13686
Szczegóły |
Tytuł |
13686 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13686 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13686 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13686 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
Między lądem a morzem
Twixt Land and Sea
Przełożyli Jan Lemański, Jerzy Bohdan Rychliński, Aniela Zagórska
W tym życia błędnym kole
Niż płakać, śmiać się wolę,
Nie wpadam w melancholię,
Choć ostry krzew ukole
W tym życia błędnym kole.
A. Symons
Kapitanowi
C. M. HARRISOWI byłemu właścicielowi i dowódcy
„ARABY MAID”, okrętu handlowego krążącego po archipelagu
NA PAMIĄTKĘ dawnych dni przygód
OD AUTORA
Jedyny łącznik wiążący te trzy opowiadania jest, że się tak wyrażę, natury
geograficznej;
rozgrywają się one bowiem — czy to na lądzie, czy na morzu — w tej samej okolicy
świata,
którą można by nazwać okolicą Oceanu Indyjskiego z wszelkimi jego odnogami i
przedłużeniami
na północ od równika aż do Zatoki Syjamskiej. Jeżeli chodzi o czas, to należą do
okresu
następującego bezpośrednio po wydaniu powieści o niezręcznym tytule: W oczach
Zachodu, a
jeśli chodzi o samego autora, pojawienie się ich łączy się z zasadniczym
przełomem w losach
jego twórczości. Gdyż faktem jest niezaprzeczonym, że W oczach Zachodu
niełaskawie zostało
przyjęte przez publiczność, podczas gdy powieść pod tytułem Los, która ukazała
się zaraz po
tomie opowiadań Między lądem a morzem, znalazła od razu znacznie liczniejszych
czytelników
niż jakakolwiek inna z moich książek.
Niniejszy tom, złożony z trzech opowiadań, został również dobrze przyjęty — i
prywatnie, i
publicznie, i z punktu widzenia wydawcy. To drobne powodzenie zjawiło się w samą
porę, aby
pokrzepić moją osłabłą ziemską powłokę. Książkę tę bowiem można zaiste nazwać
utworem
rekonwalescenta — przynajmniej w trzech czwartych jej częściach — ponieważ
Ukryty
sojusznik, opowiadanie środkowe było napisane znacznie wcześniej niż dwa
pozostałe.
Moje wspomnienia dotyczące książki W oczach Zachodu łączą się ze wspomnieniem
ciężkiej
choroby, która zdawała się czyhać jak tygrys ukryty w dżungli na zakręcie
ścieżki, aby rzucić się
na mnie w chwili, gdy ostatnie słowa tej opowieści zostaną napisane. Wspomnienie
choroby
bardzo jest podobne do wspomnienia nocnej zmory. Gdy wstałem z niej w stanie
wielkiego
wyczerpania, błysnęło mi natchnienie, aby skierować chwiejne kroki ku Oceanowi
Indyjskiemu;
nikt nie zaprzeczy, że była to zasadnicza zmiana otoczenia jak też atmosfery
panującej nad
Jeziorem Genewskim. Uśmiech szczęścia, ta najczystszej wody opowieść o Oceanie
Indyjskim —
zaczęta tak osłabioną i drżącą ręką, że pierwsze dwadzieścia czy więcej stron
musiałem rzucić do
kosza — stała się wreszcie taka, jaka przedstawia się obecnie oczom czytelnika.
Co do mnie,
chcę tylko zaznaczyć, że z powodu tej noweli klepali mnie najniespodziewaniej po
plecach różni
nie znani mi dotąd ludzie, z których najważniejszym był oczywiście wydawca
popularnego
przeglądu ilustrowanego, gdzie nowela ukazywała się w odcinkach. Któż wobec tego
ośmieli się
powiedzieć, że to nie zmiana klimatu sprowadziła taki sukces?
Pochodzenie środkowej noweli, Ukryty sojusznik, jest zupełnie odmienne. Została
napisana
znacznie wcześniej i ukazała się pierwszy raz w „Harper’s Magazine”, w pierwszej
połowie 1911
roku, o ile sobie przypominam. A może i w drugiej połowie. Wspomnienia moje są
co do tego
mgliste. Zasadniczy wątek opowiadania był moją własnością na wiele lat przedtem;
w gruncie
rzeczy był również wspólną własnością całej floty okrętów handlowych, krążących
między
Indiami, Chinami i Australią, tej wielkiej kompanii, której ostatnie lata
zbiegły się z pierwszymi
latami moich wędrówek po szerokich morzach. Fakt, o którym mowa, wydarzył się na
pokładzie
wybitnej jednostki tej kompanii, a mianowicie na „Cutty Sark”, statku należącym
do pana
Willisa. Był to znany w swoim czasie armator, z gatunku tych ludzi (wszyscy są
już dzisiaj pod
ziemią), którzy asystowali zawsze przy wyruszaniu ich statków w podróż, ku owym
dalekim
brzegom, gdzie prezentowały one godnie szanowaną flagę właściciela. Cieszą się,
że miałem
choć raz sposobność ujrzeć pana Willisa pewnego bardzo ponurego i wilgotnego
ranka; stał na
występie kamiennego podmurowania w New South Dock i patrzył, jak jeden z jego
kliperów
wyrusza w podróż do Chin. Była to imponująca męska postać w nieodłącznym białym
kapeluszu,
znanym tak dobrze w porcie londyńskim. Czekał, aż statek zwróci się dziobem w
dół rzeki, i
wówczas dopiero skinął ku niemu z godnością wielką dłonią w rękawiczce. O ile
wiem, owym
statkiem mógł być nawet i „Cutty Sark” we własnej osobie, ale w każdym razie nie
wyruszał
wówczas w tamtą fatalną podróż. Nie znam daty faktu, na którym opiera się treść
Ukrytego
sojusznika; wypłynął na jaw i dostał się nawet do gazet w środku lat
osiemdziesiątych, ale
słyszałem o nim już i przedtem — niejako prywatnie — od oficerów wielkiej „floty
wełnianej”,
w której przesłużyłem pierwsze lata moich wędrówek po głębokich wodach. Ów fakt
wypłynął
wśród okoliczności dość dramatycznych, które jednak nie mają nic wspólnego z
moją nowelą. W
ściślej morskiej części moich pism ten fragment widowiska może zająć miejsce
jako jeden z
moich dwóch utworów „spokojnych”. Bowiem jeśli przyjmiemy klasyfikację według
tematów,
stworzyłem dwa utwory „burzliwe”, a mianowicie: Murzyna z załogi Narcyza i
Tajfun, oraz dwa
utwory „spokojne”: ten właśnie i Smugę cienia, książkę należącą do późniejszego
okresu.
