1 Wyboru dokonał i posłowiem opatrzył WITOLD NAWROCKI Wydawnictwo „Śląsk" Redaktor Jadwiga Kwiecień Opracowanie graficzne Andrzej Kacperek Copyright by Wydawnictwo „Śląsk", Katowice 1984 ISBN 83-216-0500-1 Chleb Karnie//^ Serce za tamą Stary Pawlita czekał spokojnie na uboczu. U nóg postawił pęk zapalonych lamp. Sączył się z nich pomno-ly żółtawy, ciepły pobłysk, kładzący się jasnym kręgiem na dłodze. Zapatrzył się weń nieruchomo. Znużonym spojrzeniem, idą-m powoli spod nawisłych powiek, przylgnął do złotawych skie-c, co się na końcach butów tliły. Opodal topniał stopniowo gwar rzedniejących głosów. Raz wraz z czeluści szybu wynurzała się winda, podleciała lek- w górę, wstrzymała się na krótką drobinę czasu i siadała cięż- na wychylone stawidła. Jej każde zjawienie się leciało w oczy głym, zimnym, ostrym uderzeniem, jakby nieoczekiwane ujrze-i czegoś bez nazwy, kryjącego w sobie stężałe cierpienie. Ła-iny kształt jej żelaznych wiązadeł wrażał się bolejąco w czucie Dłatanego serca. Były dwie windy. Leciały na przemian pod zdemię i nad zie-ę. Na każdą czatował dozorca. Spokojnie śledził lot dygocącej y, biegnącej z nieprzejrzanej głębi pod zawieszone olbrzymie ta wieżowe, toczące się w milczeniu. Gdy winda wleciała w za-g jego patrzenia, podsuwał stawidła jednym pchnięciem ich że-nego ramienia. Chrapliwy szczęk rozluźnionych sprężyn, podo-y do westchnienia znużonego śmiertelnie człowieka, rozpływał ponad głowami. Skrzypnęła otwierana klatka, rozwarta ochot-i na przyjęcie nowych trzynastu górników. Górnicy milkli i długi ich dwurząd jął się posuwać krótkim, jrwanym krokiem. Przednie dwójki wypełniały sobą windę po iegi. Dozorca zatrzasnął drzwiczki, podchodził do sygnału. Ostry, :gotliwy, trzykrotny pokrzyk dzwonka wpadał w przyćmioną 6 ciszę. Wtedy winda podnosiła się w górę i nagłym rzutem zapadała w przepaść. Gdy ostatni górnicy zjechali pod ziemię, Pawlita wziął lampy i podszedł. — Siodejcie! — mruknął dozorca i otworzył mu klatkę. Pawlita nachylił się i wszedł. Lampy przełożył do lewej ręki. Prawą uczynił nieznaczny krzyż na piersiach. — Trzeci horyzont?* — zapytał dozorca. — Trzeci... Sygnał wydzwonił zawiły rozkaz „przepinania" na trzeci poziom. Winda poleciała w dół. W zmrużonych oczach Pawlity zgasły elektryczne światła, tkwiące w drucianych siatkach u pułapu nadszybia. Posypał się w uszy suchy szelest windy, zsuwającej Się w ujęciu wygładzonych, lśniących belek dębowych. Oświecone wyblakłym światłem Pawlitowych lampek, leciały w górę dwiema prostymi, czerniejącymi pręgami. Potem bieg zwolnił. Podłoga windy nacisnęła mocno stopy Pawlity. Winda zakołysała się leciuchno, przystanęła. Oczy wpadły w jasną biel podszybia, powleczonego wapnem. U stropu mżyły nieśmiało znużone światełka. Wyszedł. — Szczęść Boże! — Dej Boże! — odparł Zorychta, czekający już na niego.