13509

Szczegóły
Tytuł 13509
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13509 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13509 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13509 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

1 Wyboru dokonał i posłowiem opatrzył WITOLD NAWROCKI Wydawnictwo „Śląsk" Redaktor Jadwiga Kwiecień Opracowanie graficzne Andrzej Kacperek Copyright by Wydawnictwo „Śląsk", Katowice 1984 ISBN 83-216-0500-1 Chleb Karnie//^ Serce za tamą Stary Pawlita czekał spokojnie na uboczu. U nóg postawił pęk zapalonych lamp. Sączył się z nich pomno-ly żółtawy, ciepły pobłysk, kładzący się jasnym kręgiem na dłodze. Zapatrzył się weń nieruchomo. Znużonym spojrzeniem, idą-m powoli spod nawisłych powiek, przylgnął do złotawych skie-c, co się na końcach butów tliły. Opodal topniał stopniowo gwar rzedniejących głosów. Raz wraz z czeluści szybu wynurzała się winda, podleciała lek- w górę, wstrzymała się na krótką drobinę czasu i siadała cięż- na wychylone stawidła. Jej każde zjawienie się leciało w oczy głym, zimnym, ostrym uderzeniem, jakby nieoczekiwane ujrze-i czegoś bez nazwy, kryjącego w sobie stężałe cierpienie. Ła-iny kształt jej żelaznych wiązadeł wrażał się bolejąco w czucie Dłatanego serca. Były dwie windy. Leciały na przemian pod zdemię i nad zie-ę. Na każdą czatował dozorca. Spokojnie śledził lot dygocącej y, biegnącej z nieprzejrzanej głębi pod zawieszone olbrzymie ta wieżowe, toczące się w milczeniu. Gdy winda wleciała w za-g jego patrzenia, podsuwał stawidła jednym pchnięciem ich że-nego ramienia. Chrapliwy szczęk rozluźnionych sprężyn, podo-y do westchnienia znużonego śmiertelnie człowieka, rozpływał ponad głowami. Skrzypnęła otwierana klatka, rozwarta ochot-i na przyjęcie nowych trzynastu górników. Górnicy milkli i długi ich dwurząd jął się posuwać krótkim, jrwanym krokiem. Przednie dwójki wypełniały sobą windę po iegi. Dozorca zatrzasnął drzwiczki, podchodził do sygnału. Ostry, :gotliwy, trzykrotny pokrzyk dzwonka wpadał w przyćmioną 6 ciszę. Wtedy winda podnosiła się w górę i nagłym rzutem zapadała w przepaść. Gdy ostatni górnicy zjechali pod ziemię, Pawlita wziął lampy i podszedł. — Siodejcie! — mruknął dozorca i otworzył mu klatkę. Pawlita nachylił się i wszedł. Lampy przełożył do lewej ręki. Prawą uczynił nieznaczny krzyż na piersiach. — Trzeci horyzont?* — zapytał dozorca. — Trzeci... Sygnał wydzwonił zawiły rozkaz „przepinania" na trzeci poziom. Winda poleciała w dół. W zmrużonych oczach Pawlity zgasły elektryczne światła, tkwiące w drucianych siatkach u pułapu nadszybia. Posypał się w uszy suchy szelest windy, zsuwającej Się w ujęciu wygładzonych, lśniących belek dębowych. Oświecone wyblakłym światłem Pawlitowych lampek, leciały w górę dwiema prostymi, czerniejącymi pręgami. Potem bieg zwolnił. Podłoga windy nacisnęła mocno stopy Pawlity. Winda zakołysała się leciuchno, przystanęła. Oczy wpadły w jasną biel podszybia, powleczonego wapnem. U stropu mżyły nieśmiało znużone światełka. Wyszedł. — Szczęść Boże! — Dej Boże! — odparł Zorychta, czekający już na niego.— Co nowego na wierchu? Pogoda? — Ech, jak zwykle. Co u ciebie? — Nic. Wszystko w porządku. Maszyny mosz namazane. Tamta prawo, pod ścianą, trochę za mało wody biere. Jutro ją muszą ślusorze naprawić. Poza tym wszystko w porządku. Aha, byłbych zapomnioł — dorzucił jeszcze, stojąc już w windzie — był tu Pa-włowski. Jechoł z dynamitem ze szóstego horyzontu, mioł tam strzelać. Ale nie strzeloł, bo dziur nie wywiertali, bo się im świder złómoł. A nie chcioł tego wozić na wierch, więc kozoł przepiąć do trzeciego, niechoł se tu patrony. Są tam w szafce. Maszynka też tam jest. Dej tam na to pozór. Jutro se to odbiere. Tóż za-zwóń już. A szczęść Boże! Pawlita zadzwonił, winda poderwała się i znikła. Został sam. Kopalnie bywają podzielone na poziomy (piętra, horyzonty), w których główną arterią jest tzw. przekop, wykuty w caliźnie. I Oczy jego utonęły w mrocznym szybie. Leciał stamtąd szelest pływającej wody. Wylewała się z niewidocznego otworu, gdzieś :e ściany. Spadając w zachłanną a nienasyconą głębię, rozbijała iię na tysięczne drzazgi o żelazne belki ocembrowania. Wypełniała ą ciemnym, mlaszczącym szumem, zwalała się na samo dno szybu, lo szóstego poziomu, skąd odpływała przekopem w szyb Henry-ta. Maszyny wyrzucały ją tam rurami na powierzchnię. Zasłuchał się w ów znajomy, nieustanny, przelewający się >lusk wody. Dwadzieścia przeszło lat już tak słuchał. Za nim, w bocznej komorze, wykutej w caliźnie piaskowca, stały trzy pom-jy i motory. Płynął stamtąd jednostajny, niski, metaliczny jęk •ozpędzonych kół i głuche, miarowe dudnienie trzech maszyn, wchłaniających wodę w swe wnętrza i wypychających ją z wysił-riein na powierzchnię. Rury, biegnące chyłkiem pod stropem, a po-;em lecące w górę wzdłuż ściany szybowej, grały lekkim pojęciem i dygotały w swych obsadach. We wnętrzu maszyn kłębiła się utajona, w żelaznych spojeniach ujarzmiona siła, niby jakiś potwór spętany czy burza gotowa w każdej chwili zerwać się, zmiażdżyć, zniszczyć wszystko dokoła; drżały fundamenty maszyn, kamienna podłoga i te ściany sklepione; drżało powietrze, uderzając miarowo a prędziutko w znieczulone wnętrza uszu. Spod maszyn sunęły po podłodze trzy rury. Wpuszczone w tamę, zamykającą całe podszybie, a raczej odgradzającą szczelnie podszybie od reszty zatopionej kopalni w obrębie trzeciego poziomu----chłeptały wodę z mlaskaniem. Tama była oddalona zaledwie o kilkanaście kroków od szybu. Gruba na trzy metry, chroniła dostatecznie przed zalewem poziom piąty i szósty, znajdujące się o kilkaset metrów poniżej. Pod naporem niepojętej siły przeżarła się woda przez caliznę i betonową ścianę szybu i waliła strumieniem w jego głąb. Dano jej spokój. Z dna szybu