratywną posadę u Jabby, każdy z nich byłby skłonny sprzedać cenną wiadomość temu, kto zapłaciłby za nią najwięcej. Na przykład agentom imperialnym albo komukolwiek, kto chował głęboką urazę do Boby Fetta. -Tak właśnie musiało się stać. - Dengar pokiwał głową. - Ktoś musiał zauważyć, jak zabieram Fetta do mojej kryjówki. - Nie bądź głupi. - Neelah potrząsnęła głową. - Gdyby ten ktoś dokładnie wiedział, gdzie znajduje się Fett, nie bombardowałby wszystkiego, co znajduje się w zasięgu wzroku od Wielkiej Jamy Carcoona. Jeden pocisk, wycelowany prosto w tunel wejściowy, 139 załatwiłby sprawę. Prosto i czysto. — Wskazała na milczącą postać na platformie. - Gdyby tylko tego było potrzeba, żeby go zabić, wybraliby łatwiejszy sposób. Na dodatek cichy. Miała rację, musiał przyznać Dengar. Boba Fett nie był jedynym, który miał swoje tajemnice; jego klienci i wrogowie byli w tym do niego podobni. Precyzyjne jak skalpel chirurga uderzenie wyeliminowałoby Fetta bez ryzyka, jakie musiało się wiązać ze zmasowanym bombardowaniem. Kiedy Dengar ostatnio kontaktował się ze swoim informatorem w Mos Eisley, nie słyszał, żeby za głowę Fetta wyznaczono nagrodę. A zatem jeśli ktokolwiek próbował go sprzątnąć, starał się trzymać to w tajemnicy. - Chyba że... — powiedział Dengar— ... jest jakiś inny powód tego ataku. Neelah wywróciła oczami. - Naprawdę myślisz, że jest jakiś inny powód? Odpowiedź była oczywista. W tunelu zaległa cisza; Dengar spojrzał w górę, nasłuchując i czekając. - Chyba skończyli. - Możemy wracać? - Żartujesz? - Dengar potrząsnął głową, podniósł latarnię i skierował jej światło w tę stronę tunelu, z której nadeszli. Światło wyłowiło bezładne rumowisko, tarasujące przejście. - Jesteśmy odcięci. Nawet jeśli cokolwiek pozostało z mojej kryjówki, co jest bardzo wątpliwe, biorąc pod uwagę to, co się działo na górze, nie dostaniemy się tam teraz. Musimy iść do przodu i sprawdzić, czy jest jakaś inna droga na powierzchnię. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął ramionami Neelah. Smród był wyraźnie silniejszy w nieoświetlonym końcu korytarza. - Czy można go przenosić? — Dengar wskazał na Bobę Fetta. - Z medycznego punktu widzenia — powiedział SHZ1-B — lepiej byłoby go nie ruszać. - Nie o to pytałem. - Nie wiem, po co w ogóle zadał pan sobie trud postawienia tego pytania. - W głosie robota słychać było urażoną dumę. -Wyobrażam sobie, że i tak zrobi pan to, co pan zaplanował, niezależnie od tego, co ja albo le-XE panu powiemy. - Idziemy! — Dengar skinął na Neelah, by chwyciła za swój koniec palety. - Te roboty nie mają pojęcia, jaki twardziel z tego gościa. Podnieśli paletę. Dengar wziął na siebie większą część ciężaru nieprzytomnego łowcy. Kiedy potknął się na luźnym żwirku, 140 przekonał się, jak silna naprawdę była Neelah; przytrzymała paletę, nie pozwalając, by przechyliła się na bok. Dengar polecił większemu z robotów, by obwiązał jeden z pasów do przenoszenia palety wokół swojej szyi. W chybotliwym świetle latarni ruszyli w dół, w mrok i skręcający żołądek smród. - Skąd wiesz... — trzymająca drugi koniec palety Neelah z trudem łapała oddech. - Skąd wiesz, że zdołamy tędy wyjść? - Nie wiem — odpowiedział po prostu Dengar. — Ale wyczuwam powiew powietrza, który stamtąd dochodzi. Nie czujesz go na twarzy? - Spojrzał na nią przez ramię. Przyzwyczaiła się już do smrodu rozkładającego się truchła Sarlacka, pogrzebanego w resztkach jego gniazda pod Wielką Jamą Carcoona. Neelah wzięła głęboki oddech, rozszerzyła nozdrza i lekko zakasłała. — Nawet przy tym smrodzie - ciągnął Dengar - mogę powiedzieć, że powiew dochodzi skądś spoza tych tuneli. Jeśli pójdziemy za nim do źródła, może znajdziemy miejsce, gdzie uda nam się wyczołgać czy przekopać na powierzchnię. Albo i nie... - wzruszył ramionami. -Atak bombowy mógł spowodować zawalenie tuneli taką ilością gruzu i odłamków, że się nie wydostaniemy. A wtedy niewiele da się zrobić. - Nie wyglądasz na specjalnie zaniepokojonego tą perspektywą. - A jaki mam wybór? Sam się pchałem do tej roboty. — Jeden kącik ust Dengara uniósł się w posępnym uśmiechu. - Później, jak już faktycznie będę umierał, może pozwolę sobie na więcej emocji. Do tego czasu lepiej oszczędzać siły, bo nie wiemy, przez co przyjdzie nam się przekopać. - Uniósł wyżej swój koniec palety. -Chodźmy. Lepiej zobaczmy, co nas czeka. Roboty medyczne szły za nimi. - To wbrew wszelkim zasadom medycyny. - SHZ1-B odważył się znów wygłosić swoje obawy. — Nie bierzemy odpowiedzialności za to, co stanie się z naszym pacjentem. - Rozgrzeszenie. - Mniejszy robot z trudem posuwał się po nierównym terenie. - Brak winy. - Tak, jasne. Mniejsza o to. - Dengar nawet nie spojrzał na narzekające roboty. — Nikt nie będzie miał do was pretensji. — Światło latarni ginęło w mroku korytarza. — Tylko skończcie już gadać. - Myślisz, że nic mu nie będzie? - W głosie Neelah wyraźnie słyszał niepokój. - Trochę mu się dostało. Może powinniśmy pozwolić robotom, żeby rzuciły na niego okiem. 141 - Świetny pomysł. - Dengar szedł dalej, ściskając brzeg palety za plecami. - To da tym na górze mnóstwo czasu, żeby dołożyć nam jeszcze raz. - Och! - Neelah wyglądała na pokonaną. - Chyba masz rację. - W tym przypadku tak. Wszyscy poczujemy się lepiej, jak już stąd wyjdziemy. — Myślał o tym, kiedy znowu zobaczy Mana-roo. Jeśli w ogóle jeszcze ją zobaczy. Zaczynał żałować wielu ze swoich niedawnych decyzji, planów i pomysłów. Ten może się okazać ostatnim, pomyślał, czując jak ciężar palety i jej nieprzytomnego pasażera coraz silniej wbija się w obolałe dłonie. Nawet wrażenia zmysłowe — zwodniczy powiew świeżego powietrza na spoconym policzku - mogły się okazać ułudą, przysłaniającą prostą prawdę, że kroczył przez swój własny grób. Jego wątpliwości ustąpiły nieco, gdy poczuł, że podłoga tunelu zaczyna biec prosto; do tej pory korytarz, którym razem z Neelah niósł Bobę Fetta, zaprowadził ich w dół co najmniej na sto metrów. Wiedział, że to nie wystarczało, żeby wyprowadzić ich z obszaru następnego bombardowania. Ale znał dobrze skaliste wzniesienia na powierzchni Morza Wydm w okolicach wejścia do swojej kryjówki; istniało duże prawdopodobieństwo, że dotarli do miejsca, gdzie skała macierzysta nie została całkowicie rozbita w pył. Bombardowanie mogło otworzyć nowe przejścia na powierzchnię, ku powietrzu wolnemu od smrodu rozkładającego się Sarlacka. Tutaj odór stał się tak silny, że Dengar mógł go niemal posmakować; przyprawiająca o torsje warstwa oblepiająca język... - Popatrz! - zawołała z tyłu Neelah. Dengar spojrzał w kierunku, który wskazywała uniesioną dłonią. Promień latarni omiótł pochyłą stertę rozkruszonych głazów. - Nic nie widzę. - Wyłącz latarnię - poleciła mu Neelah. Kciukiem pstryknął wyłącznik. Światło było na tyle słabe, że jego oczy w ciągu zaledwie kilku sekund przyzwyczaiły się do ciemności. Nie była to zresztą kompletna ciemność -promień światła dziennego, przebijając chmurę drobinek kurzu, rysował postrzępioną, jasną plamę o kilkanaście centymetrów od czubków jego butów. Dengar odchylił głowę do tyłu i zauważył szczelinę w skale nad głową. Nie była szersza niż jego dłoń. - To będzie wymagać trochę pracy. - Dengar rozważał sytuację. Postawili na ziemi paletę z Boba Fettem. Włączył latarnię i obejrzał poszarpane ściany szczeliny. - Dam radę się tam wspiąć, 142 bez problemu. Ty też; nie wygląda mi to na trudną wspinaczkę. — Wskazał na Fetta. - Ale z nim będzie problem. - Masz chyba zwój liny? - ruchem głowy Neelah wskazała na jedną z kieszeni z ekwipunkiem Dengara. - Jeśli uda ci się wspiąć na górę i poszerzyć szczelinę, albo nawet wydostać się na powierzchnię, przewiążę go liną wokół piersi, pod ramionami, a ty wyciągniesz go na górę. Roboty medyczne nie odezwały się ani słowem przez całą drogę, człapiąc z tyłu za Dengarem i dziewczyną. Teraz jednak SHZ1-B przemówił. - Stan pacjenta - zaprotestował głośno - absolutnie nie pozwala na manewry, jakie pani opisała. Mówiąc po prostu, to go zabije. - Jasne, ale jeśli zostawimy go na dole, też czeka go pewna śmierć. - Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach Dengara zmęczyłoby wydziwianie robota. Wziął linę i przywiązał jeden z jej końców do paska, żeby mieć wolne ręce w czasie wspinaczki. Resztę zwoju podał Neelah, a potem kiwnął głową w stronę Fetta. - Cofnij go trochę, żeby nie spadło na niego to, co tam wykopię. Była jeszcze inna możliwość, o której nie wspomniał. Mogło się zdarzyć, że próbując poszerzyć szczelinę, doprowadzi do zawalenia całego fragmentu sklepienia tunelu, grzebiąc siebie i pozostałych pod kilkoma tonami skał. Atak bombowy pozostawił ten obszar w stanie kruchej równowagi; usunięcie choćby najmniejszego kamienia mogło spowodować zawał całego otaczającego ich obszaru. Zostawił latarnię Neelah i polecił jej skierować promień w stronę jasnej szczeliny, nad którą zamierzał pracować. Kiedy zaczynał się wspinać, szukając pod luźnym żwirem oparcia dla palców, słyszał jak dziewczyna odsuwa paletę w najdalszy kąt pomieszczenia. Jeden z kamieni poruszył się, kiedy naparł na niego dłonią, oderwał się od podłoża i poleciał w dół; on sam poszedłby w jego ślady, obijając się boleśnie o kamienną ścianę, którą już pokonał, gdyby nie udało mu się uchwycić ramieniem większego wyrostka skalnego sterczącego z boku nad jego głową. Przez chwilę jego stopy znalazły się bez oparcia, dyndając w powietrzu, podczas gdy kolejne obluzowane kamienie staczały się spod butów. - Nic ci nie jest? - Dengar usłyszał glos Neelah z dołu. Latarnia wyłowiła jego rękę, kurczowo obejmującą występ skalny, i drugą, która próbowała uchwycić się go obok tamtej. 143 — A jak ci się wydaje? — Niebezpieczeństwo bardziej zirytowało, niż wystraszyło Dengara. Nie odwracając głowy krzyknął do dziewczyny: - Przesuń światło trochę na bok! Promień przesunął się, a on zdołał złapać równowagę, przyciskając mocno pierś do górnej krawędzi występu skalnego. Wyciągnął w górę jedną rękę i uchwycił się brzegów niewielkiej dziury, którą dostrzegł z dołu. Jedno szarpnięcie i skała ustąpiła. Oderwał kamień, odwracając głowę, by osłonić oczy od żwiru i pyłu. Więcej światła przedostało się w dół z powierzchni Morza Wydm, kiedy Dengar odchylił głowę do tyłu, zauważył nawet skrawek bezchmurnego nieba. Uda się, pomyślał z ulgą. Pot spływał mu wzdłuż szyi i po piersi, kiedy wolną ręką odrywał kolejne kamienie sterczące ze ściany komina. Spadły w ciemność, stukając o inne, które strącił poprzednio. Poczuł wdzięczność, czując jak świeże powietrze, nawet tak suche i gorące jak rozprażona pustynna atmosfera, oblewa mu twarz i wdziera się do płuc. Wszystko było lepsze niż smród, który wypełniał tunele i jaskinie pod powierzchnią... Promień latarni nagle zgasł. - Hej! - krzyknął Dengar w dół, do Neelah. - Poświeć mi tu z powrotem! - Odblask światła dziennego, wpadający przez poszerzony otwór, nie wystarczał, by rozróżnić szczegóły otaczającej go szczeliny; nie mógł dostrzec, który fragment skały powinien chwycić i oderwać w następnej kolejności. - Nadal potrzebuję... — Coś tu jest! — okrzyk Neelah odbijał się echem od zakrzywionych ścian pokruszonej skały. W jej następnych słowach wyczuł nagły strach. - Coś dużego! ROZDZIAŁ U Dengar zdołał się obrócić, żeby spojrzeć w dół. Z jego gardła wyrwał się gardłowy śmiech, kiedy rozpoznał upstrzoną powierzchnię, zaokrągloną i sięgającą wyżej niż najwyższy humanoid. - To Sarlacc - powiedział. - A w każdym razie to, co z niego zostało. — Ze swojego niebezpiecznego stanowiska obserwował, jak Neelah wyławia światłem latarni olbrzymie, wężowe kształty, których masa blokowała dalszy koniec jaskini. Nie było widać ani głowy, ani ogona, a fragment widoczny w świetle latarni trwał całkowicie nieruchomo. - To dlatego tak tu śmierdzi, pamiętasz? Jego resztki są pewnie rozwleczone po wszystkich tunelach. Marszcząc nos z obrzydzenia, Neelah podeszła bliżej do olbrzymiego cielska. Od jego łusek, połyskujących plamami rozkładającej się tkanki i zaschłej krwi, odbijało się dość światła, by można było zobaczyć paletę z Boba Fettem, złożoną kilka metrów dalej. Oba roboty medyczne, połyskując lampkami czujników wmontowanych w korpusy, wykazywały niewielkie zainteresowanie czynnościami badawczymi Neelah. Dengar powrócił do pracy nad poszerzaniem drogi ich ucieczki. - Poświeć mi tu do góry... - On żyje! Krzyknęła tak głośno, że Dengar o mało nie puścił skalnego występu. - Co takiego? - podciągnął się wyżej, zanim spojrzał w dół. -Wystarczy powąchać, żeby wiedzieć, że jest bardziej martwy niż... 10 - Mandaloriańska zbroja 145 — Poruszył się! — z wściekłością i paniką w głosie Neelałi pokazała na fragment cielska Sarlacka. - Zobaczyłam to przed chwilą. Jak go trąciłam. — Nie ma się czym martwić - powiedział Dengar. Ramię, obejmujące skalny występ, zaczynało mu drętwieć. — To pewnie z powodu rozkładu tkanki. Musiałaś trafić na podskórny bąbel gazów. Pewnie zacznie śmierdzieć jeszcze bardziej, i to już niedługo... Zamilkł, widząc nagły spazm przebiegający wzdłuż wypukłej ściany cielska Sarlacka. Wyraźnie dostrzegł ruch, przypominający pery-staltyczną falę biegnącą wzdłuż łusek i plam rozkładającej się tkanki. — Widzisz? — Neelah skierowała światło na połyskujące cielsko. — To samo zrobił przed chwilą! A mówiłeś, że jest martwy! Lepiej, żeby był, pomyślał Dengar. Niepokój, zogniskowany wjego żołądku, zaczął podpełzać w górę, ściskając za gardło. Boba Fett zabił przecież to draństwo; wydostał się z jego wnętrzności wysadzając je w powietrze. Taki uraz musiał zabić Sarlacka; nie było innej możliwości. Absolutnie żadnej innej możliwości. Ta myśl krążyła w głowie Dengara, podszyta panicznym strachem. Ten strach narodził się z mroków nieproszonych myśli. Nikt nie widział nigdy Sarlacka w całości; potwór zagnieździł się w Wielkiej Jamie Carcoona na długo przedtem, gdy na Tatooine pojawiły się jakiekolwiek istoty rozumne. Jeźdźcy Tusken, którzy od niepamiętnych stuleci przemierzali połacie Morza Wydm na swoich kudłatych banthach, opowiadali sobie legendy, jak to Sarlacc narodził się sam z siebie w jądrze tej planety, zanim jeszcze jej słońce pękło na dwoje. Narodzony i rozwijający się z powolnym uporem istoty wiecznej, będzie drążył tunele i rozprzestrzeniał się w nich, póki nie pożre wszystkiego, co się da, by w końcu pochłonąć samego siebie w odwiecznym cyklu zniszczenia i powtórnych narodzin. Dengar wiedział, że to wszystko bzdury. Grzebanie się w tu-skeńskich mitach nie miało sensu. Z drugiej strony jednak nikt do tej pory, ani na Tatooine, ani poza nią, nie zdołał ustalić zasad fizjologii Sarlacka. Może ma więcej niż jeden żołądek, pomyślał Dengar. Albo potrafi się regenerować, jak roślina. Przyjemna perspektywa, nie ma co; zwłaszcza dla kogoś, kto zawędrował do legowiska potwora. Jak my... Jego obawy okazały się słuszne. Obły fragment cielska Sarlacka wystrzelił nagle w górę, jak wąż prostujący swoje zwoje. Sięgnął nawet wyżej niż Dengar, kurczowo uczepiony występu skalnego i przeciągnął łuskami po sklepieniu jaskini kilka metrów od 146 niego. Deszcz kamieni i ostrych odłamków sypnął w dół, na Ne-elah, która próbowała skryć się w prowizorycznej kryjówce obok palety i robotów medycznych. Wnętrzem jaskini wstrząsnęła sejsmiczna fala, gdy zwoje Sarlacka uderzyły ponownie. Dengar mocniej uchwycił się występu skalnego, by nie spaść. Coraz więcej kamieni odrywało się i spadało w dół poszerzonej szczeliny, siekąc rozprażonymi kamieniami i piachem jego ramiona i odwróconą twarz. Zanim jeszcze dobrze się przyjrzał temu, co dzieje się w dole, Dengar owinął swój koniec liny wokół występu i szybko zawiązał. - Łap linę! - krzyknął. - Wciągnę cię do góry! Wyczuł, jak dziewczyna szarpie za drugi koniec liny. Ale kiedy znów mógł cokolwiek dostrzec w półmroku jaskini, rozpraszanym słabym światłem dnia i przewróconej latarni, zobaczył, że Neelah zwlokła nieprzytomnego Fetta z palety i postawiła go na nogi. Zarzuciwszy sobie jego ramię wokół barku, mocowała mu linę wokół piersi. - Już! - cofnęła się o krok i krzyknęła do Dengara. - Zabierz go na górę! Zacznij ciągnąć! Ręce Boby Fetta zwisały bezwładnie wzdłuż boków; naprężona lina nie pozwalała ciału osunąć się na podłogę. Głowa opadła mu na pierś. Jedyną oznaką, że nadal żyje, był nierówny oddech, poruszający pierś. Nie było sensu się kłócić. Dengar wiedział, że w przypadku tej upartej kobiety byłaby to tylko strata czasu. Wspiął się na górną powierzchnię występu, a potem ujął linę obiema dłońmi. Plecami uderzył o skalną ścianę, zaparł się i zaczął ciągnąć linę. Ciało nieprzytomnego łowcy wyprostowało się, stopy oderwały się do ziemi i dyndały, gdy Dengar ciągnął go ku sobie. Jaskinia się zatrzęsła, gdy fragment Sarlacka, czy to w ostatnich przedśmiertnych spazmach, czy to z głodu, podrażnionego obecnością ludzi, uniósł się konwulsyjnie i uderzył o skalną ścianę tuż pod Dengarem. Serce łowcy nagród zabiło mocniej, gdy poczuł jak występ skalny zadrżał i stęknął, jak gdyby większy fragment skały, którego był częścią, miał się zaraz oderwać od górnej części sklepienia jaskini. Dengar wyciągnął rękę i chwycił za linę, podciągając Bobę Fetta w górę szczeliny; cielsko Sarlacka minęło stopy łowcy o centymetry, kiedy wyprężyło się w głośnej agonii. Fett znajdował się nadal kilka metrów poza zasięgiem chwytu Dengara, gdy Sarlacc kolejny raz uderzył o podłogę jaskini. Nie widać było ani jego głowy, ani ogona, tkwiących gdzieś w ciemnościach. 147 Odgłos uderzenia odbił się echem wśród ścian jaskini jak podziemny grzmot; ostre odłamki siekły Dengara po plecach. Jedna ze ścian komina - ich droga ucieczki, którą próbował poszerzyć - osunęła się w dół, mijając wiszącego na linie Bobę Fetta o centymetry. Bezwładne ciało łowcy nagród wirowało na linie, gdy Dengar próbował podciągnąć go wyżej. Był to jedyny ruch jego ciała, jakby pętla wokół piersi wycisnęła z niego resztki sił życiowych. Za dyndającym ciałem Fetta Dengar zobaczył, jak oba roboty uciekają na drugą stronę jaskini, podczas gdy cielsko Sarlacka wije się na ziemi, miażdżąc na pył leżące na niej kamienie. Neelah cofnęła się, omiotła światłem latarni bok Sarlacka, a potem rzuciła się do ucieczki, gdy stromy stok jego cielska zaczął się przetaczać w jej stronę. Dengar patrzył, jak dziewczyna potyka się na luźnych kamieniach, pada na kolana i podpiera się dłońmi. Latarnia wypadła jej z ręki i potoczyła się stukając po podłodze, by zatrzymać się kilka metrów dalej. Świeciła teraz do góry pod dziwnym kątem prosto na ciało potwora. Jasna elipsa światła na łuskach Sarlacka powiększała się, w miarę jak jego cielsko skręcało się nadal, niczym ohydna fala przypływu poszarpanego pancerza i chorej tkanki. Neelah krzyknęła ze strachu i bólu, kiedy przetoczyło się na jej stopę i łydkę, przy-gważdżając ją do ziemi. Sarlacc zatrzymał się, jakby jakiś zmysł podpowiedział mu, że udało się pochwycić ofiarę. Wypiętrzył się nad dziewczyną, która przekręciła się na bok i spróbowała zepchnąć obłe cielsko z nogi gołymi rękami. Wystarczyłoby, żeby Sarlacc dalej się toczył i skręcał, miażdżąc ciężką falą swojego masywnego cielska wszystko, co znalazło się na jego drodze, aby zamienić Neelah w nieruchome zwłoki. Dengar podciągnął linę wystarczająco wysoko, by owinąć ją wokół końca występu. Nieprzytomny Boba Fett wisiał bezwładnie na drugim jej końcu nad ciałem Sarlacka. Przytrzymując się jedną ręką, Dengar drugą sięgnął do kabury, przyciśniętej ciężarem jego ciała do ściany komina. Zdołał wydostać miotacz, choć boleśnie otarł o szorstką ścianę naskórek z wierzchu dłoni. Zmienił pozycję i ustawił się w taki sposób, by móc oddać czysty strzał i nie trafiając przy tym zawieszonego na linie Fetta, wcelować w zwaliste cielsko Sarlacka... Zmiana pozycji i wynikająca z niej zmiana obciążenia występu, w połączeniu z uszkodzeniem i tak już niebezpiecznych ścian jaskini przez konwulsyjne ruchy Sarlacka wystarczyły, by występ skalny oderwał się, wzbijając obłok pyłu i mijając łokieć Dengara 148 o milimetry. Przedni fragment występu runął w dół, podczas gdy Dengar usiłował przytrzymać się jego resztek. Ostry czubek odła-manej skały zaklinował się w szczelinie o jakiś metr poniżej miejsca, w którym znajdował się występ, z taką siłą, że Dengar uderzył zębami dolnej szczęki o górną. Pętla liny, na której wisiał Boba Fett, ześliznęła się w dół i utkwiła zablokowana pomiędzy oderwaną iglicą a ścianą szczeliny. Ten ostry, gwałtowny ruch wyrwał blaster z dłoni Dengara. Przytrzymując się kurczowo skały, patrzył bezradnie - czas jakby zwolnił, rozciągając sekundy i zwalniając upadek miotacza - jak broń wiruje w przesyconym duszącym pyłem powietrzu pod sufitem jaskini, by spaść na jej dno. To rękojeść, to lufa - widział, jak powoli oddalają się poza zasięg jego chwytu, gdyby nawet zdołał oderwać jedną z dłoni wpijających się kamienną ścianę. Wtedy zobaczył coś jeszcze, co obudziło się do życia równie niespodziewanie jak pochowany Sarlacc. Gwałtowne szarpnięcie liną odchyliło głowę Boby Fetta do tyłu, odwracając jego bladą, odkrytą twarz w stronę Dengara i światła dziennego wpadającego z góry przez szczelinę. Łowca nagród wyglądał jak martwy, jak gdyby lekceważone ostrzeżenia robotów medycznych okazały się w końcu prawdziwe; niewykluczone, że Dengar i Neelah nieśli podziemnymi tunelami trupa, który wisiał teraz nieruchomo w powietrzu... Boba Fett otworzył oczy, patrząc prosto na Dengara. Biegnący w zwolnionym tempie czas zatrzymał się całkowicie, gdy zimne spojrzenie przewierciło Dengara na wylot. Potem czas ruszył do przodu, a następne wydarzenia rozegrały się w ułamkach sekundy. Boba Fett uniósł rękę i złapał spadający blaster, równie zręcznie i szybko jak wąż atakujący z ukrycia ofiarę. Broń wpadła w jego dłoń tak pewnie, jakby była przedłużeniem jego własnej istoty, częścią ciała w stopniu nie mniejszym niż kręgosłup. Fett odwrócił wzrok. Dengar widział z góry, jak rozgląda się po jaskini, zatrzymując spojrzenie w miejscu, gdzie ciężkie ciało Sarlacka uwięziło Neelah w uścisku. Wyciągnął wyprostowaną rękę z lufą miotacza wycelowaną, jak przedłużenie ramienia, prosto w ogromny zwój cielska Sarlacka. Jaskinię wypełniły ostre, poszarpane cienie; to blaster miotał przerywany ogień, przecinając pulsującą energią otwartą przestrzeń jaskini. Siła wystrzałów odchyliła od pionu linę i jak miniaturowa rakieta odrzuciła Bobę Fetta w stronę przeciwną niż rozbłyski ostrzału. Fett celował stale w to samo miejsce na obłej powierzchni segmentu 149 Sarlacka, dodając swąd palonego ciała do wiszącej w dusznym powietrzu jaskini woni rozkładu i gnicia. W tym samym momencie segment Sarlacka poderwał się do góry, użądlony rozgrzanymi do białości igłami laserowego ognia. Na podłogę jaskini zaczęły opadać fragmenty łusek i zwęglonego ciała; otwarta rana na cielsku potwora, rozcinana coraz głębiej nieprzerwanym ogniem miotacza, syczała pod kłębami kwaśnego dymu. Neelah wbiła końce palców w usianą gruzem podłogę jaskini, otoczona deszczem iskier i płatków sczerniałej tkanki, rozpryskujących kałużę krwi Sarlacka. Z widocznym bólem czołgała się do przodu, ciągnąc za sobą nogę, wyrwaną z pułapki ogromnego cielska. Nieprzerwany strumień energii z miotacza Boby Fetta otwierał coraz szerzej i głębiej ciało potwora, tworząc czerwone wrota w żyjącej skale. Ryk agonii, dziki wrzask zranionej bestii dochodził do nich z nieoświetlonych tuneli rozciągających się daleko poza jaskinię. Coraz głośniejszy i bardziej przenikliwy, aż stał się niemal fizycznym bytem, wstrząsał ścianami i odrywał od nich obluzowane kamienie. Neelah przykucnęła z boku jaskini, niedaleko robotów medycznych, podczas gdy sufit jaskini pękał i obsuwał się w dół. Ostre odłamki trafiały w krwawiący i poparzony bok segmentu Sarlacka i turlały się dalej, by zatrzymać na rosnącej stercie obok niego. Krzyk ucichł równocześnie ze spazmatycznym ruchem, który wstrząsnął widoczną częścią Sarlacka. Kamienie usypane wzdłuż jego boku stoczyły się w dół, gdy segment wycofał się do jednego z tuneli w najdalszym końcu jaskini. Ze swojego miejsca na górze Dengar przez chwilę widział wystrzępiony koniec, szary i pokryty strupami w miejscu, gdzie segment oderwał się od większej całości. Potem zniknął, pozostawiając za sobą tylko kamienie i czarny pył. Blaster w dłoni Boby Fetta umilkł. Łowca spojrzał w górę, w zalaną światłem szczelinę, na niebezpiecznie przechylony fragment występu skalnego. Dengar widział w jego twarzy, że ten człowiek sięgnął do ostatnich rezerw sił, by zdobyć się na taki wyczyn. - Opuść mnie... - wychrypiał Fett głosem brzmiącym tak, j ak-by dobywał się z zamkniętego grobu. - Szybko... Dengar zdołał zaprzeć się stopami o ściany szczeliny na tyle mocno, by odwiązać linę zamocowaną wokół występu. Zaczął lu-zować ją powoli, opuszczając Bobę Fetta na podłogę jaskini. Kiedy napięcie liny zelżało, Dengar zarzucił pętlę na ramię i pomógł sobie drugą dłonią we wspinaczce w górę komina. Wydostał się na 150 powierzchnię i opadł ciężko na gorące piaski Morza Wydm. Wycieńczony, nabrał haust powietrza, usiadł i mocno chwycił linę. Kiedy poczuł szarpnięcie na drugim jej końcu, wstał i zaczął ciągnąć, cofając się krok za krokiem od szczeliny. Ciężar uwieszony na końcu liny pozwolił mu wywnioskować, że wciąga do góry nie tylko Bobę Fetta. Więcej mięśni niż rozumu, pomyślał Dengar, wyciągając linę kawałek po kawałku nad skały i piasek. Przypuszczał, że to właśnie pozwoliło mu znaleźć sobie takie, a nie inne miejsce wśród łowców nagród, gdy tymczasem Boba Fett zajmował znacznie bardziej spektakularne. Zaparł się piętami o piach. Napięcie liny nie pozwoliło mu przewrócić się do tyłu i w końcu zobaczył jedną rękę Boby Fetta w otworze szczeliny, jak zapiera się o piach, pozwalając łowcy wy-dżwignąć się na powierzchnię. Drugą ręką przytrzymywał Neelah, przyciskając ją mocno do siebie. - Dzięki połączonym wysiłkom Dengara i konwulsyjnym drgawkom Sarlacka, szczelina była na tyle szeroka, że pozwalała się przecisnąć ich ciasno splecionym ciałom. Lina zwiotczała; pozbawiony nagle podparcia Dengar upadł na piasek. Boba Fett wyciągnął Neelah ze szczeliny, by ostatnim podrzutem ciała, zapierając się rękami o brzegi szczeliny, wydostać się i opaść bez sił obok niej. Wszędzie wokół nich rozciągały się ciche płaszczyzny Morza Wydm. Zmęczony Dengar wstał i rozejrzał się dookoła, po szczytach niskich pagórków. Odchylił głowę do tyłu, wpatrzył się w bezchmurne niebo; a blask słońca prawie go oślepił. Nie widział żadnych statków. Atak bombowy, który osmalił i rozorał kraterami powierzchnię pustyni, chyba już się skończył, a jego sprawcy opuścili atmosferę Tatooine. Zresztą nawet gdyby wrócili, Dengar nie miał już sił na nic. Mógł tylko leżeć na piasku i czekać, aż wykończą go eksplodujące bomby. Podszedł do pozostałej dwójki. Boba Fett leżał na plecach z zamkniętymi oczami; jedyną oznaką życia było powolne wznoszenie się i opadanie klatki piersiowej. Jeśli miał w sobie jeszcze jakieś resztki sił, wystarczały zaledwie na podstawowe czynności oddechowe i nic poza tym. — Jak się czujesz? — cień Dengara padł na twarz Neelah. Powoli kiwnęła głowa. - W porządku. - Wierzchem ubrudzonej dłoni odsunęła mokre od potu włosy, zasłaniające jej oczy; na twarzy pozostał brudny ślad. Usiadła i przyciągnęła kolana do piersi, żeby zbadać kostkę, 151 przygwożdżoną cielskiem Sarlacka. Skrzywiła się z bólu i zamknęła na chwilę oczy, kiedy dotknęła otartego ciała. - Chyba nic nie jest złamane. - Przy pomocy Dengara wstała i ostrożnie przeniosła ciężar ciała na chorą nogę. - Tak, wszystko w porządku. Z głębi szczeliny, przez którą przed chwilą uciekli, odezwał się głos. — Biorąc pod uwagę okoliczności, które miałem okazję zaobserwować— zagrzmiał SHZ1-B— zakładam, że wszystkie osoby znajdujące się w najbliższym otoczeniu wymagają natychmiastowej pomocy medycznej. Ponadto pacjent, którego powierzono naszej opiece, niewątpliwie potrzebuje... Gderliwe uwagi umilkły, kiedy Neelah podniosła z ziemi kamień i wrzuciła go w szczelinę. Usłyszeli, jak uderza o metal i tworzywo, uciszając na chwilę robota. - Nie zejdę tam drugi raz - oznajmiła Neelah. - Pierwszy mi wystarczy na całe życie. Dengar westchnął ciężko. Wszystko jak zwykle znalazło się na jego głowie. Roboty medyczne nadal by się im przydały; SHZ-1B niewątpliwie miał rację, kiedy twierdził, że Boba Fett potrzebuje dalszej pomocy medycznej, zwłaszcza po wysiłku, na jaki zdobył się w jaskini pod Morzem Wydm. Były też jeszcze zapasy - niewiele tego, ale zawsze - które razem z Neelah zdołali zabrać z kryjówki. Na pewno się przydadzą w ich obecnej sytuacji. — W porządku — powiedział Dengar. Rozejrzał się dookoła, szukając głazu, wokół którego mógłby owinąć linę. — Ale jak skończę, oboje będziecie mi coś dłużni. I to duże coś. - Nie martw się o to. - Uśmiechnęła się do niego Neelah. -Twoja nagroda cię nie ominie. Nie był pewien, co miała na myśli. Znikając w skalnej szczelinie, przez którą się wydostali, z paskiem od lampy w zębach, zastanawiał się, czy ta nagroda - kiedy się jej w końcu doczeka -wyjdzie mu na dobre, czy na złe. Hałas wystraszył felinksa; drżał w ramionach Kuata, gdy ten głaskał jego jedwabistą sierść. - No już, już dobrze - uspokajał przerażone zwierzę - już po wszystkim. Nie ma się czym martwić. - Na tym właśnie polegała różnica pomiędzy stworzeniami takimi jak felinks a rozumnymi mieszkańcami galaktyki. - Idź spać i śnij, o czym tylko zamarzysz. 152 Stał przy wielkim iluminatorze na pokładzie statku flagowego Zakładów Stoczniowych Kuat, patrząc, jak nakrapiana tarcza Ta-tooine - brudna kula pośród czystych, zimnych gwiazd - kurczy się w oddali. Znaczna część tego brudu była teraz w dużo gorszym stanie niż poprzednio; oddział wojskowy, który starł na proch powierzchnię Morza Wydm, był już w drodze. Powracał do systemu Kuat krętym kursem, wskakując i wyskakując z nadprzestrzeni, by udaremnić wszelkie próby wyśledzenia go i powiązania z zakończonym właśnie bombardowaniem Tatooine. Wszelkie oznaczenia i sygnały identyfikacyjne, które pozwalałyby zidentyfikować statek, zostały starannie usunięte, zanim wyruszył w swoją misję. Kiedy wiadomość o ataku bombowym dotrze do spelunek i melin Mos Eisley albo podobnych miejsc na innych światach, spekulacje i podejrzenia skierują się najpewniej ku Imperium albo organizacji Czarnego Słońca. Cieszyło to Kuata, więc drapał za uchem cicho pomrukującego felinksa. Pokrętne ścieżki, myślał Kuat, lepiej zaprowadzą nas do końca naszej drogi. Jeszcze bardziej cieszył go fakt, że Boba Fett osiągnął w końcu kres własnej drogi. Taki był sens ataku bombowego. Wiadomość o śmierci łowcy nagród dotarła już do niego z wielu źródeł; wiele istot rozumnych - humanoidów i innych ras - słysząc o kimś, kto trafił do żołądka Sarlacka pomyślałoby, że to koniec tej osoby. Kuat znał jednak Bobę Fetta lepiej niż oni; łowca nagród miał zawsze denerwującąumiejętność wychodzenia żywcem, nawet jeśli nie w pełnym zdrowiu, z sytuacji, w których zwykły człowiek poniósłby pewną śmierć. To właśnie koncentracja na szczegółach zrobiła z Zakładów Stoczniowych Kuat pierwszego producenta galaktyki, dostawcę floty dla Imperatora Palpatine'a i tajemniczych mocodawców Czarnego Słońca. Legendarna dokładność Kuatów była również nieodłączną cechą obecnego szefa koncernu. - Nie wystarczy wiedzieć, że ktoś jest martwy — szepnął do felinksa, przytulając szyję do delikatnego futra zwierzęcia. - Chce się zobaczyć ich ciała w grobie, albo jeszcze lepiej rozwłóczone po okolicy w maleńkich kawałeczkach... - Przepraszam bardzo, sir... Kuat obejrzał się przez ramię i zobaczył jednego z kierowników sekcji łączności. - Słucham. - Nawet na pokładzie flagowego statku nie zamierzał wprowadzać sztywnego ceremoniału tak charakterystycznego dla dworu Palpatine'a. Zakłady Stoczniowe Kuat były przedsiębiorstwem, 153 a nie sceną do kultywowania obłąkańczej manii wielkości. — O co chodzi? - Dostaliśmy właśnie ocenę strat. - Kierownik pokazał cienki czytnik danych, połyskujący równymi rządkami liczb. - Przyszła z urządzeń nadawczych pozostawionych na powierzchni Tatooine. Oczekiwał tych danych. - Co mówi analiza? - Osiągnięto maksymalną penetrację gruntu. — Kierownik zerknął na cyfry. - Cała okolica Wielkiej Jamy Carcoona została doszczętnie zbombardowana. Prawdopodobieństwo przeżycia form biologicznych na powierzchni Morza Wydm oraz pod nią, do głębokości dwunastu metrów, wynosi... — wcisnął kilka przycisków na klawiaturze czytnika — zero przecinek zero zero jeden. Zakładany poziom tolerancji wynosił zaledwie dwa miejsca po przecinku. - Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zadowolenia. - Powiedziałbym, że są spore szansę, że nasz cel został osiągnięty. - Mhm... - Kuat pokiwał głową. - Powiedział pan „spore szansę", tak? Wyraz zadowolenia zniknął z twarzy kierownika; w gronie pracowników podlegających bezpośrednio dziedzicowi i właścicielowi koncernu był jednym z najmłodszych. - To takie powiedzenie, proszę pana. - Nadal musiał się wiele nauczyć. — Nasz cel został niewątpliwie zrealizowany. - To sformułowanie podoba mi się dużo bardziej. — Felinks mruczał sennie pod palcami Kuata. — A w każdym razie na tyle niewątpliwie, na ile to możliwe w tym upartym wszechświecie. — Obdarzył podwładnego uśmiechem. - Wszystko zależy od tych miejsc po przecinku, co? - Słucham, proszę pana...? - Mniejsza o to. — Felinks zaprotestował niemrawo, gdy Kuat pochylił się, by postawić go na zawiłej mozaice podłogi. — Dziękuję za informację. Jest pan wolny. Kierownik sekcji łączności wyszedł, a Kuat powrócił do kontemplacji Tatooine, nie większej teraz niż plamka wielkości paznokcia widoczna przez iluminator. Felinks ocierał się o jego nogi, mrucząc coraz głośniej, by wyżebrać powrót na ręce pana. - Taka długa droga... — Kuat pokiwał głową, wypowiadając na głos swoje myśli. - I wszystko na próżno... Nie podzielał pewności podwładnego co do tego, że osiągnęli zakładany cel. Uznawanie czegoś za pewnik w tym wszechświecie 154 było jednym z głupich zwyczajów młodości. Mimo wszystko, pomyślał Kuat, warto było spróbować. Choćby po to, by zadowolić swoje dążenie do perfekcji i nie zaniedbać szansy, że uda się jednak zabić Bobę Fetta. Stawka była tak wysoka - tyle planów i intryg, na tak głębokim poziomie i o takim znaczeniu dla przetrwania koncernu — że warto było zaryzykować każdą ilość czasu i środków na próbę usunięcia Boby Fetta z planszy, na której pionki Imperium zyskiwały przewagę. Byli też inni gracze — Czarne Słońce, Rebelia, mniejsze, ale wcale przez to nie mniej smakowite imperia wykrojone przez Huttów i im podobnych - ale Kuat chwilowo nie martwił się nimi. Jego przeciwnicy nie wiedzieli, podobnie jak ich pionki, jak niezwykle ważną postacią w tej grze stał się Boba Fett. Dla Kuata było to jeszcze jedno źródło podszytego drwiną zadowolenia. Gdyby Fett lub Imperator Palpatine zdali sobie z tego sprawę, rozgrywka stałaby się znacznie poważniejsza. I bardziej mordercza. Zakłady Stoczniowe Kuat nie doczekałyby się kolejnego dziedzica, bo same przestałyby istnieć. Padlinożercy Imperatora rozkradliby je do kości, jak obwieszonego klejnotami trupa... Pozostało jednak jeszcze wiele ruchów w tej grze, zanim mogłoby do tego dojść. Kuat był zdecydowany je wykorzystać. - Przypuszczam - powiedział do felinksa - że znowu go zobaczymy. — To był główny powód, dla którego kazał odwołać drugi atak bombowy na Tatooine. Gdzieś w głębi tkwiło w nim przekonanie, że to bezcelowe; jeśli Boba Fett miał zostać wyeliminowany, to na pewno nie przy użyciu tak prymitywnych środków. — Trzeba się sporo namęczyć, żeby zabić takiego jak on. Sądził jednak, że atak nie był całkiem bezcelowy. Może spowolnię jego ruchy, myślał. Miałbym wtedy czas poprzestawiać parę innych pionków, przyjrzeć się planszy i opracować nową strategię. Felinks dość się naczekał; teraz informował o tym swojego pana. - Już niedługo. - Kuat ułożył zwierzę w zgięciu ramienia i podrapał je od niechcenia za uszami, tam gdzie lubiło najbardziej. -Jeszcze chwila. To nie potrwa długo. To nigdy nie trwało długo, kiedy chodziło o Bobę Fetta. Tak jak wcześniej, na innej części planszy, gdy pionkami byli ohydny pajęczarz Kud'ar Mub'at i Gildia Łowców Nagród. Ta gra, jak wiedział Kuat, toczyła się w zabójczym tempie. - Już niedługo - powtórzył Kuat. - Całkiem niedługo. ROZDZIAŁ 14 WCZORAJ — Szykuje się coś większego. — Bossk wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu. Jak zwykle. - Naprawdę duża rzecz. Boba Fett oparł się o ścianę za kamienną ławą. Nic, o czym mówił mu Trandoszanin, nie było dla niego niespodzianką; ale ten wielki gad jeszcze nie wiedział, że jego przeznaczeniem jest zostawać zawsze o parę kroków w tyle. Może to zrozumie, pomyślał Fett, zanim umrze. - Tak? - powiedział. Udawanie, że sam nie zdaje sobie z tego sprawy, miało się przydać. - Powiedz mi o tym. - Poczekaj chwilę. - Bossk odwrócił pokrytą łuskami głowę, lustrując posępne wnętrze tymczasowej kwatery Boby Fetta w głównym kompleksie Gildii Łowców Nagród. Już wcześniej, jednym pchnięciem uzbrojonej w pazury dłoni, zamknął za sobą umocowane na żelaznych zawiasach drzwi. - Nie każdy - warknął cicho - musi o tym wiedzieć. Inspekcja najwyraźniej go zadowoliła; upewnił się, że w szczelinach pomiędzy wilgotnymi kamieniami nie ma żadnych urządzeń podsłuchowych. — Przynajmniej na razie. - Masz skrytość we krwi. - Fett w duchu pomyślał: „Idiota!". W pomieszczeniu mogła być ukryta setka urządzeń podsłuchowych, których nie sposób wykryć przy użyciu wzroku. - To cenna cecha. — Trzeba uważać. — Bossk rozsiadł się na ławce i pochylił w jego stronę. — Zwłaszcza przy czymś takim. 