— Co nowego na wierchu? Pogoda? — Ech, jak zwykle. Co u ciebie? — Nic. Wszystko w porządku. Maszyny mosz namazane. Tamta prawo, pod ścianą, trochę za mało wody biere. Jutro ją muszą ślusorze naprawić. Poza tym wszystko w porządku. Aha, byłbych zapomnioł — dorzucił jeszcze, stojąc już w windzie — był tu Pa-włowski. Jechoł z dynamitem ze szóstego horyzontu, mioł tam strzelać. Ale nie strzeloł, bo dziur nie wywiertali, bo się im świder złómoł. A nie chcioł tego wozić na wierch, więc kozoł przepiąć do trzeciego, niechoł se tu patrony. Są tam w szafce. Maszynka też tam jest. Dej tam na to pozór. Jutro se to odbiere. Tóż za-zwóń już. A szczęść Boże! Pawlita zadzwonił, winda poderwała się i znikła. Został sam. Kopalnie bywają podzielone na poziomy (piętra, horyzonty), w których główną arterią jest tzw. przekop, wykuty w caliźnie. I Oczy jego utonęły w mrocznym szybie. Leciał stamtąd szelest pływającej wody. Wylewała się z niewidocznego otworu, gdzieś :e ściany. Spadając w zachłanną a nienasyconą głębię, rozbijała iię na tysięczne drzazgi o żelazne belki ocembrowania. Wypełniała ą ciemnym, mlaszczącym szumem, zwalała się na samo dno szybu, lo szóstego poziomu, skąd odpływała przekopem w szyb Henry-ta. Maszyny wyrzucały ją tam rurami na powierzchnię. Zasłuchał się w ów znajomy, nieustanny, przelewający się >lusk wody. Dwadzieścia przeszło lat już tak słuchał. Za nim, w bocznej komorze, wykutej w caliźnie piaskowca, stały trzy pom-jy i motory. Płynął stamtąd jednostajny, niski, metaliczny jęk •ozpędzonych kół i głuche, miarowe dudnienie trzech maszyn, wchłaniających wodę w swe wnętrza i wypychających ją z wysił-riein na powierzchnię. Rury, biegnące chyłkiem pod stropem, a po-;em lecące w górę wzdłuż ściany szybowej, grały lekkim pojęciem i dygotały w swych obsadach. We wnętrzu maszyn kłębiła się utajona, w żelaznych spojeniach ujarzmiona siła, niby jakiś potwór spętany czy burza gotowa w każdej chwili zerwać się, zmiażdżyć, zniszczyć wszystko dokoła; drżały fundamenty maszyn, kamienna podłoga i te ściany sklepione; drżało powietrze, uderzając miarowo a prędziutko w znieczulone wnętrza uszu. Spod maszyn sunęły po podłodze trzy rury. Wpuszczone w tamę, zamykającą całe podszybie, a raczej odgradzającą szczelnie podszybie od reszty zatopionej kopalni w obrębie trzeciego poziomu----chłeptały wodę z mlaskaniem. Tama była oddalona zaledwie o kilkanaście kroków od szybu. Gruba na trzy metry, chroniła dostatecznie przed zalewem poziom piąty i szósty, znajdujące się o kilkaset metrów poniżej. Pod naporem niepojętej siły przeżarła się woda przez caliznę i betonową ścianę szybu i waliła strumieniem w jego głąb. Dano jej spokój. Z dna szybu odpływała przekopem na sąsiedni szyb, gdzie maszyny potrafiły się już z nią uporać. , Dwadzieścia przeszło lat temu wybuchła ona ze ściany, odwalonej dynamitem w przekopie. Wyrwane kamienie otworzyły nieoczekiwanie jakąś utajoną żyłę wodną. Rozhukane, zbałwanione fale rzuciły się z krzykiem na górników, rozleciały się we wszystkie ganki i chodniki. Wyłamywały stemple i podbudowania, podmywały rozluźnione spojenia bocznych ścian, walących się teraz 8 z hurkotem, miażdżyły wszelki opór zwycięsko, wywalały liczne drzwi, biegły z wyjącym szumem w pochylniach, zapełniły sobą wszystkie przejścia i przodki leżące poniżej przekopu, niosły z sobą śmierć i zagładę. Pawlita pamiętał tę straszną chwilę. Jakby to dzisiaj było. Pracował wtedy z towarzyszami w odległym przodku*. Niczego się nie spodziewali. Nagle dobiegła ich. potworna wieść. Dozorca z nią przybiegł. — Uciekejcie, hawierze, Jezus, Maryjo! Uciekejcie!... — krzyczał.