5952

Szczegóły
Tytuł 5952
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5952 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5952 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5952 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

William Faulkner �wiat�o�� w sierpniu Prze�o�y� Maciej S�omczy�ski Czytelnik-Warszawa 1989 Tytu� orygina�u angielskiego Light in August � Copyright for the Polish translation by Maciej S�omczy�ski, Warszawa, 1959 Ok�adk� i kart� tytu�ow� projektowa� Jan Bokiewicz 83-07-01855-2 (broszura) ISBN 83-07-01855-0 (oprawa) l Siedz�c przy drodze i patrz�c na w�z, kt�ry wspina si� ku niej pod g�r�, Lena my�li: �Przysz�am tu z Alabamy. Kawa� �wiata. Ca�� drog� z Alabamy, pieszo. Kawa� �wiata". I r�wnocze�nie my�li: Chocia� by�am nieca�y miesi�c w drodze, jestem ju� w Missisipi, dalej od domu ni� kiedykolwiek przedtem. Jestem teraz nawet dalej od Doane's Mili, ni� by�am wtedy, kiedy mia�am dwana�cie lat. Nawet w Doane's Mili nie by�a nigdy, zanim jej ojciec i matka nie umarli, chocia� sze�� albo osiem razy w ci�gu roku je�dzi�a w lichej sukience wozem do miasta, opieraj�c bose stopy o dno wozu, podczas gdy zawini�te w papier buty le�a�y obok na ko�le. Wk�ada�a buty tu� przed wjazdem do miasta. Kiedy by�a ju� du�� dziewczyn�, prosi�a ojca, �eby zatrzymywa� w�z na skraju miasta, zsiada�a i sz�a pieszo. Nie chcia�a m�wi� ojcu, dlaczego woli i��. My�la�, �e to z powodu g�adkiej nawierzchni ulic i chodnik�w. Ale robi�a to, bo wierzy�a, �e ludzie, kt�rzy zobacz� j�, gdy b�dzie ich mija�a pieszo, uwierz�, �e ona tak�e mieszka w mie�cie. Kiedy mia�a dwana�cie lat, jej ojciec i matka umarli tego samego lata w zbitej z okr�glak�w chacie, sk�adaj�cej si� z trzech izb i sieni. Umarli w izbie o�wietlonej naftow� lamp�, wok� kt�rej ta�czy�y owady. Nag� pod�og� izby nagie stopy ludzkie wyg�adzi�y jak stare srebro. By�a najm�odsza z �yj�cych dzieci. Jej matka umar�a pierwsza. Powiedzia�a: � Zaopiekuj si� tat�, � Lena pos�ucha�a. P�niej, pewnego dnia, ojciec powiedzia�: � Pojedziesz do Doane's Mili z McKinleyem. Przygotuj si�, �eby� by�a gotowa do drogi, kiedy nadjedzie. � Potem umar�. Jej brat McKinley przyjecha� wozem. Po po�udniu pochowali ojca w gaiku za wiejskim ko�ci�kiem i postawili mu sosnowy krzy�yk. Nast�pnego ranka wraz z McKinleyem odjecha�a wozem do Doane's Mili. Odjecha�a na zawsze, chocia� prawdopodobnie nie wiedzia�a jeszcze w�wczas o tym. W�z by� po�yczony i brat przyrzek� go zwr�ci� przed zapadni�ciem nocy. Brat pracowa� w tartaku. Wszyscy ludzie w wiosce pracowali w tartaku albo dla tartaku. Tartak ci�� sosn�. Sta� tu ju� siedem lat, a zanim up�ynie jeszcze siedem, wyniszczy ca�y drzewostan w swoim zasi�gu. Wtedy cz�� maszyn i wi�kszo�� ludzi, kt�rzy go prowadzili, �yli z niego i dla niego, zostanie za�adowana na ci�arowe platformy i wywieziona. Ale poniewa� nowy sprz�t zawsze mo�na kupi� na raty, wi�c niekt�re fragmenty maszyn pozostan�: cienkie, k�uj�ce w oczy nieruchome ko�a o przedziwnym wygl�dzie, kt�re wyrastaj� z rumowiska cegie� i chwast�w;, wypatroszone kot�y, unosz�ce swe zardzewia�e i nie dymi�ce ju� kominy, o wyrazie upartym, pe�nym zawodu i os�upienia ponad wype�nionym kikutami i do�ami obrazem zupe�nego, cichego spustoszenia, nie przeoranym, nie uprawionym, sp�ywaj�cym z wolna do czerwonych zw�aj�cych si� rozpadlin podczas d�ugich, cichych deszcz�w jesieni i szalej�cej furii wiosennych burz. W�wczas nazwa tej wioski, nie figuruj�ca w rejestrach ministerstwa poczt podczas najlepszych jej dni, nie zostanie nawet w pami�ci trawionych anemi� w��cz�g�w-spadkobierc�w, kt�rzy rozbior� budynki, aby je spali� w kuchenkach i �elaznych piecykach. Gdy Lena przyby�a, by�o tam mo�e pi�� rodzin. By� tak�e tor kolejowy i przystanek, przez kt�ry raz dziennie przelatywa� z wrzaskiem poci�g towarowo-osobowy. Poci�g mo�na by�o zatrzyma� czerwon� chor�giewk�, ale zwykle wynurza� si� niespodziewanie jak duch spomi�dzy spustoszonych pag�rk�w i wyj�c upiornie mija� t� mniej-ni�-wiosk�, porzucon� jak zapomniany koralik z rozerwanego sznura. Brat by� o dwadzie�cia lat starszy od niej. Nie przypomina�a go ju� sobie prawie, kiedy przyby�a, �eby z nim zamieszka�. �y� w czteroizbowym, niemalowanym domu ze swoj� przepracowan� i zm�czon� macierzy�stwem �on�. Prawie przez po�ow� ka�dego 6 roku bratowa zaj�ta by�a rodzeniem albo przychodzeniem do siebie po porodzie. Podczas tych okres�w Lena robi�a ca�� robot� w domu i opiekowa�a si� pozosta�ymi dzie�mi. P�niej powiedzia�a do siebie: �My�l�, �e pewnie dlatego sama tak pr�dko postara�am si� o swoje w�asne". Przybud�wka, w kt�rej sypia�a, by�a w tyle domu i mia�a okno, kt�re Lena nauczy�a si� otwiera� i zamyka� zupe�nie bezszelestnie po ciemku, chocia� w tym samym pokoju sypia� z ni� najpierw najstarszy bratanek, potem dw�ch bratank�w, a potem trzech. Mieszka�a tam osiem lat, zanim otworzy�a to okno po raz pierwszy. Ale zanim otworzy�a je po raz dwunasty, odkry�a, �e lepiej by�o go w og�le nie otwiera�. Powiedzia�a do siebie: �Mam ju� takie szcz�cie". Bratowa powiedzia�a bratu. Wtedy zauwa�y� w jej sylwetce zmian�, kt�r� powinien by� zauwa�y� troch� wcze�niej. By� to twardy cz�owiek. Sko�czy� w�a�nie czterdzie�ci lat i zd��y� ju� wypoci� z siebie m�odo��, czu�o��, �agodno�� i prawie wszystkie inne uczucia, poza zawzi�tym, rozpaczliwym m�stwem i pos�pnym poczuciem dumy rodowej. Nazwa� j� kurw�. Oskar�y� wia�-ciwego cz�owieka. (Zreszt� m�odych, nie�onatych m�czyzn i s�omianych wdowc�w by�o jeszcze mniej ni� rodzin). Ale nie przyzna�a mu racji, chocia� cz�owiek �w odjecha� ju� przed sze�cioma miesi�cami. Powtarza�a uparcie: � On przy�le po mnie. Powiedzia�,, �e po mnie przy�le. � By�o w jej niewzruszono�ci co� owczego. Czerpa�a z zasob�w cierpliwej, niezmiennej wierno�ci, na kt�rej tacy �ukasze Burchowie polegaj� i w kt�r� wierz�, chocia� nie pragn� by� obecni, kiedy zaistnieje konieczno�� jej okazania. W dwa tygodnie p�niej jeszcze raz wspi�a si� na okno. Tym razem sz�o jej troch� trudniej. �Gdyby mi wtedy sz�o tak ci�ko, nie potrzebowa�abym teraz tego robi�" � pomy�la�a. Mog�a odej�� drzwiami w �wietle dnia. Nikt by jej nie zatrzymywa�. Mo�e wiedzia�a o tym. Ale wola�a odej�� noc� przez okno. Nios�a wachlarz z palmowych li�ci i ma�y tobo�ek, zawini�ty