Pomimo formy autobiograficznej te dwa wymienione opowiadania nie są oparte na
wspomnieniach osobistych. Treść ich wiąże się z czymś rozleglejszym, choć nie
tak ściśle
określonym — z charakterem, wizją i odczuciem pierwszych dwudziestu lat mojego
niezależnego życia. To samo da się powiedzieć i o Frei z Siedmiu Wysp.
Zwymyślano mnie
setnie za napisanie tej noweli ze względu na jej okrucieństwo — i w publicznych
artykułach, i w
listach prywatnych. Pamiętam taki list od jednego pana z Ameryki; nie posiadał
się wprost z
oburzenia. Oświadczał mi wśród przekleństw i wymysłów, że nie miałem prawa
napisać rzeczy
tak pełnej okrucieństwa, która boleśnie rozdarła mu serce. Był to list bardzo
ciekawy. A przy tym
wywierał wrażenie. Nosiłem go przez kilka dni w kieszeni. Czy miałem prawo
napisać tę
nowelę? Byłem przejęty szczerością tego oburzenia. Czy miałem rzeczywiście
prawo? Czy
doprawdy zgrzeszyłem okrucieństwem — jak twierdził ten człowiek? A może to on
był szalony?
Ale chyba nie — gdyż w jego szaleństwie była pewna metoda… Ułożyłem w myśli
gwałtowną
replikę; replikę pełną łagodnych perswazji; replikę wyniosłą i górną; ale żadna
z nich nie
pojawiła się nigdy na papierze i zapomniałem już, jak były sformułowane. Nawet i
list
rozgniewanego pana gdzieś się zapodział i pozostały tylko karty opowiadania,
których odwołać
nie mogę — i nie odwołałbym, gdyby to nawet było możliwe.
Miło mi jednak pomyśleć, że obie kobiety tej książki: Alicja, ponura, bierna
ofiara losu, i
Freja, dziewczyna o dużej indywidualności, nie wątpiąca ani przez chwilę, że
jest panią własnego
przeznaczenia — że te kobiety musiały zyskać pewną sympatię, bowiem ze
wszystkich moich
nowel ten tom właśnie wzbudził oddźwięk największy i najbardziej bezpośredni.
J. C.
A Smile of Fortune
UŚMIECH SZCZĘŚCIA
Opowieść portowa
Już od samego wschodu słońca stałem zapatrzony w dal. Statek cicho sunął po
gładkiej
wodzie. Po sześćdziesięciodniowej podróży pilno mi było wylądować na tej
urodzajnej i pięknej
wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o niej z
upodobaniem
jako o „Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją „Perłą”. To dobra nazwa. Perła, z
której sączy się
na świat dużo słodyczy.
Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina
cukrowa. Dla niej i
z niej żyje cała ludność „Perły”. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę,
chlebem powszednim. I ja
przybywałem tutaj po ładunek cukru w nadziei, że zbiory się udały i że frachty
będą wysokie.
Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej i niebawem zachwyciła mnie
błękitna,
strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta
emanacja, ciało astralne
wyspy jakiejś, powstające z daleka na moje przywitanie. Rzadkie to było zjawisko
— widok
owej „Perły” z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby doprawdy miało mnie
spotkać na tej
wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego jak ta przepiękna, rozmarzająca wizja, którą
tylko
niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się ujrzeć?
Lecz z radosnym uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach.
Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić
pochlebną szczerość
danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę:
„Pozostawiamy panu
użycie statku tak, jak pan to uzna za najlepsze…” W ten sposób cały świat był mi
oddany na
pokaz moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większe od łepka
szpilki.
Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym
braku
szczęścia. Widać jego oddanie dla mnie pobudzało go do krytycznych dogadywań
przy każdej
sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta
fatalna
okoliczność, że swego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie.
Wydarłszy
go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego
oficera. Ale
czasami pragnąłem, żeby się sam podał do dymisji.
Za późno było na lądowanie i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do
następnego dnia.
Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu redy, i
Burns, i ja
przebyliśmy niemal cały czas na pokładzie. Kłęby chmur staczały się z
porfirowych skał, u
podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej,
wydając srogi poryk
z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas; żeśmy zdążyli opuścić
kotwicę przed
zapadnięciem zmroku, powiadam. Mielibyśmy paskudną, trwożną noc, kołacząc się
pod żaglami
za portem. Ale mój starszy oficer był nieprzejednany.
— Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak… nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj
szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego.
Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofii.
Ach, cóż to
była za jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc — ten postój na kotwicy tuż u
owego ciemnego
wybrzeża. Naokoło statku słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu
dzika dma
wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin naszego takielunku
rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy.
I
O godzinie wpół do ósmej, gdy wreszcie statek zawinął do portu i gdy
przycumowano go w
odległości rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie
już się
wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty
niosąc na ręku
mój poranny garnitur.
Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której
zbytek
krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał ze
śniadaniem.
Chciałem co prędzej być na brzegu.
— Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden
z lądu i
życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie.
Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Szarpnąłem koszulą i
wynurzyłem
głowę z wytrzeszczonymi oczyma.
— Tak rano! — wrzasnąłem. — Co to za jeden? Czego chce?
Przybywając z morza na ląd człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj
nieunormowanych warunkach. Najdrobniejszy wypadek uderza zrazu nowością. Tak
wczesna
wizyta była wielką niespodzianką dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby
mój steward miał
aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę.
— Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowo.
— Nazywa się Jacobus, zdaje mi się — bąknął zawstydzony.
— Pan Jacobus! — zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w
całkiem innym
humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu?
Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka,
dorodna
postać mężczyzny stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał
obrus — obrus
„portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd, wszystko w
porządku.
Poprzez zamknięte drzwi rzuciłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę
mu służył. W
odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym
półgłosem,
że nie ma się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać,
że niebawem
poczęstuję go filiżanką kawy.
— Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie — wołałem usprawiedliwiająco.
—
Byliśmy sześćdziesiąt jeden dni na morzu, wie pan.
— Doskonale, kapitanie — odrzekł mi na to z łagodnym śmiechem. Słowa, brzmienie
głosu,
przelotnie ujrzana sylwetka tego mężczyzny w bufecie, wszystko to miało cechę
jakiejś
niespodzianki, tchnęło czymś zacisznie spokojnym, pomyślnym. A jednak nie mogłem
jeszcze
ochłonąć ze zdziwienia. Co ma oznaczać ta wizyta? Czyżby to jakiś ciemny zamach
na moją
kupiecką naiwność?
Ach, te sprawy handlowe! że też muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem!
Dlaczego
morze służyć ma tylko na użytek handlu — albo wojny? Po co na nim zabijać i
kupczyć dla
samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy mało ważnych? Byłoby daleko piękniej
żeglować ot,
tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg,
dla nabycia paru
książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub
więcej
zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak
najzręczniej to
wyzyskać.
List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie
się
statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było
postscriptum mniej
więcej tak brzmiące:
„Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez
odchodzący
pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w
czymś
pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p. Jacobusa,
znacznego kupca i
przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu
wskazówki co do
zyskownego zatrudnienia statku.”
Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie,
prosząc o
filiżankę kawy. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie
nieprawdopodobieństwo tego
zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy
śpieszą co sił
na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to czarna magia
czy może
tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie
(gdym
zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska. Myślałem często podczas
rejsu o
znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został oszukany jakimś dalekim
podobieństwem
brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus — lub może Jackson.
Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało
mnie w
odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „tak” było
rzucone
jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest
panem Jacobusem.
Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie włosy na
czubku głowy, tak
samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie
powieki; grube,
dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych. Mdły
uśmiech.
Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie
zeszli na
śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane
oburzenie — nie
mogłem zrozumieć.
Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na
trapie.
Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward
sprzeciwiał się temu.
— Pan nie może się z nim widzieć.
— Dlaczego nie mogę?
— Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz wychodzi na ląd i może się pan
zwrócić do
niego na pokładzie.
— To nieładnie! Pan wpuszczasz…
— To nie moja rzecz.
— O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego
jegomościa…
Reszty nie dosłyszałem. Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward
zeszedł do nas.
Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to Mulat — lecz wyglądał na
podchmielonego.
Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł
był przybierać,
kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy
wyraz, z jakim
Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły. Co znów ukąsiło mego
pierwszego
oficera, nie mogłem się domyślić.
Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na
okrętach. A ja nie
odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia.
Przygotowany
zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę, składającą się z
prowiantów
lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki,
kotletów
baranich i nawet półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem
prawdziwego, żywego
kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawił mi się jako
człowiek ludzki,
domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli.
— Skosztuj no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mnie przyjaznym półgłosem —
wyborne.
— Wyglądają na to — przyznałem. — Rosną na tej wyspie, przypuszczam.
— O, nie, sprowadzone. Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze.
Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa. Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i
bogatego
kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś
pociągającego,
ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was przychodzącym po
sześćdziesięciu i
jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej mieściny na wyspie,
której się nigdy
przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny
ziemi, jej plotki,
jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby
prawie
nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co na razie mogłem
zrobić, to
trzymanie się starego, wyżłobionego koryta.
— Czy tu na ogół drogi prowiant? — spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością
swoich
myśli.
— Tego bym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób,
jak
gdyby oszczędzający tchu.
Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy.
Spoglądając
na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go
częstowałem),
wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po
większej części
z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre
jest mięso koźle…
— Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czym prędzej, wskazując na
jeden z
półmisków.
Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch.
— Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina!
Burns, przebrnąwszy przez śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby
zrozpaczony
swym przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał krótką
formułę
przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty
swą gładką,
czerwoną fizjonomię. Z apetytem sztubaka, jako że był po dwu miesiącach kuchni
okrętowej,
oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta jakimś wybrykiem.