156 - To znaczy? Wokół skąpo umeblowanego, prymitywnego pomieszczenia korytarze Gildii Łowców Nagród skręcały i wiły się jak węże, odbijając pokrętne myśli jej mieszkańców. A te myśli stawały się coraz bardziej pokrętne od czasu przybycia Boby Fetta. Wyczuwał to, jakby znalazł się we wnętrzu replikującego się w nieskończoność labiryntu, rozgałęziającego się fraktalowymi ścieżkami paranoi i kłamstwa. Nie przeszkadzało mu to. Tego wymagały jego plany, a także plany pajęczarza Kud'ara Mub'ata. Łowcy nagród zaczynali się już gubić w tym labiryncie; niektórzy nie przeżyją na tyle długo, by znaleźć drogę wyjścia. W moim przypadku będzie inaczej, pomyślał Fett. Nie martwił się rosnącą w postępie geometrycznym złożonością labiryntu. Nie miało znaczenia, czy będzie miał mapę lub kłębek nitki, po której trafi do wyjścia. Kiedy przyjdzie czas, wyrąbie sobie drogę przez zawiłe ściany, jakby były z flimplastu, a nie z kamienia chciwości i wrogości innych istot rozumnych. Już niedługo... - Duża robota - powiedział Bossk. Odruchowo wysunął pazury, jakby zamierzał zatopić je w karku ofiary albo zacisnąć wokół sakiewki pełnej kredytów. - Taka, jakie lubisz. Fett odezwał się głosem pozbawionym emocji, słowami obojętnymi jak spojrzenie wizjera jego hełmu. - Jak duża? Bossk nachylił się jeszcze bliżej i zaczął szeptać chrapliwie do receptora dźwiękowego wmontowanego z boku hełmu Fetta. Wyszczerzony uśmiech Trandoszanina ciągnął się jeszcze, kiedy powiedział sumę. - Rozumiem. - Boba Fett nie był zdziwiony wysokością wyznaczonej nagrody; miał własne źródła informacji, znacznie lepsze i poza zasięgiem któregokolwiek z członków Gildii. — To obiecująca kwota. — Nie zdziwiło go też, że Bossk odjął ćwierć miliona kredytów od faktycznej sumy nagrody. Jak większość łowców nagród, Bossk specyficznie pojmował znaczenie słów „uczciwy podział zysków". - Naprawdę obiecująca. - Tak, no właśnie! - Rozpamiętywanie tak wysokiej sumy wydawało się wprowadzać Bosska na nowe poziomy chciwości. — Wiedziałem, że na to pójdziesz. - A kim dokładnie jest ten towar? - Boba Fett już to wiedział, ale zadał to pytanie, żeby ciągnąć maskaradę. Bossk musiał wierzyć, że ujawnia mu szczegóły, a nie tylko je potwierdza. - 157 Ktoś musi być porządnie zdeterminowany, żeby wyznaczyć aż tak wysoką nagrodę. - No chyba! - Bossk uniósł jeden pazur. - Oto najświeższe wiadomości. Chodzi o pewnego Lyunezjańczyka, speca od komunikacji. Nazywa się Oph Nar Dinnid. Wpakował się w jakąś super-erotyczną aferę. — Bossk wyszczerzył zęby w lubieżnym uśmiechu. — Wiesz jak to z nimi jest. Zawsze to samo. Fett wiedział, o czym mówi Trandoszanin. Lyunezjańczycy byli jednym z sześciu inteligentnych gatunków na Ryoone, planecie w odległej części spirali Zewnętrznych Odległych Rubieży. Ciężkie warunki życia na planecie, wywołane tysiąclecia temu zawieszonym w górnych warstwach atmosfery popiołem wulkanicznym sprawiły, że walka o przetrwanie była wyjątkowo trudna. Inni mieszkańcy Ryoone zmietliby Lyuzjańczyków z powierzchni planety wieki temu, gdyby nie to, że te kruche istoty opanowały w zadziwiającym stopniu sztukę komunikacji mię-dzygatunkowej. Ich umiejętności wykraczały daleko poza zwykły przekład słów i znaczeń; otoczeni wrogami, kiedy przetrwanie ich gatunku zależało od tego, jak dobrze odczytają i zinterpretują najdrobniejsze niuanse ich języka i gestów, Lyunezjańczycy kupili sobie życie umiejętnościami przekładu wykraczającymi daleko poza możliwości robotów protokolarnych. Na Ryoone oznaczało to, że umożliwili płynne i stale zmieniające się układy, szaleńcze zawiązywanie i rozwiązywanie sojuszy, wypowiadanie wojny i szybko zrywane traktaty pokojowe pomiędzy gatunkami, które różniły się między sobą nie tylko językiem, ale nawet podstawą metabolizmu. Poza ich rodzinną planetą Lyuzjańczyków można było znaleźć w każdym węźle komunikacyjnym; wymieniali i uściślali wiadomości albo prowadzili negocjacje między kompletnie różnymi sektorami Imperium. Tyle tylko, że ten niezwykły talent do odczytywania ukrytych intencji i zamiarów innych gatunków obracał się czasem przeciwko nim. Od czasu do czasu ten czy ów Lyunezjańczyk padał ofiarą własnej wrażliwości, ogarnięty płomieniem ślepej na wszystko namiętności. Co gorsza, obiekt jego uczucia prawie zawsze je odwzajemniał. W przeciwieństwie do gadziego gatunku Falleenów, których podbojom erotycznym towarzyszył godny podziwu chłód emocjonalny i brak uczuć, roznamiętnieni Lyunezjańczycy i ich wybranki tracili głowę do tego stopnia, że nie pozostawało w nich nawet źdźbło instynktu samozachowawczego. A, że ze względu 158 na swoje dyplomatyczne talenty Lyunezjańczycy obracali się zwykle w najwyższych sferach i tam znajdowali swoje wybranki, skutki były zwykle katastrofalne. Albo wręcz śmiertelne. - Wiem, jak to z nimi jest — powiedział Boba Fett. Wiedział o całej rasie, a także o konkretnym przypadku Oph Nar Dinnida, o którym opowiedział mu jego informator. — Kobieta z wyższych sfer powinna raczej szukać kogoś takiego jak książę Xizor. Wrażenia są podobno znacznie bardziej intensywne, a jak przyjdzie koniec, kobieta ma szansę pozostać przy życiu. Jeśli nie straci głowy. - Fett przypuszczał, że w przypadku kogoś takiego jak jego częsty zleceniodawca Xizor, to właśnie uchodziło za rycerskość wobec dam. — Problem z Lyunezjańczykami polega na tym, że nie są dość mądrzy, by wyeliminować uczucia. - No właśnie, tak jak ten Dinnid. Wpakował się do wielkiej kadzi nerfiego gówna. - Bossk uśmiechnął się szyderczo; sam urodził się bez bagażu niepotrzebnych, sentymentalnych uczuć. - Pracował dla jednego z ważniejszych klanów feudalnych w systemie Narranta, nie powiem dla którego... - Nie musisz. One wszystkie są takie same. - Boba Fett dobrze znał te klany; właściwie były to luźne konfederacje powiązanych genetycznie gatunków, które rozbudowanym rytuałem pokłonów, hołdów i przysiąg krwi usiłowały załatać dzielące ich różnice. Dawało to marne efekty; bez Lyunezjańczyków i ich dyplomatycznych talentów już dawno by się powyrzynali. Niezła fucha dla takich prowincjuszy jak mieszkańcy Ryoone — o ile nie spartaczyli sprawy. A zawsze partaczyli. - Niech zgadnę - powiedział Boba Fett. - Pracodawcy Dinnida znaleźli go... jakby to powiedzieć?... w kompromitującej sytuacji z żoną albo córką jednego z głównych rodów. - Zgadłeś. - Oczy Bosska świeciły się równie mocno jak jego kły. Radość, jaką Trandoszanom sprawiała wiadomość o cudzych kłopotach, była niezależna od oczekiwania, że coś na nich zyskają. - Tylko że nie jednego z głównych, a najgłówniejszego. Facet zadarł z samym najwyższym feudałem. Jak to Lyunezjańczyk, oni nie mają krzty rozumu. Sprawa wyszła na jaw w miejscu publicznym, na jednej z oficjalnych ceremonii odnowienia przysięgi feudalnej klanu, w obecności paru tysięcy wasali i ich świty, zgromadzonych w wielkiej sali suwerena. Ktoś przypadkiem pociągnął za 159 kurtynę za podium, kurtyna spadła, a tam nasz Oph Nar Dinnid i pierwsza konkubina feudała. Widziała ich cała galaktyka. Mówiłem przecież, że oni nie mają rozumu. Opis wydarzeń, który przedstawił mu Bossk, zgadzał się z tym, co Fett usłyszał od swojego informatora. — Dziwię się, że ten Dinnid w ogóle uszedł z życiem. — Cofam to, co powiedziałem. Facet ma jednak trochę rozumu. — Bossk wzruszył ramionami. — Nie tyle, żeby trzymać się z dala od kłopotów, ale przynajmniej dość, żeby mieć zaplanowaną trasę ucieczki, kiedy nerfie bobki trafią do systemu wentylacyjnego. W sali zrobiło się wielkie zamieszanie, a Dinnid zdołał się wymknąć do śmigacza, który stał zatankowany i gotowy do drogi, z wprowadzonymi współrzędnymi miejsca, w które miał się udać. - Ale dokąd miałby się udać? To znaczy gdzie byłby bezpieczny? - Boba Fett znał już odpowiedź, ale dalej udawał niewiedzę. - Ci feudałowie z Narranta mają bardzo rozwinięte poczucie honoru, które nie pozwoli im zapomnieć takiego upokorzenia. Nic ich nie powstrzyma, póki nie dostaną w swoje ręce osoby, która publicznie ich poniżyła. - To prawda - przyznał Bossk. - Właśnie dlatego ten feudał wyznaczył tak wysoką nagrodę za towar, który chce dostać. Nie może przecież rozesłać po prostu swoich wojsk, żeby wytropiły mu tego małego kretyna, pochwyciły go i dostarczyły mu po to, żeby mógł się nacieszyć jękami Dinnida, czy co tam chce z nim zrobić. Chyba że życzy sobie, żeby wiadomość o tym wydarzeniu rozniosła się jeszcze szerzej. Więc oczywiście feudał chce, żebyśmy odwalili za niego brudną robotę. Milczenie zawsze było cennym towarem w środowisku łowców nagród. Boba Fett był specjalistą od zadań wykonywanych szybko, skutecznie - i po cichu. — Przy tak wysokiej nagrodzie wyobrażam sobie, że każdy łowca w Gildii wypuści się za Oph Nar Dinnidem. - To nie takie proste - zauważył Bossk. - Ten spryciarz nie tylko zaplanował sobie ucieczkę, ale i doskonałe miejsce na kryjówkę. Jest u Pancernych Hurtów. Boba Fett wiedział i o tym. Ze wszystkich huttańskich klanów Pancerni byli najmniej liczni i trzymali się z dala od najrozmaitszych aliansów i wzajemnych interesów, które wiązały innych przedstawicieli ich gatunku. Pancerni wyglądem też różnili się od swoich odległych kuzynów. Mieli wprawdzie podobne rozmiary, wagę 160 i twarze o dużych oczach i ustach jak szparka, jakby stworzona do tego, by wpychać przez nią różne wijące się stworzenia. Pod względem chęci kontrolowania wszystkiego, na czym spoczęło spojrzenie ich ogromnych oczu, nie różnili się też niczym od pozostałych Huttów. Byli identyczni pod względem budowy anatomicznej, o grubej skórze odpornej na strzały z blastera i działanie kwasów, z organami wewnętrznymi zagrzebanymi tak głęboko pod warstwami łoju, że nie sposób było się do nich dostać nawet za pomocą wi-broostrza. Jedynym zagrożeniem fizycznym, jakiego obawiali się Huttowie, było szczególne pasmo twardego promieniowania, którego szkodliwe skutki gromadziły się w ochronnej warstwie tłuszczu, nie poddając się normalnym procesom wydalania. Ta cecha powstrzymywała Huttów od rozszerzania przestępczej działalności na pewne obszary galaktyki. Przynajmniej dopóki jeden z hut-tańskich klanów kiedyś, w odległej przeszłości, nie podarował im tego, czego odmówiła im natura - ochronnych pancerzy, z zespa-wanych i zanitowanych arkuszy durastali, unoszonych i sterowanych wbudowanymi repulsorami. Okrywały one miękkie, galaretowate ciała Pancernych Huttów, odsłaniając tylko ich szerokie twarze, sterczące jak ze skorupy żółwia ponad tęczowymi kołnierzami na przedzie owalnych pancerzy. Nawet delikatne, małe rączki były schowane i manipulowały od środka zewnętrznymi urządzeniami chwytnymi. Te mechaniczne chwytaki wyglądały na równie skuteczne w zagarnianiu i trzymaniu nielegalnych bogactw ich właścicieli. - Ale dlaczego Pancerni Huttowie mieliby się interesować poszukiwanym specjalistą od komunikacji? - Boba Fett prowadził swego czasu interesy z kilkoma przedstawicielami tego klanu. Wiedział, że nie kiwną palcem, jeśli nie dostaną za to dużej kwoty kredytów. Pod tym względem nie różnili się od innych Huttów. — Jeśli potrzebują tłumacza i dyplomaty tej klasy, mogą przecież kupić każdego innego, kto działa na tym rynku. Kogoś bez ceny wyznaczonej za jego głowę. - Oph Nar Dinnid zatroszczył się o to, by chcieli właśnie jego. - W szorstkim głosie Bosska dało się słyszeć niechętny podziw. — Podobno kazał sobie wszczepić w tkankę mózgową eks-pandery pamięci i napchał je mnóstwem najbardziej poufnych danych, transakcji i archiwów systemu Narrant, do których miał dostęp jako pośrednik dyplomatyczny najwyższego feudała. W głowie 11 - Mandaloriańska zbroja 101 Dinnida tkwi mnóstwo informacji, które Pancerni Huttowie mogą uznać za niezwykle interesujące. I zyskowne. - I co z tego? Nie zapewni to Dinnidowi bezpieczeństwa na długo. Skorupiaki nie słyną z delikatności w wyciąganiu danych z pamięci. Zwykle po takiej operacji z delikwenta zostają marne szczątki. Bossk nachylił się bliżej, tak blisko, że Boba Fett poczuł woń krwi i mięsa poprzez filtry powietrzne hełmu. - Dinnid jest może głupi, ale nie aż tak. Ekspandery pamięci zainstalowane w jego czaszce mają wbudowany system czasowego uwalniania danych. Wszystkie te sekrety handlowe z systemu Narrant są dawkowane w małych porcjach, no i zakodowane na autodestrukcję. Jeśli Pancerni spróbują rozłupać mu głowę i wyciągnąć dane, wszystko zostanie wymazane do czysta. Ale to jeszcze nie wszystko. Oni nawet nie wiedzą, ile tych informacji jest w pamięci Dinnida. W rezultacie Dinnid będzie miał wartość dla Hurtów przez niemal nieograniczony czas. Mogą minąć dziesięciolecia, zanim wyciągną z niego te wszystkie informacje. - Sprytnie to wymyślił. - Podobnie jak w przypadku pozostałych rewelacji Bosska, Boba Fett udawał, że słyszy je po raz pierwszy. - Ale to oznacza również, że Pancerni nie wypuszczą go od siebie tak szybko. - Nie inaczej — zgodził się Bossk. Stuknął pazurem o pierś Boby Fetta. - Wyrwanie go z ich łap nie będzie łatwe. To dlatego łowcy nie palą się do tej roboty. Potrzeba kilkuosobowej drużyny, żeby przejąć ten towar. Fett spodziewał się i tego. - Czy to propozycja? - Być może. — Bossk cofnął się, znów mierząc wzrokiem pokój i surowe drzwi. — Spójrzmy prawdzie w oczy: od kiedy tu przybyłeś, pojawiły się tarcia pomiędzy łowcami. — Szparki źrenic Trandoszanina świdrowały ciemny wizjer hełmu Fetta. - Wszyscy gadają, od starej gwardii, jak mój ojciec i reszta rady, aż po najmniej liczących się członków Gildii. - O czym tak gadają? - Nie zadzieraj ze mną! — warknął Bossk. — W tej chwili masz dla mnie pewną wartość, ale jeśli zaczniesz się wygłupiać, wyżrę ci mózg z tego hełmu jak zupę z miski. Jeśli składam ci propozycję, to nie tylko po to, żeby łapać tego Oph Nar Dinnida... chociaż to powinno wystarczyć, żeby cię zainteresować. Tu chodzi o coś 162 więcej: o przyszłość całej Gildii Łowców Nagród. Szykują się tu wielkie zmiany, a ludzie opowiadają się albo po jednej, albo po drugiej stronie, w zależności od tego, jak ich zdaniem potoczą się sprawy. Szczerze mówiąc, wolałbym mieć cię po swojej stronie, ale niezależnie od tego, za kim się opowiesz, i tak wygram. Po prostu będzie mi łatwiej z tobą niż bez ciebie. I lepiej, jeśli ty i ja, i jeszcze paru starannie dobranych gości, weźmiemy się za tego Dinnida. Nagroda, którą za niego zdobędziemy, zjedna nam wielu przyjaciół. Ale nie tylko to. Przede wszystkim pokaże niezdecydowanym, kto ma dość ikry, żeby zająć się naprawdę trudną robotą. Ci, którym uda się przyszpilić ten towar, zasługują na to, żeby rządzić Gildią. — Widzę, że dobrze sobie wszystko przemyślałeś. — Boba Fett mówił głosem równym i beznamiętnym. - Jeszcze raz mi zaimponowałeś. - Oszczędź sobie wazeliny. - Czubek pazura Bosska wbił się mocniej w klatkę piersiową Fetta. - Wszystko, czego chcę od ciebie, to wiedzieć, czy piszesz się ze mną na tę robotę. Oczy Bosska rozszerzyły się ze zdumienia, gdy Boba Fett złapał go nagle za pięść i ścisnął tak mocno, że kości zazgrzytały pod łuskami. Potem powoli odsunął ją od siebie, jakby odstawiał na bok dziwne i nieładne dzieło sztuki. - W porządku. - Wypuścił pięść Bosska z twardego jak du-rastal uścisku. - Jestem z tobą. Nadąsany Bossk rozcierał stawy dłoni. — Dobrze — powiedział po chwili. — Pogadam z innymi. Takimi, którzy stworzą drużynę, jakiej potrzebujemy. - Wstał z kamiennej ławki. - Dam ci znać, jak mi idzie. Boba Fett patrzył, jak Trandoszanin zamyka za sobą drzwi komory, a potem słuchał oddalającego się w korytarzu echa jego kroków. To właściwie smutne, pomyślał. Biedny facet nawet nie zdaje sobie sprawy, jak dobrze wszystko się toczy. Ale dowie się. I to już wkrótce... — Twój syn właśnie zakończył wizytę, panie. — Kamerdyner zarządzający kwaterami Gildii Łowców Nagród skłonił głowę ze służalczym uśmieszkiem na twarzy. - A jego rozmowa z tym podejrzanym osobnikiem, znanym jako Boba Fett, przebiegła dokładnie tak, jak w swojej niezmierzonej mądrości przewidziałeś. 163 Cradossk spojrzał na nadskakującego Twi'lekianina, całego w lansadach, z oczami błyszczącymi chciwością. Lśniące, rozdwa-jające się warkocze główne podwładnego przypominały mu jednocześnie ślimaki ziemne z Nirelli i nie ugotowane kiełbaski. To skojarzenie spowodowało, że poczuł się głodny — ale w końcu niemal wszystko tak na niego działało. - Oczywiście, że tak. — W swojej luksusowo wyposażonej kwaterze Cradossk bawił się ciężkimi taśmami stroju, w jakim załatwiał interesy: ciemne, ale gustowne szarości i czernie materiału tworzyły smutną dla oczu symfonię. Paradny strój, w jakim podejmował Bobę Fetta na bankiecie, został odwieszony przez kamerdynera do próżniowej szafy o kontrolowanej wilgotności. — Sprawy układają się zgodnie z moimi przewidywaniami... nie dlatego, żebym był wyjątkowo mądry, tylko ze względu na męczącą głupotę innych istot. - Wasza Wielebność jest zbyt skromny. - Ob Fortuna kręcił się wokół Cradosska, strzepując tkaninę bladymi, wilgotnymi dłońmi, żeby dopasować codzienny strój swojego pracodawcy. - Czy ja przewidziałbym taki bieg wypadków? Albo pańscy szacowni koledzy z rady Gildii? Nie wydaje mi się. - To dlatego, że jesteś takim samym głupcem jak oni. - Ta myśl przygnębiła Cradosska; ciężar władzy przytłaczał go. Nie miał nikogo, kto mógłby mu pomóc przeprowadzić Gildię Łowców Nagród przez niebezpieczne mielizny, gdzie spiskujący wrogowie tłoczyli się jak stada rekinów. Nawet własny syn. Krew z mojej krwi, pomyślał ponuro Cradossk. Widocznie prawdziwa żyłka do interesów była bardziej kwestią doświadczenia niż wrodzonych umiejętności. Nie powinienem był traktować go tak wyrozumiale, pomyślał, kiedy był jeszcze małym gadem. - Przyszedł tu ktoś, kto chce się z panem spotkać. — Kamerdyner wykonał ostatnie poprawki, by strój Cradosska wyglądał nieskazitelnie. - Czy pan go wzywał? Czy mam go do pana wprowadzić? - Tak, w obydwu przypadkach. - Nadskakujący Twi'lekia-nin zaczynał mu działać na nerwy. - To sprawa prywatna. Twoja obecność jest zbędna. Kamerdyner wprowadził łowcę nagród Zuckussa i zniknął za drzwiami, które starannie za sobą zamknął. Ze wszystkich młodszych, mniej doświadczonych łowców nagród, którzy zostali przyjęci do Gildii, Zuckuss zawsze sprawiał 164 wrażenie najmniej nadającego się do tego fachu. Cradossk spojrzał na stojącą przed nim postać w masce oddechowej. Zastanawiał się, co mogło skłonić istotę myślącą do podjęcia takiego ryzyka; był jak dziecko, które bawi się w niebezpieczną grę dorosłych, w której stawkąjest własne życie, a przegrana oznacza ból i śmierć. Jego pierwotną motywacją, gdy przydzielał Bosskowi Zuckussa z jego mało imponującą postawą i dyndającymi rurkami aparatu oddechowego, była chęć zapewnienia mu towarzysza, którego ten mógłby poświęcić bez żalu i większej szkody dla organizacji, gdyby znalazł się w trudnej sytuacji. Takich jak Zuckuss było więcej tam, skąd pochodził; kandydaci na łowców nagród, z wygórowanym wyobrażeniem o własnych zdolnościach i twardości, zawsze tłoczyli się u drzwi Gildii. W tym przypadku jednak sytuacja się zmieniła; Cradossk znalazł inną rolę dla Zuckussa. — Przyszedłem tak szybko, jak się dało. - Zdenerwowanie Zuckussa było widoczne i słyszalne: rurki oddechowe wygięte ku dołowi trzepotały głośno. - Mam nadzieję, że nie stało się nic, co... — Uspokój się. — Cradossk usiadł ciężko na składanym krześle zrobionym z kości goleniowych wzmocnionych durastalowymi prętami. - Gdybyś narobił sobie kłopotów, uwierz mi, już byś o tym wiedział. Zuckuss nie wyglądał na podniesionego na duchu. Spojrzał przez ramię na drzwi, jakby prowadziły do pułapki, która właśnie się za nim zamknęła. — Właściwie w ogóle nie ma powodu do zmartwień. — Kości, z których zrobiono krzesło, były mile wygładzone pod dotykiem dłoni Cradosska. - Wiele z tego, co dokonałeś, zasługuje na moją aprobatę. — Naprawdę? — Zuckuss odważył się spojrzeć w twarz przywódcy Gildii. — Oczywiście - kłamał dalej Cradossk. - Słyszałem co nieco o tobie. W moim synu Bossku niełatwo jest wzbudzić podziw... to znaczy podziw dla kogokolwiek innego oprócz niego samego. Ale o tobie wyrażał się z najwyższym uznaniem. Ta sprawa z księgowym... jak on się nazywał? — Posondum. — Zuckuss kiwnął głową. — Nazywał się Nil Po-sondum. To naprawdę wstyd, że nie poszło nam lepiej. Już prawie go mieliśmy. Cradossk rozłożył szeroko ręce i wzruszył ramionami uspokajającym, wystudiowanym gestem. 165 - Trzeba robić wszystko, co się da. Ale nie zawsze sprawy toczą się po naszej myśli. - Wypowiedzenie takiego stwierdzenia wymagało od Cradosska prawdziwego talentu aktorskiego. - Każdy ma czasem pecha. - W duszy Cradossk nadal miał ochotę urwać głowę swojemu synowi i Zuckussowi za spartaczenie tej sprawy. Boba Fett zrobił z nich durniów, pogłębiając jeszcze tę hańbę, kiedy przemknął obok nich w drodze do kwatery Gildii. — Nie przejmuj się tym. Będą inne okazje, inne zlecenia. Zawsze trafi się jakiś towar. - Ja... cieszę się, że pan tak na to patrzy. - W tym fachu trzeba patrzeć perspektywicznie. - Tę samą lekcję wygłosił kiedyś wobec Bosska, który tylko go wydrwił. — Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Cała sztuka polega na tym, żeby wygrane trafiały się częściej niż porażki. Chodzi o średnią. - Chyba tak. - Zuckuss uspokoił się nieco. - Z wyjątkiem Boby Fetta. On chyba zawsze wygrywa. - Nawet Boba Fett... - Cradossk zatoczył ręką szerokie koło. -Mogłeś o tym nie wiedzieć, ale znam go od bardzo dawna, więc mogę ci powiedzieć, że i jemu zdarzało się wyjść z pustymi rękami. Nie daj się zwieść tej aurze niezwyciężoności, którą świadomie wokół siebie roztacza. - No tak... ale trudno go nie podziwiać. Historie, które o nim opowiadają... Cradossk pochylił się w krześle i dźgnął Zuckussa pazurem w pierś. - Chłopcze, pracuję w tym interesie od wielu lat i mówię ci, jesteś równie twardym gościem jak wielki Boba Fett. - Ja? - Jasne, że tak - zapewnił Cradossk, dodając w duchu „Prędzej mi tu nerf wyrośnie!". Ciągnął dalej zanęcanie. - To od razu widać. Istnieją pewne... jakby to powiedzieć?... nie dla wszystkich widoczne cechy, po których można rozpoznać urodzonego łowcę nagród. Kogoś, kto ma ochotę i umiejętności, żeby odnieść sukces w tym fachu. Ja je wyczuwam. To dlatego jestem szefem Gildii Łowców Nagród... bo tak dobrze oceniam charaktery. - Popukał się pazurem po nosie. - I ten instynkt podpowiada mi, że masz wszystkie niezbędne cechy. - Cóż... — zaskoczony Zuckuss pokręcił głową. — Pan mi pochlebia... Łatwo poszło, pomyślał Cradossk. Mówienie tego, co dany osobnik chciał usłyszeć, w głębi serca czy serc, ile ich tam w sobie 166 miał, było najszybszym i najpewniejszym sposobem obezwładnienia ich, zanim wbijesz im nóż w to serce. Wszelkie bariery ochronne, jakie mieli, puszczały niczym tarcze z wysadzonym przetwornikiem mocy. - Ależ skąd! - Miał teraz Zuckussa dokładnie tam, gdzie chciał; czas zaciągnąć resztę sieci. - Musimy być wobec siebie absolutnie szczerzy. Bo jest coś, co musisz dla mnie zrobić. Coś bardzo ważnego. - Zrobię wszystko - powiedział szybko Zuckuss. Rozłożył swoje osłonięte rękawicami ręce. - Będę zaszczycony... - Świetnie. — Cradossk uniósł dłoń i przerwał młodemu łowcy. — Rozumiem. Lojalność jest jedną z cech niezbędnych w naszym fachu, które w tobie dostrzegłem. — Przechylił głowę na bok i uśmiechnął się krzywym, aluzyjnym uśmieszkiem. - Ale trzeba wiedzieć, wobec kogo być lojalnym, prawda? - Nie jestem pewien, czy wiem, co pan ma na myśli... - Pracowałeś z moim synem Bosskiem przy paru zleceniach. Musisz więc być lojalny wobec niego, zgadza się? W głosie Zuckussa nie było ani odrobiny wahania. - Oczywiście. Całkowicie. - No cóż, zapomnij o tym. - Uśmieszek zniknął z jego twarzy, gdy Cradossk odchylił się na oparcie krzesła. - Musisz być lojalny wobec mnie. A to z tego prostego powodu, że nadchodzą dla nas ciężkie czasy. — Tak naprawdę to już nadeszły. Niektórzy nie doczekają lepszych czasów; Gildia Łowców Nagród przetrwa, ale będzie znacznie mniej liczna. Chyba chciałbyś być jednym z tych, którzy przetrwają to zamieszanie... bo alternatywą jest śmierć. - Przysunął się bliżej. Patrzył w oczy Zuckussa, widząc w nich swoje powiększone odbicie. — Czy wyrażam się jasno? Zuckuss zdecydowanie przytaknął. - Jak najbardziej. - To dobrze - powiedział Cradossk. - Lubię cię i dlatego składam ci tę propozycję. - Jedną z charakterystycznych cech Tran-doszan była pogarda dla wszelkich innych form życia, a forma życia stojąca teraz przed Cradosskiem nie była wcale wyjątkiem. -Jeśli będziesz trzymał ze mną, masz duże szansę, że ci się uda. I nie mówię teraz tylko o utrzymaniu się przy życiu, ale także o zajęciu odpowiedniej pozycji w tej organizacji. Lojalność, kiedy się wie, wobec kogo być lojalnym, może się opłacić. - Co... co miałbym zrobić? 167 - Po pierwsze, wyłącz swój aparat głosowy, jeśli przyjdzie ci ochota powiedzieć komuś o tym, o czym tu sobie rozmawiamy. Lojalność wymaga dochowania tajemnicy. Każdy łowca nagród, który nie umie trzymać gęby na kłódkę, nie utrzyma się długo w tej galaktyce, a w każdym razie na pewno nie w organizacji, którą ja kieruję. Kolejne kiwnięcie głową. - Umiem być cicho. - Tak właśnie myślałem. - Cradossk pozwolił, by na jego usta znów wypłynął uśmiech. Pochylił się tym razem do przodu tak mocno, że oddech z jego nozdrzy zamglił parą soczewki oczu Zuc-kussa. — Oto nasza umowa. Słyszałeś o zleceniu na Oph Nar Din-nida? - Oczywiście. Wszyscy w Gildii mówią tylko o tym. - Nie wyłączając mojego syna Bosska, jak przypuszczam? Zuckuss przytaknął. - To od niego usłyszałem o tym zleceniu. - Wiedziałem, że nie przepuści takiej gratki. — Cradossk poczuł zadowolenie; jego potomek był przynajmniej ambitny, nawet jeśli niezbyt mądry. - Lubi duże zlecenia, z dużą nagrodą. Sprawa Dinnida jest dokładnie tym, co sprawia, że ślina mu cieknie. Czy wspomniał coś, że będzie organizował drużynę do tego zlecenia? - Nic mi nie mówił. - Zrobi to — zapewnił Cradossk. — Osobiście się o to postaram. Mój syn może być początkowo niechętny pomysłowi włączenia cię do tej drużyny, ale sprawię, że mu się opłaci zabrać cię ze sobą. Będzie potrzebował sprzętu, do którego ja mogę zapewnić mu dostęp, albo źródeł informacji z pierwszej ręki, które na pewno uzna za cenne... takie tam rzeczy. Aż za dużo, żeby zrekompensować im utratę tej części nagrody, która przypadnie tobie. - To bardzo... szlachetna propozycja. - Za wypukłymi soczewkami oczu Zuckussa czaiła się podejrzliwość. - Ale dlaczego miałby pan tyle dla mnie robić? Istniała jeszcze nadzieja dla tego stworzenia; nie było kompletnym idiotą. - To proste - powiedział cicho Cradossk. - Ja zrobię coś dla ciebie — postukał pazurem o maskę twarzową młodego łowcy — a ty... zrobisz coś dla mnie. Przy tym ostatnim słowie Cradossk stuknął pazurem we własną pierś. 168 - To chyba nietrudno zrozumieć? Zuckuss powoli pokiwał głową, jakby pazur, na który patrzył, zahipnotyzował go. - Ale co miałbym zrobić? - To też jest bardzo proste. - Cradossk położył obie ręce na oparciach krzesła. — Dołączysz do drużyny, którą tworzy mój syn, żeby pochwycić delikwenta o nazwisku Oph Nar Dinnid. Różnica pomiędzy tobą a Bosskiem będzie jednak taka, że ty wrócisz... Zuckuss potrzebował kilku sekund, zanim go oświeciło. - Och... - kiwnął głową jeszcze wolniej niż zwykle. - Rozumiem. - Cieszę się, że rozumiesz. — Cradossk wskazał na drzwi. — Porozmawiamy o tym jeszcze kiedyś. Później. Kiedy Zuckuss wymknął się z komnaty, Cradossk pozwolił sobie na chwilę pełnych samozadowolenia rozważań. Było jeszcze dużo więcej do zrobienia: sznurki do pociągnięcia, słowa do wyszeptania do odpowiednich uszu. Na razie jednak musiał przyznać, że polubił tego małego Zuckussa. Do pewnego stopnia, pomyślał. Wystarczająco sprytny, by można go było wykorzystać, ale nie dość sprytny, by zdać sobie sprawę z tego, że ktoś go wykorzystuje... zanim nie zrobi się za późno. Może nawet będzie mu przykro, kiedy przyjdzie czas, by usunąć Zuckussa. Ale to właśnie, jak wiedział Cradossk, były ciężary władzy. Wymagało to trochę pracy — węszenia i dłubania rozmaitymi narzędziami, które zrobił z kawałków sztywnego, ostro zakończonego drutu. Ale z tymi umiejętnościami Twi'lekianie się rodzili. Efektem, po prawie roku ukradkowej pracy kamerdynera, była maleńka, niewykrywalna dziurka do podsłuchiwania pod sufitem antyszambrów Cradosska. Lepsza niż jakiekolwiek urządzenie elektroniczne; te można było łatwo wykryć zwykłym skanem. Słuchając rozmowy Cradosska z młodym łowcą nagród Zuckussem, kamerdyner gratulował sobie sprytu. Trzeba było wiele sprytu, żeby utrzymać się przy życiu, pracując dla tych drapieżników. Wciskając stopy w szczeliny między masywnymi kamieniami ściany i przytrzymując się ozdobnej makaty, przedstawiającej momenty minionej chwały Gildii, Ob Fortuna opuścił się na podłogę ze swojego stanowiska podsłuchowego. Od dłuższego czasu słuchał tej rozmowy, usłyszał więc i to, jak stary gad odprawia młodego łowcę. 169 Dawne doświadczenia pozwoliły mu dokładnie określić czas potrzebny rozmówcy Cradosska na odwrócenie się od siedziska, które ten zwykle zajmował, i przejście kilku metrów dzielących go od drzwi do przedpokoju. W sam raz tyle, by kamerdyner zdążył znaleźć się na dole, otrzepać z siebie kurz i pajęczyny i stanąć, jakby nie ruszał się z miejsca przez cały czas - sługa dobry i wierny, i na pewno nie spiskujący za plecami pana. — Mam nadzieję, że rozmowa była przyjemna? — kamerdyner odprowadził Zuckussa do następnych drzwi, oddzielających przedpokój od korytarzy kwatery Gildii Łowców Nagród. - I inspirująca? Zuckuss wyglądał na rozkojarzonego; odpowiedział dopiero po chwili. - Tak... - kiwnął głową. - Bardzo... inspirująca. To jest właśnie odpowiednie słowo. Kretyn, pomyślał kamerdyner. Słyszał każdą sylabę, jaka padła między Cradosskiem a tym stworzeniem. Czy Cradossk wiedział o tym, czy nie, w Gildii nie sposób było utrzymać niczego w tajemnicy. Nie przede mną, pomyślał. - To świetnie. - Kamerdyner uśmiechnął się, pokazując cały garnitur ostrych zębów. Otworzył drzwi do przedpokoju, drugą ręką przytrzymując warkocze główne, żeby nie opadły mu na ramię, gdy składał starannie odmierzony ukłon. — Ufam, że będziemy jeszcze mieli okazję cieszyć się pana towarzystwem. — Co? — stojąc w korytarzu Zuckuss spojrzał na kamerdynera, jakby te proste słowa bardzo go zdziwiły. — Ach... tak. Wyobrażam sobie, że tak. - Odwrócił się i odszedł, jak ktoś przytłoczony ciężarem nowej i nieprzewidzianej odpowiedzialności. Kamerdyner obserwował, jak odchodzi. Był lepiej niż tamten oswojony z subtelnościami wypowiedzi Cradosska. Nigdy nie znaczyły tego, co wydawało się z pozoru. Biedny łowca nie miał pojęcia, w jak śmiertelnie groźną aferę się wplątuje. Ale Ob Fortuna wiedział. Spojrzał za siebie, przez całą długość przedpokoju, by upewnić się, że drzwi do pokoi Cradosska są nadal zamknięte. Wtedy pospieszył na drugi koniec korytarza, gdzie czekali na niego inni zainteresowani rozmową, jaka się właśnie odbyła. Schował ręce w fałdach długiej szaty i obliczał już w myśli zyski, jakie przyniesie mu sprzedaż tej informacji. ROZDZIAŁ — Na co czekamy? — Bossk wyszczerzył kły w napadzie wściekłości. - Do tej pory powinniśmy być już w drodze! - Cierpliwości - poradził mu Boba Fett. - W tym przypadku jest ona nie tyle cnotą, co koniecznością. Oczywiście jeśli chcesz wykonać to zadanie i przeżyć na tyle długo, żeby móc o nim opowiedzieć. Patrzył, jak Trandoszanin przeklina i wściekle mruczy pod nosem, spacerując tam i z powrotem po doku ładowniczym, najbardziej oddalonym od kompleksu zabudowań Gildii Łowców Nagród. Fetta uderzyła myśl, że nie będzie się musiał specjalnie wysilać, by upewnić się, że Bossk zginie; wystarczyło mu pozwolić, by pękł z gniewu, który w nim kipiał. A przynajmniej, myślał, wystarczy poczekać, aż pod wpływem tego gniewu popełni fatalną w skutkach pomyłkę. To, że przeżył do tej pory, Boba Fett zawdzięczał w równej mierze stosowaniu przemocy, co beznamiętnej precyzji swoich planów i działań. Bez tej pierwszej wszystkie intrygi galaktyki nie na wiele by się zdały; przemoc była czymś, co Imperium - od najniższych podwładnych Dartha Vadera aż po samego Palpatine'a- rozumiało doskonale. Tym, czego nie rozumiały stworzenia takie jak Bossk, był fakt, że przemoc, choć konieczna, przy braku skrupulatnego planu stawała się bombą podłożoną pod własne serce. Zrozumie to, pomyślał Fett. Już wkrótce. Mniejszy z łowców, Zuckuss, przenosił nerwowe spojrzenie z Boby Fetta na Bosska i z powrotem. 171 — Może powinniśmy wysłać kogoś przodem do Pancernych Hurtów - powiedział. - Na rekonesans, żeby reszta drużyny mogła od razu zacząć akcję. — Nie bądź głupi. - Boba Fett potrząsnął głową. - Jedyne, co byśmy na tym zyskali, to ostrzeżenie Pancernych Huttów o naszych zamiarach. I tak trudno będzie nam zaatakować z zaskoczenia. — Ale statki są gotowe do drogi! — Bossk obrócił się gwałtownie na pięcie. — Jeśli będziemy dłużej czekać, inni łowcy zbiorą własne drużyny i ruszą po Dinnida. Uprzedzą nas! Boba Fett nie podniósł głowy znad czytnika danych, na którym sprawdzał listę uzbrojenia „Niewolnika I". — Nie będzie tragedii, jeśli ktoś to zrobi. Ponieważ i tak nie ma szans na sukces, nasz towar poczeka na nas bezpiecznie w rękach Pancernych Huttów. To nam może wręcz ułatwić plany, kiedy już zaczniemy. Pancerni Huttowie od razu zauważą różnicę między nami a jakąś paczką żółtodziobów, szturmujących ich warownię z blasterami w rękach. — Ciągle nam opowiadasz o tym, jakie to masz wspaniałe plany. — Bossk spojrzał zjadliwie na Fetta. — Kiedy zamierzasz nam powiedzieć dokładnie, o co chodzi? — Jak już wspomniałem - Boba Fett spojrzał na Bosska równie twardo i nieugięcie - powinieneś wyrabiać w sobie cierpliwość. Bossk odwrócił się, zrzędząc coraz głośniej. W doku ładowniczym był z nimi jeszcze jeden członek drużyny. IG-88, robot, który zdołał stać się jednym z bardziej szanowanych członków Gildii Łowców Nagród — jedyny, którego Boba Fett mógłby uznać za poważnego rywala - zwrócił swoje skanery optyczne w stronę Fetta. — Czym innym jest cierpliwość — powiedział IG-88 szorstkim głosem z syntezatora — a czym innym wahanie. To ostatnie wypływa ze strachu i niezdecydowania. Zdecydowaliśmy, że to ty będziesz kierował naszą drużyną w przekonaniu, że jesteś pozbawiony tych cech. Gdyby okazało się, że jest inaczej, nasze rozczarowanie byłoby ogromne. — Jeśli myślisz, że dałbyś sobie radę z tym zleceniem beze mnie — Fett opuścił czytnik danych — to proszę bardzo. IG-88 przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, zanim kiwnął głową. — Pozostajesz naszym przywódcą. Ale ostrzegam cię, nie nadużywaj naszej cierpliwości, bo ją wyczerpiesz. 172 - Moją już wyczerpał. - Bossk wyglądał, jakby się miał zaraz udusić; jego spojrzenie mogło już nie tylko zamordować, ale wręcz unicestwić. Jedna ręka zawisła niebezpiecznie nad blaste-rem, schowanym w kaburze na biodrze. - Zmieniłem zdanie. Ten cały pomysł z drużyną był głupi... - Hmm, Bossk... To był twój pomysł — przypomniał mu Zuc-kuss. - Jeśli ja to zacząłem, to równie dobrze mogę skończyć. — Powoli przenosił wzrok z jednego łowcy na drugiego. - Możecie sobie robić, co chcecie. Ja się z tego wypisuję. Sam się zajmę tym Oph Nar Dinnidem. - Obawiam się, że nie masz takiej możliwości. — Boba Fett włożył czytnik do kieszeni w swojej zbroi. Jego głos, w kontraście z wściekłym podnieceniem Bosska, wydawał się jeszcze bardziej beznamiętny niż zwykle. - Wiesz o tej operacji zbyt wiele, by się z niej teraz „wypisać". Kiedy podejmujesz się pracy ze mną, zostajesz, póki nie zostanie wykonana. Masz tylko jeden sposób, żeby się wycofać. - Tak? - prychnął Bossk. - Niby jaki? IG-88 pozostał tam, gdzie był, obserwując spięcie z beznamiętnym chłodem robota. Zuckuss cofnął się, gotów zanurkować pod osłonę kadłuba jednego ze statków stojących w doku, kiedy dłoń Boby Fetta opadła na wygiętą rękojeść jego blastera. - Proszę, droga wolna - powiedział Boba Fett. - Spróbuj stąd wyjść, a się przekonasz. Atmosfera zagęściła się, jakby wypełnił ją strumień subfoto-nowych cząstek z dysz wylotowych krążownika. W pełnej napięcia ciszy Boba Fett wydał milczący rozkaz stojącej przed nim ciężko uzbrojonej postaci. No, ruszaj! — pomyślał. Zaoszczędzisz nam wszystkim mnóstwo czasu... - Ktoś nadlatuje! - głos Zuckussa przerwał zamrożony adrenaliną moment. Mały łowca wskazywał palcem odległy łuk, który tworzył wejście do doku ładowniczego; za nim pasmo jasnego światła przesłoniło gwiazdy. - Jakiś statek! Bossk wpatrywał się w Bobę Fetta jeszcze przez chwilę, a potem obejrzał się przez ramię. Nadlatująca plamka światła rozbłysła jaśniej, gdy płomień silników wylotowych otoczył ją jak korona słoneczna. Bossk spojrzał znowu na Fetta. - Czy to ten, na którego czekamy? - Niewykluczone. - Boba Fett nie puścił rękojeści blastera. 173 — Masz szczęście. - To prawda - przyznał Fett. - Gdybym cię zabił, musiałbym szukać nowego członka drużyny. - Opuścił dłoń. - Denerwują mnie zmiany personelu w trakcie zlecenia. Zuckuss patrzył na zbliżający się statek. - Nie poznaję tego typu. - Był dość blisko, by dało się odróżnić jego zarysy, niczym się nie wyróżniające jajo, niewiele większe niż myśliwiec typu TIE, ciągnące metalową siatkę jako sztywno splecioną pajęczynę z tyłu za dyszami silników. - Jakim cudem dostał pozwolenie... — Postarałem się o to. — Boba Fett wyminął Zuckussa i pozostałych, podchodząc do platformy, ku której kierował się statek. -Ale to bez różnicy, czy dostał pozwolenie, czy nie. - Jak to? - Zuckuss podreptał za Fettem. - Uwierz mi, ten gość zawsze wchodzi tam, gdzie zechce. Statek, opadający na lądowisko z wyłączonymi silnikami odrzutowymi, tylko na repulsorach, widać było teraz znacznie wyraźniej. Jego obła powierzchnia, podrapana i podziurawiona, nosiła ślady trafień różnymi rodzajami wysokoenergetycznej broni. Widać było dużą wypaloną plamę w miejscu, gdzie metal roztopił się i stężał ponownie. Statek zawisł nad lądowiskiem, a siatka, którą ciągnął za sobą, uniosła się i zakrzywiła do przodu, jak wygięty ogon skorpiona, podczas gdy druga jej część utworzyła pod brzuchem statku rodzaj kołyski, na którą pojazd wolno opadł i znieruchomiał. — Popatrzcie tylko! — zafascynowany Zuckuss podszedł do owakiego kadłuba i stanął na metalowej siatce. Dłoń w rękawicy położył na sfatygowanej i pordzewiałej powierzchni. - Wygląda, jakby uczestniczył w każdej bitwie od czasu Wojen Klonów... — Uważaj — powiedział Boba Fett. Ostrzeżenie przyszło jednak za późno. Wąska jak włos szczelina biegnąca wokół owalu kadłuba poszerzyła się, z sykiem wpuszczając do środka powietrze. Eliptyczna część statku oddzieliła się od reszty i uniosła do góry na niewidocznych wcześniej zawiasach. Przez chwilę w środku nie było widać nic więcej. Jak wypchnięta sprężonym powietrzem, lufa laserowego działa bliskiego zasięgu uniosła się do góry, ze źródłem zasilania i obudową odrzutu przymocowanymi bezpośrednio z tyłu. Lśniące powierzchnie czarnego metalu błyszczały niczym zwoje pobudzonego 174 węża, skręcone i śmiercionośne. Potężne systemy celownicze broni skoncentrowały się z cichym, elektronicznym sykiem na Zuc-kussie i obróciły lufę, aż zatrzymała się o metr od piersi łowcy. Kolejna seria ostrych, przerywanych dźwięków zabrzmiała z wnętrza urządzenia, gdy lampki wskaźników zmieniły barwę z żółtej na jaskrawą czerwień, naładowane i gotowe do strzału. Potem zapadła cisza; Zuckuss zamarł, zahipnotyzowany czarną dziurą znajdującą się niemal w zasięgu ręki, gotową jednym strzałem rozbić go na chmurę bezładnych atomów nad zwęglonymi szczątkami butów. — Cofnij się — powiedział cicho Boba Fett. — Tylko powoli, to prawdopodobnie nie stanie ci się krzywda. — Krzywda? — Stojący obok Zuckussa Bossk wpatrywał się zafascynowany w połyskującą, ciemną lufę działa laserowego. -To coś zmiecie go z powierzchni ziemi! Zuckuss nie był w stanie odwrócić wzroku od zabójczej maszynerii wycelowanej prosto w niego. Zdołał jednak zrobić jeden ostrożny krok do tyłu, a potem jeszcze jeden; system celowniczy śledził każdy jego ruch, zmieniając kąt ustawienia tak, by cały czas mieć go na muszce. Jeszcze kilka kroków do tyłu i Zuckuss znalazł się wśród reszty łowców nagród. — Zostań tu — polecił mu Boba Fett. — O to się nie martw. — Ubranie Zuckussa było przesiąknięte zapachem potu, wywołanego nagłym strachem. — Nie zamierzam się stąd ruszyć. Boba Fett zdążył już go wyminąć, zostawiając z tyłu także Bos-ska i IG-88. Szedł bez cienia obawy przez lądowisko w stronę owalnego statku spoczywającego w swoim połyskującym koszu. Działo laserowe obróciło się, celując prosto w niego. Zatrzymał się. — Dawno się nie widzieliśmy — przemówił do broni, jakby naładowana lufa była taką samą maską twarzową jak jego hełm, a systemy celownicze wszystkowidzącymi oczami. - Bardzo dawno. Czerwone lampki wskaźników zbladły, przechodząc przez blady oranż do spokojnej żółci. Soczewki optyczne i czujniki systemu celowniczego skręciły lekko, jakby dłoń i mózg kontrolujące spust rozluźniły się od stanu natychmiastowej agresji do zwykłego czuwania. Działo laserowe zaczęło się powoli unosić, jakby dźwigał je jakiś mechanizm we wnętrzu owakiego statku. Otoczyła je chmura 175 syczącej pary, na chwilę zacierając kontury broni, która przypominała teraz występ czarnej skały na szczycie góry, targanej gwałtowną nawałnicą. Działo wynurzyło się z mgły, ukazując poniżej potężny, humanoidalny tors, dźwigający na barkach przytłaczający ciężar broni. Pod lufą wyginała się w dół najeżona licznymi dźwigniami metalowa tarcza w kształcie ćwiartki koła, zakotwiczona w piersi istoty, z zębatką pozwalającą kontrolować kąt nachylenia lufy. Ciężkie przewody, niektóre połyskliwie czarne, inne ze srebrzystej dura-stali, wisiały zwinięte pod pachami, wokół muskularnej piersi i żeber, łącząc się z zapewniającymi balast źródłami mocy na plecach. Zobaczyli to wszystko, gdy osobnik wydostał się z owakiego statku. Podpierał się rękami w czarnych rękawicach, stawiając ciężkie buty na metalowych pasmach sieci. Spod skomplikowanych złączy broni wydobyła się para, tworząc obłok, który po chwili rozwiał się w cienkie smugi. Wskazywało to na obecność staroświeckiego systemu chłodniczego, opartego na płynach. Ta prymitywna technologia datowała się z samych początków Republiki. Działo laserowe obróciło się w swojej wieżyczce o sto osiemdziesiąt stopni, jak gdyby soczewki systemu celowniczego były rzeczywiście jego oczami, osadzonymi w czaszce pełnej czystej destrukcji. Sekcja tylna, przypominająca prymitywny rybi ogon, tyle że wykonany z czarnego metalu i przytwierdzony przegubowymi trzpieniami do bioder, była ostatnią, która wydostała się z kabiny statku. Z górną częścią odchyloną do tyłu na zawiasach i pilotem stojącym na ziemi, statek przypominał ogromne jajo, które pękło, by pozwolić się wykluć nowej istocie, kombinacji żywej materii i zabójczej maszyny. Ogon obcego rozwinął się w poprzek sztywnej, metalowej sieci. Jedną ręką osobnik otworzył małą klawiaturę na metalowej taśmie biegnącej od bolców na biodrach przez całą szerokość brzucha; drugą wstukał szybką sekwencję ideogramów, a potem wcisnął większy klawisz w rogu urządzenia. - Bardzo... dawno. - Głośniki urządzenia zatrzeszczały, kiedy obcy uniósł je przed sobą. W tle, oprócz słów z syntezatora mowy, słychać było syk pary wydobywającej się z obudowy działa. - Ale ty... Boba Fett... Nie starzejesz