schludnie w wielk�, kolorow� chustk�. Zawiera� on, pomi�dzy innymi rzeczami, trzydzie�ci pi�� cent�w w pi�tkach i dziesi�tkach. Buty nale�a�y do jej brata. Dosta�a je od niego. By�y ma�o noszone, bo latem �adne z nich nigdy nie nosi�o obuwia. Kiedy poczu�a py� drogi pod stopami, zdj�a buty i ponios�a je w r�ce. Sz�a ju� tak prawie cztery tygodnie. Te wo�aj�ce z oddali cztery tygodnie poza ni� s� cichym korytarzem, wybrukowanym nie opadaj�c�, spokojn� wiar� i zaludnionym dobrymi, bezimiennymi twarzami i g�osami: �ukasz Burch? Nie znam. Nie znam w okolicy nikogo o tym nazwisku. Ta droga? Prowadzi do Poca-hontas. On mo�e tam by�. To mo�liwe. Tu jest w�z, kt�ry ma jecha� -kawa�ek w tamt� stron�. Zabierze ci�. Odwija si� teraz poza ni� d�ugi, monotonny szereg spokojnych, r�wnych przemian, z dnia w ciemno�� i zn�w z ciemno�ci w dzie�, przez kt�re przesuwa si� w jednakowych, bezimiennych j powolnych wozach; jak gdyby przez szereg skrzypi�cych i ko�ysz�cych si� wciele�. By�a jak co� poruszaj�cego si� wiekui�cie po powierzchni urny. W�z wspina si� ku niej pod g�r�. Wymin�a go o mil� st�d. Sta� przy drodze. Mu�y spa�y w uprz�fy. G�owy ich wskazywa�y kierunek, w kt�rym sz�a. Po drugiej stronie p�otu zobaczy�a dw�ch m�czyzn, siedz�cych w kucki przy stodole. Spojrza�a na w�z i na ludzi tylko raz, jednym, wszechobejmuj�cym spojrzeniem, szybkim, niewinnym i dok�adnym. Nie zatrzyma�a si�. By�o bardzo prawdopodobne, �e m�czy�ni po drugiej stronie p�otu nie zauwa�yli nawet jej spojrzenia, skierowanego na nich i na w�z. Nie obejrza�a si� za siebie. Znikn�a im z oczu, id�c wolno � z butami rozsznurowanymi na kostkach � p�ki nie osi�gn�a szczytu pag�rka o mil� dalej. Wtedy usiad�a nad brzegiem p�ytkiego rowu, opu�ci�a nogi i zdj�a buty. Potem us�ysza�a w�z. S�ysza�a go przez pewien czas. A p�niej zobaczy�a go, gdy wspina� si� na pag�rek. Ostry i zgrzytliwy trzask i stukot jego wyschni�tego i nie naoliwionego drzewa i �elastwa jest powolny i przera�liwy. Jest to szereg suchych, leniwych odg�os�w, nios�cych si� na p� mili poprzez gor�ce, nieruchome, t�skne milczenie sierpniowego popo�udnia. Chocia� mu�y wlok� si� miarowo w nieprzemijaj�cej hipnozie, pojazd zdaje si� nie posuwa�. Tak nieznaczny jest jego ruch naprz�d, �e wydaje si� na zawsze zawieszony po�rodku dali, jak lichy paciorek na mi�kkim, czerwonym sznurku drogi. Wra�enie jest tak bardzo prawdziwe, �e patrz�c na�, oko gubi go, a jego obraz zaciera si� i zlewa z ca�� t� drog� i jej wszystkimi spokojnymi, jednostajnymi przemianami, kt�re p�yn� mi�dzy noc� a dniem, jak raz ju� odmierzona ni�, nawijana z powrotem na szpulk�. A� wreszcie odg�os ten zdaje si� nadchodzi� z jakiego� nieistotnego, nie istniej�cego miejsca, le��cego poza przestrzeni� � powolny, straszliwy i bez znaczenia, jak gdyby pochodzi� od ducha, kt�ry wyprzedza o p� mili swe w�asne cia�o. �Z tak daleka go s�ysza�am, zanim go zobaczy�am" � my�li Lena. My�li o tym, �e zn�w si� posuwa naprz�d, �e zn�w jedzie. A r�wnocze�nie my�li: W ten spos�b jad� przez p�l mili, a nie wsiadlam nawet jeszcze na w�z. W�z nie dojechal jeszcze nawet do miejsca, w kt�rym czekam. A kiedy mnie ju� w nim nie b�dzie, wtedy b�dzie mnie wi�zl jeszcze przez p�l mili. Czeka teraz, nie patrz�c nawet na w�z, a my�li biegn� �atwo, szybko i spokojnie, wype�nione �agodnymi twarzami i g�osami: �ukasz Burch? M�wisz, �e szukala� w Pocahontas? Ta droga? Prowadzi do Springvale. Zaczekaj tu. Niedlugo b�dzie t�dy przeje�d�al w�z i zabierze ci� w tamt� stron�. I r�wnocze�nie my�li: �Je�eli ten w�z jedzie do Jefferson, to �ukasz Burch us�yszy mnie, zanim mnie zobaczy. Us�yszy w�z, ale nie b�dzie wiedzia�. Wi�c b�dzie jedna osoba w obr�bie jego s�uchu, zanim j� zobaczy. A potem zobaczy mnie i b�dzie podniecony. A wtedy zobaczy dwie osoby, zanim sobie o tym przypomni". Siedz�c w cieniu pod �cian� stodo�y Armstid i Winterbottom zauwa�yli j�, kiedy przechodzi�a drog�. Zauwa�yli od razu, �e jest m�oda, w ci��y i obca. � Ciekaw jestem, sk�d wzi�a to brzucho? � powiedzia� Winterbottom, � Ciekaw jestem, z jak daleka przyd�wiga�a je piechot�? � powiedzia� Armstid. � My�l� sobie, �e odwiedza�a kogo� w okolicy � powiedzia� Winterbottom. � My�l� sobie, �e nie. S�ysza�bym o tym. Nie by�a te� u nikogo w moich stronach, bobym te� o tym s�ysza�. � My�l� sobie, �e ona wie, dok�d idzie � powiedzia� Winterbottom. � Wygl�da na to. � Nie ujdzie daleko, a ju� b�dzie mia�a towarzystwo � powiedzia� Armstid. Kobieta min�a ich ju�, nios�c swoje wyra�ne, wzd�te brze- mi�. �aden z nich nie zauwa�y� nawet jej spojrzenia, gdy przechodzi�a w swej workowatej, wyp�owia�ej niebieskiej sukience, nios�c wachlarz z li�ci palmowych i ma�y, zawini�ty w chustk� tobo�eczek. � Z bliska to ona nie przysz�a � powiedzia� Armstid. � Wlecze si�, jakby sz�a t� drog� �adny kawa� czasu i mia�a jeszcze kawa� drogi przed sob�. � Pewnie wybiera si� w odwiedziny do kogo� tu w okolicy � powiedzia� Winterbottom. � My�l� sobie, �e chybabym s�ysza� o tym � powiedzia� Armstid. Kobieta posz�a dalej. Nie obejrza�a si�. Znikn�a im z oczu � obrzmia�a, powolna, stateczna, nie pop�dzana niczym i nie znu�ona jak pog��biaj�ce si� wok� popo�udnie. Znikn�a tak�e z ich rozmowy, a mo�e nawet z ich my�li, bo po pewnym czasie Armstid powiedzia� to, co przyjecha� powiedzie�. �eby to powiedzie�, przemierzy� ju� poprzednio dwa razy po pi�� mil swoim wozem i po trzy godziny siadywa�, popluwaj�c, pod cienist� �cian� stodo�y Winterbottoma, z t� niesko�czon� powolno�ci� i brakiem bezpo�rednio�ci ludzi swego rodzaju. Chodzi�o o to, ile mia� da� Win-ferbottomowi za bron�, kt�r� Winterbottom mia� do sprzedania. W ko�cu Armstid spojrza� na s�o�ce i poda� cen�, kt�r� postanowi�- ofiarowa�, le��c w ��ku noc� przedwczoraj. � Znam jednego takiego w Jefferson, od kt�rego m�g�bym j� kupi� za tyle � powiedzia�. � My�l�, �e kup j� sobie od niego � powiedzia� Winterbottom. � To prawie za bezcen. � Pewnie � powiedzia� Armstid. Splun��. Znowu spojrza� na s�o�ce i wsta�. � My�l�, �e trzeba b�dzie rusza� do domu. Wdrapa� si� na w�z i obudzi� mu�y. To znaczy, wprawi� je w ruch, bo tylko Murzyn wie, kiedy mu� �pi, a kiedy nie �pi. Winterbottom odprowadzi� go a� do p�otu i opar� r�ce o najwy�sz� belk� ogrodzenia. � Tak, tak � powiedzia�. � Pewnie. Sam