Barbara-Maria Janiec Ucieczka do Raju Schyłek wieku witał reformami. Kryzys gospodarczy bezlitośnie dokuczał. Czarna dziura budżetu straszyła, a wprowadzane reformy budziły obawy. Jakby dla ulżenia doli, wiosna budząc się do życia sowicie nagradzała wszystkich słońcem i wczesną zielenią. W taki właśnie dzień szłam przed siebie, nawet nie zastanawiając się dokąd idę i po co. Czułam się ofiarą sytuacji gospodarczej kraju. W torebce miałam wymówienie z pracy. Trzydzieści cztery lata na karku i strach przed przyszłością. Całe moje dotychczasowe życie legło w gruzach. Myśli nasuwały czarny scenariusz, jak to mnie wyrzucają z mieszkania, bo nie mam za co zapłacić czynszu. Łzy same leciały z oczu, jak porównywałam się do bezdomnego psa z podkulonym ogonem. Byłam głucha na wszystko co się działo wkoło i dopiero, kiedy ktoś szarpnął mnie za ramię usłyszałam znajomy głos Agnieszki: -Jolka, co się stało? Ktoś ci umarł? Wołam cię i wołam a ty idziesz jakbyś nie słyszała? No co jest? Spojrzałam na nią i dopiero po chwili wyjąkałam: -Zwolnili mnie z pracy. -No to co? Wiele osób zwalniają. Przecież to jeszcze nie tragedia – gadała – świat się nie zawalił. Jolka wytrzyj łzy. Dobrze jej mówić, że świat się nie zawalił, pomyślałam. -Chyba twój, bo mój legł w gruzach – odpowiedziałam. To już jest koniec świata. Co ja zrobię teraz z mieszkaniem, co będę jadła? -Masz jakieś pieniądze? Kiedy cię zwolnili? A urlop? Zasypywała mnie gradem rzeczowych pytań, na które wcale nie chciało mi się odpowiadać, ale Aga była uparta. -Pieniądze jakieś mam. Dostałam odprawę, no i zapłacili mi za urlop. Trochę mam jeszcze na koncie. Zwolnili mnie dwa tygodnie temu – tłumaczyłam jak uczennica. -To czego beczysz – zapytała – jedź gdzieś odpocząć, przemyśl wszystko i będzie dobrze. -Oszalałaś! Mam pojechać gdzieś, nie wiadomo gdzie? -A tak, bo w domu tylko myślisz o swoim nieszczęściu. Musisz nabrać do tego trochę dystansu – tłumaczyła mi. Byłam pewna, że nie rozumie mojej tragedii, ale nic jej nie powiedziałam. Ona uparcie ciągnęła swoją myśl, a ja nie chciałam robić jej przykrości, że te rady mam gdzieś. -Wiesz Jola, pojedź do mojej koleżanki. Mieszka sama na wsi. Ona cię na pewno zrozumie i pomoże spojrzeć weselej na życie. -Nigdzie nie pojadę – przerwałam jej – ja naprawdę nie mogę tracić pieniędzy na głupie urlopy, a jeszcze do tego na wieś. I co ja bym tam robiła całe dnie? -Nic. Ale mogłabyś jej pomóc. Chodziłabyś na spacery. Tam jest pięknie i na pewno byście się polubiły. Dam ci adres, zadzwonię do niej i uprzedzę, że jeżeli się namyślisz, to pojedziesz. Zrobisz co będziesz chciała, jednak nie rób nic na siłę. Tylko proszę cię, odezwij się czasami i powiedz co słychać. Muszę już biec. Trzymaj się i naprawdę uwierz, to nie jest koniec świata. Wcisnęła mi kartkę z zapisanym adresem, pocałowała i pobiegła. Przez następny tydzień płakałam i patrzyłam tępo w sufit, a kiedy przez przypadek spojrzałam w lustro, przestraszyłam się chudzielca z podkrążonymi oczami. Wtedy usłyszałam głos Agnieszki - „powinnaś wyjechać i odpocząć”. Może i tak, tylko gdzie. Sama wpadła mi w ręce kartka z adresem, który mi dała. Czytałam uważnie, nie wiedziałam gdzie jest Dąbrówka, nie znałam Marty Kubiak. Spakowałam plecak i bez przekonania wyruszyłam przed siebie z małym świstkiem papieru. Jechałam autobusem w kierunku, który był mi zupełnie obcy. Patrząc przez okno, wcale nie mogłam dostrzec tego piękna, o którym zapewniała mnie Aga. Do tego czułam strach przed spotkaniem z zupełnie mi nieznaną osobą. Nie byłam pewna, czy Agnieszka do niej zadzwoniła. Nawet jak dzwoniła, co powiedziała o mnie? A co ja mam jej powiedzieć: - Dzień dobry, Agnieszka przysłała mnie do pani leczyć rozpacz i strach przed przyszłością? Tworzyłam powitania. Na wsi w swoim życiu byłam może ze trzy razy i to kiedy jeszcze chodziłam do szkoły podstawowej. Nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, bo nic z tych pobytów nie zapamiętałam. Byłam wściekła na siebie, że uległam Agnieszce i nie wyrzuciłam adresu do śmieci. Kiedy autobus wjeżdżał na mały plac, zapytałam siedzącej obok kobiety, czy jeszcze daleko do Dąbrówki? -Proszę tu wysiąść. Do wsi jest trzy kilometry, ktoś wskaże pani którędy iść – odpowiedziała. Kurcze, jeszcze trzy kilometry muszę pedałować na nogach, z plecakiem - to czyste szaleństwo – pomyślałam ponuro. Kupiłam bułkę, bo poczułam pierwszy raz od czterech tygodni głód i ruszyłam przed siebie. Pogoda była piękna. Zapach z pól i lasu drażnił nozdrza. Słońce obejmowało swoimi promieniami całą okolicę. Ptaki po porannych śpiewach schowały się w cieniu liści. Wkoło panowała cisza, gorące powietrze falowało nad łąkami. Wśród starych drzew zobaczyłam drewniany dom z bali. Wkoło kwitły kwiaty, ganek otaczała winorośl. Pies leżał w cieniu werandy i leniwie obserwował drogę. W otwartych oknach powiewały firanki, ale nie było widać nikogo z domowników. Nagle pies uniósł leniwie pysk i wesoło zamerdał ogonem. Odwróciłam głowę. Zobaczyłam kobietę idącą drogą od strony lasu, długie włosy powiewały leciutko, ubrana była w białą bluzkę, od której odbijała brązowa opalenizna, nogi oplatała długa spódnica, bosymi stopami bawiła się ciepłym piaskiem drogi. Zdjęłam plecak i usiadłam na trawie. Oparłam się o pień drzewa i obserwowałam okolicę. Jest ładnie, przyznałam. Według zdobytych informacji, miałam przed sobą dom, który był celem mojej podróży. Tylko jak można mieszkać tu samej? - zastanawiałam się. Moje życie zawsze było związane z miastem, gwarem, szybkim tempem, nawet wyścigiem, a teraz siedziałam i patrzyłam w niebo, otoczona spokojem. Jeszcze tylko, żeby pokonać lęk przed spotkaniem i może jakoś będzie – myślałam. Zaczęłam z zainteresowaniem przyglądać się kobiecie. Wydawała mi się taka filigranowa jak szła i muskała piach. Odruchowo sama dotknęłam piasku, doznając uczucia przyjemnego ciepła, bezwiednie przesypywałam go z ręki do ręki, jak robią to dzieci. Zaraz jednak otrzepałam ręce z naganą, że chyba zgłupiałam. Kobieta doszła do furtki, gdzie na jej spotkanie wybiegł duży pies. Patrzyłam jak głaskała go po łbie z ogromną czułością. Też bym chciała być tak głaskana: pomyślałam ze szczyptą zazdrości. Miałam już wstać, ale lęk sparaliżował mnie całą. Nigdy nie miałam w domu żadnego zwierzaka, nawet chomika, a tu widziałam ogromnego psa, który mnie nie znał i po prostu czułam jego kły na mojej nodze. W tej samej chwili kobieta z psem wolno ruszyli w moją stronę. Do tej pory byłam przekonana, że nikt mnie nie widzi, a teraz moje serce waliło jak oszalałe. Patrzyłam przerażona co się stanie, a oni zbliżali się do mnie z uśmiechami, i co dziwne, ten pies tak samo jak jego pani, uśmiechał się całym pyskiem. To było niesamowite wrażenie. Stałam jak słup soli, bałam się ruszyć z miejsca i przeleciała mi przez głowę myśl jak błyskawica, że Aga mówiła o swojej koleżance, a ja widziałam kobietę na pewno od nas starszą, z masą siwych, prawie białych włosów. Więc kto to może być? -Dzień dobry – usłyszałam - ty pewnie jesteś Jola? Agnieszka uprzedziła mnie, że może przyjedziesz. Chodźmy, nie bój się, Sułtan nic ci nie zrobi. To prawdziwy arystokrata. Dochodził do mnie głos łagodny, ale przebijał się z oporem przez ścianę strachu, pies już stał przy mnie z łbem pod moją ręką, bałam się ją cofnąć, więc go głaskałam. -Ja nazywam się Marta Kubiak, mów mi po imieniu. Myślę, że będzie nam fajnie. Wiosna to piękny okres. Zaraz zjesz i odpoczniesz. Wybrałam dla ciebie pokój ulubiony przez wszystkich. Słyszałam co do mnie mówiła, ale nadal szłam obok niej jak niemowa. Furtka była już blisko, a mnie znowu obleciał strach, o zgrozo, przed krową. Dlaczego przed krową? Chyba wieś kojarzyła mi się właśnie z krowami, których od dziecka strasznie się bałam. Chciałam nawet zapytać Martę o te straszne zwierzęta, ale się zawstydziłam. No bo co sobie o mnie pomyśli – stara baba i aż taka głupia. Więc milczałam. Byłam kupką nieszczęścia, pełną obaw przed przyszłością. Nic nie wskazywało, że drewniana furtka z napisem „Raj” zmieni wszystko w moim życiu. Tamtego dnia z obawą ją przekraczałam. Furtka zamknęła się, a ja miałam wrażenie, że przekroczyłam jakąś dziwną granicę. Otaczały nas drzewa, kwitnące krzewy i bajecznie kolorowe kwiaty. Ze zdziwieniem dostrzegałam barwy. Nagle zdałam sobie sprawę, że w mieście, będąc w ciągłym biegu, nie widziałam wielu pięknych rzeczy. -Witamy cię w naszym „Raju”. Mamy nadzieję, że będzie ci tu dobrze – powiedziała ciepło Marta. Koty leżały leniwie na werandzie, otwierając tylko po jednym oku, dla zbadania sytuacji. Stwierdziły widocznie, że jestem mało ciekawa, bo spały dalej. -To są dwa największe obiboki – usłyszałam – jeden to Mag, ten rudy, wielki czarodziej. Druga to Łata indywidualistka, jak przystało na kota – przedstawiała mi domowników – Sułtana już znasz, a z domu wychodzi nasza Lady. -Jaka ona jest piękna! – zawołałam i były to pierwsze słowa, jakie powiedziałam. Śliczna psinka natychmiast chciała wskoczyć mi na ręce. -A tam obserwuje cię nasz Michał. Zobacz, prezentuje ci swoją piękną kitę – uśmiechnęła się. Spojrzałam w kierunku, który mi wskazała i ujrzałam wiewiórkę demonstrującą przepysznie puchaty ogon. -On jest bardzo próżny. Wie, że jest przystojny -dodała. Ptaki ćwierkały nieprzerwanie, nawet chyba trochę nerwowo, zapewne plotkując o obcym przybyszu. Wtedy nic nie rozumiałam. Nic nie mówiłam. Po prostu byłam oszołomiona. -Jesteś na pewno zmęczona. Twoje nogi mieszczucha musiały przejść trzy kilometry – przerwała ciszę i wprowadziła mnie do domu. – Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju, pokażę gdzie jest łazienka i zrobię coś do przegryzienia. Weszłam za nią na górę, nawet się nie rozglądając. W głowie miałam pustkę, jakby twardy dysk mojego mózgu uległ wyczyszczeniu. -Tu będzie ci na pewno wygodnie. To szczególny pokój i wszyscy wkradają się do niego, by zaczerpnąć sił – uśmiechnęła się – na balkonie masz rozłożony leżak. Będziesz mogła leniuchować w spokoju, czasami tylko Michał będzie się do ciebie zalecał, żebyś dawała mu orzeszki – i zbiegła na dół. Postawiłam plecak. Z ciekawością rozejrzałam się wkoło. Stare, drewniane łóżko przykryte wesołym patchworkiem było kuszące, szafa mająca ze sto lat, komoda z głębokimi szufladami, stolik i krzesła z rzeźbionymi nogami, fotel głęboki. Na stole leżał obrus robiony chyba szydełkiem, obrazki na ścianach, firanki w oknach i wszędzie kwiaty. -Gdzie ja jestem? – patrzyłam zdziwiona, nawykła do prostych półek z metalu i szkła. Z zadumy wyrwało mnie wołanie: -Jedzenie jest już gotowe. Jolu, czy lubisz mleko? Poszłam do łazienki umyć ręce. Schodząc po schodach rozglądałam się ciekawie. W kuchni królował duży, drewniany stół. W oknie powiewały haftowane zasłonki ze śmiesznymi napisami – nigdy takich nie widziałam. Wszystko było w tym samym stylu co mój pokój, chociaż sprzęt użytkowy był nowoczesny, ale skrzętnie zamaskowany. -Jedz, świeże bułeczki i ciepłe mleko to naprawdę rozkosz dla podniebienia – podała mi koszyk z pieczywem. Jadłyśmy w milczeniu obserwując się. W końcu niewygodną ciszę przerwałam zadając pytanie: -Marto, ile lat tu mieszkasz? Pewnie od dziecka? -Nie, dopiero minęło dziesięć, ale wydaje mi się, że od zawsze – uśmiechnęła się wesoło. -To gdzie mieszkałaś? – byłam ciekawa. -W Warszawie, i nadal mam tam mieszkanie. Zaskoczona nie rozumiałam, jak można porzucić duże miasto dla maleńkiej wsi gdzieś na końcu świata. Teraz miałam więcej odwagi. Patrząc na Martę, pytałam dalej z czystej ciekawości: -Nie tęsknisz za Warszawą, za ludźmi? -Nie. Za Warszawą wcale. Od dawna męczyła mnie ciągła gonitwa, pośpiech do nikąd, znieczulica dla drugiego człowieka, a do tego brak czystego powietrza - umilkła i patrzyła w okno. – Pytałaś o ludzi, – ciągnęła – tutaj też są ludzie, może inni niż w zagonionym mieście, za to bardziej przyjaźni. Bardziej wrażliwi na piękno i dobro. Mieszczuchy też mnie odwiedzają, te zaprzyjaźnione nawet często, no i rodzina. Ja jeżdżę do Warszawy trzy, cztery razy w miesiącu i jestem szczęśliwa, że mogę tu wracać – wstała żeby wyłączyć wodę. Coraz bardziej mnie intrygowała. Głód zaspokoiłam, serce przestało walić, a ponieważ nie czułam już strachu, zapytałam: -Nie nudzisz się? Odpowiedziała śmiejąc się: -Nie, mam tu naprawdę wiele pracy. Dom, zwierzęta i ogród nie pozwalają mi się nudzić. Teraz ona zadała pytanie, którego od samego początku bardzo się obawiałam: -A ty Jolu, co robisz w mieście? – I chociaż w pytaniu nie słychać było chorej ciekawości, a może właśnie dlatego, znowu cała moja tragedia przyprawiła mnie o rozpacz i łzy popłynęły strumieniami z oczu. Stała, patrząc na mnie. Wolno, ze zrozumieniem powiedziała: -Nie płacz. Widzę, że coś cię bardzo boli. Jeżeli możesz powiedz, na pewno byłoby ci lżej, ale jeśli nie chcesz mówić, to zapomnij o pytaniu. Chciałam jej powiedzieć, tylko okropnie się wstydziłam. Z trudem wydukałam: teraz nie robię nic, cztery tygodnie temu zwolnili mnie z pracy – schowałam twarz w dłoniach. Poczułam ciepłą rękę na głowie i usłyszałam: -Teraz nie będziemy o tym rozmawiały. Idź, odpocznij, wypłacz swój żal i rozpacz. Ból minie. Wiem, że teraz jest ogromny. Połóż się, prześpij. Potem popatrz na świat wkoło. Nie jest taki zły. Wdzięczna jej byłam, że niczego nie wyciągała, nie chciała wyjaśnień. Powiedziała tylko: idź, odpocznij - jakby nic się nie stało. W pokoju położyłam się na łóżku i płakałam, ale sen był silniejszy. Obudziło mnie pukanie do drzwi. Na wpół przytomna odpowiedziałam: -Proszę. -Chodź na obiad, Jolu – Marta uchyliła drzwi. -Przepraszam. Usnęłam – odpowiedziałam, spuszczając nogi, trochę zawstydzona, że byłam w ubraniu, ale chyba mniej ponura. -No i dobrze. Nie przepraszaj. Na pewno ostatnio spałaś bardzo mało. Skąd to wiedziała? Umyłam się i zbiegłam. Obiad kusił i chociaż uczucie głodu bardzo mnie zaskoczyło, z przyjemnością wciągałam miłe zapachy. Nie pamiętałam kiedy jadłam prawdziwy obiad. Nawet gdy wpadałam do mamy, to zawsze na chwilę, bo nigdy nie miałam czasu, zaabsorbowana swoją karierą. Sama nie gotowałam, były modne lokale, gdzie serwowali dobre jedzenie. Poczułam na sobie wzrok Marty i uniosłam głowę. Uśmiechała się. Zauważyłam w jej zielonych oczach spokój. Przez chwilę patrzyłyśmy uważnie na siebie. -Jedz – powiedziała – zaraz będą gotowe kartofle, zrobimy drugie danie, a później pokażę ci całe moje królestwo. Nie wiedziałam czy chcę iść to wszystko oglądać, ale pierwszy raz cieszyłam się, że nie jestem sama. Rozsądek podpowiadał, że powinnam zobaczyć, bo znałam tylko drogę, kuchnia, łazienka i pokój. Marta pokazała mi cały dom, był inny niż odwiedzane przeze mnie domy modne, wielkie i nowobogackie. To nie była wystawa, tu czuło się życie. Nawet ja to dostrzegłam. Ogród też był inny. Nie pracowała tu ręka projektanta. Miało się wrażenie, że wszystko rośnie tak jak chce, ale na swoim miejscu. Altanka, mostek, nigdzie więcej by nie mogły istnieć. Wszędzie chodziły za nami psy, a rudy Michał skakał po gałęziach nad naszymi głowami. Podobało mi się. -Znasz już wszystko – usłyszałam – teraz odpoczywaj, otwieraj szeroko oczy i nie myśl o przykrościach – radziła Marta. -Jak mogę nie myśleć? – spytałam zaskoczona – to było całe moje życie. Dużo zarabiałam, a teraz nie mam nic. -A czy czułaś się zrealizowana? – przerwała mi – czy była to praca o jakiej marzyłaś od dziecka? Czy nigdy nie wściekałaś się i nie mówiłaś, że nie lubisz tego co robisz? – zapytała. Nie od razu odpowiedziałam. Prawda, nie raz miałam dosyć nerwówki, braku czasu. Ileż razy chciałam rzucić wszystko w cholerę i pojechać gdzieś w świat, ale pieniądze jakie zarabiałam powodowały, że przełamywałam zmęczenie. Zauważyła moje wahanie i uśmiechając się powiedziała: -Nie odpowiadaj teraz. Zresztą możesz nigdy nie dać mi odpowiedzi. Teraz na pewno byłaby nieprawdziwa, bo dadzą ją twoje emocje, a najważniejsze jest serce. Poczekaj, odpocznij, wtedy wszystko nabierze nowego znaczenia. Może twoje przeznaczenie jest zupełnie inne od tego co robiłaś? -Wydawało mi się, że czyta w mojej głowie, choć nie wszystko szło w parze z tokiem mego myślenia. Zgadzałam się z nią w jednym, że skoro już tu przyjechałam, na pewno powinnam odpocząć. -Wróciłyśmy do domu. Marta weszła do kuchni, ja za nią i zupełnie nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić. Ona odwróciła się do mnie i rzekła: -Jolu, tu jesteś wolnym człowiekiem. Rób to na co masz ochotę. Nie chcę abyś myślała, że musisz mi towarzyszyć. Jedzenie też bierz wtedy, kiedy będziesz miała na nie chęć, czytaj, oglądaj telewizję, słuchaj muzyki, śpij albo chodź na długie spacery. Jak będziesz chciała pogadać to powiedz. Nie krępuj się i pytaj o wszystko – schyliła się, żeby wsypać psu jedzenie i więcej już się nie odezwała. Poszłam wolno do swojego pokoju. Nie chciało mi się spać. Wzięłam książkę i położyłam się na leżaku. Patrzyłam na las i usłyszałam śpiew ptaków, książka leżała obok. Wszystko tu było dla mnie nowością. Pomyślałam o mamie, nic jej nie powiedziałam jeszcze o pracy, o Jacku moim bracie, u którego bardzo dawno nie byłam. Zawsze miałam coś ważnego w pracy, ale nie chciałam teraz do tych bolesnych spraw wracać. Przez pierwsze trzy dni prawie się nie widywałyśmy. Jak schodziłam rano do kuchni Marty nie było w zasięgu wzroku. Zawsze było na stole śniadanie, które połykałam, a potem szłam przed siebie. Wierną moją towarzyszką przez te samotne dni była maleńka Lady, którą z przyjemnością nosiłam na rękach. W moim pokoju na dobre zakotwiczył Mag. Lubiłam jak kładł się na mnie i mruczał. Michał wiedział, że pamiętam o orzechach, więc kiedy byłam u siebie, spędzał czas na parapecie okna zabawiając mnie. Snując się kiedyś po ogrodzie, doszłam do małego domku. Zdziwiłam się, bo był to jeszcze teren Marty a ona mi go nie pokazała. Ciekawie zaglądałam przez okno. Trochę dalej spostrzegłam dużą stodołę i korty. Tysiące myśli kłębiło się w głowie. Nie chciałam już mijać Marty, a teraz doszła jeszcze natrętna ciekawość. Wróciłam szybko do domu. Pomyślałam, że przecież obiad możemy zrobić obie. Na pewno będzie milej jeść razem. Weszłam i zawołałam: -Marto, gdzie jesteś? -W kuchni – odkrzyknęła – co się stało? -Nic. Mam tylko masę pytań do ciebie. Pomogę ci w obiedzie, a potem porozmawiamy. Zgódź się – prosiłam. -Pewnie, że się zgadzam. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę. Wróciłaś wreszcie z tej trudnej podróży – powiedziała, patrząc na mnie tak jakoś, że zrobiło mi się miło i ciepło w środku. To wstyd, ale wcale nie umiałam gotować. Uważnie jednak słuchałam wskazówek Marty, dzięki którym surówka zrobiona przeze mnie naprawdę była dobra. Po raz pierwszy obiad jedzony z kimś sprawiał mi ogromną przyjemność. Nareszcie nigdzie się nie śpieszyłam. Nie chciałam być już sama. Po zjedzeniu zrobiłam herbatę i poszłyśmy na taras. Chciałam jej powiedzieć, że jest mi tu dobrze, że strach przed przyszłością trochę zmalał i na pewno nie jest już koszmarem. Siedziałam na fotelu z podwiniętymi nogami, w krótkich spodenkach, w jakiejś kusej bluzce i pierwszy raz od miesiąca czułam prawdziwą radość. -Czy powiesz mi Marto, co to za domek jest na twoim terenie i ta wielka stodoła? – ciekawość po prostu mnie zżerała, koniecznie chciałam znać tajemnicę. -Pewnie, że ci powiem. Stodoła jest teraz galerią. Miejscem mojej pracy i tych co tu przyjeżdżają. Nic nadzwyczajnego. -Galerią? – przerwałam jej. -Tak, ale taką małą i prywatną. Pokażę ci ją kiedyś. -A domek? – zapytałam szybko. -To domek dla ludzi, którzy tu, mam nadzieję, będą przyjeżdżać, uczyć się siebie wzajemnie. -Uczyć się siebie wzajemnie? – nic z tego nie rozumiałam i przerywałam jej coraz bardziej zaintrygowana. -Tak, na przykład tacy, gdzie jedno w rodzinie jest niepełnosprawne. Zazwyczaj nie potrafią poradzić sobie z tym problemem. A to naprawdę jest wielki problem przy braku fachowego wsparcia. -Och! Gdyby mógł przyjechać tu mój brat Jacek ze swoją żoną i córką – westchnęłam – może wtedy ich rodzina nadal by istniała? -Na co chory jest twój brat, Jolu? – zapytała Marta. -Na stwardnienie rozsiane. To był naprawdę super facet, mądry, przystojny, wysportowany... -A teraz nie jest? – weszła mi w słowo. Zrobiło mi się głupio za ten czas przeszły, dodałam jakby na swoje usprawiedliwienie: -Pewnie jest, tylko teraz ciągle rozpamiętuje tą swoją cholerną chorobę. Może cały dzień patrzeć w okno i nic nie robić. Po prostu wyparowało z niego życie. -A czy jest niesprawny, jeżeli tak to w jakim stopniu? - jak zwykle Marta była konkretna. -Chodzi o jednej kuli, jedną rękę ma trochę słabszą, ale nie chce ćwiczyć. Spisał siebie na straty. Agata, jego żona nie wytrzymuje tego napięcia. Cała trójka jest okropnie nerwowa. Nikt prawie do nich nie przychodzi, bo się kłócą. Agata ma tyle lat co ja, jest mądrą, kochającą kobietą, ale Jacek uważa, że to on potrzebuje ciągłej opieki i egzekwuje ją od otoczenia. Agata ma tego dość, chce od niego odejść i wcale jej się nie dziwię, bo musi wychować jeszcze córkę. Żal mi jego rodziny, bo ich kocham. Zawsze byliśmy sobie bliscy, ale teraz Jacek szuka winy u mamy, nieżyjącego ojca, u mnie a nawet Agaty i ich małej córki. Mama płacze, wiadomo jej syn, ale nic poradzić nie może, bo choroba jest paskudna i nieuleczalna, tak przynajmniej stwierdzili lekarze. -Jolu, czy poinformowana została o charakterze choroby Jacka, jego żona i córka, przez specjalistę? Czy lekarz ją uprzedził o jej przebiegu? – pytała bardzo poważnie. -Na pewno nie, bo Jacek był sam na badaniach. Jeszcze wtedy normalnie chodził. To on powiedział jej o wszystkim. Pamiętam jak strasznie obydwoje płakali. Byli naprawdę wspaniałym małżeństwem. -A lekarz, u którego jest pod stałą opieką Jacek? -Zarzucił Agatę terminami: rzuty choroby, remisje, porażenia i przestraszył ją jeszcze bardziej. Najśmieszniejsze jest to, że nadal nie wie co to znaczy. -A co ty wiesz o tej chorobie? – zapytała Marta. -Ja, po za tym, że coś się tam dzieje w mózgu, jest nieuleczalna i stan chorego pogarsza się aż do śmierci, nic więcej – zrobiło mi się głupio. Wiedziałam bardzo mało. -Czy Jacek jeździ do sanatorium? – drążyła Marta. -Ależ skąd. Nigdzie nie chce się ruszyć. Tłumaczy swój opór brakiem sensu i beznadzieją. Zresztą lekarz też nie nalega, ani nie motywuje – tłumaczyłam. -Tak myślałam – stwierdziła smutno. Nie chciałam o tym rozmawiać, ale dawno z nikim nie mówiłam o Jacku i sprawiło mi to nawet przyjemność. Do tej pory najczęściej pomijałam fakt, że mam nieuleczalnie chorego brata. Przez chwilę piłyśmy herbatę w milczeniu. Słońce schowało się za drzewa i świat wydawał mi się piękny. -Oswoiłaś się już z ciszą i brakiem ludzi? -Chyba tak. Zresztą tu jest gwar, tylko trzeba zacząć słuchać, – stwierdziłam z uśmiechem – chciałam ci Marto podziękować za cierpliwość przez te dni. -Martwiłam się tobą. Wiem jak to jest, bo znam dokładnie ten ból i chęć zaszycia się w mysią dziurę. Dobrze, że dostrzegasz już świat wkoło. To naprawdę pomaga. Ileż w niej było zrozumienia. Niczemu się nie dziwiła, nie była ciekawa ani wścibska. Chciałam dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Intrygowała mnie jej mądrość, no i co było powodem wyjazdu z miasta i samotności. Nie przypuszczałam nawet, jak bardzo się myliłam w swoich opiniach. Czas pokazał mi jak inne było życie Marty. Teraz, kiedy moje oczy otworzyły się, zaczęłam dostrzegać co się wkoło mnie dzieje. Coraz częściej uczestniczyłam w codziennym życiu. Nagle słyszałam dzwonek telefonu, spotykałam ludzi, którzy przychodzili do Marty, a nawet poznałam jej przyjaciół ze wsi i z każdym dniem czułam się coraz lepiej. Rano biegałam z Sułtanem i pomagałam w szykowaniu posiłków. Chodziłam trzy kilometry do sklepu, teraz wcale nie była to straszna odległość. Byłam silna, wolna od dawnych trosk, uśmiechnięta i opalona a moje ciało stało się sprężyste. Wracałam z porannej wyprawy, słońce mocno już przygrzewało, Sułtan skakał wesoło wkoło mnie, w rękach miałam bukiet polnych kwiatów. Otworzyłam furtkę, wchodziłam już na ganek, kiedy mignęła mi Marta siedząca na ławce w ogrodzie, dziwnie poważna i skupiona. Przystanęłam. W pierwszej chwili poczułam strach, że stało się coś złego i będę musiała wyjechać. I znowu wyszła ze mnie egoistka. Podchodziłam do niej powolutku, z obawą. Zapatrzona przed siebie trzymała w ręku kartkę papieru. Nieśmiało zapytałam: -Czy coś się stało niedobrego? Dopiero po długiej chwili spojrzała na mnie i odpowiedziała: -Nie, nic złego się nie stało, zresztą sama nie wiem. - Coś jeszcze mówiła, a ja jej w ogóle nie mogłam zrozumieć. Nie chciałam być natrętna, ale nigdy jej takiej nie widziałam i zaczęłam się martwić. Schowała kartkę do kieszeni bluzki i uśmiechając się do mnie smutno wstała ze słowami: -Idziemy Jolu już na śniadanie? -Chyba tak – przytaknęłam, wolno idąc za nią. Przez cały czas zastanawiałam się co złego ją mogło spotkać i co to za wstrętny list czytała na ławce. Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu. Podniosłam słuchawkę: -Halo! Słucham? -Marta? – usłyszałam kobiecy głos. -Nie, już ją wołam – odpowiedziałam i wyszłam na taras, gdzie siedziała. -Marto, telefon do ciebie. Dzwoni jakaś pani – podałam słuchawkę i dyskretnie odsunęłam się. Z oddali dochodziły do mnie jej słowa. -Słucham? -... – szkoda, że nie mogłam tego słyszeć. -Elka, zupełnie nie wiem po co dałaś mu mój adres. Dostałam właśnie od niego list, a raczej informację, że przyjeżdża – była zła. -... . -Może dla ciebie to nic, ale mnie jest to zupełnie nie potrzebne. My mamy inne życia. Kurcze, Elka on był pięknym wspomnieniem. Rozdziałem dawno zamkniętym. Byłam jak zahipnotyzowana. Nie słuchałam już dalej, to co usłyszałam wystarczająco pobudziło moją wyobraźnię. Teraz z niecierpliwością czekałam do wieczora. Może Marta coś mi powie. Siedziała na bujanym fotelu, zamyślona i cicha. Przyniosłam herbatę, przykucnęłam obok, ale nie wytrzymałam długo i zadałam pytanie: -Marto, co się stało? jesteś taka dziwna. Wyciągnęła do mnie rękę i podała kartkę. Był to zwykły papier listowy. Z zainteresowaniem czytałam, a napisane dwa zdania mówiły wiele: Robaczku! Szukałem Cię bardzo długo. Uciekłaś na koniec świata. Przypadek pomógł Cię odnaleźć. Przyjadę do Ciebie w piątek po siódmym maja. Całuję, Janek. Podniosłam na nią oczy -Co to znaczy? -Nic. Tylko to, że ktoś kogo uważałam za piękne wspomnienie, chce wtargnąć w moje obecne życie. -Ale sama mówisz, że to piękne wspomnienie, więc nie rozumiem dlaczego jesteś smutna? -Bo jak powiedziałam, jest to wspomnienie. Znałam go dwadzieścia lat temu. Owszem, to była wspaniała bajka, ale się skończyła. W tym wszystkim najgorsze jest, że nie wiem czy się cieszę, czy nie z tego spotkania – mówiła. Nie rozumiałam jej, jak można nie chcieć pamiętać tego, co było piękne? Nie zadawałam więcej pytań. Pomyślałam sobie, że moje życie pomimo tylu lat było smutne i szare. Facetów miałam paru, ale zostawiali mnie, bo nie miałam czasu na kino, teatr czy romantyczną randkę we dwoje. Jedyną moją radością było moje konto w banku, na którym systematycznie przybywało zer. Kiedyś, jeszcze jak Jacek był zdrowy, wyjeżdżaliśmy na wspólne urlopy. Od paru lat Jacek wypadł z obiegu. Nigdy nie pałałam przyjaźnią do ludzi kalekich, wydawali mi się brzydcy, ciągle czegoś oczekujący, więc i z nim kontakt stał się luźny a nawet widywałam go tylko sporadycznie. Po raz pierwszy zastanawiałam się nad swoim życiem. Wkoło mnie widziałam tylko pustkę. Moje koleżanki miały mężów, dzieci i potrafiły pracować zawodowo. Przewietrzony świeżym powietrzem mózg, zaczął dostrzegać zupełnie inne aspekty życia. Przybyła mi umiejętność widzenia kolorów, ale jednocześnie zobaczyłam szarzyznę ciągnącą się za mną. Nikt nigdy do mnie nie napisał takich dwóch zdań jak te, które przeczytałam w liściku do Marty. Nie było osoby, która by mnie szukała. Ogarnął mnie smutek, docierało do mnie, jak dużo straciłam. Nie znałam jeszcze przyczyny, dlaczego tak się stało, ale coraz częściej coś mi podpowiadało, żebym szukała jej w sobie. Tylko dlaczego w sobie – buntowałam się – przecież ciężko pracowałam. No właśnie, pracowałam, był to niestety czas przeszły. -O czym tak intensywnie rozmyślasz? - zapytała Marta. -O swoim życiu. O tym jakim jestem człowiekiem i czy w ogóle nim jestem... -Nie gadaj głupstw – przerwała mi. Co znaczy – jestem człowiekiem? Oczywiście, że jesteś. Owszem możesz zadać sobie pytanie – jakim człowiekiem?: dobrym, uczciwym lub złym. Nie błądź po bezdrożach, tylko idź prostą drogą w samoocenie. Człowiek to nie tylko dwie ręce, dwie zgrabne nogi i piękna głowa, to także mózg i serce. Zastanów się jaka byłaś dla innych?, nie biczuj siebie, bo to przysporzy niepotrzebnych stresów. Staraj się te wszystkie złe strony własnej osobowości zaakceptować i zwyczajnie siebie polubić. Dołożyła mi nieźle. Wcale nie było to miłe, ale po tygodniu bycia z nią zrozumiałam, że lepiej jej słuchać i się uczyć niż obrażać. Dni mijały szybko. Termin przyjazdu znajomego Marty był tuż. Dostrzegłam, że po pierwszym zaskoczeniu, zupełnie doszła do siebie. Znowu była wesoła i uśmiechnięta jak dawniej. W tym czasie dużo ze sobą rozmawiałyśmy, dzięki czemu na wiele spraw zaczęłam patrzeć chyba mądrzej. Zrozumiałam, że miałam klapki na oczach i nie widziałam dalej niż czubek własnego nosa. Nigdy mi tego nie powiedziała prosto w twarz, ale umiejętnie mobilizowała do wyciągania wniosków z dotychczasowego życia. Musiałam przyznać, że nie zawsze wyniki były pozytywne. Na ogół moja ocena wypadała negatywnie. Wiedziałam już, że muszę coś z tym zrobić, a zmiany powinny być duże. Marta radziła, żebym pokochała siebie z tymi wszystkimi wadami. No dobrze, tylko zupełnie nie potrafiłam wykrzesać dla siebie uczucia sympatii. Widziałam teraz bardzo wyraźnie mój egoizm i brak pozytywnych uczuć w stosunku do ludzi nawet najbliższych. Na moje pytanie: jak to zrobić, żeby pokochać to wszystko złe – Marta niezmiennie odpowiadała: - Nie będę ci mówiła jak to zrobić. Podpowiem tylko, że kiedy się kogoś lub coś bardzo kocha, to otacza nas aura piękna i dobroci, i wtedy chętnie się poświęcamy. Pomyśl nad tym. Nikt nigdy nie ucieka od tego co lubi i kocha. A mnie w głowie robił się mętlik i wymyślałam sobie od tępych kretynek. Było upalne południe. Leżałam na leżaku. Moje rozmyślania przerwał rudy Michał prosząc o orzeszki. Schodząc do kuchni, odruchowo spojrzałam w lustro i stanęłam zdziwiona. Patrzyłam z niedowierzaniem na opaloną, zgrabną dziewczynę z kręconymi włosami wkoło twarzy i oczy- one były wesołe. Uśmiechnęłam się do niej. Trudno było mi uwierzyć, że to naprawdę jestem ja. Poczułam, że w głowie coś mi się przesuwa i otwiera. Zamiast po orzechy, podeszłam do telefonu i wykręciłam numer mamy, a potem Jacka. Nie pamiętam kiedy zwracałam się do niego braciszku, a teraz tak go nazywałam. Po odłożeniu słuchawki poczułam się z siebie dumna i zrobiło mi się lekko. Odwróciłam się. Oparta o futrynę stała uśmiechnięta Marta. Wyciągnęła do mnie ręce i powiedziała. -No widzisz, to nie jest wcale takie trudne, tylko trzeba te dobre uczucia odkurzyć, przewietrzyć i zrobić im więcej miejsca. Jestem już o ciebie spokojna. To były moje drugie narodziny. Obudziłam się ze świadomością, że dzieje się coś dziwnego. Szybko wyskoczyłam z łóżka i na bosaka zbiegłam na dół. W kuchni panował ruch i gwar, unosiły się przyjemne zapachy. Michał wykonywał przedziwny taniec na parapecie okna, wydając śmieszne dźwięki. Mag z Sułtanem mieli miny i oczy ćpunów, wciągających odurzające wonie. Między nimi poruszała się Marta z warkoczem na plecach i mówiąc do nich czyniła jakieś cuda. Stałam i zaskoczona patrzyłam na nich. Co by nie mówić, pomimo moich drugich narodzin nigdy czegoś takiego nie widziałam, wychowując się w mieście. -Co tu się dzieje? Czy odprawiacie jakieś czary? - zapytałam, śmiejąc się w głos. -Dobrze, że wstałaś – zawołała Marta, przekrzykując głosy całej czeredy – mam jeszcze trochę do zrobienia przysmaków, a jak widzisz oni nie są skorzy do pomocy. -Co mam robić? – już stałam przy niej. -Przygotuj mi miseczki, ułóż owoce, to zrobię galaretkę. Myślę, że będzie dobra do wieczora. Potem nazbieraj kwiatków i zrób bukiety takie jak tylko ty potrafisz. Nie uszły mojej uwadze słowa Marty, że potrafię coś zrobić. Duma mnie rozpierała i poczułam się potrzebna. Zrobiłam chyba najpiękniejszą wiązankę kwiatów różnych i postawiłam w salonie na stole. To był dzień poprzedzający przyjazd księcia z bajki. Ogromnie byłam ciekawa jaki jest. Nie widzieli się dwadzieścia lat, kawał czasu. Jacy wtedy byli? Takich pytań nasuwało się dużo. Sama zdziwiłam się swoim głosem, bo wcale nie chciałam być wścibska, ale pytanie padło: -Marto, jaka byłaś dwadzieścia lat temu? -Siwa i znacznie grubsza – usłyszałam. -Niemożliwe. -Naprawdę – zaśmiała się. -A jaki był Janek? – brnęłam dalej. -Najprzystojniejszy facet jakiego znałam, z dużą dozą fantazji i poczuciem humoru. Super kumpel. Poza tym dał mi w prezencie najpiękniejszy rok mojego życia, rok który wiele lat później uratował mnie od załamania nerwowego lub głębokiej depresji. Teraz nie było czasu na wyjaśnienia, ale przyrzekłam sobie, że jeszcze z nią o tym porozmawiam. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Marty: -Jolu, a może napijemy się kawy i zjemy sernika? -Dobrze, ale ja zrobię kawę, a ty usiądź na tarasie i odpocznij po burzliwym ranku. Kiedy tak siedziałyśmy rozkoszując się smakiem ciasta, Marta niespodziewanie odezwała się: -Bardzo obawiam się tego spotkania. Nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. To kawał czasu – siedziałam cichutko bez ruchu, bałam się nawet głośniej odetchnąć, żeby jej nie przerwać. Zdawałam sobie sprawę, że usłyszę coś pięknego i bardzo ważnego. – Nie byliśmy już młodzi. Każde z nas miało jakieś życiowe doświadczenia. Miałam czterdzieści lat, krótkie siwe włosy, obcięte na zapałkę, niewyparzony język i głowę pełną żartów. Poznałam go w pracy. Był jedynym, na którym można było zawiesić oko. Świetny kolega. Pracowaliśmy ze sobą parę lat i nigdy nie przekroczyliśmy ram koleżeństwa. Ale przyszło lato, mój związek w którym byłam rwał się bezlitośnie. Pachniały miodem drzewa, świeciło słońce, a Janek zaprosił mnie na kawę. Był kieliszek wina, spacer brzegiem Wisły i jeden pocałunek. Potem ja miałam długi urlop, a on zmienił pracę. Dzwonił żeby pogadać i dowiedzieć się, co słychać. Spotykaliśmy się czasami. Mieliśmy swój ulubiony barek, do którego chętnie wpadaliśmy aby posiedzieć, popatrzeć sobie w oczy i potrzymać za ręce. Były chwile zabawy i wygłupów. Pamiętam jak w upalny wieczór padał deszcz, a my pomimo parasolki biegaliśmy w strugach wody, później cali mokrzy weszliśmy do fontanny. Nie obchodziło nas, co ludzie pomyślą. W styczniu moja starsza córka urodziła syna. Przez dwa tygodnie byłam przykładną babcią, pomagałam kąpać wnuka. Młodsza córka po wypadku jakiś czas leżała w szpitalu i właśnie wróciła do domu. W pracy zbierały się czarne chmury. Postanowiłam wyjechać, trochę odpocząć i podładować akumulatory do ukochanej Białowieży. Wracałam od przyjaciółki. Na przystanku autobusowym spotkałam Janka. Długo się nie widzieliśmy. Na pytanie: -Co będziesz robiła w poniedziałek? Odpowiedziałam: -Wyjeżdżam do puszczy. Był zaskoczony, miał ochotę na wyjazd ze mną, ale dopiero zmienił pracę. Jak to załatwił, nie wiem, ale pojechał. Przez sześć dni był czuły, opiekuńczy i tylko dla mnie. Spaliśmy, kochaliśmy się, chodziliśmy na dalekie wędrówki, czytaliśmy, piliśmy nawet francuski koniak w leśniczówce z puszczańskim ludkiem. Nie byliśmy zachwyceni powrotem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasz wspólny czas się kończył. Dostałam od niego żubra z drewna na pamiątkę. W Warszawie czekały domy i zwykłe codzienne obowiązki. Swój obraz pełen radosnych kolorów, każde z nas schowało głęboko do szuflady pamięci. Po powrocie spotykaliśmy się bardzo rzadko. Trzeba było zakończyć znajomość. Przez te dni był dla mnie księciem, stworzył bajkę i pozwolił mi ją przeżyć. Ileż ja czasu tęskniłam za nim. Nie przypuszczałam, że te wspomnienia kiedyś mi pomogą. Często zastanawiałam się czy byliśmy w sobie zakochani, ale do dzisiaj nie wiem? Może było to zauroczenie, szybko przerwane, dawało powody do tęsknoty. Jedno wiem na pewno, wdzięczna jestem losowi, że pozwolił mi przeżyć takie oczarowanie, miłość, obojętnie jak to nazwać. Znałam ludzi, którzy przeżyli ze sobą pół wieku i nigdy nie mieli takich wspomnień. Chyba trochę się boję, że on jest teraz łysy, ma dużo zmarszczek i nie ma wąsów – roześmiała się – ale teraz nic już nie poradzę, nawet nie mam jak odwołać jego przyjazdu. Piątek jest jutro, widocznie tak miało być. Poza tym nie chciałam do mojego Raju zabierać niczego i nikogo z tamtego