10580
Szczegóły |
Tytuł |
10580 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10580 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10580 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10580 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Barbara-Maria Janiec
Ucieczka do Raju
Schyłek wieku witał reformami. Kryzys gospodarczy
bezlitośnie dokuczał. Czarna dziura budżetu straszyła, a
wprowadzane reformy budziły obawy.
Jakby dla ulżenia doli, wiosna budząc się do życia sowicie
nagradzała wszystkich słońcem i wczesną zielenią.
W taki właśnie dzień szłam przed siebie, nawet nie
zastanawiając się dokąd idę i po co. Czułam się ofiarą sytuacji
gospodarczej kraju. W torebce miałam wymówienie z pracy.
Trzydzieści cztery lata na karku i strach przed przyszłością.
Całe moje dotychczasowe życie legło w gruzach. Myśli nasuwały
czarny scenariusz, jak to mnie wyrzucają z mieszkania, bo nie mam
za co zapłacić czynszu. Łzy same leciały z oczu, jak porównywałam
się do bezdomnego psa z podkulonym ogonem.
Byłam głucha na wszystko co się działo wkoło i dopiero,
kiedy ktoś szarpnął mnie za ramię usłyszałam znajomy głos
Agnieszki:
-Jolka, co się stało? Ktoś ci umarł? Wołam cię i wołam a ty
idziesz jakbyś nie słyszała? No co jest? Spojrzałam na nią i
dopiero po chwili wyjąkałam:
-Zwolnili mnie z pracy.
-No to co? Wiele osób zwalniają. Przecież to jeszcze nie
tragedia – gadała – świat się nie zawalił. Jolka wytrzyj łzy.
Dobrze jej mówić, że świat się nie zawalił, pomyślałam.
-Chyba twój, bo mój legł w gruzach – odpowiedziałam. To już
jest koniec świata. Co ja zrobię teraz z mieszkaniem, co będę
jadła?
-Masz jakieś pieniądze? Kiedy cię zwolnili? A urlop?
Zasypywała mnie gradem rzeczowych pytań, na które wcale nie
chciało mi się odpowiadać, ale Aga była uparta.
-Pieniądze jakieś mam. Dostałam odprawę, no i zapłacili mi za
urlop. Trochę mam jeszcze na koncie. Zwolnili mnie dwa tygodnie
temu – tłumaczyłam jak uczennica.
-To czego beczysz – zapytała – jedź gdzieś odpocząć, przemyśl
wszystko i będzie dobrze.
-Oszalałaś! Mam pojechać gdzieś, nie wiadomo gdzie?
-A tak, bo w domu tylko myślisz o swoim nieszczęściu. Musisz
nabrać do tego trochę dystansu – tłumaczyła mi. Byłam pewna, że
nie rozumie mojej tragedii, ale nic jej nie powiedziałam. Ona
uparcie ciągnęła swoją myśl, a ja nie chciałam robić jej
przykrości, że te rady mam gdzieś.
-Wiesz Jola, pojedź do mojej koleżanki. Mieszka sama na wsi.
Ona cię na pewno zrozumie i pomoże spojrzeć weselej na życie.
-Nigdzie nie pojadę – przerwałam jej – ja naprawdę nie mogę
tracić pieniędzy na głupie urlopy, a jeszcze do tego na wieś. I
co ja bym tam robiła całe dnie?
-Nic. Ale mogłabyś jej pomóc. Chodziłabyś na spacery.
Tam jest pięknie i na pewno byście się polubiły. Dam ci adres,
zadzwonię do niej i uprzedzę, że jeżeli się namyślisz, to
pojedziesz. Zrobisz co będziesz chciała, jednak nie rób nic na
siłę. Tylko proszę cię, odezwij się czasami i powiedz co słychać.
Muszę już biec. Trzymaj się i naprawdę uwierz, to nie jest koniec
świata.
Wcisnęła mi kartkę z zapisanym adresem, pocałowała i pobiegła.
Przez następny tydzień płakałam i patrzyłam tępo w
sufit, a kiedy przez przypadek spojrzałam w lustro,
przestraszyłam się chudzielca z podkrążonymi oczami. Wtedy
usłyszałam głos Agnieszki - „powinnaś wyjechać i odpocząć”. Może
i tak, tylko gdzie. Sama wpadła mi w ręce kartka z adresem, który
mi dała. Czytałam uważnie, nie wiedziałam gdzie jest Dąbrówka,
nie znałam Marty Kubiak.
Spakowałam plecak i bez przekonania wyruszyłam przed siebie
z małym świstkiem papieru.
Jechałam autobusem w kierunku, który był mi zupełnie obcy.
Patrząc przez okno, wcale nie mogłam dostrzec tego piękna, o
którym zapewniała mnie Aga. Do tego czułam strach przed
spotkaniem z zupełnie mi nieznaną osobą. Nie byłam pewna, czy
Agnieszka do niej zadzwoniła. Nawet jak dzwoniła, co powiedziała
o mnie? A co ja mam jej powiedzieć: - Dzień dobry, Agnieszka
przysłała mnie do pani leczyć rozpacz i strach przed
przyszłością? Tworzyłam powitania.
Na wsi w swoim życiu byłam może ze trzy razy i to kiedy
jeszcze chodziłam do szkoły podstawowej. Nie wywarła na mnie
żadnego wrażenia, bo nic z tych pobytów nie zapamiętałam. Byłam
wściekła na siebie, że uległam Agnieszce i nie wyrzuciłam adresu
do śmieci.
Kiedy autobus wjeżdżał na mały plac, zapytałam siedzącej
obok kobiety, czy jeszcze daleko do Dąbrówki?
-Proszę tu wysiąść. Do wsi jest trzy kilometry, ktoś
wskaże pani którędy iść – odpowiedziała.
Kurcze, jeszcze trzy kilometry muszę pedałować na nogach, z
plecakiem - to czyste szaleństwo – pomyślałam ponuro.
Kupiłam bułkę, bo poczułam pierwszy raz od czterech tygodni
głód i ruszyłam przed siebie. Pogoda była piękna.
Zapach z pól i lasu drażnił nozdrza. Słońce obejmowało
swoimi promieniami całą okolicę. Ptaki po porannych śpiewach
schowały się w cieniu liści. Wkoło panowała cisza, gorące
powietrze falowało nad łąkami.
Wśród starych drzew zobaczyłam drewniany dom z bali. Wkoło
kwitły kwiaty, ganek otaczała winorośl. Pies leżał w cieniu
werandy i leniwie obserwował drogę. W otwartych oknach powiewały
firanki, ale nie było widać nikogo z domowników.
Nagle pies uniósł leniwie pysk i wesoło zamerdał ogonem.
Odwróciłam głowę.
Zobaczyłam kobietę idącą drogą od strony lasu, długie włosy
powiewały leciutko, ubrana była w białą bluzkę, od której
odbijała brązowa opalenizna, nogi oplatała długa spódnica, bosymi
stopami bawiła się ciepłym piaskiem drogi.
Zdjęłam plecak i usiadłam na trawie. Oparłam się o pień
drzewa i obserwowałam okolicę. Jest ładnie, przyznałam. Według
zdobytych informacji, miałam przed sobą dom, który był celem
mojej podróży. Tylko jak można mieszkać tu samej? - zastanawiałam
się.