bym tyle da� za t� bron�. Je�eli jej nie we�miesz, to niech mnie nazw� psem, je�eli nie b�d� mia� ch�ci kupi� jej za tak� cen�. My�l� sobie, �e ten facet, co j� ma, musi pewnie mie� te� par� mu��w za pi�� dolar�w, co? � Pewnie � powiedzia� Armstid. Ruszy� i w�z wpad� w swo-10 je powolne, po�ykaj�ce odleg�o�� skrzypienie. Armstid tak�e nie obejrza� si�. Widocznie nie patrzy i przed siebie, bo nie widzi kobiety, siedz�cej w przydro�nym rowie, p�ki w�z nie znajduje , si� prawie na szczycie pag�rka. W chwili kiedy rozpoznaje niebiesk� sukienk�, nie umie powiedzie�, czy kobieta w og�le zauwa�y�a w�z. Tak samo nikt nie m�g�by dowiedzie� si�, czy Armstid kiedykolwiek j� dostrzeg�. Chocia� �adne z nich nie posuwa si� widocznie w kierunku drugiego, zbli�aj� si� z wolna ku sobie, w miar� jak w�z pe�znie straszliwie ku niej w swej powolnej, dotykalnej aureoli drzemki i czerwonego py�u, w kt�rym nogi mu��w przesuwaj� si� jak we �nie, przerywanym rzadkim po-dzwanianiem uprz�y i gibkim unoszeniem si� ich zaj�czych uszu. Mu�y s� wci�� jeszcze nie u�pione i nie przebudzone, kiedy je zatrzymuje. Spod os�aniaj�cego przed s�o�cem, wyblak�ego, niebieskiego czepeczka, kt�ry straci� ju� barw�, ale nie od wody i myd�a, kobieta spogl�da na niego spokojnie i pogodnie. Jest m�oda, ma mi�� tw,arz, szczer�, przyjacielsk� i czujn�. Nie porusza si� jeszcze. Pod wyp�owia�� sukienk�, maj�c� ten sam wyblak�y, niebieski kolor, jej cia�o jest bezkszta�tne i nieruchome. Wachlarz i tobo�ek le�� na kolanach. Nie ma po�czoch na nogach. Jej stykaj�ce si� ze sob� nagie stopy odpoczywaj� w p�ytkim rowie. Nawet stoj�ca przy nich para ci�kich, zakurzonych m�skich but�w nie jest bardziej nieruchoma. W zatrzymanym wozie siedzi Armstid, zgarbiony, o wyblak�ych oczach. Widzi, �e r�czka wachlarza owini�ta jest starannie w ten sam wyp�owia�y niebieski materia�, z kt�rego zrobiony jest czepeczek i sukienka. � Jak daleko idziecie? � pyta. � Stara�am si� uj�� kawa�ek drogi, zanim si� �ciemni � m�wi ona. Wstaje i podnosi buty. Powoli i ostro�nie wdrapuje si� na drog� i podchodzi do wozu. Armstid nie schodzi, �eby jej pom�c. Trzyma tylko mu�y nieruchomo, podczas kiedy ona wdrapuje si� ci�ko na ko�o i k�adzie buty pod siedzenie. P�niej w�z rusza. � Dzi�kuj� � m�wi ona � to m�cz�ce tak i�� pieszo. Armstid ani razu nie przyjrza� si� jej dok�adnie. Ale zauwa�y� ju�, �e nie nosi obr�czki. Nie patrzy na ni� i teraz. W�z znowu zanurza si� w swoje powolne skrzypienie. � Z jak daleka idziecie? � pyta Armstid. Kobieta wzdycha. Ale jest to nie tyle westchnienie, ile spokojny oddech, pe�en, jak gdyby, spokojnego zdziwienia. � Zdaje mi si� teraz, �e to porz�dny kawa� drogi. Id� z Alabamy. � Z Alabamy? W tym stanie? A gdzie wasi krewni? Ona te� nie patrzy na niego. � Chc� go spotka� gdzie� w tej okolicy. Mo�e go znacie? Nazywa si� �ukasz Burch. M�wili mi ludzie niedaleko st�d, �e znajd� go w Jefferson i �e pracuje tam w tartaku. � �ukasz Burch. � Ton g�osu Armstida jest prawie taki sam jak ton jej g�osu. Siedz� obok siebie na pogi�tym siedzeniu o pop�kanych spr�ynach. Widzi jej z�o�one na kolanach r�ce i profil pod czepeczkiem. Widzi to k�tem oka. Zdaje si� �ledzi� drog�, kt�ra odwija si� pomi�dzy gibkimi uszami mu��w. � I przeszli�cie t� ca�� drog� pieszo, szukaj�c go? Ona nie odpowiada przez chwil�. Potem m�wi: � Ludzie byli uprzejmi. Byli ogromnie uprzejmi. � Kobiety tak�e? � K�tem oka spogl�da na jej profil i my�li: Nie wiem, co Marta na to powie. My�l�c: �My�l� sobie, �e kobiety umiej� by� r�wnocze�nie dobre i niemi�e. M�czy�ni te� mog� by� tacy. Ale tylko z�a kobieta potrafi by� mi�a dla drugiej, kt�ra potrzebuje dobroci". Jednocze�nie my�li: Ta/c. Wiem dok�adnie, co Marta powie. Ona siedzi, troch� pochylona ku przodowi, zupe�nie nieruchoma. Jej profil jest zupe�nie nieruchomy i jej policzek. � To dziwna rzecz � m�wi. � Czy to, �e ludzie mog� spojrze� na id�c� drog� nieznajom� m�od� dziewuch� w takim stanie jak wasz i wiedz� od razu, �e m�� j� porzuci�? � Ona nie porusza si�. Nie naoliwione i pokrzywione deski wozu wpadaj� w pewnego rodzaju rytm, kt�ry zlewa si� z powolnie mijaj�cym popo�udniem, z drog�, z upa�em. � I pr�bujecie go tam odnale��? Ona nie porusza si�, najwyra�niej spogl�daj�c na powoln� drog�, mi�dzy Uszami mu��w i na jasny, przeci�ty drog� krajobraz. � My�l�, �e go znajd�. To nie b�dzie trudne. On b�dzie tam, gdzie si� schodz� ludzie i gdzie jest du�o �miechu i �art�w. Zawsze to lubi�. Armstid chrz�ka. D�wi�k ten jest dziki i szorstki. � Zbud�cie si�, mu�y � m�wi. A zanim wypowie swoj� my�l na g�os, m�wi do siebie: �My�l� sobie, �e go znajdzie. My�l� sobie, �e ten facet wkr�tce sprawdzi, jak grubo si� omyli�, osiadaj�c po tej stronie Arkansasu, a mo�e nawet Teksasu". S�o�ce �wieci sko�nie. Oddalone jest teraz o godzin� od widnokr�gu i od szybkiego nadej�cia letniej nocy. Od drogi odchodzi tu koleina, spokojniejsza nawet ni� droga. � Jeste�my na miejscu � m�wi Armstid. Kobieta porusza si� natychmiast. Pochyla si� i odnajduje buty. Widocznie nie chce zatrzymywa� wozu, nawet na tyle czasu, ile go trzeba na ich w�o�enie. � Dzi�kuj� pi�knie � m�wi. ;� To bardzo si� przyda�o. � Nawet je�eli zajdziecie przed zmrokiem do sk�adu Var-nera, to i tak b�dziecie mieli jeszcze dwana�cie mil do Jefferson � m�wi Armstid. Ona �ciska niezgrabnie buty, zawini�tko i wachlarz w jednej r�ce, a drug� ma woln�, �eby sobie pom�c przy schodzeniu. � My�l�, �e trzeba i�� � m�wi. Armstid nie dotyka jej. � Przenocujcie w moim domu � m�wi. � Tam, gdzie kobiety... gdzie kobieta mo�e wam... je�eli wy... No, teraz chod�cie ze mn�. Zabior� was rano do Yarnera, a stamt�d podwioz� was do miasta. Kto� b�dzie jecha�, bo to sobota. Nie ucieknie wam przecie� przez noc. Je�eli jest w Jefferson, to jutro te� tam b�dzie. Kobieta siedzi zupe�nie nieruchomo. Sw�j dobytek ci�gle �ciska w r�ce, gotowa do zej�cia. Patrzy przed siebie, tam gdzie droga zakr�ca i ucieka w dal, przeci�ta sko�nymi cieniami. � My�l�, �e mi jeszcze zosta�o par� dni. � Pewnie. Macie jeszcze du�o czasu. Tylko �e mo�ecie ka�dej chwili mie� towarzystwo, kt�re jeszcze nie b�dzie umia�o chodzi�. Wejd�cie ze mn� do domu. Nie czekaj�c na odpowied�, puszcza mu�y w ruch. W�z wje�d�a w kolein� niewyra�nej bocznej dr�ki. Kobieta prostuje