— Uciekejcie, bo woda całą hawiernie zalewo!... Za mną wszyscy; a kto tu najstarszy? Kuczaty? A wy, Kuczaty, ostatni, młodsi w postrzodku! Żodnego nie zostawiać... Porwali się i pognali przed siebie, obłąkani z przerażenia. W połowie drogi przedbiegła ich woda, czarna, hucząca, lecąca z dzikim bełkotem po chodniku. Podrywała im nogi, rzucała o ściany, pieniła się, przewalała, w oczach rosła. Zanim dobiegli ostatniej pochylni, już im po pas sięgała. Teraz po pochylni w górę!... Najgorsza, najokropniejsza część drogi to była!... Woda toczyła się z góry jak lawina. Czepiali się stempli, za ręce chwytali, palcami nóg najmniejszego wgłębienia szukali, najmniejszego oparcia, żeby jeno nie pozwolić się poderwać... Potoczyłaby ich wtedy przed sobą jak bezwolne kloce, rozbiłaby na miazgę!... O każdy krok walczyli z zaciekłym uporem, wiedząc, że każde stąpnięcie w górę przybliża im wybawienie. Doszli! W przekopie jeszcze jej nie było... Dopadli szybu. Windy wyrzucały na powierzchnię struchlałych górników. Ich gromadka przybyła ostatnia... Pamięta jak dziś... Inżynier stał oparty o ścianę i ocierał pot z twarzy. — Jesteście wszyscy? — Wszyscy, panie inżynierze... — Skąd? — Z piątego pokładu, zza „Strzybnioczki"... — Wszyscy? •— Wszyscy, panie inżynierze, wszyscy! — upewnił go Kuczaty. — Jo szoł ostatni, dowołech pozór, żoden mi nie zustoł po drodze. — Tóż vorwarts, chłopi, pomogęjcie tamę budować! Przodek — miejsce, gdzie górnicy kopią węgiel. *¦ Murarze toczyli od wind beczki z cementem, nosili naręcza ce-ii, wywlekali wozy z wapnem., — Tu bydziecie murować!... — zakreślił kilofem odtąd — do-i — tu bydziecie murować!... A pieronem! Zakiel jeszcze wody e ma... teraz zatopio ganki i chodniki, co leżą w upadzie... gdy wypełni, a my nie skończymy, przepadło!... Spichejcie sie, ha-erze!... Po pięć koron dostaniecie... A potem jeszcze zapytał: — Tóż wszyscy już są? — Wszyscy, co do jednego! — meldował sztygar. —• To dobrze. A więc już!... Robota zawrzała, w rękach się wszystkim paliła. Pawlita gorsie pomagał. Cegły nosił, wapno podawał, kamienie w środku władał, cementem zalewał. Własnymi rękoma pomagał tamę bu-wać. s -.