życia, wykluczam oczywiście rodzinę i grono znajomych, które przyjeżdża, ale widocznie ma być inaczej. Mam tylko nadzieję, że moje miejsce wcale mu się nie będzie podobało. -Na pewno będzie zachwycony – powiedziałam z przekonaniem. -No cóż, młoda kobieto, ale już nic tego nie zmieni, że czas Janka dawno się skończył. Wiele lat upłynęło i zbyt dużo przez ten okres się wydarzyło. Nie lubię patrzeć za siebie i nie rozpamiętuję przeszłości. Aha, Jolu mam jeszcze jedną wiadomość dla ciebie: w sobotę przyjeżdża moja koleżanka i będzie z nami mieszkała. To świetna dziewczyna. Pełna życia, planów i mój dobry duch. Będzie urzędowała na dole. Od lat ma tu swoje pokoje i spędza ze mną cały okres letni a czasami dłużej. Ma na imię Kasia i jeździ na wózku, bo tak jak u twojego Jacka, stwierdzono u niej stwardnienie rozsiane. Cieszę się, że ją poznasz. Wiele też będziesz mogła nauczyć się od niej. To Kasia podtrzymywała mnie na duchu, kiedy był budowany domek o który pytałaś, a kłopoty piętrzyły się bez końca. Czasami miałam wszystkiego dosyć, ale oczywiście ta zwariowana baba nie pozwoliła mi się poddać i dzisiaj wszystko jest zrobione, ale to dopiero połowa naszych marzeń. Nad drugą będziemy pracowały gdy przyjedzie. -Jakie to marzenia? Możesz powiedzieć, czy to jest tajemnica? – zapytałam -Mogę. Nasze plany powstały jeszcze jak mieszkałam w Warszawie. Wpadałam do Kaśki na kawę i gadałyśmy. Szybko okazało się, że mam towarzyszkę w tęsknocie za wolnością, przestrzenią i przyrodą. Rozmawiałyśmy o takim miejscu, gdzie ludzie niesprawni i sprawni mogliby zrozumieć i nauczyć się bycia ze sobą. Ja przez dziesięć lat byłam z facetem, który stał się niepełnosprawny na skutek sm-u. Miałam trochę doświadczenia, niestety bardzo złego. Rozstaliśmy się. We mnie pozostał bunt, żal i rozgoryczenie na brak fachowej pomocy. Nie mogłam też pogodzić się z przegraną, a właśnie taką się czułam. Katarzyna sama walczyła z chorobą, więc siły złączyłyśmy. Potem nam się udało i powstał mały, śliczny domek. Teraz chcemy, żeby tu przyjeżdżały rodziny, które nie umieją sobie same poradzić. -Marto, to może Jacek z rodziną? – prawie krzyknęłam. Serce biło jak oszalałe. Tak bardzo pragnęłam, by wyraziła zgodę. -Musimy poczekać na Katarzynę. Sobota jest pojutrze. Nie zrozum mnie źle, my bardzo chętnie przyjmiemy twojego brata, tylko musimy się dowiedzieć, czy Kasia nie obiecała komuś pobytu wcześniej. Nic mi nie mówiła przez telefon, ani nie pisała, więc miejmy nadzieję. Obydwie siedziałyśmy zatopione w swoich myślach. Przez głowę przelatywały obrazki jak z filmu, że Jacek przyjechał, Agata jest wesoła a mała Julia bawi się beztrosko. Potem atakowało uczucie niepewności, w końcu nawet zagościł we mnie strach przed tą jakąś Kaśką. Co ja zrobię, jeżeli ona się nie zgodzi? – takie pytanie kołatało mi się po głowie. Chciałam wszystko przemyśleć na spokojnie. Podniosłam się z fotela i poszłam do lasu. Marta została na tarasie, myślami będąc zapewne przy Janku, który miał przyjechać nazajutrz rano. Wszystko czego dowiedziałam się dzisiaj w czasie rozmowy, tworzyło mętlik w mojej głowie. Do tej pory nie zastanawiałam się skąd u Marty tyle życiowej mądrości. Teraz zdałam sobie sprawę, że umiała wyciągać wnioski ze swoich przeżyć. Ze wstydem przyznałam, że ja niestety nigdy nad wnioskami nie zastanawiałam się. Byłam według siebie najlepsza, albo pokrzywdzona zawsze przez kogoś. Nie rozważałam kto popełniał błąd, bo i tak zawsze uważałam, że robili go wszyscy, tylko nie ja. Szybko odpędziłam od siebie myśli samokrytyczne i zaczęłam zastanawiać się nad Jackiem. Bardzo chciałam, żeby tu trochę pobył, chociaż obawiałam się jego oporu. Nic nie wiedziałam na temat sm-u. Przyrzekłam sobie, że mając możliwość przebywania z kobietą żyjącą z tą chorobą wiele lat, dowiem się wszystkiego, a potem, nawet żebym miała stoczyć walkę z moim upartym bratem, to przywlokę go tu za włosy, żeby nauczył się jak ma żyć. Wracając do domu, nie czułam już lęku przed Kasią i miałam pierwszy, swój jasno określony cel. Taka byłam zajęta planowaną rozmową z całą moją rodziną, że nie zauważyłam siedzącego przy drodze mężczyzny z Michałem na ramieniu. -Ojej, tylko proszę mnie nie stratować – usłyszałam wesoły śmiech i szybko podniosłam głowę. Siedział z wyciągniętymi na drogę długimi nogami, opalony, duży i muskularny z czupryną jasnych, kręconych, niesfornych włosów i niebieskimi jak niebo oczami. -Przepraszam – zdołałam tylko wykrztusić, patrząc zdziwiona, skąd on się tu wziął i do kogo idzie. -Nic się jeszcze nie stało. Jestem cały, bo Michał mnie uprzedził – zaśmiał się zaraźliwie. -Widzę, że jesteście przyjaciółmi – uśmiechnęłam się niemrawo. -Tak. Znamy się od zawsze. To ja rannego przyniosłem do cioci Marty i wspólnie go leczyliśmy – tłumaczył patrząc na mnie. – A pani jest Jolą, prawda? – zapytał szybko. -Tak. Mieszkam u Marty. Przyjechałam trochę odpocząć. A kim pan jest? – byłam bardzo ciekawa. -Mam na imię Filip. Jestem stałym mieszkańcem Dąbrówki, wielbicielem ciotki Marty, pierworodnym synem rodziców czyli pięknej blondynki i najprzystojniejszego blondyna, wzorem cnót dla dwójki młodszego rodzeństwa i przyjacielem Katarzyny – ależ był z niego wesoły człowiek. -Szkoda, że o sobie nie mogę tyle dobrego powiedzieć - mnie samą zaskoczyły te słowa – bo jestem tylko młodszą siostrą, która wszystko sobie posupłała i teraz jest na życiowym odwyku. – Co ja mówię? Zastanawiałam się. Przecież wcale go nie znam. -O ho! Ho! To ciężki przypadek – przewrócił śmiesznie oczami. A czy rozpoczął się już proces poprawy? -Myślę, że tak. Nie ryczę nocami w poduszkę i nawet umiem zrobić jedną sałatkę – odwzajemniłam się uśmiechem. -Na długo tu przyjechałaś? – poważnie zadał pytanie. -Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. Siedzieliśmy i gadaliśmy jak dwoje starych przyjaciół. Nagle Filip poderwał się: -Chodź, musimy iść bo wszystko w koszyku, który mam dla cioci, rozpuści się i dopiero bym dostał reprymendę od mamy. Byliśmy już przed domem, kiedy w drzwiach stanęła Marta z radosnym okrzykiem: -Filip, synku, ty znowu urosłeś – i ta malutka drobna kobietka cała znalazła się w wielkich ramionach tego przystojnego dryblasa. A on śmiał się i unosząc ją bez żadnego wysiłku mówił: -Ciociu, ja już od ponad dziesięciu lat nie rosnę. -Czy ty wróciłeś już na stałe? – pytanie zadała spokojnie, ale słychać w nim było obawę. -Tak i mam nadzieję, że będziemy współpracować –odpowiedział patrząc na nią z dziwną czułością. -Czy wy się znacie? – spojrzała na mnie, a potem na niego. -Tak ciociu, od całych trzydziestu minut. Szedłem do ciebie, dźwigałem ten oto kosz i strudzony usiadłem przy drodze, – buzia mu się nie zamykała – całe szczęście, – ciągnął dalej – że wierny przyjaciel Michał – wiewiór na schwał, uprzedził mnie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, bo został bym okrutnie stratowany przez tę oto kobietę bliżej mi nieznaną. -Nie masz jednak ciężkich obrażeń Filipku – wpadła w jego ton Marta, udając troskę. -Obrażeń nie, ale mam dla ciebie kosz, który przysyła moja piękna rodzicielka – schylił się w ukłonie. -Dziękuję ci dryblasie – odwzajemniła mu ukłon. Piliśmy herbatę, mała Lady siedziała na kolanach Filipa, Sułtan na jego stopach i widać było, że wszyscy go tu kochają. Uważnie słuchałam ich przekomarzania się i rozmowy, bo miałam nadzieję, że dużo dowiem się o nim. Kim jest, co robi. -Kiedy przyjedzie ciocia Kasia? – zadał pytanie. -W sobotę. Mamy już przygotowany pewien plan, ale opowiemy ci go obie – stwierdziła Marta. -Ciociu, a pozwolisz mi zaprosić Jolę na wycieczkę z nami? Podobnież widziano bobry. Idziemy w trójkę, a nawet czwórkę – trochę śmieszne było to pytanie o pozwolenie zabrania mnie. Nie wtrącałam się ciekawa co będzie działo się dalej. Usłyszałam: -Ty się stary koniu o nią pytasz, przecież jest dorosłą kobietą i sama decyduje o sobie. Pamiętaj tylko, że jest jeszcze jak dziecko poruszające się we mgle, ale widzi coraz więcej. Wracając do ciebie Filip, kiedy zaczynasz pracę i czy będziemy mogły liczyć na zdolnego pana doktora? – pytała Marta patrząc uważnie w jego oczy. Dowiedziałam się, że jest lekarzem i nadal nadstawiałam uszu, żeby nie uronić żadnego słowa z ich rozmowy. Mówił Filip: -Za dwa tygodnie kończy się mój urlop, który musiałem niestety wykorzystać, a potem obejmuję naszą przychodnię i mam nadzieję na podjęcie współpracy z wami, jeżeli obie z Kaśką uznacie, że jestem tego godzien – widziałam jak trudno było mu utrzymać powagę, kąciki ust drgały niesfornie. -A co z dziećmi, kiedy wpadną do domu? – pytała Marta. -Franek, ciociu, jest zakochany i stracony dla ludzkości. Miał teraz wystawę. Pracuje bardzo dużo i naprawdę jest szczęśliwy. Klara jest super. To mądra dziewczyna. Właśnie dzisiaj przyjeżdżają i na pewno zaraz przyleci do ciebie nią się pochwalić. Stefania uczy się bez opamiętania. Tęskni bardzo do domu, zresztą wiesz sama, że każdą wolną chwilę spędza najchętniej tutaj. Dobry lekarz weterynarii, to skarb, a ona właśnie takim chce być. Nie dodam, że to przez ciebie ciociu – opowiadał – boję się o nią. Jest taka piękna i mądra, że chłopcy omijają ją z lękiem. -Mam nadzieję, że z tego powodu nie rozpacza? przerwała Marta. -Niestety nie i to też jest twoja szkoła – pokiwał głową. -Nie mądrzyj się, zwierzęta też potrzebują piękna –machnęła ręką. -Ale mama z tatą chcą wnuków – zawołał. -To się ożeń, jesteś przecież najstarszy – zaśmiała się. -Ciociu, kiedy żadna mnie nie chce – załkał. -No to będziesz biedaku przystojnym, starym kawalerem, zawsze to milsze niż być starym, niechcianym i paskudnym pokurczem – stwierdziła poważnie, ale w oczach błyskały wesołe chochliki. -Nigdzie nie ma zrozumienia – westchnął. - W sobotę zrobimy ognisko. Będzie wesoło – paplał. -Mam nadzieję, że nie będziesz dokuczał Frankowi i Klarze - bardziej stwierdziła niż zapytała Marta. Dzień prawie się skończył. Marta wstała. Idę przygotować na jutro kreację a wy gadajcie dalej. -Gdzieś jedziesz ciociu? – zapytał. -Nie, będę miała jutro wizytę u siebie – odpowiedziała i wyszła. Spojrzał na mnie. -Coś o tym wiesz? -ychy... -Powiedz proszę – ale był ciekawy. -Nie wiem czy mogę? – drażniłam się z nim -Mam nadzieję, że nie będzie to nic przykrego. -Nie. Chyba nie – dodałam – to nawet romantyczna historia. - Książę sprzed lat odnalazł zaginioną księżniczkę: -Tere, fere, kuku. Przecież Kuba jest chory i mieszka w domu opieki – przerwał mi. -Ale jesteś narwany – zganiłam go – to jest Janek. Znali się na pewno przed Kubą. A o jakimś Kubie nic nie wiem. -Mów szybko co wiesz? – znowu wskoczył mi w słowo. -Napisał do niej liścik. Nazywał ją pięknie Robaczku... -Może to wcale nie najpiękniej, ale dawaj dalej –znowu przerwał. -Spotykali się tylko rok. Był podobnież bardzo przystojny i wspomnienie o tamtym okresie pomogło jej później, jak przeżywała trudne chwile, może właśnie z Kubą. -Na długo przyjeżdża? – rzucił. -Nie, bo ona nie bardzo jest zadowolona z tego spotkania. Powiedziała, że to zakończona bajka i taką powinna zostać, bo nie chce oglądać się za siebie – wyjaśniałam. -I ma rację – skwitował – zawsze była mądra, ale swoją drogą ciekawe jaki on jest? – dodał. -Zobaczymy jutro – stwierdziłam i zmieniłam temat – na długo przyjeżdża twoje rodzeństwo? -Nie, tylko na sobotę i niedzielę, ale przyjadą już jutro. Będzie fajnie. Lubimy być razem - naprawdę cieszył się tym spotkaniem. -Filip, pamiętasz Martę jak się tu przeprowadziła? –zapytałam. -No pewnie. Byłem już dorosły – zaśmiał się – jeśli chcesz to ci opowiem, ale chodź mnie odprowadź – wstał – bo muszę iść pomóc rodzicom. -Dobrze – chętnie się zgodziłam. -Poczekaj, pobiegnę powiedzieć cioci do widzenia i życzyć jej super randki. Może nie dostanę po głowie? Za chwilę zbiegł po schodach, wziął pusty koszyk i poszliśmy. -To była wiosna – zaczął – zupełnie jak teraz. Robiliśmy coś z ojcem na podwórku. Zobaczyliśmy jakąś siwą kobietę, która powiedziała nam dzień dobry, dopytując się o pana Szota – mego tatę. Nikt z nas nie przeczuwał przyszłości. Wiedzieliśmy od razu, że jest z miasta i przekonani byliśmy o potrzebie pomocy. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy zapytała się o ziemię, której właścicielem był ojciec. Chciała wiedzieć, czy to prawda, że chce ten majątek sprzedać. Nie byliśmy krezusami. Cała trójka dzieci jeszcze się uczyła. Pieniądze za ziemię ułatwiłyby nam życie, ale jakoś nikt po obejrzeniu dokładnie terenu nie chciał go nabyć. Stał tam stary dom nadający się tylko do kapitalnego remontu. Suma sumarum w przeciągu tygodnia została właścicielką. Nadal dziwiliśmy się, że szybko chce wyremontować dom i w nim zamieszkać. To jest właśnie ten majątek – rozejrzał się. Szybko zaprzyjaźniliśmy się. Dla nas młodych była podporą. Ja już studiowałem medycynę. Były chwile, że chciałem przerwać studia, rzucić wszystko w diabły i iść do pracy. Wtedy Marta umiała tak jakoś zakręcić człowiekowi w głowie, że jechałem na uczelnię i wkuwałem do egzaminów. Z moją siostrą Stefanią też tak było. Gówniara od dziecka znosiła do domu jakieś chore zwierzaki, potem razem je leczyły. Jak zdała maturę, rodzice chcieli, żeby była nauczycielką. Gdybyś widziała, jak chodziła i płakała po kątach, bo ona pragnęła leczyć świńskie ogony. W końcu Marta przetłumaczyła rodzicom, że to piękny i dobry zawód. Z Frankiem było podobnie. Artysta w wiejskiej rodzinie, to przechodziło ludzkie pojęcie. Z czego taki będzie żył, martwił się ojciec. A teraz zbierają każdą, nawet najmniejszą wzmiankę o swoim synku. Ze swoją koleżanką Katarzyną miały marzenia, potem wciągnęły w to wszystko mnie i w tym roku chcemy zacząć realizację planów. To już chyba wszystko – zakończył. -A jaka jest w tym wszystkim twoja rola – zapytałam. -Jestem lekarzem – stwierdził. Szliśmy jakiś czas w milczeniu. -Zobacz las się kończy – zawołał – ale jestem gaduła. Teraz muszę cię odprowadzić – zaśmiał się. -Nie, nie, wrócę sama. Pomyślę o tym co mi opowiedziałeś. Przyrzekam, że nie zabłądzę. Wziął mnie za rękę i zapytał: -Jolu, pójdziesz jutro z nami zobaczyć bobry? -Pewnie, że pójdę. Nigdy ich na wolności nie widziałam. -Super! Wpadnę po ciebie około południa – odwrócił się i pobiegł. Obudziły mnie promienie słońca. Nie chciało mi się wcale wstawać. Patrzyłam w okno a myśli moje uparcie krążyły wkoło Filipa. Podobał mi się. Po raz pierwszy, przy obcym przecież mężczyźnie, czułam się tak swobodnie. Szkoda, że jest taki młody. Na pewno parę lat młodszy ode mnie – cóż za dziwne myśli chodzą mi po głowie – kobieto pohamuj swoją wyobraźnię – skarciłam się, ale z przyjemnością pomyślałam o czekającej mnie wyprawie. Usłyszałam krzątanie na dole i szybko wyskoczyłam z pościeli. Ubrałam się i zeszłam do kuchni na śniadanie. Stanęłam jak wryta, a Marta powitała mnie uśmiechem i pytaniem: -Czy dobrze wyglądam, tylko powiedz szczerze? -Pięknie – odpowiedziałam i nie było w tym wcale przesady. W wieku sześćdziesięciu lat też tak chciałabym wyglądać, pomyślałam. Jadłyśmy moje ulubione bułeczki, które poprzedniego wieczora piekłyśmy z myślą o mojej wycieczce. Popijając kakao próbowałam delikatnie wyciągnąć z Marty wiek Filipa. Robiłam to chyba bardzo nieudolnie, bo śmiejąc się w głos, powiedziała: -Oj głuptasie. Nie morduj się już. Filip jest starszy od ciebie o całe trzy lata. To stary koń, tylko taki sowizdrzał. Kiedy jednak potrzeba, potrafi być poważny i stanowczy. Cieszę się, że poznasz naszą wesołą gromadkę. Ja nie znam jeszcze Klary, ale znając Franka, pewnie zaraz tu będą. I wcale się nie myliła. Przez okno zobaczyłyśmy dwoje młodych ludzi, szli trzymając się za ręce. Sułtan z radosnym szczekaniem wykonywał taniec powitalny, a rude futerko sunęło szybko po gałęziach i po chwili Michał był już na ramieniu chłopaka, radośnie wymachując puszystym ogonkiem. Dziewczyna przestraszyła się, ale zaraz zmuszona została do głaskania psiego łba. Wyszłyśmy się przywitać. Znowu byłam świadkiem czułych uścisków i tysiąca pytań naraz. Franek okazał się nieodrodnym bratem Filipa. Potargany, z wielkimi niebieskimi oczami, mówił ciągle i tak samo śmiesznie. Klara, po pierwszych prezentacjach opowiadała, jak przestraszyła się Michała. - Na pewno wcale ci nie powiedzieli, że taki poczet może cię przywitać? - zapytała Marta. -Pewnie, że nie mruknęliśmy ani słowa. Miała mieć za swoje, bo nie chciała wierzyć, że jest u ciebie taki rudy elegant – Franek udzielił wyjaśnień. -Bo naprawdę nie wierzyłam - powiedziała Klara –myślałam, że się ze mnie zgrywają. Przecież obaj z Filipem są do tego jedyni. Posiedzieli jeszcze chwilę, którą Franek wypełnił wesołymi opowiastkami i pobiegli przed siebie. -Śmieszni są, tacy zakochani, radośni – patrząc za nimi dodała Marta. Zmywałam naczynia po śniadaniu, kiedy ciszę przerwało szczekanie psa. Spojrzałam w okno. Drogą z lasu wolno szedł mężczyzna i ciekawie rozglądał się wkoło. Marta zawołała zwierzęta. Do furtki podszedł wysoki, siwy, z wąsami i w okularach pan. Patrzyli na siebie rozdzieleni płotem, jakby trochę zaskoczeni. Dopiero po długiej chwili uścisnęli sobie ręce i ruszyli wolno w stronę domu. Wiedziałam, że to jest Janek. Żałowałam, że nie umówiłam się na wcześniejszą godzinę z Filipem. Nie chciałam zakłócać im wspomnień. Moje myśli zostały przerwane ich wejściem do kuchni i Marta nas przedstawiła. Podaliśmy sobie grzecznościowo dłonie, wymieniliśmy imiona. Ukradkiem, ciekawie go obserwowałam. Doszłam do wniosku, że jest naprawdę bardzo elegancki i atrakcyjny. Spojrzałam na jego wąsy i uśmiechnęłam się pod nosem, mówiąc do siebie – dobrze, że je ma. Podałam do stołu i cichutko wyszłam do swojego pokoju, żeby nie przeszkadzać im w rozmowie. Położyłam się na leżaku i chyba usnęłam czytając książkę. Obudziły mnie głosy gdzieś z dołu. Nie chciałam wcale podsłuchiwać, ale to co usłyszałam zaintrygowało mnie. -Uwierz mi, naprawdę nigdy wcześniej Elki nie widziałem. Pewnie, może to się wydawać śmieszne, bo w końcu mieszkamy obok siebie. Był to czysty przypadek. Wszedłem do sklepu, a ona robiła zakupy. W czasie rozmowy zapytałem o ciebie. I to już wszystko. Owszem, poprosiłem ją o twój adres, a potem to wiesz, napisałem. Często myślałem o tobie. Co robisz, co u ciebie słychać. Nigdy się nie spotkaliśmy, chociaż mieszkaliśmy niedaleko. -Widocznie nasze drogi miały się nie przeciąć – odpowiedziała Marta – zresztą każde z nas miało swoje życie, które absorbowało