się. — A powinienem? — Zadziwiło go to oświadczenie. — Będę miał na to dość czasu po śmierci. Za sobą słyszał pozostałych łowców nagród. Głos Bosska wybijał się ponad resztę: 176 - Nie podoba mi się to... Obcy zareagował w jednej chwili; Boba Fett wiedział, że coś musiało uruchomić sekwencję reagowania. Na obudowie działa laserowego wskaźniki znów rozjarzyły się czerwienią; systemy celownicze zogniskowały się na jednym punkcie za Fettem. Para wystrzeliła ze szczelin obudowy, a segmenty ogona zesztywniały, tworząc trzecią nogę, co zapewniało obcemu podstawę dostatecznie stabilną, by wytrzymać siłę odrzutu wysokoenergetycznej eksplozji. Boba Fett spojrzał przez ramię i zobaczył, że Bossk instynktownie przesunął dłoń w stronę rękojeści blastera zawieszonego na biodrze; Trandoszanin zawsze tak robił, kiedy coś wzbudziło jego podejrzenia. - Nie radzę - powiedział Fett. Kiwnięciem głowy wskazał na dłoń Bosska, która znieruchomiała, gdy działo laserowe zaczęło gotować się do strzału. - D'harhan zwykle najpierw zabija, a potem też nie zawraca sobie głowy sprawdzaniem, czy słusznie. Bossk odsunął rękę od broni. - Dobrze. - Boba Fett spojrzał na Zuckussa i IG-88. - Teraz wszyscy członkowie naszej drużyny są na miejscu. — Znamy się z D'harhanem od bardzo dawna. — Boba Fett za sterami „Niewolnika I" szybko i zręcznie wprowadzał współrzędne punktu, w którym mieli wyskoczyć z nadprzestrzeni. — Dłużej niż możesz sobie wyobrazić. - Jak to możliwe, że nigdy o nim nie słyszałem? - Sterownia statku była tak mała, że Zuckuss musiał stać w przejściu za Fettem, jeśli chciał zamienić z nim parę słów. — Jest... robi wrażenie. Zuckuss mógł wybrać podróżowanie z Bosskiem i IG-88 na pokładzie „Wściekłego Psa", ale coraz gorszy humor Trandoszani-na spowodował, że wolał znaleźć się na pokładzie „Niewolnika I". Niech robot sobie z nim radzi, uznał Zuckuss. Roboty nie biorą tak do siebie jego zrzędzenia i narzekania. Ale lot z Fettem do siedziby Pancernych Hurtów - sztucznej planetoidy w kształcie dysku zwanej Okrąglakiem — okazał się chyba jeszcze bardziej przykry. Obcy imieniem D'harhan, dawny przyjaciel czy towarzysz, czy kimkolwiek był niegdyś dla Boby Fetta, znalazł dla siebie najbezpieczniejszy kąt na dolnym pokładzie ładowni, gdzie usadowił się na podłodze, oparty plecami o ściany 12 - Mandaloriańska zbroja 177 pokładu. D'harhan objął muskularnymi rękami kolana, by odciążyć ramiona dźwigające ciężar działa laserowego, którego błyszczącą lufę pochylił nieco do przodu. Kiedy Zuckuss wszedł do ładowni najciszej jak umiał, usłyszał nagle szmer wypuszczanej pary; system namierzający obcego zarejestrował jego obecność, obracając działo laserowe poziomym łukiem w jego kierunku. Na szczęście wskaźniki zapłonu na pokrywie działa pozostały żółte, w trybie czuwania. Zuckuss potrzebował kilku chwil, żeby się zorientować, że ta onieśmielająca i nieznana istota była w tym momencie tylko częściowo świadoma. Kwadratowa, opancerzona skrzynka umocowana pod wypukłą przednią podstawą działa, przypominająca gruby napierśnik wyposażony w rzędy gniazdek wejściowych i migocących diod, kryła w sobie wszystkie funkcje mózgowe D'harhana. Zostały tam przeniesione i zamknięte chirurgicznie z opróżnionej czaszki, odrzuconej niczym pusty pojemnik na racje żywnościowe, gdy potężną podstawę działa przytwierdzono do kości obojczyków i kręgosłupa. To, co Boba Fett opowiedział mu o tej operacji, wystarczyło, żeby Zuckuss poczuł dreszcz. Co innego wspomagać się uzbrojeniem i systemami wykrywania - Zuckuss szczerze zazdrościł Fettowi imponującego wachlarza czujników i urządzeń niszczących; facet był chodzącym arsenałem- ale pójść dalej, dać sobie wyciąć całe układy wewnętrzne, zastępując je durastalą i ogniwami zasilania, po to, by praktycznie zamienić się w broń, nie zaś tylko ją nosić... Zuckuss poczuł, że go mdli, kiedy patrzył na śpiącego D'harhana. Tak to się kończy, pomyślał posępnie, jeśli się chce być konsekwentnym. Segmenty ogona - trzeciej nogi trójnoga, na której wspierało się działo - owinęły się wokół D'harhana jak bariera ochronna, oddzielająca go od świata istot żywych... Zuckuss zrobił jeden ostrożny krok w stronę ładowni „Niewolnika I". Wiedział, że D'harhan nie tyle śpi, co raczej wyłączył część swoich systemów, oszczędzał w ten sposób energię dla zawsze czujnej broni nad jego korpusem, połyskującej w ciemności konstelacją diod i czujników. To wystarczyło, by uruchomić uśpiony obwód; jedna z dłoni w czarnej rękawicy odwróciła na zewnątrz aktywny ekran klawiatury z syntezatorem mowy. Nie przeszkadzaj mi, głosił napis na ekranie; funkcja mowy była wyłączona. Zostaw mnie. Jak uśpiony smok, którego ognisty oddech ledwo się tli... Milczące ostrzeżenie wystarczyło; Zuckuss z radością wycofał się ku drabince prowadzącej do sterowni „Niewolnika I". Mroczna, 178 uśpiona, a mimo to straszna istota, która przekształciła samą siebie w broń, przyprawiała Zuckussa jednocześnie o strach i mdłości. Kiedyś, zanim jeszcze postanowił zostać łowcą nagród, widział przez chwilę Dartha Vadera, Mrocznego Lorda Sithów, jak dowodził karnym atakiem imperialnych szturmowców na stolicę planety, która zbyt zwlekała ze złożeniem hołdu odległemu Imperatorowi. Uderzyła go wtedy myśl, podobnie jak w tej chwili, że pewne ścieżki, nawet jeśli prowadzą do potęgi przekraczającej wszystko, o czym się marzyło, jednocześnie w jakiś sposób umniejszają. Jakby istota osobowości okrytej zbroją stopniowo ginęła, zastępowana nieczułym metalem i obwodami. Nie było sensu zagłębiać się w takich myślach, zwłaszcza teraz, gdy przyłączył się do tej samej drużyny co istoty takie, jak Boba Fett i D'harhan. Później się nad tym zastanowię, postanowił Zuckuss, wdrapując się po drabince do sterowni. Jeśli będzie jakieś później. - Nie rozumiem, dlaczego nosi ze sobą ten prymitywny syntezator mowy. — Zuckuss kiwnął głową w stronę kabiny i znajdującej się poniżej ładowni. — Trochę to niezgrabne. Powiedziałbym, że znacznie wygodniej byłoby mu porozumiewać się za pomocą czegoś innego, tak, żeby mieć wolne ręce. - D'harhan nie czuje wielkiej potrzeby komunikowania się. -W suchym głosie Boby Fetta pojawił się cień rozbawienia. — A w przeszłości, gdy było więcej takich jak on, koordynowali swoje działania przy użyciu własnej, wewnętrznej sieci komunikacyjnej. - To byli inni? Tacy jak on? — ta perspektywa zaniepokoiła Zuckussa. - Co się z nimi stało? Fett nie odpowiedział. Zuckuss spróbował innego pytania. - A jaki on był wcześniej? — Nie mógł się zmusić, by wypowiedzieć na głos jego imię. — Zanim stał się... tym, czym jest teraz? - Nie twój interes. - Boba Fett nie spuszczał wzroku z instrumentów pokładowych „Niewolnika I". - Jest taki jak teraz od bardzo dawna. Jeśli nigdy dotąd nie słyszałeś o D'harhanie, to dlatego, że zajmuje się własnymi sprawami w rejonach galaktyki, do których tacy jak ty nigdy nie podróżują. — Fett spojrzał przez ramię na Zuckussa. - Powinieneś się z tego cieszyć. Rozmowa na temat ostatniego członka drużyny była skończona; Zuckuss wiedział, że lepiej nie drążyć sprawy. Będę szczęśliwy, 179 kiedy to zlecenie się skończy, pomyślał smętnie. Sytuacja w Gildii Łowców Nagród stawała się coraz bardziej napięta, atmosfera gęstniała od knowań i spisków, rozmaite podstępne sojusze tworzyły się i rozpadały, zmieniały członków i wrogów z dnia na dzień albo nawet z godziny na godzinę. Zlecenie na Oph Nar Dinnida, chociaż niebezpieczne ze względu na osławione systemy obronne Pancernych Huttów, wydawało się przy tym kaszką z mlekiem. Ale nawet tu, w bezgwiezdnej pustce nadprzestrzeni, Zuckuss wiedział, że nadal tkwi w niepokojącej pajęczynie niebezpiecznych spisków; wystarczyłoby tylko, żeby Bossk albo Boba Fett dowiedzieli się, że jest wtyczką Cradosska, a wypchnęliby go w próżnię butami do przodu przez kanał usuwania nieczystości „Niewolnika I" albo „Wściekłego Psa". Udział w intrygach Cradosska przestał się wydawać Zuckussowi takim dobrym pomysłem teraz, kiedy mógł liczyć tylko na własną pomysłowość i instynkt samozachowawczy. - Przestań się kręcić - odezwał się Boba Fett, nie patrząc na Zuckussa. — Przypnij się; zaraz wchodzimy do przestrzeni pod-świetlnej. Zuckuss miał już okazję poznać gwałtowne manewry nawigacyjne „Niewolnika I". Roboczy statek Fetta pozbawiony był jakichkolwiek buforów redukcji prędkości, które mogłyby niekorzystnie odbić się na jego prędkości czy zdolności do walki. W związku z tym statek przeskakiwał z jednego trybu lotu do drugiego z wywracającą wnętrzności szybkością. Zuckuss chwycił się obu stron włazu i odwrócił spojrzenie pozbawionych powiek oczu, by uniknąć przyprawiającego o mdłości widoku ogniskującej się nagle mgły gwiazd w iluminatorach sterowni. - Jest Bossk. Zuckuss zobaczył dryfującego przed nimi z wyłączonymi silnikami „Wściekłego Psa". Zamigotały światła sygnalizacyjne, a Boba Fett włączył przycisk modułu łączności. - Mówi Fett. Skontaktowaliście się z kontrolerem lotów na Okrąglaku? - Tak - rozległ się z głośników płaski, beznamiętny głos IG-88. -Nie otrzymaliśmy, powtarzam, nie otrzymaliśmy pozwolenia na podejście i lądowanie. - Nie spodziewałem się, że je dostaniemy - powiedział sucho Boba Fett. - Kiedy nadlatuje ktoś taki jak my, rzadko kiedy wysyła się komitet powitalny. 180 — Przed końcem rozmowy Pancerni Huttowie oznajmili, że wysyłają do nas negocjatora. — Na jakim poziomie? Do rozmowy dołączył głos Bosska. — Ten opasły ślimak powiedział, że Alfa Zero. Boba Fett nie cofał palca z przycisku komunikatora. — To poziom najwyższych władz Pancernych Huttów. Wyżej nie ma już nikogo. A to oznacza, że po pierwsze, nie będziemy musieli się użerać z jakimś małym urzędniczyną, a po drugie potraktowali nasze przybycie bardzo poważnie. — A jak już przyleci ten negocjator, co robimy? — W głosie Bosska słychać było głód działania, jakby podróż z Gildii Łowców Nagród trwała przez irytująco bezczynną wieczność. Cały Bossk, pomyślał Zuckuss, powoli kręcąc głową. Znał już Trandoszanina na tyle dobrze, by wiedzieć, że w jego mniemaniu „plan" to natychmiastowe podjęcie nieprzemyślanych działań. A planu awaryjnego zwykle nie było. Fett obejrzał się przez ramię na Zuckussa. — Nie przejmuj się. — Odwrócił się i jeszcze raz wcisnął przycisk komunikatora. - Musimy być subtelni. Ty i IG-88 powinniście przejść na pokład „Niewolnika I", zanim przybędzie negocjator Pancernych Huttów. Tylko pamiętaj: ja będę mówił. Ciężkozbrojny statek Bosska, „Wściekły Pies", pozostał w trybie autoczuwania, z systemami alarmowymi zaprogramowanymi na odmowę wstępu dla każdego do czasu powrotu właściciela. Zuckuss zdawał sobie sprawę z paranoi Bosska i liczby zabójczych pułapek, którymi naszpikował „Psa", bo nie chciał dopuścić, żeby ktokolwiek wdarł się do jego bazy operacyjnej. To był jeden z głównych powodów, dla których Zuckuss wolał podróżować z Fettem; nie uspokoił się jeszcze od poprzedniego lotu na pokładzie „Wściekłego Psa", kiedy to musiał nieustannie uważać, by nie uruchomić któregoś z niezliczonych zabezpieczeń. Wolał, żeby IG-88 zaryzykował, nawet jeśli oznaczało to stracenie z oczu Bosska na czas podróży. Zszedł na dół do ładowni „Niewolnika I", żeby otworzyć klapę włazu łączącą oba statki. Zgarbiona sylwetka częściowo wyłączonego D'harhana nadal tkwiła w rogu pomieszczenia; czuł, jak systemy optyczne działa laserowego rejestrują jego obecność. Lufa broni uniosła się lekko i zwróciła w jego stronę, kiedy stanął na ostatnim szczeblu drabinki. 181 Przez niewielki iluminator obok włazu Zuckuss widział, jak „Wściekły Pies" manewruje, by ustawić się w dogodnej pozycji do cumowania. Kiedy połączył się z „Niewolnikiem I", Zuckuss wcisnął klawisze kontrolki uruchamiające śluzę; rozległ się głośny syk, gdy ciśnienie powietrza na obu statkach zaczęło się wyrównywać. Klapa się otworzyła, a Bossk i IG-88 weszli na pokład. Bossk wcisnął parę przycisków zdalnej kontroli na przypiętym do pasa urządzeniu, a wtedy „Wściekły Pies" odłączył się od statku, by krążyć po orbicie parkingowej wokół Okrąglaka. - Gdzie Fett? - Bossk rozejrzał się po ładowni „Niewolnika I". Choć było to największe otwarte pomieszczenie na statku, trzech łowców wystarczyło, by zrobił się w nim tłok. Statek Boby Fetta miał służyć szybkości i zniszczeniu, a nie wygodzie. Zuckuss wskazał na drabinkę prowadzącą do sterowni. - Jest cały czas na górze. Chyba szykuje się do spotkania z negocjatorem Pancernych Huttów. Jego domysły okazały się słuszne. Głos Boby Fetta zatrzeszczał w głośnikach. - Musimy zrobić więcej miejsca - powiedział do mikrofonu pokładowego systemu łączności. - Właśnie się dowiedziałem, że negocjatorem jest jeden z Pancernych Huttów; nie wysłali żadnego z pomniejszych pośredników. Jeśli ma się tu zmieścić z tym swoim pancernym cylindrem, musimy zrobić tyle miejsca, ile się da. - Nie bardzo widzę, jak mamy tego dokonać. - Zuckuss odwrócił się i rozejrzał po wnętrzu ładowni „Niewolnika I". - Najwięcej miejsca tutaj jest w tych klatkach. - I co z tego? - odezwał się znowu Fett. - Nie widzę problemu. Bossk spojrzał na klatki, w których Boba Fett trzymał ofiary podczas dostarczania ich na miejsce, skąd mógł odebrać swoją nagrodę. - Nie zamierzam się tam ładować — warknął. - Jesteś największy z nas wszystkich - zauważył uczynnię Zuckuss. - Oczywiście, z wyjątkiem.... - wskazał na potężną sylwetkę D'harhana z lufą działa sterczącą nieco powyżej podciągniętych kolan i zwiniętego metalowego ogona. - ...jego. Trzej łowcy nagród spojrzeli na D'harhana. - No, nie wiem - powiedział Bossk. Nawet on wydawał się onieśmielony obecnością naładowanego działa laserowego w ich drużynie. - Może to nie jest najlepszy pomysł, żeby go budzić. 182 - Za późno. — Jedną ręką D'harhan wystukał wiadomość na milczącym ekranie urządzenia głosowego i odwrócił ekranem w ich stronę. - Słyszę wszystko co mówicie. Zuckuss i pozostali łowcy cofnęli się o krok i przywarli plecami do ścian kadłuba, podczas gdy rozbudzony D'harhan powoli wstał, przenosząc do tyłu metalowy ogon. Podstawa działa laserowego przytwierdzonego do ramion i piersi sięgała wyżej niż czubek głowy Bosska. Systemy celownicze działa w milczeniu przypatrywały się pozostałym trzem łowcom. - Uwaga! - Okrzyk wyrwał się z piersi Zuckussa instynktownie, gdy zobaczył, że lampki wskaźników działa laserowego nagle zapłonęły czerwienią. Padł płasko na podłogę, podczas gdy Bossk i IG-88 rozpierzchli się w przeciwne strony ładowni. Przyciśnięty do kratownic podłogi, osłaniając głowę rękami Zuckuss usłyszał szybki, ostry świst wystrzału laserowego, a potem jeszcze jeden; ich blask rozświetlił pomieszczenie, kłując w oczy. W ciszy, która nastąpiła po wystrzałach, czuć było zapach ozonu i spalonego metalu. Zuckuss podniósł głowę i zobaczył, że światełka wskaźników kontrolnych działa przechodzą z powrotem w bezpieczną żółć. Kulący się pod ścianami ładowni Bossk i IG-88 spojrzeli najpierw na D'harhana, a potem w kierunku celu jego gwałtownego ataku. Trafienie, precyzyjnie obliczone i wymierzone, roztrzaskało pręty kraty głównej klatki; odpryski stopionej durastali, rozrzucone po podłodze, wciąż jarzyły się czerwienią. Pasma kwaśnego dymu uniosły się nad drzwiami do klatki, gdy z hukiem upadły na ziemię. - Gotowe. - odezwał się D'harhan głosem z syntezatora mowy. - Teraz nie powinieneś mieć... obiekcji. - Twoja uwaga jest słuszna. - Obwody IG-88 doszły już całkiem do siebie po nagłej salwie laserowego ognia. Robot przestąpił nad prętami leżących drzwi i wszedł tam, gdzie przed chwilą była klatka. Bossk przyglądał się D'harhanowi jeszcze przez chwilę. Szparkami oczu obejrzał stygnącą lufę niemal z wyrazem zazdrości, a potem poszedł w ślady robota i wszedł do wnęki, której teraz już nie można było zamknąć. Naprawa będzie wymagała sporo pracy, pomyślał Zuckuss. Biorąc pod uwagę raczej zaborczy stosunek Boby Fetta do swojej własności, cieszył się, że to D'harhan, a nie on, wysadził pręty klatki. 183 W tym momencie na szczeblach drabinki prowadzącej do sterowni pojawił się Boba Fett. Członkowie drużyny patrzyli, jak zwraca spojrzenie swojego wizjera tam, gdzie do tej pory była jego klatka towarowa, a potem na gołą podłogę. - Zapłacisz za to ze swojego udziału - powiedział Fett do D'harhana. Czarna rękawica poruszyła się nad klawiaturą syntezatora mowy. - Nie. Jeszcze przez chwilę stali naprzeciwko siebie — jeden z twarzą ukrytą za wizjerem hełmu, drugi w ogóle pozbawiony twarzy, jeśli nie liczyć lufy działa laserowego - zanim Boba Fett powoli kiwnął głową. - Porozmawiamy o tym później. - Nadlatuje jakiś statek. - Zuckuss pokazał na iluminator. -To pewnie negocjator Pancernych Huttów. Przez iluminator widać było jak kulisty obiekt przybliża się do „Niewolnika I" - prosty prom orbitalny z emblematem Pancernych Huttów, wyobrażającym żółwia i dyplomatycznym oznaczeniem wskazującym, że nie jest uzbrojony. Wokół przedniej śluzy promu wysunęły się już kotwice cumownicze, gotowe przyłączyć statek do rękawa transferowego „Niewolnika I". Kilka chwil później, kiedy Zuckuss otworzył klapę włazu, łowcom ukazała się szeroka twarz z wąską szparą ust. Długi, zwężający się z jednej strony cylinder negocjatora Pancernych Huttów wpłynął z powolną gracją do ładowni, odpychany od kratownic podłogi niewidocznymi repulsorami. Kiedy drugi koniec wydłużonego zbiornika przekroczył progi ładowni, Zuckuss wcisnął przycisk kontroli włazu i klapa się zamknęła. - Ach, Boba Fett! - Pancerna skorupa, nabijana nitami i najrozmaitszymi gniazdkami kontaktowymi, minęła łowców i podpłynęła ku Fettowi, stojącemu przy drabince. Obleśny uśmiech pojawił się na twarzy Pancernego Hutta. Drobne mechaniczne ręce zwisały pod błyszczącym chromowanym kołnierzem, dopasowanym ciasno do pociętej zmarszczkami, szarej skóry szyi; chwytaki tych rąk, delikatne niby kończyny kraba, postukiwały radośnie o siebie. - Jak to miło znowu cię zobaczyć. Odpowiedź Fetta była sucha i wyprana z emocji. - Moje uczucia, Gheeta, nie zmieniły się od naszego ostatniego spotkania. Bossk odezwał się zdziwiony: 184 - Znasz tę kreaturę? - Prowadziliśmy... interesy. - Fett nie spojrzał na Trandosza-nina. - Kilka razy, dawno temu. - I do tego bardzo dochodowe. - Cylinder z Pancernym Hut-tem podskoczył lekko, gdy ten odwrócił się w stronę Bosska. — Przynajmniej... dla niektórych. — Uśmiech na twarzy Gheety stał się kwaśny. - Mam nadzieję — powiedział do Boby Fetta — że nie spodziewasz się podobnego zaufania, jakim obdarzyliśmy cię poprzednim razem, kiedy przybyłeś na Okrąglak. - Krabie chwytaki splotły metalowe pazury z taką siłą, że aż iskry poszły. — Po twoim ostatnim dokonaniu nie powitamy cię z otwartymi ramionami. - Nie ma takiej potrzeby. - Boba Fett patrzył prosto w twarz Pancernego Hutta. - Prowadzisz interesy, Gheeta, podobnie jak ja. Ciepłe uczucia nie mają z nimi nic wspólnego. Jeśli jesteś gotów ubić ze mną interes, mamy o czym rozmawiać. Jeśli nie, rozmowy na nic się nie zdadzą. - Ten sam stary Boba Fett. - Pancerny Hutt zdołał wykonać olbrzymią głową, ujętą w kołnierz cylindra, pełen aprobaty gest. -Dobrze wiedzieć, że są w tym wszechświecie rzeczy, które się nie zmieniają. Jakiż to interes chcesz robić na Okrąglaku? - Myślę, że doskonale wiesz, jaki. Twarz Gheety przybrała przebiegły wyraz; przymrużył powieki olbrzymich oczu. - Chyba nie chodzi ci o niejakiego Oph Nar Dinnida, co? - To strata czasu! — przerwał mu gniewnym warknięciem Bossk. - Cholernie dobrze wiesz, po co tu jesteśmy! Rozbawione zerknięcie spod przymrużonych powiek... a potem Gheeta znów spojrzał na Fetta. - Twój towarzysz odznacza się czarującą bezpośredniością. Fett kiwnął głową. - Wśród innych zalet. - Te inne muszą być dobrze ukryte - stwierdził sucho Gheeta. Uniósł jedną z metalowych rąk, by podrapać się pod fałdą na szyi. - Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że osoba, o której mowa... ten Dinnid... przebywa na Okrąglaku w charakterze gościa. Wiesz, jaki jest stosunek Huttów do gościnności. Uszczęśliwienie gościa jest dla naszego gatunku świętym obowiązkiem. Oszczędź nam tego, pomyślał Zuckuss, obserwując wymianę zdań między Boba Fettem a Pancernym Huttem. Jak galaktyka 185 długa i szeroka, zdradzieckie i złośliwe traktowanie każdego, kto trafił do pozbawionego okien pałacu Hutta były przysłowiowe. Zuckuss słyszał wiele opowieści o tym, jak niesławny Jabba, szef jednej z najpoważniejszych organizacji przestępczych, zwykł postępować ze swoimi tak zwanymi gośćmi i mniej wartościowymi służącymi. Naprawdę cierpła skóra. Na tym, jak sądził, polegała różnica między Boba Fettem a kreaturą taką jak ten Gheeta. Fett nie zbaczał z drogi tylko po to, by zadać komuś ból albo go zabić - robił to tylko wtedy, gdy zachodziła konieczność, podczas gdy Hutto-wie zwykle szukali okazji, by nacieszyć się cierpieniem innej istoty. — Są tacy — powiedział Boba Fett — których nie mniej niż ciebie interesuje szczęście Dinnida. — Ach, tak... — olbrzymia głowa wystająca z przedniego końca antygrawitacyjnego cylindra przytaknęła. - Byli pracodawcy Dinnida. Jak rozumiem, jesteś tu w ich imieniu? - Jestem tu wyłącznie we własnym imieniu. - Ależ oczywiście. - Gheeta uśmiechnął się szeroko, ukazując wilgotny, drgający język. — Dokładnie tego się spodziewałem. Altruizm jest deficytowym towarem wśród praktykujących twoją profesję. Wyobrażam sobie, że podobnie jest z towarzyszącymi ci przyjaciółmi. - Uniósł mechaniczną kończynę i zatoczył nią krąg obejmujący wszystkich obecnych w ładowni. - Cokolwiek onieśmielająca załoga, nie sądzisz, Fett? Sam ich widok przyprawia o drżenie moje serce, schowane pod pancerzem. - Gheeta przyjrzał się bliżej Bosskowi. — Kogo tu mamy... jesteś synem Cradosska, tak? Oczy Bosska zamieniły się w wąskie szparki, a głos zabrzmiał jak warknięcie. - Co ci do tego? — A więc tak, teraz widzę to wyraźnie. — Gheeta rozszerzył oczy w udawanym strachu. — Przekaż moje ukłony staremu gadowi, kiedy go spotkasz następnym razem. Czyli już wkrótce. — Pancerny Hutt odwrócił się w stronę Boby Fetta. - Bo jeśli sądzisz, że pozwolę twojej morderczej bandzie wylądować na Okrąglaku, to chyba przepaliło ci się parę obwodów pod tym hełmem, Fett. Uwaga nie wywarła wrażenia na adresacie. — Trudno o tym dyskutować tutaj — powiedział Boba Fett. — Z zasady rozmawiam o interesach tylko wtedy, gdy towar leży na stole, że tak powiem. - Muszę cię ostrzec. - Mechaniczne chwytaki zastukały jeden o drugi. - Rozmawiamy o niezwykle kosztownym towarze. 186 — Dlatego właśnie ten interes jest taki dochodowy. — Boba Fett wskazał na pozostałych łowców. - I dlatego tu jesteśmy. - W to mogę uwierzyć, bez dwóch zadań. - Gheeta podrapał jednym z chwytaków niemal pozbawiony kości podbródek. - Nie wiem tylko, czy to możliwe, mój drogi Fetcie, że zmieniłeś sposób, w jaki zwykle wchodziłeś w posiadanie tak dochodowego towaru. Słyszałem oczywiście, że wstąpiłeś do Gildii Łowców Nagród... i muszę przyznać, że cały mój klan, tu na Okrąglaku, był zaskoczony tą wiadomością. Starzejemy się, co, Fett? - Nie starzejemy. - Boba Fett wolno pokręcił głową. - Tylko mądrzejemy. — Z twojej strony to na pewno mądry krok, nie wątpię. — Pancerny Hutt obdarzył pozostałych przebiegłym, pełnym insynuacji uśmiechem. - Zastanawiam się tylko... co twoi nowi przyjaciele będą z tego mieć. Zuckuss zobaczył wbity w siebie wzrok Pancernego Hutta, gdy ten odwrócił się w jego stronę w swoim antygrawitacyjnym cylindrze. Poczuł się tak samo jak wtedy, gdy systemy celownicze D'harhana wzięły go na muszkę, obliczając dokładny kąt i siłę uderzenia potrzebną, by go unicestwić. Szczeliny źrenic Gheety były jak okna, zza których wyglądała chciwość i nienasycone apetyty. Rozpylenie na atomy od strzału lasera w porównaniu z tym byłoby litościwie szybkie. Kolejne uczucie, jeszcze bardziej niepokojące, pojawiło się w sercu Zuckussa: poczuł, że ciemne źrenice, przyglądające mu się z takim rozbawieniem i pogardą, nie są oknem, lecz zwierciadłem, w którym odbija się jego własne serce. Ty mała istoto, słyszał w głowie głos Gheety, jestem tym, czym ty chciałbyś być. Same usta, trzewia i głód. W tej zimnej galaktyce rządziło przykazanie: „Zjedz lub zostań zjedzony" — od samego tronu Imperatora Palpatine'a aż po najdrobniejszego mięsożercę, szczura przebiegającego pustynne połacie Tatooine. Ten moment prawdy przyprawił go o skurcz w żołądku. Byli kiedyś inni, którzy żyli, by walczyć, a ich walką kierowało inne przykazanie; były czasy, kiedy nawet on słuchał opowieści o rycerzach Jedi strzegących Republiki. Dziś to już tylko legendy, powiedział sobie w duchu Zuckuss. Te dni i te dzielne istoty, które wówczas żyły, nigdy nie wrócą. A bez nich Rebelianci walczący z Imperium byli tylko nieszczęsnymi, żałosnymi głupcami, skazanymi na porażkę. Ich kości będą bieleć porzucone na planetach, 187 które nawet nie mają nazwy. Ci, których trawi głód, nieopanowana chciwość i żądza władzy, zawsze wygrają... Przerwał posępne rozmyślania, gdy Pancerny Hutt z domyślnym uśmiechem na twarzy odwrócił się od niego. Weź się w garść, nakazał sobie Zuckuss. Podpisał już swój pakt z wszechświatem, w jakim przyszło mu żyć; był teraz łowcą nagród, i to dostatecznie dobrym, by podróżować w towarzystwie najtwardszych przedstawicieli swojej profesji. Jeśli okaże teraz choćby cień słabości, to na pewno nie będzie się już musiał martwić Imperatorem Palpatine'em czy Pancernym Hurtem; jego towarzysze rozerwą go na strzępy. Drapieżnik Bossk z chęcią pewnie by go pożarł... w dosłownym znaczeniu tego słowa. Ta myśl sprawiła, że Zuckuss pozbył się przynajmniej części skrupułów, jakie wywoływał w nim fakt, że dał się wciągnąć w podstępne intrygi Cradosska. Lepiej Bossk niż ja, pomyślał patrząc na kolegę. - Nie martw się o nas - tak brzmiała gniewna odpowiedź Bosska na słowa Gheety. - Wyjdziemy na swoje. — Nie wątpię. — Hutt nie przestawał się uśmiechać. — W końcu... uczycie się od najlepszego w tym fachu, prawda? Boba Fett zawsze wychodzi na swoje. - Poradziłbym sobie jeszcze lepiej - powiedział Fett - gdybyśmy ograniczyli nasze dyskusje do tego, po co tu przybyliśmy. A konkretnie do Oph Nar Dinnida. — Tylko że ten towar nie leży przed nami na stole — w oczach Gheety błysnął gniew. - I nie będzie leżał. W każdym razie nie tutaj. Jeśli chcecie dyskutować o losie naszego gościa, będziecie musieli rzeczywiście wylądować na Okrąglaku, tak jak chcieliście. Jestem tu tylko po to, by wam wyjaśnić, na jakich warunkach. Nie po to, by dobić interesu. — Dlaczego nie? — odezwał się Zuckuss. — Nie rozumiem. Pozostali członkowie twojego klanu nie wysłaliby cię tu, gdybyś nie miał prawa mówić w ich imieniu. Jeśli chcieli nam tylko przekazać wiadomość, mogli to zrobić przez komunikator albo przysłać tu jakiegoś wycierucha innego gatunku, Twi'lekianina albo coś w tym rodzaju. Więc po co to zamieszanie? Jeśli chcesz podjąć rozmowy na temat Dinnida, dlaczego nie tutaj? Jowialny uśmiech Hutta zmienił się w szyderczy. - Twój kolega Boba Fett nie zadałby równie głupiego pytania, na które jest prosta odpowiedź. Jesteśmy teraz na pokładzie „Niewolnika I", tak? A „Niewolnik I" to statek Boby Fetta; tylko 188 on ma nad nim kontrolę. A więc jak długo tu zostaniemy, będzie kontrolować również rozmowy. Zdarzało się w przeszłości, że rozmowy z Boba Fettem stawały się... nieco przykre. Zaczynało się bardzo przyjemnie, a potem... sprawy przestawały wyglądać różowo. - Gheeta przerwał, udając, że rozmyśla nad tą kwestią. - Może dlatego, że strony nie mogły dojść do porozumienia co do wartości towaru, o którym dyskutowano. — Spojrzał na Fetta. — Zawsze lubisz dostać to, co chcesz, jak najtaniej, co? Boba Fett nie odpowiedział. - Tak... - ciągnął Gheeta. - Boba Fett nie lubi szafować kredytami. Jeśli chodzi o przemoc... cóż, to inna historia, prawda? — cylinder Pancernego Hutta obrócił się, tak że Zuckuss znów patrzył mu w twarz. — Jeśli chodzi o przemoc, twój koleżka ma lekką rękę. Zwłaszcza gdy chodzi o skórę innych istot. A krew płynie szerokim strumieniem wszędzie tam, gdzie pojawi się Boba Fett. -Kolejny ćwierćobrót i Pancerny Hutt znalazł się twarzą do wszystkich łowców. - Jeśli zatem myślicie, że zamierzam pozostać tutaj, w samym sercu tego cyrku zagłady, w otoczeniu jego przyjaciół... a jeśli nie przyjaciół, to w każdym razie istot, z którymi łączą go jakieś interesy... i rozmawiać na temat towaru, nie wspominając nawet o sprowadzeniu go tutaj... - policzki Gheety otarły się o metalowy kołnierz, gdy pokręcił głową- ... to widzę, że nie tylko Bobie Fettowi pomieszało się w głowie. Wszyscy musicie być na bakier z rzeczywistością, jeśli myślicie, że to nastąpi. Z pozbawionej drzwi wnęki towarowej dobiegło basowe warczenie. - Skończyłeś swoją gadkę? - Bossk skrzyżował ręce na piersi. Gheeta spojrzał na Trandoszanina. - Tak, skończyłem. - I teraz zjeżdżasz stąd? - Jakkolwiek ciężko mi opuszczać tak czarujące towarzystwo, nie widzę powodu, by tracić wasz czy mój czas. - I myślisz, że cię stąd wypuścimy? Pancerny Hutt westchnął ciężko i wywrócił oczami. - Naprawdę spodziewałem się czegoś lepszego po twoich towarzyszach, Fett. Powiesz im, czy ja mam to zrobić? - Odleci stąd, kiedy zechce - powiedział Boba Fett. - Po pierwsze, towar jest nadal na dole, na Okrąglaku. Jeśli cokolwiek nieprzyjemnego spotka negocjatora, którego przysłali do nas Pancerni Hut-towie, tylko utrudni nam to zadanie później, jak już wylądujemy. 189 Bossk oparł dłoń o kaburę miotacza. - Może powinniśmy się zacząć tym martwić wtedy, jak już będziemy na dole. Nie widzę większej różnicy pomiędzy załatwieniem jednego zapuszkowanego Hutta a całej ich bandy. — W tej puszcze jest coś więcej niż jeden Hutt. Miałem swego czasu do czynienia z ich negocjatorami. Nie wysyłają ich bez całego arsenału termicznych ładunków wybuchowych. - Widzisz? - Gheeta teatralnym gestem wskazał jedną z mechanicznych kończyn na Fetta. - To dlatego on jest najlepszy wśród łowców nagród. Dlatego przeżył tak długo, podczas gdy innych spotkała tragicznie wczesna śmierć. Bo on się nauczył, że inne istoty mogą być równie sprytne jak on... i równie skłonne do przemocy, jeśli zajdzie taka potrzeba. — Metalowe ramię rozsunęło się, pozwalając, by chwytak na jego końcu dotknął klapy dostępu w centralnej sekcji zwężającego się cylindra. Jeden z pazurów otworzył klapkę i odsłonił mechanizm zegarowy, podłączony do kilku kostek szarej substancji. Ze swojego miejsca Zuckuss mógł dostrzec symbol kodowy jednego z głównych składów broni imperialnej marynarki. Ładunki wybuchowe musiały zostać stamtąd wykradzione - albo przemycone przez któregoś z dostawców, przez co nie stawały się mniej zabójcze. Od samego patrzenia na ten śmiercionośny potencjał Zuckussowi zabrakło powietrza we wtykach oddechowych zwisających spod jego maski twarzowej. IG-88, stojący tuż obok Bosska, również przyjrzał się ładunkom. — Byłoby pożądane — oznajmił robot — by nikt nie próbował na siłę odłączyć mechanizmu zegarowego. Jest niewątpliwie wyposażony w podsystem detekcji i autodestrukcji, mający zapobiec takiej ewentualności. — Naturalnie. — Gheeta wyglądał na zadowolonego z siebie. — Jak wspomniał wam Fett, negocjatorzy Pancernych Huttów nie pojawiają się w takich sytuacjach nieprzygotowani. Gdyby którykolwiek z was okazał się na tyle głupi, żeby choć tknąć palcem mnie czy to maleństwo, które mam ze sobą, konsekwencje miałyby skalę wręcz astronomiczną. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. -Jasna chmura radioaktywnego pyłu.... może nawet z Gildii Łowców Nagród byłoby ją widać. Wtedy przynajmniej przyjaciele wiedzieliby, co się z wami stało. - Myślę, że wszyscy powinniśmy zachować rozsądek - pospiesznie odezwał się Zuckuss; Bossk po przeciwnej stronie ładowni 190 wyglądał na dostatecznie rozwścieczonego, by samemu rzucić się na Pancernego Hutta i zacząć wyrywać przewody podłączone do ładunku, niezależnie od konsekwencji. - Nikt nie zamierza cię zatrzymywać. - To dobrze. - Gheeta kiwnął głową z aprobatą. - Przynajmniej ty wykazujesz się tu jaką taką inteligencją. Tak trzymaj, a któregoś dnia być może i ty zdołasz wspiąć się w swoim fachu na wyżyny, które dziś okupuje Boba Fett. — Chwytak zatrzasnął klapkę z powrotem. - Swędzi mnie to okropnie. Z przyjemnością się tego pozbędę. - Podrapał mechaniczną ręką o klapę włazu. -W takim razie żegnam panów. Choć wyobrażam sobie, że wkrótce znów się spotkamy... na Okrąglaku, rzecz jasna. Cylinder Pancernego Hutta obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i ustawił przodem do włazu transferowego. Zuckussowi nie trzeba było mówić, żeby zajął miejsce przy kontrolce włazu. Kiedy klapa się rozsunęła, Gheeta odwrócił się w swoim cylindrze tylko na tyle, by móc spojrzeć do tyłu na Bobę Fetta i pozostałych łowców. - Oczywiście — powiedział obojętnie — to zależy tylko od was. Czy chcecie ubić interes, czy nie. Bo muszę wam powiedzieć, że bardzo niechętnie odnosimy się do gości, którzy odwiedzają nas uzbrojeni po zęby, tak jak wy. Pancerny Hutt ruszył przez otwartą klapę. Zamknęła się za nim z sykiem; kilka minut później usłyszeli, jak statek negocjatora przy wtórze stuków i trzasków odłącza się od „Niewolnika I". Przez niewielki iluminator widzieli, jak rozpoczyna podróż ku powierzchni Okrąglaka. Bossk, nie mniej rozgniewany niż przed chwilą, wyszedł z pozbawionej drzwi wnęki towarowej. - Co miał oznaczać ten ostatni kawałek? - To proste. — Boba Fett chwycił za jeden ze szczebli drabinki. - Jak wszystko u Pancernych Hurtów. Jeśli chcemy z nimi negocjować, mamy być nieuzbrojeni. Przyślą prom, który zabierze nas na powierzchnię, a cała broń zostanie tutaj. - Chyba żartujesz! - Bossk spojrzał na niego bezbrzeżnie zdumiony. — Nie zamierzam tam lecieć zupełnie bezbronny! - Jak chcesz. - Przy włazie do sterowni Boba Fett zatrzymał się i spojrzał na Trandoszanina. - Oczywiście istnieje wybór. Możemy wykluczyć cię z drużyny. - Wyciągnął miotacz i wycelował w Bosska. - Sam zdecyduj. 191 Minęło kilka sekund, zanim Bossk w końcu kiwnął głową. - W porządku - powiedział. - Wygrałeś. Rozegramy to tak, jak chcesz. - Na jego twarzy pojawił się paskudny, szyderczy uśmieszek. - Jest tylko jeden problem. Co z nim? Zuckuss i pozostali odwrócili się w stronę, którą wskazał Bossk. W bocznej części ładowni, milczący i czujny, stał D'har-han. Systemy celownicze, przytwierdzone nierozerwalnie do jego korpusu, zwróciły się w stronę Fetta. - On też - powiedział cicho Fett. - On też z nami idzie. D'harhan wystukał serię słów na klawiaturze swojego syntezatora mowy i odwrócił ją w ich stronę. - Musiałbyś mnie zabić — rozległ się głos z syntezatora — żeby pozbawić mnie broni. — Głos D'harhana brzmiał jak grzmot spod kłębiących się obłoków pary. System celowniczy działa laserowego twardo koncentrował się na Fetcie, kiedy na ekranie pojawiły się kolejne słowa: - Nie ma różnicy... pomiędzy mną a moim uzbrojeniem. - Może... — Zuckuss z rosnącym zaniepokojeniem spojrzał na olbrzymiego D'harhana. Żółte lampki z boku podstawy działa zaczynały ciemnieć, jakby już za chwilę miały zmienić kolor na czerwień nieuchronnej zagłady. - Może nie musimy tak naprawdę go zabierać. To znaczy... jeśli lecimy na Okrąglaka tylko po to, żeby rozmawiać... to raczej nie jego specjalność, prawda? - Nikogo nie zostawimy — oznajmił Fett zimnym głosem, który ucinał wszelką dyskusję. — Leci cała drużyna. Taki jest plan. - Czyj plan? - zapytał Bossk. - Mój. - Kolejne proste, beznamiętne stwierdzenie. Boba Fett odwrócił się w stronę D'harhana. - Wiem lepiej niż ktokolwiek inny, że zabrać ci broń znaczyłoby to samo, co cię zabić. Byłem przy tym, kiedy stałeś się tym, czym jesteś teraz. Ale wiem także co innego: że twoją broń można wyłączyć, pozbawiając możliwości oddania strzału, za pomocą stosunkowo prostej procedury. Wystarczy wyjąć rdzeń. A wtedy Pancerni Hut-towie nie będą mieli podstaw, żeby odmówić ci pozwolenia na odwiedzenie ich świata. Zuckuss przywarł plecami do ścian kadłuba. Zobaczył, że D'harhan wstaje, tak wysoki, że koniec obudowy działa laserowego ociera się ze zgrzytem o durastalowy sufit. W pomieszczeniu zrobiło się nagle ciemniej, jakby rozprzestrzeniająca się sylwetka istoty pochłaniała światło. D'harhan wypiął pierś - tę jej część, 192 która nadal była z krwi i kości — podając naprzód wygiętą tablicę kontrolną działa przytwierdzoną do kości klatki piersiowej; cofnął barki, napinając ramiona. Jedną dłoń zacisnął w pięść, drugą nadal trzymał milczący syntezator mowy. Przez kłęby syczącej pary lśniący olejem metal tłoków błyszczał jak naga klinga miecza; wskaźniki na lufie działa płonęły wściekłą, mglistą czerwienią. Stało się, pomyślał Zuckuss, a wnętrzności skręcił mu bolesny strach. Teraz wszyscy umrzemy. Niczym zahipnotyzowany patrzył, jak Boba Fett podchodzi z przodu do D'harhana, otoczony aurą czerwonych świateł rozmytych przez kłęby pary, która spowijała go jak płomień widziany przez gęstą burzową chmurę. - Mylisz się. — D'harhan odwrócił ekran syntezatora mowy w stronę Fetta. - To nie będzie wcale proste. - Wiem, co znaczą jego słowa. - Nawet w głosie robota IG-88 zabrzmiał cień strachu. - Rdzeń jest chroniony siatką zazębiających się osłon. - To standardowe wyposażenie broni tej klasy, mające zapobiec podobnym uszkodzeniom. Usunięcie rdzenia nie jest zalecane, nawet jeśli ma to zrobić wyszkolony technik zbrojeniowy. Mógłbyś przeciążyć obwody i uruchomić sekwencję autodestrukcji, która zniszczyłaby ten statek jeszcze skuteczniej niż ładunki wybuchowe Pancernego Hutta. - Posłuchaj go! -domagał sięBossk. -Pozabijasz nas wszystkich! - Wiem, co robię — odezwał się Boba Fett z denerwującym, lodowatym spokojem. — Nie mieszajcie się do tego, jeśli cenicie własne życie. - Przecież wiesz - z podstawy działa z sykiem wydostała się kolejna chmura pary, gdy systemy celownicze zogniskowały się na stojącym przed nimi mężczyźnie. — Broń jest moją duszą. Jeśli zabierzesz mi to, czym zabijam innych... zabijesz mnie. - Tylko pozornie - powiedział Boba Fett. - Jest różnica między taką śmiercią a prawdziwą śmiercią. - Powoli wyciągnął rękę w kierunku lśniącej maszynerii, której obwody sterujące ukryte były głęboko w piersi D'harhana. - Zaufaj mi. - Fett... nie rób tego... Zuckuss nie wiedział, czy to jego głos, czy któregoś z pozostałych. Kuląc się w obliczu pewnej zagłady, odwrócił twarz. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był Boba Fett otoczony kłębami pary, z jedną ręką zatopioną między obwodami i przewodami zamkniętymi pod 13 - Mandaloriańska zbroja Yyj obudową działa, jakby był chirurgiem przeprowadzającym w warunkach polowych prymitywną transplantację serca. Przy wtórze zgrzytów metalowych przekładni lufa broni konwulsyjnie wycelowała w górę, jakby obwodami wbudowanymi w D'harhana wstrząsnął spazmatyczny ból wysokiego napięcia, nie do uśmierzenia środkami anestetycznymi przeznaczonymi dla śmiertelników. Lampki wskaźników pulsowały i migotały jeszcze jaśniej niż do tej pory. Zuckuss usłyszał jak ktoś — może Bossk? — pada na kratownicę podłogi, jakby miał jakiekolwiek szansę ukrycia się przed eksplozją, która zaraz rozedrze statek na strzępy. Z odruchowo napiętymi mięśniami, przytulony do poszycia ścian kadłuba, Zuckuss czekał na szorstki, ogłuszający huk, który miał być ostatnim dźwiękiem, jaki kiedykolwiek usłyszy. Zamiast tego zapadła cisza, zakończona sykiem wydobywającej się pary, jak westchnieniem umierającej maszyny, której źródło zasilania odcięto jednym zaworem. Spojrzał w górę, opuszczając ramię, którym zasłaniał oczy. Czerwone światła, które płonęły za mgłą pary, znikły. Zuckuss patrzył, jak bezwładna metalowa lufa działa zmienia kąt, centymetr po centymetrze opuszczając się ku podłodze z poprzedniej, wycelowanej w sufit pozycji. Milczący ekran syntezatora mowy zwisał na kablu u pasa D'harhana, a on sam z trudem próbował rozprostować drżące palce dłoni w czarnych rękawicach. Kolana ugięły się pod nim i nagle, pozbawiony dominującego wzrostu, zamienił się w istotę znacznie słabszą i bardziej ludzką niż maszyna. D'harhan upadł na podłogę i przetoczył się ciężko na lewe ramię, lufą działa rysując zgrzytliwy łuk na podłodze statku tuż pod czubkami butów Fetta. Zuckuss oderwał wzrok od znieruchomiałej broni i spojrzał na łowcę. Boba Fett nie poruszył się, jakby upadek działa był falą oceanicznego przypływu, o której wiedział, że rozbije się nieszkodliwie, o milimetry od niego. W dłoni Fetta- tej, którą zagłębił w skomplikowane obwody i przekładnie w piersi D'harhana - spoczywał metalowy pręt długi na niecałe pół metra, gruby jak pięść, która się wokół niego zacisnęła. Kiedy Fett go puścił, pręt upadł na podłogę z przytłumionym, ołowianym brzękiem; resztki ciepła w rdzeniu zamieniły ze świstem w parę krople wody, które osiadły na powierzchni kratownicy. Lufa działa laserowego uniosła się z trudem, jak bezwładny członek kaleki. Systemy celownicze skoncentrowały się na sylwetce 194 stojącego przed nim Boby Fetta; D'harhan jedną ręką złapał pudełko syntezatora mowy i powoli wystukał kilka słów. - Jesteś mi coś winien. - D'harhan odwrócił ekran urządzenia. -1 to niemało. Boba Fett nic nie powiedział, tylko odwrócił się i podszedł do drabinki prowadzącej do sterowni. Zatrzymał się z butem na najniższym szczeblu drabiny i spojrzał na pozostałych łowców. - Czekają już na nas - powiedział cicho. - Na dole, na Okrąglaku. I już go nie było. Mały łowca spojrzał na Bosska, który wstawał właśnie z podłogi w pozbawionej drzwi wnęce towarowej. - Mamy szczęście — powiedział Zuckuss — że żyjemy. Bossk zerknął w górę, na otwarty właz do sterowni, a potem z powrotem w dół. Krzywy uśmiech, skierowany do Zuckussa, nie krył odrobiny podziwu. - Myślę, że niedługo się przekonamy - Bossk powoli pokiwał głową - na jak długo jeszcze nam tego szczęścia starczy. ROZDZIAŁ 1< — Co właściwie zaszło między tobą a Pancernymi Huttami? — Zuckuss pytał nie tylko po to, żeby zabić czas. Siedząc wreszcie na powierzchni Okrąglaka, w otoczeniu opancerzonych durastalą Huttów i, co gorsza, najprzeróżniejszych strażników i najemników, nie czuł się wcale bezpieczniej niż przedtem. Coraz gorzej i gorzej, myślał ponuro Zuckuss. Jak tak dalej pójdzie, niedługo będzie marzyć o tym, żeby wszyscy członkowie tego nieustraszonego zespołu zostali rozpyleni na wirujące atomy. - To znaczy... z tego, co mówił negocjator.... Boba Fett stał z założonymi rękami, obserwując jak celnicy Pancernych Huttów przeczesują wnętrze „Niewolnika I". Nie szukali kontrabandy — Pancerni Huttowie, podobnie jak inni przedstawiciele ich gatunku, nie mieli nic przeciwko przemytowi, o ile dostali swój procent - tylko nie zadeklarowanej broni. Bez swojego zwykłego zestawu wyrzutni rakietowych i innych śmiercionośnych narzędzi Fett - co najdziwniejsze - wyglądał jeszcze groźniej niż zwykle; jakby z trudem powstrzymywany gniew, wywołany wtargnięciem na jego prywatny teren, obudził w nim nową, śmiercionośną siłę. - Huttowie mówią różne rzeczy - odpowiedział Boba Fett, nie odwracając się w stronę Zuckussa. - Większość z tego możesz spokojnie zignorować. Wiele istot w galaktyce wierzy, że wszyscy Huttowie to skuteczni biznesmeni, którzy myślą tylko o kredytach, ale tak nie jest. Zbyt wiele czasu tracą na rozpamiętywanie przeszłości i hodowanie starych pretensji, na pielęgnowanie dawnych urazów. 196 Takie emocje nie pozwalają im postępować w sposób naprawdę racjonalny. Nikt nie mógłby tego powiedzieć o samym Fetcie, myślał Zuc-kuss. Im więcej czasu spędzał w jego towarzystwie, tym większe wrażenie robiło na nim chłodne rozumowanie łowcy — i tym większy budziło strach. Na przykład to, że ich zespół musiał pozbyć się uzbrojenia, by wylądować u Pancernych Huttów; jeśli Boba Fett się z tym pogodził, oznaczało to, że musiał już wcześniej uwzględnić ten czynnik w swoich zawiłych planach. Może i odlecimy stąd żywi, myślał Zuckuss. A przynajmniej niektórzy z nas. Plany, których zgodził się być częścią - plany Cradosska - wymagały, by pozostawili na tym świecie przynajmniej jednego trupa, jeśli nie więcej. - Jednak to, co powiedział Gheeta, brzmiało trochę dziwnie. -Nie dawał za wygraną Zuckuss. - Kiedy mówił o tym, co się kiedyś stało... masz jakieś nie załatwione porachunki z Pancernymi Huttami? Celnicy — wielonożne roboty, połyskujące próbnikami i miernikami poziomu energii — kontynuowały inspekcję „Niewolnika I". Ich czarne, pajęcze kształty widać było przez otwarte luki i przezroczyste osłony sterowni. Jeden z inspektorów, połyskując żałośnie kilkoma lampkami, leżał roztrzaskany na kawałki, na osmalonym ogniem z dysz wylotowych lądowisku. W poszukiwaniu ukrytej broni trochę zbyt obcesowo rewidował Trandoszanina Bosska, który odpłacił mu szybkim i niezwykle widowiskowym demontażem. — Nie przejmuj się tym — powiedział Boba Fett. — To sprawa osobista pomiędzy mną a Gheetą. Był czas, kiedy był kimś więcej niż tylko zwykłym negocjatorem, wysyłanym na statki, które poprosiły o pozwolenie na lądowanie. Stał bardzo wysoko w hierarchii Pancernych Huttów. Odpowiadał wtedy za projekt i budowę kosmoportu i centrum dyplomatycznego, czyli tego wszystkiego, co tu widzisz. - Fett zatoczył ręką koło; przez łuki doków widać było iglice i kopuły monumentalnej budowli. - Dysponował budżetem pozwalającym na niemal nieograniczone wydatki, nawet na sprowadzenie jednego z najlepszych architektów w galaktyce. Nazywał się Emd Grahvess... — Słyszałem o nim! — Zuckuss rzeczywiście słyszał, tylko nie mógł sobie przypomnieć gdzie. - Być może są lepsi od niego, ale jeśli tak, to pracują wyłącznie dla takich klientów jak Imperator Palpatine albo książę Xizor. 197 Tak więc Grałwess był na samej górze listy Pancernych Huttów, a Gheeta o tym wiedział. Dlatego go zatrudnił. Jedyny problem polegał na tym, że Gheeta miał pewne plany co do Grałwessa, kiedy ten zakończy już prace nad projektem. Na nieszczęście dla Gheety Grałwess nie był głupcem. Wiedział, jak niebezpiecznie jest pracować dla Huttów. Nie lubią płacić, ale lubią mieć rzeczy, jakich nikt inny nie będzie miał. Jeśli nie mogą kupić wyłączności, mają... inne sposoby, by ją sobie zapewnić. I tego właśnie dowiedział się Grahvess: że kiedy zakończy pracę, nie podejmie się już żadnej innej. - Fett spojrzał na Zuckussa. - Nigdy. - To dość cyniczne — powiedział Zuckuss. — Zabić kogoś zaraz po tym, jak odwalił dla ciebie kawał dobrej roboty. - Lepiej do tego przywyknij. Łowcom nagród też się to przytrafia, jeśli nie są ostrożni. - Boba Fett powoli kiwnął głową. -Żyjemy w zdradzieckiej galaktyce. Nikomu nie można tak naprawdę zaufać... To ci dopiero motto na życie, pomyślał Zuckuss. Albo na śmierć... - Więc co się stało z tym architektem, tym Grahvessem? Gheeta zabił go w końcu czy nie? - Nie. - W tym jednym słowie wypowiedzianym przez Bobę Fetta słychać było satysfakcję. - Bo Grałwess był odrobinę sprytniejszy od Gheety. Dostatecznie sprytny, by skontaktować się ze mną i zaproponować obopólnie korzystny interes. - To znaczy? - Nie ma sensu wdawać się w szczegóły. — Boba Fett nie spuszczał wzroku z celników kręcących się po pokładzie „Niewolnika I". - Przynajmniej nie w tej chwili. Powiem tylko, że zanim Grałwess skończył pracę na Okrąglaku, mieliśmy już wszystko ustalone, tak że Gheeta i jego cyngle nie zdołali położyć łapy na architekcie. Krótko mówiąc, Grałwess wyznaczył nagrodę za siebie samego. Dużą, ładną nagrodę, którą z przyjemnością odebrałem, wpadając tu i zwijając go sprzed nosa Gheety. To główny powód, dla którego Pancerni Huttowie stosują teraz tak ścisłe procedury bezpieczeństwa; nie chcą, żeby taka akcja się powtórzyła. Wyszliby znowu na głupców, a tego nie znoszą. - Całkiem sprytne. - Zuckuss pokiwał głową z aprobatą. -Jedyną istotą, która źle wyszła na tym interesie, był ten Gheeta. Architekt ocalił skórę, a ty dostałeś kredyty. Niegłupio. - Zyskałem na tym interesie jeszcze coś. 198 Zdziwiony Zuckuss przyjrzał się łowcy nagród. - Co więcej, oprócz kredytów, mógłbyś na tym zyskać? -Nie mógł sobie wyobrazić, na czym jeszcze mogłoby zależeć komuś takiemu jak Fett. - Inwestycję. W pewnym sensie. — Boba Fett patrzył, jak roboty inspekcyjne Pancernych Huttów wyłaniają się z jego statku. — Długofalową inwestycję. Bardzo opłacalną. Zuckuss nie miał czasu, żeby dopytywać się, co miał na myśli Fett. Celnicy podeszli do oczekujących łowców na swoich pająko-watych kończynach. Kilku z nich zostało w tyle, by pozbierać porozrzucane szczątki przymusowo zdemontowanego towarzysza, którego uszkodzone obwody portu danych sensorycznych nie przestawały buczeć i piszczeć. - Dziękujemy za współpracę. - Główny robot inspekcyjny zatrzymał się przez Boba Fettem. - Inspekcja pańskiego statku nie wykazała ukrytego uzbrojenia o sile zdolnej zakłócić spokój i porządek na Okrąglaku. Zuckuss zdziwiłby się, gdyby inspektorzy znaleźli coś takiego. Razem z IG-88 (Bossk nie chciał się do nich przyłączyć, nadąsa-ny, że musi złożyć broń) pomogli Fettowi wymontować albo całe systemy, albo najważniejsze komponenty arsenału „Niewolnika I", a potem zapakować je do wyposażonego w zamek szyfrowy kontenera, który krążył teraz po orbicie Okrąglaka, oczekując na powrót Fetta. Kiedy skończyli, statek był równie bezbronny — i, co ważniejsze, niezdolny do ataku — jak każdy inny nieuzbrojony wahadłowiec towarowy wlokący się pomiędzy gwiazdami. Broń osobistą łowców nagród potraktowano inaczej; tę, którą przywieźli ze sobą na powierzchnię Okrąglaka, oddali od razu robotom inspekcyjnym. - Oto pokwitowanie za przedmioty, które oddali panowie do depozytu. — Jeden z robotów otworzył niewielką klapkę między wielosoczewkowymi oczami i wysunął z niej miniaturowy holo-projektor. - Czy moglibyście panowie sprawdzić i upewnić się, że nie zapomnieliśmy o niczym...? Boba Fett wziął od robota urządzenie i włączył je. Połyskujące pole wyświetliło przed nim i Zuckussem przewijające się obrazy najrozmaitszego uzbrojenia łowców nagród. Lista była długa. Boba Fett przejrzał ją tylko pobieżnie, zanim wyłączył holoprojektor. - Wygląda na kompletne. 199 - To doskonale. — Główny inspektor wysunął jedną z tulejek optycznych prosto do góry i obrócił nią dookoła, patrząc przez niewielką soczewkę na pozostałe roboty, nadchodzące z fragmentami swojego towarzysza, którego Bossk rozerwał na strzępy. Kilka ostatnich kawałków wkładały właśnie do bezwładnościowego drucianego kosza przy wtórze stłumionych jęków zdemontowanego robota. Inspektor odwrócił od nich wzrok i znowu spojrzał na Fetta. - Wystarczy zachować pokwitowanie i pokazać je kierownikowi lądowiska, kiedy będą panowie gotowi do odlotu, a wszystkie te przedmioty zostaną wam zwrócone. — Ciemna plama oleju i kilka rozbitych, błyszczących tranzystorów to było wszystko, co pozostało z robota na płycie lądowiska. - Miło mi było służyć panom pomocą. Oficjalne formułki brzmiały jeszcze bardziej sztucznie w wykonaniu robotów; Zuckuss był zadowolony, widząc jak roboty celne oddalają się ostrożnie przez płytę lądowiska ze swoim zdemontowanym towarzyszem w koszu. Kiedy opuściły dok, do Zuckussa i Fetta podszedł Bossk, a za nim IG-88. Robot wyglądał równie beznamiętnie jak zwykle, natomiast w oczach Bosska płonęła niechęć. - I to ma być ten twój wielki plan? - szybkim, lekceważącym gestem pokazał na pustą kaburę blastera obijającą mu się o uda. -Utknąć na lądowisku u Pancernych Huttów? Jeśli postanowią nasłać na nas swoich zbirów, nie będziemy mogli nic na to poradzić ! — Pokręcił głową z niesmakiem. — Nie wiem, po co musiałeś ciągnąć ze sobą całą drużynę. Jeśli chciałeś, żeby w końcu ktoś cię stuknął, trzeba było jechać samemu. Boba Fett spojrzał w milczeniu na Trandoszanina. - Wiesz co? — odezwał się po chwili. — Dam ci coś za darmo. Nieczęsto mi się to zdarza, nawet jeśli chodzi po prostu o dobrą radę. Zazwyczaj daję innym lekcję, pozwalając im cierpieć konsekwencje ich własnych czynów. - Tak? - prychnął Bossk. - Więc co to za dobra rada? - Przestań skamleć, zanim naprawdę mnie zdenerwujesz. -Fett odwrócił się w stronę pozostałych łowców. — Lepiej chodźmy. Dostałem wiadomość od Gheety, kiedy roboty przeczesywały statek. Pancerni Huttowie przygotowali dla nas przyjęcie. - Taa... na pewno- mruknął Bossk pod nosem. Fett nie zareagował na ten komentarz, o ile w ogóle go usłyszał. 200 IG-88 zaszedł drogę Zuckussowi, idąc za BobąFettem w stronę otwartego poduszkowca, który miał ich zabrać do centrum kompleksu administracyjnego Okrąglaku. Zuckuss cofnął się jeszcze 0 krok, gdy masywna postać D'harhana ruszyła ciężko do przodu z lufą działa laserowego — teraz bezwładną i nieszkodliwą — zwieszoną smutno i ukośnie, z muszką niemal na płycie lądowiska. Unieruchomione systemy namierzania zostały wyłączone, jakby ta na pół humanoidalna, na pół mechaniczna istota szła za głosem pana, który pozbawił ją wzroku. - Jak myślisz, co się teraz stanie? Głos zaskoczył Zuckussa; odwrócił gwałtownie głowę i zobaczył stojącego obok Bosska, który nachylony, szeptał mu do ucha. Zuckuss był zupełnie zatopiony w rozważaniach o tym, że zmodyfikowany D'harhan wygląda jak ostatni przedstawiciel wymarłego gatunku, z trudem wlokący stare kości i rdzewiejący metalowy pancerz na cmentarzysko swoich braci. Kiedy Bossk podszedł do niego, zastanawiał się akurat nad tym, po co Boba Fett zabrał D'harhana ze sobą, jeśli od początku wiedział, że serce laserowego działa -a zarazem serce D'harhana, o ile ktoś taki jak on w ogóle je posiadał - trzeba będzie usunąć. Zdaniem Zuckussa, zrobienie czegoś takiego staremu towarzyszowi było rzeczą szokująco okrutną. Nigdy by nie przypuścił, że Boba Fett jest do czegoś takiego zdolny. — Mnie pytasz? — Zuckuss spojrzał na Bosska i wzruszył ramionami, rozkładając dłonie w geście wyrażającym zakłopotanie. — Nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje. - Sprawy wyglądały o wiele łatwiej w siedzibie Gildii, kiedy przystał na plan Cradosska... ale nie miał ochoty opowiadać o tym Bosskowi. Po prostu od tego czasu wszystko się pokomplikowało i zrobiło znacznie bardziej niebezpieczne; jego ówczesne przekonanie, że ujdzie z życiem po prostu trzymając się blisko Boby Fetta, zostało mocno nadwątlone. Fett pakujący prywatny arsenał miotaczy i rakietnic to jedno; nieuzbrojony Fett, prowadzący swoją drużynę w sam środek żywiących do niego stare urazy wrogów - to całkiem co innego. Może Bossk ma rację, zastanawiał się Zuckuss. Może Fett prowadzi nas na pewną śmierć. Nagle przyszła mu do głowy inna myśl: może taki właśnie plan miał Cradossk od samego początku. Może stary Trandoszanin chciał wyeliminować nie tylko swojego syna, ale także paru innych wybijających się, młodych członków Gildii. Zuckuss mógł zrozumieć, dlaczego Cradossk i starszyzna Gildii chcą się pozbyć zimnej 1 niezawodnej maszyny do zabijania w rodzaju robota IG-88, ale 201 zdziwiłby się, gdyby ktoś uznał, że on też dorasta do tego poziomu. A nawet jeśli taki był plan Cradosska, jak to się miało do Fetta? Czy Fett prowadził Bosska i pozostałych łowców prosto w starannie przygotowaną wcześniej pułapkę - co oznaczałoby, że Cradossk zdołał jakimś cudem wciągnąć w swoje plany Pancernych Huttów? A może najsprytniejszy i najtwardszy łowca nagród galaktyki dał się również wystrychnąć na dudka i zostanie wyeliminowany wraz z resztą drużyny? A może... Od tych wszystkich gorączkowych myśli Zuckussa rozbolała głowa. Jeśli miał zginąć tu, na Okrąglaku, miał nadzieję, że przed śmiercią zdoła choć w części zrozumieć, o co w tym wszystkim chodziło. Zaczął wątpić, czy pomysł zostania łowcą nagród był na pewno taki dobry. - Przypuszczam - warknął Bossk - że wkrótce się dowiemy. Tak czy owak. - Możliwe. - Reszta grupy czekała na nich przy promie; Zuc-kuss kiwnął głową w ich stronę. - Lepiej chodźmy. - Przezwyciężywszy niechęć, zaczął iść w stronę promu. Jeszcze zanim prom uniósł się na repulsorach i ruszył w stronę iglic zabudowań Pancernych Huttów, Zuckuss doznał objawienia. Widział odbicie swojej maski twarzowej z dyndającymi wtykami nosowymi w ciemnym metalu milczącego, bezsilnego działa laserowego D'harhana. To bez znaczenia, uświadomił sobie w jednej chwili, czy mamy broń, czy nie. Cokolwiek miało się wydarzyć — który z nich zginie, a który przeżyje — zdarzy się niezależnie od tego, czy będą na to przygotowani czy nie. Jeden z nich był pewnie gotów. Zuckuss spojrzał na Bobę Fetta, siedzącego z przodu pojazdu. Jeśli ktokolwiek z nich miał przeżyć, na pewno będzie to on. Ta myśl nie poprawiła Zuckussowi humoru. Gheeta dopłynął ku nim z powitalnym uśmiechem tak szerokim, że prawie przecinał jego twarz na pół. - Nareszcie! - rozłożył szeroko mechaniczne ręce pod nabijanym nitami cylindrem. — Teraz macie okazję doświadczyć naszej gościnności. - Nie przybyliśmy tu dla zabawy. - Boba Fett na czele swojej grupy zatrzymał się i rozejrzał dokoła po wielkiej sali bankietowej Pancernych Huttów. - Jesteśmy tu wyłącznie w interesach. 202 Byłbym ci wdzięczny, gdybyśmy mogli niezwłocznie przejść do rzeczy. - Wszystko w swoim czasie, mój drogi Fett. - Cieńszym końcem cylindra Gheeta wskazał na inną część sali, o wysoko sklepionym suficie pociętym złotymi rozetami i ozdobnymi ćwiekami. — Zbyt łatwo odrzucasz zarówno przyjemności, jak i przeszłość... przyjemności ciała, którymi możemy się dziś cieszyć, i wspomnienia przeszłości, które możemy dzielić. IG-88 i niewysoki Zuckuss stanęli po obu stronach Fetta; robot lustrował otoczenie z metodyczną dokładnością, a pełen obaw mały łowca rozglądał się po sali z wyraźnym zdenerwowaniem. Powolnym i ciężkim krokiem nadszedł D'harhan i stanął za nim. - Przeszłość się skończyła — powiedział Boba Fett. Trzęsąca się jak galareta twarz Pancernego Hutta, wystająca znad kołnierza unoszonego na repulsorach cylindra, wywołała w nim zimną odrazę. - Jeśli nie dla ciebie, to na pewno dla mnie. - Zastanawiam się nad tym... - Gheeta uniósł jedną z mechanicznych rąk i podrapał się końcem sztucznego pazura po grubej fałdzie na podbródku. — Jak wiele naprawdę zapominamy? Mam nadzieję, że wybaczysz mi te filozoficzne dywagacje... wiem, jak jesteś niecierpliwy, ale czasem wydaje mi się, że tak naprawdę nie zapominamy niczego. Wszystko pozostaje w nas uśpione, głęboko albo tuż pod powierzchnią, czekając na rozbudzenie, na ponowne wydobycie na światło dzienne. Boba Fett bez trudu odczytał prawdziwe znaczenie słów Pancernego Hutta. Chce mi powiedzieć, pomyślał, że on nie zapomniał. Przypomnienie dawnych wydarzeń na pokładzie „Niewolnika I" nie dawało wyobrażenia o tym, jak mocno to poniżające wspomnienie wbiło się w pamięć Gheety. Gdyby odrzucić wyszukane maniery i obliczony na schlebianie pokaz, jaki odstawił podczas ich powitania na Okrąglaku, jasno było widać, że Hutt pała żądzą zemsty. Co było do przewidzenia. On ma swoje plany, pomyślał Boba Fett, a ja swoje. Przez ułamek sekundy, kiedy patrzył w duże, na pół przysłonięte powiekami oczy Gheety, zastanawiał się, czy słowa wypowiedziane przez Pancernego Hutta nie miały jeszcze innego, ukrytego znaczenia. Rozbudzenie.... wydobycie na światło dzienne... Kiedy się prowadzi ryzykowną grę, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że przeciwnik jest o jeden ruch do przodu. Fett wiedział, 203 że w przypadku jego gry oznaczałoby to pewną śmierć. Jeśli się dowiedział, rozmyślał Boba, wypatrując wskazówek w szerokiej twarzy Gheety, jeśli domyślił się wszystkiego, co tu zaszło wtedy, w przeszłości... Wówczas gra była skończona; nie pozostawał ani jeden ruch do wykonania poza strąceniem z planszy połamanych figur. Wśród tych figur znalazłby się on sam i pozostali łowcy nagród, których ze sobą zabrał. A może ktoś jeszcze... Cokolwiek się stanie, uznał w końcu Boba Fett, nie odrywając wzroku od ciemnych źrenic Gheety, cokolwiek się stanie, on pójdzie ze mną. — Ale skończmy z tym. — Cylindryczny pancerz Hutta odwrócił się trochę, dzięki czemu Gheeta mógł wskazać jedną z mechanicznych rąk środek sali bankietowej. — Jak raczyłeś nam przekonująco przypomnieć, spotykamy się, niestety, w interesach, a nie towarzysko. Chodźmy więc. Oprócz mnie są inni, jeszcze bardziej niecierpliwie oczekujący spotkania z tobą i twoimi towarzyszami. - Proszę przodem - powiedział Boba Fett. - To twój gatunek, nie mój. Wiele lat temu podjął się zyskownego zlecenia na prowincjonalnej planecie, gdzie powszechnie stosowanym środkiem transportu na większe odległości były powietrzne sterówce - powolne i wielkie, obłe cylindry wypełnione helem i innymi gazami lżejszymi od powietrza. Niebo tej planety wypełniały takie statki — wydłużone, srebrzyste kształty, z podwieszonymi w cieniu wypukłego brzucha gondolami dla załogi i kontenerami towarowymi. Ten obraz przypomniał się Fettowi, kiedy wszedł do sali bankietowej na Okrąglaku: oprócz Gheety był tam z tuzin innych Pancernych Hurtów, w nitowanych cylindrach unoszących się nad podłogą dzięki repulsorom. Krążyli po sali i obijali się o siebie leniwie i bez wdzięku. Z każdego cylindra sterczała twarz kolejnego Hutta, przypominająca porcję nieprzyjemnej substancji organicznej umieszczonej w okrągłym metalowym kołnierzu. Twarze niektórych Hurtów wyglądały na młodsze niż Gheety; mieli oczy błyszczące chciwością, nozdrza rozszerzone pod wpływem zapachów drażniących ich nienasycone apetyty. Cylindryczne pancerze młodszych Hurtów były mniejsze; Boba Fett wiedział, że Pancerni Huttowie lubią urządzać huczne przyjęcia z okazji przenosin wyrośniętego ciała do nowego, większego cylindra. Mając swoje sztuczne egzoszkielety - unoszone repulsorami cylindry - Pancerni Huttowie wyzwolili się z ograniczeń, które narzucała im grawitacja. Ich wzrost zależał teraz tylko od tego, ile ze 204 skarbów galaktyki zdołają złapać i wepchnąć w swoje bezuste gęby. Gheeta plasował się mniej więcej w środku skali pod względem rozmiarów; w sali bankietowej Boba Fett dostrzegł kilku starszych klanu, którzy przy Gheecie wyglądali jak imperialny krążownik przy dwuosobowym myśliwcu. Ich twarze, wystające znad metalowych kołnierzy cylindra, były straszliwie pomarszczone od brwi po gardło. W tkankę tłuszczową wszczepiono im chirurgicznie ostre, metalowe haczyki, połączone z pajęczyną cienkich, niezwykle wytrzymałych drucików, których końce przymocowano do górnej części cylindra. Gdyby nie to, oczy i nozdrza najstarszych Pancernych Huttów przykryłyby grube fałdy zwiotczałego ciała. Kiedy Boba Fett i pozostali łowcy nagród wchodzili do sali, największy z podtrzymywanych repulsorami cylindrów odwrócił się majestatycznie, niby luksusowy międzygwiezdny statek, odprowadzany na orbitę parkingową. Gargantuiczny Hutt, okryty nitowanymi blachami z durastali, zadudnił niskim głosem: - Jestem znużony, Gheeta. - Wbił zirytowane spojrzenie w młodszego członka klanu. — Każesz nam czekać... tylko na co? Niektórych to może bawi, ale zapewniam cię, że mnie nie. Gheeta podskoczył do przodu, unosząc małe, krabie dłonie i machając nimi uspokajająco. - Cierpliwość zostanie nagrodzona, Wasza Wielkość. Nasi... hmm... goście w końcu przybyli. Pokaz rozpocznie się już za chwilę. - Pokaz? — nachmurzył się, słysząc to Bossk. — Co znowu za pokaz? Przylecieliśmy tu w interesach! - Oczywiście, oczywiście... wasz szef Boba Fett nie pozwala mi o tym zapomnieć. - Gheeta odwrócił się w stronę Trandoszani-na z ociekającym śliną uśmiechem. - Wasza cierpliwość również zostanie wynagrodzona, zapewniam was. Ale przylecieliście z tak daleka... wy wszyscy— mechaniczną ręką zatoczył koło, obejmując nim wszystkich łowców. — I to przez najbardziej puste i niegościnne połacie galaktyki. Nie chciałbym, byście stąd odlecieli po załatwieniu swoich interesów i rozpowiedzieli innym istotom rozumnym na wszystkich światach galaktyki, że Pancerni Huttowie skąpo i biednie zastawili stół dla gości. Słyniemy przecież z gościnności. Co by powiedzieli inni Huttowie, na przykład nasz kuzyn Jabba, gdyby usłyszał, że nie zaspokoiliśmy apetytów wygłodniałych przybyszów? - Nie jesteśmy głodni - oznajmił Boba Fett. - Nie mamy apetytu na nic, co moglibyście nam zaserwować. 205 — Ach! Jestem innego zdania, mój drogi Fett. Ten posiłek przygotowywałem od dawna, od bardzo dawna. Od czasu twojego ostatniego pobytu na Okrąglaku, kiedy to sprawy nie potoczyły się zbyt gładko... dla niektórych. — Znowu narzekania? — Największy z Pancernych Huttów (Boba Fett przypomniał sobie, że nazywał się Nullada) przewrócił żółtymi oczami pod fałdami i bruzdami brwi. — Nic, tylko narzekania — zadudnił ociekającym tłuszczem głosem. — Twoja obsesja trwa już zbyt długo, Gheeta. Może powinniśmy uwolnić cię nawet od tych obowiązków, które zachowałeś do tej pory, byś mógł odpocząć i oczyścić umysł. Przez twarz Gheety przemknął błysk gniewu, jak zygzak błyskawicy wśród ciężkich burzowych chmur. Zacisnął mechaniczne ręce, jakby powstrzymując je od ciosu, wymierzonego w równoległe krwawe bruzdy na twarzy starszego i większego Hutta. - Miałem dość czasu. - Głos Gheety brzmiał jak skamlące warczenie. - Nie traćmy go więcej. Chodźmy. - Po jego szerokiej twarzy, sterczącej znad kołnierza pancernego cylindra, widać było, że z trudem się opanowuje. Cylinder obrócił się lekko i skierował w stronę środka sali bankietowej, gdzie większa grupa opancerzonych huttańskich postaci tłoczyła się wokół prostokątnego podium, otoczonego niskimi schodkami. - Wszystko zostało przygotowane na wasze przybycie. — Puścił chwytaki mechanicznych kończyn, jedną z nich zataczając zapraszający krąg. - Proszę do przodu... Boba Fett nie zamierzał ciągnąć konwersacji z gospodarzem. Pierwszy ruszył w kierunku podium, zostawiając pozostałych członków drużyny za sobą. Wokół niego było dość lustrzanych powierzchni — strzelistych filarów z polerowanej durastali podtrzymujących kopułę sklepienia - by mógł zobaczyć, że Bossk i robot IG-88 poszli w jego ślady szybkim krokiem. Bossk przyglądał się przy tym wrogo i podejrzliwie każdemu z przepływających obok w podskokach Pancernych Huttów. Za tą parą kroczył ciężko D'harhan, z lufą działa laserowego bezwładną, ale nie mniej imponującą w swojej połyskliwej czerni, jak symbol utajonej zagłady spowity w kłęby syczącej pary. Łokieć w łokieć z Fettem dreptał Zuckuss, starając się dotrzymać mu kroku. - Nie podoba mi się to - wysapał. - Ani trochę mi się to nie podoba... 206 Boba rozumiał, co Zuckuss ma na myśli. Z wnęk i korytarzy odchodzących od centralnie położonej sali bankietowej wyłoniły się sylwetki nie przypominające Pancernych Hurtów. - Najemnicy - szepnął Boba Fett. W czarnych, pozbawionych insygniów mundurach, uzbrojeni i czujni... gdyby chciał, potrafiłby zidentyfikować wielu z nich, tych, z którymi miał już do czynienia w przeszłości. Po galaktyce, między mniej cywilizowanymi światami, kręciła się zawsze luźna zbieranina kryminalistów i morderców, której liczebność i jakość zależała. w większym stopniu od tego, kogo ostatnio zabito, a w mniejszym -kto gnił akurat w najrozmaitszych instytucjach karnych galaktyki. Jej członkowie wynajmowali się do ściągania długów i do mokrej roboty. Daleki krewny Pancernych Huttów — osławiony Jabba na leżącej na uboczu planecie Tatooine - zwykle płacił najwyższe stawki, w związku z czym mógł przebierać wśród nich, zatrudniając takich, którzy najszybciej sięgali do kabury i mieli najmniej skrupułów co do tego, dla kogo pracują. - A czego się spodziewałeś? - zapytał Fett Zuckussa. - Ale aż tylu?- Nie odstępując Boby Fetta, Zuckuss rozejrzał się po sali. - Jest ich tu kilkudziesięciu. Co najmniej. - Spróbował przeliczyć, wyglądając poza podwyższenie ustawione w centrum sali. - Chyba z pięćdziesięciu... - Gheeta mówił nam, że długo się na to przygotowywał. — Boba Fett, nie odwracając głowy, sam oszacował liczebność sił rozrzuconych po sali. — Musiał nieźle potrząsnąć kiesą. — Taka siła ognia wymagała sporych nakładów; większość najemników przyciskała do piersi najnowsze modele rusznic laserowych. Gheeta musiał ich sam wyposażyć, bo uzbrojenie mieli znacznie bardziej kosztowne niż tani i byle jaki, choć równie zabójczo skuteczny, sprzęt, którym zwykle się posługiwali. Takie typy budziły niesmak Fetta: zupełnie nie troszczyli się o swoją broń, o narzędzia pracy, którymi zarabiali na życie. W przeciwnym razie nie wydawaliby całych zarobków na folgowanie swoim złym nawykom. - Sam nie zdołałby za to wszystko zapłacić - ciągnął Fett głośne rozmyślania. - Musiał się zadłużyć po uszy u innych członków klanu. - Ale po co? — w wypukłych okularach maski twarzowej Zuckussa odbijały się złowrogie, czarne postacie. - Jesteśmy nieuzbrojeni... - Wiem, jak pracuje umysł Gheety. On po prostu woli nie ryzykować. W każdym razie - wyjaśnił Fett - nie po tym, co go spotkało ostatnim razem, kiedy ze mną negocjował. 207 Bossk usłyszał ostatnią uwagę. - Już ja z nim ponegocjuję. - warknął zza pleców Boby Fet-ta. - I to zaraz. - Szponiastą ręką sięgnął do kabury przy boku. Nawet bez broni, Bossk wyglądał na gotowego, by rzucić się choćby na całą armię zgromadzoną przez Pancernych Huttów. Zupełnie jakby był zdolny każdego po kolei najemnika rozerwać na strzępy samą tylko siłą ramion i pazurów. — Kończmy z tym! - Wygląda na to — zauważył IG-88 — że twoje życzenie wkrótce się spełni. Unosząc się na repulsorach swojego nitowanego zbiornika, Gheeta minął łowców nagród. Zanim doszli do pierwszego ze schodków otaczających podium, Gheeta już był na jego szczycie. Podskakiwał obok prostokątnej konstrukcji, długiej na dwa metry i na pół metra szerokiej, nakrytej ciężką, złotolitą tkaniną, której zebrane luźno rogi spływały na schody. Na szczycie tej konstrukcji stała kompozycja z egzotycznych, pozaplanetarnych kwiatów, o błyszczących płatkach grubych i ciężkich jak skóra dewbacka z Tatooine. Z ich wilgotnego, splątanego gąszczu unosił się przesłodzony, duszący zapach. Mimo filtrów w hełmie Boba Fett czuł, jak kwaśne molekuły zbierają mu się na języku, nie zakłócało to jednak jasności jego umysłu. Kilku Pancernych Huttów zebrało się wokół podwyższenia. Mrużyli oczy i rozszerzali nozdrza, by napawać się ciężkim zapachem. Ich pozbawione warg usta wygięły się w wyrazie bezbrzeżnej, wszechogarniającej rozkoszy. Boba Fett usłyszał, jak stojący za nim Bossk prycha z obrzydzenia. Wiedział, że system nerwowy Trandoszan pozbawiony był receptorów zdolnych odebrać zapach kwiatów; każdy zapach mniej subtelny niż gnijące mięso był poza zasięgiem jego zmysłu powonienia. - Cudownie! - parsknął Bossk. - Wygląda na to, że macie gotowe miejsce na pogrzeb. - Co za spostrzegawczość! - Gheeta wciągnął zapach chyba zbyt mocno, choć w jego przypadku miał on efekt raczej pobudzający niż nasenny. - Nie inaczej! Cylinder z pancernym Huttem okręcił się wokół osi, by ustawić się twarzą błyszczącą od toksycznego potu w stronę łowców nagród. Wykorzystując siłę repulsorów, Gheeta przepłynął nad kwiatami, których grube płatki, wydzielające ostry, duszący zapach, zadrżały pod wpływem niewidocznej siły. - Jakże często, niestety, nie pojmujemy... - Mechanicznym chwytakiem sięgnął w dół, zerwał garść jaskrawych, mięsistych 208 płatków i przybliżył je do nosa. Przez chwilę rozgniecione rośliny zakryły dolną część twarzy Gheety; zaraz jednak ukazała się znowu z wyrazem ekstatycznego zachwytu, a połyskliwe metalowe chwytaki opadły na boki, rozrzucając kwiaty po stopniach podium. - Nie spodziewamy się, jak radosną okazją może być pogrzeb! Przejrzały zapach kwiatów wypełnił wnętrze hełmu Fetta, gdy ich płatki, pogniecione i rozdarte mechanicznymi rękami Gheety, rozsypały się wokół jego butów. Przyjrzał się im przez chwilę, a potem kopnął je od siebie; najcięższe z kwiatów pozostawiły wilgotne, krwawiące ślady na mozaice podłogi. - Niespecjalnie interesują mnie pogrzeby - powiedział beznamiętnie. — Czyjekolwiek by były. - Ależ powinny! Ten na pewno cię zainteresuje! - Gheeta był coraz bardziej podniecony, a jego ruchy stały się nerwowe. Cylinder Hutta zaczął wibrować, jakby wewnętrzna gorączka jego właściciela w jakiś sposób udzieliła się metalowemu zbiornikowi. Niektórzy z Pancernych Huttów odsunęli się od podwyższenia, jakby obawiali się, że zaraz eksploduje. Podniecenie Gheety zdołało wyrwać z ekstatycznego upojenia nawet tych, którzy najbardziej poddali się odurzającej woni kwiatów. - Zapewniam cię! - Uważaj - powiedział cicho Zuckuss. Kątem oka, zza ciemnego wizjera swojego hełmu, Boba Fett zobaczył, jak Zuckuss ostrzegawczo kiwa głową w stronę obrzeży sali. Ale Fett już wiedział, co się tam dzieje — część najemników wystąpiła do przodu z nisz i korytarzy prowadzących do sali, w których się wcześniej pojawiła. Zauważył też inne ruchy - unoszonej broni, luzowanych pasów, na których przewieszone były rusznice laserowe, ustawianie ich luf w pozycji bojowej, przystawienie kolb rusznic do biodra. Widział, jak Bossk i IG-88 odwracają głowy i przyglądają się, jak pułapka zaciska się coraz bardziej wokół nich. Głos Zuckussa był pełen napięcia i lęku. - Chyba ruszają... Fett wiedział, że nic się nie wydarzy jeszcze przez dobrych kilka chwil. Cylindryczne kształty Pancernych Huttów nadal unosiły się i podskakiwały dookoła, zbyt blisko podium i drużyny łowców nagród. Chociaż najemnych zbirów palce świerzbiły do strzelania, nie byli aż tak głupi, by zaczynać kanonadę, gdy ich pracodawcy znajdowali się na linii ognia. Poza tym, Fett był absolutnie pewien, że pokaz Gheety jeszcze się nie skończył... 14 - Mandaloriańska zbroja 2\)y - Chciałeś rozmawiać o interesach? - Głos Pancernego Hutta przeszedł w piskliwy skrzek, dostatecznie głośny, by wprawić w drżenie pobrużdżone fałdy skóry na jego bladym gardle. - Doskonale! Zróbmy to! Ale, jak sam powiedziałeś, nie ma sensu negocjować, dopóki towar nie leży na stole, na naszych oczach! - Gheeta! - Starszy Hutt, Nullada, chwycił kołnierz cylindra Gheety metalowym chwytakiem mechanicznej ręki. — Nie rób z siebie jeszcze większego głupca niż do tej pory... - Cisza! - Pomagając sobie jedną z krabich rąk, Gheeta wyrwał się wściekle z uścisku tamtego. - Wy też to zobaczycie! Wszyscy zobaczycie! — Twarze pozostałych Huttów, sterczące ponad metalowymi kołnierzami, zwróciły się w stronę Gheety, niektóre z wyrazem niepewności i zdziwienia, inne delektując się okrutnym spektaklem, który rozgrywał się na ich oczach. - Cieszyliście się, gdy ten łajdak - mechaniczna ręka wystrzeliła w stronę Boby Fet-ta, celując w niego metalowym pazurem - kiedy ten złodziej ukradł mi to, co miało być ukoronowaniem mojej chwały! - Gheeta uniósł obie ręce, wskazując nimi na strzeliste sklepienie sali bankietowej. Oszalałym wzrokiem potoczył po Nulladzie i innych Pancernych Huttach. - Nie myślcie, że nie słyszałem waszych szyderczych chichotów! Byliście szczęśliwi, widząc mnie poniżonym i w niełasce, tak? Boba Fett stwierdził, że pogłębiające się niezrównoważenie Gheety wywołane jest nie tylko trującymi wyziewami wilgotnych, lepkich kwiatów. Gruba szyja Gheety wystawała ponad kołnierz pancernego cylindra na tyle, że dawało się chwilami zauważyć cienką rurkę, prawie ukrytą pod zwałami szarej skóry; rurka kończyła się wszczepionym w skórę drenem i cienką igłą wbitą w żyłę Hutta. Drugi koniec rurki ginął gdzieś we wnętrzu cylindra. Fett domyślał się, że jest podłączony do kroplówki, podającej do centralnego systemu nerwowego Gheety jakiś środek pobudzający, wyzwalający wściekłość. Widok rurki potwierdził podejrzenia Fetta, że Gheeta przygotował się do tej konfrontacji. Pozbawił swój umysł za pomocą środków chemicznych wszelkiej ostrożności i rozwagi, jaka mu jeszcze pozostała. Był to krok zgoła samobójczy - pozwalając sobie na brak kontroli nad emocjami, Gheeta pozbawiał się możliwości dalszej egzystencji i pracy wśród Pancernych Huttów. Od pewnego punktu krytycznego honor i chęć zemsty zaczynały przeszkadzać w interesach, a Gheeta właśnie tę granicę przekroczył. 210 Pozostali zaczynali się orientować, co się święci. Wyczuwało się w sali narastającą panikę. Cylindry Pancernych Huttów wpadały na siebie; ich użytkownicy próbowali oddalić się od podium, tylko po to, by natrafić na uzbrojonych i gotowych do strzału najemników rozstawionych pod ścianami. Niektórych Huttów tak widać otępił ciężki, duszny zapach rozgniecionych kwiatów, że całkiem stracili zdolność rozumowania. To dlatego właśnie Boba Fett zaprogramował filtry powietrzne swojego hełmu w taki sposób, by wychwyciły i unieszkodliwiły trujące molekuły; co więcej, zapłacił ogromne honorarium najlepszym czarnorynkowym mikro-chirurgom galaktyki, by usunęli zakończenia nerwowe z odpowiednich receptorów w jego układzie nerwowym. Nieważne, jakich podniet dla swoich ośrodków przyjemności pozbawił się w ten sposób - z nawiązką rekompensowała to możliwość panowania nad sobą w sytuacjach takich jak ta. W jego fachu nie mógł sobie pozwolić na prymitywną histerię, której zaczynali właśnie ulegać Pancerni Huttowie. Kątem oka - bo koncentrował wzrok na sylwetce Gheety na podwyższeniu — widział, jak unoszone repulsorami cylindry coraz mocniej obijają się o siebie, a zgrzytanie i szczękiem durastalowych blach brzmi, niczym atonalna perkusja; chwytaki mechanicznych rąk zaczepiają jedne o drugie albo trafiają w zmęczone twarze Huttów o oczach rozszerzonych strachem, którzy daremnie próbują przecisnąć się przez mur uzbrojonych najemników. Gheeta nakręcał się coraz bardziej. Jego nienaturalne podniecenie wzmagało frenetyczny, pulsujący strachem ruch pozostałych Pancernych Huttów. - Ty też się śmiałeś! Wiem, że się śmiałeś! - Jedna z mechanicznych rąk dyndających pod cylindrycznym pancerzem wycelowała nagle oskarżycielsko w Bobę Fetta; metal połyskiwał wstrząsany dziką furią Hutta. — Przez całą drogę do tej zatęchłej dziury, gdzie miałeś odstawić tego łajdackiego architekta... Usta Gheety wykrzywił spazmatyczny grymas, tak szeroki, że w białawej ślinie w kącikach jego ust pojawiła się krew. - Dobry żart, Fett! Ale za dobre żarty zawsze trzeba płacić, co? - To zamierzchła przeszłość — powiedział Boba Fett. Prawie współczuł Pancernemu Hurtowi. Wiedział, że jego inwestycja nigdy nie przyniesie dochodu. Prawie współczuł, ale nie posunął się tak daleko; współczucie było kolejnym niepotrzebnym zbytkiem, 211 który usunął ze swojego systemu nerwowego skalpelem niezłomnej woli. - Przylecieliśmy tu rozmawiać na temat innego towaru. Przylecieliśmy po Oph Nar Dinnida. - Ach! Oczywiście! - Oczy Gheety o mało nie wyszły na wierzch. Przybierały coraz bardziej obłąkańczy wyraz, w miarę jak dren umieszczony w fałdach podbródka pompował w niego płyn niby sztuczna żyła. — A towar powinien zawsze leżeć na stole, zanim zaczniemy rozmawiać, prawda? Tak właśnie lubisz, co? W takim razie... Mechaniczne ręce wystrzeliły nagle spod cylindra, chwytając za krawędź platformy stojącej pośrodku podium. Leżące na niej kwiaty, oblepione gęstym sokiem sączącym się z rozgniecionych płatków, zsunęły się z powierzchni platformy i spadły na schodki, a Gheeta napiął swoje metalowe ramiona i uniósł ją z jednej strony. Silniki repulsorów cylindrycznego pancerza Gheety zawyły, zmagając się z dodatkowym ciężarem. Potem rozległ się zgrzyt i trzask; dekoracyjna kamienna konstrukcja pękła, a cała platforma oderwała się od podium i przechyliła na jedną stronę. Gheeta pchnął ją ostatnim, konwulsyjnym ruchem, a platforma spadła po schodach na dół. W jednej chwili panika w sali bankietowej przycichła. Platforma rozbiła się u stóp Boby Fetta i pozostałych łowców nagród z takim łoskotem, że przyciągnęła uwagę Pancernych Huttów próbujących uciec z sali. Przy wyjściach, nadal zablokowanych przez najemników, cylindry odwróciły się, zwracając twarze ich właścicieli ku postaciom zgromadzonym na środku pomieszczenia. Gipsowy kurz wzbił się znad szczątków platformy. Wyglądała teraz jak trumna, którą rozbito przy niezdarnej próbie ekshumacji - cienkie boki z tworzywa sztucznego pękły pod wpływem uderzeń o stopnie schodów. Pośród szczątków, okryta niby całunem haftowaną tkaniną, z pojedynczym ułamanym kwiatem złożonym na piersi w kiepskim żarcie, leżała ludzka postać z martwym wzrokiem skierowanym w odległy sufit. Nie patrząc nawet na twarz mężczyzny, Boba Fett wiedział, kto to taki. - Oto i twój Oph Nar Dinnid! - dobiegł głos Gheety ze szczytu podwyższenia. Hutt stał, triumfujący, napawając się widokiem zniszczeń. — Trochę stracił na wartości, co? Zza pleców Boby Fetta wydostał się starszy Pancerny Hutt, Nullada, roztrącając na boki Bosska i IG-88. Nitowany cylinder skrzesał iskry, kiedy otarł się o nieruchome żelastwo D'harhana. 