Moje życie zawsze było związane z miastem, gwarem, szybkim
tempem, nawet wyścigiem, a teraz siedziałam i patrzyłam w niebo,
otoczona spokojem. Jeszcze tylko, żeby pokonać lęk przed
spotkaniem i może jakoś będzie – myślałam.
Zaczęłam z zainteresowaniem przyglądać się kobiecie.
Wydawała mi się taka filigranowa jak szła i muskała piach.
Odruchowo sama dotknęłam piasku, doznając uczucia przyjemnego
ciepła, bezwiednie przesypywałam go z ręki do ręki, jak robią to
dzieci. Zaraz jednak otrzepałam ręce z naganą, że chyba
zgłupiałam.
Kobieta doszła do furtki, gdzie na jej spotkanie wybiegł
duży pies. Patrzyłam jak głaskała go po łbie z ogromną czułością.
Też bym chciała być tak głaskana: pomyślałam ze szczyptą
zazdrości.
Miałam już wstać, ale lęk sparaliżował mnie całą. Nigdy nie
miałam w domu żadnego zwierzaka, nawet chomika, a tu widziałam
ogromnego psa, który mnie nie znał i po prostu czułam jego kły na
mojej nodze.
W tej samej chwili kobieta z psem wolno ruszyli w moją
stronę. Do tej pory byłam przekonana, że nikt mnie nie widzi, a
teraz moje serce waliło jak oszalałe. Patrzyłam przerażona co się
stanie, a oni zbliżali się do mnie z uśmiechami, i co dziwne, ten
pies tak samo jak jego pani, uśmiechał się całym pyskiem. To było
niesamowite wrażenie.
Stałam jak słup soli, bałam się ruszyć z miejsca i
przeleciała mi przez głowę myśl jak błyskawica, że Aga mówiła o
swojej koleżance, a ja widziałam kobietę na pewno od nas starszą,
z masą siwych, prawie białych włosów. Więc kto to może być?
-Dzień dobry – usłyszałam - ty pewnie jesteś Jola? Agnieszka
uprzedziła mnie, że może przyjedziesz. Chodźmy, nie bój się,
Sułtan nic ci nie zrobi. To prawdziwy arystokrata.
Dochodził do mnie głos łagodny, ale przebijał się z oporem
przez ścianę strachu, pies już stał przy mnie z łbem pod moją
ręką, bałam się ją cofnąć, więc go głaskałam.
-Ja nazywam się Marta Kubiak, mów mi po imieniu. Myślę, że
będzie nam fajnie. Wiosna to piękny okres. Zaraz zjesz i
odpoczniesz. Wybrałam dla ciebie pokój ulubiony przez wszystkich.
Słyszałam co do mnie mówiła, ale nadal szłam obok niej jak
niemowa.
Furtka była już blisko, a mnie znowu obleciał strach, o
zgrozo, przed krową. Dlaczego przed krową? Chyba wieś kojarzyła
mi się właśnie z krowami, których od dziecka strasznie się bałam.
Chciałam nawet zapytać Martę o te straszne zwierzęta, ale się
zawstydziłam. No bo co sobie o mnie pomyśli – stara baba i aż
taka głupia. Więc milczałam.
Byłam kupką nieszczęścia, pełną obaw przed przyszłością.
Nic nie wskazywało, że drewniana furtka z napisem „Raj” zmieni
wszystko w moim życiu. Tamtego dnia z obawą ją przekraczałam.
Furtka zamknęła się, a ja miałam wrażenie, że przekroczyłam
jakąś dziwną granicę.
Otaczały nas drzewa, kwitnące krzewy i bajecznie kolorowe
kwiaty. Ze zdziwieniem dostrzegałam barwy. Nagle zdałam sobie
sprawę, że w mieście, będąc w ciągłym biegu, nie widziałam wielu
pięknych rzeczy.
-Witamy cię w naszym „Raju”. Mamy nadzieję, że będzie
ci tu dobrze – powiedziała ciepło Marta.
Koty leżały leniwie na werandzie, otwierając tylko po
jednym oku, dla zbadania sytuacji. Stwierdziły widocznie, że
jestem mało ciekawa, bo spały dalej.
-To są dwa największe obiboki – usłyszałam – jeden to Mag, ten
rudy, wielki czarodziej. Druga to Łata indywidualistka, jak
przystało na kota – przedstawiała mi domowników – Sułtana już
znasz, a z domu wychodzi nasza Lady.
-Jaka ona jest piękna! – zawołałam i były to pierwsze
słowa, jakie powiedziałam. Śliczna psinka natychmiast chciała
wskoczyć mi na ręce.
-A tam obserwuje cię nasz Michał. Zobacz, prezentuje ci swoją
piękną kitę – uśmiechnęła się.
Spojrzałam w kierunku, który mi wskazała i ujrzałam wiewiórkę
demonstrującą przepysznie puchaty ogon.
-On jest bardzo próżny. Wie, że jest przystojny -dodała.
Ptaki ćwierkały nieprzerwanie, nawet chyba trochę nerwowo,
zapewne plotkując o obcym przybyszu. Wtedy nic nie rozumiałam.
Nic nie mówiłam. Po prostu byłam oszołomiona.
-Jesteś na pewno zmęczona. Twoje nogi mieszczucha musiały
przejść trzy kilometry – przerwała ciszę i wprowadziła mnie do
domu. – Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju, pokażę gdzie
jest łazienka i zrobię coś do przegryzienia.
Weszłam za nią na górę, nawet się nie rozglądając. W
głowie miałam pustkę, jakby twardy dysk mojego mózgu uległ
wyczyszczeniu.
-Tu będzie ci na pewno wygodnie. To szczególny pokój i wszyscy
wkradają się do niego, by zaczerpnąć sił – uśmiechnęła się – na
balkonie masz rozłożony leżak. Będziesz mogła leniuchować w
spokoju, czasami tylko Michał będzie się do ciebie zalecał, żebyś
dawała mu orzeszki – i zbiegła na dół.
Postawiłam plecak. Z ciekawością rozejrzałam się wkoło.
Stare, drewniane łóżko przykryte wesołym patchworkiem było
kuszące, szafa mająca ze sto lat, komoda z głębokimi szufladami,
stolik i krzesła z rzeźbionymi nogami, fotel głęboki. Na stole
leżał obrus robiony chyba szydełkiem, obrazki na ścianach,
firanki w oknach i wszędzie kwiaty.
-Gdzie ja jestem? – patrzyłam zdziwiona, nawykła do prostych
półek z metalu i szkła.
Z zadumy wyrwało mnie wołanie:
-Jedzenie jest już gotowe. Jolu, czy lubisz mleko?
Poszłam do łazienki umyć ręce. Schodząc po schodach rozglądałam
się ciekawie.
W kuchni królował duży, drewniany stół. W oknie powiewały
haftowane zasłonki ze śmiesznymi napisami – nigdy takich nie
widziałam. Wszystko było w tym samym stylu co mój pokój, chociaż
sprzęt użytkowy był nowoczesny, ale skrzętnie zamaskowany.
-Jedz, świeże bułeczki i ciepłe mleko to naprawdę rozkosz dla
podniebienia – podała mi koszyk z pieczywem.
Jadłyśmy w milczeniu obserwując się. W końcu niewygodną
ciszę przerwałam zadając pytanie:
-Marto, ile lat tu mieszkasz? Pewnie od dziecka?
-Nie, dopiero minęło dziesięć, ale wydaje mi się, że
od zawsze – uśmiechnęła się wesoło.