si�, chocia� ci�gle jeszcze �ciska wachlarz, zawini�tko i buty. � Nie chcia�abym przeszkadza� � m�wi. � Nie chcia�abym robi� k�opotu... � Pewnie � m�wi Armstid. � Chod�cie ze mn�. � Mu�y po raz pierwszy poruszaj� si� szybciej z w�asnej woli. � Czuj� ziarno � m�wi Armstid, my�l�c: �To jest w�a�nie kobieta. Sama podstawi nog� ka�dej innej siostrze-kobiecie, ale przejdzie bez wstydu przez ca�y kraj, bo wie, �e m�czy�ni si� ni� zaopiekuj�. Nic j� nie obchodz� inne kobiety. To przecie� nie kobieta wp�dzi�a j� w to, czego nie nazywa nawet k�opotem. Tak, tak. Pozw�l tylko * kt�rej� z nich wyj�� za m�� albo narobi� sobie k�opotu bez wychodzenia za m��, a od razu od�egna si� od rodzaju kobiecego i straci reszt� swojego �ycia, pr�buj�c po��czy� si� z rodzajem m�skim. Dlatego niuchaj� tabak�, pal� i chc� g�osowa�". Kiedy w�z mija dom i jedzie w stron� stod�ki, �ona Armstida przygl�da mu si�, stoj�c w drzwiach frontowych. Armstid nie patrzy w tamt� stron�, nie musi tam patrze�, �eby wiedzie�, �e ona tam b�dzie, �e ona tam jest. �Tak � my�li z�o�liwie i z �alem, wprowadzaj�c mu�y w otwart� bram�. � Wiem dok�adnie, co powie". Zatrzymuje w�z. Nie musi patrze�, aby wiedzie�, �e �ona jest teraz w kuchni i nie przygl�da si� ju�, tylko czeka. W�z stoi. � Id�cie teraz do domu. � Armstid. zszed� z wozu, a kobieta schodzi powoli, przezornie ws�uchana w siebie. � Je�eli spotkacie kogo�, to b�dzie Marta. Ja przyjd�, kiedy nakarmi� zwierz�ta. Nie patrzy na ni�, gdy przechodzi ona przez podw�rko w kierunku kuchni. Nie m� potrzeby tego robi�. Krok po kroku wchodzi z ni� razem w drzwi kuchenne i spotyka drug� kobiet�, kt�ra przygl�da si� drzwiom kuchennym z takim samym wyrazem, z jakim patrzy�a na w�z mijaj�cy front domu. �My�l� sobie, �e wiem dok�adnie, co ona powie" � my�li. Wyprz�ga mu�y, poi je, wprowadza do stajni, karmi i wpuszcza wracaj�ce z pastwiska krowy. P�niej wchodzi do kuchni. �ona jest tam jeszcze � siwiej�ca kobieta z zimn�, surow�, gniewn� twarz�, kobieta, kt�ra urodzi�a pi�cioro dzieci w ci�gu sze�ciu lat i wychowa�a je na m�czyzn i kobiety. Nie jest leniwa. On nie patrzy na ni�. Podchodzi do zlewu, nape�nia miednic� wod� z kub�a i zawija r�kawy. � Jej nazwisko jest Burch � m�wi. � Przynajmniej takie jest nazwisko tego cz�owieka, kt�re- go szuka. �ukasz Burch. Kto� tam po drodze powiedzia� jej, �e on jest teraz w Jefferson. � Zaczyna si� my�, odwr�cony ku niej plecami. � M�wi, �e przysz�a a�! z Alabamy, sama jedna i pieszo. Pani Armstid nie odwraca si�. Jest zaj�ta przy stole. � Przestanie by� sama, na d�ugo przedtem, zanim znowu zobaczy Alabam� � m�wi. � I zanim zobaczy tego Burcha, jak sobie my�l�. � Jest teraz bardzo zaj�ty przy zlewie. Mydli si� i polewa wod�. Czuje, �e �ona patrzy na niego, na ty� g�owy, na plecy okryte przepocon� niebiesk� koszul�. � M�wi, �e kto� w Samson powiedzia� jej, �e kto�, kto si� nazywa Burch, czy jako� podobnie, pracuje w tartaku w Jefferson. � A ona pewnie my�li, �e go tam znajdzie. Czekaj�cego. Z umeblowanym domem i ze wszystkim. Nie umie odgadn�� z jej g�osu, czy przygl�da mu si� ona jeszcze, czy ju� nie. Wyciera si� rozdartym workiem po m�ce. � Mo�e go i znajdzie. Je�eli on ucieka przed ni�, to my�l�, �e zobaczy, jak si� paskudnie omyli�, nie oddzielaj�c si� od niej rzek� Missisipi. � Teraz ju� wie, �e ona patrzy na niego, ta siwiej�ca kobieta, nie gruba i nie chuda; surowa wobec m�czyzn, surowa w pracy, ubrana w robocz� szar� sukienk�, zniszczona, dzika i szorstka, stoj�ca z r�kami na biodrach i z takim wyrazem twarzy, jaki maj� genera�owie, kt�rzy przegrali bitw�. � Wy, ch�opy � m�wi. � Co chcesz z ni� zrobi�? Wyp�dzi� j�? A mo�e da� jej spa� w stodole? � Wy, ch�opy � m�wi ona. � Wy, g�upie ch�opy. Wchodz� razem do kuchni, chocia� pani Armstid idzie pierwsza. Podchodzi prosto do pieca. Lena stoi przy drzwiach. G�ow� ma odkryt� i g�adko uczesane w�osy. Nawet niebieska sukienka jest �wie�a i mniej wymi�ta. Przypatruje si� pani Armstid, kt�ra t�ucze �elaznymi fajerkami i prze�amuje kawa�ki drzewa z brutaln�, m�sk� nag�o�ci�. � Chcia�abym pom�c � m�wi Lena. Pani Armstid nie ogl�da si�. Dziko trzaska drzwiczkami pieca. � Zosta�, gdzie jeste�. Je�eli nie b�dziesz sta�a teraz, to mo�e nie tak pr�dko b�dziesz musia�a si� po�o�y�. � Prosz� pozwoli� mi pom�c. � Zosta�, gdzie jeste�. Robi� to trzy razy na dzie�, od trzydziestu lat. Min�� ju� czas, kiedy by�a mi potrzebna przy tym pomoc. � Krz�ta si� teraz przy piecu i nie ogl�da za siebie. � Armstid m�wi, �e nazywasz si� Burch. � Tak � m�wi tamta. Jej g�os brzmi teraz zupe�nie powa�nie i zupe�nie spokojnie. Siedzi zupe�nie spokojnie. Nieruchome r�ce ma z�o�one na kolanach. Pani Armstid i teraz nie odwraca si�. Krz�ta si� przy piecu. Zdaje si� to poch�ania� ilo�� uwagi zupe�nie niewsp�miern� do dzikiej szybko�ci, z jak� przedtem rozpali�a ogie�. Zdaje si� to poch�ania� tyle jej uwagi, jakby to by� kosztowny zegarek. � Ale czy twoje nazwisko jest Burch? � m�wi pani Armstid, M�oda kobieta nie odpowiada natychmiast. Pani Armstid nie grzechocze teraz fajerkami, chocia� ci�gle jeszcze jest odwr�cona plecami do m�odszej kobiety. P�niej odwraca si�. Patrz� na siebie, obna�one nagle, i przygl�daj� si� sobie � siedz�ca na krze�le m�oda kobieta o schludnie zaczesanych w�osach i bezw�adnych r�kach le��cych na kolanach � i ta starsza, przy piecu, odwr�cona, tak�e nieruchoma, z dzikim kosmykiem siwych w�os�w u podstawy czaszki i twarz�, kt�ra mog�aby by� wyrze�biona w piaskowcu. Wreszcie m�odsza m�wi: � Powiedzia�am wam nieprawd�. Nie nazywam si� jeszcze Burch. Nazywam si� Lena Grove. Patrz� jedna na drug�. G�os pani Armstid nie jest ani zimny, ani ciep�y. Jest oboj�tny. � I chcesz go odnale��, �eby zd��y� zmieni� nazwisko na Burch. Tak? Lena spogl�da teraz w d�, jakby przypatrywa�a si� swoim le��cym na kolanach r�kom. Jej g�os jest spokojny i uparty. Jest jednak pogodny. � Nie my�l�, �eby mi by�o potrzebne jakie� przyrzeczenie od �ukasza. To si� tylko tak nieszcz�liwie z�o�y�o, �e musia� odjecha�. Nie wiod�o mu si� to, co mia� w planie, i nie m�g� wr�ci� po mnie, tak jak chcia�. My�l�, �e on i ja nie musieli�my sobie przyrzeka�. Kiedy dowiedzia� si� tej nocy, �e musi odjecha�, wtedy... � Dowiedzia� si� kt�rej nocy? Tej nocy, kt�rej powiedzia�a� mu o dziecku? Ta druga