Lecz w każdym
razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej wystawienie. Winszowałem
stewardowi jego
zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i swymi
czarnymi oczyma
błysnął w kierunku gościa w sposób jakiś taki, że nie wiedziałem, co o tym
myśleć.
Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę kawy i ascetycznie ogryzał kawałek
twardego
okrętowego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył z niego choć cal
kwadratowy, lecz
tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych,
miejscowych
domów handlowych i rynku frachtowego. Cała ta gawęda była przetykana
napomknieniami o
pewnych osobach, równającymi się niedomówionym przestrogom, ale jego blada,
mięsista twarz
zachowywała wyraz jednostajny, bez błysku, jak gdyby nie poczuwała się do
łączności ze swym
głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nadstawiałem uszu. Każde słowo było cenne.
Mój pogląd
na wartość przyjaźni handlowej uległ zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy
wszystkich
gotowych do wynajęcia statków, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami
kapitanów.
Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zeszedł na plotki portowe.
„Hilda” w sposób
niewytłumaczony zgubiła swój galion* w Zatoce Bengalskiej i jej kapitan
niezmiernie jest tą
stratą przejęty. On i statek podeszli w lata razem i stary pan wyobraził sobie,
że ten dziwny
wypadek jest zwiastunem jego własnego końca. „Stella” doświadczyła okropnej
pogody koło
Przylądka: woda zalała pokład i zmyła ta, burtę pierwszego oficera. Zaledwie na
kilka godzin
przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i jego żona są
złamani. Gdyby
zdążyli przywieźć je żywe do portu, to prawdopodobnie można by je było uratować;
lecz ostatnio
przez jakiś tydzień nie mieli wiatru, lekkie bryzy i… dziecko mają chować dziś
po południu.
Przypuszcza, że będę na pogrzebie…
Wzdrygnąłem się.
— Czy uważa pan, że powinienem? — spytałem.
Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy
kapitanowie w
porcie wezmą udział. Biedna pani H., ścięta z nóg. Dostatecznie ciężki cios dla
H. — w
ogólności.
— A pan, panie kapitanie, przypuszczam, że pan nieżonaty?
— Nie, nie jestem żonaty — odpowiedziałem. — Ani żonaty, ani nawet zaręczony.
W duchu dziękowałem swym gwiazdom i podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu,
jak
gdyby rojąc o czymś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe
informacje
handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swym
zdziwieniu.
— Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach, bezwarunkowo —
zakończyłem.
Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale przybrał raczej
wyraz
jeszcze senniejszy niż przedtem.
— Stosownie do zleceń mego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Otrzymał pan
niezawodnie jego list?
Tym razem prócz wzniesienia powiek podniósł jeszcze brwi, lecz bez żadnego
szczególnego
objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie jego zupełna niewzruszoność.
— A! Zapewne ma pan na myśli mego brata.
Teraz ja miałem powiedzieć „A!”. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej
ponad
grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność…
Sięgnął powoli do bocznej kieszeni.
— Mój brat to całkiem inna osoba. Ale mnie tu dobrze znają w tej części świata.
Słyszał pan
zapewne…
Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus —
tamten był
Ernest — kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowiant
solony i
świeży, oleje, farby, liny, płótno żaglowe etc., etc. Zawiera umowy na dostawę
żywności statkom
po cenach umiarkowanych.
— Nigdy o panu nie słyszałem — rzekłem porywczo.
Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go.
— Będzie pan zadowolony — wysapał spokojnie.
Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak
oszukiwałem sam
siebie — jeśli w ogóle było tu jakieś oszukaństwo. Do kaduka, ta czelność w
zaproszeniu się na
śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież to on
sprowadził wszystkie
te wiktuały traktując to jako środek do ubicia interesu!
— Musiał pan dziś wstać bardzo wcześnie — zauważyłem;
Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed szóstą oczekując wejścia mego
statku do
portu. Czułem teraz, że nie odczepię się od niego w żaden sposób.
— Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie — rzekłem obrzucając stół
gniewnym
spojrzeniem — to pan się grubo myli.
— Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem.
Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem
zbytnio na
niego powstawać. Udzielił mi sporo pożytecznych wiadomości, a prócz tego był
bratem owego
bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie.
Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na
ląd. Od razu
zaofiarował mi do dyspozycji swoją łódkę na cały czas mojego pobytu w porcie.
— Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na
nabrzeże.
Wystarczy zagwizdać w razie, gdy panu potrzebna łódź.
I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, by mnie puścić przodem, w rezultacie
uprowadzał
mnie pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili przez pokład rufowy, jacyś dwaj
obszarpańcy
zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe, które
wziąłem, nic nie
mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Niepotrzebna i posępna ceremonia. Byli to
faktorzy
innych dostawców okrętowych, a ten, nieporuszony za mymi plecami, ignorował ich
istnienie.
Rozstaliśmy się na nabrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że
często będzie
mnie oglądał w swej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z
pudełkiem!
„wcale znośnych cygar”. Pożegnałem go dość nieetykietalnie.
Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich
obliczeniach
możliwości zdobycia ładunku bynajmniej nie przedstawiały się tak korzystnie, jak
ze słów tego
niewłaściwego Jacobusa mogłem oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz
polegać raczej
na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura pomyślałem
sobie: „Hm…
porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Człowiek musi się spodziewać takich rzeczy
po powrocie
z morza. Chcą mi zaczarterować* statek poniżej cen rynku.”