-To gdzie mieszkałaś? – byłam ciekawa.
-W Warszawie, i nadal mam tam mieszkanie.
Zaskoczona nie rozumiałam, jak można porzucić duże
miasto dla maleńkiej wsi gdzieś na końcu świata. Teraz miałam
więcej odwagi. Patrząc na Martę, pytałam dalej z czystej
ciekawości:
-Nie tęsknisz za Warszawą, za ludźmi?
-Nie. Za Warszawą wcale. Od dawna męczyła mnie ciągła
gonitwa, pośpiech do nikąd, znieczulica dla drugiego człowieka, a
do tego brak czystego powietrza - umilkła i patrzyła w okno. –
Pytałaś o ludzi, – ciągnęła – tutaj też są ludzie, może inni niż
w zagonionym mieście, za to bardziej przyjaźni. Bardziej wrażliwi
na piękno i dobro.
Mieszczuchy też mnie odwiedzają, te zaprzyjaźnione nawet
często, no i rodzina. Ja jeżdżę do Warszawy trzy, cztery razy w
miesiącu i jestem szczęśliwa, że mogę tu wracać – wstała żeby
wyłączyć wodę.
Coraz bardziej mnie intrygowała. Głód zaspokoiłam, serce
przestało walić, a ponieważ nie czułam już strachu, zapytałam:
-Nie nudzisz się?
Odpowiedziała śmiejąc się:
-Nie, mam tu naprawdę wiele pracy. Dom, zwierzęta i
ogród nie pozwalają mi się nudzić.
Teraz ona zadała pytanie, którego od samego początku bardzo się
obawiałam:
-A ty Jolu, co robisz w mieście? – I chociaż w pytaniu nie
słychać było chorej ciekawości, a może właśnie dlatego, znowu
cała moja tragedia przyprawiła mnie o rozpacz i łzy popłynęły
strumieniami z oczu. Stała, patrząc na mnie. Wolno, ze
zrozumieniem powiedziała:
-Nie płacz. Widzę, że coś cię bardzo boli. Jeżeli możesz
powiedz, na pewno byłoby ci lżej, ale jeśli nie chcesz mówić, to
zapomnij o pytaniu.
Chciałam jej powiedzieć, tylko okropnie się wstydziłam. Z trudem
wydukałam: teraz nie robię nic, cztery tygodnie temu zwolnili
mnie z pracy – schowałam twarz w dłoniach.
Poczułam ciepłą rękę na głowie i usłyszałam:
-Teraz nie będziemy o tym rozmawiały. Idź, odpocznij, wypłacz
swój żal i rozpacz. Ból minie. Wiem, że teraz jest ogromny. Połóż
się, prześpij. Potem popatrz na świat wkoło. Nie jest taki zły.
Wdzięczna jej byłam, że niczego nie wyciągała, nie chciała
wyjaśnień. Powiedziała tylko: idź, odpocznij - jakby nic się nie
stało.
W pokoju położyłam się na łóżku i płakałam, ale sen był
silniejszy. Obudziło mnie pukanie do drzwi. Na wpół przytomna
odpowiedziałam:
-Proszę.
-Chodź na obiad, Jolu – Marta uchyliła drzwi.
-Przepraszam. Usnęłam – odpowiedziałam, spuszczając nogi,
trochę zawstydzona, że byłam w ubraniu, ale chyba mniej ponura.
-No i dobrze. Nie przepraszaj. Na pewno ostatnio spałaś bardzo
mało.
Skąd to wiedziała?
Umyłam się i zbiegłam. Obiad kusił i chociaż uczucie głodu
bardzo mnie zaskoczyło, z przyjemnością wciągałam miłe zapachy.
Nie pamiętałam kiedy jadłam prawdziwy obiad. Nawet gdy wpadałam
do mamy, to zawsze na chwilę, bo nigdy nie miałam czasu,
zaabsorbowana swoją karierą. Sama nie gotowałam, były modne
lokale, gdzie serwowali dobre jedzenie.
Poczułam na sobie wzrok Marty i uniosłam głowę. Uśmiechała
się. Zauważyłam w jej zielonych oczach spokój. Przez chwilę
patrzyłyśmy uważnie na siebie.
-Jedz – powiedziała – zaraz będą gotowe kartofle, zrobimy
drugie danie, a później pokażę ci całe moje królestwo.
Nie wiedziałam czy chcę iść to wszystko oglądać, ale pierwszy raz
cieszyłam się, że nie jestem sama. Rozsądek podpowiadał, że
powinnam zobaczyć, bo znałam tylko drogę, kuchnia, łazienka i
pokój.
Marta pokazała mi cały dom, był inny niż odwiedzane przeze
mnie domy modne, wielkie i nowobogackie. To nie była wystawa, tu
czuło się życie. Nawet ja to dostrzegłam. Ogród też był inny. Nie
pracowała tu ręka projektanta. Miało się wrażenie, że wszystko
rośnie tak jak chce, ale na swoim miejscu. Altanka, mostek,
nigdzie więcej by nie mogły istnieć. Wszędzie chodziły za nami
psy, a rudy Michał skakał po gałęziach nad naszymi głowami.
Podobało mi się.
-Znasz już wszystko – usłyszałam – teraz odpoczywaj, otwieraj
szeroko oczy i nie myśl o przykrościach – radziła Marta.
-Jak mogę nie myśleć? – spytałam zaskoczona – to było
całe moje życie. Dużo zarabiałam, a teraz nie mam nic.
-A czy czułaś się zrealizowana? – przerwała mi – czy była to
praca o jakiej marzyłaś od dziecka? Czy nigdy nie wściekałaś się
i nie mówiłaś, że nie lubisz tego co robisz? – zapytała.
Nie od razu odpowiedziałam. Prawda, nie raz miałam dosyć
nerwówki, braku czasu. Ileż razy chciałam rzucić wszystko w
cholerę i pojechać gdzieś w świat, ale pieniądze jakie zarabiałam
powodowały, że przełamywałam zmęczenie. Zauważyła moje wahanie i
uśmiechając się powiedziała:
-Nie odpowiadaj teraz. Zresztą możesz nigdy nie dać mi
odpowiedzi. Teraz na pewno byłaby nieprawdziwa, bo dadzą ją twoje
emocje, a najważniejsze jest serce. Poczekaj, odpocznij, wtedy
wszystko nabierze nowego znaczenia. Może twoje przeznaczenie jest
zupełnie inne od tego co robiłaś?
-Wydawało mi się, że czyta w mojej głowie, choć nie wszystko
szło w parze z tokiem mego myślenia. Zgadzałam się z nią w
jednym, że skoro już tu przyjechałam, na pewno powinnam odpocząć.
-Wróciłyśmy do domu. Marta weszła do kuchni, ja za nią i
zupełnie nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Ona odwróciła się
do mnie i rzekła:
-Jolu, tu jesteś wolnym człowiekiem. Rób to na co masz ochotę.
Nie chcę abyś myślała, że musisz mi towarzyszyć. Jedzenie też
bierz wtedy, kiedy będziesz miała na nie chęć, czytaj, oglądaj
telewizję, słuchaj muzyki, śpij albo chodź na długie spacery. Jak
będziesz chciała pogadać to powiedz. Nie krępuj się i pytaj o
wszystko – schyliła się, żeby wsypać psu jedzenie i więcej już
się nie odezwała.