czas. -Gdy dowiedziałem się od Elki, że mieszkasz na wsi, to pomimo twoich marzeń o takim miejscu, byłem zdziwiony brakiem lęku przed decyzją rozpoczęcia wszystkiego od początku – usłyszałam Janka. -Jeżeli mnie pamiętasz, to przecież zawsze nużyła mnie monotonia. Lubiłam nowe wyzwania. Tu znalazłam swoje miejsce na ziemi. W mieście czułam się jak w klatce – tłumaczyła. -Ty! Ty, jak w klatce?, robiłaś zawsze to co chciałaś - zdziwił się. -To prawda, ale w nocnej koszuli w mieście, na dwór wyjść się raczej nie da, bo można zaliczyć pałacyk bez klamek – teraz śmiali się oboje. -A tu wychodzisz? – zapytał. -Oczywiście – zawołała – nawet chodzę boso po rosie. To wspaniały masaż dla stóp - dodała Marta. Pomyślałam, jakim jest strasznym mieszczuchem i zdałam sobie sprawę, że ja sama do niedawna byłam znacznie gorsza. Janek zadawał pytania, a ja wstrętnie podsłuchiwałam i uważnie nadstawiałam uszu. -Byłaś wiele lat z Jakubem. Nawet poznałaś nas, pamiętasz? Opowiadałaś wtedy o pływaniu na łódkach, o regatach. Nawet trochę byłem zły na ciebie, że ja przestałem być ważny. Co się z nim stało? -To długa historia, pełna walki, rozczarowań i bólu – umilkła - Był przeciwieństwem ciebie, pewnie dlatego uległam jego namowom na rejs. Bardzo tęskniłam za tobą, a on pozwalał mi wygadać się i nie żyć tylko wspomnieniami. Tamtego roku czerwiec mamił urokami lata. Wszystko kwitło, ludzie uśmiechali się do siebie. Ulice mieniły się kolorami przewiewnych, lekkich ubrań i długimi nogami dziewczyn. Nad Zalewem Zegrzyńskim, miejscem wypadów warszawskich żeglarzy było gwarno. Łódki pływały leniwie po wodzie. Na przystani barek skupiał młodzież i śmietankę towarzyską klubu. Wieczorami palili ogniska, pili piwo, śpiewali jak wszyscy żeglarze. Spędzaliśmy tam każdą wolną chwilę. On wytrawny żeglarz, miłośnik regat, umiejętnie odkrywał przede mną uroki żagli na wietrze. Pływaliśmy głównie dla przyjemności, ale braliśmy też udział w regatach. Oj! Przeszłam chrzest bojowy, ale puchary wygrywaliśmy. Jachty pod żaglami były piękne, a ja potrafiłam to docenić. Potem był wspólny rejs na Mazury, na którym bawiliśmy się wspaniale. Po powrocie do Warszawy Jakub przeprowadził się do mnie. Zrobił to nagle i wcale nie pytał się o moje zdanie. Pociąganie nogą i opadanie stopy było coraz bardziej widoczne i dokuczliwe. Namawianie do ćwiczeń nie dawało rezultatów, bo Jakub uważał, że nie to jest najważniejsze. Nie dawałam za wygraną, ceniłam sprawność fizyczną i uważałam, że każdy człowiek o swoje mięśnie powinien dbać. No i zaczęły się problemy. Jakub po zdiagnozowaniu przyczyn ułomności, zostawił chorobę w spokoju. Lekarze wykluczyli stwardnienie rozsiane, a zwyrodnienie kręgosłupa to przecież nie wyrok. Profesor zapewnił, że nic raptownie się nie stanie, będzie się pogarszało wolno, do czasu, aż chory sam zgodzi się na operację. Rdzeń kręgowy to delikatny organ człowieka, więc Jakub wcale się nie spieszył z ostateczną decyzją. Czas i zwyrodnienia robiły swoje. Stan pogarszał się systematycznie. Bywały okresy ćwiczeń i poprawy, ale nie dodawało to mu skrzydeł. Dotarłam do Fundacji Zdrowia, gdzie leczyli lekarze- Chińczycy. Kazali zrobić badania, robili masaże i akupunkturę. Decyzję o zaniechaniu wizyt Jakub podjął sam i nieodwołalnie. Zaczął załatwiać rentę i wszystko inne zeszło na drugi plan. Nie pomagały prośby i namowy, że trzeba ćwiczyć, bo słabną mięśnie, a do zaniku nie można dopuścić. Kuba miał swoje racje, chociaż mógł chodzić już tylko o kulach. Nie wiedziałam nic na temat takiego schorzenia, ale ciągle szukałam jakiegoś wyjścia lub ratunku. Na wizytę do znanego docenta neurochirurga, poszliśmy razem. Miałam wiele pytań. Poza ogólnym stanem i stwierdzonym zwyrodnieniem, powstał nowy problem, z którym zupełnie nie potrafiłam sobie poradzić. Nastąpiła całkowita apatia Kuby i brak zainteresowania poprawą swojego stanu. Wywołało to zupełnie przypadkowe badanie „tomografia komputerowa głowy”. Lekarz, który robił badanie, nieopatrznie poinformował Jakuba, że jego mózg jest starszy o dwadzieścia lat. Dla niego to okazało się końcem. Nie pomagały zapewnienia innych lekarzy, że to była pomyłka. On wiedział swoje i znalazł sposób na pogodzenie się z taką opinią, wobec czego diagnoza nawet znanego i ogólnie cenionego profesora nie potrafiła go przekonać, to dawało pewien rodzaj ucieczki. Wszedł do skorupy i procentowało to już tylko wygodą. Mógł przecież mówić, że nic nie ma sensu, że nie musi ćwiczyć, bo i tak ma mózg starca. Patrzyłam z przerażeniem na człowieka, który sam z własnej woli rezygnował z normalnego życia, a jego świat zawężał się do telewizji. Zrobiła się trudna sytuacja, a sam Jakub nie chciał, bądź nie umiał wytłumaczyć swojego postępowania. Na pójście do szpitala zdecydował się bardzo szybko. O tym, że wybrał znane Centrum Rehabilitacji miało wpływ nazwisko profesora. Na początku lipca Jakub został przyjęty na oddział. Operacja miała odbyć się szybko, ale badania i wyjazd profesora, przesunęły zabieg prawie o miesiąc. Pogoda była ładna, dyscyplina w szpitalu łagodna, w zasadzie dotyczyła tylko porannego obchodu, palenia papierosów i ciszy nocnej. Teren przypominał park i można było spacerować. Odwiedzający mogli przebywać z chorymi całe dnie. Zabierałam go na przejażdżki, rozmawialiśmy, baliśmy się i mieliśmy nadzieję. Widziałam go czasami siedzącego ze wzrokiem utkwionym w bramie i czekającego, ale poza mną nikt nie przychodził. No cóż, wtedy szpital zmienił moje życie. Wszystko podporządkowałam Jakubowi, a dojazdy pochłaniały masę czasu. W domu tylko robiłam pranie i nocowałam. Siedziałam na szpitalnym tarasie, przypominając kupkę nieszczęścia i kłębek nerwów. Pocieszania nie na wiele się zdały, czas wlókł się niemiłosiernie. Nie miałam wpływu na wskazówki zegara. Mogłam tylko czekać. Po dwóch godzinach profesor powiedział, że wszystko jest dobrze. Po tygodniu było radośnie i dużo nadziei. Jakub ćwiczył dwa razy dziennie, rano gimnastyka ze wszystkimi, wieczorem prywatna godzina z Markiem – rehabilitantem. Zabierałam go na przechadzki i snuliśmy plany o rejsie na Mazury, o regatach. Wieczorem kąpałam go, goliłam, bo sam nie mógł sobie poradzić przez ortopedyczny kołnierz na szyi. Stan Jakuba systematycznie poprawiał się, chodził już sam po schodach trzymając się tylko poręczy. Minęły kłopoty z moczem i opadaniem stóp. Dni były coraz krótsze, wcześnie robiło się ciemno, a ja jak automat wstawałam, myłam się, ubierałam, szłam na spacer z psem, potem torba na ramię. Jeden, drugi autobus, potem jeszcze trzeci i dopiero szpital. Miałam chwile buntu i znużenia. Chciałam tylko spać i spać, ale jakoś wstawałam. W pierwszych dniach października Jakub wrócił do domu i radości nie było końca. Czy ja cię nie nudzę opowiadając o Jakubie? -Nie, przecież sam cię o to prosiłem - odpowiedział Janek. -Mieszkaliśmy wtedy w starej kamienicy, zresztą wiesz w której. Zaczęty remont czekał do jego powrotu. Duży pokój był magazynem materiałów i warsztatem pracy. Kuchnia i mały pokoik stały się jadalnią i salą ćwiczeń, bo profesor i lekarz prowadzący kazali ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Wyznaczona kontrola była za dwa miesiące. Jeszcze w szpitalu miał propozycję wyjazdu do sanatorium, ale ku zaskoczeniu lekarzy i moim zaprotestował, miał swoje „ale” i wątpliwości. Dni mijały pracowicie. Remont mieszkania nabrał żywego tempa. Kuba za miesiąc kończył pięćdziesiąt lat i dla uczczenia tej ważnej rocznicy chciałam zrobić jak najwięcej. Życie towarzyskie znowu do nas zawitało. Pomimo życzliwych ludzi i ogólnej radości zaczęłam niepokoić się, bo w ogóle nie ćwiczył. Zdecydowanie wolał oglądać telewizję i rozwiązywać krzyżówki. Wzmiankę o ćwiczeniach puszczał mimo uszu, ale nie dawałam się zbyć słowem „potem” czy „później”, chciałam zrozumieć jego zachowanie. Nie był to miły temat, unikał go bardzo zręcznie. Przyparty do muru, miał zawsze całą masę wykrętów, więc słyszałam: -Chcę odpocząć od atmosfery szpitala. Może jutro, dobrze? Jak prosiłam następnego dnia, była zła godzina, albo „mi się nie chce”. Z upływem czasu ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Nie pomagały prośby i tłumaczenia. Termin wizyty u profesora był za parę dni, a stan Kuby pod wpływem bezczynności systematycznie się pogarszał. Wizyta kontrolna wypadła źle. Profesor chciał rozmawiać, ale nie miał z kim, bo Kuba nie odezwał się nawet słowem. Zadawane pytania padały w pustkę, a pochylona głowa była jedyną odpowiedzią. Patrzyłam na to jak sparaliżowana. Profesor zaproponował powtórny pobyt w szpitalu, ale po powrocie do domu Kuba nie chciał nawet o tym słyszeć. Nadal, pomimo obietnic, nie ćwiczył. Uważał, że wszyscy się go czepiają. Często pytałam: -Powiedz, co się z tobą dzieje? – a słyszałam ciągle to samo: -Nic, a co ma się dziać, przecież będę ćwiczył. -Kiedy? – nie ustępowałam. -Daj mi spokój, ty wszystko musisz wiedzieć z dokładnością, co do minuty. – opędzał się. -Kuba, nie pleć głupstw, chcę cię tylko zrozumieć – tłumaczyłam. -Wiesz, że chcę chodzić, prawda? -Wiem, ale wiem też, że nikt na siedząco jeszcze nie chodził. Ciągle miałam wiarę, ale było jej z każdym dniem mniej, a on niezmiennie kończył rozmowę; -Czepiasz się jak zwykle. Czy ty nie masz o czym rozmawiać? Bywał niegrzeczny i arogancki. Po paru miesiącach za jego zgodą załatwiłam wizytę u psychiatry. Długo z nim rozmawiał, a ze mną umówił się w swoim gabinecie. Żywiłam nadzieję, ale lekarz nie miał najlepszych wiadomości. Patrząc w swoje notatki, zaczął: -Proszę pani, chciałem powiedzieć, że pan Jakub to trudny pacjent i jedna czy trzy sesje nie wystarczą. -Co znaczy trudny, panie doktorze? – zdziwiłam się. -To człowiek, który uciekł do tak zwanej skorupy żółwia. Zamknął się. -Co go do tego mogło skłonić? -Jego charakter. -To znaczy? -Nie mogę pani zbyt wiele powiedzieć, tylko raz z nim rozmawiałem, a i tak ledwie wysunął jeden pazur z ukrycia. Myślę, że są to sprawy bardzo stare, może nawet z dzieciństwa i oczywiście sposób wychowania. Przecenia własną wartość i uważa, że jest nieomylny. To, co on uważa za słuszne, wszyscy powinni akceptować. On nie ma woli walki, uważa, że to, co mu potrzebne powinien zdobyć nie pracą, ale dostać. Jemu to się należy. Krótko mówiąc – nie ma tak zwanego zęba sportowca. Ma też bardzo przykrą cechę. -Jaką? – wtrąciłam. -Wie wszystko najlepiej. Nie podda się łatwo pracy, ale kiedy będzie źle, powie, że to pani wina. -Panie doktorze, ale przecież kochał łódki, regaty. Czy to możliwe, żeby zrezygnował z tego, bo ma ćwiczyć, wnieść trochę wysiłku? – byłam zaskoczona. -Nie mogę powiedzieć, że tak będzie. Może być jednak bierny. Podziękowałam, a wychodząc usłyszałam; -Nie ma, za co. Życzę pani bardzo dużo siły. Skąd miałam brać siłę, nadzieję i wiarę? Pieniędzy nie było nawet na drugą wizytę lekarza. Chciałam bardzo mu pomóc, ale... -Janek, czy ty naprawdę chcesz tego słuchać? – zapytała zdziwiona. -Mów dalej – odpowiedział cicho - a ja byłam zadowolona, że usłyszę dalszy ciąg. -Chcesz słuchać, dobrze, tylko to wcale nie będzie zabawna historia. Ciągle powtarzałam: -Kuba, nie można tak długo nic nie robić, rozumiesz to? -Rozumiem, ale nie mogę się przełamać. Tak rozpoczynała się każda rozmowa. -Do czego? – mój głos stawał się coraz bardziej głośny – Do chodzenia? -Nie, do ćwiczeń. -Przecież już wiesz, że bez ćwiczeń nie będziesz chodził. Powiedz mi, czy ty chociaż troszeczkę myślisz? – prawie krzyczałam. Nie byłam w stanie znieść jego apatii. -Czego się drzesz? – wcale nie był mi dłużny. -Zanikają mięśnie, nad którymi pracowaliśmy ciężko wszyscy, ty, Marek, ja. Nie szkoda ci tego. Czyś oszalał? – targał mną niepokój, strach i lęk. -Odpieprz się! – Kuba wściekał się, wiedział, że mam rację. -Pewnie, to łatwo powiedzieć, ale Kuba, tak wiele tracimy. Już teraz obydwoje nie jesteśmy zadowoleni z siebie. Co będzie dalej? Pomyślałeś, co się stanie, jak ja zachoruję? – byłam rozdrażniona. -Przecież nie jesteś chora, nie muszę teraz się tym martwić – patrzył wyzywająco. -Wiesz facet, ty jesteś po prostu gówniarz, palant i dupek – płakałam. -Nie płacz, przecież będę chodził. Zobaczysz, na wiosnę pojedziemy na łódki. I on naprawdę w to wierzył. W takich chwilach brałam psa i szłam na spacer. Bolało mnie jego zachowanie i brak odpowiedzialności. Wiedziałam, że muszę mieć nadzieję, bo przecież bez niej nie da się żyć. Wiosną po wizycie u profesora, która była tragiczna w skutkach, chciałam pojechać na działkę. Kuba jeździł już na wózku inwalidzkim, a profesor go ignorował, bo zlekceważył jego zalecenia. Wszystko stało się dla mnie jasne. Nie mogłam szukać już pomocy w szpitalu. Pojechaliśmy na działkę. To było piękne, upalne lato. Były z nami moje wnuki, które dotrzymywały nam towarzystwa. Pracy na działce miałam bardzo dużo, bo zeszły rok spędziłam w szpitalu przy Kubie. Pomimo tego czułam się wypoczęta i wolna. Roiłam wspaniałe plany na przyszłość. Organizowaliśmy ogniska, przychodzili znajomi i ulubiona ciocia Alina. Jakub nadal nie ćwiczył i miał tysiące wymówek. Był jednak na powietrzu. Dopiero późną jesienią wróciliśmy do domu. Moja bezsilność wobec oporów Kuby doprowadzała mnie do dołka psychicznego. Nie byłam już w stanie słuchać jego marzeń i wizji, jak biega, pływa i jeździ samochodem. Ja podchodziłam do życia wesoło, ale z dozą rozsądku. Jakby było mało kłopotów, ze zdwojoną siłą atakowały nowe. Niespodziewanie pojawił się problem z jego rodziną, która nagle przypomniała sobie o istnieniu brata. Drugi to sprawa lekarza. Szpital był nieosiągalny, profesor obrażony, a leki kończyły się w szybkim tempie. Przychodnie rejonowe nie przyjmowały pacjentów spoza rejonu. Jedynym wyjściem w tym wypadku było zameldowanie Kuby. Zaproponowałam mu takie wyjście i spotkałam się z odmową. Nie chciał załatwić formalności, bał się wymeldować ze swojego mieszkania nawet na krótki okres. Komplikowało to wiele spraw. Życie za dwojga nie było łatwe. Często dziwił się, dlaczego płaczę, a mnie brakowało ciepłych, męskich ramion, poczucia bezpieczeństwa i pełnych miłości nocy. Coś pękło między nami, a ta rysa ciągle powiększała się. Zaczęliśmy się mijać. W dzień on rozwiązywał krzyżówki i oglądał telewizję, ja spałam, a w nocy on spał, a ja malowałam, prałam, przygotowywałam obiad na następny dzień i wracałam marzeniami do wspomnień z Białowieży. To zapewniało mi odrobinę spokoju. Teraz każda rozmowa kończyła się awanturą. -Kuba, a może chcesz wrócić do domu? – szukałam przyczyn jego postępowania. -Nie, chyba jeszcze nie. -Dlaczego więc nie ćwiczysz, kiedy cię proszę? -Bo myślę, że to jest jedyny sposób, aby właśnie wrócić do domu – nie obchodziło go, że zadaje mi ból. -Nic nie rozumiem – nie kryłam już ani żalu ani smutku. -Nie musisz – bezczelnym głosem dawał mi do zrozumienia, żebym dała mu spokój – zresztą ja nie widzę tego złego stanu. Ćwiczył będę, kiedy przyjdzie mi ochota, ja jestem człowiek wolny i robię, co chcę. Może wrócę do domu, a może nie? Jego chamstwo przebrało miarę. Wolno, patrząc mu prosto w twarz powiedziałam: -Kuba, wiesz, ty jesteś wyjątkowy sukinsyn. -A ty dziwka – nie był mi dłużny. Takie rozmowy powodowały u mnie poczucie żalu i krzywdy. Życie toczyło się dalej. Remont wykazał, że strop zagraża życiu ludzi. Ciocia Alina dostała mieszkanie i jeździłam, aby pomóc jej w urządzeniu. Martwiłam się nią, bo źle się czuła, a nie chciała iść do lekarza. Stan Jakuba pogarszał się. Potrzeby fizjologiczne okazały się problemem. Bez skrupułów załatwiał je przy łóżku w słoik, głuchy na prośby, że nie jest to dla mnie przyjemne. Czasami bywało, że zaczynał ćwiczyć, dzień lub trzy, ale potem wszystko wracało do stanu wyjściowego. Uciekłam spać do remontowanego pokoju i tam wracałam do swoich wspomnień. Lubiłam te chwile. Czułam osaczenie i nadal próbowałam się z nim porozumieć. -Kuba, nauczmy się razem kalectwa i życia na wózku – proponowałam, ale znowu propozycja była nie ta. -Nie będę uczył się wózka, bo ja chcę i na pewno będę chodził. Między nami wyrastał coraz większy mur a każda rozmowa kończyła się wyzwiskami. Moja choroba przyszła niespodziewanie. Wysoka temperatura uparcie utrzymywała się przez dwa tygodnie, ból w boku był nieznośny. W domu Kuba poruszając się na wózku mógł robić tylko herbatę i zimne okłady, ale było mi już wszystko jedno. Wizyta u lekarza, którą załatwiła mi siostra, skończyła się skierowaniem do szpitala na operację, ale życie znowu spłatało mi figla. Nie miał kto zaopiekować się Kubą. Leki, które przepisał lekarz uśmierzyły ból, więc do szpitala nie poszłam. Jak wyszłam z tego cało nikt nie wiedział. Długo jeszcze chorowałam, ale mogłam chodzić i przynosić mu jedzenie. Bardzo schudłam i byłam przerażona. Spasowałam, już nie walczyłam, nie miałam siły. Ciągle jeszcze byłam chora. Brat Kuby zrobił karczemną awanturę. Krzyczał, że nikt nam nie będzie pomagał, ani robił zakupów. Ja pomocy wcale nie oczekiwałam, więc byłam zaskoczona jego postawą. Później dowiedziałam się, że to Kuba ściągnął brata. Ciocia była już bardzo chora, nikła w oczach, nowotwór robił spustoszenie w organizmie i wolno zabijał. Silny ból wywoływał agresję. Jeszcze przyjeżdżała do mnie, ale była to ucieczka przed bólem i strachem. Latem zmarła. Co wywołało awanturę? Dzisiaj już nie pamiętam, ale chyba chęć rozmowy. Kuba chciał, żebym spakowała jego rzeczy, bo postanowił wrócić do domu. Miał przyjechać po niego syn, przynajmniej tak mówił. Spakowałam wszystko, ale ani syn, ani kolega nie chcieli go zabrać. Na pytanie, dlaczego, padała niezmienna odpowiedź, że: -Krystyna nie pozwala. Po całej akcji Krystyna, jego żona, szybko założyła sprawę rozwodową. Zmęczona wydarzeniami i jeszcze bardzo słaba wyjechałam do siostry, która mieszkała w Szczawnie-Zdroju. Jakubem opiekowała się moja rodzina. Spałam, chodziłyśmy na spacery i gadałyśmy do północy. Czułam się zdrowsza i silniejsza. Z nowym pomysłem wróciłam do Warszawy. Przywitałam się z nim uśmiechnięta, zrobiłam herbatę, usiadłam naprzeciwko i powiedziałam: -Misiu, skoro Krystyna założyła sprawę o rozwód, więc załatw to szybko. Weźmiemy ślub, załatwimy większe mieszkanie i ułożymy od początku nasze życie – uśmiechnęłam się do niego pełna szczęścia. To, co usłyszałam, przekreśliło moje wszystkie marzenia. Było to jak kubeł lodowatej wody. Radość natychmiast zniknęła z mej twarzy, a on spokojnie ciągnął: -Ślubu żadnego nie