odpływała przekopem na sąsiedni szyb, gdzie maszyny potrafiły się już z nią uporać. , Dwadzieścia przeszło lat temu wybuchła ona ze ściany, odwalonej dynamitem w przekopie. Wyrwane kamienie otworzyły nieoczekiwanie jakąś utajoną żyłę wodną. Rozhukane, zbałwanione fale rzuciły się z krzykiem na górników, rozleciały się we wszystkie ganki i chodniki. Wyłamywały stemple i podbudowania, podmywały rozluźnione spojenia bocznych ścian, walących się teraz 8 z hurkotem, miażdżyły wszelki opór zwycięsko, wywalały liczne drzwi, biegły z wyjącym szumem w pochylniach, zapełniły sobą wszystkie przejścia i przodki leżące poniżej przekopu, niosły z sobą śmierć i zagładę. Pawlita pamiętał tę straszną chwilę. Jakby to dzisiaj było. Pracował wtedy z towarzyszami w odległym przodku*. Niczego się nie spodziewali. Nagle dobiegła ich. potworna wieść. Dozorca z nią przybiegł. — Uciekejcie, hawierze, Jezus, Maryjo! Uciekejcie!... — krzyczał.— Uciekejcie, bo woda całą hawiernie zalewo!... Za mną wszyscy; a kto tu najstarszy? Kuczaty? A wy, Kuczaty, ostatni, młodsi w postrzodku! Żodnego nie zostawiać... Porwali się i pognali przed siebie, obłąkani z przerażenia. W połowie drogi przedbiegła ich woda, czarna, hucząca, lecąca z dzikim bełkotem po chodniku. Podrywała im nogi, rzucała o ściany, pieniła się, przewalała, w oczach rosła. Zanim dobiegli ostatniej pochylni, już im po pas sięgała. Teraz po pochylni w górę!... Najgorsza, najokropniejsza część drogi to była!... Woda toczyła się z góry jak lawina. Czepiali się stempli, za ręce chwytali, palcami nóg najmniejszego wgłębienia szukali, najmniejszego oparcia, żeby jeno nie pozwolić się poderwać... Potoczyłaby ich wtedy przed sobą jak bezwolne kloce, rozbiłaby na miazgę!... O każdy krok walczyli z zaciekłym uporem, wiedząc, że każde stąpnięcie w górę przybliża im wybawienie. Doszli! W przekopie jeszcze jej nie było... Dopadli szybu. Windy wyrzucały na powierzchnię struchlałych górników. Ich gromadka przybyła ostatnia... Pamięta jak dziś... Inżynier stał oparty o ścianę i ocierał pot z twarzy. — Jesteście wszyscy? — Wszyscy, panie inżynierze... — Skąd? — Z piątego pokładu, zza „Strzybnioczki"... — Wszyscy? •— Wszyscy, panie inżynierze, wszyscy! — upewnił go Kuczaty. — Jo szoł ostatni, dowołech pozór, żoden mi nie zustoł po drodze. — Tóż vorwarts, chłopi, pomogęjcie tamę budować! Przodek — miejsce, gdzie górnicy kopią węgiel. *¦ Murarze toczyli od wind beczki z cementem, nosili naręcza ce-ii, wywlekali wozy z wapnem., — Tu bydziecie murować!... — zakreślił kilofem odtąd — do-i — tu bydziecie murować!... A pieronem! Zakiel jeszcze wody e ma... teraz zatopio ganki i chodniki, co leżą w upadzie... gdy wypełni, a my nie skończymy, przepadło!... Spichejcie sie, ha-erze!... Po pięć koron dostaniecie... A potem jeszcze zapytał: — Tóż wszyscy już są? — Wszyscy, co do jednego! — meldował sztygar. —• To dobrze. A więc już!... Robota zawrzała, w rękach się wszystkim paliła. Pawlita gorsie pomagał. Cegły nosił, wapno podawał, kamienie w środku władał, cementem zalewał. Własnymi rękoma pomagał tamę bu-wać. s -.-¦,/¦¦ Gdy ją wznieśli do połowy, nadleciała oczekiwana woda. To~ yła przed sobą podrzązgane deski, połamane stemple i co mniej-e kamienie. Uderzyła tym wszystkim o tamę, skoczyła na ścia-', zapieniła się, zasyczała zjadliwie i jak pies przywarowała pod ianą. Tylko leciuchno bełkotała i rosła, rosła coraz wyżej. A tama również rosła, podnosiła się pod strop. Inżynier patrzał w skupieniu na długie, migotliwe, lśniące re-;ksy świateł, tańczące po czarnej wodzie. Ile lamp pod stropem, le bryzgów świetlanych na wodzie się chwiało. W pewnej chwili przelazł na drugą stronę tamy, wzniesionej ż do połowy. Stanął w wodzie poniżej pasa. Przywołany Pawlita gł na murze i, trzymał mu lampę. Inżynier zanurzył metr w wo-'¦> wyjął zegarek i jął liczyć. Chwilę to trwało. Potem cofnął się pokojony. ,— Chłopi, jeśli w dwie godziny skończymy, wygraliśmy!... nchejcie się jeny, cementu nie żałujcie, w środek kamienie tyl-> walić. A pieronem!... Tama rosła. On sam ją pomagał wznosić. Z radosną ulgą patrzał, jak tylna jej ściana, ta od wody, pod rop się już wsparła. — Przeklęto woda! — mełł w zaciśniętych zębach. — Jednak y ci się nie dali! Widzisz!... 10 Ostatnie cegły już pod strop wsuwano, garścią już cement w szpary wlewano, bo nie można było inaczej. Wtedy zjechała winda, wypadł z niej nadsztygar... — Chłopi, szczęść Boże! Kierzyście tu są?! Po nazwisku!... Wyjął notes, otworzył. Sztygar podniósł lampę i świecił. Pawlita widział, że nadsztygarowi drży ołówek w palcach. — Kuezaty, jest? — Jest! — Moróń? — Jest! — Szebesta? — Jest, panie obersztajger! — Kubok? — Jest! — Szleper* Kisiała? — Też jest, hynaj wopno mieszo. — Pawlita? — Jest! — Pawlita młodszy?.;. Milczenie. Podniosły się oczy, znieruchomiały obłędnie. — Pawlita młodszy?! — zawołał powtórnie nadsztygar. Milczenie... Serce jeno kurczy się gwałtownie, coś je gnie w żelaznej pięści, rozgniata... — Tóż jest Pawlita młodszy, czy nią jest?!... — Ni ma!... — padła odpowiedź, jakby uderzenie kamieniem w ciemię. Cisza. Serce jeno skowyczy z opętanego bólu, podnosi się gdzieś pod gardło, dech w piersi zapiera..! Jak przez sen słyszy czyjeś mówienie: — Jo go widzioł, panie obersztajger, jakosi na godzinę przedtem, gdyśmy uciekali. Szoł do upadu po taczki... — Kaj do upadu? — Pod „Strzybnioczke"... — Powrócił z wami? — Ni, panie obersztajger!... — Myśmy myśleli, że on przed nami jeszcze uciekł!... Szleper (z niem.) — chłopiec wywożący ukopany węgiel w taczkach do „gospody", tj. miejsca, gdzie go ładowano do wózków. 