nie odpowiada przez chwil�. Jej twarz jest spokojna jak kamie�, ale nie twarda. Jej uparto�� jest mi�kka, pe�na wewn�trznego �wiat�a, spokojnego i cichego braku rozs�dku � i odosobnienia. Pani Armstid przygl�da si� jej. Nie patrz�c na ni� Lena m�wi: � Ju� na d�ugo przed tym wiedzia�, �e b�dzie musia� odjecha�. Tylko nie m�wi� mi wcze�niej, bo nie chcia� mnie martwi�. Kiedy pierwszy raz us�ysza�, �e mo�e straci� robot�, wiedzia�, �e najlepiej b�dzie si� ruszy�, bo pr�dzej mu si� powiedzie gdzie�, gdzie majster nie b�dzie przeciwko niemu. Ale ci�gle to odk�ada�. Ale kiedy to si� sta�o, nie mogli�my ju� "d�u�ej odwleka�. Majster by� przeciwko �ukaszowi, bo go nie lubi�, bo �ukasz jest m�ody i zawsze pe�en �ycia, a majster chcia� odda� robot� �ukasza swojemu kuzynowi. Ale on nie chcia� mi tego m�wi�, boby mnie to tylko zmartwi�o. Ale kiedy to si� sta�o, nie mogli�my ju� d�u�ej zwleka�. To ja powiedzia�am, �e musi jecha�. Powiedzia�, �e je�eli zechc�, to zostanie, nie patrz�c na to, czy majster b�dzie go traktowa� dobrze, czy �le. Ale ja powiedzia�am, �e ma jecha�. Nawet wtedy nie chcia� jecha�. Ale ja powiedzia�am, �e tak. I �eby mi przys�a� s��wko, kiedy b�dzie ju� got�w mnie przyj��. A potem z jego plan�w nic nie wysz�o i nie m�g� pos�a� po mnie, tak jak chcia�. Taki m�ody cz�owiek potrzebuje czasu, �eby osi���. A on, kiedy odje�d�a�, nie wiedzia�, �e �eby osi���, b�dzie potrzebowa� wi�cej czasu, ni� sobie u�o�y�. A ju� szczeg�lnie taki m�ody, pe�en �ycia cz�owiek jak �ukasz, kt�ry lubi towarzystwo i zabaw�, a ludzie go te� lubi�. Nie wiedzia�, �e to zajmie wi�cej czasu, ni� sobie zaplanowa�. Lgn� do niego ludzie, bo jest takim dobrym kompanem do zabawy i do �art�w. I odci�gaj� go od pracy, a on nie odmawia, bo nie chce nikogo urazi�. No i chcia�am, �eby mia� swoj� ostatnia, przyjemno��, bo ma��e�stwo to co innego dla m�od^^lllllfeieka, dla takiego pe�nego �ycia m�odego cz�owieka, a /pomnego dla, kobiety. Jak my�licie? Pani Armstid nie odpowiada. Patrzy ;n| t� drug�, siedz�c� ' � ' " �� ��"< '� *�* w krze�le, z tymi swoimi g�adkimi w�osami, tymi nieruchomo spoczywaj�cymi na kolanach d�o�mi i mi�kk�, rozmarzon� twarz�. � Zreszt�, na pewno wys�a� do mnie s��wko i zagubi�o si� w drodze. To �adny kawa� drogi, st�d do Alabamy, a ja jeszcze nie jestem nawet w Jefferson. Powiedzia�am mu, �e nie b�d� czeka�a na list, bo wiem, �e nie bardzo mu idzie pisanie. �Kiedy b�dziesz got�w, po�lij mi tylko s��wko przez kogo� � po-'wiedzia�am mu. � B�d� czeka�a". Troch� mnie to zmartwi�o � pocz�tku, po jego odje�dzie, bo moje nazwisko nie by�o jeszcze Burch, a m�j brat i jego rodzina nie znaj� �ukasza tak dobrze, jak ja go znam. Bo niby sk�d by mogli? Na jej twarzy pojawia si� powoli wyraz mi�kkiego i czystego zdumienia, jak gdyby w�a�nie pomy�la�a o czym�, z czego nieznajomo�ci nie zdawa�a sobie dot�d sprawy. � Nie mo�na by�o od nich tego wymaga�, rozumiecie przecie�. Ale on musia� najpierw gdzie� osi���. Tg on mia� mie� wszystkie k�opoty z przebywania mi�dzy obcymi lud�mi, a ja �adnych zmartwie�, tylko oczekiwanie, gdy on tam znosi wszystkie udr�ki i zmartwienia. Ale kiedy min�o troch� czasu, zacz�am by� za bardzo zaj�ta dzieckiem, �eby mie� czas na martwienie si� moim nazwiskiem albo tym, co ludzie gadaj�. Ale ja i �ukasz nie potrzebujemy pomi�dzy sob� �adnych przyrzecze�. Musia�o co� niespodziewanego wypa�� albo mo�e wys�a� wiadomo�� i zagubi�a si�. Wi�c pewnego dnia postanowi�am, �e nie b�d� ju� d�u�ej czeka�a. � A sk�d wiedzia�a�, wyruszaj�c, w kt�r� stron� p�j��? Lena przygl�da si� swoim d�oniom. Poruszaj� si� one teraz, mn�c w rozmarzonym os�upieniu fa�d� jej sukienki. Nie jest to s�abo�� ani wstydliwo��. Najwyra�niej jest to odruch zamy�lenia samej tylko d�oni. � Po prostu, pyta�am si� ci�gle. �ukasz to pe�en �ycia m�ody cz�owiek, kt�ry zapoznaje si� z lud�mi �atwo i pr�dko. Wiedzia�am, �e gdziekolwiek by by�, ludzie zapami�taj� go. Wi�c ci�gle pyta�am. I ludzie byli ogromnie uprzejmi. A potem, dwa dni temu w drodze, powiedzieli mi, �e on jest w Jefferson i pracuje w tartaku. Pani Armstid przygl�da si� pochylonej g�owie. R�ce ma opar- te na biodrach i przygl�da si� m�odszej kobiecie z wyrazem zimnej i bezosobowej pogardy. _ I wierzysz, �e b�dzie tam, kiedy tam zajdziesz. Przyjmu^ j��, �e w og�le kiedy� tam by�, albo �e us�yszy o twoim pobycie w tym samym mie�cie, w kt�rym jest, i b�dzie tam jeszcze, kiedy s�o�ce zajdzie. Pochylona g�owa Leny jest powa�na i spokojna. Jej r�ka przesta�a si� porusza�. Le�y teraz na podo�ku tak nieruchomo, jakby tam umar�a. Jej g�os jest spokojny, cichy, uparty. � My�l� sobie, �e rodzina powinna by� razem, kiedy ma�y ma przyj��. A szczeg�lnie, kiedy to jest pierwszy. My�l� sobie, �e Pan B�g zadba o to. � A ja my�l� sobie, �e b�dzie musia� o to zadba� � m�wi pani Armstid w�ciekle i chrapliwie. Armstid le�y w ��ku, g�ow� podpar� troch� i przygl�da si� jej ponad por�cz�, gdy wci�� jeszcze ubrana pochyla si� w �wietle stoj�cej na komodzie lampy i przeszukuje gwa�townie szuflad�. Wyjmuje �elazne pude�ko i otwiera je zawieszonym na szyi kluczem, a potem wyjmuje z niego p��cienny woreczek, kt�ry otwiera, i wyci�ga z niego ma��, porcelanow� figurk� koguta ze szpar� w grzbiecie. Kogut brz�czy monetami, gdy bierze go, odwraca, porusza nim gwa�townie nad komod� i wytrz�sa ze szpary rzadko wypadaj�ce monety. Le��c w ��ku Armstid przygl�da si� jej. � Co chcesz o tej porze nocy robi� ze swoimi pieni�dzmi za jajka? � pyta. � My�l�, �e to moje pieni�dze i zrobi� z nimi, co zechc�. � Pochyla si� ni�ej nad lamp�. Twarz ma cierpk� i gorzk�. � B�g jeden wie, jak poci�am si� nad nimi i nia�czy�am je. Ty nawet palcem nie kiwn��e�. � Pewnie � m�wi on. � My�l� sobie, �e �adna istota w tym kraju, poza oposami i w�ami, nie b�dzie si� spiera�a z tob� o te kury. o ten koguci skarbiec te� nie � dodaje,, bo pochyli�a si� nagle, zerwa�a pantofel i wymierzy�a nim porcelanowej skarbonce jedno rujnuj�ce uderzenie. Armstid przygl�da si� jej, gdy zbiera ona pozosta�e monety pomi�dzy kawa�kami rozbitej porcelany i wrzuca je razem z innymi do woreczka, kt�ry wreszcie zawi�zuje w�ciekle na trzy,czy cztery sup�y. � Daj jej to � m�wi ona. � A rano zaprz�gaj mu�y i zabieraj j� st�d. Wie� j�, nawet ca�� drog� do Jefferson, je�eli chcesz. � My�l� sobie, .