Poszłam wolno do swojego pokoju. Nie chciało mi się spać.
Wzięłam książkę i położyłam się na leżaku. Patrzyłam na las i
usłyszałam śpiew ptaków, książka leżała obok. Wszystko tu było
dla mnie nowością. Pomyślałam o mamie, nic jej nie powiedziałam
jeszcze o pracy, o Jacku moim bracie, u którego bardzo dawno nie
byłam. Zawsze miałam coś ważnego w pracy, ale nie chciałam teraz
do tych bolesnych spraw wracać.
Przez pierwsze trzy dni prawie się nie widywałyśmy. Jak
schodziłam rano do kuchni Marty nie było w zasięgu wzroku. Zawsze
było na stole śniadanie, które połykałam, a potem szłam przed
siebie. Wierną moją towarzyszką przez te samotne dni była maleńka
Lady, którą z przyjemnością nosiłam na rękach. W moim pokoju na
dobre zakotwiczył Mag. Lubiłam jak kładł się na mnie i mruczał.
Michał wiedział, że pamiętam o orzechach, więc kiedy byłam u
siebie, spędzał czas na parapecie okna zabawiając mnie.
Snując się kiedyś po ogrodzie, doszłam do małego domku.
Zdziwiłam się, bo był to jeszcze teren Marty a ona mi go nie
pokazała. Ciekawie zaglądałam przez okno. Trochę dalej
spostrzegłam dużą stodołę i korty. Tysiące myśli kłębiło się w
głowie.
Nie chciałam już mijać Marty, a teraz doszła jeszcze
natrętna ciekawość. Wróciłam szybko do domu. Pomyślałam, że
przecież obiad możemy zrobić obie. Na pewno będzie milej jeść
razem. Weszłam i zawołałam:
-Marto, gdzie jesteś?
-W kuchni – odkrzyknęła – co się stało?
-Nic. Mam tylko masę pytań do ciebie. Pomogę ci w obiedzie, a
potem porozmawiamy. Zgódź się – prosiłam.
-Pewnie, że się zgadzam. Nawet nie wiesz, jak bardzo
się cieszę. Wróciłaś wreszcie z tej trudnej podróży –
powiedziała, patrząc na mnie tak jakoś, że zrobiło mi się miło i
ciepło w środku.
To wstyd, ale wcale nie umiałam gotować. Uważnie jednak
słuchałam wskazówek Marty, dzięki którym surówka zrobiona przeze
mnie naprawdę była dobra.
Po raz pierwszy obiad jedzony z kimś sprawiał mi ogromną
przyjemność. Nareszcie nigdzie się nie śpieszyłam. Nie chciałam
być już sama.
Po zjedzeniu zrobiłam herbatę i poszłyśmy na taras. Chciałam
jej powiedzieć, że jest mi tu dobrze, że strach przed
przyszłością trochę zmalał i na pewno nie jest już koszmarem.
Siedziałam na fotelu z podwiniętymi nogami, w krótkich
spodenkach, w jakiejś kusej bluzce i pierwszy raz od miesiąca
czułam prawdziwą radość.
-Czy powiesz mi Marto, co to za domek jest na twoim terenie i
ta wielka stodoła? – ciekawość po prostu mnie zżerała, koniecznie
chciałam znać tajemnicę.
-Pewnie, że ci powiem. Stodoła jest teraz galerią. Miejscem
mojej pracy i tych co tu przyjeżdżają. Nic nadzwyczajnego.
-Galerią? – przerwałam jej.
-Tak, ale taką małą i prywatną. Pokażę ci ją kiedyś.
-A domek? – zapytałam szybko.
-To domek dla ludzi, którzy tu, mam nadzieję, będą
przyjeżdżać, uczyć się siebie wzajemnie.
-Uczyć się siebie wzajemnie? – nic z tego nie rozumiałam i
przerywałam jej coraz bardziej zaintrygowana.
-Tak, na przykład tacy, gdzie jedno w rodzinie jest
niepełnosprawne. Zazwyczaj nie potrafią poradzić sobie z tym
problemem. A to naprawdę jest wielki problem przy braku fachowego
wsparcia.
-Och! Gdyby mógł przyjechać tu mój brat Jacek ze swoją żoną i
córką – westchnęłam – może wtedy ich rodzina nadal by istniała?
-Na co chory jest twój brat, Jolu? – zapytała Marta.
-Na stwardnienie rozsiane. To był naprawdę super facet, mądry,
przystojny, wysportowany...
-A teraz nie jest? – weszła mi w słowo.
Zrobiło mi się głupio za ten czas przeszły, dodałam jakby na
swoje usprawiedliwienie:
-Pewnie jest, tylko teraz ciągle rozpamiętuje tą swoją
cholerną chorobę. Może cały dzień patrzeć w okno i nic nie robić.
Po prostu wyparowało z niego życie.
-A czy jest niesprawny, jeżeli tak to w jakim stopniu? - jak
zwykle Marta była konkretna.
-Chodzi o jednej kuli, jedną rękę ma trochę słabszą, ale nie
chce ćwiczyć. Spisał siebie na straty. Agata, jego żona nie
wytrzymuje tego napięcia. Cała trójka jest okropnie nerwowa. Nikt
prawie do nich nie przychodzi, bo się kłócą. Agata ma tyle lat co
ja, jest mądrą, kochającą kobietą, ale Jacek uważa, że to on
potrzebuje ciągłej opieki i egzekwuje ją od otoczenia. Agata ma
tego dość, chce od niego odejść i wcale jej się nie dziwię, bo
musi wychować jeszcze córkę.
Żal mi jego rodziny, bo ich kocham. Zawsze byliśmy sobie bliscy,
ale teraz Jacek szuka winy u mamy, nieżyjącego ojca, u mnie a
nawet Agaty i ich małej córki.
Mama płacze, wiadomo jej syn, ale nic poradzić nie może, bo
choroba jest paskudna i nieuleczalna, tak przynajmniej
stwierdzili lekarze.
-Jolu, czy poinformowana została o charakterze choroby Jacka,
jego żona i córka, przez specjalistę? Czy lekarz ją uprzedził o
jej przebiegu? – pytała bardzo poważnie.
-Na pewno nie, bo Jacek był sam na badaniach. Jeszcze
wtedy normalnie chodził. To on powiedział jej o wszystkim.
Pamiętam jak strasznie obydwoje płakali. Byli naprawdę wspaniałym
małżeństwem.
-A lekarz, u którego jest pod stałą opieką Jacek?
-Zarzucił Agatę terminami: rzuty choroby, remisje,
porażenia i przestraszył ją jeszcze bardziej. Najśmieszniejsze
jest to, że nadal nie wie co to znaczy.
-A co ty wiesz o tej chorobie? – zapytała Marta.
-Ja, po za tym, że coś się tam dzieje w mózgu, jest
nieuleczalna i stan chorego pogarsza się aż do śmierci, nic
więcej – zrobiło mi się głupio. Wiedziałam bardzo mało.
-Czy Jacek jeździ do sanatorium? – drążyła Marta.
-Ależ skąd. Nigdzie nie chce się ruszyć. Tłumaczy swój opór
brakiem sensu i beznadzieją. Zresztą lekarz też nie nalega, ani
nie motywuje – tłumaczyłam.
-Tak myślałam – stwierdziła smutno.