W dużym oddziale zewnętrznym, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał
mnie
bawiąc uprzejmą rozmową szef kancelarii — wysoka, szczupła, wygolona postać, w
nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną czarną głową, mieniącą się tu
i ówdzie
srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni mogąc mi czymśkolwiek
wygodzić. Czy
nie zajdę znów po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan
H…
Na chwilę umilił swą długą twarz wyrazem żalu, że ten pracowity świat zmniejszył
się o
dziecko, które za— chorowało podczas burzy, i umarło wskutek zbytniej ciszy
morskiej, po czym
obnażył zęby w rekinowym uśmiechu — o ile rekiny mają sztuczne zęby — i zapytał
mnie, czy
już zrobiłem jaki układzik co do bytności statku w porcie.
— Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — To brat pana Ernesta Jacobusa,
którego mi
zarekomendowali moi armatorzy.
Bez żalu dałem mu do zrozumienia, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i
niełaskę jego
firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania.
— Co? — zawołałem — czy nie jest bratem?
— O, tak… Nie rozmawiają z sobą od osiemnastu lat — dodał po chwili znacząco.
— Doprawdy? O cóż im poszło?
— Och, o nic! O nic takiego, o czym by warto wspominać — zapewnił gorliwie. — Ma
dość
znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie. Interes,
nie ma co mówić,
zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż nie?
Sługa, panie
kapitanie.
Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mnie. Podobny był do starej
panny,
starej panny–biuralistki, urażonej jakąś niewłaściwością. Byłaż to niewłaściwość
natury
handlowej? Niewłaściwość natury handlowej to rzecz, którą trzeba brać na serio,
ponieważ godzi
w twoją kieszeń. A może on tylko jest drażliwy na punkcie obyczajności i nie
podoba mu się to,
że Jacobus pełni funkcję własnego agenta? To z pewnością jest nieobyczajne.
Ciekaw byłem, co
na to mówi jego brat — kupiec. Lecz znowu co kraj, to obyczaj. W skupisku
ludzkim, tak
odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własna miara poziomu
socjalnego.
II
Byłbym się chętnie uwolnił od smętnej sposobności przelotnego poznania
jednocześnie
wszystkich kolegów kapitanów. Mimo to jednak poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy
pokaźną
gromadką ludzi z obnażonymi głowami, ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci z nas,
którzy
najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich, najwięcej
byli wzruszeni —
być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady” niż nowe pokolenie. Stary
wilk morski z
dala od swego naturalnego żywiołu był prostym i sentymentalnym zwierzęciem.
Spostrzegłem,
że jeden z nich stojący na wprost mnie, po drugiej stronie grobu, płacze
rzewnymi łzami. Sączyły
się po zoranej od niepogód twarzy jak krople deszczu po starym i wytartym murze.
Później się
dowiedziałem, że był on postrachem załogi, człowiekiem twardym; że nigdy nie
miał żony ani
swego własnego pisklęcia i że od najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po
morskich głębinach,
znał kobiety i dzieci tylko z widzenia.
Może opłakiwał stracone okazje, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści
względem
bólu, którego nigdy nie mógł zaznać? Człowiek, i nawet człowiek morza, jest
zwierzęciem
chimerycznym, jest wytworem ominiętej sposobności, a zarazem jej ofiarą. Ale ten
sprawił, że
zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez.
Ze straszliwą, krytyczną obojętnością słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi
raz czy dwa
razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi, zmarłym ma
morzu.
Słowa te, słowa otuchy i brawury, skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród
nieobjętego bezmiaru
wód i niebios, padały jakby znużone w tę małą mogiłkę. Na cóż się zdało pytać
śmierci, gdzie jej
żądło — tu, nad tym maleńkim, ciemnym dołkiem w ziemi? I myśli moje pobiegły ku
sprawom
życia — niezbyt zresztą podniosłym, jako to: statki, frachty, interesy handlowe.
Człowiek pod
względem niestałości uczuć żałośnie przypomina małpę. Mój wątek myślowy
przyprawiał mnie o
obrzydzenie, a jednak myślałem: „Czy uda mi się rychło zawrzeć kontrakt? Czas to
pieniądz…
Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi jaki dobry interes?… Muszę go w tych
dniach
odwiedzić.”
Nie sądźcie, że narzucałem tym myślom jakowąś ścisłość. To raczej one mi się
narzucały:
niewyraźne, ciemne, niespokojne, wstydliwe. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną,
zawziętą
uporczywość. Nie inaczej, tylko obecność tego upartego kramarza okrętowego
nadała im bieg. Z
żałobną miną stał tam wśród naszego grona marynarzy i gniew mnie chwytał na jego
obecność,
która, przypominając mi o jego bracie—kupcu, sprawiała, żem lżył samego siebie.
Gdyż w samej
rzeczy coś niecoś z przyzwoitego nastroju czułem w, sobie. To tylko ta myśl,
która…
Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec — mężczyzna lat czterdziestu, z
czarnymi
kępiastymi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku —
dziękował nam
wszystkim połykając łzy. Ale czy to dlatego, że niezdecydowany co do powrotu
ociągałem się z
odejściem u bramy cmentarza, czy może dlatego, że byłem z nich najmłodszy, lub
też widząc
moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, przypisywał je uczuciom
podnioślejszym i
odpowiedniejszym chwili, albo po prostu dlatego, że byłem mu jeszcze bardziej od
innych obcy
— mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, jął mi ponownie dziękować słowami, których,
zgryziony
wewnętrznie, słuchałem w ponurym milczeniu. Raptem wsunął mi rękę pod ramię, a
drugą
zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej postaci, która szła ulicą z dala,
samotnie, w
rozwianym lekkim szarym ubraniu.