-¦,/¦¦ Gdy ją wznieśli do połowy, nadleciała oczekiwana woda. To~ yła przed sobą podrzązgane deski, połamane stemple i co mniej-e kamienie. Uderzyła tym wszystkim o tamę, skoczyła na ścia-', zapieniła się, zasyczała zjadliwie i jak pies przywarowała pod ianą. Tylko leciuchno bełkotała i rosła, rosła coraz wyżej. A tama również rosła, podnosiła się pod strop. Inżynier patrzał w skupieniu na długie, migotliwe, lśniące re-;ksy świateł, tańczące po czarnej wodzie. Ile lamp pod stropem, le bryzgów świetlanych na wodzie się chwiało. W pewnej chwili przelazł na drugą stronę tamy, wzniesionej ż do połowy. Stanął w wodzie poniżej pasa. Przywołany Pawlita gł na murze i, trzymał mu lampę. Inżynier zanurzył metr w wo-'¦> wyjął zegarek i jął liczyć. Chwilę to trwało. Potem cofnął się pokojony. ,— Chłopi, jeśli w dwie godziny skończymy, wygraliśmy!... nchejcie się jeny, cementu nie żałujcie, w środek kamienie tyl-> walić. A pieronem!... Tama rosła. On sam ją pomagał wznosić. Z radosną ulgą patrzał, jak tylna jej ściana, ta od wody, pod rop się już wsparła. — Przeklęto woda! — mełł w zaciśniętych zębach. — Jednak y ci się nie dali! Widzisz!... 10 Ostatnie cegły już pod strop wsuwano, garścią już cement w szpary wlewano, bo nie można było inaczej. Wtedy zjechała winda, wypadł z niej nadsztygar... — Chłopi, szczęść Boże! Kierzyście tu są?! Po nazwisku!... Wyjął notes, otworzył. Sztygar podniósł lampę i świecił. Pawlita widział, że nadsztygarowi drży ołówek w palcach. — Kuezaty, jest? — Jest! — Moróń? — Jest! — Szebesta? — Jest, panie obersztajger! — Kubok? — Jest! — Szleper* Kisiała? — Też jest, hynaj wopno mieszo. — Pawlita? — Jest! — Pawlita młodszy?.;. Milczenie. Podniosły się oczy, znieruchomiały obłędnie. — Pawlita młodszy?! — zawołał powtórnie nadsztygar. Milczenie... Serce jeno kurczy się gwałtownie, coś je gnie w żelaznej pięści, rozgniata... — Tóż jest Pawlita młodszy, czy nią jest?!... — Ni ma!... — padła odpowiedź, jakby uderzenie kamieniem w ciemię. Cisza. Serce jeno skowyczy z opętanego bólu, podnosi się gdzieś pod gardło, dech w piersi zapiera..! Jak przez sen słyszy czyjeś mówienie: — Jo go widzioł, panie obersztajger, jakosi na godzinę przedtem, gdyśmy uciekali. Szoł do upadu po taczki... — Kaj do upadu? — Pod „Strzybnioczke"... — Powrócił z wami? — Ni, panie obersztajger!... — Myśmy myśleli, że on przed nami jeszcze uciekł!... Szleper (z niem.) — chłopiec wywożący ukopany węgiel w taczkach do „gospody", tj. miejsca, gdzie go ładowano do wózków. 11 I znowu cisza... Czegóż oni wszyscy czekają? Czemuż nikt nic nie mówi? Nareszcie. Idą do niego słowa, takie straszne słowa, jakby żelazne pazury, rozrywające zbiedniałe serce ojcowe. — Został tam! — Jezusie! Maryjo!... — przewalił się nieludzki skowyt Pawli-ty. — Mojego Janka nie ma... Jezusie, Maryjko!... mój synek tam zostoł!... Za tamą zamurowany!... I obłąkany przeokropnym bólem skoczył, porwał z ziemi kilof i jął prać o tamę... Wyrwano mu go. Wtedy pazurami szarpał kamienie, bił głową o ścianę, włosy targał, wił się po ziemi, zlitowania skamlał. —, On tam zostoł... syneczek mój najmilejszy... retujcie go, kamraci!... rozwalcie tamę... retujcie mi go, retujcie!... Poderwano go z ziemi i zawleczono do windy. Dzwonek za-krzyczał. Winda poleciała w górę, W ostatnim rzucie źrenic widział szary mur tamy, za którą jego synek został. Wyrwał się, zeskoczyć chciał z lecącej windy. Trzymano go mocno. Potem już nic nie wie, co się dalej działo... Po