Nie chciałam o tym rozmawiać, ale dawno z nikim nie mówiłam
o Jacku i sprawiło mi to nawet przyjemność. Do tej pory
najczęściej pomijałam fakt, że mam nieuleczalnie chorego brata.
Przez chwilę piłyśmy herbatę w milczeniu. Słońce schowało
się za drzewa i świat wydawał mi się piękny.
-Oswoiłaś się już z ciszą i brakiem ludzi?
-Chyba tak. Zresztą tu jest gwar, tylko trzeba zacząć
słuchać, – stwierdziłam z uśmiechem – chciałam ci Marto
podziękować za cierpliwość przez te dni.
-Martwiłam się tobą. Wiem jak to jest, bo znam dokładnie ten
ból i chęć zaszycia się w mysią dziurę. Dobrze, że dostrzegasz
już świat wkoło. To naprawdę pomaga.
Ileż w niej było zrozumienia. Niczemu się nie dziwiła, nie
była ciekawa ani wścibska. Chciałam dowiedzieć się o niej jak
najwięcej. Intrygowała mnie jej mądrość, no i co było powodem
wyjazdu z miasta i samotności. Nie przypuszczałam nawet, jak
bardzo się myliłam w swoich opiniach. Czas pokazał mi jak inne
było życie Marty.
Teraz, kiedy moje oczy otworzyły się, zaczęłam dostrzegać co
się wkoło mnie dzieje. Coraz częściej uczestniczyłam w codziennym
życiu. Nagle słyszałam dzwonek telefonu, spotykałam ludzi, którzy
przychodzili do Marty, a nawet poznałam jej przyjaciół ze wsi i z
każdym dniem czułam się coraz lepiej.
Rano biegałam z Sułtanem i pomagałam w szykowaniu posiłków.
Chodziłam trzy kilometry do sklepu, teraz wcale nie była to
straszna odległość. Byłam silna, wolna od dawnych trosk,
uśmiechnięta i opalona a moje ciało stało się sprężyste.
Wracałam z porannej wyprawy, słońce mocno już przygrzewało,
Sułtan skakał wesoło wkoło mnie, w rękach miałam bukiet polnych
kwiatów. Otworzyłam furtkę, wchodziłam już na ganek, kiedy
mignęła mi Marta siedząca na ławce w ogrodzie, dziwnie poważna i
skupiona. Przystanęłam. W pierwszej chwili poczułam strach, że
stało się coś złego i będę musiała wyjechać. I znowu wyszła ze
mnie egoistka.
Podchodziłam do niej powolutku, z obawą. Zapatrzona przed
siebie trzymała w ręku kartkę papieru. Nieśmiało zapytałam:
-Czy coś się stało niedobrego?
Dopiero po długiej chwili spojrzała na mnie i odpowiedziała:
-Nie, nic złego się nie stało, zresztą sama nie wiem. - Coś
jeszcze mówiła, a ja jej w ogóle nie mogłam zrozumieć. Nie
chciałam być natrętna, ale nigdy jej takiej nie widziałam i
zaczęłam się martwić.
Schowała kartkę do kieszeni bluzki i uśmiechając się do mnie
smutno wstała ze słowami:
-Idziemy Jolu już na śniadanie?
-Chyba tak – przytaknęłam, wolno idąc za nią.
Przez cały czas zastanawiałam się co złego ją mogło spotkać
i co to za wstrętny list czytała na ławce.
Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu. Podniosłam słuchawkę:
-Halo! Słucham?
-Marta? – usłyszałam kobiecy głos.
-Nie, już ją wołam – odpowiedziałam i wyszłam na
taras, gdzie siedziała.
-Marto, telefon do ciebie. Dzwoni jakaś pani – podałam
słuchawkę i dyskretnie odsunęłam się. Z oddali dochodziły do mnie
jej słowa.
-Słucham?
-... – szkoda, że nie mogłam tego słyszeć.
-Elka, zupełnie nie wiem po co dałaś mu mój adres. Dostałam
właśnie od niego list, a raczej informację, że przyjeżdża – była
zła.
-... .
-Może dla ciebie to nic, ale mnie jest to zupełnie nie
potrzebne. My mamy inne życia. Kurcze, Elka on był pięknym
wspomnieniem. Rozdziałem dawno zamkniętym.
Byłam jak zahipnotyzowana. Nie słuchałam już dalej, to co
usłyszałam wystarczająco pobudziło moją wyobraźnię. Teraz z
niecierpliwością czekałam do wieczora. Może Marta coś mi powie.
Siedziała na bujanym fotelu, zamyślona i cicha. Przyniosłam
herbatę, przykucnęłam obok, ale nie wytrzymałam długo i zadałam
pytanie:
-Marto, co się stało? jesteś taka dziwna.
Wyciągnęła do mnie rękę i podała kartkę. Był to
zwykły papier listowy. Z zainteresowaniem czytałam, a napisane
dwa zdania mówiły wiele:
Robaczku!
Szukałem Cię bardzo długo. Uciekłaś na koniec świata. Przypadek
pomógł Cię odnaleźć. Przyjadę do Ciebie w piątek po siódmym maja.
Całuję,
Janek.
Podniosłam na nią oczy
-Co to znaczy?
-Nic. Tylko to, że ktoś kogo uważałam za piękne wspomnienie,
chce wtargnąć w moje obecne życie.
-Ale sama mówisz, że to piękne wspomnienie, więc nie rozumiem
dlaczego jesteś smutna?
-Bo jak powiedziałam, jest to wspomnienie. Znałam go
dwadzieścia lat temu. Owszem, to była wspaniała bajka, ale się
skończyła. W tym wszystkim najgorsze jest, że nie wiem czy się
cieszę, czy nie z tego spotkania – mówiła.
Nie rozumiałam jej, jak można nie chcieć pamiętać tego, co
było piękne? Nie zadawałam więcej pytań. Pomyślałam sobie, że
moje życie pomimo tylu lat było smutne i szare. Facetów miałam
paru, ale zostawiali mnie, bo nie miałam czasu na kino, teatr czy
romantyczną randkę we dwoje. Jedyną moją radością było moje konto
w banku, na którym systematycznie przybywało zer.
Kiedyś, jeszcze jak Jacek był zdrowy, wyjeżdżaliśmy na
wspólne urlopy. Od paru lat Jacek wypadł z obiegu. Nigdy nie
pałałam przyjaźnią do ludzi kalekich, wydawali mi się brzydcy,
ciągle czegoś oczekujący, więc i z nim kontakt stał się luźny a
nawet widywałam go tylko sporadycznie.
Po raz pierwszy zastanawiałam się nad swoim życiem. Wkoło
mnie widziałam tylko pustkę. Moje koleżanki miały mężów, dzieci i
potrafiły pracować zawodowo.
Przewietrzony świeżym powietrzem mózg, zaczął dostrzegać
zupełnie inne aspekty życia. Przybyła mi umiejętność widzenia
kolorów, ale jednocześnie zobaczyłam szarzyznę ciągnącą się za
mną.
Nikt nigdy do mnie nie napisał takich dwóch zdań jak te,
które przeczytałam w liściku do Marty. Nie było osoby, która by
mnie szukała.
Ogarnął mnie smutek, docierało do mnie, jak dużo straciłam. Nie
znałam jeszcze przyczyny, dlaczego tak się stało, ale coraz
częściej coś mi podpowiadało, żebym szukała jej w sobie.