— To dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop — tu przełknął spóźnione szlochanie —
ten
Jacobus.
I szeptem tłumaczył mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu
jego
statku zjawił się na pokładzie i posłyszawszy o nieszczęściu zajął się
wszystkim, dobrowolnie
ofiarował swe usługi w załatwieniu zwykłych spraw, dostawił na brzeg papiery
okrętowe,
zarządził, co trzeba do pogrzebu.
— Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Przez dziesięć dni doglądałem żony. A ratunku
żadnego.
Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, gdy dobiliśmy do brzegu. W
jaki sposób
zdołałem wprowadzić statek do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie
mogłem mówić, nie
mogłem… Słyszałeś pan niezawodnie, że w czasie tego rejsu wypadł za burtę
pierwszy oficer.
Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama
jedna wraz
z… Na Boga! To nie jest sprawiedliwość.
Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na nabrzeżu
puścił moje
ramię i zaciekle uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.
— Na Boga, to niesprawiedliwe! — krzyknął znowu. — Nie żeń się pan nigdy, chyba
że
wprzód potrafisz ugłaskać morze… To nie jest sprawiedliwość!
Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza”, więc gdy mnie opuścił, by udać się na
pokład
swego statku, żywiłem głębokie przekonanie, że nie ożenię się w ogóle. Gdy
zatrzymałem się u
schodków czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś zniknął, podszedł do
mnie kapitan
„Hildy” — miał w ręce cieniutką jedwabną parasolkę, a spiczaste brzegi
gladstonowskiego,
staromodnego kołnierzyka obramiały gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz. Była
dziwnie
świeża na jego wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne
niebieskie oczy.
Kępa siwych włosów, lśniących jak szklana przędza, kędzierzawiła się,
nastroszona, pod rondem
cennej, starej panamy z szeroką czarną wstążką. W wyglądzie tego żywego,
schludnego staruszka
było coś dziwnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znał mnie od
dziecka i widywał
co dzień; zagadnął mnie, udzielając mi zabawnego spostrzeżenia o jakiejś tęgiej
Murzynce, która
siedziała na stołku tuż przy krawędzi nabrzeża. Po czym zauważył uprzejmie, że
mam bardzo
ładniutki bark.
Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią:
— Nie jest tak ładny jak „Hilda”.
Kąciki jego delikatnie wykrojonych, wrażliwych ust opuściły się natychmiast z
wyrazem
przygnębienia.
— Mój Boże! Toż ja teraz prawie że nie mogę znieść jej widoku.
Czy nie jest mi wiadomo — spytał z niepokojem — że zgubił galion swego statku?
Kobieta w
niebieskiej tunice lamowanej złotem, o twarzy może nie tak bardzo pięknej, ale
te jej białe,
cudownie ukształtowane, nagie ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała… Czyżbym
nie
wiedział? Kto by się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to po dwudziestu latach!
Ze sposobu, w jaki to mówił, nikt by się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę
wyciosaną z
drzewa; drżący głos i wzburzenie starego pana nadawały jego płaczliwym żalom
jakiś pociesznie
zdrożny odcień — …Zniknęła w nocy — czysta, pogodna noc, z takim sobie leciutkim
wzdęciem
fali — w Zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na statku nie
mógł wyjaśnić
dlaczego, w jaki sposób, o której godzinie — po dwudziesta latach, które minęły
tego
października… Czy nie słyszałem o tym?…
Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem — i pogrążył się w bolesnych
roztrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Jest w tym jakby
ostrzeżenie. Lecz
gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety, dostało
mi się
porządnie za to, żem to tak lekko potraktował. Pod jasną opalenizną twarz
starego chłopca oblała
się pąsem, jak gdybym mu zaproponował coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić
maszty,
powiedział, albo zgubiony . ster, jakąś inną część okrętu, ale co za sens
przyczepiać nową figurę?
Jaka satysfakcja? Kogo to obchodzi? Widać, że mnie się nie zdarzyło być
towarzyszem figury
okrętowej przez przeszło dwadzieścia lat.
— Nowy galion! — zrzędził z niegasnącym oburzeniem. — To tak, jak bym ja,
wdowiec od
dwudziestu ośmiu łat, dobiegających w maju, miał teraz właśnie co prędzej myśleć
o
prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco jak ten chłystek
Jacobus.
Wysoce mnie to bawiło.
— A co zrobił ten Jacobus? Czy namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? —
dopytywałem się z szacunkiem. Ale jego już poniosło i tylko skrzywił się w
gniewnym
uśmiechu.
— Sprokurować! W samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, co to sprokurują
panu
wszystko, co pan zechcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu
zacumowałem, gdy już
dostał się na pokład i od razu chciał mi sprzedać biust, który przypadkiem miał
tam gdzieś w
swoim podwórzu. Podbechtał Smitha, mego pierwszego oficera, żeby o tym ze mną
pomówił.
„Panie Smith — powiadam — czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja
jestem z tych,
którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?” I to jeszcze po tylu
latach! Sposób, w
jaki wyraża się niejeden z was, młodych ludzi…
Udałem wielką skruchę I siadając do łodzi rzekłem rozważnie:
— A zatem nie ma innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec, tylko
to. Wie pan,
taki snycerski kabłąkowaty ornament, pięknie złocony.