będzie, bo nie jest mi potrzebny. Chyba tylko, gdy przyrzekniesz, że zawsze będziesz się mną opiekowała. Mieszkanie ja mam i innego wcale nie chcę. Myślałam, że śnię koszmar. Czułam się jak zbity pies. Zrozumiałam, że dla niego nic nie znaczę. Jestem nikim. Co miałam robić, musiałam z tym żyć, a on nie oszczędzał mi przykrości. Pisał do żony rozpaczliwe listy, a ona przyjeżdżała do niego co tydzień, zawsze z kim innym jako świadkiem i raz obiecywała jedno, po to, żeby później wszystko zmienić, a i tak nic z tego nie wynikało. Czasami po ostrej kłótni wybiegała trzaskając drzwiami. Nie chciałam i nie brałam w tym udziału. Miałam całą masę spraw do załatwienia, w związku z nowym mieszkaniem. Była już jesień. Dostałam propozycję z Wydziału Spraw Lokalowych i musiałam obejrzeć wszystkie wskazane mieszkania. Dostałam przydział, ale tylko na pokój z kuchnią. Jeszcze raz przeprowadziłam z Kubą rozmowę. -Kuba, przepraszam, że przerywam twoją medytację, ale chcę powiedzieć, że skoro żadna moja propozycja ci nie odpowiadała, pragnę poinformować, że musisz wrócić do swojego mieszkania, bo ja nie zabiorę cię do jednego pokoju. Nic nie chciałeś zrobić, żeby było nam lepiej. -A po co mi? To ty chciałaś załatwić sobie mieszkanie na moim kalectwie. Spojrzałam na niego z politowaniem. -Chyba jesteś głupi – patrzyłam mu prosto w oczy i ze spokojem mówiłam – ja mam mieszkanie, dla mnie ono wystarczy. To ty nie masz gdzie iść. Twoje rzeczy leżą od miesięcy spakowane i nadal jesteś tutaj. Ty mieszkanie masz tylko na papierze. Chyba nic nie rozumiesz. Kuba, ja nie chcę być już z tobą i wcale nie z powodu choroby. Zawsze mówiłeś mi, raniąc mnie, że nic ci nie jest potrzebne, ani ślub, ani meldunek, a teraz mieszkanie, bo to wszystko masz. Facet, żyj jak chcesz. Ty wszystko masz, a ja nic twojego nie chcę – zapaliłam papierosa, a oczy Kuby zabłysnęły nagłą złością. -Zobaczysz, jeszcze będziesz płakała za mną. -Trudno, może będę, ale nie strasz, poczekaj. Może masz rację, może będę mieć biedniej, ale na pewno inaczej. Musiałam przeprowadzić taką rozmowę, nie można było ciągnąć tego w nieskończoność. List, który napisał do żony był skowytem biednego, bitego psa. Błagał, aby go zabrała z tego piekła. Oczekiwał zrozumienia, litości i współczucia. Nie było ważne, że założyła sprawę i chce rozwodu, liczył, że z litości zmieni zdanie i zajmie się nieszczęśliwym człowiekiem. Nie pamiętał już, że ją skrzywdził. Ona mówiła mu, że nie mogą być razem, bo ją zostawił, on żeby go zabrała. Wreszcie przestała przyjeżdżać. Nadszedł dzień przeprowadzki. Zabrałam go ze sobą, bo cóż miałam zrobić. Tak bardzo chciałam zmienić swoje życie, wszystko, co było złe zostawić w starym domu. Jeszcze raz uwierzyłam w jego prośby i przysięgi. Urządzałam mieszkanie z wiarą i nadzieją na lepsze jutro. Cieszyłam się wszystkim. Kuby żona znowu przyjeżdżała. Sprzedali swoje mieszkanie i podzielili się pieniędzmi. Myślałam, że to już koniec wizyt, ale był to dopiero początek. Gościłam w swoim domu sąd, bo sprawa rozwodowa ciągnęła się bez końca. Jakub nie mógł pojechać do sądu, więc pisał listy, a treść ich była przerażająca. Krystyna miała już tego dosyć i wcale jej się nie dziwiłam. Po wielu rozprawach sąd orzekł rozwód z jego winy. Był wściekły, że tak okrutnie potraktowali kalekę. Mając pieniądze załatwił sprawę rehabilitacji. Marek przyjeżdżał do domu na gimnastykę. Ćwiczyli, ale tylko razem, bo Jakub żadnych ćwiczeń sam nie chciał wykonywać. Z przerażeniem patrzyłam, że dzieje się dokładnie to samo co kiedyś. Znowu miał na wszystko czas, brakowało go tylko na gimnastykę. Teraz czuł się pewny, miał przecież pieniądze, a ja nie pracowałam. Miał przewagę. Na uwagę, że minęło dwa miesiące ćwiczeń, a nie ma efektów, najpierw wściekł się na mnie, ale kiedy wszyscy potwierdzili moje spostrzeżenia, zaczął prosić, aby Marek nie rezygnował z przyjazdów. Urządził całe przedstawienie, więc mu ustąpiliśmy. Pieniędzy ubywało. Trzymał je wszystkie w domu, bo nie chciał, żebym do banku wpłaciła na swoje nazwisko. Miał załatwić to sam, tylko zapomniał, że potrzebni do tego byli mu ludzie i samochód. Zmęczona jego zachowaniem i tym, że znowu dałam się tak głupio oszukać, wyjechałam na parę dni do Zakopanego. Uciekłam od szarej codzienności. Pomogła mi w tym Wiesia - sąsiadka, bo obowiązek wypuszczania psa i robienia zakupów wzięła na siebie. Góry przywitały mnie deszczem. Pomimo, że pojechałam „w ciemno”, szybko znalazłam kwaterę i poczułam się wolna. W strugach deszczu chodziłam po Krupówkach i ze znajomymi piłam gorącą herbatę po góralsku. Wędrowałam po górach ciesząc się, że nikt nic ode mnie nie chce. Zmęczona nacierałam się śniegiem, który leżał w wyższych partiach gór. W schroniskach jadłam chleb ze smalcem, piłam gorącą herbatę z sokiem i szłam dalej, podziwiając wczesną, kolorową jesień. Zwiedzałam groty i dumałam przy jeziorze Czarownic. Na targu kupowałam oscypki. Byłam znowu dawną Martą, ale dziesięć dni minęło szybko, wróciłam wypoczęta i pełna nowych sił. W domu nic się nie zmieniło. Ćwiczył z Markiem nadal, pieniądze ubywały. Załatwiłam mu wyjazd do Spały na turnus czynnej rehabilitacji, ale niewiele z niego skorzystał. Po powrocie chciał natychmiast nowy wózek. Dzwonił wszędzie, aż znalazł i kupił. Do ostrych starć słownych dochodziło coraz częściej, więc zabrałam psa z kotem i wyjechałam na działkę. Kopałam, sadziłam i robiłam porządki przed zimą. Wróciłam dopiero pod koniec listopada. W grudniu załatwiłam ponownie wizytę u psychiatry, jedną, potem drugą i znowu nie udało się wyciągnąć go z apatii i obojętności. Uciekł w chorobę i czuje się bezpiecznie – to był werdykt pani doktor – ale o tym wiedziałam już sama. Niespodziewanie złożył nam wizytę kuzyn Kuby. Karol był lekarzem. Załatwił mu wizytę w szpitalu, gdzie pracował. Nie chciał słuchać, co ja mam do powiedzenia, zresztą tak robili wszyscy z jego rodziny. Rozmowa z profesorem, który go przyjął była krótka: -Chcesz pan chodzić? -Tak – przecież nie mógł inaczej odpowiedzieć. Szybko załatwili miejsce w szpitalu w Bydgoszczy. Tam miała być najlepsza rehabilitacja i świetni specjaliści. W tym okresie bardzo bolała go jedna strona twarzy i środki przeciwbólowe ogólnie dostępne nie pomagały. W szpitalu zaczęli szukać przyczyny. Po wielu badaniach zdecydowali się na rezonans magnetyczny głowy. To badanie można było zrobić tylko w Warszawie. Przywieźli go karetką. Wynik badania zabrzmiał jak wyrok: STWARDNIENIE ROZSIANE, tą samą karetką wrócił do szpitala w Bydgoszczy. Rozpoczęli leczenie. Znowu do niego jeździłam. Rano wsiadałam do pociągu, potem parę godzin byłam z nim i wieczorem biegłam do pociągu, aby wrócić do domu. Pobyt w Bydgoszczy pochłonął bardzo dużo pieniędzy. Po dwóch miesiącach przywiozłam do domu wychudzonego, bezwładnego człowieka. Byłam przerażona i cholernie wściekła. Postanowiłam walczyć. Najpierw jednak musiałam dowiedzieć się jak najwięcej o samej chorobie. Pytałam się lekarzy i czytałam wszystko, co mogłam zdobyć na temat stwardnienia. Wcale tego nie było dużo. Zdałam sobie sprawę, że sm to jeszcze biała plama w medycynie, przynajmniej w Polsce. Patrzyłam, jak Janek uważnie ją obserwował, a ona wyrwana ze świata wspomnień, odwróciła do niego twarz i powiedziała: -Odbyłam podróż w przeszłość. Była szara i nadal trochę bolało. -Przepraszam, że wywołałem te wspomnienia – miał wyrzuty sumienia. -Nie martw się. Wiesz, ja w tej sprawie wciąż czuję, że przegrałam. -Z czym? – zapytał ze zdziwieniem – Z chorobą? -Nie, wcale nie z chorobą, tylko z jego psychiką. -Nie rozumiem. Z tego, co mówiła mi Elżbieta, to przez lata uparcie walczyłaś z chorobą i lekarzami. -Z lekarzami nie, bo i tak bym nie wygrała. Właśnie od tamtej pory nie wierzę lekarzom. -Dlaczego? – był ciekawy. -Widziałam jak go traktowali. Janku, patrzyłam na lekarzy, którzy człowieka chorego na nieuleczalne stwardnienie mieli za przedmiot i to niepotrzebny. Przez sześć tygodni, poza badaniami podstawowymi nie zrobili nic, co by potwierdziło chorobę i stan jej zaawansowania. Nie mógł jeść, a dopiero w piątym tygodniu zrobiono badanie żołądka i przewodu pokarmowego. Najśmieszniejszy w tym wszystkim jest fakt, że pani doktor, która się nim opiekowała na oddziale, wcale nie chciała ze mną rozmawiać. Pani ordynator sucho poinformowała mnie, że operacja kręgosłupa była wcale niepotrzebna, chociaż parę lat wcześniej to właśnie ona stwierdziła, że jest niezbędna, wykluczając wtedy SM. Wyszłam od niej z uczuciem bezsilności, bo okrucieństwo ludzi może doprowadzić człowieka do ostateczności. -To przecież nieprawdopodobne – usłyszałam jego oburzenie. -Wiem - po sześciu tygodniach przywieźli go do domu. To był człowiek bliski śmierci, a w karcie informacyjnej napisane było, że stan ogólny jest dobry. -Co zrobiłaś? Byłaś przecież sama. -Bałam się, miotałam po mieszkaniu, płakałam, klęłam i robiłam wszystko koło niego. Nie spałam całe noce, masowałam, gotowałam i wzywałam lekarzy. Lekarz rejonowy jeszcze bardziej mnie wystraszył. Nie dawał szans. Był moment, kiedy myślałam, że on umiera. Wezwałam pogotowie. Lekarz, który przyjechał, był młody, ale zawsze będę miała dla niego uczucie wdzięczności, bo był wspaniałym człowiekiem. Zachował się jak przzyjaciel, po prostu chciał pomóc. Nie wiem skąd brałam wtedy siły. Ważne, że były. -Powiedz mi, co to za choroba to stwardnienie rozsiane i co atakuje? Wiem, że jest nieuleczalna, prowadzi do kalectwa, śmierci. Zupełnie nic na ten temat nie wiem. -Nie ty jeden. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że każdy z nas może na sm zachorować. To choroba, która atakuje mózg, a w zasadzie niszczone są ośrodki układu nerwowego. Tego się nie da odbudować. Najgorsze, że żaden lekarz niczego nie tłumaczy. Ja też nic nie rozumiałam, poza tym, że jak będzie rzut choroby, to nastąpi pogorszenie, a jak remisja – poprawa. Dopiero szukając informacji o sm na własną rękę dowiedziałam się, że bardzo trzeba dbać o mięśnie, pielęgnować je, stosować dietę, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Znacznie później zrozumiałam, że najistotniejszą, w walce z chorobą, jest psychika chorego – nie zawsze zależna tylko od niego. Opisywane objawy nie pasowały do symptomów Kuby. Wszędzie piszą, że słabnie wzrok i że są z nim kłopoty. A właśnie u niego wzrok się poprawił. Takich przypadków było sporo, ale żaden z lekarzy nie słuchał, co mówiliśmy. Było jedno badanie, stwierdzono chorobę i zainteresowanie specjalistów minęło. -To niesamowite, przecież na całym świecie szukają przyczyn choroby i lekarstwa. -No właśnie, ale Polska to nie cały świat. W naszym kraju sm nawet nie znalazło się na liście chorób przewlekłych. Lekarstwa są i stosują je na świecie, u nas też, ale tylko bogatych stać na taką kurację. Dla tych biedniejszych nie ma pieniędzy na dofinansowanie lekarstw. Szkoda pieniędzy, skoro i tak pacjent nie będzie wyleczony, tylko proces chorobowy zostanie zahamowany. W takim kraju żyjemy. To okrutne, ale prawdziwe. Biedny musi być zdrowy, albo szybko umrzeć. Pomyśl o tych, co opiekują się tymi chorymi. Patrzą, wściekają się, bluźnią i nie mają znikąd pomocy. W mediach słyszą, że przecież reforma służby zdrowia była konieczna i jest już lepiej. Pytanie jeszcze, komu. Wiesz, na co miałam wtedy ochotę? -No, na co? -Na rozwalenie telewizora czy radia. Nam był potrzebny psychoterapeuta. Podobnież byli tacy w Stowarzyszeniu SM, tylko nie przyjeżdżali do chorego, a chory musiał pojechać do nich. Kuba niestety nie chodził. -Dlaczego nie załatwiłaś kogoś z Opieki Społecznej? Z tego co wiem, to przychodzą do chorych tzw. opiekunki i zajmują się nimi. -O, tak, przychodzą. Ja też załatwiłam taką panią. Poszłam do pracy i myślałam, że to będzie wspaniałe rozwiązanie. Skończyło się na tym, że Kuba już od połowy miesiąca nie miał na życie ani grosza, a przecież za panią z Opieki trzeba było też płacić. Ja tym kobietom wcale się nie dziwię, bo im płacili naprawdę grosze, więc jeżeli mogła doliczyć parę deka do zakupów, to doliczała. Po miesiącu okazało się, że nie jest to dobre rozwiązanie, więc Kuba zrezygnował z Opieki. -Musiało być ci ciężko. -Było, ale walczyłam z uporem osła. Miałam bzika na punkcie ziół i medycyny naturalnej. Wszystko, co miałam na ten temat w domu, a było tego sporo, wytrwale wertowałam. A później jak czarownica mełłam, parzyłam mikstury i zioła. Pił, jadł, krzywił się, ale po dwóch dniach zobaczyliśmy efekty. Wracał do sił bardzo wolno. Po dwóch tygodniach sam stanął przy poręczach schodów. Byliśmy obydwoje zadowoleni, ale ćwiczyć nie chciał. -Dlaczego uważałaś, że nie było wystarczającego zainteresowania lekarzy? -Bo nie było. Stwardnienie to nieuleczalna choroba i jedna wielka niewiadoma dla świata medycyny. Chorzy o tym wiedzą. Nie powinni być zostawiani sami sobie z tabletkami. Wiesz, co jest najgorsze? To, że oni wszyscy wiedzą właśnie od lekarzy o tym, jak ta choroba będzie ich niszczyła. Nikt jednak nie interesuje się ich psychiką. Lekarz nie pyta chorego, co on myśli o swoim nieszczęściu. Nikt nie tłumaczy, że nie wolno mu się poddać. Sucho informują i radź sobie sam z rozpaczą, z uczuciem przegrania czy wściekłością. Uprzedzają rodziny o rzutach choroby i remisjach, natomiast nie spotkałam lekarza, który by nauczył jak rozpoznać nowy rzut choroby lub zasugerował co trzeba robić i jakie zająć stanowisko w takiej sytuacji. Stwardnienie eliminuje człowieka ze świata ludzi normalnie żyjących. To jest strasznie krzywdzące. -Uważasz, że powinno być inaczej? -Oczywiście. Nie u wszystkich sm rozwija się jednakowo i gdyby taki chory miał pomoc psychoterapeuty, mógłby parę lat dłużej funkcjonować jako zdrowy człowiek. Spotkałam chorego, który od dwudziestu lat ma stwardnienie rozsiane. Pracował zawodowo i cieszył się życiem. Brał lekarstwa, ale ty też je przecież bierzesz. On miał szczęście, że spotkał na swojej drodze mniej znanych lekarzy. A my? My mieliśmy profesora i przez sześć tygodni nie zrobili nic. Pewnie gdybyśmy mieli pieniądze i to duże, może byłoby inaczej. Do dzisiaj nie jestem pewna, czy to na pewno stwardnienie. To, że nie chodził i zanikały mięśnie, wcale nie musiało być efektem tej choroby. Nie ćwiczył, bo nie umiał znaleźć w sobie motywacji. Ale jeżeli usiądziesz bez ruchu na parę lat, to też mięśnie ci zanikną i nie będziesz mógł zrobić nawet kroku. Kiedy chciał, ja z nim ćwiczyłam i wiem, że po trzech dniach następowała poprawa. Ale nikt mi nie pomógł. -Co było dalej? -Znowu był szpital. Dwa tygodnie leżał w Instytucie Onkologii, gdzie robili badania i miał mieć zabieg balonikowania jakiegoś odcinka przewodu pokarmowego, bo podobnież był zwężony. Zabiegu nie zrobili, bo coś tam trzeba było wyleczyć. Wypisali więc do domu w stanie skrajnego wyczerpania. Leżał całymi dniami w łóżku. Jadł tylko rzeczy zmiksowane. A ubieranie go w pieluchy, pomimo, że był bardzo chudy, dla takiej baby jak ja, naprawdę było problemem. -Słyszę co mówisz – przerwał jej – ale to aż niewiarygodne w tych czasach. -Cholera, Janek, zejdź na ziemię, to właśnie zrobiła ta super mądra reforma. Jak miałeś pieniądze mogłeś się leczyć, jak nie miałeś, powinieneś umrzeć i to w domu, żeby nie zepsuć statystyki szpitalowi. A my pieniędzy już nie mieliśmy. On był przykry, a ja wściekła z bezsilności. Myłam go na łóżku, zmieniałam pieluchy, gotowałam, przecierałam jedzenie, robiłam zakupy, prałam, sprzątałam i nie miałam już siły, a on przestał walczyć, spasował, czekał na śmierć. -A co na to jego rodzina. Mówiłaś, że przyjeżdżali. Miał przecież kuzyna lekarza – zapytał. -Rodzina przyjeżdżała, kiedy chciała, albo, kiedy zadzwonił i bardzo ładnie poprosił. Przez ten cały czas, tylko raz jego syn pomógł mu wykąpać się w wannie. Czasami wpadali, żeby pogadać i uspokoić własne sumienie. Człowieku, jego siostra wyjeżdżała na parę lat za granicę i nie przyjechała pożegnać się z nim. Powiem ci więcej, ona w ogóle do niego nie przyjeżdżała, chociaż była pielęgniarką, bo nie mogła patrzeć na mnie. -Musiałaś go kochać – bardziej stwierdził, niż zapytał. -Nie wiem czy go kochałam. Byłam na pewno zauroczona, a potem się przyzwyczaiłam i chyba chciałam stabilności. To niestety było zbyt mało. Kuba nigdy mnie nie kochał i dlatego moje uczucia nie wystarczały. Nie powinien był odchodzić od żony. Zawsze wracał do niej myślami i często miałam wrażenie, że jesteśmy w trójkę. Teraz wcale się nie dziwię. Byli ze sobą wiele lat, mieli dzieci i chyba ze mną pragnął tylko przeżyć przygodę. Wiele w tym było mojej winy. Powinnam zakończyć szybko naszą znajomość, ale wtedy nie potrafiłam, a może nie chciałam? Później nie miałam gdzie odpocząć. Całymi dniami grał telewizor. Uciekałam do parku, do Wiesi, ale nie mogłam zostawić go na dłużej samego. Nie myśl, że chcę za wszystko, co mnie wtedy spotkało, obwiniać Kubę. To, że byliśmy razem przez dziesięć lat, było naszym wspólnym wyborem. Nie zawsze było piekło. Słuchaliśmy muzyki, graliśmy w szachy, w karty. Mieliśmy też wiele radości. Potem patrzyłam na pochyloną głowę, w oczach nie było woli walki, tylko ciągła nieobecność. Nie umiałam pogodzić się z tym, że ten mój żeglarz, wygrywający trudne regaty samotników, siedzi bezczynnie i niszczy siebie. Wściekałam się i na pewno popełniałam masę błędów, a jeżeli zgłosił chęć do czegoś, natychmiast złość mi przechodziła i byłam gotowa do pomocy. Szkoda, że nie udało się inaczej ułożyć nam życia. Zresztą, jak wiesz, nic nie przychodzi samo, o wszystko trzeba się starać, a jeśli już coś się ma, cieszyć tym i o to dbać. Ale do takich wniosków obydwoje doszliśmy zbyt późno. Wyjeżdżałam na parę dni z wnuczkami, czasami dzieci były u nas i chodziłam z nimi do parku lub grałam na komputerze. Wszystko to mi jednak nie wystarczało, czułam potrzebę większej swobody, chociaż lubiłam swoje mieszkanie. -Co spowodowało, że się rozstaliście? -Była okropna awantura. On patrzył tylko na swoje nieszczęście. Mieliśmy długi, bo jego lekarstwa pochłaniały diabelnie dużo pieniędzy. Poszło o jakieś głupstwo, ale nie zwróciliśmy na to uwagi zaślepieni złością. Bez opamiętania skakaliśmy sobie do gardła i jedno drugiego oczerniało. Była to właśnie ta kropla, która przelała kielich goryczy. Zrozumieliśmy wówczas, że to jest kres naszej znajomości i że dłużej tak żyć nie możemy. Miał przyznane miejsce w Domu Opieki w Warszawie, zresztą nie pierwszy raz. Całodobowa