Tylko dlaczego w sobie – buntowałam się – przecież ciężko
pracowałam. No właśnie, pracowałam, był to niestety czas
przeszły.
-O czym tak intensywnie rozmyślasz? - zapytała Marta.
-O swoim życiu. O tym jakim jestem człowiekiem i czy w ogóle
nim jestem...
-Nie gadaj głupstw – przerwała mi. Co znaczy – jestem
człowiekiem? Oczywiście, że jesteś. Owszem możesz zadać sobie
pytanie – jakim człowiekiem?: dobrym, uczciwym lub złym.
Nie błądź po bezdrożach, tylko idź prostą drogą w samoocenie.
Człowiek to nie tylko dwie ręce, dwie zgrabne nogi i piękna
głowa, to także mózg i serce. Zastanów się jaka byłaś dla
innych?, nie biczuj siebie, bo to przysporzy niepotrzebnych
stresów. Staraj się te wszystkie złe strony własnej osobowości
zaakceptować i zwyczajnie siebie polubić.
Dołożyła mi nieźle. Wcale nie było to miłe, ale po tygodniu
bycia z nią zrozumiałam, że lepiej jej słuchać i się uczyć niż
obrażać.
Dni mijały szybko. Termin przyjazdu znajomego Marty był tuż.
Dostrzegłam, że po pierwszym zaskoczeniu, zupełnie doszła do
siebie. Znowu była wesoła i uśmiechnięta jak dawniej.
W tym czasie dużo ze sobą rozmawiałyśmy, dzięki czemu na
wiele spraw zaczęłam patrzeć chyba mądrzej. Zrozumiałam, że
miałam klapki na oczach i nie widziałam dalej niż czubek własnego
nosa.
Nigdy mi tego nie powiedziała prosto w twarz, ale umiejętnie
mobilizowała do wyciągania wniosków z dotychczasowego życia.
Musiałam przyznać, że nie zawsze wyniki były pozytywne. Na ogół
moja ocena wypadała negatywnie.
Wiedziałam już, że muszę coś z tym zrobić, a zmiany powinny być
duże.
Marta radziła, żebym pokochała siebie z tymi wszystkimi wadami.
No dobrze, tylko zupełnie nie potrafiłam wykrzesać dla siebie
uczucia sympatii. Widziałam teraz bardzo wyraźnie mój egoizm i
brak pozytywnych uczuć w stosunku do ludzi nawet najbliższych.
Na moje pytanie: jak to zrobić, żeby pokochać to wszystko złe –
Marta niezmiennie odpowiadała:
- Nie będę ci mówiła jak to zrobić. Podpowiem tylko, że kiedy
się kogoś lub coś bardzo kocha, to otacza nas aura piękna i
dobroci, i wtedy chętnie się poświęcamy. Pomyśl nad tym. Nikt
nigdy nie ucieka od tego co lubi i kocha.
A mnie w głowie robił się mętlik i wymyślałam sobie od
tępych kretynek.
Było upalne południe. Leżałam na leżaku. Moje rozmyślania
przerwał rudy Michał prosząc o orzeszki. Schodząc do kuchni,
odruchowo spojrzałam w lustro i stanęłam zdziwiona.
Patrzyłam z niedowierzaniem na opaloną, zgrabną dziewczynę z
kręconymi włosami wkoło twarzy i oczy- one były wesołe.
Uśmiechnęłam się do niej. Trudno było mi uwierzyć, że to naprawdę
jestem ja.
Poczułam, że w głowie coś mi się przesuwa i otwiera. Zamiast po
orzechy, podeszłam do telefonu i wykręciłam numer mamy, a potem
Jacka. Nie pamiętam kiedy zwracałam się do niego braciszku, a
teraz tak go nazywałam.
Po odłożeniu słuchawki poczułam się z siebie dumna i zrobiło mi
się lekko.
Odwróciłam się. Oparta o futrynę stała uśmiechnięta Marta.
Wyciągnęła do mnie ręce i powiedziała.
-No widzisz, to nie jest wcale takie trudne, tylko trzeba te
dobre uczucia odkurzyć, przewietrzyć i zrobić im więcej miejsca.
Jestem już o ciebie spokojna.
To były moje drugie narodziny.
Obudziłam się ze świadomością, że dzieje się coś dziwnego.
Szybko wyskoczyłam z łóżka i na bosaka zbiegłam na dół.
W kuchni panował ruch i gwar, unosiły się przyjemne zapachy.
Michał wykonywał przedziwny taniec na parapecie okna, wydając
śmieszne dźwięki. Mag z Sułtanem mieli miny i oczy ćpunów,
wciągających odurzające wonie. Między nimi poruszała się Marta z
warkoczem na plecach i mówiąc do nich czyniła jakieś cuda. Stałam
i zaskoczona patrzyłam na nich. Co by nie mówić, pomimo moich
drugich narodzin nigdy czegoś takiego nie widziałam, wychowując
się w mieście.
-Co tu się dzieje? Czy odprawiacie jakieś czary? - zapytałam,
śmiejąc się w głos.
-Dobrze, że wstałaś – zawołała Marta, przekrzykując głosy
całej czeredy – mam jeszcze trochę do zrobienia przysmaków, a jak
widzisz oni nie są skorzy do pomocy.
-Co mam robić? – już stałam przy niej.
-Przygotuj mi miseczki, ułóż owoce, to zrobię galaretkę.
Myślę, że będzie dobra do wieczora. Potem nazbieraj kwiatków i
zrób bukiety takie jak tylko ty potrafisz.
Nie uszły mojej uwadze słowa Marty, że potrafię coś zrobić.
Duma mnie rozpierała i poczułam się potrzebna. Zrobiłam chyba
najpiękniejszą wiązankę kwiatów różnych i postawiłam w salonie na
stole.
To był dzień poprzedzający przyjazd księcia z bajki. Ogromnie
byłam ciekawa jaki jest. Nie widzieli się dwadzieścia lat, kawał
czasu. Jacy wtedy byli? Takich pytań nasuwało się dużo.
Sama zdziwiłam się swoim głosem, bo wcale nie chciałam być
wścibska, ale pytanie padło:
-Marto, jaka byłaś dwadzieścia lat temu?
-Siwa i znacznie grubsza – usłyszałam.
-Niemożliwe.
-Naprawdę – zaśmiała się.
-A jaki był Janek? – brnęłam dalej.
-Najprzystojniejszy facet jakiego znałam, z dużą dozą
fantazji i poczuciem humoru. Super kumpel. Poza tym dał mi w
prezencie najpiękniejszy rok mojego życia, rok który wiele lat
później uratował mnie od załamania nerwowego lub głębokiej
depresji.
Teraz nie było czasu na wyjaśnienia, ale przyrzekłam sobie,
że jeszcze z nią o tym porozmawiam.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Marty:
-Jolu, a może napijemy się kawy i zjemy sernika?
-Dobrze, ale ja zrobię kawę, a ty usiądź na tarasie i
odpocznij po burzliwym ranku.
Kiedy tak siedziałyśmy rozkoszując się smakiem ciasta, Marta
niespodziewanie odezwała się:
-Bardzo obawiam się tego spotkania. Nie widzieliśmy się ponad
dwadzieścia lat. To kawał czasu – siedziałam cichutko bez ruchu,
bałam się nawet głośniej odetchnąć, żeby jej nie przerwać.
Zdawałam sobie sprawę, że usłyszę coś pięknego i bardzo ważnego.