kilku miesiącach wstał z ciężkiej niemocy. Gdy szedł po raz pierwszy na szyb, baby patrzyły nań ze współczuciem, odprowadzały go litościwymi oczyma. Zawołano go do kancelarii. Inżynier coś do niego mówił, potem odkrył nakryte papierem pieniądze jakieś i podsunął mu je ku dłoni. —• To za syna... — coś mówił. Pawlita porwał je, zmiął i rzucił inżynierowi pod nogi. Teraz już wszyscy wiedzieli, że z jego myśleniem coś nie w porządku. Tyle pieniędzy rzucić pod nogi!... Świat też to widział!... — Hm, nie dziwota — mawiano —- na rozum mu to pizło!... Jednego synka mieć i tak go stracić!... I jeszcze sóm pomogoł budować tamę!... Nie dziwota!... — Nieszczęście nie chodzi po górach, jeny po ludziach. — Tak, tak!... Od tego czasu minęło przeszło dwadzieścia lat. Pawlita zdziwaczał. Żona mu umarła, został sam na tym bożym świecie jak sierota. Zamknął się w sobie, sposępniał, z nikim nie przemówił, a oczy miał jakieś obłędne i zapatrzone w siebie, że aż lęk budził. Do dawnej pracy już nie był zdolny. Przydzielono go więc do 12 maszyn przy tamie w trzecim poziomie. Miał ich tylko pilnować i doglądać, nic więcej. Zadanie to spełniał sumiennie, bardzo sumiennie. Tyle tylko, że był naprawdę jakiś niespełna rozumu. Kilka razy widziano go, że stał oparty o tamę z przywartym ciałem do muru i czegoś nasłuchiwał pilnie. A gdy był sam, to ciągle z kimś rozmawiał. Zupełnie jakby jakiś człowiek pomylony. Poza tym służbę pełnił sumiennie. , Wiedziano, że ciągle myśli o swoim Janku. Wiedziano także, że to z nim rozmawia, gdy nikogo nie widzi przy sobie, i że dlatego przez tamę nasłuchuje, czy go tam nie ma po drugiej stronie, czy może jeszcze żyje. Ot, jak każdy człowiek niespełna rozumu. Jakoś nie może o nim zapomnieć. Fala wspomnień rozpłynęła się. Przeleciała z hukiem pierwsza winda, napełniona węglem. Przetoczyło się za nią w szybie roztrzęsione, dudniące echo. Pawlita ocknął się, odwrócił i poszedł ku maszynom. Zawiesił lampy na hakach. Jedną tylko wybrał, podkręcił światło i zaczął oświecać pompy i motor. Kontrolował ilość oliwy w szklanych oliwiarkach, dotykał dłonią osi i łożysk, badał, czy nie rozgrzane, obejrzał motor, poleciał oczyma po migających szprychach, oświecił manometry. Potem otarł szmatą błyszczące części maszyn i dolał oliwy. Następnie przykucnął przy trzeciej pompie. Istotnie, czegoś za mało wody ssała. Manometr wskazywał jakieś niedokładności. Wskazówka skakała niespokojnie, spadała gwałtownie, potem znów podnosiła się, a we wnętrau pompy coś metalicznie stękało. ¦— Coś tam bydzie zaćpane -— pomyślał głośno — no, pocze-kej, maszynko, jutro przyjdzie ślusorz, naprawi cie i bydzie wszystko dobrze... Usiadł na ławie. Drgające, rytmiczne tętno maszyn pochłaniało jego myślenie. Zżył się z nimi. Były to jedyne w jego mniemaniu istoty żywe, godne Judzkiego serca. Przez te długie, samotne godziny, w ich towarzystwie spędzone, opowiadał im o swym Janku, co za tamą ojcowego poratowania czeka, skarżył się im żałośnie, płakał niewidocznymi łzami. Zdawało