11 I znowu cisza... Czegóż oni wszyscy czekają? Czemuż nikt nic nie mówi? Nareszcie. Idą do niego słowa, takie straszne słowa, jakby żelazne pazury, rozrywające zbiedniałe serce ojcowe. — Został tam! — Jezusie! Maryjo!... — przewalił się nieludzki skowyt Pawli-ty. — Mojego Janka nie ma... Jezusie, Maryjko!... mój synek tam zostoł!... Za tamą zamurowany!... I obłąkany przeokropnym bólem skoczył, porwał z ziemi kilof i jął prać o tamę... Wyrwano mu go. Wtedy pazurami szarpał kamienie, bił głową o ścianę, włosy targał, wił się po ziemi, zlitowania skamlał. —, On tam zostoł... syneczek mój najmilejszy... retujcie go, kamraci!... rozwalcie tamę... retujcie mi go, retujcie!... Poderwano go z ziemi i zawleczono do windy. Dzwonek za-krzyczał. Winda poleciała w górę, W ostatnim rzucie źrenic widział szary mur tamy, za którą jego synek został. Wyrwał się, zeskoczyć chciał z lecącej windy. Trzymano go mocno. Potem już nic nie wie, co się dalej działo... Po kilku miesiącach wstał z ciężkiej niemocy. Gdy szedł po raz pierwszy na szyb, baby patrzyły nań ze współczuciem, odprowadzały go litościwymi oczyma. Zawołano go do kancelarii. Inżynier coś do niego mówił, potem odkrył nakryte papierem pieniądze jakieś i podsunął mu je ku dłoni. —• To za syna... — coś mówił. Pawlita porwał je, zmiął i rzucił inżynierowi pod nogi. Teraz już wszyscy wiedzieli, że z jego myśleniem coś nie w porządku. Tyle pieniędzy rzucić pod nogi!... Świat też to widział!... — Hm, nie dziwota — mawiano —- na rozum mu to pizło!... Jednego synka mieć i tak go stracić!... I jeszcze sóm pomogoł budować tamę!... Nie dziwota!... — Nieszczęście nie chodzi po górach, jeny po ludziach. — Tak, tak!... Od tego czasu minęło przeszło dwadzieścia lat. Pawlita zdziwaczał. Żona mu umarła, został sam na tym bożym świecie jak sierota. Zamknął się w sobie, sposępniał, z nikim nie przemówił, a oczy miał jakieś obłędne i zapatrzone w siebie, że aż lęk budził. Do dawnej pracy już nie był zdolny. Przydzielono go więc do 12 maszyn przy tamie w trzecim poziomie. Miał ich tylko pilnować i doglądać, nic więcej. Zadanie to spełniał sumiennie, bardzo sumiennie. Tyle tylko, że był naprawdę jakiś niespełna rozumu. Kilka razy widziano go, że stał oparty o tamę z przywartym ciałem do muru i czegoś nasłuchiwał pilnie. A gdy był sam, to ciągle z kimś rozmawiał. Zupełnie jakby jakiś człowiek pomylony. Poza tym służbę pełnił sumiennie. , Wiedziano, że ciągle myśli o swoim Janku. Wiedziano także, że to z nim rozmawia, gdy nikogo nie widzi przy sobie, i że dlatego przez tamę nasłuchuje, czy go tam nie ma po drugiej stronie, czy może jeszcze żyje. Ot, jak każdy człowiek niespełna rozumu. Jakoś nie może o nim zapomnieć. Fala wspomnień rozpłynęła się. Przeleciała z hukiem pierwsza winda, napełniona węglem. Przetoczyło się za nią w szybie roztrzęsione, dudniące echo. Pawlita ocknął się, odwrócił i poszedł ku maszynom. Zawiesił lampy na hakach. Jedną tylko wybrał, podkręcił światło i zaczął oświecać pompy i motor. Kontrolował ilość oliwy w szklanych oliwiarkach, dotykał dłonią osi i łożysk, badał, czy nie rozgrzane, obejrzał motor, poleciał oczyma po migających szprychach, oświecił manometry. Potem otarł szmatą błyszczące części maszyn i dolał oliwy. Następnie przykucnął przy trzeciej pompie. Istotnie, czegoś za mało wody ssała. Manometr wskazywał jakieś niedokładności. Wskazówka skakała niespokojnie, spadała gwałtownie, potem znów podnosiła się, a we wnętrau pompy coś metalicznie stękało. ¦— Coś tam bydzie zaćpane -— pomyślał głośno — no, pocze-kej, maszynko, jutro przyjdzie ślusorz, naprawi cie i bydzie wszystko dobrze... Usiadł na ławie. Drgające, rytmiczne tętno maszyn pochłaniało jego myślenie. Zżył się z nimi. Były to jedyne w jego mniemaniu istoty żywe, godne Judzkiego serca. Przez te długie, samotne godziny, w ich towarzystwie spędzone, opowiadał im o swym Janku, co za tamą ojcowego poratowania czeka, skarżył się im żałośnie, płakał niewidocznymi łzami. Zdawało mu się, że maszyny go rozumieją. W jednostajnym, metalicznym graniu motoru, w cmokaniu i char-kocie dudniących pomp wyławiał głosy pełne współczucia dla sie- 13 ie, litujące się nad jego bólem, podzielające wiernie jego prze-ląty los, jego krzywdę i to serce zgorzkniałe. Dla ludzi już nie miał serca. Ani dla zwierząt. Zdawało mu ię, że je za tamą zostawił i teraz się ono kołacze i tłucze niespo-ojnie i kwili w męczeństwie, pragnąc przebić te mury zawzięte. Śledził zawrotny wir najbliższego koła. W jego czarnym, gru-ym okolu skrzyła się jednostajna, łyskliwa mglistość, wytworzo-a z refleksów świateł, co się rozwianych szprych uczepiły. Ich iigotliwe a wiecznie powtarzające się lśnienie uciszało wszystko r nim bolejące. Przeżywał złudzenie, że wszelkie czucie, to szare, odzienne czucie opada z niego w takiej chwili jak łachman zbru-zony, że on sam powoli zanika, rozwiewa się, a na jego miejscu /yłania się z mroków; jakieś drugiej jego „ja", wyzbyte wszyst-iego co ludzkie, prócz tej jednej myśli o swym syneczku najmil-zym. Przestawał istnieć w czasie, a żył tylko chwalą, którą już avmo przeżył. Wstał z ławy, wziął lampę i znużonym krokiem podszedł do amy. Oświecał ją powoli, obmacywał drżącą dłonią, wodził oczy-aa po chropowatej ścianie. Potem postawił lampę na posadzce obejrzał się. Nikogo nie ma. Wyjął z kieszeni mały, czarny krzy-yk, co go był odjął nieboszczce żonie z różańca, zawiesił na drob-iym gwoździu, tkwiącym w ścianie, zaplótł dłonie, podniósł w gó-ę, oparł o ścianę i znieruchomiał. Cichy, skowyczący szept jął spływać: — ...Janiczku mój, dzieciątko moje złote!... Janiczku!... Nawoływanie jego tonęło w rozgwarze maszyn, umierało ci- :hutko, ledwie się od ust oderwało. Czasami zaskomlał głośniej, izasami tylko leciuchno załkał. Potem przykładał ucho do ściany słuchał... Zdawało mu się, że poprzez tamę sączy się do niego ci-:he narzekanie Janka, który za ścianą stoi, płacze i skarży się, nie nogąc nijak do ojca się dostać. Jego modrzuśkie oczy