�e podwioz� j� do sk�adu Yarnera � m�wi on. Pani Armstid wsta�a przed �witem i ugotowa�a �niadanie. Sta�o na stole, kiedy Armstid wr�ci� z udoju. � Id�, powiedz jej, niech tu przychodzi i je � powiedzia�a pani Armstid. Kiedy powr�ci� z Len� do kuchni, pani Armstid ju� tam nie by�o. Lena rozejrza�a si� po pokoju raz i zawaha�a przy drzwiach na mniej ni� chwil�. Twarz mia�a ju� u�o�on� w wyraz zawieraj�cy u�miech i s�owa. �Przygotowane s�owa" � pomy�la� Armstid. Ale nie odezwa�a 'si�. Wahanie by�o kr�tsze ni� wahanie. � Zjedzmy i jed�my � powiedzia� Armstid. � Macie jeszcze ci�gle �adny kawa� drogi do zrobienia. Przygl�da� si� jej, gdy jad�a z t� sam� spokojn� i serdeczn� etykiet�, co przy wczorajszej kolacji, chocia� teraz psu�a j� pewnego rodzaju przesadna wstrzemi�liwo��. Potem da� jej zawi�zany na sup�y woreczek. Wzi�a go, maj�c twarz uradowan�, ciep��, chocia� nie bardzo zdziwion�. � To ogromnie uprzejme z jej strony � powiedzia�a. � Ale nie b�d� go potrzebowa�a. Jestem ju� tak blisko. � My�l� sobie, �e lepiej go zatrzymajcie. My�l� sobie, �e zauwa�yli�cie, jak Marta nie lubi, kiedy jej przeszkadzaj� w tym, co chce zrobi�. � To ogromnie uprzejme � powiedzia�a Lena. Zawin�a pieni�dze w wielk� kolorow� chustk� i w�o�y�a czepeczek. W�z czeka�. Kiedy przejechali kolein� obok domu, odwr�ci�a si� i spojrza�a za siebie. � To by�o ogromnie uprzejme ze strony was wszystkich � powiedzia�a. � To ona zrobi�a � powiedzia� Armstid. � My�l� sobie, �e nie mog� mie� �adnej w tym zas�ugi. 20 _. To by�o ogromnie uprzejme, w ka�dym razie. Musicie j� po�egna� ode mnie. My�la�am, �e j� sama zobacz�, ale... � Pewnie � powiedzia� Armstid. � My�l� sobie, �e pewnie by�a zaj�ta czym�. Powiem jej. Podjechali do sklepu, o�wietleni porankiem. M�czy�ni, siedz�cy w kucki i spluwaj�cy ponad porytymi przez obcasy schodkami, przyjrzeli si� jej, gdy wolno i ostro�nie zesz�a z koz�a, nios�c w�ze�ek i wachlarz. I tym razem Armstid nie poruszy� si�, �eby jej pom�c. Powiedzia� z koz�a: � Ta tu, to pani Burch. Chce jecha� do Jefferson. Je�eli kto� tam dzisiaj jedzie, b�dzie wdzi�czna, kiedy j� zabierze ze sob�. / Znalaz�a si� na ziemi, ubrana w ci�kie, zakurzone buty. Spojrza�a ku niemu, pogodna i spokojna. � To by�o ogromnie uprzejme � powiedzia�a. � Pewnie � powiedzia� Armstid. � My�l� sobie, �e teraz dostaniecie si� do miasta. � Spojrza� w d� ku niej. P�niej wydawa�o mu si�, �e niesko�czenie d�ugo trwa�a chwila, w kt�rej j�zyk poszukiwa� s��w. R�wnocze�nie my�la� cicho i szybko, chocia� my�li rozbiega�y si�: M�czyzna. Jak wszyscy m�czy�ni. Wyminie tysi�c okazji, �eby zrobi� co� dobrego, dla jednej okazji, �eby si� wtr�ci� tam, gdzie nie trzeba si� wtr�ca�. Przegapi i nie zauwa�y okazji i mo�liwo�ci zdobycia bogactw, s�awy i zrobienia dobrych uczynk�w, a czasami nawet z�ych. Ale nigdy nie przegapi okazji, �eby si� wtr�ci�. Wreszcie jego j�zyk znalaz� s�owa, kt�rym on sam przys�uchiwa� si� z tym samym mo�e zdziwieniem, jak ona. � Tylko nie trzeba przywi�zywa� za du�ej wagi do... za du�ej wagi... � A r�wnocze�nie my�la�: Ona nie s�ucha. Gdyby umia�a s�ucha� takich s��w, nie schodzi�aby teraz samotnie z tego wozu, z tym brzuchem, tym wachlarzem i tym ma�ym zawini�tkiem, d���c do miejsca, kt�rego nigdy jeszcze nie widzia�a, i szukaj�c cz�owieka, kt�rego nigdy ju� nie zobaczy, a widzia�a o jeden raz za wiele, s�dz�c z tego, co tu wida�. � -je�eli b�dziecie wracali t�dy jutro albo nawet dzisiaj w nocy, to o ka�dej porze... � My�l�, �e teraz ju� dam sobie rad� � powiedzia�a. � M�wili mi, �e on tam jest. Zawr�ci� wozem i pojecha� ku domowi. Zgarbiony, o wy- blak�ych oczach, siedzia� na pogi�tym siedzeniu i my�la�: �To by nic nie pomog�o. Nie uwierzy�aby gadaniu i nie wys�ucha�aby tak, jak nie wierzy rozwa�aniom, kt�re otaczaj� j� ju� od... Powiedzia�a, �e to ju� cztery tygodnie. Nie czuje tego i nie uwierzy�aby temu i teraz. Siedzi tam, na najwy�szym schodku, z r�kami na podo�ku i tymi facetami naoko�o, siedz�cymi na pi�tach i pluj�cymi obok niej na drog�. I nawet nie zaczeka, �eby j� zapytali, tylko sama zacznie opowiada�. Z w�asnej woli opowie im o tym durnym facecie, jakby nie mia�a nic szczeg�lnego do powiedzenia albo ukrycia. A nawet wtedy, kiedy Jody Yarner albo kt�ry� z nich powie jej, �e ten facet z tartaku w Jefferson nazywa si� Bunch, a nie Burch, to te� si� nie zmartwi. My�l� sobie, �e ona wiedzia�a nawet wi�cej ni� Marta, kiedy powiedzia�a Marcie wczoraj wieczorem, �e Pan B�g przypilnuje, �eby sta�o si� to, co s�uszne". Potrzeba by�o tylko jednego czy dw�ch pyta�. P�niej, siedz�c na najwy�szym schodku i trzymaj�c w�ze�ek i wachlarz na kolanach; Lena opowiada raz jeszcze swoj� histori�. Powtarza cierpliwie, ze szczero�ci� k�ami�cego dziecka, a s�uchaj�cy, ubrani w drelichy m�czy�ni, s�uchaj� w milczeniu. � Nazwisko tego cz�owieka jest Bunch � m�wi Yarner. � Pracuje w tartaku ju� siedem lat. Sk�d wiecie, �e Burch te� tam b�dzie? Ona patrzy w d�, na drog� prowadz�c� w kierunku Jefferson. Jej twarz jest spokojna, pe�na oczekiwania, troch� roztargniona, ale nie rozmarzona. � My�l�, �e on tam b�dzie. W tartaku czy gdzie� blisko niego. �ukasz zawsze lubi� ruchliwe �ycie. Nigdy nie lubi� �y� spokojnie. Dlatego nigdy nie odpowiada�o mu Doane's Mili. Dlatego postanowi�... postanowili�my przenie�� si�: dla pieni�dzy i ruchliwego �ycia. �1- Dla pieni�dzy i ruchliwego �ycia � m�wi Yarner. � �ukasz nie jest pierwszym m�odym jelonkiem, kt�ry rzuci� to, do czego by� stworzony, i tych, za kt�rych by� odpowiedzialny: dla pieni�dzy i ruchliwego �ycia. Ale ona najwidoczniej nie s�ucha. Siedzi spokojnie na naj- wy�szym schodku i patrzy na pust� drog�, kt�ra odchodzi w dal, wspinaj�c si� zakosami ku Jefferson. M�czy�ni, siedz�cy na pi�tach pod murem, patrz� na jej nieruchom�, �agodn� twarz i my�l�, tak jak my�la� Armstid i jak my�li Yarner, �e my�li ona o �ajdaku, kt�ry porzuci� j� w potrzebie i o kt�rym wiedz�, �e nie zobaczy go ona ju� nigdy, z wyj�tkiem mo�e skrzyde� jego fraka, powiewaj�cych za nim w ucieczce. �A mo�e my�li o tym Sloane's czy Bone's Mili? � my�li Yarner. � My�l�, �e nawet g�upia dziewucha nie musi i�� a� do Missisipi, �eby si� dowiedzie�, �e miejsce, z kt�rego uciek�a, nie jest o wiele gorsze ani inne ni� to, w kt�rym si� znalaz�a. Nawet