opieka, rehabilitacja no i lekarz prawie na zawołanie. W decydującym momencie wahał się z podjęciem decyzji, ale ja tym razem byłam konsekwentna. Nie miał wyboru, musiał pojechać. O sobie wtedy nie myślałam. -A ty, przecież nie pracowałaś, jak sobie radziłaś? – był ciekawy. -Wcale sobie nie radziłam. To był koszmar. Sprzedałam parę rzeczy i spłaciłam długi. Był to okres załamania, głupich myśli i płaczu w poduszkę. Rozmawiałam z mamą, która od lat nie żyła, prosiłam nawet Boga o siły. Ileż dni miałam głodnych. Nie zawsze byłam bohaterska i silna. Miałam wiele chwil, kiedy wątpiłam we wszystko i wszystkich. Pomagała mi Wiesia, rodzina i Hania. Uciekałam od ludzi. Siedziałam w domu, nigdzie nie chodziłam. Czasami jechałam do Kuby lub szłam z córką i wnuczką na spacer. Potem uciekałam, aby zaszyć się w swoim mieszkaniu, bo tam czułam się bezpieczna. Denerwowały mnie nawet telefony z pytaniami – „Co słychać?” – odpowiadałam, że jeszcze żyję. Szukałam pracy, ale starej baby nikt nie chciał zatrudnić. Wiesz sam, co nasi mądrzy politycy zgotowali pokoleniom powyżej czterdziestu lat. Nawet działki nie mogłam sprzedać, bo od ponad dwudziestu lat były zwariowane plany jakiejś trasy. Nikt się z biednym człowiekiem nie liczył, ważna była tylko mamona. Wtedy przekonałam się, jacy są ludzie. Nawet nie masz pojęcia, jak to bolało. Ale czas zrobił swoje. W końcu wiele zrozumiałam i na wiele spraw zaczęłam patrzeć inaczej, bez goryczy i złości. Owszem, świat mój się zawalił, ale dotarło do mnie, że miałam w tym swój udział. W końcu los się uśmiechnął. Zaczęły rysować się jakieś nowe, lepsze rozwiązania. Sprzedałam swoją działkę, wykupiłam mieszkanie, oddałam długi i mogłam nareszcie spokojnie żyć. Kiedyś wyciągnęli mnie znajomi na wycieczkę samochodem, z daleka zobaczyłam to cudo i teraz tu mieszkam. To był jeszcze czas, kiedy dręczyły mnie wyrzuty sumienia. I chociaż to mnie było znacznie trudniej, obwiniałam się, czy na pewno zrobiłam wszystko, że gdybym była bardziej silna, Kuba pewnie by zrozumiał. Zdaję sobie sprawę, że ponad dziesięć lat temu zaczęłam żyć od początku i bardzo się cieszę. -No właśnie, a co z Kubą? Urwałaś z nim kontakt? -Nie. Kuba mieszka w Domu Opieki. Czuje się zupełnie dobrze. Jeżdżę do niego raz, czasami dwa razy w miesiącu. Nauczył się żyć tamtym życiem. Ma telewizor, radio, latem jeździ na dwór. Odwiedza go wreszcie rodzina. Ciągle jest w takim samym stanie, a może nawet lepszym. To mnie jeszcze utwierdza w moich wątpliwościach i przekonaniu, że przez parę lat dłużej mógł żyć jak wszyscy ludzie i pływać na łódkach. Cieszyć się normalnym życiem ze mną lub inną kobietą. Przez tyle lat ciągle czekał na śmierć, a on żyje do dziś. W końcu wszyscy kiedyś umrzemy. Miałam dwa życia i chociaż bardzo się różniły, bo marzenia wyciszały, a codzienne troski atakowały to była równowaga. Cieszę się, że teraz mogę mieć tylko jedno życie i jest mi z nim naprawdę dobrze, nie chcę nic zmieniać. Jestem starszą panią, babcią dorosłych już wnuków, a za sobą mam przygody, o których lubią słuchać jak siedzimy wieczorami na schodkach ganku. Myślę, że wystarczy już opowiadań – Chodź, zrobię obiad – zaśmiała się. Siedziałam na leżaku. Mój mózg był pełen całej tej historii. Wiedziałam, że Marta zawoła mnie na dół, a ja najchętniej poszłabym gdzieś w świat, przemyśleć to co usłyszałam. Miałam cichą nadzieję, że lada chwila przyjdzie Filip aby mnie zabrać na spacer. Chciałam z nim porozmawiać. Czułam się podle, bo zdałam sobie sprawę, jak bardzo podobnie do siostry Kuby zachowywałam się ja sama, w stosunku do własnego brata. Nie były to przyjemne myśli i z ociąganiem zeszłam. Wstyd mnie ogarnął i nie miałam odwagi nawet patrzeć Marcie w oczy. Siedziałam nad talerzem zamyślona i dłubałam odruchowo widelcem, kiedy doszedł do mnie gwar i skomlenie radosne psów. Poczułam się uratowana. Szybko wybiegłam do kuchni po bułki przygotowane na wyprawę, krzyknęłam do widzenia i już mnie nie było. Przyszli w czwórkę, ale Stefania po przywitaniu się ze mną, pobiegła jeszcze uściskać Martę. Filip przez okno lustrował uważnie Janka. Trwało to wszystko chwilę i zaraz ruszyliśmy do lasu. Teraz dopiero zwróciłam uwagę na Stefanię. Aż dech zapierała jej uroda i zaraźliwy śmiech. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym, głównie Franek z Filipem. Śmiałam się razem z nimi, ale nie uszło uwagi Stefanii, że coś mi jest, bo zapytała: -Jolu, co ci jest, jesteś chyba gdzieś daleko? -Nie, nie – starałam wykręcić się od odpowiedzi, bo nie chciałam zepsuć zabawy. -Oj! Chyba nie mówisz prawdy – zaśmiała się i zawołała – Filip, Jola źle się czuje, jest smutna. Potrzebny lekarz. Ten stanął, wyprostował się i udając powagę, zapytał: -Trzeba reanimować? Jestem gotowy – i przewracał oczami tak zabawnie, że i ja się roześmiałam. Ale Filip nie dawał za wygraną. -Jolka, co się stało, czy ten przystojniak powiedział cioci coś przykrego? – dopytywał. -Nie, tylko nasłuchałam się rzeczy naprawdę strasznych – odpowiedziałam. -Rozmawiali o Kubie, tak? – zapytała Stefania. -Tak – kiwnęłam głową. -Nie myśl teraz o tym, później wszystko ci powiemy. My wiemy od Marty, więc z pierwszej ręki. Nie martw się, to było dawno – trajkotał Franek. Przedzieraliśmy się przez zarośla i chaszcze. To, że wyszłam z tej wyprawy cało, uważałam za cud. Nigdy nie byłam w takiej puszczy, ale kroku starałam się dotrzymać i nie narzekać. Udało się. Wróciliśmy wieczorem, pogryzieni przez komary, zmęczeni, ale pełni wrażeń. Czekała na nas Marta z pysznościami i piciem. Filip rozglądał się mało dyskretnie i Marta śmiejąc się zaspokoiła jego ciekawość. -Nie zglądaj, już pojechał. -No, myślę – udawał groźnego. -A wiesz, doktorku, że czasami dobrze jest się spotkać po latach? – zadała mu pytanie. -Ciekawe po co? Chyba zobaczyć jak się zestarzał i zbrzydł przez ten czas – odpowiedział. -Wszyscy się starzejemy, głuptasie. Ja też jestem już stara, nie tylko on – śmiała się – zresztą on zestarzał się ładnie – dodała. -Ty stara? Ciociu niech tu więcej żadne stare pryki nie przyjeżdżają, nawet te najprzystojniejsze, bo gadasz potem głupoty – zawołał oburzony Franek. -Tak trzymać braciszku – dołączył Filip i teraz obydwaj fukali na wszystkich facetów, których kiedyś znała i nie znała Marta. -Ciociu, czy to prawda, że jutro przyjeżdża Kasia? – zapytała Stefania. -Tak, nareszcie się zdecydowała – odparła. -To dobrze. Byłam u niej parę dni temu, wygląda jakby słońca wcale nie było na świecie. Na dodatek ciągle jest zajęta. Myślę, że mało odpoczywa – ciągnęła Stefania. -Już my się nią tu zajmiemy – rzucił Filip – teraz ja tu jestem nadwornym lekarzem i będzie się musiała słuchać. -No i w związku z przyjazdem, robimy jutro ogromne ognisko z pieczeniem smakowitości – dodał uroczyście Franek. Taka rozmowa ciągnęła się długo w nocy, bo planów była cała masa. Kładąc się do łóżka, po raz chyba setny, zastanawiałam się, jaka musi być ta Katarzyna, skoro wszyscy tu z taką niecierpliwością i radością na nią czekają. Jeszcze dobrze nie wybudzona jadłam śniadanie, kiedy zobaczyłam na drodze koło lasu cztery postacie. W pierwszej chwili zastanawiałam się, czy oni w ogóle spali, ale szli tak energicznie, że przestałam mieć wątpliwości co do ich wypoczynku. Marta warczała odkurzaczem po pokojach Kasi, tamci nieśli naręcza kwiatów, Michał skakał po parapecie, tylko ja siedziałam w kuchni jak borsuk. Ogarniał mnie coraz większy strach. -A co ty kobieto, siedzisz taka osowiała – usłyszałam nad głową głos Filipa - pewnie się boisz? -Może się i boję, bo co? – odburknęłam. -Ciekawe kogo – Kaśka przecież nie gryzie – starał się być dowcipny. -Lekarz, a taki głupi – odcięłam się. -Ciociu, ona mnie przezywa – krzyknął. -To co, mam dać jej klapsa? – zaśmiała się Marta. -No pewnie, chociaż ty mnie poratuj – biadolił. Nagle rozmowa się urwała, bo do naszych uszu dotarł warkot samochodu. Franek jak strzała pobiegł otworzyć bramę. Dopiero teraz zauważyłam, że wszyscy trzymają w rękach kwiaty. Samochód wjechał na podwórko. Obydwaj skoczyli do drzwiczek. Zobaczyłam wesoło uśmiechniętą blondynkę, wcale niegroźną, która krzyczała i waliła Filipa pięściami, bo ten dryblas trzymał ją mocno na rękach, a Franek wyciągał z samochodu wózek i bagaże. -Wariacie, puść mnie. -A właśnie, że nie – przekomarzał się i robił głupie miny. Zaraz posadził ją na wózku delikatnie i wszyscy obstąpili ją kołem całując i ściskając. Dopiero po dłuższej chwili Marta przedstawiła nas sobie. A ona wyciągnęła do mnie rękę, uśmiechnęła się i tak zwyczajnie powiedziała: -Witaj w naszym „Raju” – i zrobiło mi się miło. Tylko moment patrzyłyśmy sobie w oczy, bo ten ohydny konował już trajkotał. -Kaśka, ale ona się ciebie bała, myślała, że ją pogryziesz. -No to się zawiodła – odpowiedziała mu i szybko odwróciła się do mnie. -Nie przejmuj się nim Jolu, on tak zawsze plecie byle co. -To ja cię ciotko kocham, na rękach noszę jak jaką oblubienicę, a ty mówisz, że ja głupi jestem – puścił wózek i złapał się rękami za głowę lamentując. -Mam wrażenie, że nic o głupocie nie wspomniałam, ale skoro mówi o niej lekarz, to muszę schylić głowę przed jego wiedzą – powiedziała poważnie patrząc na niego z ogromnym współczuciem. -No dobra, poddaję się. Lepiej chodźmy coś zjeść, bo ciotka Marta nie może się doczekać, kiedy rzucimy się na jej rarytasy. Tylko kierowca nie dał się namówić wymawiając się długą drogą. Przez dwa dni działo się dużo różności. Paliły się ogniska, ojciec Filipa grał na gitarze, wszyscy śpiewali, ciągle ktoś przychodził. Było gwarno, tłoczno i bardzo wesoło. Nawet przyłapywałam się na tym, że śpiewałam razem ze wszystkimi i śmiałam się w głos, jedząc kiełbasę prosto z patyka spieczoną na węgielek. Pachniała jałowcem, smakowała i wcale nie przeszkadzała mi umorusana twarz. W niedzielny wieczór po uściskach i pożegnaniach odprowadziliśmy Stefanię, Klarę i Franka do autobusu. Musieli wrócić na uczelnię. Obiecali, że przyjadą jak tylko będą mogli się wyrwać. Do domu odprowadził mnie Filip i chociaż cisza jaka nas otaczała była przyjemna, to brakowało przekomarzań Franka i śmiechu dziewcząt. -Szkoda, że już pojechali – westchnęłam. -Niedługo przyjadą – odpowiedział. – Teraz będziesz miała co robić – dodał. -No właśnie, muszę porozmawiać z Kasią, ale zupełnie nie wiem jak – spojrzałam na Filipa. -Najlepiej normalnie i po ludzku – uśmiechnął się. – Nie stawiaj sobie dziwnych przeszkód. Zarówno Marta jak Katarzyna są zwykłymi kobietami pragnącymi realizować swoje marzenia, a to chyba nie jest odchyleniem od ogólnie przyjętych norm – ciągnął. -Chyba masz rację – popatrzyłam uważnie na niego. -Na pewno – przytaknął. – Mam wrażenie, że obwiniasz się za grzechy większości ludzi. Jak będziesz tak myślała, to do niczego nie dojdziesz i nie pomożesz bratu - powiedział bardzo poważnie. Doszliśmy do furtki. Pożegnaliśmy się i Filip pobiegł pomóc rodzicom, a ja weszłam do domu. -Jolu to ty? – usłyszałam wołanie Marty. -Tak. -Chodź do nas. Siedzimy we dwie i próbujemy rozwiązać masę problemów – mówiła Kasia – może młoda głowa coś nam podpowie. Weszłam do pokoju. -Jesteś sama? – zapytała Marta. -Tak. Filip odprowadził mnie, ale pobiegł do domu, posiedzieć z rodzicami i pewnie im pomóc – wyjaśniłam. -Dobrze zrobił – dodała Kasia – bo znając Zuzannę, ich matkę, to tonie teraz we łzach za swoimi maluchami, które musiały opuścić gniazdo rodzinne. Sama miałam łzy w oczach jak się z nimi żegnałam. Aha, Jolu – ciągnęła nadal – Marta powiedziała mi, że masz chorego na sm brata i chciałabyś go tu przywieść. -Bardzo bym chciała – dodałam szybko. -Wiem, że ma żonę i córkę. Ważne jest aby one tu z nim przyjechały, czy będą mogły? -Myślę, że tak. Agata głównie pracuje w domu, a Julia jest jeszcze malutkim dzieckiem, ma trzy i pół roku. One to nic, najgorszy orzech do zgryzienia będzie z samym Jackiem – tłumaczyłam. -Wiem, wiem. Znam sporo takich przypadków, ale jest to pole do popisu dla ciebie. Nie przerażaj się, wszystko wcześniej omówimy. Ty wciągniesz w cały plan Agatę i mamę a w razie czego do pomocy ruszy Filip – mówiła Kasia. Do tej pory Marta tylko nas słuchała i nie wtrącała się do rozmowy. Teraz spojrzała na mnie i odwracając się do Katarzyny zaczęła: -Myślę jednak, że zanim cokolwiek zaczniemy robić w celu ściągnięcia tu Jacka z rodziną, Jola musi mieć parę dobrze ukrytych, mocnych asów w rękawie. Nie może powiedzieć mu: masz jechać, bo ja tak chcę, bo coś tam wymyśliłam. Przecież nie wolno traktować go jak przedmiot. Jolu musisz sama dużo wiedzieć na temat choroby, a ty Kasiu musisz podzielić się z nią swoją wiedzą i doświadczeniem. -To prawda – odpowiedziałyśmy zgodnym chórem. Następnego dnia rozpoczęła się moja edukacja. Rozmowy z Katarzyną ciągnęły się godzinami. Zadawałam tysiące pytań i na pewno wiele z nich było głupiutkich i naiwnych, ale nigdy nie okazała mi zniecierpliwienia. Marta podsuwała mi różne artykuły, książki, które wcale nie były o chorobie Jacka a ja dziwiłam się, że daje mi taką lekturę. Widząc mnie kiedyś siedzącą i przewracającą kartki bez większego zainteresowania, z uśmiechem powiedziała: -Spróbuj przeczytać ją uważnie. Wiesz kochanie, żeby komuś pomóc musimy odszukać siebie. Nie zniechęcaj się. Sama powiedziałaś, że Jacek i jego rodzina potrzebują pomocy. Dobrze było jej mówić. Jak ja mam szukać siebie?, zastanawiałam się. W końcu rad nie rad wzięłam się do czytania. Ledwie przebrnęłam przez jeden rozdział, bo co chwilę musiałam wracać do poprzedniej kartki, kiedy przyszedł Filip. Nawet się ucieszyłam, bo mogłam z nim trochę porozmawiać i rozjaśnić sobie co nieco w głowie. -Co czytasz? – stanął nade mną. -Marta dała mi „Możesz uzdrowić swoje życie” Hay. -Podoba ci się? Fajna jest, prawda – dopytywał się. -Dopiero przeczytałam parę stron i niewiele z tego rozumiem – przyznałam się. -To nie takie trudne – zaśmiał się. – Pójdziesz na spacer? -Chętnie – szybko odpowiedziałam bojąc się, że zmieni zdanie. Idąc rozmawialiśmy: -Jolu, rozmawiasz z Kasią? -Tak, ale raz wydaje mi się, że wszystko już rozumiem, za chwilę nie wiem nic, jak zupełny głąb. -Pleciesz bzdury – machnął ręką. – W tych trudnych przypadkach najważniejsza jest psychika człowieka, a to skomplikowane urządzenie. Nie mam wcale na myśli tylko ludzi chorych na sm, bo u człowieka, który ma np. złamany kark jest dokładnie tak samo... -Taki człowiek przecież już nic nie może - przerwałam mu. -Ale z ciebie głuptas. Oczywiście, że może. Przecież mówi, myśli logicznie, umie czytać, słyszy, a jak się mu pomoże będzie pisał, rysował – to nic, że ustami, ale wyrazi to co czuje. Są wózki, więc przy bezwładzie też może się przemieszczać. Tu właśnie najważniejszą rolę odgrywają psychika i najbliżsi. Oczywiście nie chcę ci wmówić, że są ludzie, którzy byli wysportowani, sprawni, robiący karierę, a po wypadku, kiedy leżą bezwładni, mówią z uśmiechem – to nic, że tak się stało, to nawet ciekawe nowe doświadczenie. – Nie ma tak dobrze. Zawsze się załamują. Płaczą, bluźnią, są wściekli i zbuntowani. Dopiero po jakimś czasie zmienia im się tok myślenia. Nudzą się i znowu buntują, ale tym razem chcą czegoś więcej, wytyczają sobie cele i robią wszystko aby je osiągnąć. Tylko, że takich jest mało. To są właśnie ci z silną psychiką. -A ci inni? – przerwałam mu. -No właśnie. Inni wpadają w apatię, wchodzą we własną skorupę, są obrażeni na świat, rodziny, lekarzy, na wszystkich. Każdego dnia analizują swoją tragedię i w końcu dochodzą do momentu, że żal, ból i rozpacz jest jedynym ich zainteresowaniem, pseudo- przyjacielem bez którego już nie umieją żyć. Ba, często mają ogromną wiedzę, którą mogliby się z kimś podzielić, ale nie chcą. -Filip – przerwałam mu – mogę liczyć, że mi wytłumaczysz to czego nie będę rozumiała? -No pewnie. Dlaczego pytasz – stanął. -Bo widzisz wstyd mi, że tak mało rozumiem z tego co tłumaczą mi Marta z Kasią. Jakiś czas szliśmy zatopieni każdy we własnych myślach. -Dobrze, że was widzimy, – zawołała Marta - był do ciebie telefon Jolu. -Dzwonił chyba Jacek i wydaje mi się, że był trochę zdenerwowany, – dodała Kasia – powiedziałam, że na pewno zadzwonisz. Szybko pobiegłam do domu. Zmartwiłam się, że może stało się coś złego mamie i będę musiała pojechać do Warszawy. Na taki powrót nie byłam jednak jeszcze gotowa. Nerwowo nakręcałam numer, a przy trzecim sygnale prawie wpadłam w panikę, że nikogo nie ma. Wreszcie usłyszałam głos Jacka: -Halo. -Cześć braciszku, co się stało – pytałam jednym tchem. -Jolka, Agata chce się wyprowadzić razem z Julką – mówił coś jeszcze, ale nic nie mogłam zrozumieć, bo łkał jak małe dziecko. -Co się stało?, cholera nie rycz tylko mów – krzyczałam. -Pokłóciliśmy się. Tym razem byłem chyba wredny i powiedziałem dużo przykrych słów. Jolka, co ja mam teraz zrobić? Proszę cię siostra poradź coś - skamlał do słuchawki - a we mnie wzbierała wściekłość i już miałam mu powiedzieć co myślę o takim skończonym kretynie, kiedy zauważyłam znaki pokazywane przez Filipa i usłyszałam jego spokojny głos: -Uspokój się. Mów opanowanym głosem. On nie powinien wyczuć twojego wzburzenia. To ty jesteś silna. Weź głęboki oddech, no dalej, śmiało, możesz mu pomóc. Ten jego spokojny głos zmobilizował mnie do tak nadludzkiego wysiłku, że łagodnie zapytałam: -Pewnie dobrze narozrabiałeś braciszku? Prawdę powiedziawszy, to od dawna podziwiałam Agatę, że z tobą wytrzymuje. Nie płacz, może da się coś jeszcze zrobić? Teraz powiedz, gdzie może być moja bratowa? i ku własnemu zaskoczeniu moja złość minęła. -Nie wiem, chyba jest u mamy – znowu chlipał. -Trzymaj się i w razie czego dzwoń – pożegnałam się szybko. Teraz musiałam dowiedzieć się wszystkiego od drugiej strony. Tak jak sugerował, była u naszej mamy. Niewiele mogłam dowiedzieć się od niej, bo była w takim, a nawet jeszcze gorszym stanie niż jej mąż. Powiedziałam mamie, że na pewno następnego dnia przyjadę i rozłączyłam się. Myśli kłębiły się w głowie. Wszystkie moje plany zostały zburzone, ale pojechać musiałam. -Chodź, trzeba powiedzieć ciotkom, że jutro jedziesz do Warszawy – rzeczowy głos Filipa wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałam na niego i z obawą zapytałam: -Co ja mam zrobić?, pojechać, no dobrze, ale co dalej? Jak mam z nim rozmawiać, skoro tak mało jeszcze wiem o tym cholernym sm- ie? -Przywieź ich tutaj – w jego głosie była spokojna pewność. -Ale jak? Tak nagle? – pytałam spanikowana. -Właśnie tak. Jeżeli będą chcieli uratować swoją rodzinę, nie będziesz miała większych problemów z przywiezieniem ich – dodawał mi wiary. Przecież nic tu nie jest przygotowane – szukałam wymówek. -Kobieto, tym się nie martw. Zadzwoń tylko, kiedy przyjedziecie... -Co się stało?