Bardzo osowiał po swoim wybuchu.
— Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus tez wspominał o tym. On nigdy się nie znajdzie
w kropce,
jak chodzi o wyciągnięcie grosza z żeglarskiej kieszeni. On by mi kazał zapłacić
tyle za ten
rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec,
powiedziałeś pan, hę?
Ośmielę się twierdzić, że to dobre dla pana. Wy, młodzież, nie macie, jak widać,
poczucia tego,
co przystoi. — Zrobił kurczowy ruch prawą ręką. — Nie ma co mówić. Nic tu już
nie pomoże. I
właśnie puszczę co rychlej staruszka z gołą dziobnicą — jęknął posępnie. A
potem, gdy moja
łódź odbiła już od schodków, wytężył głos wołając z komiczną zapalczywością od
krawędzi
nabrzeża:
— Tak, zrobię to! Choćby na złość tej pijawce, co dostarcza biusty. Stary ze
mnie wróbel, nie
zapominaj pan o tym. A wpadnij pan do mnie któregoś dnia na statek!
Spędziłem pierwszy wieczór portowy w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem
rad myśli,
że to lądowe życie, z jego tak rażącą małostkową, denerwującą zbiorowością i z
jego obfitością
twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do mnie przystępu
o kilka
godzin dłużej. A jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem usłyszeć coś na
nutę Jacobusa.
Burns wyszedł po kolacji na ląd, ażeby, jak się wyraził, „rzucić okiem na
świat”. Ponieważ
było zupełnie ciemno, gdy mi oznajmił swój zamiar, nie dopytywałem się, co by
tam chciał
widzieć. W jakiś czas, już koło północy, siedząc z książką w mesie usłyszałem
jego skradające
się kroki i okrzyknąłem go po nazwisku.
Burns wszedł trzymając w ręku laskę i kapelusz; odświętność jego lądowego stroju
i mina
obibruka z ohydnym pomrugiwaniem oka nadawały mu wygląd niewiarogodnie
pospolity.
Zaproszony, siadł, położył laskę i kapelusz na stole i po chwili rozmowy o
sprawach statku
zauważył:
— Ładnych ja się powiastek nasłuchałem w porcie o tym gagatku, kupczyku
okrętowym, co
tak gracko wyłudził od pana robotę.
Zrobiłem uwagę swemu byłemu pacjentowi z powodu jego nieodpowiedniego wyrażania
się.
Otrząsnął się tylko wzgardliwie. Ślicznie udana sztuczka, doprawdy: zdobyć
abordażem cudzy
okręt, zaopatrzyć go w prowiant na śniadanie w dwóch koszach dla całej załogi i
najspokojniej
wprosić się do kapitańskiego stołu! Nigdy w życiu nie słyszał o czymś tak
chytrym i tak
bezwstydnym.
Zacząłem bronić niezwykłych metod Jacobusa.
— On jest bratem jednego z najbogatszych kupców w tym porcie.
Oczy pierwszego oficera trysnęły pięknie zielonymi iskrami.
— Jego starszy brat nie rozmawia z nim od osiemnastu czy dwudziestu lat —
oznajmił
triumfująco. — Ot, w czym rzecz!
— Wiem o tym wszystkim — przerwałem wyniośle.
— Wie pan? Hm! — Myślami ciągle jeszcze krążył wokół etyki handlowego
współzawodnictwa. — Nie mogę patrzeć na wyzyskiwanie pańskiej dobroci. On dał
temu
naszemu stewardowi pięć rupii w łapę, żeby go tu wpuścił, a może i więcej. Co to
dla niego?
Wliczy to do rachunku, i więcej jeszcze.
— Czy to jest jedna z tych bajd, któreś pan słyszał w porcie? — spytałem.
Zapewnił mnie, że jego własny rozsądek mógłby mu o tym powiedzieć. Nie, na
brzegu
słyszał, że nikt z szanujących się obywateli w mieście nie zbliża się do
Jacobusa. Zamieszkuje
pono jakiś obszerny staroświecki dom z wielkim ogrodem w jednym z zaułków.
Powiedziawszy
to Burns przybrał tajemniczy wyraz:
— Trzyma tam w zaniknięciu jakąś dziewczynę, która, jak mówią…
— Przypuszczam, żeś pan słyszał te wszystkie plotki w jakimś wybitnie dostojnym
miejscu?
— rzuciłem, jak można najuszczypliwiej.
Cios był trafny, ponieważ Burns, jak wielu innych nieprzyjemnych ludzi, był
niesłychanie
drażliwy na punkcie miłości własnej. Pozostał w miejscu jak rażony gromem, z
ustami otwartymi
do zakomunikowania mi jakichś dalszych pogłosek, lecz nie dałem mu już do tego
sposobności.
— I w ogóle co mnie to, u diabła, może obchodzić? — dorzuciłem, cofając się do
swej kabiny.
Było rzeczą naturalną, że tak powiedziałem. Ale obojętności tej jakoś nie
czułem. Dajmy na
to, że zaprzątanie się moralną stroną swego dostawcy okrętowego jest absurdem,
chociażby
utrzymywał z nami jak najbliższe stosunki kupieckie; lecz jego osobowość
wycisnęła na mnie
swoje piętno już w pierwszym dniu mego pobytu w porcie w sposób wam już wiadomy.