je�eli w tamtym by� brat, kt�ry nie chcia�, �eby siostra w��czy�a si� po nocy". A r�wnocze�nie my�li: Zrobi�bym to samo, co ten brat. Ojciec te� by zrobi� to samo. Ona musi nie mie� matki, bo krew ojcowska nienawidzi z mi�o�ci� i dum�, ale krew matki mo�e nienawidzi�, a jednocze�nie kocha� i wsp�y�. Ale ona wcale nie my�li o tym wszystkim. My�li o pieni�dzach le��cych w zawini�tku pod jej d�o�mi. Wspomina �niadanie, my�l�c w tej chwili, �e je�li b�dzie mia�a ochot�, mo�e wej�� do sk�adu i kupi� ser, suchary, a nawet sardynki. U Armsti-da wypi�a tylko fili�ank� kawy, zjad�a kawa�ek chleba z kukurydzy i nic wi�cej, chocia� Armstid namawia� j�. �Jad�am grzecznie" � my�li, opieraj�c r�ce na zawini�tku, wiedz�c o ukrytych monetach, wspominaj�c t� jedyn� fili�ank� kawy i zjedzon� z umiarem kromk� dziwnego chleba. I my�li z pewnego rodzaju spokojn� dum�:' �Jad�am jak dama. Jak podr�uj�ca dama. Ale teraz mog� kupi� nawet sardynki, je�eli zechc�". Tak wi�c zdaje si� rozmy�la� o wspinaj�cej si� drodze, podczas gdy przykucni�ci na pi�tach m�czy�ni spluwaj� z wolna * przygl�daj� si� jej skrycie, przekonani, �e my�li o tym m�czy�nie i nadchodz�cym rozwi�zaniu. W rzeczywisto�ci prowadzi ona �agodn� walk� z przekorn� ostro�no�ci� �wiata, z kt�rego, w kt�rym i dzi�ki kt�remu �yje. Tym razem zwyci�a. Wstaje i id�c troch� niezgrabnie, a troch� ostro�nie, przechodzi obok uszeregowanej baterii m�skich oczu i wchodzi do sk�adu, a za ni� ekspedient. �Zrobi� to � my�li, zamawiaj�c ser i suchary. � Drobi� to". A g�o�no m�wi: � I pude�ko sardynek. � (Nazywa Je: �ser-dynki".) � Za dziesi�tk� pude�ko. � Nie mamy sardynek za dziesi�tk� � m�wi ekspedient. � Sardynki s� po pi�tna�cie cent�w. � On te� m�wi na nie �ser-dynki". Ona zastanawia si�. � A co macie w puszkach po dziesi�� cent�w? � Nic opr�cz pasty do but�w. My�l�, �e nie chcecie tego? Nie da si� zje�� w �aden spos�b. , � My�l�, �e w takim razie wezm� te za pi�tna�cie cent�w. Rozwija zawini�tko i pe�en supe�k�w woreczek. Rozsup�anie w�ze�k�w zabiera troch� czasu. Ale rozwija je cierpliwie, jeden po drugim, p�aci, znowu robi w�ze�ki na woreczku i zawini�tku i zabiera swoje zakupy. Kiedy pojawia si� na ganku, obok schodk�w czeka ju� w�z. Na ko�le siedzi m�czyzna. � Ten tu w�z jedzie do miasta � m�wi� jej. � Zabierze was tam. Jej �agodna, ciep�a twarz budzi si�. � O, to ogromnie uprzejmie z waszej strony � m�wi. W�z porusza si� wolno, r�wno, jak gdyby znajdowa� si� poza s�onecznym pustkowiem tej ogromnej krainy, poza czasem i poza po�piechem. Od sk�adu Yarnera do Jefferson jest dwana�cie mil. � Czy b�dziemy tam przed obiadem? � pyta ona. Wo�nica spluwa. � Mo�liwe � m�wi. Najwyra�niej nie spojrza� na ni� ani razu, nawet wtedy, kiedy wsiada�a na w�z. Najwyra�niej ona te� ani razu nie spojrza�a na niego. I teraz tego nie robi. � My�l�, �e jedziecie ostro do Jefferson. On odpowiada: � Troch�. � W�z posuwa si�, skrzypi�c. Pola i lasy zdaj� si� by� zawieszone w przestrzeni, od kt�rej nie mo�na uciec, bo jest zarazem sta�a, p�ynna i lotna jak mira�e. A jednak w�z mija je. � My�l�, �e pewnie nie znacie w Jefferson nikogo, kto by si� nazywa� �ukasz Burch. � Burch? � Mam si� z nim tam spotka�. Pracuje w tartaku. s _ Nie � m�wi wo�nica. � Nie powiem, �ebym go zna�. Ale iest w Jefferson ca�a kupa ludzi, kt�rych nie znam. Pewnie tam jest. _ Chcia�abym, �eby by�. Podr� robi si� ogromnie k�opotliwa. Wo�nica nie patrzy na ni�. � A� jak daleka przyjechali�cie, szukaj�c go? � Z Alabamy. To �adny kawa�ek st�d. Nie patrzy na ni�. M�wi g�osem zupe�nie niedba�ym: � A jak wasi rodzice mogli wam pozwoli� ruszy� si� w takim stanie? � Moi rodzice nie �yj�. Mieszka�am z bratem. I postanowi�am ruszy� w drog�. � Rozumiem. On przys�a� wam s��wko, �eby�cie przyjechali do Jefferson. , Ona nie odpowiada. On widzi jej spokojny profil wystaj�cy spod czepeczka. W�z posuwa si� naprz�d, powolny, zagubiony w czasie. Czerwone i niespieszne mile odwijaj� si� pod miarowo id�cymi nogami mu��w, pod brz�cz�cymi i skrzypi�cymi ko�ami. S�o�ce stoi ju� wysoko nad g�ow�. Cie� kapturka pada teraz na kolana siedz�cej. Spogl�da na s�o�ce. � Wydaje mi si�, �e czas co� zje�� � m�wi. On patrzy k�tem oka, gdy ona zaczyna otwiera� ser, suchary i sardynki, a potem wyci�ga je ku niemu. � Nie trzeba mi ich � m�wi on. � By�oby grzecznie, gdyby�cie spr�bowali. � Nie trzeba mi ich. Jedzcie. Ona zaczyna je��. Je wolno, r�wno i zlizuje z palc�w t�ust� oliw� po sardynkach. Robi to z powolnym i zupe�nym zadowoleniem. Potem przerywa jedzenie, nie gwa�townie, ale zupe�nie. Szcz�ka zatrzymuje si� po�r�d �ucia, r�ka trzyma nadgryzionego suchara, a g�owa jest troch� schylona. W oczach wida� pustk�, jak gdyby ws�uchiwa�a si� w co� bardzo dalekiego albo tak bliskiego, �e znajduje si� w niej samej. Twarz straci�a pe�n�, rumian� barw�. Siedzi zupe�nie nieruchomo, ws�uchana i wyczuwaj�ca nieub�agane, odwieczne �ycie. Ale nie ma w niej l�ku ani zaniepokojenia. � To s� co najmniej bli�niaki � m�wi do siebie, nie poruszaj�c wargami i nie wydaj�c g�osu. P�niej skurcz mija. Znowu je. w�z nie zatrzyma� si�, czas nie zatrzyma� si�, W�z wspina si� na grzbiet ostatniego wzg�rza i dostrzegaj� dym. �- Jefferson � m�wi wo�nica. � No, no, kto by to powiedzia� � m�wi ona. � Jeste�my ju� prawie na miejscu, prawda? Ale z kolei m�czyzna nie s�yszy. Patrzy przed siebie na miasto le��ce po przeciwnej stronie doliny. Id�c oczyma za jego wyci�gni�tym batem, kobieta widzi dwa s�upy dymu. Jeden z nich wydobywa si� z wysokiego komina i ma ci�k� g�sto�� spalaj�cego si� w�gla. Drugi, wysoki, ��ty s�up najwyra�niej wydobywa si� z k�py drzew, le��cej w pewnej odleg�o�ci od miasta. � Dom si� pali � m�wi wo�nica. � Widzicie? Ale z kolei ona zdaje si� nie s�ucha� i nie s�ysze�. � No, no � m�wi. � By�am w drodze tylko cztery tygodnie, a ju� jestem w Jefferson. No, no. Ale sobie cz�owiek podr�uje. Byron Bunch wie, �e dzia�o si� to przed 'trzema laty, pewnego pi�tkowego poranka. Ludzie pracuj�cy w szopie heblarskiej unie�li g�owy i zobaczyli nieznajomego, kt�ry sta� i przygl�da� si� im. Nie wiedzieli, jak d�ugo ju� tak stoi. Wygl�da� jak w��cz�ga. Mia� zakurzone buty i poplamione spodnie. Ale spodnie by�y z porz�dnej we�ny i ostro zaprasowane. A koszula, chocia� poplamiona, by�a