– Nie byliśmy już młodzi. Każde z nas miało jakieś życiowe
doświadczenia.
Miałam czterdzieści lat, krótkie siwe włosy, obcięte na zapałkę,
niewyparzony język i głowę pełną żartów. Poznałam go w pracy. Był
jedynym, na którym można było zawiesić oko. Świetny kolega.
Pracowaliśmy ze sobą parę lat i nigdy nie przekroczyliśmy ram
koleżeństwa.
Ale przyszło lato, mój związek w którym byłam rwał
się bezlitośnie. Pachniały miodem drzewa, świeciło słońce, a
Janek zaprosił mnie na kawę. Był kieliszek wina, spacer brzegiem
Wisły i jeden pocałunek. Potem ja miałam długi urlop, a on
zmienił pracę. Dzwonił żeby pogadać i dowiedzieć się, co słychać.
Spotykaliśmy się czasami. Mieliśmy swój ulubiony barek, do
którego chętnie wpadaliśmy aby posiedzieć, popatrzeć sobie w oczy
i potrzymać za ręce.
Były chwile zabawy i wygłupów. Pamiętam jak w upalny wieczór
padał deszcz, a my pomimo parasolki biegaliśmy w strugach wody,
później cali mokrzy weszliśmy do fontanny. Nie obchodziło nas, co
ludzie pomyślą.
W styczniu moja starsza córka urodziła syna. Przez dwa tygodnie
byłam przykładną babcią, pomagałam kąpać wnuka. Młodsza córka po
wypadku jakiś czas leżała w szpitalu i właśnie wróciła do domu.
W pracy zbierały się czarne chmury. Postanowiłam wyjechać, trochę
odpocząć i podładować akumulatory do ukochanej Białowieży.
Wracałam od przyjaciółki. Na przystanku autobusowym
spotkałam Janka. Długo się nie widzieliśmy. Na pytanie:
-Co będziesz robiła w poniedziałek?
Odpowiedziałam:
-Wyjeżdżam do puszczy.
Był zaskoczony, miał ochotę na wyjazd ze mną, ale dopiero
zmienił pracę.
Jak to załatwił, nie wiem, ale pojechał.
Przez sześć dni był czuły, opiekuńczy i tylko dla mnie. Spaliśmy,
kochaliśmy się, chodziliśmy na dalekie wędrówki, czytaliśmy,
piliśmy nawet francuski koniak w leśniczówce z puszczańskim
ludkiem.
Nie byliśmy zachwyceni powrotem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że
nasz wspólny czas się kończył. Dostałam od niego żubra z drewna
na pamiątkę. W Warszawie czekały domy i zwykłe codzienne
obowiązki. Swój obraz pełen radosnych kolorów, każde z nas
schowało głęboko do szuflady pamięci.
Po powrocie spotykaliśmy się bardzo rzadko. Trzeba było
zakończyć znajomość. Przez te dni był dla mnie księciem, stworzył
bajkę i pozwolił mi ją przeżyć.
Ileż ja czasu tęskniłam za nim. Nie przypuszczałam, że te
wspomnienia kiedyś mi pomogą.
Często zastanawiałam się czy byliśmy w sobie zakochani, ale do
dzisiaj nie wiem? Może było to zauroczenie, szybko przerwane,
dawało powody do tęsknoty.
Jedno wiem na pewno, wdzięczna jestem losowi, że pozwolił mi
przeżyć takie oczarowanie, miłość, obojętnie jak to nazwać.
Znałam ludzi, którzy przeżyli ze sobą pół wieku i nigdy nie mieli
takich wspomnień.
Chyba trochę się boję, że on jest teraz łysy, ma dużo
zmarszczek i nie ma wąsów – roześmiała się – ale teraz nic już
nie poradzę, nawet nie mam jak odwołać jego przyjazdu. Piątek
jest jutro, widocznie tak miało być. Poza tym nie chciałam do
mojego Raju zabierać niczego i nikogo z tamtego życia, wykluczam
oczywiście rodzinę i grono znajomych, które przyjeżdża, ale
widocznie ma być inaczej. Mam tylko nadzieję, że moje miejsce
wcale mu się nie będzie podobało.
-Na pewno będzie zachwycony – powiedziałam z przekonaniem.
-No cóż, młoda kobieto, ale już nic tego nie zmieni, że czas
Janka dawno się skończył. Wiele lat upłynęło i zbyt dużo przez
ten okres się wydarzyło. Nie lubię patrzeć za siebie i nie
rozpamiętuję przeszłości.
Aha, Jolu mam jeszcze jedną wiadomość dla ciebie:
w sobotę przyjeżdża moja koleżanka i będzie z nami mieszkała.
To świetna dziewczyna. Pełna życia, planów i mój dobry duch.
Będzie urzędowała na dole. Od lat ma tu swoje pokoje i spędza ze
mną cały okres letni a czasami dłużej. Ma na imię Kasia i jeździ
na wózku, bo tak jak u twojego Jacka, stwierdzono u niej
stwardnienie rozsiane. Cieszę się, że ją poznasz. Wiele też
będziesz mogła nauczyć się od niej.
To Kasia podtrzymywała mnie na duchu, kiedy był budowany domek o
który pytałaś, a kłopoty piętrzyły się bez końca. Czasami miałam
wszystkiego dosyć, ale oczywiście ta zwariowana baba nie
pozwoliła mi się poddać i dzisiaj wszystko jest zrobione, ale to
dopiero połowa naszych marzeń. Nad drugą będziemy pracowały gdy
przyjedzie.
-Jakie to marzenia? Możesz powiedzieć, czy to jest tajemnica?
– zapytałam
-Mogę. Nasze plany powstały jeszcze jak mieszkałam w
Warszawie. Wpadałam do Kaśki na kawę i gadałyśmy. Szybko okazało
się, że mam towarzyszkę w tęsknocie za wolnością, przestrzenią i
przyrodą. Rozmawiałyśmy o takim miejscu, gdzie ludzie niesprawni
i sprawni mogliby zrozumieć i nauczyć się bycia ze sobą.
Ja przez dziesięć lat byłam z facetem, który stał się
niepełnosprawny na skutek sm-u. Miałam trochę doświadczenia,
niestety bardzo złego. Rozstaliśmy się. We mnie pozostał bunt,
żal i rozgoryczenie na brak fachowej pomocy. Nie mogłam też
pogodzić się z przegraną, a właśnie taką się czułam.
Katarzyna sama walczyła z chorobą, więc siły złączyłyśmy.
Potem nam się udało i powstał mały, śliczny domek. Teraz
chcemy, żeby tu przyjeżdżały rodziny, które nie umieją sobie same
poradzić.
-Marto, to może Jacek z rodziną? – prawie krzyknęłam. Serce
biło jak oszalałe. Tak bardzo pragnęłam, by wyraziła zgodę.
-Musimy poczekać na Katarzynę. Sobota jest pojutrze. Nie
zrozum mnie źle, my bardzo chętnie przyjmiemy twojego brata,
tylko musimy się dowiedzieć, czy Kasia nie obiecała komuś pobytu
wcześniej. Nic mi nie mówiła przez telefon, ani nie pisała, więc
miejmy nadzieję.