wybladły uż od łez, z jego paluszków, próżno usiłujących przedrapać ścia-lę, krew płynie... A serce jego, to drobne serce, stało się sercem >jca, który po tej stronie stoi niemoony... — Słyszysz, jak to serce płacze?... Jakby pisklę drobniuchne, jjdy je matka odleci... Jak ono kwili!... Biedne serce Jankowe... Jak >ię trzepoce i wyrywa i lecieć pragnie do ojca, do jego serca... — Boże, mój święty, Boże!... — Janieżku mój złoty, ty tam pomocy czakosz, chudzioczku mój jedziny... Zamurowali cię, bożątko roztonajmilejsze, chrobocz-ku mój malućki... Płaczesz teraz za murem i płaczesz, a jo tu biedny stary stoję i nic ci nie mogę pomóc... — Mój święty Boże!... — Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, ratuj moje dziecko, dej mi go Pónbóćzku Przenajświętszy... Słyszysz, jak tam ono za tamą płacze, sierotka biedno!... Windy już teraz leciały z nieustannym grzmotem przez zasięg światła, wpadającego w mrok szybu, mijały się ze świstem, tłukły rozgłośnie o belkowanie, wypełniały podszybie skłębionym łoskotem. Pawlita ocknął się. Potoczył błędnym wzrokiem dokoła, zdjął krzyżyk ze ściany, ucałował, do kieszeni włożył. Poczłapał ku maszynom, spojrzeniem obleciał. — Trzeba kapkę oliwy doloć — mruknął do siebie. Otworzył szafkę i przypomniał sobie zlecenie Zorychty. Na jej dnie leżało siedem nabojów dynamitowych. Siedem szarych tulejek ze zwisającymi drutami, Obok stała maszynka elektryczna do zapalania nabojów i gruby zwój drutu. . — .Dynamit!... — szepnął Pawlita. Obłąkana myśl zerwała się nagle z uśpienia. Oczarowała go. Już wie... Poszedł do szybu. Kiedyś widział, że w załomie leżały tam zapasowe świdry. Są... Dwa, trzy, pięć... Najdłuższy —dwa metry!... Wystarczy!... Wziął je ciężko w naręcz i poniósł ku tamie. Rzucił. Pięć dźwięków zakrzyczało metalicznie pod sklepieniem. Młotek?... Poszedł szukać. Nie ma!... Już wie... Klucz, ten duży klucz od śrub... Pogrzebał w skrzyni pod ścianą, znalazł. Podniósł i wrócił. Wyszukał miejsce w tamie, niewysoko nad posadzką. Ujął najkrótszy świder i jął uderzać ostrzem o ścianę. Żeby o oo zaczepić przy wierceniu. Potem rozkraczył się, zgiął i tocząc miarowo świder lewą dłonią, jął bić kluczem oraz jego głowicą. Łoskot" przelatujących wind wzmagał się. Pod niskim, bielonym sklepieniem rwał się ciężko, wplatał w miarowe kucie Pawli-ty, mieszał w rozgwar tętniących maszyn i przepadał w głębinie szybu. A spokojne, rytmiczne uderzenie klucza o świder dzwoniło, dzwoniło... 15 Praca szła powoli. Twardy beton nie chciał ustępować. Świder udem wgryzał się w ścianę. Pawlita bił niestrudzenie, a za każ-i uderzeniem śledził, czy się świder wgłębia. Potem odkładał cz i szedł ku maszynom. Oglądał je troskliwie, nalewał świeżej vy, dotykał dłonią łożysk i uspokojony wracał do pracy. Czas mijał. Piąty świder tonął już w murze po głowicę. Pawli-:oraz częściej odpoczywał. Pot zalewał mu oczy. Zmęczone pierze mogą tchu złapać. Znużenie, kładzie mu się kamieniem na ki, gniecie do ziemi. Jeszcze kilka uderzeń i koniec... Skończył. Wyciągnął sztabę i odrzucił. Dyszał ciężko. Pozbie-rozrzucone świdry i odniósł na miejsce. Klucz również. Potem dł na ławie. Wzrokiem utonął w migotliwej tęczy wirującego koła. Uśmiechnął się z ulgą. Posłyszał bulgotanie wody w rurach. Przed oczyma stanął mu dok zatopionej kopalni poza tamą. Przywidziało mu się znie-cka, że jego Janiczek najmilejszy leży w wodzie w zapadłym odniku pod „Strzybnioczką", a woda obmywa jego dłonie, nogi warz, potem odpływa do maszyn i teraz mu gwarzy bulgotem, k umie, o swym miłosiernym uczynku. — Dobro wodziczka, dobro... Stokrotnie litościwszo niż ludzie... jnbóczek ci też zapłać, wodziczko, za to twoje dobre serce... Jego syneczek leży na dnie i patrzy w niego przez wodę. Pa-zy tymi modrymi oczyma. Jasne włosy rozwijają się łagodnie Ho umęczonej głowy, a modre oczy patrzą z głębi, tak słodko itrzą. A teraz serce Jankowe wypływa z piersi, takie drobne, do jerwonej róży podobne serce. Unosi się na powierzchnię zamar-ij wody i płynie leoiuchno ku niemu. Mija ganek, mija drugi, na tówny chodnik już wypływa, zwisające głazy omija, teraz jest iż w przekopie... O, teraz płynie ku tamie... Jak ono bieży ichuśko, tak cichusieńko... Już dobiega. Uderzyło o tamę i za-łakało, biedactwo, zapłakało... Jakby to pisklę, co je matka od- deży... Pawlita ujął się za piersi. Zabolało go serce bólem tamtego sy- lowego serca za tamą. Wstał. Zgarnął ładunki do dłoni, wszystkie siedem, i podszedł ;u tamie twardym krokiem. Uklęknął. Wsunął pierwszą tulejkę lo otworu, popchnął palcem, zwisający drut połączył z drutem 16 drugiego ładunku. Poszukał długiego kija, żeby je wepchnąć głęboko. Odłamał deskę z podłogi, palcami a kluczem rozdarł na szczapy. Wybrał najdłuższą, scyzorykiem ogładził, wyrównał. Wepchnął pierwszy ładunek, potem drugi, w końcu następne. Wszystkie łączył drutem. Podarł jakąś szmatę na strzępy i zapchał otwór do reszty. Wyjął zwój drutu z szafy, roztoczył, połączył z nabojami, przeciągnął do komory ku maszynom. Ustawił na podłodze maszynkę elektryczną. Końce drutów wsunął do jej otworów. , . Chwilkę się zamyślił. Odgarnął ręką myśli z czoła i uśmiechnął się radośnie. Potem ujął rękojeść maszynki, ,podniósł powoli w górę i pchnął... Nic! Ujął drugi raz, podniósł w górę i pchnął mocniej... Jezus! Maryja!... Piorunowy huk!... Ogień!... Dym!... Olbrzymie zwały muru przeleciały z wyciem obok komory, wyłamały szybowe zapory, prasły o przeciwległą ścianę i runęły w głębinę... Szalony pęd powietrza cisnął Pawlitę o ścianę. Zerwał się!... Grzmot zwalającego się w głębię rumowiska ryczał przeciągle, a wraz z nim leciały krzyki skłębionej wody, wywalającej się z rozwiartej gardzieli przekopu. Serce Pawlity zatrzepotało radośnie. — Janek! Janek mój!... I skoczył, by porwać swego synka w objęcia. Rozpętana woda rzuciła mu się na piersi, ujęła mocno, porwała z sobą, trzasnęła o framugę, rozbiła i pchnęła w czarną, huczącą czeluść szybu. 