212 Fett spojrzał w twarz przepływającego obok zwalistego Hutta i zobaczył, że Nullada aż drży z wściekłości. Jedwabne nici podtrzymujące zwały tłuszczu nad oczami i ustami połyskiwały jak cięciwa antycznej broni miotającej. - To szaleństwo! - wrzasnął starszy Hutt na Gheetę. Wymachiwał mechaniczną kończyną z chwytakiem zaciśniętym w pięść. — Zemsta to inna sprawa i wszyscy jej pożądamy, ale to... — stary Hutt był tak rozwścieczony, że przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa. - to naraża na szwank nasze interesy!!! Ta istota miała dla nas wartość! Oznaczała kredyty!!! A teraz jest tylko kawałkiem padliny... - Uspokój się - prychnął na niego Gheeta. - Zająłem się naszymi interesami. Może nie w sposób idealny dla ciebie, ale zupełnie zadowalający dla mnie... a także tego klanu z systemu Narran-ta, których tajemnice handlowe wykradł i tak chętnie nam udostępnił nasz zmarły gość. Nawiązałem bezpośredni kontakt z nieszczęsnymi ofiarami złodziejskiego Oph Nar Dinnida i zachęciłem ich, by określili cenę tych tajemnic. Nie obchodziło mnie, ile będzie ich kosztowało ich odzyskanie, tylko ile są gotowi zapłacić za gwarancję, że nikt inny ich nie dostanie. Innymi słowy, miała to być cena natychmiastowej śmierci Oph Nar Dinnida. Klan dokonał obliczeń, wyznaczył cenę, a ja zgodziłem się na nią w imieniu Pancernych Huttów. — Ty... nie miałeś prawa tego zrobić! — To tylko świadczy o tym, jak stary i zniedołężniały się zrobiłeś. — Szyderczy uśmiech znikł z ust Gheety. — Zapomniałeś, że nie ma żadnych praw, z wyjątkiem tych, które sam sobie narzucisz. - Uniósł mechaniczną rękę, zwijając ostre pazury chwytaka w pięść. — Nasz skarbiec jest pełniejszy niż kiedykolwiek dzięki transakcji, którą przeprowadziłem z własnej inicjatywy. — Ty idioto! — Z ust Nullady pryskały kropelki śliny. — To niemożliwe, żebyś uzyskał z systemu Narranta cenę choćby zbliżoną do tego, ile były warte informacje w głowie Dinnida! - Może i nie. - Gheeta rozpostarł ręce z zupełną obojętnością. - Ale całą sumę, którą wynegocjowałem, dostałem teraz, zamiast drobnych kwot rozłożonych na dwadzieścia lat. Lepszy jeden kredyt w kieszeni niż dwadzieścia rozsypanych na twoim grobie. - Paskudny uśmiech wypłynął na twarz Hutta, jak dryfujący pień na powierzchnię zmąconej, brudnej wody. - Na grobie, do którego ty trafisz prędzej niż ja. 213 - Cisza! - Ten ogłuszający ryk wydobył się z gardła Bosska, który rzucił się do stóp schodów otaczających podwyższenie. Jedną ręką odepchnął dryfujący cylinder Nullady, drugą złapał za ubranie trupa, przyglądając się przepalonej ogniem lasera i sztywnej od krwi tkaninie. — Mam już dość waszych kłótni! — Unosił martwego Oph Nar Dinnida nad podłogą. - To po to tu przylecieliśmy? -Trup zatańczył jak marionetka, potrząsany gniewnie przez Bosska. Nikt nie usłyszał jednak odpowiedzi z obwisłych ust Dinnida, osadzonych w twarzy równie bladej i zszarzałej jak otaczających go Pancernych Huttów. Z nieartykułowanym rykiem Bossk cisnął ciałem o roztrzaskaną platformę. — Ten kretyn nie żyje od tygodni! Śmierdzi jak stara padlina! — Rozszerzył nozdrza i skrzywił się z niesmakiem. Podobnie jak Huttowie, Trandoszanie byli mięso-żercami, ale preferowali świeże mięso. Bossk odwrócił się, by szparkami źrenic spojrzeć na Bobę Fetta. - Był martwy, zanim jeszcze wylecieliśmy z Gildii! Wyszliśmy na głupców, wybierając się w tę podróż! - Wykrzywił usta w drwiącym półuśmiechu. — Wielki Boba Fett, najlepszy z łowców nagród, a nie wiedział nawet, że towar jest bez wartości! Boba Fett od dawna podejrzewał, że ta chwila oskarżeń nastąpi. Przez chwilę zastanawiał się, jak zareagować. Mógłbym nic nie powiedzieć, pomyślał. Nie zwykł się przed nikim tłumaczyć ze swoich operacji czy planów, a już najmniej prymitywnemu, zachłannemu opryszkowi w rodzaju Bosska. Albo mógłby skłamać, twierdząc, że nic nie wiedział, do głowy mu nie przyszło, że Oph Nar Dinnid został zabity na długo przedtem, zanim on sam zaczął organizować drużynę na wyprawę na Okrąglaka. Albo... - Wiedziałem - powiedział cicho Boba Fett. - Dlaczego miałbym nie wiedzieć? Pracowałem z tym gatunkiem już wcześniej i wiem, jak działają ich umysły. Zwłaszcza — wskazał na Gheetę, nadal zawieszonego w cylindrze nad podwyższeniem — to co z nich zostaje, gdy ogarnie ich żądza zemsty. - Zaraz, zaraz... - stojący przy drugim boku Fetta Zuckuss popatrzył na niego z zaskoczeniem widocznym na twarzy mimo okrywającej ją maski. - Wiedziałeś o tym przez cały czas? Ale skoro miałeś pewność, że Oph Nar Dinnid i tak już nie żyje... nie było sensu tu przylatywać! - Nie było sensu, jasne - warknął Bossk. - Chyba że Fett chciał przy okazji pozabijać nas wszystkich. - Podniósł głowę i rozejrzał się po sali bankietowej. - Może byłeś w samobójczym 214 nastroju, może masz dość fachu łowcy nagród i postanowiłeś zabrać kilku z nas ze sobą. To dlatego tak chętnie oddałeś broń, pozbawiając nas możliwości obrony. - Nie bądź głupi. - Fett spojrzał Bosskowi w oczy. - A przynajmniej nie rób z siebie większego idioty niż jesteś. Nawet jeśli nie masz broni w tej chwili, nie jesteś bezbronny. Nikt nie wchodzi goły pomiędzy takie istoty. - Nikt... chyba że jest gotów zginąć. - Dam ci znać - odparł Boba Fett - kiedy przyjdzie na to pora. Na razie jednak mam tu coś do załatwienia. - Podniósł rękę do twarzy; na wewnętrznej stronie przedramienia miał wbudowany w rękaw nadajnik. Palcem wskazującym drugiej dłoni Fett zaczął wstukiwać sekwencję poleceń. - Wzywasz swój statek, co? - Gheeta zauważył, co robi Fett. -Naprawdę wierzysz, że twój ukochany „Niewolnik I" zdoła się wydostać z naszych doków cumowniczych? Jest uwięziony promieniami ściągającymi. A nawet gdyby zdołał się wyrwać, jaki z niego pożytek? Jest tak samo pozbawiony wszelkiej broni jak wasze żałosne osoby. Boba Fett nie zwracał na niego uwagi. Musiał wprowadzić długą serię liczb, aby wyłączyć obwody szyfrujące płytki, a potem następną, by uruchomić program, o który mu chodziło. Ta sekwencja tkwiła pogrzebana w jego umyśle od wielu lat, ale w takich sprawach pamięć miał niezawodną. Musiał mieć — w sytuacjach takich jak ta nie trafia się druga szansa. - W takim razie to blef, tak? - drwiący głos Pancernego Hut-ta dobiegł z podium. - Jakie to smutne, że chciałeś tak prostacką sztuczką wyprowadzić mnie w pole! Jeśli chcesz, żebym uwierzył, że masz jakiś sekretny plan, który pozwoli wam uratować skóry, musisz wymyślić coś bardziej wyrafinowanego niż wstukanie przypadkowej kombinacji liczb. Stojący obok Boby Fetta Zuckuss wiercił się i rozglądał z najwyższym niepokojem dookoła wielkiej sali. - A jest jakiś plan? - wyszeptał. Jego oczy, jak wypukłe lustra, ukazywały zniekształcone sylwetki najemnych żołnierzy. -Masz coś w zanadrzu, prawda? Jeden z łowców nagród miał dość czekania. Z gardłowym tran-doszańskim przekleństwem Bossk pochylił się i złapał długi, wyszczerbiony fragment szczątków roztrzaskanej platformy. Uniósł go do góry, do poziomu ramion, zaciskając szponiaste pięści na 215 jednym jego końcu; przyczepiony do drugiego końca drąga fragment zakrwawionej i zwęglonej tkaniny, oderwanej od trupa Din-nida, powiewał jak proporzec. - Ze mną nie pójdzie wam tak... Słowa Bosska zagłuszył nagły huk eksplozji. Jej siła uderzyła w Fetta twardą jak durastal falą gorącego powietrza. Wytrzymał, już wcześniej przygotowany na cios. Wizjer hełmu ściemniał na ułamek sekundy, chroniąc jego wzrok przed oślepiającym blaskiem. Ostro zakończone szczątki spadły mu na ramiona. Po chwili kłęby ciemnego dymu buchnęły z miejsca, w którym dopiero co znajdowało się podium i otaczające je schody. Kiedy dym zaczął się rozwiewać, przywracając widzialność na środku sali recepcyjnej, Boba Fett cofnął palce od płytki nadajnika. Sekwencja polecenia, przekazana do dawno uśpionego odbiornika zatopionego w fundamentach budynku, zadziałała. Dokładnie tak, jak zaplanował i jak się spodziewał. Wybuch zaskoczył Gheetę - tego Fett też się spodziewał - a jego siła pchnęła cylinder Hutta, który wpadł na jedną z kolumn podtrzymujących sklepienie sali i odbił się od niej tak mocno, że jeden z nitowanych arkuszy wgniótł się, a kolumna wygięła i oderwała się od żebrowań sufitu. Gheeta powiódł dookoła zdezorientowanym wzrokiem. Był bliski omdlenia; strużka krwi wyciekła spod fałd i załomów skóry na jego szerokiej twarzy, z miejsca, w którym dren od środka stymulującego został wyrwany z żyły. Plastikowa rurka leżała teraz na zaśmieconej podłodze jak martwy wąż, sączący z pojedynczego kła kropla po kropli przezroczysty płyn. W pewnej odległości od Boby Fetta większy cylinder, w którym był zamknięty starszy Hutt Nullada, powoli powrócił do pionu, jak statek oceaniczny przechylony falą przypływu. Cylinder bujał się na boki, a Nullada jęczał w oszołomieniu. Jedwabne nici podtrzymujące fałdy skórzastej tkanki na twarzy popękały; odrażające rysy twarzy Hutta, jego wielkie żółte oczy i obślinione, pozbawione warg usta ukazywały się i chowały pod fałdami szarej skóry w takt ruchów cylindra. - Co... co to...? - Ręka w rękawicy wyłoniła się spośród dymiących nadal gruzów tuż na obok Boby Fetta. Eksplozja przewróciła Zuckussa na plecy i pokryła jego maskę warstwą pyłu i szarymi płatkami popiołu. Pierś przygniotły mu szczątki materiałów konstrukcyjnych platformy, spod których próbował się wydostać, używając łokci. 216 — Nie mogę... W tej chwili Boba Fett nie był w stanie pomóc Zuckussowi. Chaos, jaki zapanował w sali bankietowej po wybuchu, dochodził do szczytu - zza kłębów dymu słychać było przekleństwa uzbrojonych najemników, a przerażeni Pancerni Huttowie wpadali na siebie, bełkotali i zderzali się cylindrami, napierając na wyjścia z budynku. Nie potrwa to długo, Fett doskonale o tym wiedział. Nawet tak kiepsko wyszkoleni i marnie opłacani strażnicy jak ci zdołają w końcu opanować sytuację. Przestąpił szamoczącego się Zuckussa, który jedną ręką spróbował na próżno złapać go za but, i szybko przeszedł do tlących się szczątków podium. Kiedy sięgał po przeciwwstrząsowy pojemnik z twardej dura-stali, który jak wiedział, będzie się tam znajdował, wystrzał z karabinu blasterowego minął jego głowę o centymetry, by trafić w ogniu iskier w pobliski filar. Fett odwrócił się szybko i napiął mięśnie, by uchylić się od kolejnego strzału... ... który nie nastąpił. Ciemno ubrany najemnik, który biegł ku środkowi sali, został ścięty z nóg długim drągiem, który trafił go w brzuch. Owinął się wokół zaimprowizowanej broni, a potem upadł na twarz, gdy pięść Bosska uderzyła go w kark ciosem zdolnym pogruchotać kości. Bossk odrzucił drąg i wyrwał karabin z rąk najemnika. Fett dostrzegł wyraz dzikiego zadowolenia w oczach Trandoszanina, który posłał serię dookoła, kosząc jasnym łukiem ognia najemników, którzy byli dość głupi, by opuścić swoje bezpieczne wnęki w otaczającym salę murze. To ich na chwilę zatrzyma, pomyślał Boba Fett, szarpiąc za jeden z końców podłużnego pojemnika, który utkwił wśród gruzu. Kolejne strzały przecięły powietrze płonącą koronką ognia; oglądając się przez ramię zobaczył Bosska, stojącego na szeroko rozstawionych nogach, jak wciska bolec spustowy z dziką dezynwol-turą, nie przejmując się strzałami dochodzącymi ze wszystkich stron. IG-88, z zimnym wyrachowaniem charakterystycznym dla robota, wyrwał broń innej umundurowanej postaci, prawie przeciętej na pół pierwszą serią Bosska. Przykucnął obok trupa i poszarpanych płatów materiału konstrukcyjnego; starannie celował i po kolei eliminował przeciwników. Boba Fett otoczył obiema rękami durastalową tubę, zaparł się jedną nogą o nadpalone fragmenty bocznej ścianki podium i mocno pociągnął; kiedy odchylił się do tyłu ciągnąc pojemnik, strzał laserowy ze świstem przeleciał w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą 217 znajdowała się jego głowa. Rozbłysk światła spowodował, że wizjer jego hełmu ściemniał na chwilę, ale pod powiekami utrwalił mu się obraz D 'harhana, wyrwanego z milczącego odrętwienia przez odgłosy walki rozbrzmiewające w sali. Strzały najemników otoczyły D'harhana jak ogromna płonąca pajęczyna; lufa jego działa, bezwładnego i milczącego, uniosła się w górę niczym łeb pradawnej bestii, doprowadzonej do szaleństwa przez prześladowców. Kontrolki optyczne systemu celowniczego działa pulsowały czerwienią przez chmurę pary wydobywającej się z sykiem spomiędzy połączeń czarnej pokrywy; wspierając się na nogach jak gad, który utrzymuje równowagę za pomocą ogona, D'harhan rozłożył szeroko ramiona, drgające żądzą zniszczenia. Przenikliwe, nieartykułowane wycie wydobywało się z wnętrza maszynerii wyrastającej z jego serca. Wizjer hełmu Boby Fetta rozjaśnił się; zobaczył pojemnik uwięziony w szczątkach podwyższenia. Jeszcze jedno szarpnięcie, w które włożył całą swoją siłę, i metalowa tuba poruszyła się ze zgrzytem, osypując płatki rdzy. Zielona plamka światła obok uchwytu wskazywała, że zawartość pojemnika jest nienaruszona, gotowa do użytku tak samo jak wtedy, kiedy ją tu ukryto podczas budowy wielkiej sali. Ze zgrzytem metalu skrobiącego o metal podłużny pojemnik uwolnił się. Boba Fett odchylił się w tył i dźwignął ciężki pojemnik w ramionach. Kiedy się odwrócił, zobaczył parę metrów za sobą Zuckussa, który zdołał wstać. Zamęt w głowie małego łowcy nagród, wywołany wybuchem, najwyraźniej ustąpił; Fett zobaczył w jego owadzich oczach błysk nagłego olśnienia, zrozumienia wszystkiego, co do tej pory usłyszał. Mimo hałasu i szybkich rozbłysków laserowego ognia wszędzie dookoła, Zuckuss zdołał kiwnąć porozumiewawczo głową. Dawał w ten sposób znać Fettowi, że już wie, co tamten miał na myśli, kiedy podawał mu szczegóły swojej transakcji z architektem. „Długofalowa inwestycja. Bardzo opłacalna...". - Tutaj! - głos Bosska dochodził z odległości kilku metrów. Kolejny najemnik, odważniejszy albo głupszy niż reszta, zaczął się zbliżać, strzelając do Trandoszanina; udało mu się podejść na tyle blisko, że Bossk powalił go jednym ciosem kolby w podbródek wyprowadzonym zamaszystym łukiem. Kolejne dźgnięcie kolbą karabinu, tym razem między oczy, gwarantowało, że najemnik nie sprawi im już kłopotu. - Bierz się do roboty! - Bossk pochylił się 218 i wyjął z kabury na biodrze powalonego najemnika miotacz, który rzucił Zuckussowi. - Przydałaby nam się pomoc! Zuckuss złapał blaster w obie ręce. Już po chwili wciskał raz za razem spust, strzelając dziką serią dookoła; padł bokiem na ziemię i przeturlał się, by uchylić się przed strzałem, który wytopił dziurę w podłodze, dokładnie tam, gdzie przed chwilą klęczał. Pod osłoną jego ognia Boba Fett mógł się odwrócić z durasta-lową tubą w ramionach i podbiec do D'harhana, który nadal wył z bezsilnej wściekłości w obłokach czerwonej pary, przecinanej seriami lasera. Nie zrobił nawet kilku kroków, gdy para cienkich mechanicznych chwytaków otoczyła jego szyję, drapiąc wizjer jego hełmu krabimi chwytakami. Ghetta, z wybałuszonymi oczami w napuchłych od tłuszczu oczodołach, wył oszalały od gniewu; krew napłynęła mu do twarzy, gdy wysilał się w swoim repulsorowym cylindrze, by powalić Bobę Fetta. Łowca zdołał utrzymać się na nogach, choć przez ułamek sekundy Gheeta uniósł go odrobinę ponad zakrwawioną podłogę. Fett szarpnął się w uścisku Pancernego Hutta i trzymanym w rękach pojemnikiem uderzył Gheetę z całej siły w skroń. Siła uderzenia pozostawiła trwałe zagłębienie w szarym, skórza-stym cielsku; Gheeta spojrzał błędnym wzrokiem, a jego mechaniczne ręce opadły bezwładnie, uwalniając Bobę Fetta. Nie było czasu - nie dość, jak na gust Fetta - by skończyć z Gheeta. Z drugiej strony sali, zza wysokiej, wyjącej postaci D'har-hana, padła w stronę Fetta seria świszczących strzałów. Z pojemnikiem pod pachą łowca chwycił za nitowaną krawędź cylindra Gheety, pilnując, by palce w rękawicy nie ześliznęły się z metalu. Oczy Gheety uciekły do tyłu, gdy Boba Fett pchnął cylinder przed siebie, zasłaniając się nim jak tarczą. Pisk przerażenia wydobył się z gardła Hutta, gdy wystrzały najemników zaczęły krzesać iskry, trafiając w obłą powierzchnię jego cylindra. Kiedy Fett dobiegł do D'harhana, odepchnął Gheetę na bok tak mocno, że jego cylinder zaczął wirować i podskakiwać w krzyżowym ogniu przecinającym środek sali bankietowej. Olbrzymia postać D'harhana wznosiła się za Fettem z ciężkimi ramionami rozkrzyżowanymi w blasku wystrzałów. Bezwładne działo spowijała sycząca para. Ponad jego lufą, soczewki systemu celowniczego D'harhana zogniskowały się na okrytej hełmem twarzy postaci, która wchodziła właśnie w zasięg jego mocarnych ramion. 219 Boba Fett przystanął i jednym szybkim ruchem odkręcił pokrywę pojemnika. Gdy powietrze wdarło się do próżni, zwalniany zamek zasyczał, odgłosem o wyższej częstotliwości niż świst pary uwalnianej spomiędzy metalowej obudowy działa laserowego. Przytrzymując pojemnik, Fett wysunął z niego naładowany rdzeń reaktora. Uniósł jeden koniec rdzenia, jakby celował z karabinu, podszedł krok bliżej i wcisnął rdzeń w pustą dziurę w piersi D'harhana. Kiedy znajdowali się na pokładzie „Niewolnika I" i Boba Fett wyciągał identyczne urządzenie z ciała D'harhana, ten zawył z bólu wobec tak straszliwego aktu gwałtu. Teraz z gardzieli ukrytej za lufą działa rozległ się głośny świst wdychanego powietrza; plecy D'harhana wygięły się, segmenty ogona tłukły konwulsyjnie o zawaloną gruzem podłogę. Każdy neuron i każde ścięgno napinało się i rozluźniało w takt przyspieszonego pulsu, gdy pięść łowcy nagród obracała się wewnątrz odsłoniętej piersi, blokując rdzeń reaktora na miejscu. Pulsowanie krwi D'harhana zdawało się kruszyć barierę między maszyną a człowiekiem. Świetlne wskaźniki na obudowie działa w ciągu mikrosekundy przeszły przez żółć do ognistej czerwieni. Kiedy Boba Fett z trzaskiem zamknął klapę obudowy reaktora, lufa działa śmignęła w dół, z pozycji niemal pionowej do poziomu celowniczego. Żar pierwszego wystrzału D'harhana osmalił łopatki i plecy Boby Fetta, który zasłaniając się znalezionym trupem odczołgiwał się na bezpieczną odległość. Natrafił na karabin najemnika i przycisnął go do piersi, przewracając się jednocześnie na plecy. Kiedy się unosił na jednym łokciu, zobaczył kolejny promień działa, setki razy szerszy i bardziej niszczący niż wszystkie pozostałe wystrzały tnące powietrze sali bankietowej, tak silny, że mógłby przewiercić dziurę w pancerzu imperialnego krążownika. Prawdę mówiąc znacznie silniejszy, niż było trzeba, by całe jedno skrzydło budynku zamienić w zwęglone, dymiące szczątki. Przez pył rozkruszonego kamienia Boba Fett usłyszał krzyki i jęki Pancernych Huttów i ich najemnych zbirów, gdy jeden, a potem drugi filar wspierający sklepienie runął, odsłaniając widok ciemnego nieba Okrąglaka. D'harhan obrócił się, nie ruszając z miejsca; podparł się tylko ogonem, by zrekompensować siłę odrzutu działa tkwiącego w jego tułowiu. Lufę odrzuciło do tyłu, gdy kolejny rozpalony do białości promień przeciął salę, powalając całą grupę najemnych żołnierzy. Krzyki Pancernych Huttów przycichły; ich panika osiągnęła punkt, 220 gdy porzucili już wszelką myśl o ucieczce. Jak żółwie pochowali głowy w bezpieczne skorupy swoich pancerzy. Kiedy ostatnie fałdy skóry znalazły się pod krawędzią metalowych kołnierzy, otwór przesłoniły koncentryczne blachy w kształcie półksiężyca, zamykając Huttów w bezpiecznym wnętrzu ich pancerzy. Ślepe cylindry podskakiwały i wpadały na siebie, odpychane i obracane ogniem laserowych strzałów, odbijających się od ich nitowanych pancerzy. Kilka metrów za Boba Fettem strzał z miotacza zmiótł kawałek sufitu; rzut oka w tamtą stronę pozwolił mu zobaczyć, że jeden ze strzelców trafił Bosska w pierś. Trandoszanin stracił równowagę i przewrócił się na dymiące gruzy podwyższenia. Fett przerzucił karabin w dłoniach i zastrzelił najemnika, którego zakrwawione zwłoki zwaliły się na ziemię. Inny z najemników objął dowództwo nad grupą postaci w czarnych mundurach. Fett widział, jak spod ścian sali rzuca rozkazy i kieruje ogniem. Przestali celować w Fetta, a także w IG-88 i Zuc-kussa. Skoncentrowana kanonada przecięła powietrze obok trójki łowców. Odwracając się do tyłu, Fett zobaczył D'harhana w samym środku ostrzału. Stał jak wieża strażnicza wśród napierającej burzy; laserowy ogień odbijał się jasnymi iskrami od czarnego metalu, jakby każdy strzał był błyskawicą rozdzierającą światłem burzowe chmury. D'harhan zdołał oddać jeszcze jeden strzał, zanim go trafili. Z ogłuszającym hukiem działo laserowe wypluło kolejny rozpalony ładunek, który otworzył ogromną wyrwę w osmalonej ścianie sali, zabijając jednocześnie całą grupę najemników. Metal wytrzymałby ostrzał dłużej, ale ciało D'harhana było słabsze; jego tors pod obudową działa pokryły czerwone plamy. Kolana powoli ugięły się pod nim i padł do przodu. Lufa działa uderzyła w podłogę jak kolejna przewracająca się kolumna, żłobiąc długi na metr ślad. Nadal żył; Boba Fett widział, że serce i płuca D'harhana nie przestają pracować, unosząc zakrwawioną klatkę piersiową pod wypukłą obudową działa. Ręce w czarnych rękawicach uniosły się, rozdrapując rany, jak gdyby śmierć była czymś, co można wyrwać z rannego ciała, spod odsłoniętych fragmentów mostka i żeber. Działo również jeszcze żyło; wskaźniki wzdłuż lufy lśniły czerwienią zza obłoków pary. Brakowało tylko ręki, która uruchomi mechanizm spustowy, i woli, by oddać strzał... 221 Boba Fett odrzucił blaster, który odebrał wcześniej jednemu z najemników. Uchylając się przed wściekłym ogniem krzyżującym się w sali bankietowej, stanął za masywnym ciałem D'harna-na. Ze zdwojoną pod wpływem adrenaliny siłą objął półprzytomną postać i na pół ciągnąc, na pół podnosząc oparł D'harhana o podstawę zdruzgotanej kolumny. D'harhan zachłysnął się, gdy Fett nagłym ruchem szarpnął za grube przewody doprowadzające impulsy systemu nerwowego z jego kręgosłupa i wyrwał je z gniazdka osadzonego tuż pod łopatkami. System celowniczy działa momentalnie przeszedł z trybu ręcznego na automatyczny; Boba Fett kucnął przy czarnej, metalowej obudowie, gdy lufa uniosła się do góry. Do pozycji celowniczej. Mały ekran przymocowany pod tylną częścią obudowy włączył się, pokazując siatkę namiaru, zogniskowaną na najemnikach stojących po przeciwnej stronie sali. Lufa obróciła się lekko, gdy Boba Fett dotknął przyrządów kontrolnych, szukając konkretnego celu; linie siatki celowniczej zbiegły się i zatrzymały na czarnym mundurze żołnierza dowodzącego siłami najemników. Czujniki termiczne dalekiego zasięgu narysowały wyraźny zarys sylwetki za osłoną poskręcanych i wygiętych warstw materiału konstrukcyjnego. Wystarczyły, by go ukryć... ale nie, by go ocalić. Fett wcisnął przycisk spustowy. Siła odrzutu wprawiła w drżenie metalową obudowę, przenosząc się na ramiona i pierś Fetta. Ten jeden strzał zabił większość pozostałych przy życiu najemników. Boba Fett wychylił głowę zza obudowy działa i przez obłoki pary, syczącej teraz jeszcze głośniej, by rozproszyć ciepło z metalowej obudowy, ocenił sytuację na sali. Przeciwległa ściana pomieszczenia przestała istnieć; widać było fioletowe światło nieba w obramowaniu poskręcanych belek konstrukcyjnych o stopionych końcach. Na placyku przed salą bankietową leżały ciała martwych najemników, porzucone niczym niechciane zabawki. Wewnątrz tych kilku żołnierzy, którzy pozostali przy życiu, wstrzymało ogień, kierując lufy karabinów do góry; brutalna skuteczność działa laserowego kazała im powtórnie przemyśleć swoje zaangażowanie w przegraną sprawę, do której najął ich Gheeta. Kilku najemników — ci najbardziej bystrzy, jak się domyślił Boba Fett — rzuciło karabiny na pokrytą gruzem podłogę i uniosło ręce nad głowę. - Tchórze! Zdrajcy! - dobiegł histeryczny wrzask zza Boby Fetta. Nie zdejmując dłoni z instrumentów kontrolnych działa, odwrócił głowę i zobaczył, że repulsorowy cylinder Gheety pędzi na 222 środek sali. — Zapłaciłem wam za wyniki! — krzyczał Gheeta. — A nie za to, żebyście się pochowali i uciekli! - Krabie chwytaki ramion trzęsły się w bezsilnej furii. - Bierzcie go! Natychmiast! - Dryfujący cylinder obrócił się, a mechaniczna ręka wycelowała w stronę Fetta. — Rozkazuję wam... Słowa umilkły, gdy Gheeta zobaczył, że lufa działa laserowego obraca się w jego kierunku. Jego oczy, głęboko osadzone w fałdach tłuszczu, wyszły na wierzch, kiedy czerwone wskaźniki rozpalały się coraz jaśniej, niby plamki krwi wyciskane z czarnego metalu twardym uściskiem Fetta. — Nie... — jęknął Gheeta w nagłym przerażeniu. Zasłonił się mechanicznymi rękami, odpływając cylindrem w tył. — Nie możesz... — Schował głowę w głąb pancerza, którego otwór zaczął się zamykać. Nie dość szybko jednak. Boba Fett pchnął do przodu obudowę działa; para syknęła między jego palcami, kiedy pochylił się i naparł na działo całym swoim ciężarem. Ciągnąc ciało nadal oddychającego D'harhana, pchnął lufę w przód. Jej czarny wylot, połyskując od resztek ciepła, uderzył w kołnierz pancerza Gheety w tej samej chwili, gdy zakrzywione łuski mechanizmu zamknęły się ze szczękiem. Boba Fett naparł teraz na obudowę działa, pchając ją w dół. Lufa uniosła się do góry wraz z uczepionym na jej końcu niczym dojrzała dynia cylindrem Gheety. Kiedy osiągnęła najwyższy punkt przechyłu, Fett wcisnął spust. Oczy wszystkich obecnych w sali bankietowej — łowców nagród, tych z najemników, którym udało się pozostać przy życiu, a nawet Pancernych Huttów, którzy mieli dość odwagi, by wysunąć głowę znad kołnierzy, gdy strzelanina ucichła — zwróciły się na obły metalowy kształt, który przez chwilę wisiał na końcu lufy działa laserowego. Kilku obserwatorów skuliło się, ale patrzyli dalej, gdy działo zaryczało głosem tylko trochę przytłumionym przez ciężar zawieszony na końcu lufy. Huk wystrzału długo odbijał się echem po sali, by ucichnąć jak grom burzy ustępującej przed światłem dnia. Ostatnia błyskawica rozjarzyła się, powstrzymywana cylindrem zatykającym lufę; i eksplodowała wzdłuż szwów zaryglowanych durastalowych blach cylindra, rozbryzgując po całej sali grad rozpalonych do białości nitów. Spadły skwiercząc na podłogę, pełną szczątków po bitwie. Promień wystrzału zgasł równie szybko jak się pojawił. Płyty pancerza Gheety, 223 osmalone wzdłuż krawędzi, postukiwały zapadając się w sobie. Obraz rozdętej eksplozją średnicy cylindra pozostał tylko w oczach obserwatorów. Boba Fett opuścił lufę działa, a cylinder zsunął się z jego końca. Upadł na podłogę z martwym brzękiem. Powoli uformowała się wokół niego czerwona plama. To roztopione ciało Głieety zaczęło przesączać się przez złączenia płyt pancerza i puste otwory po nitach. - No i dobrze - odezwał się świszczący głos innego Pancernego Hutta. Nullada podpłynął do martwego cylindra, który wyglądał jak mechaniczne jajo, pęknięte, ale jeszcze nie pozbawione swojej metalowej skorupy. Chwytakami jednej z mechanicznych rąk Nullada odsunął zwały przerośniętej tłuszczem tkanki znad oczu; drugą szturchnął w bok pancerza martwego Gheety. Cylinder zakołysał się cicho w przód i w tył w kałuży czerwonego błota. - Sprawił nam już i tak więcej kłopotu, niż miał do tego prawo. To oświadczenie, jak przypuszczał Fett, miało być jedynym nekrologiem Gheety. Huttowie — żadna z ich odmian — nie mieli w sobie sentymentalizmu. Jeśli po otrzymaniu zapłaty od feuda-łów z systemu Narrant i zatrudnieniu najemników - choć tych pewnie udało się załatwić tanio - coś pozostało z majątku nieboszczyka Gheety, masa spadkowa zostanie szybko rozdzielona pomiędzy innych Pancernych Huttów, a Nullada niewątpliwie zagarnie lwią część. W stronę starszego Hutta ruszyło kilku umundurowanych najemników. Szybko wydobyli ciało Oph Nar Dinnida spod gruzów centralnego podwyższenia. - To w najwyższym stopniu irytujące - powiedział Nullada z autentycznym żalem. — Tak właśnie się dzieje, kiedy ktoś pozwala, by uczucia wzięły górę nad interesami. Mogliśmy uzyskać znacznie więcej od stron zainteresowanych tą sprawą. Boba Fett nie słuchał starego Hutta. Zuckuss i IG-88 stali z opuszczoną bronią i patrzyli, jak kładzie na podłodze ciało D 'har-hana. Lufa działa laserowego obróciła się powoli i spoczęła na ziemi, skrobiąc zwęglone szczątki. Okryte czarnymi rękawicami dłonie D'harhana powędrowały w stronę syntezatora mowy przypiętego do pasa. Jego pierś, przy-szpilona obudową działa, unosiła się i opadała ciężkim, szybkim rytmem. Klękając obok niego, Boba Fett przeczytał słowa, które pojawiły się na ekranie czytnika: 224 - Nie powinienem był ci ufać. - To prawda - odparł Fett. - Popełniłeś błąd. - Mylisz się. - Palec poruszał się coraz wolniej. - Podjąłem... taką... decyzję. Fett nie odpowiedział. Czekał na dalsze słowa D'harhana. - Ja mogę teraz skończyć... ale ty... - Palec w czarnej rękawicy przesuwał się od jednej litery do drugiej. - Ty musisz iść dalej... Ręka opadła na bok i uderzyła o podłogę. Pierś D'harhana przestała się unosić, puls zamarł; po chwili Boba Fett wyciągnął rękę i wyłączył ostatnie lśniące czerwienią wskaźniki na tablicy kontrolnej działa. Wstał i odwrócił się w stronę pozostałych członków swojej drużyny. - Nic tu po nas — powiedział. — Możemy wracać. 15 - Mandaloriańska zbroja ROZDZIAŁ Zuckuss spojrzał w górę, w czarne szparki oczu starego Tran-doszanina. Zobaczył twardy gadzi wzrok. - Wszystko poszło po pana myśli - powiedział. - To dobrze. - Cradossk powoli pokiwał głową. - Spodziewałem się tego. No chyba! — pomyślał Zuckuss. Ponowne odwiedziny w prywatnych kwaterach przywódcy Gildii Łowców Nagród przyprawiły go o gęsią skórkę. To tutaj Cradossk wciągnął go w swoją odrażającą małą intrygę, której celem była śmierć Bosska. Zuckuss pomyślał nie po raz pierwszy, że ci Trandoszanie są naprawdę zimnokrwiści, obojętni do szpiku kości. Jedyną rzeczą, która tłumaczyła ich gorący temperament, była siła drapieżnych apetytów. Nigdy nie uświadamiał sobie tej zimnokrwistości wyraźniej niż teraz, kiedy opowiadał Cradosskowi szczegółowo, co wydarzyło się na Okrąglaku. - Widziałeś to? - Cradossk domagał się potwierdzenia, że na własne oczy widział śmierć jego syna. — Widziałeś, jak go trafiają? - Prosto w pierś — odpowiedział Zuckuss. — Nie wstał już więcej . — Krew ścięła się w żyłach Zuckussa na widok uśmieszku na twarzy Cradosska. - Przyszedłeś prosto tutaj? - Cradossk nie odwrócił się, by spojrzeć na niego, tylko nadal bawił się od niechcenia kilkoma kawałkami kości na drugim końcu przestronnego pokoju. — Zaraz po wylądowaniu? — Kości były białe, o lekko żółtawym odcieniu, cienkie i wygięte; Zuckuss poczuł, jak jego własne żebra odpowiadają 226 współczującym bólem, gdy rozpoznał, czym były. — Nie rozmawiałeś z nikim innym? Wtyki nosowe aparatu oddechowego Zuckussa przeleciały na jedną, a potem na drugą stronę, gdy potrząsał głową. — Nikomu. Takie były pańskie rozkazy, kiedy... no wie pan... kiedy zlecił mi pan to zadanie. Nadal żałował, że się wtedy zgodził. Nawet mimo faktu, że udało mu się wrócić z Okrąglaka w jednym kawałku, z kilkoma zaledwie zadrapaniami i siniakami, które zarobił podczas walki w sali bankietowej Pancernych Huttów. Sprzymierzenie się z kimś, kto zorganizował śmiertelną pułapkę na własnego syna — a o to przecież chodziło w tej daremnej podróży po i tak już martwy towar — nadal przyprawiało go o mdłości. Może Boba Fett ma rację, pomyślał ponuro, może rzeczywiście nie nadaję się na łowcę nagród. — Cieszę się, że potrafisz ściśle wypełniać rozkazy. - Cradossk zbliżył żebro do swoich starych oczu. Wzdłuż kości biegło imię pokonanego wroga, do którego kiedyś należała, wydrapane własnym pazurem Cradosska. — Podziwiam twoją... lojalność. I inteligencję. Obie te cechy przydadzą ci się bardzo w trudnych czasach, które nas czekają. - Westchnął, opuszczając białe memento dawnej chwały, i skoncentrował wzrok na niewidocznym, odległym horyzoncie. - Jakżebym chciał, by mój syn cieszył się podobnymi przymiotami. Albo, mówiąc inaczej — odwrócił lekko głowę, tylko na tyle, by zerknąć kątem oka na młodego łowcę — gdyby ktoś taki jak ty był moim potomkiem. Jasne, pomyślał Zuckuss; powstrzymał się jednak od jakiejkolwiek reakcji. I żebym skończył martwy, jak tylko zaczniesz popadać w paranoję? Dziękuję bardzo. — Zapamiętaj moje słowa. — Cradossk zacisnął szponiaste pazury na kości, jakby to była pałka na nieudaczników. Jego głos dudnił basowo, co pasowało do ponurego grymasu pokrytej łuską twarzy. - Gdyby inni łowcy nagród twojego pokolenia byli równie sprytni jak ty i podobnie jak ty szanowali mądrość starszyzny, dałoby się uniknąć wielu kłopotów. Ale oni mają... własne pomysły. - Wymówił to słowo z prawdziwą nienawiścią. -Jak mój syn. Dlatego było tak ważne, żeby został wyeliminowany, i to w taki sposób, by nikt nie podejrzewał, że miałem w tym swój udział. Dzięki temu, że stało się to na odległej planecie, wśród sprytnych, chciwych istot, jakimi są Pancerni Huttowie... jego śmierć wygląda na nieuniknioną konsekwencję jego własnej 227 głupoty i niekompetencji. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nowe pomysły - prychnął Cradossk. - Stare pomysły to sprawdzone pomysły. Zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o zabijanie. - Znalazł się ekspert! - mruknął cicho Zuckuss. - Mówiłeś coś? - Cradossk spojrzał na niego. Zuckuss pokręcił głową. - Coś zagulgotało — wskazał na wtyki nosowe — w moim aparacie oddechowym. - Aha. - Cradossk powrócił do kontemplacji żebra dawno zmarłego wroga, co zawsze prowokowało go do głębokich, leniwych rozmyślań. — Dobrze jest pamiętać o takich rzeczach. Dobrze jest być mądrym. A nawet więcej niż mądrym... przebiegłym. Ponieważ— kiwnął głową— wielu jeszcze zginie, zanim sprawy tutaj powrócą do normy. - Jak to? - Zuckuss wiedział już, co miał na myśli stary Tran-doszanin, ale i tak zapytał. - Stary drapieżnik ma ochotę pogadać, pomyślał, niech więc gada. Poza tym były jeszcze inne sprawy do załatwienia, o których Cradossk najprawdopodobniej nie wiedział. I trzeba było czasu, żeby się do nich przygotować. Usłyszał cichy dźwięk dochodzący od strony drzwi. Obejrzał się przez ramię i zobaczył kamerdynera Cradosska, Twi'lekianina, który stale węszył dookoła, szpiegując dla siebie i innych. Ob Fortuna przytknął jeden z wydłużonych palców do ust, dając Zuckus-sowi znak, by się nie odzywał. Kątem oka Zuckuss spojrzał na szefa Gildii Łowców Nagród; stary gad był nadal zatopiony w rozmyślaniach. Zuckuss i Twi'lekianin porozumiewawczo kiwnęli do siebie głowami, po czym Ob Fortuna zniknął w ciemnych korytarzach Gildii. - Nie czas teraz na udawanie głupiego. - Stare żebro pękło na dwoje. Cradossk mocno ściskał w zaciśniętych pięściach rozszczepione końce. Przyjrzał się zagniewany i zdumiony swojemu dziełu, po czym odrzucił szczątki za siebie. Rzucił Zuckussowi twarde spojrzenie. - Nie próbuj mi wmawiać, że nie jesteś dość sprytny, żeby się domyślić, co się tu dzieje. - No cóż... - Bossk poszedł na pierwszy ogień. Pierwszy został usunięty. — Kostna drzazga utkwiła w dłoni Cradosska, uwięziona między łuskami. Wyciągnął ją i zaczął dłubać pod pazurami, rozmyślając przez dłuższą chwilę. - Ale będą inni. Mam całą listę. Założę się, że tak, pomyślał Zuckuss. 228 - Nie wszyscy na tej liście są młodzi i głupi. - Cradossk popatrzył na wijące się resztki posiłku, które wydłubał zaimprowizowaną wykałaczką, po czym podjął wątek. - Niektórzy z moich najstarszych i najbardziej zaufanych doradców... łowcy nagród, których znałem, z którymi piłem krew przez całe dziesięciolecia, że tak powiem... — smutno pokręcił głową. — Powinienem był się tego spodziewać... ale z drugiej strony, kto mógł przypuścić? Ja naprawdę kochałem tych zabójców... - Czego powinien się pan spodziewać? - Zuckuss wiedział i to, ale sądził, że pytanie to zajmie Cradosska jeszcze przez chwilę. Oceniał, że Twi'lekianin potrzebuje jeszcze trochę czasu, żeby obejść wszystkich spiskowców. - Zdrajcy... wbijają mi nóż w plecy... — warknął cicho Cradossk. - Oto, co cię spotyka w tej galaktyce, gdy próbujesz być miły dla innych. Bierzesz ich do siebie, kiedy są jeszcze zasmarkanymi małymi padlinożercami, które nie wiedziałyby, jak schwytać ofiarę, nawet gdyby podano ją im zapakowaną i obwiązaną wstążeczką. Nauczyłem większość członków Gildii wszystkiego, co trzeba wiedzieć w tym fachu. - Wyobrażam sobie, że jest tego sporo. - I bardzo słusznie! - powiedział gwałtownie Cradossk. - Wiele z tego sam wymyśliłem! A te szumowiny uważają, że mogą mi to wszystko odebrać... — spojrzał na wykałaczkę i skruszył ją między palcami. - Lepiej niech to przemyślą jeszcze raz. - Kogo konkretnie ma pan na myśli, mówiąc o szumowinach? - Wzmianka Cradosska o liście zaniepokoiła Zuckussa. Stary Trandoszanin mógł być na tyle zniedołężniały, że zapomniał, do kogo mówi. To by dopiero było, pomyślał ponuro Zuckuss, gdybym znalazł tam swoje imię. - Oni wiedzą, kim są. Ja też to wiem. Chociaż może... — Cradossk znowu kiwnął głową. — Może nie powinienem ryzykować. Może powinienem zabić ich wszystkich. Wyczyścić cały rejestr Gildii Łowców Nagród. Zacząć od nowa... Wspaniale, pomyślał Zuckuss. Boba Fett ostrzegał go przed tym, kiedy wracali z Okrąglaka. W sterowni „Niewolnika I" Fett opowiedział mu, jak działa umysł Cradosska. Trandoszanin od zawsze miał manię prześladowczą, zanim jeszcze wspiął się na szczyty Gildii Łowców Nagród - pewnie właśnie dzięki temu, a w każdym razie z dużą pomocą tej szczególnej cechy. Ale niełatwo być jego towarzyszem, pomyślał Zuckuss. 229 - Najpierw jednak - powiedział Cradossk - trzeba się pozbyć oczywistych wrogów. Tych, którzy już ogłosili swoje zamiary, którzy chcą przejąć Gildię albo odłączyć się od niej i założyć własną organizację łowców nagród. Jakby myśleli, że na to pozwolę! Zuckuss i pozostali członkowie drużyny powracający z Okrąglaka usłyszeli o tym przez moduł łączności „Niewolnika I". Frakcja separatystów starała się przeciągnąć na swoją stronę jak największą liczbę członków Gildii - a zwłaszcza wielkiego Bobę Fetta. Wystarczyło, że Zuckuss razem z IG-88 był w drużynie zorganizowanej przez Fetta do zlecenia na Oph Nar Dinnida, by i do niego zaczęli się umizgiwać łowcy, którzy chcieli założyć własną organizację, nie podlegającą kontroli starszyzny reprezentowanej przez Cradosska. Zawsze jest miło, kiedy ktoś cię chce, pomyślał Zuckuss. .. jeśli tylko Cradossk i wierni mu członkowie Gildii nie wpadną na to, że sprzymierzył się z tamtymi. - Wszyscy? - Zuckuss pomyślał, że Trandoszanin powinien raczej mówić o osobach, których nie było z nim teraz w komnacie. — To znaczy... sam pan powiedział, że niektórzy z nich są w Gildii od dawna. Od samego początku albo przynajmniej od czasu, kiedy objął pan przewodnictwo. - To właśnie tych z przyjemnością się pozbędę. - Na twarzy Cradosska pojawił się paskudny uśmiech, jakby już zaczął rozkoszować się szczegółami. — Młodym łowcom nagród można wiele wybaczyć, bo są głupi. Nie byli w Gildii dość długo, by wiedzieć, na co się narażają. Ale inni, weterani, którzy się do nich przyłączyli... powinni byli przewidzieć, jak zareaguję na ich zdradę, na zamach na nasze święte braterstwo. Zuckuss przewrócił oczami; dobrze, że Cradossk nie widział jego reakcji. Dowiedziałby się wtedy, że braterstwo z mięsożerca-mi, przynajmniej z gatunku Trandoszan, nie każdemu jest miłe. - Nadchodzą wielkie zmiany - mówił dalej Cradossk. - Każdy, kto o tym mówił, miał rację. Gildia Łowców Nagród nie będzie już tym, czym była; galaktyka należy teraz do Imperatora Palpati-ne'a, a my musimy sobie z tym jakoś radzić. Gdyby frakcja separatystów poczekała trochę i pozostała lojalna wobec Gildii, pewnie wkrótce dostaliby wszystko, czego chcą. - Z wyjątkiem - podpowiedział Zuckuss - pozbycia się pana. Cradossk spojrzał na niego ze zjadliwą wściekłością, wystarczająco silną, by Zuckuss cofnął się o krok. 230 - Słusznie — warknął. — To jedyna rzecz, do której nie dopuszczę. Możesz być tego pewien. Gildia Łowców Nagród będzie znacznie mniej liczna niż dziś. Trzeba powycinać trochę starych gałęzi. Przyznaję, powinienem był dostrzec wcześniej, że niektórzy ze starszyzny stracili pazur. Cóż, i tak byłoby wkrótce po nich, niezależnie od tego, czy przyłączyliby się do separatystów, czy trzymali się mnie. Struktura organizacji mocno się przerzedzi, a to oznacza, że będzie w niej wiele miejsca dla awansujących. Dla takich jak ty. - Wyciągnął rękę i dziobnął Zuckussa pazurem w pierś, tuż pod zwisającymi rurkami wtyków oddechowych. - Sprytny, młody łowca nagród, taki jak ty, mógłby zajść wysoko, jeśli mądrze to rozegra. - Ja... postaram się. - Ach, o to się nie martw. - Cradossk cofnął pazur i podrapał się w łuskowaty podbródek. - Najważniejsze, żebyś wiedział, za kim iść i w czyim towarzystwie. Zrobiłeś dobry początek, zgadzając się być moim narzędziem, częścią moich planów. Nie zaprzepaść tego, co już osiągnąłeś, rojąc sobie, że możesz się zaprzyjaźnić z... pewnymi osobnikami. - Na przykład z kim? Cradossk przez chwilę nie odpowiadał. Wzrok starego Tran-doszanina dryfował gdzieś w przestrzeni. - Widzisz — powiedział w końcu — chociaż sądzę, że to było nieuniknione, kryzys wywołał jeden osobnik. Gdyby nie on, Gildia Łowców Nagród mogłaby pracować po staremu jeszcze przez jakiś czas, niezależnie od poczynań Imperatora. Zuckuss wiedział, o kim mówi Trandoszanin. - Ma pan na myśli Bobę Fetta? - A kogóż by innego? - Cradossk powoli kiwnął głową, jakby w podziwie dla nieobecnego. — To wszystko przez niego. Wszystko, co już się stało i co dopiero ma się wydarzyć; wszystkie te zmiany, wszyscy zabici. No... w każdym razie większość. Jest nieobliczalnym czynnikiem wprowadzonym do równania. To każe się zastanowić, jakie są prawdziwe powody jego przybycia tutaj. - Ale przecież powiedział nam - odezwał się Zuckuss. - Zaraz po przybyciu. Że ze względu na wszystkie te zmiany, Imperium i tak dalej... - A ty mu uwierzyłeś? - Cradossk potrząsnął głową. - Czas na kolejną lekcję, chłopcze. Nikomu nie można ufać, a najmniej komuś, kto zajmuje się zabijaniem i sprowadzaniem na innych 231 zguby. Możesz sobie wierzyć Bobie Fettowi, ale zaręczam ci: przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz tego żałował. Zuckuss poczuł chłód w duszy, o ile zostało mu z niej coś jeszcze po tym, jak stał się łowcą nagród. Coś mu mówiło, że stary Trandoszanin ma rację; inny głos łudził nadzieją, że ten dzień jest jeszcze bardzo odległy. - No cóż... chyba już pójdę. — Zuckuss wskazał na drzwi do prywatnych apartamentów Bosska. — Mam sporo do zrobienia. — Był niemal pewien, że Twi'lekianin zdążył już skontaktować się z kim trzeba. - Rozumie pan... od czasu, jak wróciłem z tego zlecenia... - Oczywiście. — Cradossk pochylił się i podniósł kawałki pogruchotanej kości. — Muszę się nauczyć kontrolować mój temperament. - Chwycił białe drzazgi pazurami jednej ręki i uśmiechnął się do Zuckussa. - A może myślisz, że już na to za późno? Zuckuss cofnął się o krok ku drzwiom. - Szczerze mówiąc... - sięgnął do tyłu i przytrzymał się futryny. — Rzeczywiście za późno. - Chyba masz rację. - Cradossk nagle zaczął wyglądać staro, jakby przygniótł go ciężar przywództwa. Niosąc trofea z czasów swojej młodości, podszedł powłócząc nogami do drzwi składnicy swoich najpiękniejszych wspomnień, komnaty, w której trzymał kości. — Zawsze jest na coś za późno... Drzwi do prywatnych apartamentów Cradosska zgrzytnęły, gdy Zuckuss otworzył je szerzej, nie wychodząc jednak na korytarz. Został tam, gdzie był, żeby przyglądać się temu, co miało zaraz nastąpić. Trwało to zaledwie sekundy. Cradossk zobaczył nagle, że drogę blokuje mu jego potomek, Bossk. Młodszy Trandoszanin stał ze skrzyżowanymi ramionami; jego twarz rozcinał na pół szeroki uśmiech. Patrzył w zdumione oczy ojca. - Ale przecież... - Cradossk aż otworzył usta. - Ty... ty miałeś zginąć... - Wiem, że taki miałeś plan - powiedział Bossk z pozorną łagodnością. - Ale wprowadziłem do niego parę zmian. Cradossk obrócił się na pięcie, patrząc w stronę drzwi do swoich pokoi, gdzie stał Zuckuss. - Okłamałeś mnie! - Tylko trochę. - Zuckuss wzruszył ramionami. - Wtedy, kiedy powiedziałem, że nie wstał po tym, jak go postrzelili. 