bia�a. Nosi� krawat i sztywny s�omkowy kapelusz, zupe�nie nowy, w�o�ony zuchwale na bakier i wygl�daj�cy z�owrogo nad nieruchom� twarz�. Nie wygl�da� jak zawodowy w��cz�ga, ubrany w ga�ganiarski str�j swego zawodu, ale by�o w nim co� zdecydowanie bezdomnego, jak gdyby �adne miasto, �adna ulica, �adne �ciany i �aden plac na ziemi nie by�y mu domem. Jak gdyby nosi� sw� �wiadomo�� zawsze ze sob� jak sztandar oznaczaj�cy samotno��, okrucie�stwo i nieomal pych�. Ludzie m�wili p�niej, �e: �Wygl�da�, jakby znalaz� si� na chwil� na dnie, nie chcia� d�ugo pozostawa� i nie zale�a�o mu wcale, jak wysoko si� znowu podniesie". By� m�ody. Byron przygl�da� mu si�, gdy sta� tak i patrzy� na ludzi w przepoconych kombinezonach. Mia� papierosa w k�ciku ust, a mroczn�, pogardliwie nieruchom� twarz dym wykrzywia� troch� w jedn� stron�, po pewnym czasie wyplu� papierosa nie dotykaj�c go r�k�, zawr�ci� i wszed� do biura tartaku, a ludzie w wyblak�ych i poplamionych kombinezonach patrzyli za nim ze swego rodzaju zawiedzion� obel�ywo�ci�. � Powinni�my go przeci�gn�� pod heblark� � powiedzia� majster. � Mo�e by mu to zdj�o ten wyraz z twarzy. Nie wiedzieli, kim by�. �aden z nich nie widzia� go nigdy przedtem. � To bardzo ryzykowny wyraz twarzy do noszenia w miejscu publicznym � powiedzia� jeden. � Mo�e si� zapomnie� i u�y� go gdzie�, gdzie si� komu� nie spodoba. � Potem przestali o nim m�wi�. Powr�cili do pracy pomi�dzy turkocz�cymi i zgrzytaj�cymi pasami i ko�ami nap�dowymi. Ale nie min�o dziesi�� minut, gdy wszed� nadzorca tartaku, prowadz�c ze sob� nieznajomego. � Postaw go do roboty � powiedzia� nadzorca do majstra. � M�wi, �e potrafi obchodzi� si� z szufl�. Mo�esz postawi� go przy tej kupie trocin. Inni nie przestali pracowa�, ale nie by�o w szopie cz�owieka, kt�ry by zn�w nie zacz�� si� przypatrywa� nieznajomemu, jego poplamionemu, miejskiemu ubraniu, mrocznej, nie do zniesienia twarzy i wyrazowi bij�cej z niej zimnej i spokojnej pogardy. Majster przyjrza� mu si� szybko, tak samo zimnym spojrzeniem jak inni. � Czy on b�dzie robi� w tym ubraniu? � To jego sprawa � powiedzia� nadzorca. � Nie najmuj� jego ubrania. � Dobrze. Cokolwiek nosi, odpowiada mi, je�eli odpowiada panu i jemu � powiedzia� majster. � W porz�dku, panie � powiedzia�. � Id� no tam, we� szufl� i pom� tym ludziom odgarnia� trociny. Nowo przyby�y odwr�ci� si� bez s�owa. Inni przygl�dali mu si�, gdy szed� w stron� g�ry trocin, znikn�� za ni�, wynurzy� si� z szufl� i stan�� do roboty. Majster i nadzorca rozmawiali przy drzwiach. Rozeszli si� i majster powr�ci�. � On si� nazywa Christmas� powiedzia�. � Nazywa si� jak? � zapyta� kto�. � Christmas. � Czy to cudzoziemiec? v � Czy s�yszeli�cie kiedykolwiek o bia�ym cz�owieku, kt�ry by nosi� nazwisko Christmas? � Nigdy nie s�ysza�em o �adnym cz�owieku, kt�ry by nosi� takie nazwisko � powiedzia� tamten. Po raz pierwszy, odk�d si�ga�a jego pami��, Byron pomy�la� wtedy, jak bardzo nazwisko cz�owieka, kt�re powinno by� przecie� tylko d�wi�kiem oznaczaj�cym jego osob�, mo�e sta� si� zapowiedzi� tego, co on uczyni � je�li tylko innym ludziom uda si� na czas odczyta� jego znaczenie. Wydawa�o mu si�, �e nikt z nich nie przyjrza� si� dok�adnie obcemu, zanim nie us�yszeli tego nazwiska. Ale gdy tylko us�yszeli je, by�o to tak, jak gdyby d�wi�k jego chcia� im powiedzie�, czego maj� oczekiwa�. Ni�s� z sob� nieuniknione ostrze�enie, jak kwiat sw�j zapach, a grze-chotnik sw�j grzechot. Tylko �e �aden z nich nie mia� do�� rozs�dku, aby je rozpozna�. Pomy�leli po prostu, �e to cudzoziemiec, a przygl�daj�c mu si� przez reszt� tego pi�tkowego dnia, pracuj�cemu w tym krawacie, s�omkowym kapeluszu i zaprasowanych spodniach, m�wili mi�dzy sob�, �e pewnie ludzie w jego kraju tak pracuj�. Ale byli inni, kt�rzy m�wili: � Zmieni ubranie dzi� wieczorem. Nie b�dzie mia� na sobie tego niedzielnego ubrania, kiedy jutro rano przyjdzie do roboty. Nadszed� sobotni poranek. Op�nieni, kt�rzy przyszli tu� przed gwizdkiem, pytali od razu: � Czy on...? Gdzie...? � inni wskazywali. Nowy cz�owiek sta� samotnie przy kupie trocin. Mia� ze sob� szufl�. Sta� w tym samym ubiorze, co wczoraj, w wyzywaj�cym kapeluszu i pali� papierosa. � By� tu ju�, kiedy przyszli�my � powiedzieli ci, kt�rzy przyszli pierwsi. � Sta� tu tak, jak teraz. Jakby si� wcale nie k�ad� do ��ka. Ani razu nie odezwa� si� do �adnego z nich. I �aden z nich nie pr�bowa� si� odezwa� do niego. Ale wszyscy odczuwali obecno�� jego osoby, jego karku i ramioa. Pracowa� nie�le, z pewnego rodzaju gro�n� i powstrzymywan� si��. Nadesz�o po�udnie. Z wyj�tkiem Byrona �aden z nich nie przyni�s� dzi� z sob� drugiego �niadania i zacz�li teraz zbiera� swoje rzeczy, przygotowuj�c si�, aby odej�� st�d a� do poniedzia�ku. Byron wzi�� swoj� mena�k�, poszed� do szopy pomp, gdzie zwykle jadali, i usiad�, p�niej co� spowodowa�o, �e spojrza� w g�r�. Niedaleko od niego sta� oparty o s�up nieznajomy i pali� papierosa. Byron zrozumia�, �e by� on tu ju� przed jego wej�ciem i nie chcia�o mu si� nawet odej��. Albo gorzej jeszcze, �e przyszed� tu rozmy�lnie, nie zwracaj�c uwagi na Byrona, jak gdyby i on by� jednym ze s�up�w. � Czy nie masz zamiaru p�j�� st�d? � zapyta� Byron. Tamten wydmuchn�� dym. Potem spojrza� na Byrona. Twarz mia� wychud��, cia�o by�o koloru pergaminu. Nie sk�ra, a w�a�nie cia�o, tak jakby czaszka zosta�a uformowana z nieruchom� i nieub�agan� prawid�owo�ci�, a potem upieczona na wolnym ogniu. � Ile tu p�ac� za nadliczbowy czas? � zapyta�. A wtedy Byron zrozumia�. Zrozumia�, dlaczego tamten pracowa� w niedzielnym ubraniu, dlaczego nie mia� ani wczoraj, ani dzisiaj �adnego drugiego �niadania ze sob� i dlaczego nie odszed� w po�udnie razem z innymi. Zrozumia� to tak dobrze, jakby ten cz�owiek mu powiedzia�, �e nie ma nawet pi�ciu cent�w w kieszeni i najprawdopodobniej ju� od dw�ch albo trzech dni �yje samymi papierosami. R�wnocze�nie z t� my�l� Byron wyci�gn�� ku niemu swoj� mena�k�. Dzia�anie by�o tak samo odruchowe jak my�l. Zanim dzia�anie zosta�o zako�czone, cz�owiek odwr�ci� twarz i nie zmieniaj�c swojej niedba�ej i pogardliwej postawy, spojrza� na ofiarowan� mena�k� poprzez opadaj�cy dym papierosa. � Nie jestem g�odny. Zatrzymaj sobie ten gn�j. Nadszed� poniedzia�kowy poranek i okaza�o si�, �e Byron mia� s�uszno��. Cz�ow