2927 2 Opowiadania Pamięci górników poległych w Karwińskiem poświęcam Zgaszony płomyk Wszyscy górnicy zebrali się już w cechowni. 3rzez wysokie, brudne okna sączył się szary świt zachmurzo-) dnia, rozsiewał pęczniejące drobinki omdlałej jasności, po~ iał zmięte twarze sinością, w oczach rozżegał wilgotne lśnie-żywych skierek. Poza oknami była przedranna cisza, pełna roz-kłych płachcisk dymu, co się z czarnych, wysokich kominów śpiącą ziemię opuszczał. W głębi perspektywy mętniała mglis-, rozlana szeroko i daleko po świecie, niby staw bezbrzeżny, marły, z którego jakieś chojary i zabudowania, śmigłe wieżyce plątane rusztowania pod niebo sterczały. A. niebo było niskie i sine. Wróbliki tylko czyniły pod okapem srogi jarmark, dogadując e zawzięcie, potrząsały skrzydełkami, iskały się po brzuszkach, odnymi oczyma strzygły po ziemi, gdzie by tu coś dobrego do lżenia znaleźć. W cechowni szemrał ściszony gwar wielu głosów. Jakby w ulu 2d wyrojeniem. Stateczniejsi górnicy siedzeli na ławach, trzy-jąc lampy pomiędzy kolanami, ci młodsi o ściany się poopierali, iłódź i pacholęta baraszkowali w tyle, szczypiąc się, popycha-i raz wraz prychając stłumionym śmiechem. — Cicho tam, chłopcy!... — uciszał ich czasem grubawy, a groź-nadęty głos któregoś górnika. Wtedy chłopcy przycichali. Lecz po chwili znowu to samo. In-aś górnicy, zapatrzeni w swe troski, rozmawiali półgłosem z salami, szukali w swej mądrości i doświadczeniu niezawodnego sobu, żeby człowiekowi lepiej było, przytakiwali głowami, rodrze darząc się życzliwymi radami. Wszyscy czekali na sztygara i na jego losowanie. 18 A każdy w myślach pragnął, żeby go sztygar przeznaczył do takiej roboty, do takiego przodka, gdzie by się i węgiel łatwo walił, i gdzie niedaleko' od szybu, gdyż wygodniej tam drzewo na stemplowanie donieść, i żeby też kamraci byli do rzeczy... Boczne drzwi otworzyły się raptownie i z ich obramienia wstąpił do sali mały, krępy Kasperlik, sztygar z rudymi wąsiskami i w okularach. Podreptał do stołu. Spod pachy wydobył grubą księgę, położył ją na stół, siadł, otarł wąsy i jął w niej kartkować. Zaległa cisza. Wszystkie oczy śledziły nerwowy ruch jego dłoni, przerzucającej zapisane i pokratkowane stronice księgi. Potem rozpoczęło się losowanie. Sztygar wymieniał najpierw! miejsce przodka, a więc numer pokładu, wschodnie czy zachodnie pole, numer głównego chodnika i bliższe określenie przodka — „pod diagonelą", „pod Kry-kiem", „pod hasplem w upadzie", „w górze nad szybikiem", jak już tam trafiło. Następnie rębaczy. Najpierw najstarszego, potem po kolei coraz młodszych. Potem jeszcze wozaków. Jednego, drugiego, a czasem i dziesiątego. W końcu taczników. Jeżeli było daleko do gospody lub z upadu, wymieniał ich dużo, jeżeli zaś bliżej i wygodniej, mniej. Gdy skończył z jednym przodkiem, czekał, aż się wylosowani górnicy wyniosą z cechowni. Potem zaczynał losowanie do następnego. I tak bez przerwy, aż wszystkim górnikom przeznaczył miejsce nowej pracy. Na cały miesiąc. W sali pozostali jeszcze krzywy Durok, zezowiaty Warcęga i Ze-flik Motyczkulin. Krzywy Durok miał kiedyś nogę złamaną, dlatego teraz mocno kulał, bo mu ją lekarz źle nastawił. Potem jeszcze mu kamienie na krzyż spadły. Długo przeleżał w szpitalu, zdawało się, że ulegnie'. W końcu wylizał się. Lecz został krzywy i chodził nachylony do ziemi, jakby jakieś brzemię'na plecach nosił. Mawiał, że mu nawet tak wygodniej chodzić w kopalni, bo nie ma obawy, że głową o strop uderzy. Zezowaty Warcęga był już stary. Ale krzepę jeszcze miał niezgorszą. Gdy czasem porwał jakiegoś narwanego wesołka, co się niebacznie ośmielił natrząsać z jego zezowatych oczu, i prasnął nim o ziemię, i pięścią przyłożył raz i drugi, to tamten biedaczy-sko po długie czasy pamiętał i odtąd Warcęgę w wielkim miewał poszanowaniu. Chłop to był z wiary. Klął szpetnie, pieronował, że nieraz człeka ciarki przechodziły, ale krzywdy nikomu nie dał 19 tczynić, pomógł w biedzie każdemu, czy to wózek podnieść, co ; szyn spadł, czy stempel w filarze podbić, czy nawet tytoniu na śliwkę sąsiadowi udzielił, gdy tamten już swój wyczerpał lub v domu zapomniał. Porządny to był chłop. Zeflik Motyczkulin miał dopiero szesnaście lat. Był to chłopak )lady, wątły, o nastroszonej, szczeciniastej czuprynie, o wielkich, nodrych, a wiecznie gdzieś zapatrzonych oczach. Brwi wysoko za-ysowane nadawały jego twarzy wyraz jakiegoś śmiesznego zdziwienia. Zamknięty w sobie, nie umiał się bawić z rówieśnikami. STad ich hałaśliwe towarzystwo przedkładał jakiś zaciszny kątek, wnękę jakąś między stemplami, gdzie mało światła dochodziło, wóz przewrócony, w którym się łatwo mógł zmieścić, czyjeś plecy jarczyste, za którymi snadno się skulić i ujść kąśliwej uwagi towarzyszy. Po prawej stronie stołu były drzwi do sztygarowej kancelarii, x) drugiej stał ołtarz świętej Barbary, patronki górników. Czarne iłupy kręcone, imitujące niezdarnie marmur, ujmowały duży sczerniały obraz. Na obrazie modliła się klęcząca postać świętej 3arbary, z mieczem w dłoni. W głębi widniał górzysty krajobraz wysoka wieża okrągła, do złudzenia przypominająca komin na szybie „Franciszki". Czyjeś pobożne ręce niewieście uplotły duży wieniec papierowy z czerwonymi różami i białymi lelujami i zawiesiły go naokoło obrazu. Kilka nadpalonych świec w metalowych, śniących lichtarzach dopełniało niewyszukanej ozdoby. Pod ołtarzem czernił się prosty klęcznik sklecony w stołami zakładowej, dęcznik z wytartymi śladami od kolan, co przed każdą szychtą labożnie pod obrazem przyklękały. Z powały zwisał długi, ciemny łańcuszek, rozszczepiał się w trzy odnóżki, ujmujące mizerną lampkę