232 Jednym pazurem Bossk wskazał na sterylne bandaże, opasujące ukośnie jego pierś od ramienia po pachę. - Rana była poważna - powiedział, nie przestając się uśmiechać. - Ale mnie nie zabiła. Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, jak trudno się pozbyć kogoś z naszego gatunku. I jeszcze jedno: pamiętaj, że ten, komu nie udało się nas zniszczyć, wkurza nas tylko jeszcze bardziej. W żółtych oczach Cradosska pojawiła się panika; cofnął się o krok od stojącej przed nim postaci. - Zaczekaj chwilę... - białe odłamki kości wypadły mu z rąk, gdy uniósł je otwartymi dłońmi do góry. — Myślę, że przyjąłeś nieco... pochopne założenia... Ręka Bosska wystrzeliła do przodu i chwyciła ojca za gardło. - Mylisz się. - Uśmiech znikł z jego twarzy. Nawet z drugiego końca komnaty Zuckuss widział czerwone błyski gniewu w oczach młodszego Trandoszanina. - To te same założenia, które przyjąłem już dawno, zanim jeszcze polecieliśmy na Okrąglak. A wiesz, jakie to założenia? Że w Gildii Łowców Nagród nie ma miejsca dla nas dwóch. - Ja... ja... nie wiem, co masz na myśli... - Cradossk chwycił syna za nadgarstek w daremnej próbie poluzowania uścisku i złapania powietrza w płuca. - Gildia... Gildia jest dla nas wszystkich... - Mam na myśli to samo, o czym ty mówiłeś dokładnie przed chwilą. — Pazurem drugiej ręki Bossk wycelował w mroczne wnętrze komnaty z kolekcją kości. — Byłem tam przez cały czas, kiedy gadałeś. I słyszałem wszystko, co powiedziałeś. Całą tę gadkę o oczyszczeniu Gildii Łowców Nagród z niepożądanych elementów. I wiesz co? - Bossk zacisnął uścisk na szyi Cradosska, zmuszając go, by stanął na czubkach pazurów. - Całkowicie się z tobą zgadzam. Masz absolutną rację: liczebność Gildii znacznie się zmniejszy. Już niedługo. - Nie bądź... nie bądź idiotą. - Cradossk zdołał zebrać ostatnie rezerwy odwagi. - Nie możesz mnie zabić... nie ujdzie ci to... -zatopił głębiej pazury w pięści Bosska, na tyle mocno, by po przedramieniu jego syna zaczęła spływać krew. - Mam... poparcie... przyjaciół. - Jego głos, coraz słabszy, rwał się w miarę jak Bossk coraz mocniej ściskał go za gardło. — Cała... rada starszych... - Ci starzy głupcy? - prychnął pogardliwie Bossk. - Obawiam się, że jesteś trochę nie na czasie. Wydarzyło się tu ostatnio parę rzeczy, o których najwyraźniej nie masz pojęcia. Może gdybyś nie 233 tracił tyle czasu, mamrocząc pod nosem i głaszcząc swoje zatęchłe pamiątki dawnej chwały, sprawy nie wymknęłyby ci się z rąk tak szybko. - Nadal trzymając Cradosska w pozycji pionowej, odwrócił się i cisnął starym gadem o stolik przy drzwiach do jego „izby pamięci". Siła uderzenia wyraźnie oszołomiła Cradosska. — Niektórzy z twoich starych przyjaciół, z twojej ukochanej starszyzny, już przejrzeli na oczy i przeszli na moją stronę. Tak naprawdę to część z nich trzymała ze mną już od dawna, czekając tylko na właściwy moment, żeby... jak by tu powiedzieć... zachęcić cię do przejścia na emeryturę. W taki czy inny sposób. - Wyszukane słownictwo, tak różne od zwykłego u Bosska prymitywnego języka, był jeszcze jedną okrutną drwiną z ojca. — Oczywiście, nie cała starszyzna miała na to dość rozumu; niektórzy tkwili w błędzie. Do samego końca. - Co?... - Cradossk z trudem wydobywał z siebie słowa. -Co masz na myśli?... - Och, daj spokój. A jak sądzisz? - Bossk wyglądał na zdegustowanego. — Powiedzmy tylko, że mam parę nowych eksponatów do mojej własnej izby pamięci. Czaszki paru twoich dobrych przyjaciół będą świetnie wyglądać na ścianach... - Uważaj! - wykrzyknął ostrzegawczo Zuckuss. Cradossk cofnął jedną rękę i złapał ozdobny, ceremonialny sztylet; klejnoty osadzone w rękojeści błysnęły, gdy zatoczył ramieniem łuk, celując końcem klingi prosto w gardło Bosska. Bossk nie był w stanie uniknąć ostrza; gdyby odchylił się do tyłu, dałby tylko ojcu większą powierzchnię celu. Zamiast tego pochylił głowę, a ostra jak brzytwa klinga trafiła go w łuk brwiowy. Siła uderzenia kości o metal wystarczyła, by sztylet wypadł z ręki Cradosska i poszybował w przeciwległy kąt pokoju. Bossk puścił gardło ojca, po czym otarł krew spływającą po łuskach i zalewającą mu oko. - Nie wiem dlaczego - powiedział z dziwnym jak na niego opanowaniem - ale wcale mnie to nie bolało. - Potrząsnął głową, opryskując krwią twarz Cradosska, jakby chciał na niej wypisać jaskrawy ideogram wyroku śmierci. - Ale obiecuję, że ciebie zaboli. Stojąc przy drzwiach, Zuckuss słyszał krzyki i strzały z bla-sterów dochodzące z głębi kompleksu Gildii. Nie zdziwiły go -tego mniej więcej się spodziewał, odkąd twi'lekiański kamerdyner poszedł zawiadomić innych z frakcji separatystów. 234 Odwrócił się z powrotem w stronę prywatnych komnat Cra-dosska i obserwował to, co się tam działo. Tak długo, jak mógł. Potem wyszedł na korytarz, kręcąc głową. Bossk niewątpliwie miał rację co do jednego. Rzeczywiście trudno było zabić Trandoszanina. Odgłosy broni separatystów doszły bardzo daleko. Nie dosłownie; wiadomość dotarła do Kud'ara Mub'ata z drugiej ręki. - Ach! - mruknął do siebie pajęczarz. - To doskonale! - Identyfikator przekazał mu wszystkie szczegóły, jakie usłyszał od za-wiązka nasłuchowego wplecionego w zewnętrzne włókna pajęczyny. - Czy to nie miło - zapytał Kud'ar Mub'at czysto retorycznie -kiedy sprawy toczą się dokładnie tak, jak powinny? - Otoczył kilkoma parami cienkich, chitynowych odnóży własny korpus, gratulując sam sobie sukcesu. - Wszystkie moje plany i intrygi, wszystko! Wspaniale! Po prostu cudownie! Złożonymi oczami pajęczarz rozejrzał się po sali tronowej. Patrzył, jak jego radość i podniecenie rozchodzą się koncentrycznymi kręgami przez wszystkie zawiązki połączone pasmami z jego systemem nerwowym. Nawet najbardziej rozwinięte i stosunkowo niezależne zawiązki, jak na przykład Bilans, były wyraźnie rozradowane. Drobiły pazurkami i pajęczymi odnóżami po splecionych ścianach, niczym czyste wcielenie jego zadowolenia. Może są nawet zbyt rozradowane; zbyt ostentacyjnie rozradowane, zastanowił się Kud'ar Mub'at. Czasami w sposobie okazywania entuzjazmu przez Bilansa wyczuwał fałszywą nutę. Jak na zwykły zawiązek księgowy, myślał Kud'ar Mub'at, to chyba przesada. Postanowił, starannie osłaniając tę decyzję od synaptycznych połączeń, które pozwoliłyby zawiązkom je poznać, że zdekompo-nuje tego Bilansa i zacznie hodować nowy zawiązek księgowy. Jak tylko rozstrzygnie się sprawa Boby Fetta i Gildii Łowców Nagród... Wszystko zdawało się wskazywać, że nie potrwa to długo, sądząc z tego, co właśnie powiedział mu Identyfikator. Ignorując podniecone trajkotanie otaczających go zawiązków, pajęczarz ułożył swój połyskliwy brzuch w wygodniejszej pozycji w gnieździe; teraz mógł przemyśleć wiadomości spokojnie i na chłodno. Nie ma sensu podniecać się czymś, co i tak miało się wydarzyć, napomniał sam siebie. Imperia mogły rosnąć w siłę i upadać - sama galaktyka mogła zapaść 235 się w siebie, w ciemną kulę nieprzezwyciężonej grawitacji. Zanim jednak do tego dojdzie, Kud'ar Mub'at i jemu podobni będą nadal handlować głupstwami, które mają znaczenie dla innych istot myślących. Taką już miał naturę, podobnie jak naturą mniej rozumnych stworzeń było dać się wciągnąć w pułapkę rozsnutą przez niego... - Czasami — rozmyślał na głos Kud'ar Mub'at — o niczym nie wiedzą, dopóki nie jest za późno. A czasem nigdy się nie dowiadują. - O czym nie wiedzą? - Bilans, uspokojony już po początkowym wybuchu entuzjazmu, zawisł w pobliżu kolczastych żuchw swojego rodzica. - Co masz na myśli? Taka ciekawość ze strony podkomponentu świadczyła o znacznym stopniu niezależności, któremu Kud'ar Mub'at pozwolił się rozwinąć u tego zawiązka. Nie wymienił przecież żadnych liczb, a mimo wszystko zębaty potomek chciał wiedzieć. Ojcowska duma wypełniła Kud'ara Mub'ata; wielka szkoda- choć zarazem konieczność - że będzie musiał wyrwać potomkowi odnóża, jedno po drugim, i rozgnieść jego pancerz, by dostać się do odzyskiwal-nych protein i materii komórkowej w jego wnętrzu. Kud'ar Mub'at wyciągnął jedno z czarnych odnóży i pogłaskał Bilansa po małej główce. - Stworzenia umierają- zaczął mu wyjaśniać - nawet teraz, gdy rozmawiamy. - To była esencja wiadomości, przekazanych do pajęczyny przez współpracujące ze sobą zawiązki: nasłuchujący i identyfikujący. Posługując się silnikami transportowymi ocalałymi dziesięciolecia temu i wplecionymi w zewnętrzną strukturę pajęczyny, Kud'ar Mub'at powoli podprowadził swoje ciało-dom w zasięg urządzeń komunikacyjnych Gildii Łowców Nagród. Chciał być bliżej miejsca, gdzie toczyły się wypadki, gdzie zaciskały się włókna pułapki, którą rozsnuł, nie tracąc czasu potrzebnego na odebranie wąskopasmowego, zaszyfrowanego sygnału od informatorów w kompleksie Gildii. — Oczywiście — dodał — po tych trupach będą następne. To wszystko jest częścią planu. - Jedna pułapka pociągała za sobą kolejną, jak kontinuum splatanych włókien, jak gdyby wnętrze pajęczyny Kud'ara Mub'ata przenicowało się na zewnątrz i przekształciło w pułapkę tak wielką, by mogły w nią wpaść całe planety. Kud'ar Mub'at ciągnął dalej rzeczowym tonem, bez sympatii czy wyrzutów sumienia: - Nawet ci, którzy myślą, że są po mojej stronie, którzy wierzą, że są nadal wolni, wkrótce dowiedzą się prawdy. Nikt się nie wymknie. 236 Bilans złożył parę odnóży na brzuchu. - Nawet Boba Fett? To pytanie zaskoczyło Kud'ara Mub'ata. Nie chodziło o to, że nie znał na nie odpowiedzi, tylko o to, że wyszło od jego własnego zawiązka. Choćby tak rozwiniętego jak Bilans. Wskazywało to na taki poziom myślenia strategicznego, którego Kud'ar Mub'at nie spodziewał się u swojego podkomponentu. - Nawet Boba Fett - odpowiedział powoli. Jedną z par oczu wpatrywał się w swój zawiązek księgowy, zwisający z zawile utkanego sufitu sali tronowej. W wąskiej twarzy zawiązka, tak bardzo podobnej do własnej, szukał wyrazu, jakiego do tej pory nie znał. -Jak mógłby się wymknąć? Żeby to zrobić, musiałby być mądrzejszy ode mnie. — Kud'ar Mub'at spojrzał na Bilansa. — Myślisz, że to możliwe? Oczy sterczące w twarzy Bilansa były jak para czarnych pereł, połyskujących ciemno i nie pozwalających zajrzeć pod powierzchnię. - Oczywiście, że nie — powiedział podpajęczarz. Chór innych zawiązków, podskakujących lub biegających dookoła jak upostaciowane myśli samego Kud'ara Mub'ata, odpowiedział tym samym uczuciem podziwu. - Nikt nie jest tak mądry jak ty. Nawet Imperator Palpatine. - To prawda - powiedział Kud'ar Mub'at. Musiał co prawda przyznać, że Imperator działa na większą skalę. Ale to tylko megalomania, pomyślał pajęczarz. Palpatine sądził, że zdoła kontrolować całą galaktykę, przygnieść zimną ręką kark każdej rozumnej istoty na każdej planecie... nawet takich, co nie mieli karków, mówiąc ściśle. To było szaleństwo, czyste szaleństwo. A nawet gorzej, jak oceniał Kud'ar Mub'at - to była czysta głupota. Skoncentrować się na wydarzeniach w wielkiej skali, historii rozpatrywanej z kosmicznej perspektywy, a jednocześnie przegapić szczegóły oznaczało ryzyko kompletnej ruiny i załamania planów. Pod samym nosem Imperatora Palpatine'a rozgrywały się sprawy, o których nie miał pojęcia; nie tylko ukryte poczynania Rebeliantów i ich sympatyków, ale i stosunki pomiędzy istotami tak potajemne, że nawet Kud'ar Mub'at nie mógł ich wyśledzić. Pogłoski i plotki, historie o dawno wymarłych rycerzach Jedi... sam Kud'ar Mub'at nie wiedział, do czego to prowadzi. Miało to coś wspólnego z planetą Tatooine i grupką istot ludzkich, które na niej żyły, niewinne i nieświadome swojej doniosłej roli. A może świadome? Może jeden 237 z nich przeniknął te tajemnice, może ten stary mężczyzna, żyjący na bezkresnych przestrzeniach Morza Wydm, o którym słyszał Kud'ar Mub'at... Smutek wdarł się w rozmyślania Kud'ara Mub'ata, gdy pajęczarz przypomniał sobie, jak wiele działo się nadal poza zasięgiem włókien jego pajęczyny. Nawet lepiej, uznał filozoficznie, że to zmartwienie Palpati-ne'a, a nie moje. Prawdziwa mądrość polega na tym, by znać swoje ograniczenia. - Właśnie - zaśpiewał Bilans. Odebrał myśli swojego rodzica biegnące po jedwabistej sieci neuronowej, która ich łączyła i była ich domem. — To świadczy o tym, jaki jesteś mądry. Czy Imperator Palpatine kiedykolwiek o tym pomyślał? Przez chwilę Kud'ar Mub'at był zirytowany, że mały zawiązek podpajęczarza podsłuchał jego prywatne rozmyślania - myślał dotąd, że wybrał odpowiednie neurony, by zapobiec takiemu przepływowi danych. Zaraz jednak złagodniał. - Teraz ty pokazałeś, że jesteś naprawdę mądry — powiedział ciepło Kud'ar Mub'at. Wyciągnął czarne, kolczaste odnóże i pozwolił zawiązkowi księgowemu wdrapać się na nie. - Będę ogromnie żałował, gdy przyjdzie czas, by... - Kud'ar Mub'at przerwał w samą porę. - By co? - Z końca odnóża zawiązek księgowy spojrzał w górę na rodzica. - Nic. Nie zawracaj sobie tym głowy. - Kud'ar Mub'at był pewien, że mały zawiązek nie odczytał tej konkretnej myśli, która dotyczyła jego własnej nieuchronnej i bliskiej śmierci. — Zostaw filozofowanie mnie. - Oczywiście - powiedział Bilans. - Nie zamierzam postąpić inaczej. Jedynym powodem, dla którego zapytałem o Bobę Feta... - Tak? - Zapytałem dlatego - ciągnął zawiązek - bo należy się spodziewać, że koszty jego usług wzrosną w wyniku tak dramatycznego rozpadu Gildii Łowców Nagród. Przecież liczba i jakość jego konkurentów ulegną radykalnemu zmniejszeniu. Należy to uwzględnić w naszych obliczeniach co do ewentualnych przyszłych negocjacji z tym osobnikiem. Chyba że — powiedział figlarnie Bilans — rozwiążemy problem Boby Fetta w inny sposób... To była słuszna uwaga; Kud'ar Mub'at uświadomił sobie, że sam powinien był o tym pomyśleć. Z drugiej strony, posiadanie dobrze rozwiniętego, półniezależnego zawiązka w rodzaju Bilansa 238 miało tę zaletę, że cokolwiek umknęło uwadze Kud'ara Mub'ata, mógł wyłapać jego podpajęczarz. - Dziękuję ci - powiedział Kud'ar Mub'at do małego zawiąz-ka, nadal przytulonego do jego nogi. - Pomyślę o tym. — Właściwie — dodał Bilans — mam pewne sugestie. Głęboko w sercu pajęczyny, którą Kud'ar Mub'at wysnuł dla siebie, unosząc się w zimnej próżni pomiędzy gwiazdami, pajęczarz słuchał jakby własnych mądrych i precyzyjnych kalkulacji, szeptanych mu do ucha przez kogoś z zewnątrz; kogoś niemal autonomicznego. Z doku cumowniczego na obrzeżach kompleksu Boba Fett słyszał krzyki i odgłosy wystrzałów z miotacza. Żaden z tych strzałów nie był wycelowany w jego stronę, więc nie przerywał pracy, kalibrując i regulując systemy uzbrojenia „Niewolnika I". Odkąd razem z resztą drużyny wystartowali na spotkanie samodzielnego modułu ładunkowego orbitującego wokół Okrąglaka, nie było czasu, żeby doprowadzić cały sprzęt do używalności. Zwłaszcza że musiał dowieźć Bosska do Gildii Łowców Nagród na czas, by mógł poprowadzić powstanie separatystów przeciwko starszy źnie. Nitując ogranicznik odrzutu zewnętrznych dział laserowych, Fett przypuszczał, że stary Cradossk już nie żyje. To była pierwsza rzecz, jaką Bossk poprzysiągł zrobić po powrocie, kiedy zrozumiał, że stary Trandoszanin wysłał go po Oph Nar Dinnida tylko po to, by tam zginął. Kilka zakodowanych transmisji wysłanych z „Niewolnika I" do kompleksu Gildii podczas jego podróży powrotnej pozwoliło również tak zorganizować sprawy, by śmierć Cradosska stała się początkiem przewrotu. Wystrzały nie ustawały, gdy Boba Fett spawał punktowo główne połączenia uprzęży działa. Uzbrojenie „Niewolnika I" było bardzo rozbudowane i tak zaprojektowane, by niełatwo dało się je usunąć; niektóre obwody sięgały do najgłębszych trzewi statku. Zamontowanie wszystkiego z powrotem wymagało czasu i drobiazgowej dokładności; nieraz już życie Feta zależało od uzbrojenia statku w stopniu nie mniejszym niż od broni przewieszonej przez plecy i zamontowanej w nadgarstkach i nagolennikach jego stroju. Był tak skupiony, że nawet gwałtowne zawirowania polityczne w łonie Gildii Łowców Nagród nie były w stanie rozproszyć jego uwagi. 239 Zresztą, pomyślał, zrobiłem, co do mnie należało. Dotknął sondą nagich przewodów, odczytał napięcie, cofnął przyrząd i pozwolił, by samoreplikująca się izolacja pokryła przewody żółtą warstwą materiału ochronnego. A w każdym razie to, co najważniejsze, poprawił się w myślach. Wkrótce zakończy naprawę statku; wiedział jednak, że pozostawało jeszcze parę spraw, które należy załatwić, zanim zadanie zniszczenia Gildii Łowców Nagród zostanie do końca wykonane. Jeden podział, pomiędzy starym dowództwem a nowicjuszami, nie wystarczy. Z jego obliczeń wynikało, że frakcje podzielą się niemal po połowie, kiedy agenci Cradosska zostaną wyeliminowani. Niektórzy ze starszyzny, których przywództwo starego Trandoszanina zawsze irytowało, przyłączą się do młodych, niecierpliwych łowców, z których część, niechętna Bosskowi jako przywódcy separatystów, opowie się po stronie niedobitków Rady Gildii. W obu frakcjach Boba Fett będzie miał swoich informatorów i agentów, przekazujących mu użyteczne informacje i podsycających podziały, podejrzenia i chciwość pomiędzy łowcami. Teraz były dwa odłamy; wkrótce będzie ich tuzin. A potem, pomyślał Boba Fett chłodno i bez emocji, każdy łowca nagród będzie musiał działać na własną rękę. Tego właśnie oczekiwał z niecierpliwością. Zamknął panel dostępu wypukłego, lśniącego kadłuba „Niewolnika I" i popatrzył na jego burtę. Lufa działa laserowego, nowszej i elegantszej wersji instrumentu zagłady, który dźwigał na sobie D'harhan, celowała w przestwór gwiazd widoczny nad głową. D'harhan był martwy— kolejny fragment przeszłości został wymazany z pamięci, jakby nigdy się nie wydarzył. W końcu cała przeszłość zniknie, jakby wessana anihilującą energią w serca najstarszych gwiazd... Kolejny powód do zadowolenia. Boba Fett podszedł do innego panelu w pobliżu przednich silników manewrowych. Za pomocą dekodera wbudowanego w rękawicę otworzył pokrywę i zabrał się do pracy, odszukując i odtwarzając odpowiednie połączenia w zawiłych obwodach. Strzelanina w głównym budynku nadal trwała. Brzmiała jak wyładowania burzy elektrycznej. Pewnego dnia, uznał Fett, zagłada Gildii Łowców Nagród będzie tylko wspomnieniem. Ale nic go to nie obchodziło; wspomnienia nie miały dla niego większej wartości. Nie warto rozpamiętywać przeszłości... ROZDZIAŁ 1* DZIS Patrzyła, jak pracuje, a właściwie przygotowuje się do pracy. Do swojej pracy, pomyślała Neelah. Ojej charakterze mówiło uzbrojenie - wszystkie te urządzenia przeznaczone do tego, by redukować mieszkańców galaktyki do porzuconych fragmentów okrwa-wionej albo zwęglonej tkanki. Boba Fett powrócił z krainy śmierci, z jej szarego przedsionka, w którym przebywał, i był gotów znów zająć ręce zadawaniem śmierci. - Co to jest? - Neelah wskazała na przedmiot, który Boba Fett trzymał w ręku. Na pierwszy rzut oka wyglądał na brutalnie skuteczną broń, całą z matowoczarnego metalu, nafaszerowaną elektroniką. Pusta soczewka w tylnej części lśniącej, metalowej konstrukcji połyskiwała wypukłością szkła. — Do czego służy? - Wyrzutnia rakiet. — Boba Fett nie przerwał precyzyjnego zajęcia, by na nią spojrzeć. Narzędziem cienkim jak ludzki włos, zaimprowizowanym z jednej ze strzykawek robotów medycznych, zdrapywał wyschłą, grzybopodobną substancję - pozostałość z pobytu w trzewiach Sarlacka — ze skomplikowanych obwodów. — A służy do tego, jeśli umiesz się nią posługiwać, by zabijać większą liczbę istot naraz. Z przyjemnie bezpiecznej odległości. - Dzięki za wyjaśnienie. - Kącik ust Neelah wykrzywił się w grymasie, który ewentualnemu obserwatorowi wydałby się nieprzyjemny. - Ale tego sama mogłam się domyślić. Nie myśl, że możesz mnie traktować protekcjonalnie. Po prostu próbowałam zacząć z tobą coś na kształt rozmowy. Ale widzę, że nie mieści się to w wachlarzu twoich umiejętności. 16 - Mandaloriańska zbroja .241 Nie odpowiedział. Ruchy zaostrzonej końcówki sztywnego drutu odbijały się w wizjerze jego hełmu. Głowica bojowa pocisku umocowanego w wyrzutni z czymś się dziewczynie kojarzyła. Z czymś, co tkwiło w jej pamięci. Już ją kiedyś widziała, sterczącą węższym końcem znad ramienia Fet-ta równolegle do jego kręgosłupa. Teraz, kiedy broń leżała poziomo na skrzyżowanych nogach łowcy, wydawała się celować w pokryty pyłem występ skalny pośród piasków Morza Wydm. Bliźniacze słońca zeszkliły horyzont przytłaczającym, suchym żarem; Neelah pod zamkniętymi powiekami nadal widziała otaczający krajobraz w odwróconych kolorach. Nawet w cieniu pochyłego wejścia do podziemnej groty Boby Fetta ostre promieniowanie pustynnego światła wysuszało jej popękane usta i piekło w płucach przy każdym oddechu. - Powinna pani pić więcej płynów. - Nieostry kształt wyższego robota medycznego przesłonił jej widok. - Żeby uzupełnić te, które nieustannie wyparowuje pani ciało. - Przegubowa kończyna podawała jej pojemnik z wodą, część żelaznych racji, które Boba Fett ukrył na pustyni zaraz po przyjęciu krótkoterminowego zlecenia od Hutta Jabby, który zginął niedługo później. - Fizjologiczne skutki zaniechania tej czynności mogą być bardzo poważne. Neelah wzięła pojemnik od SHZ1-B i wypiła wodę duszkiem, z odrzuconą do tyłu głową. Strużki płynu ściekały jej po policzkach. Otarła usta wierzchem dłoni i odstawiła pojemnik na żwirowe podłoże obok. SHZ1-B podreptał w drugą stronę, gdzie w cieniu pod nawisem skalnym siedział jego mniej wymowny towarzysz. Drugi pojemnik na wodę stał parując obok Boby Fetta; łowca nie tknął go od czasu, gdy podał mu go robot. Kiedy znowu włożył zbroję — zestaw, który trzymał w swojej grocie zabezpieczonej za-szyfrowanym zamkiem, nastawionym na autodestrukcję w razie próby włamania do kryjówki — zamienił się z odartego ze skóry inwalidy w imponującego eksperta od zabijania, którym był, zanim wpadł do gardła Sarlacka. Przymocowanie odzyskanego hełmu do kołnierza bojowego stroju dopełniło transformacji. Już nie potrzebował wody, uświadomiła sobie Neelah, bo stał się samowystarczalną jednostką, odporną na słabości śmiertelników. A przynajmniej takie stwarzał wrażenie. Oparła się o wylot jaskini. Ciepło zgromadzone w kamieniu grzało jej plecy. Był to martwy czas, czas oczekiwania na powrót Dengara z Mos Eisley. Kiedy wróci - jeśli wróci, poprawiła się 242 w duchu; dostatecznie dużo słyszała o Mos Eisley, by wiedzieć, że w zaułkach i uliczkach kosmoportu może wydarzyć się wszystko - ustalą ostateczne plany. Uzależnione, rzecz jasna, od tego, czego Dengar zdoła się dowiedzieć i co załatwi dzięki swoim kontaktom w mieście. Boba Fett miał przynajmniej czym się zająć, gdy podwójne cienie skał wydłużały się na piasku. Od ucieczki ze zbombardowanej podziemnej kryjówki Dengara i od zregenerowanego Sarlacka, który rozciągnął macki pomiędzy pogruchotanymi skałami, spędzili tylko jedną mroźną noc na otwartej przestrzeni, przyciśnięci ciasno jedno do drugiego, by nie zamarznąć. Nawet gdyby mieli czym rozpalić ogień, nie ośmieliliby się z obawy przed przyciągnięciem uwagi nocnych jeźdźców Tusken, przemierzających Morze Wydm na grzbietach banthów, które potrafiły wywęszyć ślady niewidoczne w świetle dziennym. Kiedy w końcu nadszedł ranek, łamiąc fioletem szczyty odległych gór wyrastających z pustyni, Boba Fett wydawał się mieć najwięcej sił z nich trojga, jakby w ciemności zdołał wchłonąć wyciekającą energię pozostałej dwójki. Poprowadził ich, najpierw błądząc trochę, ale z coraz większą pewnością w miarę, jak rozpoznawał punkty orientacyjne w okolicy. Podobnie jak inni najemnicy i podejrzane typy pracujące dla zmarłego Jabby - a przynajmniej ci, którzy mieli na tyle rozumu, by nie ufać złowrogiemu Huttowi — Boba Fett umieścił najpotrzebniejsze zapasy poza żelaznymi drzwiami rozłożystego pałacu Jabby. Kiedy w jednym miejscu zgromadziło się tylu intrygantów i zdrajców, zawsze istniała możliwość, że wcześniej czy później trzeba będzie stamtąd uciekać, walcząc o przetrwanie. Sprzęt, który ukrył Fett -broń, zapasowa zbroja, moduły łączności - gwarantował, że ceną za zmuszenie go do ucieczki będzie śmierć jego prześladowców. Z drugiej strony Neelah zauważyła, że łowca nie miał zwyczaju marnowania czegokolwiek. Siedziała u wejścia do groty, wydrążonej w macierzystej skale, a potem zakamuflowanej, i patrzyła, jak Boba Fett odtwarza samego siebie kawałek po kawałku. Nie odrzucił żadnego elementu uzbrojenia ani zbroi, uszkodzonego sokami trawiennymi Sarlacka, dopóki nie obejrzał go dokładnie i nie uznał, że nie da się go naprawić. Ocalił większość osobistej broni i sprzętu, które miał ze sobą, gdy widziała go w pałacu Jabby; tylko mały miotacz pod wpływem pobytu w żołądku Sarlacka zamienił się w stopioną bryłkę metalu, a ładunki wybuchowe stanowiące napęd dla grubszej amunicji wyciekły, pozostawiając naboje 243 puste i bezużyteczne. Zostały zastąpione swoimi dokładnymi duplikatami wyjętymi z zapieczętowanych pojemników, które Fett przechowywał w głębi groty. Jakby się obserwowało robota, pomyślała Neelah nie po raz pierwszy. Albo jakąś imperialną machinę bojową, zdolną do naprawiania własnych usterek i uszkodzeń. Otoczyła kolana ramionami i patrzyła dalej, jak ludzkie elementy Boby Fetta chowały się pod kolejnymi warstwami zbroi i sprzętu bojowego, jak gdyby twarda maszyneria zastępowała miękką, poranioną tkankę ukrytą pod spodem. Wąski wizjer hełmu skrył ostatnie ślady tego, co było w nim ludzkie: oczy takie same jak u każdego innego śmiertelnika i wytrawione kwasem ciało, którego zatruta krew wysączała się przez pory. - Pacjent lekceważy wszelkie nakazy terapii. - Do świadomości Neelah przebił się wysoki głos SHZ1-B. - I ja, i le-XE próbowaliśmy mu to zakomunikować, starając się uświadomić konieczność odpoczynku. W przeciwnym wypadku poważna recesja fizjologiczna może zagrozić jego życiu. Neelah spojrzała na robota, który przydreptał i stanął obok niej. - Naprawdę? - Końcówki przegubowych kończyn robota stuknęły o siebie, imitując nerwową reakcję żywej istoty. -1 dlatego tak się gorączkujesz? - Oczywiście. — SHZ1-B zwrócił w jej stronę soczewki aparatu diagnostycznego. - Tak nas zaprogramowano. Gdyby był jakiś sposób, by zainicjować zmianę naszych podstawowych założeń konstrukcyjnych, nawet przez całkowite wymazanie pamięci, może być pani pewna, że le-XE i ja natychmiast byśmy się jej poddali, niezależnie od tego, jak dezorientujące by to było. Łatanie i naprawianie rzekomo rozumnych istot, które wciąż od nowa narażają się na sytuacje zagrażające życiu, jest niewdzięcznym zajęciem, od którego nigdy nie ma odpoczynku. - Wieczność. - Zapiał le-XE, który dołączył do towarzysza. -Znużenie. - Zwięźle powiedziane. - SHZ1 -B kiwnął głową z uznaniem. -Spodziewam się, że będziemy nakładać sterylne bandaże i aplikować anestetyki, dopóki zęby naszych przekładni całkiem się nie zetrą. - Taki wasz los - westchnęła Neelah. - A jeśli chodzi o Bobę Fetta - odwróciła głowę w stronę łowcy nagród, który nadal czyścił 244 wewnętrzne obwody wyrzutni rakietowej — to nie martwiłabym się 0 niego. Zajęliście się nim, kiedy naprawdę tego potrzebował. Ale teraz... - pokręciła głową z niechętnym, ale autentycznym podziwem - ...teraz wasze lekarstwa nie są mu już potrzebne. — Trudno dać wiarę takiej diagnozie. — Robot był wyraźnie wzburzony. — Osobnik, o którym mówimy, składa się z ciała i kości jak każda inna żywa istota... - Naprawdę? - Neelah wiedziała, że to prawda, jednak patrząc na Bobę Fetta nie mogła nie zadać sobie tego pytania. - Ależ oczywiście. - Robot podskoczył jak oparzony. - 1 w związku z tym istnieją pewne granice jego wytrzymałości i możliwości. — I tu się mylicie. — Neelah oparła się znowu o ścianę przy wejściu do jaskini. Miała nadzieję, że Dengar niedługo wróci. Gdyby ci, którzy odpowiadali za bombardowanie, postanowili wrócić i poprawić robotę, Boba Fett pewnie by przeżył, ale jej szansę były znacznie mniej sze. Fett planował, że wyprawi ją i Dengara - i oczywiście siebie samego — poza Tatooine, w przestrzeń międzygwiezdną, gdzie będą bezpieczni przynajmniej przez chwilę. Może dostatecznie długo, by zacząć realizować nowe plany. Jedyną przeszkodą był brak sprzętu komunikacyjnego, którego potrzebował Fett. Nie mógł udać się do Mos Eisley, by go kupić lub ukraść, nie zdradzając faktu, że nadal żyje; to dlatego zamiast niego do kosmoportu wyprawił się Dengar. Ale jeśli mu się nie uda, pomyślała Neelah, co wtedy? Razem z Fettem utknie tu, czekając już nie na Dengara, tylko na następną istotę, która spróbuje ich wyeliminować. Przez ten czas robot medyczny nie przestawał argumentować: - Jak mogę się mylić? Moje oprogramowanie z zakresu ludzkiej fizjologii jest niezwykle obszerne... — W takim razie wolno się uczysz. — Neelah zamknęła oczy i oparła głowę o twardą poduszkę skały. — Kiedy masz do czynienia z kimś takim jak Boba Fett, nie ma decydującego znaczenia to, co jest w nim ludzkiego. Tylko to, co jest w nim nieludzkie. Dengar zostawił grawicykl na suchym, pokrytym pyłem wzgórzu niedaleko Mos Eisley, a resztę drogi do kosmoportu pokonał pieszo. Uznał, że w ten sposób będzie mniej zwracał uwagę. A w tym momencie ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył, było przyciąganie uwagi - w każdym razie uwagi nie tych istot, co trzeba. 245 Zanim ruszył jedną z pieszych ścieżek, które prowadziły do zaułków Mos Eisley, wyrwał parę suchych krzaków i pospiesznie zamaskował nimi grawicykl. Sfatygowany, jednoosobowy pojazd o napędzie antygrawitacyjnym należał kiedyś do kogoś innego -Big Gizz, jego poprzedni właściciel, a zarazem przywódca jednego z najokrutniej szych gangów grawicyklistów, rozbił go i spalił. Gizz był dostatecznie twardy i zdeprawowany, by należeć do najbardziej cenionych pracowników Jabby, nie dość jednak twardy, by ocalić swoją skórę; zresztą osobom pracującym dla Jabby nikt nie wróżył długiego życia. Jeśli nie zginęły podczas pracy, własna gwałtowna natura sprowadzała na nie zgubę. Dengar zawsze uważał, że wysokie stawki, jakie płacił Jabba, nie są warte takiego ryzyka. Big Gizz i tak miał więcej szczęścia niż inni — po wypadku zostało z niego dość, by dało się go zeskrobać i połatać. Cokolwiek teraz robił, na pewno załatwił sobie nowy środek transportu. Przysadzista, niechlujna sylwetka Mos Eisley pojawiła się w zasięgu wzroku Dengara, gdy schodził w dół ostatniego, żwirowego zbocza. Na piechotę nie poruszał się wcale dużo wolniej niż grawi-cyklem, którym przejechał Morze Wydm od miejsca, gdzie zostawił Neelah i Bobę Fetta. Kiedy Dengar go znalazł, pojazd był bezużytecznym wrakiem, a jego pogruchotane fragmenty dobitnie świadczyły o tym, jak zakończyła się ostatnia przejażdżka Big Gizza. Dengar wymienił uszkodzone części, dokupił nawet niektóre obwody silnika repulsorowego, które były zbyt spalone, by dało je się naprawić, a potem ukrył pojazd w pobliżu swojej głównej kryjówki na pustyni. W życiu łowcy nagród działający pojazd, nawet tak poobijany i powolny, mógł zadecydować o tym, czy odbierze się nagrodę za cenny towar, czy też skończy w charakterze kości rozwłó-czonych przez padlinożerców zamieszkujących Morze Wydm. Bliźniacze słońca Tatooine zabarwiły wieczorne niebo jaskrawym oranżem, gdy Dengar zbliżał się do granic kosmoportu. Wykopanie grawicykla spod zwałowiska skał i usypanych od nowa wydm zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Pojazd leżał na głębokości ponad dwóch metrów, a znalazł go tylko dzięki temu, że był dość przewidujący, by wyposażyć go w krótkozasięgowy znacznik naprowadzający. Miałem szczęście, pomyślał kwaśno, kiedy w końcu zdołał wygrzebać maszynę spod piasku i uruchomić silnik. Płyty przednich stabilizatorów zgięły się niemal w pół przywalone głazem, który uderzył w pojazd; każdy ruch choć odrobinę szybszy niż pełzanie powodował wibracje i wstrząsy wzdłuż 246 ramy i przechodził zaraz w ruch wirowy, który posłałby Dengara na ziemię, gdyby nie zredukował ciągu silnika. Uszkodzenia grawi-cykla spowodowały, że musiał obrać bardziej krętą niż normalnie trasę przez pustkowia Morza Wydm; może zdołałby przegonić ban-tha jeźdźców Tusken, ale na pewno nie wystrzał z ich staroświeckiej, ale nadal skutecznej broni. — Szukasz czegoś konkretnego? — zakapturzona postać, z charakterystyczną wygiętą trąbą, przyłączyła się do Dengara, gdy tylko minął pierwsze niskie, bezkształtne budynki. - Znam w tej dzielnicy istoty, które zaspokoją... każde gusta. — Taa... założę się. — Dengar przepędził gestem natrętną istotę. — Zabieraj się stąd, jasne? Znam to miejsce. — Przepraszam. — Stworzenie obrąbkiem łachmana zamiotło kurz, kłaniając się lekko. - Przez pomyłkę wziąłem pana... za nowo przybyłego. Dengar ruszył dalej szybszym krokiem. To było niefortunne spotkanie; miał nadzieję, że dotrze niezauważony do kantyny w centrum Mos Eisley. W kosmoporcie roiło się od różnej maści informatorów i kapusiów, którzy zarabiali na życie, wydając innych imperialnym siłom bezpieczeństwa albo komukolwiek spośród przestępców i pokątnych handlarzy, zainteresowanych czyimś przybyciem czy wyjazdem z miasta. Z tego właśnie względu Mos Eisley -rozwalający się port na prowincjonalnej planecie — przyciągał łowców nagród z całej galaktyki. Jeśli się posiedziało tu wystarczająco długo, zawsze usłyszało się o czymś, na czym można było zarobić. Miało to jednak swoje złe strony, o czym Dengar doskonale wiedział: trudno było utrzymać w ukryciu swoje sprawy. Parę słów wyszeptanych do właściwego ucha i człowiek - czy inna istota -sam stawał się zwierzyną. W tej chwili nie przypuszczał jednak, by ktoś go szukał; był przecież tylko płotką. Mogło się to jednak szybko zmienić, gdyby ktoś się dowiedział, że pracuje teraz z Boba Fettem. Współpraca z najlepszym łowcą nagród galaktyki sprowadzała jednocześnie na głowę Dengara mało pożądany bagaż - intrygi, spiski i wrogość innych istot, które mogły dojść do wniosku, że pozbycie się kogoś, kto jest tak blisko Fetta jak Dengar, będzie dla nich ze wszech miar korzystne. Atak bombowy udowodnił, że Boba Fett miał bardzo zdeterminowanych wrogów. Gdyby się dowiedzieli, że drugoligowy łowca nagród stał się pomocnikiem tego, który ściągnął na siebie ich zapiekły gniew, mogliby go wyeliminować choćby dla zasady. 247 Te i inne niepokojące myśli krążyły po głowie Dengara, gdy szedł mało przyjemnymi i rzadko uczęszczanymi zaułkami. Na jego widok stadko chudych szczurów śmietnikowych rozpierzchło się, nurkując do swoich nor wygrzebanych w grubej warstwie zalegających ulicę odpadków. Skrzeczały z oburzenia i wymachiwały za nim prymitywnymi, ostrymi narzędziami do przetrząsania śmieci. Szczury przynajmniej nikomu nie doniosą o jego obecności w kosmoporcie; zwykły trzymać się razem, zachowując wyniosły stosunek do istot większych od siebie. Dengar zatrzymał się, żeby wyjrzeć zza węgła. Z miejsca, w którym się znalazł, miał dobry widok na centralny plac Mos Eisley. Nie zobaczył nic specjalnie niepokojącego - tylko parę imperialnych szturmowców na leniwym patrolu, którzy dźgali lufami blasterów zawartość osmalonego wózka towarowego Jawów. Kawałki wyszabrowanych robotów - oderwane członki, głowy z nadal migającymi sensorami optycznymi i syntezatorami mowy pojękującymi pod wpływem szoku pozrywanych obwodów - wypadły z wózka i rozsypały się po ziemi. Jawa potrząsnął pięściami ukrytymi w obszernych rękawach, wykrzykując piskliwym głosem swoje żale do ubranej w białą zbroję postaci. Nikt z przechodzących przez plac i kręcących się po nim stworzeń nie zaszczycił tej sceny więcej niż spojrzeniem lekkiego zaciekawienia, z wyjątkiem pary osiodłanych dewbacków, przywiązanych w pobliżu. Zwierzęta prychały i drapały pazurami, z instynktowną awersją usuwając się jak najdalej od hałaśliwego Jawy. Szturmowcy nie przeszkadzali Dengarowi. Bardziej przejmował się tymi, co znajdowali się po drugiej stronie barykady - najrozmaitszymi ciemnymi typami, które lepiej się orientowały w aktualnej sytuacji i szukały tylko okazji, by tę wiedzę zamienić na garść kredytów. Dengar cofnął głowę. Z ostrożnością zawsze łatwo przesadzić — w obie strony. Jej nadmiar spowalniał działania, niedostatek zaś mógł być zabójczy. Dengar już dawno zdecydował, że woli być przesadnie ostrożny niż martwy. Trzymając się blisko rozwalonych białych ścian znalazł tylne wejście do kantyny. Zerknął przez ramię, wszedł w znajomą ciemność i zaczął przeciskać się między klientami. Niewiele oczu i innych organów sensorycznych zwróciło się w jego stronę, by za chwilę powrócić do dyskretnego szmeru rozmów o interesach. Oparł się łokciami o bar. - Szukam Codeka Santhananana. Był tu ostatnio? 248 Ten sam paskudny barman, którego pamiętał ze wszystkich poprzednich wizyt, pokręcił głową. - Tego gościa przewiercili już parę miesięcy temu. Tuż przed drzwiami. Dwa roboty naprawcze skrobały plamę przed dwie standardowe jednostki czasu, ale nie zeszła. — Barman pamiętał, co Dengar zwykł u niego zamawiać: izotan z wodą, podwójna porcja, stanął na kontuarze. Blizny na twarzy barmana zmieniły kształt, gdy przymrużył jedno oko, spoglądając na Dengara. - Miał u ciebie długi? Dengar pociągnął łyk trunku; odwodnił się, jadąc na zdezelowanym grawicyklu przez Morze Wydm. - Możliwe. - Hmm, u mnie miał je na pewno — warknął barman. — Nie podoba mi się, kiedy moi klienci dają się zabić, a ja wychodzę na głupca. - Gwałtownymi ruchami wycierał szklankę poplamioną ścierką. - Tutejsze stworzenia powinny czasem pomyśleć o innych, a nie tylko o sobie. Wysłuchiwanie narzekań barmana nie posuwało Dengara do przodu. Wypił napój do połowy i odsunął od siebie. - Dopisz to do mojego rachunku. Przeszedł przez pogrążony w cieniu środek kantyny. Rozglądał się dookoła jak najuważniej, unikając jednak bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Wśród stałych bywalców kantyny były i takie gorące głowy, które na podobną niedyskrecję reagowały z wyjątkową gwałtownością; nawet gdyby nie skończył rozciągnięty na mokrej podłodze, nie chciał w ten sposób zwracać na siebie uwagi. - Proszę mi wybaczyć pożałowania godny brak manier - dłoń o rozdwojonych pazurach chwyciła Dengara za rękaw - ale zupełnie niechcący podsłuchałem... Dengar zerknął w bok i zobaczył wpatrzone w siebie czarne paciorki oczu o średnicy nie większej niż kilka centymetrów, należące do aeropteryksa z Q'nithian. Stworzenie trzymało drugim zestawem pazurów szkło powiększające przy jednym oku, które przez to wyglądało jak napuchnięte. Dengar nie był zaskoczony. W kantynie trudno było utrzymać w tajemnicy swoje sprawy, jeśli podniosło się głos choćby o ton powyżej szeptu. - Przejdźmy do jednej z nisz - zaproponował. Były dostatecznie oddalone od zatłoczonego środka kantyny, by zapewnić pewną dozę prywatności. - Chodźmy! 