– głosy Marty i Kasi przerwały naszą rozmowę. -Słuchajcie, Jola musi pojechać do Warszawy. Brat ostro narozrabiał, dał żonie popalić a ta wyprowadziła się do mamy. Teraz on płacze, ona płacze i najwyższy czas coś z tym zrobić – tłumaczył Filip. – Doszedłem do wniosku, że ma ich tu przywieść. Mam nadzieję, że się ze mną zgodzicie. -Dasz sobie sama radę Jolu? – zapytała Marta. -Nie wiem, ale będę się starała – odpowiedziałam pełna wątpliwości. -Będzie dobrze, zobaczysz. Musisz być tylko spokojna. Przed tobą jest ważna misja – uśmiechnęła się Kasia. Rano Filip odstawił mnie do autobusu. Życzył udanych rokowań i szybkiego powrotu. Jadąc, układałam plan działania. Najpierw chciałam porozmawiać z Agatą. Uspokoić ją i namówić, że warto jeszcze raz spróbować. Potem musiałam przeprowadzić męską rozmowę z Jackiem. Przez cały czas dźwięczały mi słowa Katarzyny – przed tobą jest ważna misja – bardzo chciałam dobrze ją spełnić i nic nie schrzanić. Podróż strasznie się dłużyła, a kiedy dojechałam, przywitała mnie zatłoczona Warszawa z unoszącym się smrodkiem w powietrzu. Błyskawicą przeleciała mi myśl, że tu nie ma czym oddychać, ale nie miałam czasu zastanawiać się dłużej nad tym. Ciasny autobus z trudem przedzierał się przez ulice. Wysiadłam przy bloku, gdzie mieszkała mama. Przez chwilę zastanawiałam się jak mam zacząć rozmowę, ale udało mi się przywołać szybko spokój. Wiedziałam, że tam w Dąbrówce cała trójka mocno we mnie wierzyła. Weszłam do budynku, osiem schodków pokonałam czterema susami i nacisnęłam dzwonek. Otworzyły się drzwi. Zobaczyłam zapłakaną mamę. Uścisnęłyśmy się, od razu upomniałam o kubek herbaty i jedną chociaż kanapkę, bo dopiero teraz poczułam głód. Z pokoju wybiegła uśmiechnięta Julia i z rozbiegu rzuciła mi się w ramiona. -Witam cię młoda damo – uścisnęłam dziecko. -Ciociu, jak dobrze, że jesteś – przytuliła się. -Jest mama Juleńko? – zapytałam. -Tak. Położyła się. Jest smutna – tłumaczyła mi. Postawiłam ją na podłodze, spojrzałam na mamę i zwróciłam do dziecka: -Pomóż babci robić dla mnie jedzonko, bo jestem okropnie głodna, a ja pójdę ucałować mamę. Weszłam do pokoju. Na kanapie leżała Agata smutna i zapłakana. Jej sarnie oczy pełne były bólu. Uścisnęłam ją. Cichutko zapytała: -Jolu, to on do ciebie zadzwonił? -Tak - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. -Dobrze, że przyjechałaś – dodała. -Wiem - uśmiechnęłam się i powiedziałam wstając – chodź, zjemy i wypijemy herbatę. Jestem strasznie głodna, bo od rana nie miałam jeszcze nic w ustach. Weszłyśmy do kuchni. Na stole piętrzyły się kolorowe kanapki, Julka usiadła mi na kolanach, a mama udawała, że zmywa naczynia. -Mamo, usiądź z nami – poprosiłam. Usiadła. Widziałam jak trzęsą jej się ręce ze zdenerwowania. Szybko zaspokoiłam głód i zaczęłam: muszę z wami poważnie porozmawiać. Myślę, że najwyższy czas zrobić coś z Jackiem. To, że lekarze po badaniach zdiagnozowali sm, wcale nie usprawiedliwia jego zachowania. Patrzyły na mnie obie siedząc bez ruchu a ja ciągnęłam dalej. To co się stało, na pewno było bardzo przykre dla was wszystkich. Nie będę usprawiedliwiać Jacka, tym bardziej, że zachowuje się jak głupi gówniarz. -Ale on jest chory – cicho wtrąciła mama. -No to co? – zapytałam – czy choroba daje mu prawo do krzywdzenia innych? Nie, mamo, ta choroba wcale nie zwalnia go z myślenia. Wystarczy już użalania się nad nim. Odkąd dowiedział się, że jest chory, usiadł i nie robi nic, tylko żąda. Jeżeli biedaczek jest taki słabowity, to skąd bierze siły na żądania? -To jest przecież nieuleczalne – mama nie dawała za wygraną. -Wiele chorób jest nieuleczalnych, a ludzie wcale nie stają się roślinkami, chorując na nie – odparowałam. Agata nie odzywała się. Widziałam, że przysłuchuje się uważnie, jak ja tłumaczyłam. Uważam, że Jacek powinien wyjechać... -Ale jak, gdzie? – prawie krzyknęła mama. -Mamo, proszę cię, daj mi powiedzieć. Mam nadzieję Agatko, że mi pomożesz, znaczy ty i Julia. -Jak mogę ci pomóc? – usłyszałam cichy głos. -Chciałabym, żebyście pojechali wszyscy ze mną do Dąbrówki. To bardzo piękne miejsce. Poznacie ludzi, którzy bardzo dużo wiedzą o tej chorobie, ale nie jest to sanatorium. Będziecie mieli dla siebie domek mały, piękny i ze wszystkimi wygodami. Julka świeże powietrze i zwierzęta, nawet wiewiórkę. Będziesz mogła Agatko pracować. Lekarz jest na miejscu i wspaniała cisza. Jacek zobaczy nowe otoczenie, a jego wiedza może by się tam przydała. To raj dla duszy i ciała. Nie odpowiadaj mi już, zastanów się, jednak odpowiedź muszę znać dzisiaj. Wstałam, chciałam koniecznie zadzwonić do Stefanii i Franka. W głębi serca wiedziałam, że mogę w razie czego liczyć na ich pomoc. Stefanię zastałam w domu. Ucieszyła się, że przyjechałam i umówiłyśmy u niej na Grochowie. Obiecała też ściągnąć Franka z Klarą. Mama z Julką poszły do parku. Nie chciałam naciskać Agaty. Obiecałam, że wrócę o czternastej i pobiegłam, żeby zdążyć na umówioną godzinę. Bałam się jej decyzji i bardzo chciałam porozmawiać z kimś, kto zrozumie moje problemy. Wszyscy byli w komplecie. Szybko opowiedziałam o powodzie nagłego zjawienia się. -Dobrze zrobiłaś – pochwalił Franek – nie ma co dłużej czekać. Ale, ale, czy rozmawiałaś już z winowajcą? -Jeszcze nie. Chciałam, by najpierw jego żona się zgodziła. Z nim pomówię później – tłumaczyłam. -Pamiętaj, że musisz mieć dla niego argumenty nie do zbicia - przypomniała Stefania. -Wiem. Na pewno bardzo będę się starała wygrać z nim tę potyczkę. Jest moim jedynym bratem i nie pozwolę mu zmarnować sobie tak bezsensownie życia. Po za tym, to naprawdę ekstra facet. -W razie czego możesz na nas liczyć – powiedziała Klara – daj tylko znać a natychmiast stawimy się w komplecie – dodali chórem. -Po raz pierwszy czułam, że mam przyjaciół, ludzi gotowych rzucić wszystkie swoje sprawy, żeby przybyć mi z pomocą i pomimo powagi całej sytuacji, roześmiałam się w głos: -Jak to dobrze, że mam was – zawołałam. Wracałam do mamy piechotą. Trochę obawiałam się tego co usłyszę. Nie wiedziałam co się naprawdę między nimi stało i jak bardzo została skrzywdzona Agata, a że tak było, byłam pewna. Odpędzałam od siebie myśli najeżone wątpliwościami. Przypomniałam sobie, jak Marta mówiła o asach w rękawie, tylko że ja wiedziałam jeszcze zbyt mało. Żałowałam, że wiadomości jakie przekazywała mi Katarzyna, docierały do mnie tak wolno. Natomiast pewna byłam tylko jednego, że bardzo kocham swoją rodzinę. Po wejściu do mieszkania, spojrzeniu na mamę i Agatę znałam już odpowiedź. Zawróciłam na pięcie głucha na ich wołanie i pobiegłam jak na skrzydłach do Jacka. Drzwi były otwarte. Zlękłam się ciszy, jaka panowała, ale tylko na jedną chwilę, bo po wejściu do pokoju ujrzałam znany mi dobrze obrazek – mój brat leżący na kanapie i patrzący bezmyślnie w sufit. -Podnieś się – warknęłam i ku mojemu zaskoczeniu, natychmiast usiadł ze zdziwieniem w oczach. -Przyjechałaś? – zapytał. -Jak widzisz. Wstań i zrób mi kawy, bo padam z nóg. -Ale jak mam zrobić? – znowu to cholerne, puste zdziwienie, które zawsze mnie wkurzało. Jednocześnie w głowie usłyszałam głos – „Jolu, spokojnie, nie daj ponieść się emocjom”. – Pomogło bo odpowiedziałam: -Tak jak robiłeś kiedyś. Coś chyba było we mnie stanowczego, bo wstał i bez większego wysiłku, przyniósł dwa pełne kubki pachnącej kawy. Chciał mi coś powiedzieć, ale nie dałam mu dojść do głosu i szybko zapytałam: -Mam nadzieję, że jest ci strasznie głupio i wreszcie chciałbyś coś zmienić w swoim życiu? -Mówisz o życiu? Jakim życiu? To jest przecież wegetacja – mówił ze wzburzeniem – przecież ja nic nie mogę. -Możesz robić kawę – odpowiedziałam spokojnie patrząc mu prosto w oczy – to więcej niż nic. -Czy ty jesteś mądra, o czym mówisz? – zapytał. -Może braciszku i niemądra, ale uważam, że wegetujesz na własne życzenie – sama dziwiłam się swoim opanowaniem. -Jestem chory – krzyknął. -No to co? Wielu ludzi jest chorych znacznie ciężej od ciebie i wcale nie wegetują. Ba, mają cele o jakich nawet zdrowym się nie śniło – tłumaczyłam. -Co ty możesz o tym wiedzieć? – starał się być złośliwy. -Na pewno za mało, ale dowiem się więcej – powiedziałam prawdę.- Chciałeś żebym przyjechała. Co jest przyczyną tęsknoty za mną? – dopytywałam. -Agata chce się wyprowadzić – powiedział z pretensją w głosie. -A ty się jej dziwisz, jak mniemam? - zapytałam. -Chyba jesteś głupia, przecież to moja żona – krzyczał. -To co z tego? Daje ci to prawo do krzywdzenia jej i waszej córki? – udałam zaskoczenie. -Ona powinna mnie zrozumieć – stwierdził. -A czy ty ją rozumiesz? Jesteś przecież jej mężem, więc słowo powinność odnosi się też do ciebie – tłumaczyłam. -No dobrze, to co ja mam zrobić? – zwiesił głowę. -Wziąć się w garść i zacząć patrzeć w koło. Zresztą po to przyjechałam. Mam dla ciebie propozycję... -Dla mnie propozycję, a do czego ja się mogę jeszcze przydać? – wtrącił. -Bądź tak łaskawy i nie przerywaj. Jak skończę będziesz mógł pytać, ale teraz zamień się w słuch. Otóż chcę, żebyście pojechali ze mną do Dąbrówki. Do dyspozycji macie malutki domek, lekarza na każde zawołanie, świeże powietrze i zwierzęta dla Julki. Mam nadzieję, że się zgodzisz, po prostu wierzę, że masz jeszcze trochę zdrowego rozsądku. Zamilkłam. -A ty będziesz tam? – uniósł głowę. -Będę, ale w domku będziecie mieszkać sami – zapewniłam. -Nie wiem tylko czy Agata wyrazi zgodę? – ucieszyłam się niepokojem w jego głosie. -Myślę, że trzeba spróbować – pocieszyłam go. -Jak się tam dostaniemy? – zapytał z obawą. -Wszystko zostaw mnie. Jakoś to załatwię – uśmiechnęłam się. -Ładnie wyglądasz i jesteś jakaś inna, weselsza – zauważył i zaczął mi się przyglądać. -Masz rację. Jestem inna, przynajmniej bardzo chcę być inna i chyba mam więcej takiej dobrej siły i energii. - Ale o wszystkim pogadamy już na miejscu. Będziemy mieli dużo czasu. Teraz chodź, zadzwonię do Agaty, żeby was szybko spakowała i na wieś, że przyjeżdżamy. -Chcesz jechać tak już i nagle, bez żadnych przygotowań – zapytał w popłochu. -A na co mamy czekać? Pogoda piękna, szkoda zmarnować nawet jednego dnia – i już dzwoniłam do mamy z nowiną. Faktycznie, podróż stwarzała mały problem. Było nas przecież czworo i bagaże. Przez chwilę intensywnie wysilałam swoje szare komórki, a ponieważ nie dawało to spodziewanych rezultatów, zadzwoniłam do Stefanii z prośbą o jakąś mądrą podpowiedź. Zapisała numer telefonu i zapewniła, że mnie zawiadomi, ale muszę dać jej trochę czasu. Zdarzenia potoczyły się lawinowo. Nigdy wcześniej mój zaskorupiały mózg tego by nie pojął, tym bardziej, że słowo przypadek było dla mnie nieznane. Pierwszy zadzwonił Franek. Jego kolega był gotowy nas zawieść, ale miał problem z programem w komputerze. Terminowa praca go goniła i musiał ją wykonać, a zupełnie nie umiał sobie poradzić. Bezwiednie rzuciłam do słuchawki, że przecież Jacek jest świetnym informatykiem. Natychmiast zapadła długa cisza. To Franek wykazał się przytomnością umysłu. Usłyszałam: -Daj adres, zaraz będę. Odłożyłam słuchawkę, odwróciłam się i spotkałam wściekły wzrok Jacka. -Przecież wiesz, że teraz nic nie mogę robić – syknął. -Chyba raczej nie chcesz braciszku, bo przecież wiedza ci została w tej głupiej łepetynie – nie miałam zamiaru mu ulec. -Zresztą, ja ich zupełnie nie znam – dodał. -To poznasz, są przecież ludźmi – wyjaśniłam krótko. Nie chciałam z nim dyskutować bez Franka. Moje obawy okazały się bezpodstawne, bo z chwilą, kiedy ten roztrzepaniec wpadł do mieszkania, świat kręcił się już tylko wokół niego. Ucałował Agatę, złapał Julkę na ręce, zapewniając, że księżniczkę namaluje na łące, jak będą w Dąbrówce, a do Jacka bez żadnych wstępów prawie krzyknął: -Ratuj przyjacielu, błagam. Wiem wszystko, ale wrzuć chorobę na górną półkę, albo zamknij na trochę w łazience i ustrzeż porządnych ludzi przed zagładą – buzia mu się nie zamykała. -Ale jak mogę wam pomóc? – zapytał Jacek. -Samochód czeka na dole, zawiozę cię, a potem przyjedziemy po wszystkich. Nie martw się, one sobie poradzą, zresztą przyjdą im na pomoc moja siostra i narzeczona. Chodź, załóż tylko buty i kurtkę. Ale ci jestem wdzięczny – gadał i gadał - nikogo nie dopuścił do głosu, bo bał się, widziałam to w jego oczach, sprzeciwu Jacka. Pakowałyśmy rzeczy nie odzywając się do siebie. Julka podśpiewywała, kiedy weszły dziewczyny. Opowiadały, pomagały a Stefania znalazłszy oddaną słuchaczkę w mojej bratanicy, snuła jej opowieści o psach, które będą się z nią bawiły i o rudym Michale – oswojonej wiewiórce, wielkim łakomczuchu. Pozostawał jeszcze problem mamy, która zostawała sama w Warszawie. Obie z Agatą martwiłyśmy się o nią, ale dziewczyny nie pozwoliły nam na smutek i Klara zaproponowała rozwiązanie. -My zajmiemy się waszą mamą. Jesteśmy sami w mieście i chętnie będziemy do niej wpadać, żeby mieć namiastkę domu rodzinnego, więc się nie martwcie. Franek na pewno nie da mamie za wami tęsknić – zaśmiała się. Później były pożegnania, trochę łez, dużo śmiechu i Dąbrówka przywitała nas nocą rozgwieżdżonym niebem, radosnym szczekaniem psów, domem pełnym światła, przyjaznych ludzi i zapachem najlepszego sernika. Mała Julia wybudzona ujadaniem Sułtana, ufnie obejmowała Filipa, w którego wielkich ramionach znalazła schronienie. Nawet Jacek był pogodny. Siedząc w kuchni przy stole patrzyłam na wszystkich, dumna ze spełnionego zadania. Po kolacji towarzyszyliśmy nowym osiedleńcom w drodze do domku. Byłam ciekawa ich pierwszego wrażenia. W drzwiach przywitały ich Katarzyna z Martą, uroczyście wręczając im klucze. Jakże zaskoczyła ich drewniana chatka. W małym saloniku ogień w kominku roztaczał ciepło i tworzył nastrój, kuchnia, malutka łazienka, pokoik dla Julki i jeszcze dwie, małe sypialnie na górze, dawały poczucie luzu. Każde z nich miało swój mały kącik. -Jak tu pięknie – powiedziała Agata, rozglądając się. -Mamy nadzieję, że będzie wam tu dobrze i wesoło – powiedziała Kasia, obserwując Jacka. -Dziękujemy – odpowiedzieli chórem. Po paru dniach Jacek przyzwyczaił się do otoczenia i dawne przyzwyczajenia wzięły górę. Wychodził co prawda przed dom albo na krótkie spacery, ale było to wszystko. Katarzyna nie pozwalała nam go do niczego namawiać, wręcz kazała przez pierwsze dni zostawić samemu sobie. Julka budziła się razem ze słońcem i buszowała po całym ogrodzie ze zwierzętami, opalona i radosna. Wpadała do domu tylko po jedzenie. Natomiast Agata była wywabiana z domu pod pretekstem pomocy, spaceru lub gry w tenisa. Marta, Katarzyna i Filip prowadzili dyskusje nad sposobem dotarcia do Jacka. Godzinami wypytywali nas o jego zainteresowania, jaki był przed chorobą i czym się zajmował. Teraz nasza edukacja posuwała się znacznie szybciej do przodu. Nawet książki dawane nam do czytania stawały się bardziej zrozumiałe. To było czwartkowe popołudnie. Jadłyśmy obiad i jak zwykle rozmowa toczyła się na temat mojego brata, kiedy jak huragan wpadł Filip. Był zmęczony, bo biegł całe trzy kilometry. - ledwie powiedział – już wiem – i padł na krzesło. Spojrzałyśmy we trzy na niego. -Co wiesz – nie wytrzymała napięcia Kaśka. -Wiem chyba jak do Jacka dotrzeć. Franek mi powiedział – wysapał. -Franek? A co on ma z tym wspólnego? – to Marta. -Dzwonił do domu no i zapytał, jak przebiega adaptacja chorego w rodzinie. A ja, że szukamy czym go zainteresować. Franek na to, że przecież on jest informatykiem. -Wiemy o tym – wtrąciła Kasia. -Ja też mu tak powiedziałem, a on, że jesteśmy ciamajdy i ofermy, bo trzeba coś schrzanić w cioci komputerze i poprosić go o pomoc. Dużo wie, jest świetnym fachowcem. Zresztą zapytaj Jolki. Poczułam trzy pary oczu na sobie i coś zaczęło mi świtać. -Jola, o co chodzi? Opowiedziałam im incydent z Frankiem. -W takim razie do dzieła - Katarzyna była pierwsza do eksperymentu. -Tylko kto będzie psuł komputer? - zapytał Filip -Ja coś zrobię – zaśmiała się I zrobiła, nawet skutecznie. Zostałam wysłana po pomoc. Wpadłam do Jacka jak burza. -Braciszku poratuj! Kasi i Marcie coś się stało z komputerem, a mają sporo roboty – prosiłam – dla ciebie to pewnie pestka, a dla nich to problem. Jeszcze mi nie zdążył nic odpowiedzieć, kiedy Filip szukając mnie wołał, że pojedzie do swego kolegi w sąsiedniej wsi, to może on im pomoże. Chociaż spotkał mnie u Jacka, robił wszystko tak sprytnie jakby nie wiedział, że przyszłam tu specjalnie. Stanął w drzwiach i udawał zadowolenie, że mnie wreszcie znalazł. -Nigdzie nie jedź. Już idę – usłyszeliśmy. - Padło wszystko, nie wiecie? Poczekajcie, powiem tylko Agacie, że idę do ciotek. Chciało nam się tańczyć. Był już nasz. Wiedzieliśmy, że Katarzyna ulepi go jak plastelinę. Natomiast zdziwienie Agaty przeszło do rodzinnej historii, kiedy to czarną nocą szukała zaginionego męża i znalazła go, robiącego wykład Katarzynie na temat komputerów, programów i obsługi tego wszystkiego, a ona też informatyk, cierpliwie słuchała do godziny drugiej w nocy. Od tamtej pamiętnej nocy, Katarzyna przestała być dla nas osiągalna. Jacek nie odstępował jej nawet na chwilę. Przesiadywali przed tą cholerną maszyną, potocznie zwaną komputerem i buszowali w internecie. Zadrukowywali całe stosy papieru mądrymi artykułami, czytali je, a potem dyskutowali bez końca. Czasami rozmowy trwały w szerszym gronie. Byliśmy łaskawie dopuszczani do udziału w nich wszyscy. Zaczął się okres, kiedy relacje pomiędzy Agatą i Jackiem znacznie się poprawiły. Chodzili na spacery we dwoje, dużo czytali i znaleźli wreszcie wspólny język, co pozytywnie odczuła też Julka. Cierpliwie tłumaczył żonie artykuły, a kiedy zaproponowała, że może będą próbować jeść według wskazań Edgara Cayca, wyraził zgodę bez większych oporów. Długo nie mógł zmobilizować się do ćwiczeń fizycznych. Chętnie natomiast towarzyszył w nich Katarzynie. Wyglądało to mniej więcej tak: Kasia szła ćwiczyć. Jacek dreptał za nią. Potem ona robiła zestaw ćwiczeń, a on stał i obserwował wszystko z wielką uwagą. Poczym razem wracali. Trochę nas, to znaczy mnie i Filipa dziwiło, że tak mu popuszcza, ale na pytanie dlaczego pozwala Jackowi nic nie robić, niezmiennie odpowiadała: -Będzie ćwiczył, poczekajcie. To był okres przejęcia przez Filipa Ośrodka Zdrowia. Od świtu do