jakby w trzy rozpostarte pałce. Lampka była z czerwonego szkła. Chybotliwy płomyk jarzył się w głębi, podobny do purpurowego motylka, co ria irobną chwileczkę przysiadł i teraz nieporadnie skrzydełkami sennie wachluje. Tylko czekać, skoro się zerwie i w zygzakowatej, kapryśnej linii poniesie się po sali, zostawiając w zapatrzonych >czach smugę czerwonych płomyków. Zeflik Motyczkulin wchłaniał w oczy jaskrawą, rubinową plamkę. Dobrze mu było na sercu, gdy tak patrzył bez przerwy w jej urok. Subtelne jej światełko sączyło się jakąś niepojętą 20 szczeliną w głąb serca, wypełniało je stopniowo, rozświetlało w radosną czerwień. Miał wrażenie, iż znajduje się w starym, wysokim kościele o zmroku, w którym pachną naręcza mięty, w ciszy sennym płomykiem pełga wieczna lampka, a nie widziane przez nikogo zjawy spływają spod stropu motylim ruchem, przed ołtarzem w tłum wielki się gromadzą, białe dłonie nad głowy podnoszą i zaczynają ściszonym głosem nucić pieśń jakąś, jeszcze nigdy nie słyszaną. Ni to śpiew, ni muzyka... A na przedzie jego ojciec... •— A wy, Warcęgo i Duroku — ocucił go chrypliwy głos Kas-perlika — wy pójdziecie do „starych robót". Wiecie, do dziewiętnastego pokładu. Pójdziecie przez „spolóny ganek", potem tą starą pochylnią do kopca, potem na lewo drugim gankiem, aż przyjdziecie pod tamę. Od tamy pięćdziesiąt metrów do kopca. Tam już jest naznaczone. Godziny * tam wiszą. Bydziecie tam robili lufto-wą*. Dozorca tam przyjdzie z początku szychty, to wóm jeszcze wyjaśni, co a jak. Ukopany węgieł bydzie wasz synek, Zeflik Mo-tyczka, w taczkach odwozić do pierwszego chodnika na prawo i tam go bydzie uciepować. Aż pod strop, żeby się wszystko zmieściło. No, idźcie już!... A meldujcie się pod szybem u dozorcy — dodał jeszcze. — Tóż pódź, synek — mruknął Warcęga na Zeflika i poszli. — No, to zaś mómy porządną obijaczkę — ucieszył się Durok, założył sobie na śliwkę, splunął i pokusztykał z tyłu. W „starych robotach" już od lat nikt nie pracował. Dawne chodniki, zupełnie ze stempli obrabowane, z szyn ogołocone, miejscami zamurowane tamami i zamknięte podsadzkami, miejscami tylko zakrzyżowane okorkami na znak, że poza krzyżem zagazowane i nikomu tam wchodzić nie wolno, tworzyły jedynie ganki, którędy odprowadzano zużyte powietrze z dziewiętnastego pokładu pod szyb wentylacyjny. Długo szło się osamotnionymi gankami, opuszczonymi przez ludzi i myszy*, mijało się jedną i drugą, i następną tamę, jaśniejszą w czerni pobielaną ścianą, mijało się szereg bocznych ganków zakrzyżowanych, raz szło się pod górę opustoszałymi pochylniami, raz prostopadle do nachylonego po- G o d z i n y są to sznury zawieszone u stropu, obciążone kamieniem, a wskazujące kierunek, w którym ma się poprowadzić nowy chodnik. Luftowa — chodnik, służący do odprowadzania zużytego powietrza. W kopalni znajdują się myszy, a czasem i karakony. 21 adu, przeszło się cały labirynt splątanych chodników, w których lko doświadczony górnik potrafił nie zabłądzić, zanim się doszło > tamy, przewodzącej wąskim otworem silny wiew nagrzanego, )dkawego powietrza do szybu wentylacyjnego. Kiedyś szalał tu pożar. Straszny pożar. Chodnikami tymi uciekali górnicy, tutaj szukali poratowania zed goniącą ich śmiercią, tu się kładli pokotem na ziemi niby zepkie drzewa w lesie w czas okrutnej burzy, tutaj dławili się ekielnym czadem, co się rozbiegał żółtawym, brudnym dymem całym podziemiu, konali w ogromnej męce, w przerażeniu stru-Llałego serca... Śmierci ich przyświecało ruchliwe mrowie błękitnych płomy->w, czepiających się z sykiem i cichym, złowieszczym trzeszcze-em skruszałych ścian węglowych, osmalało ich zwłoki, pełzało swej potwornej nienawiści do życia ludzkiego, błądziło na oślep, nackiem pO cnym kretowisku, wygrzebanym przez czarne ręce dzkie, sączyło z siebie kłęby smolnego, czarnego jak noc dymu, słupem złowrogim bił przez kilka dni z szybów pod rozbłękit-one niebo, dławiło się w swej nienasyconości, zdychało powoli, : sczezło, na wieki przez ludzi przeklęte. Tutaj było najbogatsze Liwo pożaru, w tych gankach właśnie. Lata od tego czasu minęły. Zatarły się w pamięci wspomnie-a tamtych chwil męki ludzkiej, spopielały w sobie, jakoby ziel-:iem zarosły. Jak sen ciężki wydawało się teraz wspomnienie mtych przeklętych dni onym niedobitkom, co się jeszcze ostali, k senna zmora przychodziły wspominki, zmora — o której nie iedzieć, kiedy się śniła. Po ugaszeniu pożaru wyniesiono nieboszczyków o męczeńskich rarzach, na powierzchnię wydobyto, do słońca na wznak położo->, a wtedy krzyk był i rozpacz, i płacz nieludzki, bicie wszyst-ch dzwonów w kościołach karwińskich, ponury śpiew księży posępne, łkające granie trąb mosiężnych, na których się słońce idośnie skrzyło. Na przodzie niesiono ogromnego Chrystusa umę-wnego na krzyżu, kirem przyodzianego. Za krzyżem nieprzejrza-f sznur wozów z trumnami, a pobok ból i rozpacz bezsilna straszna, niańczona w poduszonych sercach ludzkich. Już temu tyle lat... Zatarły się wspominki tamtych chwil, spo-.elały w sobie do niepoznaki, jakoby zielskiem zarosły, podobnie 22 jak zielskiem zarosły te mogiły górnicze, co pół cmentarza w swe posiadanie objęły. W „starych robotach" ślady jeszcze pozostały. Ściany ganków, wygrzebanych w caliźnie węglowej, wypalone głęboko, pokryte były teraz warstwą czarnego, gąbczastego żużla jakby ciało ludzkie wrzodem ohydnym. Ściany ganków w caliźnie piaskowca wykutych powleczone były czarnym nalotem kopcia i sadzy, że człowiek idący miał wrażenie, iż się w trumnie znajduje. Cisza tam była, taka ogromna, niepojęta cisza, że serce zamierało, a chrzęst przelewającej się w żyłach krwi dzwonił w uszach, jakby zadusz-ne podzwonne na opuszczonym cmentarzu. Kiedy Zeflik posłyszał, że sztygar przeznacza ich do pracy w „starych robotach", zabłyszczały