mu się, że maszyny go rozumieją. W jednostajnym, metalicznym graniu motoru, w cmokaniu i char-kocie dudniących pomp wyławiał głosy pełne współczucia dla sie- 13 ie, litujące się nad jego bólem, podzielające wiernie jego prze-ląty los, jego krzywdę i to serce zgorzkniałe. Dla ludzi już nie miał serca. Ani dla zwierząt. Zdawało mu ię, że je za tamą zostawił i teraz się ono kołacze i tłucze niespo-ojnie i kwili w męczeństwie, pragnąc przebić te mury zawzięte. Śledził zawrotny wir najbliższego koła. W jego czarnym, gru-ym okolu skrzyła się jednostajna, łyskliwa mglistość, wytworzo-a z refleksów świateł, co się rozwianych szprych uczepiły. Ich iigotliwe a wiecznie powtarzające się lśnienie uciszało wszystko r nim bolejące. Przeżywał złudzenie, że wszelkie czucie, to szare, odzienne czucie opada z niego w takiej chwili jak łachman zbru-zony, że on sam powoli zanika, rozwiewa się, a na jego miejscu /yłania się z mroków; jakieś drugiej jego „ja", wyzbyte wszyst-iego co ludzkie, prócz tej jednej myśli o swym syneczku najmil-zym. Przestawał istnieć w czasie, a żył tylko chwalą, którą już avmo przeżył. Wstał z ławy, wziął lampę i znużonym krokiem podszedł do amy. Oświecał ją powoli, obmacywał drżącą dłonią, wodził oczy-aa po chropowatej ścianie. Potem postawił lampę na posadzce obejrzał się. Nikogo nie ma. Wyjął z kieszeni mały, czarny krzy-yk, co go był odjął nieboszczce żonie z różańca, zawiesił na drob-iym gwoździu, tkwiącym w ścianie, zaplótł dłonie, podniósł w gó-ę, oparł o ścianę i znieruchomiał. Cichy, skowyczący szept jął spływać: — ...Janiczku mój, dzieciątko moje złote!... Janiczku!... Nawoływanie jego tonęło w rozgwarze maszyn, umierało ci- :hutko, ledwie się od ust oderwało. Czasami zaskomlał głośniej, izasami tylko leciuchno załkał. Potem przykładał ucho do ściany słuchał... Zdawało mu się, że poprzez tamę sączy się do niego ci-:he narzekanie Janka, który za ścianą stoi, płacze i skarży się, nie nogąc nijak do ojca się dostać. Jego modrzuśkie oczy wybladły uż od łez, z jego paluszków, próżno usiłujących przedrapać ścia-lę, krew płynie... A serce jego, to drobne serce, stało się sercem >jca, który po tej stronie stoi niemoony... — Słyszysz, jak to serce płacze?... Jakby pisklę drobniuchne, jjdy je matka odleci... Jak ono kwili!... Biedne serce Jankowe... Jak >ię trzepoce i wyrywa i lecieć pragnie do ojca, do jego serca... — Boże, mój święty, Boże!... — Janieżku mój złoty, ty tam pomocy czakosz, chudzioczku mój jedziny... Zamurowali cię, bożątko roztonajmilejsze, chrobocz-ku mój malućki... Płaczesz teraz za murem i płaczesz, a jo tu biedny stary stoję i nic ci nie mogę pomóc... — Mój święty Boże!... — Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje, ratuj moje dziecko, dej mi go Pónbóćzku Przenajświętszy... Słyszysz, jak tam ono za tamą płacze, sierotka biedno!... Windy już teraz leciały z nieustannym grzmotem przez zasięg światła, wpadającego w mrok szybu, mijały się ze świstem, tłukły rozgłośnie o belkowanie, wypełniały podszybie skłębionym