249 Q'nithianin poczłapał za nim na spłaszczonych końcach wystrzępionych szarych skrzydeł, całkowicie niezdatnych do lotu. Z trudem usadowił się naprzeciwko Dengara we wnęce, otaczając się skrzydłami jak pierzastym płaszczem. - Słyszałem, jak wspomniałeś o biednym Santhanananie. — Spod skrzydeł wysunęła się uzbrojona w pazury ręka; posłużyła Q'nithianinowi do podrapania się rączką od lupy. - Spotkał go, niestety, smutny koniec. - Taa... to prawdziwa tragedia. - Dengar oparł łokcie o stół i pochylił się do przodu. Chciał zakończyć sprawę, zanim barman zacznie go naciskać, żeby uregulował swój rachunek. — Przede wszystkim jednak chciałbym wiedzieć, czy ktoś przejął po nim interes. Aeropteryks przeniósł szkło powiększające do drugiego oka. - Zmarły Santhananan był zaangażowany w mnóstwo przedsięwzięć - zaskrzeczał. - Prowadził wiele rodzajów działalności, niektóre nawet legalne. Które konkretnie ma pan na myśli? - Nie ze mną ta gadka. Dobrze wiesz, co mam na myśli. -Dengar rozejrzał się po kantynie i dopiero potem spojrzał znów na Q'nithianina. — Usługi komunikacyjne, którymi się zajmował. To one mnie interesują. - Ach, tak... - Q'nithianin w zamyśleniu kłapnął parę razy dziobem. - Ma pan doprawdy niezwykłe szczęście. Tak się składa, że nad tym segmentem jego działalności... ja w tej chwili sprawuję kontrolę. Rzeczywiście, niezwykłe szczęście — można to było i tak nazwać. Dengar zastanawiał się przez chwilę, w jakich okolicznościach zginął Santhananan i jak wiele wspólnego miał z tym ten Q'nithianin. Ale tak naprawdę to nie była jego sprawa. - Oferujemy wszelkie rodzaje usług komunikacyjnych — ciągnął Q'nithianin mdłym, łagodnym głosem. — Jestem pewien, że będę mógł panu pomóc. - Nie wątpię. - Dengar spojrzał twardym wzrokiem na lupę i błysk inteligencji w oczach po jej drugiej stronie. - A więc do rzeczy. Muszę wysłać hiperprzestrzenną kapsułę komunikacyjną... - Doprawdy? - Pióra nad jednym z oczu uniosły się pytająco. — To kosztowna propozycja. Nie twierdzę, że nie da się tego załatwić. Ale... ponieważ nie robiliśmy do tej pory ze sobą interesów, oczekuję płatności z góry. Dengar wyciągnął z kieszeni kurtki niewielką sakiewkę. Rozsupłał ją i wysypał na stół zawartość. 250 - Wystarczy? Nawet bez lupy oczy Q'nithianina rozszerzyły się. - Myślę... - rozdwojone pazury sięgnęły po kupkę kredytów -...że ubijemy interes. - Nie tak prędko. - Dengar chwycił cienki przegub tamtego i przycisnął cienkie kości jego ręki do stołu. - Teraz dostaniesz połowę, a drugie pół, kiedy usłyszę, że wiadomość dotarła na miejsce. - Doskonale. — Q'nithianin patrzył, jak Dengar dzieli kredyty na dwie kupki, z których jedna powędrowała z powrotem do sakiewki, a potem do kieszeni jego kurtki. - Niestety, jest to standardowa procedura. Ale mogę to znieść. - Chwycił w pazury pozostałe kredyty i wetknął gdzieś pod przypominające płaszcz skrzydła. - A zatem... jak ma brzmieć wiadomość? Dengar zawahał się. Wiedział, do jakiego stopnia może zaufać Codekowi Santhanananowi - prowadził z nim interesy już wcześniej - ale ten Q'nithianin był niewiadomą. Mimo wszystko... w tej chwili nie miał wyboru. A jeśli Q'nithianin chciał otrzymać drugą połowę płatności za swoje usługi, liczba innych transakcji, jakie mógłby wymyślić, była ograniczona. - W porządku. - Dengar pochylił się jeszcze bardziej nad stołem, aż zobaczył własne odbicie w czarnych, lśniących oczach Q'nithianina. - Tylko trzy słowa. - Jakie? - Boba Fett - powiedział Dengar - żyje. Q'nithianin uniósł obie pierzaste brwi. - To ma być ta wiadomość? Cała? — Uniósł i opuścił skrzydła, co miało oznaczać wzruszenie ramionami. - To trochę... Wydajesz taką dziką kwotę kredytów, żeby wysłać jakiś głupi żart? -Q'nithianin przyglądał mu się przez swoją lupę. — Zresztą i tak nikt w to nie uwierzy. Wszyscy wiedzą, że Bobę Fetta pożarł Sarlacc. Kilku byłych pracowników Jabby przyszło zaraz tutaj, żeby wszystko opowiedzieć. - I bardzo dobrze. Mam nadzieję, że ktoś postawił im drinka. - Wygląda pan na poważną osobę. I płaci pan poważnymi kredytami. - Oko za szkłem powiększającym zamrugało. - Czy chce pan powiedzieć... że słynny Boba Fett naprawdę żyje? - Nie twój interes — warknął Dengar. — Płacę ci za to, żebyś wysłał tę wiadomość tam, gdzie powinna dotrzeć. - Jak pan sobie życzy- odparł Q'nithianin. - To znaczy dokładnie gdzie? 251 - Na planetę Kuat. Ma ją otrzymać pan Kuat. - Ho, ho... - pióra Q'nithianina zadrżały, gdy zakołysał się na swoim siedzeniu. - To dopiero ciekawostka. Co każe panu przypuszczać, że dyrektor generalny Zakładów Stoczniowych Kuat byłby zainteresowany tego rodzaju wiadomością? Niezależnie od tego, czy jest prawdziwa czy nie? - Już ci mówiłem — odparł Dengar przez zaciśnięte zęby. Jeszcze chwila, a złapie za lupę Q'nithianina i zgniecie ją gołymi rękami. - To nie twój interes. - Ach... A jednak... - aeropteryks otworzył dziób w nieudanej imitacji uśmiechu humanoida. — Jesteśmy teraz partnerami w interesach. Jeśli Boba Fett żyje... na pewno są inni, którzy byliby zainteresowani tym raczej intrygującym faktem. Dengar spojrzał na Q'nithianina. - Kiedy Santhananan kierował tym interesem, wiedział, że jego klienci kupują coś więcej niż tylko usługi komunikacyjne. Kupowali również to, że trzymał gębę na kłódkę. - Ale teraz nie rozmawia pan z Santhanananem. — Spojrzenie za szkłem powiększającym pozostało niezmącone. — Tylko ze mną. I tymi, którzy za mną stoją. Nie jestem całkowicie niezależnym agentem, jak to było za czasów Santhananana... Z drugiej strony, może właśnie dlatego on jest martwy, a ja nie. Powiedzmy po prostu, że mam pewne dodatkowe koszty... które muszę pokryć. — Skierował uchwyt lupy na Dengara. — Za co powinien mi pan być wdzięczny. - Jasne, jestem ci bardzo wdzięczny. — Dengar pokręcił głową z niesmakiem. Na tym polegał problem z robieniem interesów w Mos Eisley; zawsze trzeba się było komuś opłacać, wręczać łapówki... kredyty albo informacje. A po odliczeniu tego, co zostawił sobie na drugą ratę płatności, był praktycznie bez pieniędzy. To pozostawiało mu tylko jeden towar na wymianę. - Chcesz wiedzieć, dlaczego Kuat będzie zainteresowany tą wiadomością? Powiem ci. Dlatego, że bardzo się starał o to, żeby Boba Fett zginął. Dotarła do was wiadomość o ataku bombowym na Morzu Wydm? - Oczywiście — powiedział Q'nithianin. — Wstrząsy sejsmiczne naruszyły nawet ściany nośne w całym Mos Eisley. Doprawdy... Imperialna Marynarka nie może organizować takich operacji i oczekiwać, że nikt tego nie zauważy. - To nie była Imperialna Marynarka. To sprawa prywatna. 252 - Tak? A jak to udowodnisz? Dengar sięgnął do kieszeni kurtki, obok sakiewki z kredytami, i wyjął coś większego i cięższego, co znalazł, kiedy odkopywał uszkodzony grawicykl. Już tam na miejscu otrzepał piasek z urządzenia — matowej kuli, która wypełniła jego dłoń swoim ciężarem i groźnym potencjałem możliwości — i odczytał słowa i numer seryjny wyryty na jego grubej, opancerzonej powierzchni. Kiedy zaś je czytał i kiedy uświadomił sobie, co oznaczały, wszystkie jego plany w jednej chwili uległy zmianie. To one spowodowały, że przyjechał do Mos Eisley i rozmawiał teraz z ekspedytorem wiadomości w rodzaju tego Q'nithianina. Ta rozmowa nie była częścią planów Boby Fetta. Dengar działał teraz na własną rękę. Podał Q'nithianinowi kulę, z której wystawały na zewnątrz dwa wyrostki. - Przyjrzyj się temu. Kula znalazła się w pazurach aeropteryksa, zanim ten zorientował się, z czym ma do czynienia. O mało jej nie upuścił, ale nerwowym ruchem zdołał przycisnąć ją do blatu stołu, by nie podskakiwała. Z nerwowym, nieartykułowanym skrzekiem z głębi pierzastego brzucha rzucił kulę z powrotem w stronę Dengara. - O co chodzi? - Dengar pozwolił sobie na okrutny uśmiech, rozkoszując się jego przerażeniem. - Coś cię wystraszyło? - Oszalałeś? - Q'nithianin gapił się na niego, nie pomagając sobie nawet lupą. - Wiesz, co to jest? - Oczywiście — odparł lekko Dengar. — To zmiennofazowy detonator atmosferyczny do imperialnej bomby zmiatającej klasy M-12. Jeśli jest taki sam jak inne, z jakimi miałem do czynienia, został ustawiony na zdetonowanie doczepionego ładunku przy odnotowaniu różnicy ciśnienia o dwadzieścia milibarów. — Uśmiechnął się szerzej. - Dobrze, że nie jest podłączony do ładunku, co? - Tykretynie! - kula w pazurach Q'nithianina drżała.-W tym zapalniku jest i tak dość materiału wybuchowego, żeby wysadzić w powietrze połowę Mos Eisley! - Uspokój się. - Dengar odebrał detonator Q'nithianinowi. -Jest zimny. Wyłączony. Bezpieczny. Popatrz... - odwrócił kulę w stronę tamtego, pokazując mu niewielki czytnik danych wielkości paznokcia. — Widzisz te cztery czerwone diody? Świecą się? Q'nithianin potrząsnął głową. - Nie. - Uniósł lupę i przyjrzał się kuli bliżej. - W ogóle nie widzę żadnych świateł. 253 - Właśnie. — Dengar położył detonator na stole między nimi. — To niewypał. Te zapalniki w warunkach polowych mają współczynnik awaryjności sięgający niemal dziesięciu procent. Dlatego właśnie Imperialna Marynarka już ich nie używa; przeszli na bardziej niezawodne detonatory oparte na falach grawitacyjnych, wmontowane w obudowę bomby. Nie da się ich odłączyć od ładunku wybuchowego tak jak te. To powinieneś uznać za pierwszy dowód, że to nie Imperium zbombardowało pustynię. - Hmm... - nastroszone pióra Q'nithianina opadły. - Wygląda na to, że masz... niezwykle bogatą wiedzę w tym zakresie. - Pracowałem nie tylko jako łowca nagród. - Podziwiam twoją wszechstronność — powiedział Q'nithia-nin. — To bardzo użyteczna cecha u istoty rozumnej. — Ostrożnie dotknął kuli rączką lupy. - Przyznaję... przekonałeś mnie, że nie jest to urządzenie wojsk Imperium. Nie widzę jednak związku między tym zapalnikiem a Kuatem. - Obejrzyj go dokładnie. - Dengar podsunął kulę pod lupę. -Widzisz numer seryjny? Wszystkie takie urządzenia zostały wyprodukowane przez jeden zakład zbrojeniowy, który jest podwykonawcą Zakładów Stoczniowych Kuat na planecie Kuat. Są kolejno ponumerowane, a ich liczba sięga ćwierć miliona. Wszystkie zapalniki oznaczone numerami poniżej dwunastu milionów są zarezerwowane do wyłącznego użytku Zakładów Stoczniowych Kuat, na potrzeby testów i projektowania składów na amunicję na ciężkich krążownikach i niszczycielach, które wybudowano tam dla imperialnej floty. — Dengar postukał w maleńkie cyferki czubkiem palca. - To jedno z tych urządzeń. Najwyraźniej w stoczniach Kuata uznano, że pewnego dnia mogą się przydać do większego ataku bombowego. Ta firma nie wyrosła na czołowego dostawcę imperialnej floty tylko dlatego, że są tańsi niż konkurencja. Zatrzymali więc sobie część bomb i zapalników po zakończeniu testów na pokładach imperialnych okrętów. Gdyby ten wybuchł razem z innymi, nikt by się nie dowiedział, kto przeprowadził atak bombowy na Morze Wydm. - Ciekawe... - Q'nithianin przeniósł wzrok z detonatora na twarz Dengara. — Być może rzeczywiście są powody, by wierzyć, że Kuat życzy sobie śmierci Boby Fetta... jeśli Fett naprawdę żyje. Rodzi to jednak wiele nowych pytań. - Które muszą pozostać bez odpowiedzi. Na razie. - Dengar odchylił się na oparcie i schował metalową kulę z powrotem do 254 kieszeni kurtki. — Nie mam czasu, żeby zdać ci pełną relację z tego, co się tu wydarzyło. W pewnych sprawach musisz mi po prostu zaufać. — Zaufać? - Szare pióra poruszyły się, gdy Q'nithianin wzruszył ramionami. — Zaufanie to towar przechodni, przyjacielu. Jak wiele innych. I ma swoją cenę. — Którą już zapłaciłem — powiedział Dengar. — A dostaniesz jeszcze drugie tyle — jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Możesz rozmyślać nad odpowiedziami na twoje nie zadane pytania później, jeśli wolisz to od liczenia kredytów. — W liczeniu kredytów — oznajmił Q'nithianin — znajduję największe upodobanie. Jest jednak jedno pytanie, które muszę zadać już teraz. Chcesz poinformować bogatego i potężnego pana Kuata, że pomimo wszelkich jego starań, by wyeliminować Bobę Fetta, ten nadal żyje. Kiedy Kuat przyleci tu i odnajdzie cię, a na pewno to zrobi... jak sądzę, to właśnie jest twoim zamiarem... co wtedy? Dengar nie odpowiedział. Dobre pytanie, pomyślał w duchu. Zastanawiał się nad tym przez całą drogę do Mos Eisley. Było to również niebezpieczne pytanie, bo przecież spiskował teraz za plecami jednego z najskuteczniejszych zabójców galaktyki. Jeśli Boba Fett się zorientuje, że Dengar go zdradził - a tym mogło się skończyć wysłanie wiadomości do Kuata — życie Dengara będzie warte mniej niż najmniejsza moneta w jego kieszeni. Z drugiej strony, zastanawiał się, muszę wreszcie zatroszczyć się o swoje sprawy. Jeśli nie dla siebie, to przecież była jeszcze Manaroo; nadal był z nią zaręczony. Jego decyzja, żeby trzymać ją na dystans od tego niesmacznego interesu, w który się wpakował, wywoływała w nim mieszane uczucia. Dengar bardzo za nią tęsknił, jakby wycięto mu bez znieczulenia część własnego ciała, pozostawiając ranę, która nigdy się nie zagoi. Ale musiałem to zrobić, powiedział do siebie w duchu. Mieszanie się w sprawy Boby Fetta w jakikolwiek sposób wydawało się wystarczająco niebezpieczne, a średnia długość życia tych, którzy mu zaufali, była zastraszająco krótka. Propozycja Fetta, by zostali partnerami, nie przestawała niepokoić Dengara. Teraz, kiedy Boba Fett prawie doszedł do siebie po przejściach w żołądku Sarlacka i odzyskał dawne siły i umiejętności —jak długo jeszcze będzie mu potrzebny inny łowca głów, który wtrąca się w jego operacje? Zawsze działał w pojedynkę. Podejrzenie, że w tej sprawie nic się nie zmieniło, cały czas tkwiło jak zadra 255 w umyśle Dengara. Fett mógł posłużyć się nim tak jak innymi, których wielu przeżyło tylko na tyle długo, by zdążyć pożałować, że zaufali komuś takiemu jak on, a zaraz potem skończyć jako jego ofiara. Popiół albo nawet mniej. Nie był to los, jakiego chciałby zaznać. Chodzi tylko o to, powiedział sobie po raz kolejny, kto kogo sprzeda pierwszy. A jako kupiec ktoś tak bogaty i potężny jak Kuat miał wiele zalet. Nie tylko jeśli chodziło o cenę, jaką był w stanie zapłacić, ale i ochronę, którą mógł mu zaoferować. Boba Fett miał dużo szczęścia, że atak bombowy nie zredukował go do chmury swobodnych atomów. Następna próba, jaką podejmie Kuat, będzie na pewno znacznie skuteczniejsza. Dostałbym kredyty, myślał Dengar, a Boba Fett nie mógłby na to nic poradzić. Bo byłby martwy. Błyszczące paciorki oczu Q 'nithianina zdawały się czytać w jego myślach. - Prowadzisz ryzykowną grę - zauważył. - Wiem. - Dengar powoli kiwnął głową. - Ale nie mam wyboru. Pozostało do załatwienia kilka szczegółów, z którymi szybko się uporali. Dengar wiedział, że Boba Fett szykował się do opuszczenia Tatooine; co znacznie utrudniłoby Kuatowi skontaktowanie się z nadawcą wiadomości. Q'nithianin miał być zatem osobą kontaktową. Dzięki temu mógł być też pewien, że dostanie swój udział w ewentualnej nagrodzie, jaką Kuat wypłaci za wiadomość o miejscu pobytu Boby Fetta. - Więc kiedy wyślesz kapsułę? — Dengar zajął się swoim ubraniem. Chociaż w kantynie nie było okien, wiedział, że nad Morzem Wydm zapadła już noc. Powrót na siodełku odkrytego gra-wicykla do miejsca, gdzie pozostawił Fetta i Neelah, zajmie mu dużo czasu. — Im wcześniej, tym lepiej. - Nie martw się — uspokoił go Q'nithianin. Założył rozdwojone pazury jeden na drugi na blacie stołu, odkładając na bok lupę. -Wyprawię ją do systemu Kuata i jego właściciela w ciągu kilku godzin. - Świetnie. - Dengar wyszedł z wnęki, w której siedzieli. -Wpadnę tu, żeby sprawdzić, czy dotarła na miejsce. Przez to samo łukowate przejście wyszedł z wnęki. Klientów przybyło; z trudem torował sobie drogę między najrozmaitszymi pozaplanetarnymi gatunkami odwiedzającymi to miejsce. Z boku pod ścianą niewielką estradę zajmował zespół jizzowy, który zwykle 256 przygrywał w kantynie; ich stukoty i zawodzenie stanowiły dodatkową porcję hałasu ponad rozgwarem rozmów. Nikt tak naprawdę nie słuchał muzyki, stanowiła jednak użyteczną zasłonę akustyczną dla rozmów o interesach, które klienci kantyny woleli załatwić dyskretnie. Dengar wszedł po kilku stopniach prowadzących na ulicę. Odwrócił się w drzwiach i, ponad głowami tłumu, na drugim końcu pomieszczenia, zobaczył siedzącego w niszy Q'nithianina. Nawet gdyby Dengar nie stał w cieniu, krótki wzrok aeropteryksa wykluczał, by mógł zobaczyć, że własny klient go obserwuje. Minęło kilka minut, a Q'nithianin nie ruszył się z miejsca; nie podszedł też do niego nikt z pozostałych klientów kantyny. Dengar uznał to za dobry znak; gdyby aeropteryks chciał wbić mu nóż w plecy, sprzedając informację na temat Boby Fetta innej zainteresowanej stronie, zrobiłby to natychmiast. Nasłane przez niego zbiry mogłyby go zwinąć, zanim by zdążył opuścić Mos Eisley, a potem boleśnie wycisnąć z niego informacje o miejscu pobytu Fetta. Kilka razy został potrącony przez istoty wchodzące do kantyny, ale w końcu uznał, że może zaufać Q'nithianinowi - przynajmniej w takim stopniu, w jakim można było ufać typkom spod ciemnej gwiazdy w Mos Eisley. Dengar odwrócił się i wszedł na ostatnich kilka schodów. Po chwili był już na zewnątrz, w ciemnych zaułkach kosmoportu. Miał do załatwienia jeszcze jedną sprawę — tę, z którą wysłał go Boba Fett. Dopiero potem będzie mógł wyjść z miasta i wrócić na wzgórza otaczające Mos Eisley, gdzie zostawił swój pojazd. Czegoś jednak Dengar nie zauważył. Było to małe stworzonko, które zsunęło się powoli po metalowej nodze stojącego w niszy stołu, a potem rozpoczęło długą, pracowitą wędrówkę po podłodze kantyny. Nie większy niż dłoń Dengara i cienki jak papier, wyłonił się ukradkiem spomiędzy piór Q'nithianina. Zanim jednak skończył podsłuchiwać rozmowę między dwiema większymi istotami siedzącymi we wnęce, spuchł jak poduszka, osiągając grubość stawu ludzkiego palca. Mleczna, półprzeźroczysta tkanka organizmu membranowca połyskiwała energią fal dźwiękowych zgromadzonych w ciele, a prymitywne nóżki wokół korpusu pozwoliły mu przemknąć między 17 - Mandaloriańska zbroja 2s>/ stopami klientów kantyny. Rząd elementarnych organów sensorycz-nych na górnej powierzchni umożliwiał mu odróżnianie światła od cienia; nawigację zapewniała wszczepiona pamięć. Pozwoliła mu zapamiętać trasę, której nauczył go Q'nithianin- trasę do drugiej istoty, która na niego czekała. Wysoko nad powolnie pełznącym membranowcem jedna z sióstr Tonnika, o delikatnej, ale pełnej chciwości twarzy w obramowaniu misternych warkoczy, roześmiała się z dowcipu, który właśnie opowiedziała jej siostra bliżniaczka; jego śmieszność polegała na brutalnym porównaniu praktyk godowych Wookiech i kwaśnych, ściągniętych twarzy admirałów Imperialnej Marynarki. Szare pasemko znad pałeczki, którą paliła Senni Tonnika, trzymając ją w drobnokościstej dłoni, narysowało zawiłą linię w parnym powietrzu kantyny, gdy dziewczyna cofnęła się o krok, zbyt szybko, by membranowiec zdążył uciec spod jej obcasa. But zawadził o jeden z boków amorficznego ciała i nacisnął go z siłą wystarczającą, by uwolnić ostatnią rzecz, jaką wchłonął, przyczepiony pod stołem niszy. — Słyszałaś? — Senni przestała się śmiać i zaskoczona rozejrzała się dookoła. — Słyszę mnóstwo rzeczy. - Jej siostra Brea wciągnęła w nozdrza dym, który przed chwilą wypuściła jej siostra. — Nie... — Senni zmarszczyła brwi i spojrzała w dół, na podłogę śliską od rozlanych napojów i zaśmieconą wyrzuconymi opakowaniami niewielkich, nie oznakowanych paczuszek. — Jakoś tak z dołu... — potrząsnęła głową. — Bardzo wyraźnie usłyszałam cichy głos, który powiedział: „Wpadnę tu czasem, żeby sprawdzić, czy dotarła na miejsce". — Zmyślasz! Membranowiec zdążył już zniknąć, spiesząc jak najszybciej do celu. Kiedy dotarł do wnęki w najdalszym zakątku kantyny, nie musiał wspinać się po nodze stołu. Tłuste palce z brudem pod paznokciami sięgnęły w dół i podniosły go. — Ale grubasek, co? - Vol Hamame był kiedyś członkiem gra-wicyklowego gangu Big Gizza. Ich drogi się jednak rozeszły... i nie było to przyjazne rozstanie. Od tego czasu Hamame znalazł sobie inne zajęcie, równie mało legalne, za to nieco bardziej dochodowe. Pod wieloma względami jego życie się poprawiło, kiedy uwolnił się od Spikera, obmierzłego zastępcy Gizza. - Wygląda na to, że przysłał go Q'nithianin... wypchanego informacjami. 258 — A co niby miał z nim zrobić?—partner Hamame wyglądał równie odrażająco; pokryte śluzem fałdy skórne jego nosogardzieli drżały pod wpływem wilgotnego oddechu. - Po to są te małe dzwońce. Tylko jeden z księżyców systemu Q'nithian miał atmosferę; to tam, na ścianach głębokich szczelin skalnych, ocierających się o siebie nieustannie pod wpływem oddziaływania grawitacyjnego najbliższej planety, grube kolonie membranowców rosły i rozmnażały się jak grzyby szelfowe na drzewiastych planetach. Żyły wykorzystując energię fal dźwiękowych; absorbowały wibracje i wbudowały je, warstwa po warstwie, w swoje proste organizmy. Tysiąclecia ruchów tektonicznych zostały zarejestrowane w najstarszych membranach, pogrzebanych pod warstwami swojego potomstwa, tworzącymi falującą masę, dostatecznie wielką, by otulić imperialny krążownik niczym migotliwy koc. Małe, świeże membranowce miały bardziej praktyczne zastosowania. Były idealnymi urządzeniami do podsłuchu, rejestrującymi w swoich galaretowatych włóknach każdy dźwięk, jaki dotarł do komórek bębenkowych, którymi były okryte. Jako twory organiczne, przechodziły niewykryte przez każdą kontrolę przeciwpod-słuchową. Hamame przycisnął końcem złamanego paznokcia wypukłą, środkową część membranowca. Zmagazynowana energia uwolniła się, przekształcając z powrotem w dźwięk. - Słyszałem, jak wspomniałeś o biednym Santhanananie -zabrzmiały skrzekliwe słowa Q'nithianina. — Spotkał go, niestety, smutny koniec. - Święta racja. - Phedroi uśmiechnął się z wyższością. - Zabiliśmy go dla ciebie. - Zamknij się - powiedział Hamame. - Posłuchajmy reszty. -Ponownie nacisnął stworzenie. — Taa... to prawdziwa tragedia— dobiegł z membranowca nagrany głos Dengara. - Przede wszystkim jednak chciałbym wiedzieć, czy ktoś przejął po nim interes. Dwóch opryszków wysłuchało do końca całej rozmowy między Dengarem a Q'nithianinem. — No, to dopiero ciekawostka. — Hamame oparł się o ścianę wnęki. — Ten Q'nithianin to kretyn, ale tym zarobił na swoje utrzymanie. - Membranowiec leżący na stole pomiędzy nim a Phedroi uwolnił całą energię akustyczną ze swoich komórek i był teraz całkiem płaski. - A więc Boba Fett nadal żyje. 259 — Twardy z niego gość. — Phedroi pokręcił głową z podziwem, skrobiąc szorstką i brudną brodą o kołnierz tuniki. - Po prostu nie sposób go zabić. Jeśli nie wystarczy wrzucenie go do paszczy Sarlacka, to nie wiem, czego potrzeba. Hamame sięgnął pod połę kurtki i wyciągnął miotacz. Wycelował w sufit. - Tego. ROZDZIAŁ 1? Dużo czasu zajęło mu wspięcie się na szczyt, odebranie tego wszystkiego, co powinno należeć do niego od początku. Opinia najtwardszego, najgroźniejszego, najbardziej morderczego łowcy nagród galaktyki... Bossk odchylił się w fotelu pilota „Wściekłego Psa". Rozkoszował się swoim sukcesem. Zadowolenie mieszało się ze stale ćmiącym gniewem, który nigdy do końca nie opuszczał serca Trandoszanina. Położył pazury obu dłoni na łuskowatej piersi i patrzył oczami jak szparki na gwiazdy widoczne przez ilumina-tor. Zbyt długo, rozmyślał, to wszystko trwało zbyt długo. Gdyby wszystkie stworzenia na wszystkich tych światach miały choć odrobinę rozumu, już dawno uznałyby, że jest najlepszy. Absolutnie najlepszy. Zamiast tego, pomyślał Bossk i gniew rozpalił się w nim gorętszym płomieniem, musiałem czekać, aż umrze Boba Fett. A to trwało zdecydowanie zbyt długo. Wśród emocji targających Bosskiem pojawił się żal. Żałował, że sam nie zabił Fetta, że nie rozszarpał gardła rywala jednym zamaszystym ruchem pazurów. Dobrze by też było zobaczyć, jak linie celownika rusznicy blasterowej ogniskują się na tym jego hełmie z wąskim wizjerem, i wcisnąć guzik spustowy, obserwując jak zamaskowane oblicze Fetta zamienia się w gwałtowną eksplozję krwi i odłamków kości... Bossk pokiwał głową. Tak, to byłaby prawdziwa przyjemność. Zasłużył na to, by się nią rozkoszować, tak samo jak smakiem krwi 261 Fetta ściekającej z jego kłów, skoro tyle razy został upokorzony przez tego podstępnego, perfidnego drania. Od gniewu stopniowo przeszedł do użalania się nad sobą. Tyle razy go w życiu oszukano. Przywództwo Gildii Łowców Nagród też powinno należeć do niego. Teraz trudno było nawet powiedzieć, czy Gildia nadal istnieje. Jasne, wielką satysfakcję sprawiło mu zabicie starego Cradosska, jego ojca - to była jedna z tych rzeczy, które kształtowały więzi międzypokoleniowe u Trandoszan — ale niewiele na tym zyskał. Zamiast zostać szefem galaktycznego związku najdrapieżniejszych z drapieżników, zamiast zgarniać procent od każdej nagrody, od każdej ofiary, za którą ktoś chciał zapłacić, skończył działając w pojedynkę, wyszukując na własną rękę zlecenia jak każdy inny łowca nagród. To wszystko była wina Boby Fetta. Rozpad Gildii Łowców Nagród nastąpił już dawno, zanim Bossk nauczył się jednej z najważniejszych lekcji w tym interesie: Nie ufaj konkurencji. Zabijaj ją. To jest prawdziwa mądrość, powtarzał sobie w duchu Bossk. Były jeszcze inne źródła gniewu, inne upokorzenia, które musiał ścierpieć ze strony Fetta. Kiedy stał w odległości strzału od tego łajdaka, wtedy gdy Vader zwołał najlepszych łowców nagród w galaktyce, żeby namierzyli i dostarczyli mu Hana Solo i jego „Sokoła Millennium", musiał przywołać na pomoc całą swoją samokontrolę, żeby nie skoczyć Fettowi do gardła. A potem ten jego ostatni manewr, który naprawdę go rozwścieczył — kiedy Fett przechytrzył Bosska i jego partnera Zuckussa, dostarczając Hana Solo zatopionego w karbonicie do pałacu Jabby tuż pod ich nosami. To doprowadziło Bosska do białej gorączki. Kiedy więc usłyszał, że Boba Fett zginął, rozpuszczony w sokach trawiennych potwora Sarlacka, poczuł jednocześnie radość i frustrację. Gdyby wszechświat był skłonny po prostu dać mu to, o czym najgoręcej marzył, przyjąłby to z filozoficznym spokojem, na tyle, na ile było go stać. Cóż, teraz miał na zawsze pozostać sfrustrowany. Skoro sam musi sobie szukać pracy, skoro pozbawiono go przyjemności wyeliminowania Fetta spośród żywych - doszedł do wniosku, że wszechświat po prostu nie jest sprawiedliwy. Teraz jednak Bossk na maksymalnej prędkości leciał „Wściekłym Psem" w kierunku jakże dobrze mu znanej planety Tatooine, tylko po to, by zanurzyć się w jej atmosferze i pooddychać powietrzem planety, na której jego wróg wydał ostatnie tchnienie. 262 Nie dotarł jednak aż tak daleko; Tatooine wisiała jak pomarańczowa smuga na ekranie rufowych iluminatorów. Zanim zdążył ustawić współrzędne do lądowania w kosmoporcie Mos Eisley, zauważył coś dobrze znajomego i niezwykle intrygującego na orbicie parkingowej nad atmosferą Tatooine. W pierwszej chwili, gdy zobaczył sylwetkę „Niewolnika I" w dziobowym iluminatorze i rozpoznał w nim statek Boby Fetta, jego ręce same podążyły ku systemom celowniczym i kontroli ognia dział blasterowych „Wściekłego Psa". Jedyną rzeczą, jaka powstrzymała go przed rozpyleniem „Niewolnika I" na atomy, było uświadomienie sobie, że systemy celownicze statku wroga nawet nie drgnęły, by wziąć go na muszkę. To, i jeszcze przypomnienie, że przecież Boba Fett nie żyje. Proste wywołanie „Niewolnika I" upewniło go, że statek jest pusty, choć nadal chroniony wewnętrznymi obwodami strażniczymi. To zbyt piękne, pomyślał Bossk. Odziedziczyć walkowerem pozycję pierwszego łowcy nagród galaktyki to już nieźle. Ale na dokładkę natknąć się na osobisty statek nieżyjącego Boby Fetta, składnicę jego broni i danych wywiadowczych, wszystkich mozolnie zdobytych sekretów i strategii, dzięki którym wspiął się na szczyty tego niebezpiecznego fachu... Bossk po prostu nie mógł przepuścić takiej okazji. Nie był taki głupi, żeby samemu próbować przełamać środki bezpieczeństwa „Niewolnika I". Niektórych podobne próby zabiły. Boba Fett wyposażył swój statek w takie mnóstwo pułapek i samonaprowadzającej broni, że byłby w stanie zmieść średniej wielkości armię, gdyby ta próbowała wedrzeć się na pokład jego statku, nie podając odpowiedniego hasła. Skoro jednak Fett był martwy, nie trzeba się spieszyć z łamaniem zabezpieczeń statku; Bossk miał dość kredytów i wolnego czasu, by wezwać na pomoc specjalistę. Całe szczęście, że stało się to właśnie w pobliżu Tatooine; o tego rodzaju usługi łatwo było w Mos Eisley. Jeśli mogło się za nie zapłacić. Z głośników modułu łączności „Wściekłego Psa" rozległo się elektroniczne brzęczenie. Najwyraźniej nadeszła wiadomość, i to ta, na którą Bossk czekał. Przysunął się bliżej do konsoli instrumentów pokładowych i coś go zaskoczyło. Czekały na niego dwie wiadomości. Pierwsza z „Niewolnika I", tak jak się spodziewał. Druga nadeszła niemal jednocześnie - kapsuła komunikacyjna, wysłana 263 z powierzchni Tatooine. Niewielkie urządzenie o własnym napędzie spoczywało w tej chwili w doku załadunkowym „Wściekłego Psa". Bossk wcisnął parę przycisków pazurem wskazującym i przeczytał informacje o przesyłce. Zakodowana jednostka komunikacyjna pochodziła od q'ni-thiańskiego nadawcy wiadomości z Mos Eisley, z którym Bossk miał długoterminową umowę. Q'nithianin wiedział z grubsza, jakie sprawy mogły zainteresować Bosska. Każda wiadomość, której wysłanie mu zlecono, a która spełniała określone kryteria, w pierwszej kolejności docierała do Bosska, by dopiero potem kontynuować podróż do miejsca przeznaczenia. Bossk odczytał, dokąd została wysłana kapsuła. Miała dotrzeć do odległego ośrodka budowlano-montażowego na planecie Kuat, do samego szefa Zakładów Stoczniowych Kuat, pana Kuata. Bossk pokiwał głową, czytając adres. Q'nithianin miał rację, Bossk rzeczywiście chciałby zapoznać się z tą informacją. Wszystko co wysyłano do osobnika tak wpływowego i bogatego jak Kuat, musi być w najwyższym stopniu interesujące. Skuteczny łowca nagród powinien dbać, by jego źródła informacji obejmowały szeroki zakres, tak aby mógł wyłowić spośród sekretów i plotek krążących po galaktyce te, na których można zarobić. Postanowił jednak, że odczyta zakodowaną informację później — kiedy już załatwi drugą sprawę, na którą czekał tyle czasu. Końcem pazura wcisnął przycisk na tablicy kontroli modułu komunikacyjnego. - Skończyłem — rozległ się nagrany suchy i beznamiętny głos głównego technika Usług Deszyfracyjnych, jednej z wielu półlegalnych firm, w jakie obfitowało Mos Eisley. - Kody bezpieczeństwa zostały przejrzane i ma pan teraz pełny dostęp do statku oznaczonego jako „Niewolnik I". Po uregulowaniu płatności, rzecz jasna. A zatem ta sprawa była już załatwiona. Bossk przesłał polecenie płatności do czarnoryńkowego pośrednika z Mos Eisley, po czym odpalił główne silniki nawigacyjne. Zanim dobije do burty „Niewolnika I", technik od deszyfracji otrzyma potwierdzenie przelewu. - Cieszę się, że nie kazał mi pan czekać. - Technik był pomarszczonym humanoidem, którego łysa głowa sięgała zaledwie piersi Bosska. - Nie lubię, kiedy to trwa zbyt długo. Gdyby pan to zrobił, policzyłbym panu potrójnie za nadgodziny. - Niech cię o to głowa nie boli. - Bossk poczekał, aż śluza rękawa transferowego pomiędzy „Psem" a „Niewolnikiem I" zamknie 264 się za nim. Rozejrzał się po mrocznym wnętrzu ładowni „Niewolnika I" i zauważył dobrze znane z poprzedniego pobytu na pokładzie kraty klatek towarowych. Zawiasy drzwi do głównej klatki zostały naprawione, ale nadal widniały na nich ślady promieni laserowych wystrzelonych przez D'harhana. To było dawno temu, kiedy Boba Fett jeszcze żył i usilnie pracował nad rozwaleniem Gildii Łowców Nagród. — Droga wolna? - O ile się orientuję, to tak. - Technik, z mocnymi trójogni-skowymi okularami zsuniętymi na różowe brwi, pakował swoje walizki ze sprzętem. — Co to ma znaczyć? Technik zamrugał krótkowzrocznymi oczami. - Nic nie jest doskonałe. W każdym razie nie w tej galaktyce. - Wzruszył ramionami. - Dziewięćdziesiąt dziewięć procent, tyle mogę zagwarantować. Jest jeden procent szans, że na statku znajduje się jeszcze jakieś zabezpieczenie, którego nie byłem w stanie zlokalizować i unieszkodliwić. — Tak? — Bossk spojrzał na niego kwaśno. — I co ja będę wtedy miał z twojej gwarancji? Jakaś zakamuflowana pułapka urwie mi łeb, a ty co? Może oddasz mi wtedy te kredyty? - Położę kwiatek na twoim grobie. - Technik stuknął pokrywą ostatniej ze swoich skrzynek i wyprostował się. — Jeśli zostanie z ciebie coś, co będzie można do niego włożyć. Kiedy fachowiec od zabezpieczeń wsiadł na pokład swojego malutkiego wahadłowca, odłączył go od „Niewolnika I" i skierował się ku powierzchni Tatooine, Bossk odwrócił się od klapy korytarza transferowego i wyjął z kabury blaster. Jednoprocentowe prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak, wystarczyło, żeby go zdenerwować. Ostrożnie wszedł do ładowni statku. Wątpił, by znajdowało się w niej coś cennego. Chwytając się wolną ręką szczebli drabinki, wspiął się do sterowni. Przez przedni iluminator widział własny statek i jego pazur ładowniczy, przymocowany do „Niewolnika I". Ogarnęła go przemożna chęć, by przerwać inspekcję i wrócić na bezpieczny pokład „Psa"; każda cząsteczka „Niewolnika I", nawet powietrze z pokładowego systemu oczyszczania atmosfery, którym oddychał, były przepojone aurą nieobecnego właściciela. Boba Fett mógł być martwy, ale pamięć o nim nadal odbierała odwagę. Dłoń, którą Bossk ściskał blaster, zrobiła się śliska od potu; miał niemal pewność, że 265 jeśli obróci się przez ramię, zobaczy wąski wizjer w kształcie litery T, przyglądający mu się od wejścia. Nie usiadł w fotelu pilota. Pochylił się nad nim i wprowadził kilka szybkich poleceń do komputera pokładowego. Dobrze wydałem te kredyty, uznał Bossk, kiedy zobaczył, jak na ekranie przed jego oczami pojawia się katalog plików. Technik złamał i usunął zabezpieczenie hasłem; wszystkie sekrety Boby Fetta miał teraz jak na dłoni, gotowe, by zacząć je badać. Napięcie w kręgosłupie i mięśniach nieco zelżało. Jeśli gdzieś miała być jeszcze jakaś pułapka, instynktownie spodziewał się jej właśnie tu. Powinna chronić to, co dla Fetta było najcenniejsze — esencję jego przebiegłego umysłu i ciężko wywalczone doświadczenie. Bossk wyciągnął rękę i wygasił ekran komputera. Analiza tych plików zajęłaby mnóstwo czasu. Musi przynieść z pokładu „Wściekłego Psa" zapasową pamięć, na którą będzie mógł zgrać zawartość komputera i zabrać z powrotem na swój statek, żeby tam w spokoju przeglądać ją w wolnych chwilach. Mogło to potrwać całe lata. Ale co tam, pomyślał Bossk, mam czas. A Boba Fett już go nie ma. Ani chwili. Schował blaster do kabury i odwrócił się od instrumentów pokładowych. Poczuł głęboki spokój. Gość był martwy. W branży, gdzie samo przeżycie było nieodłączną składową zwycięstwa, Boba Fett skończył jako przegrany. Ciepło triumfu, jak bogaty w krew posiłek rozgrzewający wnętrzności, wypełniło Bosska, przepełniając każde włókno jego ciała. Za wejściem do sterowni Bossk zauważył niedomknięte drzwi, których nie pamiętał z poprzedniego pobytu na pokładzie „Niewolnika I". Zauważył teraz ich przemyślną konstrukcję, z ukrytymi zawiasami i krawędziami o tych samych wymiarach jak otaczające je płyty poszycia; każdy, kto nie wiedział, że tam są, miałby trudność z ich zlokalizowaniem. Bossk domyślił się, że kiedy technik wyłączył systemy bezpieczeństwa, zamek drzwi musiał puścić. A może... ręka Bosska zamarła na drzwiach, które próbował otworzyć... może to jest ta pułapka? Cofnął rękę, odruchowo sięgając do kabury. Przestrzeń po drugiej stronie drzwi była nieoświetlona. Ale tylko przez chwilę; szybki strzał z blastera momentalnie rozjaśnił wnętrze. Siła wystrzału pchnęła drzwi do środka; Bossk kopniakiem otworzył je do końca. Światło ze sterowni wpadało obok niego przez drzwi. W schowku znajdował się tylko jeden przedmiot - 266 niemal idealny sześcian, o gładkich krawędziach, o boku niemal równym wzrostowi Bosska. Przez chwilę Bossk myślał, że to rodzaj sejfu, dopóki nie zauważył pary krótkich, grubych nóg. To był robot - niewykrywalny przy kontroli transporter ładunków. Bossk rozpoznał ten model stosowany w wielu zakładach konstrukcyjnych i stoczniach. Jego masywny kształt pełnił najczęściej rolę opancerzonego pojemnika do przenoszenia materiałów rozszczepialnych. Ten konkretny robot nosił ślady użycia — miał podrapane i podziurawione boki, ale najwyraźniej został odkażony. Detektor promieniowania, który Bossk nosił przypięty do paska zasygnalizowałby, gdyby było inaczej. Żaden z obwodów sensorycznych robota nie zapłonął, gdy Bossk podszedł bliżej. Prosty elektroniczny mózg również został usunięty. Bossk zastanawiał się, dlaczego Boba Fett zawracał sobie głowę czymś takim, i po co w ogóle ten nieciekawy typ robota znalazł się na pokładzie „Niewolnika I". Klapa dostępu na korpusie nie była zablokowana; Bossk otworzył ją i pochylił głowę, by zajrzeć do środka. Odpiął niewielką elektroniczną latarkę od paska i oświetlił nią wnętrze pojemnika. Coś było nie tak, od razu to wyczuł. Pojemnik nie był wyłożony materiałem izolacyjnym. Nie pozostało też zbyt wiele miejsca na materiały rozszczepialne; wnętrze wypełniały najrozmaitsze urządzenia i sprzęt, bez wątpienia szpiegowski. Znajomość dyskretnych technik monitorujących była w branży łowców nagród powszechna. Niektóre aparaty zgromadzone w pojemniku były bardzo wyrafinowane; Bossk rozpoznał cały wachlarz urządzeń do podsłuchu i podglądu, podłączonych kablami do elementów sterczących na sfatygowanym pancerzu robota. A może nie tak bardzo sfatygowanym? Wiedziony przeczuciem, Bossk poskrobał pazurem pordzewiały pancerz — rudy nalot zniknął w jednej chwili. Ta rdza nie jest prawdziwa, uznał Bossk. Ktoś się napracował, żeby ten robot wyglądał na nie nadającego się do użytku. Zauważył kolejną fałszywkę: przewody od odbiornika zdalnych sygnałów prowadziły do maleńkiego emitera promieniowania przymocowanego na krawędzi klapy robota. Stara sztuczka: kiedy emiter zostawał włączony — zdalnie albo czyimś kciukiem wciskającym przycisk nadajnika - emitował promieniowanie o natężeniu wystarczającym, by uruchomić wszelkie alarmy na urządzeniach detekcyjnych, które znalazłyby się w pobliżu. Zwykle to wystarczało, by 267 odstraszyć wszelkich szabrowników, nawet Jawów, którzy woleli nie ryzykować skażenia radioaktywnego. Bossk jeszcze przez chwilę badał wnętrze unieruchomionego robota. Jeśli swego czasu to samo robił Boba Fett - na przykład zanim wylądował na Tatooine i zatrudnił się w pałacu Hutta Jab-by — coś musiało mu nagle przeszkodzić. Większość sprzętu była nadal nie odpieczętowana. Kiedy Bossk złapał jeden przyrząd i wyrwał z obwodów, dokonał ciekawego odkrycia— na srebrzystej metalowej taśmie, zwieszającej się pomiędzy jego pazurami, wyryty był znak towarowy Zakładów Stoczniowych Kuat. A to ci dopiero zbieg okoliczności, pomyślał Bossk. Wiedział, że coś musiało w tym być. Kapsuła komunikacyjna, którą wysłał Q'nithianin z Mos Eisley zboczyła na jego statek po drodze na planetę Kuat, do siedziby Zakładów Stoczniowych Kuat; miała trafić prosto do szefa koncernu. Instynkt najemnika w Bossku zadzwonił na alarm. Skąd te powtarzające się oznaki zainteresowania sprawami Fetta ze strony jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych osobników w całej galaktyce? Pozostawało pytanie, co miał wywęszyć dla Kuata ten rzekomo zdezelowany robot. Bossk pogrzebał jeszcze trochę w jego wnętrznościach i w końcu znalazł to, czego szukał i wiedział, że musiało tam być. Wyjął głowę z brzucha robota, trzymając w ręku wielośladową nagrywarkę, podłączoną