Po tym wstępnym śmiałym czynie Jacobus ukazywał się w każdej innej postaci,
tylko nie
natręta. Dzień w dzień, od samego rana, przebywał poza domem i łódką objeżdżał
statki, które
kolejno obsługiwał, co rusz to zatrzymując się na pokładzie jednego z nich, by
przy okazji spożyć
z kapitanem śniadanie. Jakoż, widząc, że te usługi cieszą się ogólnym wzięciem,
kiwałem mu
głową pobłażliwiej, gdy raz, wychodząc od siebie, zastałem go w mesie. Rzuciwszy
okiem na
stół dostrzegłem, że jego miejsce było już nakryte. Stał w oczekiwaniu mego
zjawienia się,
bardzo masywny i cichy, trzymając w swej grubej ręce przepiękny bukiet kwiatów.
Ofiarując je z
bladym, sennym uśmiechem podał mi do wiadomości: „Z własnego ogrodu”, ma całkiem
niebrzydki stary ogród; sam je rwał dziś rano przed wyjściem za interesami;
sądzi, że
chciałbym… Odwrócił się.
— Czy mógłbym prosić stewarda o trochę wody w dużym dzbanku, jeżeli łaska?
Siadając przy stole zapewniłem go żartobliwie, że mam uczucie, jak gdybym był
ładną
dziewczyną, więc nie powinno go dziwić, że się rumienię. Lecz on był zajęty
układaniem swojej
kwiatowej daniny przy kredensie.
— Niech steward postawi to, z łaski swej, przy nakryciu pana kapitana, proszę. —
Wypowiedział to życzenie swym zwykłym, niskim półgłosem.
Ofiarował mi owe kwiaty w sposób tak finezyjny, że nie pozostało mi nie innego,
jak tylko je
wąchać, podczas gdy on, cichutko zająwszy miejsce, wyszeptał pogląd, że trochę
kwiatów
znacznie uprzyjemnia wygląd okrętowego salonu. Chciałby wiedzieć, czemu nie
zaprowadziłem
u siebie wokół luku świetlnego półek pod doniczki z kwiatami, które bym brał z
sobą na morze.
Ma zręcznego rzemieślnika, który by załatwił dopasowanie półek w ciągu jednego
dnia, a on
mógłby mi dostarczyć dwa lub trzy tuziny dobrych roślin…
Koniuszki jego tłustych, okrągłych palców w niezachwianej równowadze spoczywały
na
krawędzi stołu, po obu stronach filiżanki z kawą. Z jego twarzy nie schodził
wyraz
niezmąconego spokoju. Burns złośliwie uśmiechał się do siebie. Oświadczyłem, że
bynajmniej
nie mam zamiaru przerabiać luku na oranżerię po to jedynie, ażeby wieczną
potrawą na stole
oficerskim była próchnica i obumarłe szczątki roślinne.
— Hodować tam najpiękniejsze kwiaty — nalegał, rzucając okiem ku górze. — A
kłopotu z
tym doprawdy nie ma.
— Ależ jest. Mnóstwo kłopotów — zaprzeczyłem. — Aż wreszcie który gamoń
pozostawi luk
otwarty podczas świeżej bryzy, dostaną jeden chlust słonej wody i w tydzień cała
grządka już
martwa.
Burns wzgardliwie parsknął na znak aprobaty. Jacobus przystał na to biernie. W
jakiś czas
potem rozkleiły się jego tłuste wargi z zapytaniem, czy nie widziałem się
jeszcze z jego bratem.
Odpowiedziałem krótko:
— Nie, jeszcze nie.
— To zupełnie inny człowiek — zauważył sennie i wstał. Jego ruchy miały osobliwą
cichość.
— No, dziękuję panu, panie kapitanie. Jeśli coś nie wypadnie we— dług pańskich
życzeń, proszę
nadmienić o tym stewardowi. Przypuszczam, że pan teraz wyda obiad dla personelu
biura.
— Po co? — zawołałem dosyć żywo. — Gdyby moje Stosunki handlowe z portem były
stałe,
to inna rzecz. Ale jestem dla nich kimś zupełnie obcym! Mogę tu się nie pojawić
po raz drugi lata
całe. Nie widzę, dlaczego ja… Czy pan chce powiedzieć, że to przyjęte?
— Tego się oczekuje od kogoś takiego jak pan — westchnął łagodnie. — Ośmiu
starszych
komisantów, szef… to dziewięć, panów trzech… dwanaście osób. Nie powinno zbyt
wiele
kosztować. Gdyby pan zechciał dać mi znać o dniu przez stewarda…
— Tego się ode mnie oczekuje! Dlaczegóż ma się tego ode mnie oczekiwać? Czy
dlatego, że
wyglądam na człowieka szczególnie miękkiego, czy co?
W jego nieruchomej postawie uderzyła mnie jakaś nagle przywdziana godność, a w
jego
nieprzeniknionym spokoju zwęszyłem niebezpieczeństwo.
— Czasu jest pod dostatkiem, aby to obmyśleć — zakończyłem wątło, czyniąc ręką
gest, jak
bym usiłował go się pozbyć. Przed odejściem jednak zdążył nadmienić z
ubolewaniem, że dotąd
nie miał przyjemności oglądania mnie w swoim „składzie” i poczęstowania
cygarami. Miałby do
zbycia paczkę, sześć tysięcy, bardzo tanio.
— Myślę, że opłaciłaby się panu chwilowa fatyga dla zamówienia sobie pewnej ich
ilości —
dodał z tłustym, melancholijnym uśmiechem i opuścił mesę.
Burns, wzburzony, uderzył pięścią w stół.
— Czy pan widział kiedy taką bezczelność! Postanowił sobie wy