łoskotem. Pawlita ocknął się. Potoczył błędnym wzrokiem dokoła, zdjął krzyżyk ze ściany, ucałował, do kieszeni włożył. Poczłapał ku maszynom, spojrzeniem obleciał. — Trzeba kapkę oliwy doloć — mruknął do siebie. Otworzył szafkę i przypomniał sobie zlecenie Zorychty. Na jej dnie leżało siedem nabojów dynamitowych. Siedem szarych tulejek ze zwisającymi drutami, Obok stała maszynka elektryczna do zapalania nabojów i gruby zwój drutu. . — .Dynamit!... — szepnął Pawlita. Obłąkana myśl zerwała się nagle z uśpienia. Oczarowała go. Już wie... Poszedł do szybu. Kiedyś widział, że w załomie leżały tam zapasowe świdry. Są... Dwa, trzy, pięć... Najdłuższy —dwa metry!... Wystarczy!... Wziął je ciężko w naręcz i poniósł ku tamie. Rzucił. Pięć dźwięków zakrzyczało metalicznie pod sklepieniem. Młotek?... Poszedł szukać. Nie ma!... Już wie... Klucz, ten duży klucz od śrub... Pogrzebał w skrzyni pod ścianą, znalazł. Podniósł i wrócił. Wyszukał miejsce w tamie, niewysoko nad posadzką. Ujął najkrótszy świder i jął uderzać ostrzem o ścianę. Żeby o oo zaczepić przy wierceniu. Potem rozkraczył się, zgiął i tocząc miarowo świder lewą dłonią, jął bić kluczem oraz jego głowicą. Łoskot" przelatujących wind wzmagał się. Pod niskim, bielonym sklepieniem rwał się ciężko, wplatał w miarowe kucie Pawli-ty, mieszał w rozgwar tętniących maszyn i przepadał w głębinie szybu. A spokojne, rytmiczne uderzenie klucza o świder dzwoniło, dzwoniło... 15 Praca szła powoli. Twardy beton nie chciał ustępować. Świder udem wgryzał się w ścianę. Pawlita bił niestrudzenie, a za każ-i uderzeniem śledził, czy się świder wgłębia. Potem odkładał cz i szedł ku maszynom. Oglądał je troskliwie, nalewał świeżej vy, dotykał dłonią łożysk i uspokojony wracał do pracy. Czas mijał. Piąty świder tonął już w murze po głowicę. Pawli-:oraz częściej odpoczywał. Pot zalewał mu oczy. Zmęczone pierze mogą tchu złapać. Znużenie, kładzie mu się kamieniem na ki, gniecie do ziemi. Jeszcze kilka uderzeń i koniec... Skończył. Wyciągnął sztabę i odrzucił. Dyszał ciężko. Pozbie-rozrzucone świdry i odniósł na miejsce. Klucz również. Potem dł na ławie. Wzrokiem utonął w migotliwej tęczy wirującego koła. Uśmiechnął się z ulgą. Posłyszał bulgotanie wody w rurach. Przed oczyma stanął mu dok zatopionej kopalni poza tamą. Przywidziało mu się znie-cka, że jego Janiczek najmilejszy leży w wodzie w zapadłym odniku pod „Strzybnioczką", a woda obmywa jego dłonie, nogi warz, potem odpływa do maszyn i teraz mu gwarzy bulgotem, k umie, o swym miłosiernym uczynku. — Dobro wodziczka, dobro... Stokrotnie litościwszo niż ludzie... jnbóczek ci też zapłać, wodziczko, za to twoje dobre serce... Jego syneczek leży na dnie i patrzy w niego przez wodę. Pa-zy tymi modrymi oczyma. Jasne włosy rozwijają się łagodnie Ho umęczonej głowy, a modre oczy patrzą z głębi, tak słodko itrzą. A teraz serce Jankowe wypływa z piersi, takie drobne, do jerwonej róży podobne serce. Unosi się na powierzchnię zamar-ij wody i płynie leoiuchno ku niemu. Mija ganek, mija