mu oczy tajemną radością. — Do „starych robót". Jej kandy!... Tam, gdzie ojciec został!... — pomyślał, a serce rozkołysało mu się na chwilę żywiej. Zjechali ostatni do kopalni. W ostatniej windzie. Pod szybem nie zastali górników. Wszyscy już się rozeszli. Zeflik jednak wiedział, że w tej chwili nie ma jeszcze nikogo w przodku, że wszyscy siedzą na płytach u wejścia do chodników i — jak zwyczaj każe — opowiadają szeroko o wszystkim, co tylko górnika może interesować. O zarobkach, o pracy, o tym, jak to gdziesik na odpuście było, o dziewczynach, przeróżne dowcipy, gadki, wspomnienia, żale, o wszystkim. Usiadł teraz w niskiej wnęce, lampę wtulił między kolana i oddał się z lubością swoim marzeniom. Durok i Waręga usiedli opodal, żuli tytoń cierpliwie, strzykali przez zęby i czekali na dozorcę. Po jakimś czasie zjechał z innymi. Durok i Warcęga podeszli do niego. — Aha, jesteście? To dobrze. Tóż posłuchajcie, chłopi. Kasper-lik już wom powiedzioł, kaj bydziecie robić. Tóż idźcie tam, zaznaczone już tam mocie, kaj bydziecie kopać. Bydziecie przebijać chodnik w ścianie na lewo. Godziny tam są. Wysoki półtora metra, szeroki dwa metry. Motyczka... kaj mocie Motyczkę? — zapytał, rozglądając się. — Motyczka... Motyczka... Kajżeś wloz, synek? — zawołał Warcęga, podnosząc lampę i szukając go oczyma. — Oto żech jest!... — zgłosił się Zeflik. 23 J. — Motyczka bydzie ukopany węgiel odwozić — ciągnął dalej lspokojony dozorca. — Toczki weźmie se po chodniku z magazy-iu w dziewiętnostym pokładzie. Tam obok jest zakrzyżowany ga-lek. Krzyż przesuńcie o jakich pięć metrów niżej, a Motyczka tam jydzie węgiel wywozić i' uciepować. Ale porządnie, pod strop, że-ay sie zmieścił!... Drzewa wióm tam wiela nie trzeba. Bo budować ;am nie noleży, strop jest zdrowy. Ale pozór trzeba dać. Przynajmniej na Motyczkę, żeby mu się kaj co nie stało... — No, no... dyć zaś tam... — upewnił go Warcęga. — A długo tam bydzie tej obijaczki? — zapytał Durok. — Długo?... Na, jo myślę, że dwa tydnie. Aż przekopiecie, aż traficie do jakiego starego chodnika. Tam gdzieś jest chodnik. Otóż ten wasz ganek to bydzie luftowo. Dokopiecie ją do tamtego starego chodnika. Według mapy musi tam być z pięćdziesiąt metrów. A tym chodnikiem potem pójdą wiatry pod „Henrdetę". Ale to wóim powiadom, dejcie se dobry pozór!... Zwłaszcza, gdy już by-iziecie czuli, że ściana głucho, że już się dokopujeoie do tamtego starego chodnika. Nie był tam jeszcze żoden od ostatniej eksplozji... mogą tam być gazy, łebo co... Musicie se dać wielki pozór!... Zresztą, jo tam potem bydym przy was!... No, bieżcie już!... — Gligauf, panie oberhajer!* — pożegnał go Warcęga, zabierając się do odejścia. — Gligauf! — odrzucił dozorca. I Warcęga, Durok i Zeflik Motyczkulin poszli w głąd przekopu ku dziewiętnastemu pokładowi, kolebiąc lampami miarowo. Zeflik przeżywał dziwne uczucia. Niby uradowanie, niby niepojęty, słodki lęk. Wiedział, bo nieraz inni górnicy lub matka o tym opowiadali, że jego ojciec zastał w czasie wielkiej eksplozji w tamtych stronach, nazwanych później „starymi robotami". Kilku górników tam zostało. Gwałtowny wybuch poderwał wtedy ostemplowanie, strop się zawalił i odciąf drogę do szybu. Dowiedziano się o tym, gdy wydobyto zwłoki poległych górników. Brakowało ich jeszcze siedmiu. Przeszukano wszystkie dziury, wszystkie zawaliska; gdzie tylko można było dotrzeć, tam ich szukano. Nie znaleziono. W ostatnim chodniku, prowadzącym do najbardziej odległego filaru, natrafiono na zarwany strop. Wiedziano Szczęść Boże, panie dozorca! 24 więc teraz na pewno, że tam pozostali. Próbowano ich odkopać, pracowano tam jeden tydzień i drugi. Przekonano się jednak, że strop zarwał się na długiej przestrzeni, że przekopanie się do nich kosztowałoby kilka miesięcy bezpłodnej pracy, i dano spokój wszystkiemu. Toć i tak już tam dawno są nieboszczykami. Widać, wybuch pierwszych ich dostał i pierwszych zabił. Dano więc spokój wszystkiemu. Sprowadzono tylko księdza w to miejsce, ksiądz pokropił zawaliska święconą wodą, pomodlił się, wyszeptał kilka pacierzy zbielałymi ustami, zaśpiewał zdławionym głosem Dies irae... — i skończone. Tyle jeszcze, że na powierzchni, nad miejscem ich spoczynku, wystawiono kaplicę z umęczonym Panem Jezusem. Matka nieraz opowiadała o tym wszystkim swojemu Zefliko-wi. Nie był jeszcze nigdy w tych stronach. Gdy pomyślał, że teraz tam będzie, gdzieś niedaleko od swego ojca, wyczuwał dziwny skurcz serca, jakby mu je coś w dłoń mocną ujmowało i raz po raz gniotło. Zeflik nie pamiętał swego ojca. Dziewięć miesięcy liczył, gdy ojciec po raz ostatni uszczypnął go pieszczotliwie w policzek, za-kolebał kołyską, w której mały Zeflik różowymi nóżkami grzebał i coś po swojemu gwarzył z ojcową twarzą, nachylającą się nisko nad nim. Ojciec powiedział mu ode drzwi: — Pa, pa, rybeczko!... — dłonią skinął, roześmiał się radośnie i poszedł. Nie wrócił już więcej. Ani żywy, ani umarły. Od tego czasu minęło piętnaście lat. Przez ten czas Zefliczek rósł samopas prawie, bo matka musiała po calutkich dniach u innych pracować, by na chleb zarobić. Wracała zawsze wieczorem z roboty spracowana, zmęczona, a wtedy mały Zefliczek wracał również do domu z całodziennej włóczęgi i już na schodach dopominał się wieczerzy. Gdzie on to nie bywał! Budził się zawsze, gdy już matka poszła do pracy, zjadał przygotowane śniadanie, zamykał izbę, klucz chował pod próg i wymykał się z domu. Wałęsał się przez cały dzień. Czasem przyłączał się do towarzystwa swych rówieśników, lecz rychło uciekał od nich, bo ci zawsze starali się mu ubliżyć lub dokuczyć. Z natury nieśmiały i jakby zastrachany, nie potrafił w dostatecznej mierze odcinać się czy bronić wobec zaczepek towarzyszy. Chłopcy zaś, wiedząc, że nikogo nie ma, kto by się za 25 m ujął i skórę