Obydwie siedziałyśmy zatopione w swoich myślach. Przez głowę
przelatywały obrazki jak z filmu, że Jacek przyjechał, Agata jest
wesoła a mała Julia bawi się beztrosko. Potem atakowało uczucie
niepewności, w końcu nawet zagościł we mnie strach przed tą jakąś
Kaśką. Co ja zrobię, jeżeli ona się nie zgodzi? – takie pytanie
kołatało mi się po głowie.
Chciałam wszystko przemyśleć na spokojnie. Podniosłam się z
fotela i poszłam do lasu. Marta została na tarasie, myślami będąc
zapewne przy Janku, który miał przyjechać nazajutrz rano.
Wszystko czego dowiedziałam się dzisiaj w czasie rozmowy,
tworzyło mętlik w mojej głowie. Do tej pory nie zastanawiałam się
skąd u Marty tyle życiowej mądrości. Teraz zdałam sobie sprawę,
że umiała wyciągać wnioski ze swoich przeżyć.
Ze wstydem przyznałam, że ja niestety nigdy nad wnioskami nie
zastanawiałam się. Byłam według siebie najlepsza, albo
pokrzywdzona zawsze przez kogoś. Nie rozważałam kto popełniał
błąd, bo i tak zawsze uważałam, że robili go wszyscy, tylko nie
ja.
Szybko odpędziłam od siebie myśli samokrytyczne i zaczęłam
zastanawiać się nad Jackiem. Bardzo chciałam, żeby tu trochę
pobył, chociaż obawiałam się jego oporu. Nic nie wiedziałam na
temat sm-u. Przyrzekłam sobie, że mając możliwość przebywania z
kobietą żyjącą z tą chorobą wiele lat, dowiem się wszystkiego, a
potem, nawet żebym miała stoczyć walkę z moim upartym bratem, to
przywlokę go tu za włosy, żeby nauczył się jak ma żyć.
Wracając do domu, nie czułam już lęku przed Kasią i miałam
pierwszy, swój jasno określony cel.
Taka byłam zajęta planowaną rozmową z całą moją rodziną, że
nie zauważyłam siedzącego przy drodze mężczyzny z Michałem na
ramieniu.
-Ojej, tylko proszę mnie nie stratować – usłyszałam wesoły
śmiech i szybko podniosłam głowę.
Siedział z wyciągniętymi na drogę długimi nogami, opalony,
duży i muskularny z czupryną jasnych, kręconych, niesfornych
włosów i niebieskimi jak niebo oczami.
-Przepraszam – zdołałam tylko wykrztusić, patrząc zdziwiona,
skąd on się tu wziął i do kogo idzie.
-Nic się jeszcze nie stało. Jestem cały, bo Michał mnie
uprzedził – zaśmiał się zaraźliwie.
-Widzę, że jesteście przyjaciółmi – uśmiechnęłam się niemrawo.
-Tak. Znamy się od zawsze. To ja rannego przyniosłem do cioci
Marty i wspólnie go leczyliśmy – tłumaczył patrząc na mnie. – A
pani jest Jolą, prawda? – zapytał szybko.
-Tak. Mieszkam u Marty. Przyjechałam trochę odpocząć. A kim
pan jest? – byłam bardzo ciekawa.
-Mam na imię Filip. Jestem stałym mieszkańcem Dąbrówki,
wielbicielem ciotki Marty, pierworodnym synem rodziców czyli
pięknej blondynki i najprzystojniejszego blondyna, wzorem cnót
dla dwójki młodszego rodzeństwa i przyjacielem Katarzyny – ależ
był z niego wesoły człowiek.
-Szkoda, że o sobie nie mogę tyle dobrego powiedzieć - mnie
samą zaskoczyły te słowa – bo jestem tylko młodszą siostrą, która
wszystko sobie posupłała i teraz jest na życiowym odwyku. – Co ja
mówię? Zastanawiałam się. Przecież wcale go nie znam.
-O ho! Ho! To ciężki przypadek – przewrócił śmiesznie oczami.
A czy rozpoczął się już proces poprawy?
-Myślę, że tak. Nie ryczę nocami w poduszkę i nawet umiem
zrobić jedną sałatkę – odwzajemniłam się uśmiechem.
-Na długo tu przyjechałaś? – poważnie zadał pytanie.
-Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Siedzieliśmy i gadaliśmy jak dwoje starych przyjaciół. Nagle
Filip poderwał się:
-Chodź, musimy iść bo wszystko w koszyku, który mam dla cioci,
rozpuści się i dopiero bym dostał reprymendę od mamy.
Byliśmy już przed domem, kiedy w drzwiach stanęła Marta z
radosnym okrzykiem:
-Filip, synku, ty znowu urosłeś – i ta malutka drobna kobietka
cała znalazła się w wielkich ramionach tego przystojnego
dryblasa.
A on śmiał się i unosząc ją bez żadnego wysiłku mówił:
-Ciociu, ja już od ponad dziesięciu lat nie rosnę.
-Czy ty wróciłeś już na stałe? – pytanie zadała spokojnie, ale
słychać w nim było obawę.
-Tak i mam nadzieję, że będziemy współpracować –odpowiedział
patrząc na nią z dziwną czułością.
-Czy wy się znacie? – spojrzała na mnie, a potem na niego.
-Tak ciociu, od całych trzydziestu minut. Szedłem do ciebie,
dźwigałem ten oto kosz i strudzony usiadłem przy drodze, – buzia
mu się nie zamykała – całe szczęście, – ciągnął dalej – że wierny
przyjaciel Michał – wiewiór na schwał, uprzedził mnie przed
zbliżającym się niebezpieczeństwem, bo został bym okrutnie
stratowany przez tę oto kobietę bliżej mi nieznaną.
-Nie masz jednak ciężkich obrażeń Filipku – wpadła w
jego ton Marta, udając troskę.
-Obrażeń nie, ale mam dla ciebie kosz, który przysyła moja
piękna rodzicielka – schylił się w ukłonie.
-Dziękuję ci dryblasie – odwzajemniła mu ukłon.
Piliśmy herbatę, mała Lady siedziała na kolanach Filipa,
Sułtan na jego stopach i widać było, że wszyscy go tu kochają.
Uważnie słuchałam ich przekomarzania się i rozmowy, bo miałam
nadzieję, że dużo dowiem się o nim. Kim jest, co robi.
-Kiedy przyjedzie ciocia Kasia? – zadał pytanie.
-W sobotę. Mamy już przygotowany pewien plan, ale opowiemy ci
go obie – stwierdziła Marta.
-Ciociu, a pozwolisz mi zaprosić Jolę na wycieczkę z nami?
Podobnież widziano bobry. Idziemy w trójkę, a nawet czwórkę –
trochę śmieszne było to pytanie o pozwolenie zabrania mnie. Nie
wtrącałam się ciekawa co będzie działo się dalej. Usłyszałam:
-Ty się stary koniu o nią pytasz, przecież jest dorosłą
kobietą i sama decyduje o sobie.
Pamiętaj tylko, że jest jeszcze jak dziecko poruszające się we
mgle, ale widzi coraz więcej.
Wracając do ciebie Filip, kiedy zaczynasz pracę i czy
będziemy mogły liczyć na zdolnego pana doktora? – pytała Marta
patrząc uważnie w jego oczy.
Dowiedziałam się, że jest lekarzem i nadal nadstawiałam
uszu, żeby nie uronić żadnego słowa z ich rozmowy. Mówił Filip:
-Za dwa tygodnie kończy się mój urlop, który musiałem
ni