do licznych czujników. Tego samego szukał zapewne Boba Fett, zanim coś mu przerwało. Jedynym prócz tego urządzeniem w sekretnej kabinie był trójnożny odtwarzacz holograficzny z pełnym asortymentem łączy samoadaptacyjnych i kanałów danych. Bossk przejrzał łącza aż natrafił na takie, które pasowało do nagrywarki. Oba urządzenia obudziły się do życia; po kilku sekundach kontroli formatu przed Bosskiem pojawił się miniaturowy obraz o zamazanych krawędziach. Niewątpliwie przedstawiał kawałek Tatooine; Bossk rozpoznał charakterystyczne światło z podwójnymi cieniami, rzucanymi przez bliźniacze słońca planety. Pochylił się, by obejrzeć hologram z bliska, i spróbował rozróżnić szczegóły. Wyglądało to na jedną z tych żałosnych, przygnębiających farm odzyskiwaczy wilgoci, które z trudem pozwalały wyżyć na obrzeżach Morza Wydm. Równoległe linie gąsienicowego transportera odcisnęły się w żwirowatym podłożu. Mimo niskiej rozdzielczości obrazu Bossk mógł stwierdzić, że powstały co najmniej na dzień przed nagraniem - 268 ślady były częściowo zasypane naniesionym przez wiatr piaskiem. Domyślił się, że pozostawił je czołg piaskowy Jawów, którzy wyrzucili zdezelowanego robota, kiedy uwierzyli, że jest skażony śmiercionośnym promieniowaniem. Przypuszczalnie stało się to w pewnej odległości od farmy, gdzie robot mógł wyszukać sobie odpowiednie miejsce, by ukradkiem obserwować i nagrywać wszystko, co się działo wokół niego. A cokolwiek to było, nie wyglądało zbyt interesująco. Bossk zobaczył paskudny czarny dym, unoszący się w górnej części hologramu, kiedy holoprojektor pokazał zbliżenie. Obwody szpiegowskie robota musiały uznać, że można bezpiecznie wyjść z ukrycia, skoro wszystkie stworzenia zamieszkujące farmę były ewidentnie martwe. Z obojętnością naukowca Bossk studiował zwęglone szczątki szkieletów rozciągnięte przed tym, co pozostało z kopulastych zabudowań farmy. Wygląda na standardową robotę szturmowców, ocenił. Wskazywały na to wszelkie znaki, oczywiste nawet dla nieczułego na subtelności Bosska. Imperialni zabójcy w swoich białych uniformach zawsze pozostawiali charakterystyczny podpis na swoich ofiarach, żeby odstraszyć każdego, kto natknie się na nie później. Ciszę nagrania złamał narastający świst śmigacza zbliżającego się z oddali. Przez chwilę punkt widzenia holokamery przeskakiwał i zmieniał płaszczyznę; najwyraźniej robot szpiegowski musiał odpełznąć na okalające farmę wydmy, żeby go nie zauważono. Ujęcie ustabilizowało się na dalekim planie, a potem, kiedy obwody szpiegowskie uruchomiły potężne teleobiektywy, jego miejsce zastąpiło zbliżenie. Pozwoliło to Bosskowi rozpoznać postać, która wysiadła z zatrzymanego śmigacza. To Lukę Skywalker, pomyślał Bossk; trudno było pomylić tę młodą ludzką twarz, otoczoną rozczochranymi jasnymi włosami. Pochylił się nad hologramem, nagle zafascynowany tym, co ogląda. Powoli pokiwał głową. To musiał być najazd szturmowców na farmę, na której dorastał Skywalker. Wiedział na ten temat więcej niż przeciętni mieszkańcy galaktyki. W pewnym kosmoporcie, w spelunce znacznie bardziej zakazanej i cieszącej się jeszcze gorszą sławą niż kantyna w Mos Eisley, postawił drinka i wysłuchał zwierzeń podrygującego wraku człowieka, byłego szturmowca wyrzuconego z Imperialnej Marynarki z powodu problemów psychicznych. Poczucie winy, przypuszczał wtedy Bossk; sam nigdy nie doświadczył tego rodzaju emocji. Ten były szturmowiec nie uczestniczył 269 bezpośrednio w żadnej akcji na Tatooine, ale usłyszał wiele makabrycznych szczegółów od kolegów z baraku. W sposób typowy dla łowcy nagród Bossk zarejestrował w pamięci te dane i ich związek z Lukiem Skywalkerem, by czekały tam na odpowiednią okazję. Zastanawiał się, czy ten moment właśnie nie nadszedł. Bossk odsunął się od drżącego hologramu. Patrzył, jak Sky-walker odkrywa zwęglone szkielety ciotki i wuja, którzy wychowywali go od dzieciństwa. Wiedział, że tego rodzaju więzy były znacznie silniejsze u innych ras. Wiedział też o powiązaniach Sky-walkera z Sojuszem Rebeliantów; pogłoski i opowieści na ten temat rozpowszechniły się już po całej galaktyce, wraz z holozdję-ciami i innymi danymi identyfikacyjnymi. Ten zwykły chłopak z pozbawionej znaczenia, prowincjonalnej planety jakimś cudem stał się ogromnie ważny dla Imperatora Palpatine'a, a chyba nawet bardziej dla Lorda Vadera, czarnej pięści Imperium. Podwładni Vadera, jego osobisty legion szpiegów i informatorów, nadal kręcili się po wszystkich zamieszkanych światach w poszukiwaniu choćby śladu Skywalkera. Dlaczego? To akurat pozostawało pilnie strzeżonym sekretem. Unieruchomiony robot i jego zawartość wzbudzały coraz większe zainteresowanie Bosska. Może nie pomoże mu to odkryć miejsca pobytu Skywalkera - co byłoby warte sporo kredytów; Vader wiele by dał za takie informacje — ale niechby chociaż znalazł jakąś wskazówkę, która powiedziałaby mu, dlaczego właściwie Imperator Palpatine i Mroczny Lord Sithów są nim tak zainteresowani. A dla spryciarza takiego jak Bossk podobna informacja mogła się okazać jeszcze cenniejsza. Być może inni zapłaciliby mu jeszcze więcej niż Vader i Palpatine. Bossk rozważał w myśli różne możliwości. W końcu przecież robot i starannie zakamuflowany w jego wnętrzu sprzęt szpiegowski nosiły wszelkie znamiona produktów Zakładów Stoczniowych Ku-ata. Dlaczego Kuat miałby się interesować Skywalkerem? Tego też warto by się było dowiedzieć. Holograficzny obraz przed Bosskiem zamarł, kiedy nagranie dobiegło końca. Czarny dym, efekt najazdu szturmowców na farmę wilgoci, wisiał nieruchomo w odległym fragmencie przeszłości, niczym nabazgrany podpis mrocznych sił, kontrolujących wszechświat... Jakaś część mózgu Bosska - ta najbardziej zaawansowana w ewolucji i najbardziej ostrożna - powiedziała mu, że to ostatnia 270 rzecz, w którą powinien się mieszać. Im bliżej ktoś podchodził do kręgu intryg i oszustwa, w centrum którego tkwił Darth Vader, tym bardziej zbliżał się do swojej własnej śmierci. Wystarczy popatrzeć, co się stało z Fettem, upomniał sam siebie. Być może bezpośrednim sprawcą ostatecznej, śmiertelnej porażki Fetta był Lukę Skywalker, ale... przecież Fett nie znalazłby się w ogóle na barce żaglowej Jabby, nad Wielką Jamą Carcoona, gdyby nie manipulacje Vadera. Głos rozsądku w głowie Bosska umilkł, zagłuszony inną, bardziej żarłoczną częścią natury Trandoszanina. Boba Fett zginął, bo był głupcem; jego śmierć dowodziła, że nim był. To cała logika, której potrzebował Bossk. On jest martwy, a ja żyję, pomyślał. To również dowodziło, że był sprytniejszy od Fetta. Czego więc się bał? To ten statek, pomyślał Bossk. Nic tu nie zrobię. Czuł, że prędzej rozwiąże zagadkę hologramu, jeśli zabierze go na „Wściekłego Psa" i tam nad nim pomyśli. Obraz zniknął, gdy sięgnął ręką do wnętrza korpusu robota i zaczął rozłączać obwody. Jeden z przewodów transmisji danych zaskoczył go. Był podłączony do czujnika węchowego na zewnętrznej powierzchni robota. Mały czytnik danych na ukośnym pancerzu pokazywał, że urządzenie jest nastawione na wykrywanie anomalii organicznych, których nie powinno być w miejscu, które szpiegował akurat robot. Bossk wyciągnął analizator i spojrzał z bliska na ekran. W obrębie holonagrania urządzenie coś wykryło; liczby i symbole przelatywały po ekranie, gdy analizowało zarejestrowany zapach. Po chwili liczby zwolniły, ich miejsce zajęły litery, a potem słowa: WYKRYTO FEROMONY. Minęło jeszcze kilka sekund, zanim pojawiła się reszta: PODTYP SEKSUALNY, PŁEĆ MĘSKA. I w końcu: IDENTYFIKACJA RASY: FALLEEN. Słowa pozostały, dopóki Bossk nie wyłączył ekranu wskazującym pazurem. To było jeszcze bardziej intrygujące. Bossk pokiwał głową, patrząc na nieruchomy analizator, który trzymał w rękach. Falleeni nie służyli jako imperiami szturmowcy; z powodu wrodzonej arogancji nie potrafili poddać się dyscyplinie. Byli wrogami, których należało się bać — ale działali w pojedynkę. Byli też urodzonymi intrygantami, a ich machinacjom dorównywały tylko zawiłe plany Imperatora Palpatine'a. Znalazł się wśród Falleenów jeden, który wspiął się prawie na sam szczyt na dworze Palpatine'a. Książę Xizor był chyba 271 jedynym, któremu uchodziło na sucho przeciwstawianie się rozkazom Vadera, ale Xizor już nie żył. Wyzwanie, jakie rzucił Imperium, sięgało jeszcze głębiej, o czym Imperator nie miał pojęcia; krążyły jednak pogłoski, że Vader podejrzewał prawdę, a książę Xizor był w rzeczywistości szefem niesławnego Czarnego Słońca, organizacji przestępczej rozciągającej swoją działalność na całą galaktykę - imperium w Imperium. W głowie Bosska spekulacja goniła spekulację. Czy książę Xizor był na Tatooine, kiedy szturmowcy Vadera najechali ubogą farmę na obrzeżach Morza Wydm i zabili wuja i ciotkę Lukę'a Skywalkera? Na to by wskazywały zapisy węchowe w szpiegowskich obwodach robota. Nie mówiły jednak nic o tym, co Xizor tam robił ani po co Kuat wysłał robota szpiegowskiego, który wykrył obecność Xizora. Ani w jaki sposób Boba Fett wszedł w posiadanie tego nagrania... Tyle pytań bez odpowiedzi przyprawiło Bosska o ból głowy, która zaczęła pulsować, jakby miała wybuchnąć. Trochę potrwa, pomyślał ponuro, zanim to rozgryzę. Wyciągnął resztę urządzeń rejestrujących z wnętrza robota i z naręczem metalowych pudełek skierował się w stronę wyjścia z tajemniczej kabiny. Kiedy wrócił na pokład „Wściekłego Psa", położył urządzenia szpiegowskie w kącie obok głównej konsoli instrumentów pokładowych. Głowa go bolała, a łuski na łuku brwiowym niemal zauważalnie pulsowały w rytm gorączkowych myśli. Uznał, że najlepiej będzie, jak trochę zaczeka — może nawet prześpi się chwilę, ze zwolnionym oddechem i powolnym biciem serca zimnokrwistego Trandoszanina - zanim zabierze się za rozgryzanie tajemnicy przebojowego nagrania z tatooińskiej farmy. Trzeba się do tego zabrać ze świeżym umysłem, pomyślał. Przez ten czas musiał się zająć jeszcze jedną sprawą— zakodowaną wiadomością, którą podesłał mu Q'nithianin z Mos Eisley. Bossk już się zaczął zastanawiać, czy coś łączyło tę sprawę z jego odkryciami na pokładzie „Niewolnika I" Boby Fetta. Imię Kuata zaczęło wypływać podejrzanie często - zakodowana wiadomość była adresowana do Kuata, a unieruchomiony robot szpiegowski był niewątpliwie produktem jego Zakładów Stoczniowych. Bossk usiadł przy tablicy instrumentów pokładowych „Wściekłego Psa" i przyciągnął do siebie kapsułę. Q'nithianin wyposażył go w prosty klucz do obejścia zabezpieczeń i rozszyfrowania kodu, dzięki któremu będzie mógł odczytać informację i wysłać ją w dalszą 272 drogę, nie pozostawiając żadnych śladów, po których adresat mógłby się zorientować, że tajemnica jego korespondencji została naruszona. Bossk wyciągnął z kapsuły pojedynczą kartkę papieru. I to ma być to? - pomyślał rozczarowany. Kiedy ktoś starał się zapewnić taki poziom poufiiości, chodziło zwykle o informacje wielkiej wagi - na przykład kompletne imperialne podręczniki szyfrowania, plany bitew czy coś w tym rodzaju. Odwracając kartkę nie mógł sobie wyobrazić, co mogłoby się na niej znaleźć ważnego... Chwilę później ocknął się; leżał na podłodze, a zmącona świadomość wracała mu powoli. Fotel pilota leżał przewrócony tam, gdzie z niego spadł. Drżącymi pazurami zdjął kartkę papieru z piersi. Wyciągnął ją przed siebie i spojrzał niechętnie. Te same trzy słowa nadal tam były. Słowa, które zmieniły wszystko, które wywróciły wszechświat na nice, wyrzucając Bosska z jego świetlistego centrum... BOBA FETT ŻYJE. Nie mógł w to uwierzyć. Ale jednak... wiedział, że to prawda. To zawsze okazywało się prawdą. 18 - Mandaloriańska zbroja ROZDZIAŁ 20 — Są tam. — Phedroi użył lufy rusznicy blasterowej, by wskazać na szczyt wydmy. - Prawdopodobnie damy radę zdjąć ich wszystkich bez problemu. Leżący obok niego brzuchem na piasku Hamame pokręcił głową. — Nie... — jego karabin leżał równolegle do broni partnera, wycelowany w trzy odległe postacie. Pięć, jeśli liczyć roboty. — Są więcej warci żywi niż martwi. A przynamniej Boba Fett. — Chyba żartujesz! - Phedroi spojrzał na niego zaskoczony. -Chcesz próbować wziąć Bobę Fetta żywcem? To szaleństwo! Ten gość jest na to zbyt niebezpieczny! Po co ryzykować? Powinniśmy się cieszyć, że trafiła nam się okazja, żeby go zabić. Wydma oddawała ciepło, chociaż słońca Tatooine zaszły już dawno. Ale nie tylko różnica temperatur pomiędzy ziemią a obsypaną gwiazdami nocą sprawiała, że obaj mężczyźni byli spoceni. Czym innym, jak się przekonał Hamame, było śledzenie tego łowcy nagród, Dengara, przez całą drogę z Mos Eisley, z bezpiecznej odległości, żeby nie zostali wykryci, a zupełnie inna sprawą—porzucenie grawicykli i podczołganie się na odległość strzału do tak trudnych klientów jak ci. Słyszał wiele smutnych historii o tym, co się przytrafiło istotom, które myślały, że uda im się pojmać Bobę Fetta. Hamame obserwował, co się dzieje u wejścia do groty wydrążonej w zboczu niewysokiej wydmy. — Jest jeszcze Dengar — powiedział głosem niewiele głośniejszym od szeptu. — I ta kobieta... przypuszczam, że ją też chcesz odstrzelić. 274 - Jasne, pewnie, że chcę. — Tak właśnie pracował umysł Phe-droi. Pewnie wydawało mu się to oczywiste. Dengar nie cieszył się jakąś nadzwyczajną reputacją, ale jeśli on i ta kobieta trzymali się teraz z Boba Fettem, lepiej było przesadzić z brawurą. Phedroi nie znał bezpieczniejszego sposobu załatwienia sprawy niż po prostu zastrzelić wszystkich, gdy tylko będzie miał taką okazję. — Czy nie taki był twój plan? - Nie, zanim się nie dowiem czegoś więcej. — Hamame kiwnął głową w stronę Fetta i jego towarzyszy. - Dengar w Mos Eisley załatwił sobie podświetlny moduł przekaźnikowy. Fett właśnie pracuje nad zsynchronizowaniem go ze swoim sprzętem komunikacyjnym. Łatwo się domyślić, że zamierza nawiązać kontakt z kimś poza atmosferą planety. Pytanie brzmi: kto to jest? - A skąd mam wiedzieć? - Właśnie! - powiedział Hamame. - Nie wiesz. I chcesz odstrzelić Bobę Fetta nie dowiedziawszy się, z kim chce rozmawiać? Może to ktoś, komu zależy na tym, żeby przeżył. Kto zapłaciłby kupę kredytów, gdybyśmy go pojmali i nie zabili. Phedroi zastanowił się. - Przypuszczam, że to możliwe. - Taa... ty sobie tu przypuszczasz, a ja to wiem. - Hamame obserwował spod półprzymkniętych powiek scenę, oświetloną przez Dengara niewielką przenośną lampą. Cienie jego i kobiety rozciągnęły się i stopiły z otaczającym ich mrokiem, kiedy patrzyli, jak Boba Fett dotyka odsłoniętych obwodów syczącą końcówką lutownicy. — Dzieje się tu o wiele więcej, niż wygląda na pierwszy rzut oka. Czuję to w kościach. - Zaczynam mieć złe przeczucia. - Phedroi pokręcił głową. -Może powinniśmy wrócić i wziąć ze sobą więcej ludzi. Wiesz, tak jest zawsze bezpieczniej. - Gdyby potrafił załatwić pomoc całego imperialnego batalionu, poczułby się może odrobinę mniej zdenerwowany. - To znaczy, zwłaszcza jeśli mamy wziąć żywcem Bobę Fetta... - I co, mamy się dzielić zyskami z każdym zapchlonym małym złodziejem w Mos Eisley? - Hamame spojrzał na niego z niesmakiem. — Słuchaj, za to, co dostaniemy za Bobę Fetta od tego kogoś, będziemy mogli wycofać się z tej gry. Jedna duża akcja i jesteśmy ustawieni do końca życia. Nie pierwszy raz przekonywał swojego towarzysza. To w ten sposób właśnie wylądowali na zapomnianym śmietniku Tatooine. 275 Ale tym razem, poprzysiągł sobie Hamame, będzie inaczej. Musieli tylko rozegrać sprawę jak należy. - W porządku. - Phedroi spojrzał wzdłuż lufy swojej rusznicy blasterowej na postacie tamtych w mroku, a potem znów na partnera. — Więc co dokładnie zamierzasz zrobić? Hamame wstał, kopiąc butami zbocze wydmy. - To proste. - Uśmiechnął się, przewieszając broń przez ramię. — Zamierzam zejść tam na dół i pogadać z nimi. - No, no... - mruknął Phedroi, patrząc jak jego partner idzie w stronę światła. - To zdecydowanie najtrudniejszy towar, za jaki się kiedykolwiek wzięliśmy. Patrzyła, jak naciąga i lutuje ostatnie połączenia. — I co, jest już gotowy? - Neelah wskazała na moduł łączności stojący obok na żwirowym podłożu, ciemny od ich cieni, powodowanych przez światło lampy trzymanej wysoko przez Den-gara. — Musi jeszcze przejść kontrolę logiczną— powiedział Boba Fett - zanim zsynchronizuje się z bazą danych kodów transmisyjnych. - Odłożył serwośrubokręt, którego używał, i podniósł próbnik do kontroli obwodów. Dotknął nim swojego hełmu. — Mamy prawdziwe szczęście. Moduły pamięci nie uległy awarii, chociaż tak im się dostało. Gdybym musiał od nowa budować protokół komunikacyjny, potrwałoby to dobrych parę dni. Co najmniej. Przez chwilę myślała, że ma na myśli zawartość własnej głowy, tkankę mózgową zamkniętą w czaszce i wszystkie wspomnienia, jakie w niej kryła jego twarda, nieczuła osobowość. Prawdziwy Boba Fett, pomyślała Neelah, powrócił z martwych. Potem uświadomiła sobie, że mówił o skomplikowanych obwodach wbudowanych w hełm, o komunikatorze pozwalającym mu kontaktować się ze statkiem krążącym po orbicie nad atmosferą planety. Jak się nazywał? Mówił jej tę zimną i złą nazwę, wypraną z emocji, jakie łączyły zwykle istotę rozumną z jej narzędziami. „Niewolnik I", przypomniała sobie Neelah, to był „Niewolnik I". Coś, czego się używa, a potem porzuca, kiedy przestaje nadawać się do użytku. Przypuszczała, że Fett miał podobny stosunek do wszystkich ludzi i innych istot rozumnych. Podobnie wyglądało życie w pałacu Jabby. Hutt uznał, że więcej rozrywki sprawi mu wrzucenie 276 biednej Ooli do jaskini rankora niż trzymanie jej na dworze; nic innego nie liczyło się dla jej pana, trzymającego drugi koniec łańcucha. Była tam i miała szczęście, że uciekła. Nie tylko szczęście; wywalczyła sobie i zaplanowała ucieczkę, licząc się z nieuniknioną śmiercią. Lepiej umrzeć na pustkowiu Morza Wydm, z kośćmi rozwłóczonymi przez pustynnych padlinożerców, niż skończyć jako ofiara znudzenia opasłego bezkręgowca. I dokąd mnie to zaprowadziło? - pomyślała. To pytanie krążyło po głowie Neelah, gdy obserwowała obu łowców nagród. Związać się z najemnikiem w rodzaju Boby Fetta, kiedy jeszcze był dla niej niczym więcej niż zagadką, czarną plamą jej własnej nieznanej przeszłości - to jedno. Co innego teraz, gdy doszedł do siebie i znowu działał według własnych planów. Zemsta i kredyty, jak przypuszczała Neelah, w różnych proporcjach; to były jedyne rzeczy, którymi przejmowali się łowcy nagród. Nawet ten Dengar, chociaż wydawało się niekiedy, że poza tymi dwiema fundamentalnymi żądzami zachował pewne ludzkie cechy. Wiedziała, że nie powinna ufać żadnemu z nich. Stworzenia, które zaufały łowcy nagród, kończyły albo jako jego ofiara, albo jako zwłoki, w zależności od tego, który wariant był bardziej dochodowy. Pytania krążące w jej głowie wkrótce miały znaleźć odpowiedź. Neelah nie wiedziała jeszcze, jakie będą te odpowiedzi, ale już zaczęła się na nie przygotowywać. Cokolwiek się wydarzy, powtórzyła sobie, nie pozwolę zostawić się z tyłu. Wszystkie najważniejsze pytania wiązały się z Boba Fettem; jeśli miała odkryć swoją przeszłość i przeznaczenie, nie mogła pozwolić, by łowca się jej wymknął. Nawet gdyby oznaczało to, że musi ryzykować własnym życiem, by iść za nim. Albo nawet stracić życie, żeby poznać odpowiedzi. Neelah odwróciła się od plamy światła i odeszła kilka kroków w ciemność pustyni. Odpowiedzi znajdowały się pewnie gdzie indziej, nie na tej planecie, ale noc zapewniała dostateczną pustkę, by pomieścić jej myśli. - Ani kroku dalej - usłyszała głos mężczyzny. - Nie ruszaj się. Zobaczyła naprzeciwko siebie ospowatą i pociętą bliznami twarz, pod grubą warstwą podróżnego brudu, zakończoną niechlujną brodą. Mężczyzna uniósł kącik ust, odsłaniając żółte zęby. Zanim zdążyła zareagować, uniósł lufę blastera, przewieszonego 277 na skórzanym pasku przez ramię. Broń celowała prosto w nią, na poziomie talii. — Nie ma się czego bać - powiedział mężczyzna. - To ma tylko ci pokazać, że nie żartujemy. Ty też nie będziesz żartować. Żadnych sztuczek, a wszystko będzie dobrze. — Czego chcesz? - odezwała się Neelah cichym głosem. Nie wiedziała, co byłoby gorsze: zaalarmowanie tego człowieka czy dwóch łowców nagród gdzieś za jej plecami. Każdy z nich mógł zacząć strzelać, tylko po to, by szybko załatwić sprawę. Gdyby stała na linii ognia, sprawy mogły potoczyć się kiepsko. Dla niej. — Nie ciebie. Przynajmniej nie teraz. — Drugi kącik ust mężczyzny uniósł się powoli, jakby ciągnął go niewidzialny haczyk. — Później może pogadamy, jak moglibyśmy się zabawić. Ale w tej chwili chcę porozmawiać z twoimi kolesiami. Obaj, i Boba Fett, i Dengar, spojrzeli na nią, gdy weszła w krąg światła lampy. Kiedy zobaczyli za nią mężczyznę, Fett wstał, pozostawiając moduł komunikacyjny z ostatnim bolcem nie przylu-towanym. Dengar sięgnął do kabury po pistolet blasterowy, ale zatrzymał dłoń w powietrzu. — No proszę, co za milutkie spotkanie. - Mężczyzna opuścił broń, którą wbijał przedtem w kark Neelah. - Tacy starzy przyjaciele jak my powinni się częściej spotykać. — Vol Hamame — stwierdził Dengar, krzywiąc się kwaśno i pokiwał głową. — Tak mi się wydawało, że zauważyłem cię w Mos Eisley. — Powinieneś był się przywitać. Nie musiałbym wtedy wlec się za tobą aż tutaj. Nie żeby to miejsce nie miało pewnego uroku. - Hamame rozejrzał się po zboczach wydm, ledwie widocznych poza obszarem oświetlonym lampą Dengara. — Ale ja wolę uroki miasta, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. — Więc powinieneś był w nim zostać — odezwał się Boba Fett równym i beznamiętnym głosem. - Żebyś się mógł zajmować własnymi sprawami, zamiast wtykać nos w cudze. Neelah obejrzała się przez ramię i zauważyła, że mężczyzna pokręcił głową z udawanym żalem. — Tak naprawdę, to jest moja sprawa. — Hamame wyciągnął wolną rękę, pokazując na Dengara. — To dlatego szedłem tu za Dengarem. Łatwo poszło, z tym jego zdezelowanym grawicyklem. Leciał tak wolno, że można było zasnąć. Ale warto było, żeby się przekonać, że jednak naprawdę żyjesz. 278 Boba Fett spojrzał na Dengara. - Wygląda na to, że nie bardzo ci się udało załatwić sprawę po cichu. - Nie wiń go - powiedział Hamame. - Powiedzmy, że mamy bardzo dobre kontakty w Mos Eisley. Niewiele rzeczy umyka moim uszom. Słyszę o wszystkich małych sprawkach, więc nic dziwnego, że usłyszałem i o dużej. Cała galaktyka dowiedziała się, że nie żyjesz; większość jej mieszkańców sądzi, że zostałeś strawiony przez Sarlacka. Niektórzy... a ja wiem, kto... ucieszyliby się, słysząc, że przeżyłeś. Jest też kupa innych, którzy byliby mniej szczęśliwi, gdyby się dowiedzieli, że znowu jesteś na chodzie. - To ich problem. - Fett wzruszył lekko ramionami. - A zanim się dowiedzą, minie trochę czasu. Zwłaszcza że nie będzie nikogo, kto im o tym powie. - Nie ruszaj się! - Jednym szybkim ruchem Hamame odepchnął Neelah na bok, drugą ręką unosząc broń gotową do strzału. Pchnięcie było tak silne, że upadła na kolana, ścierając skórę z dłoni o żwir i piasek. - Ręce do góry - kiwnął lufą karabinu. - I odejdź od tego pudła. - Tego? - Boba Fett, z rękami na poziomie hełmu, kopnął moduł komunikacyjny. — Nie działa. - Nie obchodzi mnie, czy działa. Ty za to nie powinieneś. -Kilka lampek zamigotało na tablicy kontrolnej modułu komunikacyjnego. Hamame uniósł broń wyżej, celując z biodra prosto w hełm Boby Fetta. - Po prostu odsuń się od niego. Sam wiesz, co o tobie mówią, jaki to z ciebie spryciarz. Nie chcę żadnych niespodzianek. Fett przysunął się do Dengara, stojącego obok z rękami nad głową. - Spokojnie - powiedział. - Uwierz mi, za trupa nie dostaniesz nawet połowy tego, co za żywy towar. - Wezmę, ile dadzą - powiedział Hamame. - Zwłaszcza że nie macie wielkiego wyboru. - Uśmiechnął się, nie spuszczając celownika z Dengara i Boby Fetta. - Zdumiewające, jak łatwo jest przekonać kogoś, kto patrzy w lufę karabinu. Jest parę pytań, na które chcę usłyszeć odpowiedzi. Cenne odpowiedzi. - Nie bądź idiotą- powiedział Dengar. - Jeśli chcesz kredytów, są inne sposoby, by je dostać. I znacznie mniej niebezpieczne. Pozwól nam odejść, a już my się postaramy, żeby ci się to opłaciło. 279 — Och, jasne! Wierzę, że wyślecie mi te kredyty. Możecie je przesłać na adres kantyny w Mos Eisley. - Potrząsnął głową z grymasem niesmaku na twarzy. - Bądź realistą, Dengar. Niezależnie od tego, ile wy dwaj bylibyście skłonni zapłacić za własną skórę, to drobiazg w porównaniu z tym, co zapłacą inni. — Spojrzał prosto na drugiego łowcę. — Samopoczuciem Boby Fetta zainteresowanych jest paru poważnych graczy, a ja zamierzam się upewnić, że uszczęśliwią mnie, zanim będą mogli wziąć się za ciebie. Neelah leżała na ziemi tak, jak upadła, nie odzywając się i słuchając rozmowy. Sposób mówienia tego mężczyzny dał jej do myślenia. „Niezależnie od tego, ile wy dwaj bylibyście skłonni zapłacić za własną skórę". To był właśnie jeden z tych typów, którzy zapominali o obecności kobiety, jeśli tylko nie zamierzali jej wykorzystać. Tak jakby w ogóle jej tu nie było... albo jakby nie była w stanie nic zrobić. — Zapomniałeś o czymś. - Jej głos zaskoczył Hamame, jakby nagle nadleciał z nicości. Mężczyzna rozejrzał się nerwowo dookoła i spojrzał w dół w jej stronę. Za ruchem głowy poszedł skręt tułowia; teraz Neelah mogła, opierając się łokciami o ziemię, przycisnąć płasko stopę zgiętej nogi do podłoża, a drugą wyprostować gwałtownie w kopniaku, który trafił mężczyznę prosto w krocze. Hamame wreszcie był w pełni świadom jej obecności. Przewrócił się, waląc ciężko bokiem o ziemię, spróbował jednak odzyskać kontrolę nad swoimi ruchami. Wbił kolbę karabinu w biodro, przyciągając odruchowo kolana do żeber do pozycji embrionalnej. Zacisnął palce na spuście i puścił serię, która minęła o centymetry głowę Neelah. Dziewczyna zdążyła już wstać i pobiec w kierunku pozostałych. Musiała zanurkować jeszcze raz, gdy Boba Fett chwycił swój miotacz ze sterty sprzętu, który zgromadził obok, naprawiając moduł komunikacyjny. Nie było czasu na celowanie; Fett strzelił, wybijając żwir i piasek spod stóp ich napastnika, który przeturlał się teraz i skrył w piaszczystej niecce. Strzały, które oddał w odpowiedzi, choć desperacko niecelne, wystarczyły, by zmusić Fetta do cofnięcia się pod skaliste zbocze wzgórza. — Tutaj! — Dengar chwycił Neelah za rękę i wciągnął ją do bezpiecznej, płytkiej groty. Pchnął ją za siebie i podniósł blaster, który leżał u wejścia do jaskini. Chwycił broń i zaczął strzelać. Kurtyna ognia oświetliła noc, ukazując podskakujące, ostre cienie na powierzchni skał i piaszczystej wydmy. Ostrzał zmusił tamtego, 280 by schował głowę poniżej krawędzi niecki. Dało to czas Bobie Fettowi, który podbiegł skulony do swoich towarzyszy. Kiedy już byli w jaskini, Neelah i dwaj łowcy nagród usłyszeli podniesiony głos mężczyzny, który pozostał na zewnątrz. - Phedroi! - Nie krzyczał do nich, lecz do kogoś innego, niewidocznego w otaczających ich ciemnościach. - Bierz się za nich! Ale już! Komenda nie była potrzebna. Partner mężczyzny, który musiał obserwować całą scenę, teraz skierował na nich ostrą kanonadę z miejsca, skąd miał ich wszystkich na widoku. Cofnęli się w głąb jaskini. - I co teraz? - Neelah rozejrzała się dookoła po grocie, oświetlonej światłem ognia zaporowego ich napastników. Cała broń ze starannie ukrytych zapasów Boby Fetta została wcześniej wywleczona na zewnątrz. Fett i Dengar przywarli plecami do przeciwległych ścian groty, wychylając się tylko na tyle, żeby oddać kilka szybkich strzałów; zaraz cofali głowy przed promieniami lasera, które mijały ich ze świstem. - Utknęliśmy tu! Z tej dziury nie ma wyjścia! - Nie miało być. - Boba Fett nie odwrócił się, by na nią spojrzeć. - Niewiele się zyska, uciekając przed takimi osobnikami. - Doskonała teoria. - Po drugiej stronie jaskini Dengar przyciskał rusznicę do piersi. Obserwował ruch cieni w ciemności na zewnątrz groty i czekał, aż będzie mógł oddać precyzyjnie wycelowany strzał. - Tylko trochę słabo sprawdza się w praktyce. Boba Fett wzruszył lekko ramionami, skrobiąc zbroją skałę za swoimi plecami. - Nie przejmuj się tym. - Jego głos był równie spokojny i wyprany z emocji jak poprzednio. - Wszystko jest pod kontrolą. - O czym ty mówisz? - Z głębi groty Neelah spojrzała na niego z niepokojem. Nie mogła cofnąć się dalej; dotarła do końca, choć było to tylko kilka metrów od zbocza wzgórza. - Stąd nie ma wyjścia! Przyszpilili nas. Teraz mogą albo czekać, aż skończy wam się amunicja, albo przywołać posiłki. - Kilka kolejnych strzałów rozświetliło grotę, trafiając w sklepienie nad jej głową i odrywając deszcz osmalonych skalnych odłamków. - Tak czy owak, już nas mają! - Powiedziałem już: nie przejmuj się. Spokojna odpowiedź łowcy nagród rozwścieczyła Neelah. Myśl, że miałaby zginąć w tej dziurze - albo co gorsza, dać się 281 z niej wywlec tamtym, kiedy już uporają się z Boba Fettem i Den-garem - doprowadziła ją do pasji. Nie po to uciekałam z pałacu Jabby, pomyślała, żeby skończyć w taki sposób. Nadal zbyt wielu rzeczy nie wiedziała, zbyt wiele pytań pozostało bez odpowiedzi -jej prawdziwe imię, skąd pochodziła, jak tu trafiła — żeby miała się tu wykrwawiać na piasku. Gdyby miała najmniejszą szansę, wyszarpnęłaby blaster jednemu ze swoich towarzyszy i wyrwała się, strzelając bez opamiętania w kierunku dwóch oblegających ich mężczyzn. Wszystko było lepsze niż bezczynne czekanie na nieuniknioną śmierć. Dengar odwrócił głowę od wylotu jaskini. - Jeśli masz jakiś plan — zwrócił się do Fetta — byłbym ci wdzięczny, gdybyś mnie w nim uwzględnił. - Gdyby było coś, co mógłbyś zrobić, może nawet bym ci powiedział. - Boba Fett oddał kilka strzałów, zanim spojrzał na Den-gara. - Ale nie ma. Możesz tylko czekać. I przekonać się o tym. - No to pięknie! - powiedziała kwaśno Neelah. Musiała podnieść głos, by zagłuszyć hałas kolejnej kanonady. Strzały skrzesały iskry na tylnej ścianie jaskini. Doszła już do takiego etapu, że nic, nawet strzały lasera, nie skłoniłoby jej, żeby się uchyliła. - Przez cały czas myślałam, że dochodzisz do siebie po tym, co ci się przytrafiło, ale teraz widzę, że mózg usmażył ci się na dobre. Boba Fett nie odpowiedział. - Wstrzymaj ogień — polecił Dengarowi. - Ale wtedy podejdą bliżej. - Dengar wskazał lufą broni na zewnątrz. — Ten, który był na wydmach, zmienił pozycję. Ma teraz jeszcze lepsze pole ostrzału. - To nic. Chcę, żeby ci dwaj byli razem, a w każdym razie blisko siebie. - Dlaczego? - Dengar wyglądał na zaskoczonego. - Myślisz, że zastrzelisz ich obu naraz? Mogę cię osłaniać, jeśli chcesz spróbować. - To nie będzie konieczne. Rozbłyski ognia na zewnątrz powiedziały Neelah, że Dengar miał rację; dwaj napastnicy byli teraz o kilka metrów od siebie, przykucnięci za niskim skalnym murkiem. Z miejsca, w którym się znaleźli, mogli strzelać prosto do wnętrza jaskini. - Nie próbuj przemawiać mu do rozsądku. - Neelah pokazała głową na Fetta. - Zapuścił się tak daleko, że nawet nie wie, kiedy nie można już... 282 Przerwał jej nagły hałas z góry, jakby noc pękła na dwoje; dźwięk narastał, przechodząc od odległego wycia do coraz bliższego huku, który wykraczał poza słyszalną częstotliwość. Grota zaczęła wibrować, jak tamta, w której napotkali żywy segment Sarlac-ka. Sypnęło pyłem z pajęczyny pęknięć otwierających się w skale nad ich głowami; potem przyszła kolej na drobne kamienie, a w końcu odłamki skalne dość duże, by rozciąć rękę Neelah, którą osłoniła oczy. Spod ramienia widziała Dengara, jak pochyla się, opuszcza rusznicę i spogląda na zewnątrz w oszołomieniu. Jego cień podskoczył bliżej, podobnie jak cień Fetta. Sylwetki obu łowców obrysowała światłość, która całkowicie rozproszyła ciemności nocy. Otaczające ich wydmy były jasne, jakby nagle spadły na nie bliźniacze słońca Tatooine. U wylotu groty widać było dwóch napastników, jak odwracają się i unoszą ręce, jakby próbowali powstrzymać spadający na nich ciężar. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, zanim jasna plama zamieniła się w zaokrąglony z jednej strony kształt, który zawisł tuż nad powierzchnią pustyni, wsparty na ognistych kolumnach silników ładowniczych. Jeden z mężczyzn zdołał wstać i zanurkować głową naprzód poza obręb gwałtownego hamowania statku. Drugiemu udało się tylko podnieść na kolana i przycisnąć karabin do piasku - w tej samej chwili ogon statku, z dyszami osmalonymi i nadal rozgrzanymi, przygniótł go do ziemi. — A niech to! — głos Dengara przerwał ciszę, gdy ryk silników ustąpił miejsca szklistemu brzęczeniu stopionego piasku, który pękał stygnąc. - To twój statek! „Niewolnik I"! Neelah zrozumiała, co się stało. Udało mu się, pomyślała, udało mu się uruchomić moduł komunikacyjny. Łącze między oprzyrządowaniem wewnątrz hełmu, mała antena przekaźnikowa na jego boku i to, co Dengar przywiózł z Mos Eisley — Boba Fett musiał widać złożyć to wszystko do kupy, zanim jeszcze pojawili się tamci dwaj. I przez cały czas, kiedy ten o nazwisku Hamame gadał i potem, kiedy przystawił karabin do biodra, Fett wysyłał sygnał do swojego statku, orbitującego ponad atmosferą Tatooine. Podał „Niewolnikowi I" dokładne współrzędne miejsca, w którym się znajdował - wystarczająco dokładne, by sprowadzić go prosto na głowy tych dwóch facetów. Noga i ręka jednego z nich nadal częściowo wystawała spod statku; broń leżała zaledwie parę centymetrów od palców. Gość nie ubije już żadnego interesu. 283 - Szybko. - Boba Fett ruszył ku wylotowi groty. - Zbieramy się. Nie ma po co tu dalej sterczeć. Nie wiedziała, czy mówił tylko do Dengara, czy do niej też. Ale wolała nie ryzykować. Zaczekała, aż pobiegną szybkim sprintem w stronę włazu „Niewolnika I". Z mroku wydm rozległa się kanonada strzałów, topiąc ogniem laserowym piasek pod ich stopami - ich drugi prześladowca nie poddał się jeszcze. Nie powstrzymało to Neelah przed pójściem w ślady Boby Fetta i Dengara. Zdążyła po drodze wyrwać karabin blasterowy z rąk martwego mężczyzny. - Stójcie! - przy wejściu do statku Neelah uniosła broń z palcem na spuście. - Ani kroku dalej! Dengar był już w środku; Boba Fett, trzymając się jedną ręką klapy włazu, odwrócił się i spojrzał przez ramię. Wzrok zza wizjera napotkał wylot lufy. - Beze mnie nigdzie nie polecicie - powiedziała zimno Neelah. Dłoń Boby Fetta wystrzeliła, zanim dziewczyna zdążyła zareagować, ruchem szybszym niż zdołało zarejestrować jej oko. Jego pięść zacisnęła się na lufie karabinu; szybkim skrętem ramienia wyrwał jej broń z ręki. Rusznica śmignęła w powietrzu, by wylądować kilkanaście centymetrów od trupa. Przez chwilę stali, patrząc na siebie. Potem Boba Fett wyciągnął rękę, złapał dziewczynę za nadgarstek i wciągnął ją do środka. - Nie bądź głupia. - Zacisnął pięść, prawie miażdżąc jej kości. - To ja decyduję, kto leci, a kto zostaje. Ale w tej chwili jesteś zbyt cennym towarem, bym miał cię zostawić. Sekundę później była już na pokładzie, a klapa włazu zatrzasnęła się za nią. - Zapnij pasy - powiedział Fett, wchodząc po szczeblach metalowej drabinki przymocowanej po drugiej stronie pomieszczenia. - Startujemy. Neelah rozmasowała bolący nadgarstek. Rozejrzała się dookoła. Patrząc na posępne metalowe pręty klatek, uświadomiła sobie, że kiedyś - nie wiedziała kiedy, w jakim momencie swojej nieznanej przeszłości - że już kiedyś tu była. - To takie typowe. - SHZ1-B odchylił w tył głowę, patrząc jak statek pospiesznie unosi się ku nocnemu niebu. - Starasz się 284 jak możesz, składasz ich do kupy, pielęgnujesz i leczysz, a oni nawet ci nie podziękują. - Niewdzięczność. - le-XE stał obok wyższego robota medycznego. Obaj wygramolili się z kryjówki, gdy strzały umilkły na dobre. Do tej pory pewnie nawet człowiek czający się wśród wydm opuścił to miejsce, kierując się z powrotem w stronę niegodziwego miejsca, z którego musiał nadejść; w każdym razie nic nie wskazywało na jego obecność. To było kolejne rozczarowanie dla obu robotów; po spotkaniu z Boba Fettem mężczyzna mógł mieć jakieś ciekawe rany, które wymagały leczenia. - Bezmyślność. — Oczywiście, czego innego można się po nich spodziewać? — Lśniący ogon z dysz wylotowych statku zdążył już zamienić się w niewielką plamkę światła wśród gwiazd. Wewnątrz obwodów SHZ1-B zagościła nadzieja... jeśli roboty w ogóle miewają nadzieję... że tamci ludzie, a zwłaszcza ten, którego pielęgnowali w chorobie, Boba Fett, zabiorą jego i le-XE ze sobą. Z pewnością zarobiliby na swoje ogniwa energetyczne przy tej obfitości uszkodzeń ciała, jakie Fett zazwyczaj powodował wokół siebie. — Taka już ich natura, jak sądzę. Wszyscy cieleśni myślą, że są nieśmiertelni. - SHZ1-B przeniósł wzrok z rozgwieżdżonego nieba na otaczające ich pustynne pustkowia. - I co teraz? - Bezrobocie. - pisnął le-XE. - Niepotrzebność. SHZ1-B przyglądał się przez chwilę towarzyszowi. Potem wysunął jedno z ramion, zakończone skalpelem, i zdrapał plamkę rdzy ze sfatygowanego korpusu le-XE. — Wiesz co? — odezwał się z namysłem. — Przydałoby ci się trochę konserwacji... ROZDZIAŁ Nie cierpiał nawet myśli, że musi to zrobić. Ale wiedział, że nie ma wyjścia. Głos chciwości w jego trandoszańskim mózgu prawie przezwyciężył wszelkie inne rozważania. Słyszał w głowie te słowa odwieczną mądrość łowców nagród, wypowiadaną głosem jego ojca: żywi są więcej warci niż martwi. Stary Cradossk wiedział, co mówi, przynajmniej pod tym względem; za każdym razem, gdy Bossk gładził pazurami ogryzione do czysta kości, które zatrzymał na pamiątkę, doznawał głębokiego poczucia łączności z przodkami. Mimo wszystko istniała jeszcze inna prawda, równie niepodważalna i twarda: sprawy wyglądały inaczej, gdy w grę wchodził Boba Fett. Na ekranie skanera dalekiego zasięgu „Wściekłego Psa", w ciasnej sterowni, Bossk widział małą plamkę światła, oznaczającą statek Fetta. „Niewolnik I" oderwał się już od powierzchni Tatooine. Wkrótce wyjdzie z atmosfery planety i znajdzie się w zasięgu jego systemów naprowadzających i celowniczych. Bosskowi zostało bardzo mało czasu na wciśnięcie przycisku i dokonanie tego, co konieczne. Nie mógł już sobie pozwolić na ponowne roztrząsanie decyzji czy na żal nad utraconymi zyskami. Właśnie wrócił na pokład „Niewolnika I", by ściągnąć kilka interesujących plików z jego banku danych, kiedy kontrolki modułu komunikacyjnego rozjarzyły się jak jasne iskry zestrzelonej aste-roidy. To mogło oznaczać tylko jedno — że wiadomość o tym, iż Boba Fett żyje, była prawdziwa, i że on sam nawiązał właśnie łączność ze swoim statkiem orbitującym wokół Tatooine. Bossk 286 wiedział też, co teraz nastąpi. „Niewolnik I" posłusznie wykona zdalne rozkazy Boby Fetta, uruchomi główny napęd i skieruje się ku powierzchni Tatooine na spotkanie ze swoim panem. A Boba Fett będzie nie tylko żywy, ale i wolny, gotów znów ruszyć na galaktyczne szlaki. Wolny i aktywny — najlepszy łowca nagród na wszystkich światach rozproszonych po galaktyce. Bossk nadal czuł gniew i strach, jaki wywołała w nim ta świadomość. Gniew to uczucie dobrze znane — Trandoszanie co rano budzili się gniewni - ale strach był czymś nowym. I potężnym. Pobudził go do działania, szybkiego i skutecznego. Nie tracił czasu na rozgryzanie tajemnic. Jeśli bogaty i wpływowy Kuat interesował się Boba Fettem, żywym lub martwym — niech tak będzie; być może Bossk mimo wszystko będzie w stanie odebrać nagrodę za potwierdzenie wiadomości wysłanej do właściciela Zakładów Stoczniowych Kuat. A jeśli istniał jakiś związek między księciem Xizorem, tajnym władcą Czarnego Słońca, a najazdem szturmowców na farmę wilgoci na obrzeżach Morza Wydm... odpowiedź nie wyjdzie od Boby Fetta. Już Bossk się o to postara. Miał dość czasu, by przydźwigać odpowiednią ilość ładunków wybuchowych z „Wściekłego Psa", ukryć je w klatkach towarowych ładowni statku Fetta i zamontować zdalny detonator. Zaraz potem zamknął śluzę „Niewolnika I", odłączył rękaw własnego statku i obserwował przez iluminatory w sterowni, jak statek Fetta kieruje się ku powierzchni planety. Teraz wracał z powrotem w przestrzeń, niosąc na pokładzie swojego pana. Plamka światła urosła; jeszcze sekunda i będzie za późno. Bossk wykorzenił z serca wszelki żal. Wcisnął guzik na panelu kontroli swojego statku. W jednej chwili mała plamka światła zamieniła się w kulę jaskrawego ognia, gasnącą w kosmicznej próżni. Z „Niewolnika I" pozostał tylko pył i atomy. Bossk odchylił się na oparcie fotela pilota, wyczerpany. Czuł, jak napięcie zaczyna opuszczać jego mięśnie. I to by było na tyle, pomyślał z ulgą. Boba Fett nie żyje. Na dobre. Nie żałował; wiedział, że trzeba było to zrobić. Tylko jedna rzecz zastanawiała Bosska, gdy wpatrywał się w międzygwiezdną pustkę. Dlaczego nadal się bał?