ich raz i drugi porządnie przetrzepał, uczynili go bie przedmiotem swych psich figlów, mając sto pociech, gdy go ogli do żałosnego płaczu pobudzić. Czasem, doprowadzony do ostateczności, próbował pomścić się doznaną krzywdę, zaciskał pięści i rzucał się na pierwszego brzegu przeciwnika. Chłopcy wtedy Wybuchali radosnym śmie-em, widząc, jak napadnięty prześladowca jednym zamachem rząsa z siebie słabego Zef liczka, powala na ziemię i pięściami łada. A gdy uciekli, Zef liczek podnosił się z ziemi, ocierał gęste y, a dławiąc się boleśnie poczuciem swej bezsilności, wykrzyki-ał za nimi: — O, poczekajcie, gdybych tak mioł ojca, toby wóm on kości iłómoł za to wszystko, wy chachary!... Wracał potem w swój ulubiony kąt, uczyniony w przydrożnych żakach pod nachylonym dębem, zaciskał oczy ściśniętymi pię-iami i płakał długo. — Czemu jo nie móm ojca?... Pytanie to nie opuszczało go nigdy. Wierzył, że gdyby ojciec ł, nie działaby mu się nijaka krzywda, bo chłopcy mieliby rach przed nim, nie ważyliby go się tknąć w obawie, że Zef lików ciec nie podaruje im tego. A tak ojca nie ma, bo gdzieś pod zie-ią został, matki chłopcy się nie boją, tym bardziej że jej nigdy domu nie ma, a on jest sam, taki sierota, przez wszystkich po-turkiwany i krzywdzony. Pamięta, gdy jeszcze był młodszy, prosił raz swoją matkę, by u kupiła ojca na odpuście. — Podziwejcie się, mamulko — -tłumaczył — oto wszyscy iłopcy mają tatulka, i Robert Kuczatego, i Hanys Wytrzensów, Feliks Moroniów, a jo nie móm. Podziwejcie się, mamuliczko, lpcie mi takiego tatulka na odpuście... Pyty, pyty, kupcie!... Widać, słyszał kiedyś, że na odpuście można kupić chłopków piernika. I wywnioskował naiwnie, że jego ojciec też był chłopem, tylko takim dużym, a jeżeli był chłopkiem, to go z pewno-ią można kupić za kilka groszy. Motyczkula, Zeflikowa matka, uśmiechnęła się wtedy i powie-dała mu, że takiego tatulka nie można kupić ani za sto groszy. Zmartwił się wtedy synek, bardzo się zmartwił. I myślał, że lyby miał sto groszy i jeszcze trochę, toby z pewnością dało się owego tatulka kupić, i miałby go, i tak by go strasznie kochał, jeszcze bardziej niż tę starą kotkę, co się w izbie na pierzynie wylegiwała. I postanowił zbierać te grosze tak długo, ża nazbiera. Lecz nie nazbierał ich nigdy. Z czasem zmądrzał i zrozumiał, że tamte chłopki na odpuście były z prawdziwego piernika, a prawdziwego ojca nie można kupić za kilka groszy. Chłopcy zaś dowiedzieli się o tym — widać, matka komuś to opowiadała — i przez dłuższy czas natrząsali się z niego, że Zeflików ojciec był z piernika-na odpuście kupiony. Tęsknotę jego za posiadaniem ojca, za oglądaniem go własnymi oczyma, za jego opieką podsycały jeszcze opowiadania matki. Nieraz bowiem w chwilach wolnych, wieczorami, opowiadała mu o nim. Za oknami szalała wichura lub deszcze dzwonił monotonnie o szybki okienne, a w izbie stopniowo gęstniał fioletowy zmierzch, podnosił się pod powałę, podchodził ku oknu, przemieniał w miękką, senną szarzyznę, zacierał wszystkie kontury przedmiotów, pieszczotą spływał na wszelkie czucie skołatanego serca, koił je i słodkością sycił. W takie zmroki Zeflik słuchał opowiadań o ojcu, które się przemieniały w przedziwne baśnie o zaczarowanym królewiczu, co gdzieś w podziemnym królestwie brodatego Pusteckiego* spoczywa, czekając godziny wybawienia. Słowa matczyne wynurzały się z mroków wieczornych i szły w Zeflicz-kowe serce, jakby obrazki kolorowe na okiennym szkle w kościele malowane, które słońce prześwietla, siejąc barwne cienie po ścianach. Słuchał zapatrzony w te dziwy, wyczarowane matczynymi słowy, radował się, nimi, karmił serce sieroce, a wtedy zawsze widział ojca. Raz występował na tle mroku, jak ów święty Jerzy, rycerz waleczny, co długą dzidą szpetnego smoka w gardziel bodzie. W złotą zbroję obleczony, na koniu spienionym, co przednie kopyta wysoko w powietrzu podniósł, o urodziwej twarzy, przymruża oczy i godzi w złego potwora. Smok kłapie strasznymi zębcami, pożreć pragnie świętego rycerza, a rycerz nic się nie boi. Gdzie on to widział tego mężnego mocarza o anielskiej twarzy? Aha, już wie! W starym kościele w bocznym ołtarzu. Zrozumiał, że to nie był święty Jerzy, jak mu matka mówiła, lecz ojciec jego to był. Tak, naprawdę, to ojciec jego, rycerz nieustra- Pustecki — duch podziemi w kopalniach karwińskich, na Górnym Śląsku zwany Skarbnikiem. 27 my w zbroi złocistej, co się niczego nie boi, ani nawet smoka caradnego, ani nic... Innym znów razem wychodził do niego z odwieczernego lierzchu jak ów pan wielemożny o jasnej a hardej twarzy, bieluchnymi, pieszczonymi rękoma, którego kiedyś w karecie abiowskiej widział, niedbale opartego na skórzanych miękkich duszkach. A cztery karę konie kłusem leciały, tętniąc rytmicz-? świecącymi kopytami po kamienistej drodze, a w rozpędzonych łach słońce się na szprychach łamało, rozrzucając koliste bryzgi >cistych iskier. Taki z pewnością był jego ojciec... A silny musiał być, jak ten któryś król polski, o którym mu atka z „Mariańskiego Kalendarza" czytała, silny okropnie, co to dkowy łamał w garści jak nic, a konia ponad głowę podnosił ięby z ziemi wraz z korzeniami wyrywał, nawet ani w dłonie e popluwając. Taki silny był jego ojciec. Mój Boże, dałby on bo-i tamtym przegrzeszonym chłopczyskom, co tak Zeflikowi do-iczają, dał!... A mamulka nie musiałaby tak ciężko za kawałem chleba ganiać, boby dużo pieniędzy na pierwszego do domu ¦zyniósł, i wtedy mamulka roztomiła nie musiałaby po nocach irzekać, że ją w kościach drze i łamie od nadmiernej pracy. Mój oże kandy!... Nienawidził kopalni. Ona mu zabrała ojca i teraz nie chce z po-rotem oddać, niedobra!... Gdzieś go strasznie głęboko ziemią rzywaliła, kamieniami zasypała, ludziom miłującym go skradła życie mu odebrała. Niedobra kopalnia!... P