nocy zajęty był pracą. Wpadał do nas często, ale czas jego wizyt znacznie się skrócił. Pewnego dnia w pokoju Jacka zauważyłam artykuł, który przykuł moją uwagę. Napisany przez dr Joannę Woyciechowską pod tytułem „SM: obowiązek i prawo, wybór i szansa”, zaczęłam czytać i ze zdziwieniem pomyślałam, że jest to artykuł dla wszystkich ludzi. Zawołałam Agatę, chciałam jej pokazać, ale ona znała to wszystko prawie na pamięć. Właśnie ten artykuł i mądrość Kasi, dotarły do mojego brata. Zmienił sposób odżywiania , uczestniczył w życiu towarzyskim, a nawet jak zapewniała mnie jego żona, chętnie pomagał przy robieniu posiłków (akurat w to trudno było mi uwierzyć). Wracając do domu zobaczyłam otwarte drzwi stodoły. Z babskiej ciekawości poszłam zajrzeć, co się tam dzieje. Ku mojemu zaskoczeniu ujrzałam ćwiczącego Jacka i Julkę, która opowiadała mu swoje przygody leżąc obok niego. Po cichutku wycofałam się szczęśliwa, że mogę wszystkim zanieść radosną nowinę. Nie zawsze jednak trwała taka sielanka. Zdarzały się jeszcze bunty mojego brata i pesymizm brał górę nad rozumem. Nadal nie mógł pogodzić się z faktem, że nie może pracować tak jak przed chorobą. Powodem takiego stanu nie była jednak sama choroba, bardziej sytuacja ekonomiczna w kraju. Ogromne bezrobocie dawało pracodawcom możliwość pozbycia się z zakładu pracownika, którego dopadła dziwna i mało znana przypadłość, a co za tym idzie prawdopodobnie długie zwolnienia lekarskie. Kandydatów na jego miejsce było paru, a ludzi niezastąpionych niestety nie ma. Na tej płaszczyźnie czuł się przegrany, co wywoływało duży stres. Cieszyliśmy się jednak, że te okresy przygnębienia bardzo się skróciły. Nie chciał o tym z nikim rozmawiać, a na zadawane pytania coś tam odburkiwał, czym skutecznie kończył nawet nie zaczętą rozmowę. Na prośbę Marty, żeby zostawić go w spokoju, zapominaliśmy o jego problemie. Od przyjazdu minął niespełna miesiąc i trzeba było przyznać, że mój brat bardzo się zmienił. Nie wściekał się o byle co i przestał być jedynym chorym człowiekiem na świecie. Coraz częściej śmiał się, dowcipkował i bezczelnie przekarmiał Michała. Pomagałam Filipowi urządzać się w nowej pracy, co było powodem moich zniknięć i żartów Jacka. -Siostra, Michał mi zasugerował, że chyba jesteś zakochana. -Czy to wredne, rude straszydło musi ciągle plotkować? – zapytałam. -On nie plotkuje tylko martwi się o ciebie – zawołał. -Niech pilnuje swojego ryżego ogona – zaśmiałam się. Lubiłam przekomarzać się z nim, bo to przypominało mi nasze zwariowane, dziecięce lata. Siedzieliśmy w Ośrodku. Jedliśmy kanapki, które przyniosła nam mama Filipa, zastanawialiśmy się czy wszystko jest zrobione, kiedy wszedł Jacek. -Cześć pracusie! – zawołał. -Cześć, chodź do nas na górę, to może coś dobrego znajdzie się i dla ciebie – zawołał Filip i spojrzał ze zdziwieniem na mnie – on sam przyszedł? – widziałam pytanie w jego oczach. Ale Jacek stał już przed nami i mówił: -Przyszedłem do ciebie doktorku po pomoc... -Dobrze, że jesteś – przerwał mu Filip – będziesz moim wybawieniem. -Co się stało – zapytał mój brat. -Muszę uruchomić tą straszną, piekielną machinę. Oczywiście, specjalista ze mnie żaden. Zresztą, zanim się rozeznam co tam jest, też pewnie upłynie sporo czasu, którego mam mało – tłumaczył się. -Dobra. Zaraz zrobimy, pewnie wcale nie jest to skomplikowane – i już szukał miejsca, gdzie ma to zrobić. Patrzyłam na nich zaskoczona, bo ani jeden, ani drugi nie wspominali wcześniej o żadnym problemie. -Zaraz, zaraz, ale to ty miałeś do mnie sprawę – przypomniał sobie Filip. -Chciałem abyś mi pożyczył książki o jodze, oczywiście jeżeli takie masz – odpowiedział nie podnosząc głowy z nad klawiatury. -Jutro ci przyniosę wszystko co mam na ten temat – zaśmiał się Filip. Siedzieliśmy i gadaliśmy później do czarnej nocy. Do domu wracaliśmy we dwoje. Cisza, las, stwarzały atmosferę do rozmów. Byłam szczęśliwa, bo patrząc na brata widziałam znowu młodego faceta. -Wiesz siostra, chyba powinienem ci podziękować – głos Jacka wyrwał mnie z marzeń. Spojrzałam na niego zaskoczona. -Za co? -Za wszystko. Za tylu ludzi, gdzie każdy na swój sposób jest egzemplarzem okazowym, za Agatę, Julkę i za to, że wstydzę się swojego życia jakie wiodłem przez dwa ostatnie lata. Nawet nie myślałem, że mam taką mądrą siostrę – mówił. -Wcale nie byłam mądra. Sama przyjechałam tu lizać swoje rany. Dopiero życie obok Marty i ona sama, spowodowało, że szerzej otworzyłam oczy. Później poznałam Filipa, jego rodzeństwo i Katarzynę. Kiedy usłyszałam o ich marzeniach, wtedy dopiero pomyślałam o tobie. W końcu mam jednego brata, więc postanowiłam o ciebie zawalczyć z twoją apatią – odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą. -Musiały być te rany bardzo bolesne, skoro uciekłaś z Warszawy – stwierdził. -Podziękowali mi za współpracę i to z dnia na dzień. Jacek, wtedy świat mi się zawalił, ale myślę, że to wszystko miało być. Gdyby tak się nie stało, nadal byłabym życiowym ślepcem. Nawet powiem ci w tajemnicy, że wcale nie chcę tam wracać, ale muszę coś przecież robić – tłumaczyłam mu. -A wiesz, że ja też, chociaż jestem tu krócej od ciebie – zawołał. – Julka jest taka radosna, zdrowa, Agata też się śmieje. Naprawdę dawno nie byliśmy tacy szczęśliwi... -Bo to ty, braciszku się zmieniłeś. Już nie jest wszystko wkoło ciebie szare i ponure. Dostrzegłeś kolory, poczułeś się potrzebny, masz z kim dyskutować o chorobie, o życiu i naraz przekonałeś się, że wcale nie jesteś na skraju przepaści. Wszyscy słyszymy wasze dyskusje z Kaśką, sterty papierów, które czytacie na wyścigi po parę razy, a nie daj Boże, żeby ktoś chciał przeczytać pierwszy. Z Agatą znowu umiesz rozmawiać i cierpliwie tłumaczysz jej dwusetny artykuł z internetu - mówiłam wszystko tak jak ja to widziałam, pomna uwag Marty, że zawsze trzeba mówić prawdę. -Gadasz. Naprawdę tak to wygląda z boku? – zaśmiał się. -No pewnie, głuptasie. Właśnie doszliśmy do domu i Jacka porwały obie jego dziewczyny. Szli objęci a wkoło nich biegała roześmiana Julka. W kuchni siedziały Marta z Kasią. Przysiadłam się do nich. -Filip wszystko ma już zrobione. Jest super. – opowiadałam – Nareszcie będzie po ludzku przyjmował pacjentów. Musicie to zobaczyć. -Myślę, że szampan na otwarcie będzie? – zapytała Kasia. -Na pewno. Bo Franek do końca życia by mu wypominał, gdyby nie było bąbelków – stwierdziła Marta. -Jolu, dzieciaki przyjeżdżają pojutrze z waszą mamą i oczywiście Klarą – rzuciła Kaśka – ale nic nie mów Jackowi i Agacie. -Z mamą – byłam zaskoczona. -Co się tak dziwisz? Uważasz, że mamie świeże powietrze się nie przyda? – zapytała. -Przyda. Tylko, że mama Jacka traktowała jak obłożnie chorego, a jak zacznie tak robić teraz? – naprawdę byłam pełna obaw. -Nie martw się. Dzieciaki zrobiły mamie przyśpieszone kursy, a tu będzie mieszkała z nami – dodała Marta. -A wiesz, że Jacek postanowił ćwiczyć jogę – zapytała Kasia. -Wiem, wiem. Przyszedł dzisiaj do Filipa po książkę na ten temat – poinformowałam. To był chyba czwartek czy piątek. Kasia z Jackiem jak zwykle, siedzieli z nosami w monitorze, zażarcie dyskutując. Ja, Marta i Agata piłyśmy kawę, ale zwabione podniesionymi głosami wyszłyśmy, by posłuchać. -Dlaczego uważasz, że powinno się rozmawiać o seksie? - to Jacek. -A czy uważasz, że ta sfera nie jest ważna? – spokojnie pytała Kaśka. Usiadłyśmy cichutko i słuchałyśmy z ogromnym zainteresowaniem. -Ale seks to sfera bardzo intymna i osobista – dodał. -Masz rację, ale pomyśl o tych, którzy w związku z chorobą nie są tak sprawni jak ty. Żony ich są złe i rozczarowane. Nie chcą ze sobą o problemie rozmawiać i napięcie rośnie, a przecież się kochają. Z powodu nie wyjaśnienia ważnych spraw, odsuwają się od siebie, pielęgnując w sobie żal i rozgoryczenie. Każdy człowiek potrzebuje czułości. Nie mam na myśli seksu tylko jako stosunku. Jeżeli chory powie o swoich problemach otwarcie bliskiej osobie, postara się wytłumaczyć jej co czuje, myślę, że ona go zrozumie. Może nie od razu, ale z czasem na pewno. Przecież pocałunek, przytulenie, pieszczoty bywa, że znaczą więcej niż sam akt stosunku. Zdrowej osobie wydaje się, że to nie będzie takie piękne jak kiedyś, to prawda, ale może być inaczej i wcale nie mniej uroczo. Czasami zdarza się, że ktoś ma blokadę psychiczną. Niby wszystko jest prawidłowo, wspaniale ale nie do końca. I co wtedy? Zostawić go, odejść, bo nie spełnia oczekiwań? Na pewno niejedna osoba tak zrobiła. Czy myślała, że zadaje ból i przyczynia się do coraz większej blokady? Mogę ci zagwarantować, że nic takiego nie przeszło jej przez myśl. A mówiła, że kocha. Na pocieszenie są też inni, grupka niestety znacznie mniejsza. Są cierpliwi, czuli, wyrozumiali i zamiast mówić oni naprawdę kochają. Nie oburzaj się, że jakiś niepełnosprawny napisał o swoim problemie. Wręcz przeciwnie, schyl przed nim głowę, bo miał odwagę poruszyć temat, który w naszym społeczeństwie nadal uznawany jest za tabu. Przemyśl to – dodała Kasia. -Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytał Jacek. -Bo chciałam wiedzieć. Jestem chora od wielu lat. Mogłam sobie powiedzieć – nic już nie mogę – i co dalej? Ja też byłam młoda, buntowałam się, ale wybrałam aktywność i teraz wiem, że lepsze to niż beznadzieja. Miłość też mnie nie ominęła. Byłam zakochana i kochana, dzisiaj często tęsknię ale czuję, że z chmurki płynie do mnie wsparcie – opowiadała Kasia. Oj dała mu szkołę. Spojrzałam na Agatę, która patrzyła gdzieś przed siebie, zamyślona. Sama w głębi serca przyznawałam, jak to często myślałam, że czułości i seks z chorym, który jest na wózku, to co najmniej rzecz niesmaczna. Byliśmy młodzi, wykształceni, a ciągle nas te dwie starsze panie zaskakiwały: celnością opinii, patrzeniem na świat znacznie szerzej i zrozumieniem ludzi. My po prostu byliśmy głupcami i tonęliśmy w bagnie egoizmu. Wyszłam na spacer aby wszystko co usłyszałam jeszcze raz przemyśleć. Dogoniła mnie Agata: -Mogę z tobą się przejść? – zapytała. -Pewnie – zgodziłam się. -Jesteśmy tu tak krótko, Jolu, a uważam, że nauczyłam się więcej niż przez całe trzydzieści parę lat życia. Odkąd dowiedzieliśmy się o stwardnieniu, wszystko mnie przerażało. SM traktowałam jak potwornego wroga. Nie wiedziałam co mam robić i jak żyć. To był koszmar. Ja nawet bałam się przyjazdu tutaj. W pracy wszyscy z którymi przebywałam, ciągle mi współczuli – dziewczyno, małe dziecko i mąż kaleka, jak ty sobie poradzisz – dlatego chciałam pracować w domu, żeby tego nie słuchać. Myślałam, że będzie już tak zawsze – nie przerywałam jej. Widocznie musiała w końcu wyrzucić to wszystko z siebie, oczyścić się. – A potem jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znalazłam się tutaj. To inny świat. Jestem znowu szczęśliwa, ale nadal czuję lęk i to nie przed chorobą, bo wiem o niej już bardzo dużo, ale przed zderzeniem Jacka z rzeczywistością po powrocie do domu. Czy tam znajdziemy takich ludzi jak tu, że wszystko wytłumaczą, niczemu się nie dziwią, a co najważniejsze nie użalają się nad człowiekiem. -Po co się tym martwisz na zapas? – zapytałam. – Teraz jesteś tu, ucz się, korzystaj ze swobody, pytaj jak czegoś nie rozumiesz. Myślę, że jak wrócicie do Warszawy, Jacek będzie silny na tyle, żeby dać sobie radę. Już inaczej postrzega siebie i znowu zna swoją wartość. Chciałam powiedzieć jej o przyjeździe mamy, ale Katarzyna z Martą prosiły, żebym tego nie robiła, ponieważ Agata musi uwierzyć w Jacka. Sama też się tego spotkania trochę obawiałam, bo nie wiedziałam w co ją wtajemniczyli: Franek z Klarą i Stefania. Rozumiałam też obawy Agaty, chociaż za nic w świecie bym jej o tym nie powiedziała, żeby jej nie martwić. Wiedziałam, że tutaj Jacek żyje wśród ludzi, ale jednak pod kloszem. Tu czuł się potrzebny, ciągle ktoś prosił go o pomoc i radę. Długo nie wiedział, że Katarzyna też jest informatykiem, a kiedy mu w końcu powiedziała, zaśmiewali się obydwoje z udanego podstępu, wyciągnięcia go ze skorupy. Kiedyś byłby po prostu wściekły, że wszyscy z niego zakpili. Było już dobrze po południu. Siedzieliśmy wszyscy na tarasie. Nagle z lasu doszły do naszych uszu śmiechy i przyśpiewki. Zauważyłam, że Marta z Kasią wymieniły spojrzenia. Pierwszy furtkę przekroczył Franek i trzymając ją otwartą, gestem zapraszał rozbawione towarzystwo. Spojrzeliśmy na ten tłumek i zobaczyłam zaskoczenie w oczach Agaty i Jacka, ale to co ujrzeliśmy mnie po prostu zatkało. Nasza mama była w spodniach i adidasach, świat zwariował pomyślałam, ruszając na jej spotkanie. Przywitała się ze mną, Agatą i Julką a patrząc na Jacka zapytała: -Czy ten przystojny, uśmiechnięty facet to mój syn? – i natychmiast go przycisnęła do siebie. – A teraz poznajcie mnie z tymi dwiema damami – dodała. Mama była u nas cały tydzień. Z tej wizyty wyszła opalona, uśmiechnięta i podrapana, bo Julka przeciągała babcię po największych chaszczach i krzakach. Dużo czytała, rozmawiała z Kasią, a nawet przyjęła za rzecz normalną obieranie warzyw przez Jacka. Kiedy poznała Filipa, zaśmiewali się opowiadając sobie dowcipy. Nie uszło mojej uwadze, że go obserwuje, a spacerując ze mną po lesie, ze spokojem powiedziała: -Córciu, chyba Warszawa cię straciła, bo mam wrażenie, że nigdy już tam nie wrócisz. Zupełnie nie rozumiałam o co jej chodzi, a na prośbę, żeby mi wytłumaczyła, odpowiedziała: -Zobaczysz sama. Moje obawy co do spotkania mamy z Jackiem wcale się nie sprawdziły. Nawet o chorobie rozmawiali jak o czymś normalnym. Siedząc z Agatą na leżakach rozmawiałyśmy o cudzie przeobrażenia Jacka. Nagle zrozumiałam, że tak naprawdę zmieniliśmy się wszyscy. Nie baliśmy się mówić o sm-ie, jak o czymś oczywistym. Mało, że przestaliśmy się bać, najczęściej wcale nie pamiętaliśmy o nim w kontaktach z Jackiem. On też przesunął chorobę na plan dalszy, robiąc zupełnie nowe plany. -Wiesz Jolu, jestem bardzo ciekawa czy istnieje sanatorium dla ludzi chorych i ich rodzin? – zapytała Agata. -Nie wiem, ale na pewno powinno być. Ludzie przyjeżdżaliby tak jak my tu jesteśmy – odpowiedziałam. -Szkoda, że Marta ma tylko jeden malutki, drewniany domek – westchnęła. -Pewnie, bardzo szkoda – przytaknęłam. -Skąd one mają tyle wyrozumiałości. Ciekawe, nie uważasz? – zapytała. -Katarzyna ma sm od lat, ale nie chciała być nic nie znaczącą roślinką, a Marta przeżyła dokładnie to, co wam obojgu groziło. Ból, jak mówiła był wielki. Złączyły siły i postanowiły, w miarę swoich możliwości, ratować takie rodziny jak wasza od zagłady. Co by nie mówić, mieliśmy dużo szczęścia, że nasze drogi się spotkały – tłumaczyłam. -Oj tak. Teraz, kiedy jestem zmęczona, Jacek prosi żebym się położyła i odpoczęła, a on sam umyje Julkę. Czy wiesz, że nawet nie musimy mówić sobie o jakichś sprawach, bo wystarczy, że spojrzymy w oczy i już wszystko wiemy. To jest wspaniałe – uśmiechnęła się. -Te dwie starsze panie, właśnie tego pragnęły. Ich marzenia się spełniły. A wy jesteście pierwszą uratowaną rodziną. Życie jest pełne niespodzianek. Wszyscy oczekujemy, że nam w udziale przypadną te dobre, a kiedy tak nie jest, jesteśmy nieszczęśliwi. Obwiniamy natychmiast całe nasze otoczenie, często nawet Pana Boga, chociaż wcześniej nie mieliśmy dla niego czasu w nawale zajęć. Nikt nie chce się przyznać, że sam schrzanił wiele. Dopiero jak uda nam się spotkać kogoś, kto poda rękę i odchyli klapki z oczu, zaczynamy czuć i myśleć w wyższym wymiarze. Kiedy wreszcie jesteśmy w stanie pojąć, jak wielką krzywdę robiliśmy sobie, a tym samym i innym, to natychmiast następuje punkt zwrotny. Czyli wielka poprawa. Mówimy wtedy, że stał się cud, bo jest nam lepiej, ale to nieprawda. Bo czyż można w kategorii cudu uznać nasze serce, o którym zapomnieliśmy? Już w bajkach z dzieciństwa proszą, by patrzeć sercem, tylko my doroślejemy i wydaje nam się, że świat bajek minął bezpowrotnie. Stajemy się częścią kieratu i monotonii. Ulegamy modom, pozwalamy narzucać sobie różne trendy, bo tak po prostu jest łatwiej. Nie musimy myśleć, ograniczamy się tylko do chcenia i równie często rozbijamy boleśnie. Ja, mój brat, jego rodzina i ci, którzy mieli szczęście przyjechać do Marty „Raju”, mają już to za sobą. I chociaż nikt nie zabrał ich problemów, umieją je rozwiązywać. Minęło pięć lat od pierwszego przyjazdu mojego i Jacka do Dąbrówki. Czy żyjemy teraz w kraju wiecznej szczęśliwości? Nie, ale jesteśmy szczęśliwi. Ja mieszkam z moimi dwoma mężczyznami w sąsiedztwie Marty. Mój syn za dwa dni skończy trzy lata. Katarzyna mieszka tu już na stałe. Nie ma nas na liście najbogatszych ludzi w kraju, bo moim mężem jest nowoczesny, ale „doktor Judym” i takiego kocham całym sercem. A życie z nim to nie banał. Mój brat ma własną firmę. Nadal w jego domu i biurze, jako motto życiowe wisi artykuł dr J. Woyciechowskiej. Przed miesiącem został ojcem wspaniałego chłopaka. Umie żyć ze swoją chorobą. Mówi, że traktuje ją jak dobrą przyjaciółkę, ponieważ dba o niego, żeby często odpoczywał i kto jak kto, ale ona nigdy go nie zdradzi. Agata to piękne macierzyństwo, za to Julka, już uczennica, ogląda się za chłopakami. Ich marzeniem jest mały domek w Dąbrówce i pewnie niebawem się spełni. Często przyjeżdżają tu wszyscy, jak mówi on sam, do Katarzyny i Marty po ich mądrość, siłę i pomoc w wyborach. Sam wybiera już doskonale. Mama gdyby mogła, też by stąd nie wyjeżdżała. Pojutrze będzie piątek, to dzień, kiedy rodziny przyjeżdżają do nas. Będzie wielkie ognisko i kiełbaski. Przekomarzania Franka z Filipem, Klara z maleńką ich córeczką, urodzoną artystką z talentami po ojcu, ich rodzice, Stefania z Łukaszem – wnukiem Marty, Klaudyna też wnuczka Marty ze swoją wielką miłością, Wiktoria – najmłodsza wnuczka Marty – dorastający piękny podlotek. Siostra Kasi i obydwie córki Marty. Wszyscy marzymy, że będziemy kiedyś mieli wiele małych domków, gdzie rodziny takie jak Jacka, odnajdą radość życia. Nawet jeżeli to utopia, to i tak będziemy o niej marzyli. Bo przecież w bajkach marzenia się spełniają. Po wielu staraniach stwardnienie rozsiane w 2000r. zostało wpisane na listę chorób przewlekłych. Interferony, które zrobiły wielkie zamieszanie i miały być cudownym lekiem, okazały się niewypałem. Pomimo szalonej ceny, nie słyszałam o nikim, komu by pomogły. Nie dość, że nie hamują choroby, to nawet nie zmniejszają stopnia niesprawności. Po co więc tracić majątki? Nikogo nie chcę oceniać, bo każdy z nas powinien wybierać dla siebie, to co najlepsze.