drugi, na tówny chodnik już wypływa, zwisające głazy omija, teraz jest iż w przekopie... O, teraz płynie ku tamie... Jak ono bieży ichuśko, tak cichusieńko... Już dobiega. Uderzyło o tamę i za-łakało, biedactwo, zapłakało... Jakby to pisklę, co je matka od- deży... Pawlita ujął się za piersi. Zabolało go serce bólem tamtego sy- lowego serca za tamą. Wstał. Zgarnął ładunki do dłoni, wszystkie siedem, i podszedł ;u tamie twardym krokiem. Uklęknął. Wsunął pierwszą tulejkę lo otworu, popchnął palcem, zwisający drut połączył z drutem 16 drugiego ładunku. Poszukał długiego kija, żeby je wepchnąć głęboko. Odłamał deskę z podłogi, palcami a kluczem rozdarł na szczapy. Wybrał najdłuższą, scyzorykiem ogładził, wyrównał. Wepchnął pierwszy ładunek, potem drugi, w końcu następne. Wszystkie łączył drutem. Podarł jakąś szmatę na strzępy i zapchał otwór do reszty. Wyjął zwój drutu z szafy, roztoczył, połączył z nabojami, przeciągnął do komory ku maszynom. Ustawił na podłodze maszynkę elektryczną. Końce drutów wsunął do jej otworów. , . Chwilkę się zamyślił. Odgarnął ręką myśli z czoła i uśmiechnął się radośnie. Potem ujął rękojeść maszynki, ,podniósł powoli w górę i pchnął... Nic! Ujął drugi raz, podniósł w górę i pchnął mocniej... Jezus! Maryja!... Piorunowy huk!... Ogień!... Dym!... Olbrzymie zwały muru przeleciały z wyciem obok komory, wyłamały szybowe zapory, prasły o przeciwległą ścianę i runęły w głębinę... Szalony pęd powietrza cisnął Pawlitę o ścianę. Zerwał się!... Grzmot zwalającego się w głębię rumowiska ryczał przeciągle, a wraz z nim leciały krzyki skłębionej wody, wywalającej się z rozwiartej gardzieli przekopu. Serce Pawlity zatrzepotało radośnie. — Janek! Janek mój!... I skoczył, by porwać swego synka w objęcia. Rozpętana woda rzuciła mu się na piersi, ujęła mocno, porwała z sobą, trzasnęła o framugę, rozbiła i pchnęła w czarną, huczącą czeluść szybu. 2927 2 Opowiadania Pamięci górników poległych w Karwińskiem poświęcam Zgaszony płomyk Wszyscy górnicy zebrali się już w cechowni. 3rzez wysokie, brudne okna sączył się szary świt zachmurzo-) dnia, rozsiewał pęczniejące drobinki omdlałej jasności, po~ iał zmięte twarze sinością, w oczach rozżegał wilgotne lśnie-żywych skierek. Poza oknami była przedranna cisza, pełna roz-kłych płachcisk dymu, co się z czarnych, wysokich kominów śpiącą ziemię opuszczał. W głębi perspektywy mętniała mglis-, rozlana szeroko i daleko po świecie, niby staw bezbrzeżny, marły, z którego jakieś chojary i zabudowania, śmigłe wieżyce plątane rusztowania pod niebo sterczały. A. niebo było niskie i sine. Wróbliki tylko czyniły pod okapem srogi jarmark, dogadując e zawzięcie, potrząsały skrzydełkami, iskały się po brzuszkach, odnymi oczyma strzygły po ziemi, gdzie by tu coś dobrego do lżenia znaleźć. W cechowni szemrał ściszony gwar wielu głosów. Jakby w ulu 2d wyrojeniem. Stateczniejsi górnicy siedzeli na ławach, trzy-jąc lampy pomiędzy kolanami, ci młodsi o ściany się poopierali, iłódź i pacholęta baraszkowali w tyle, szczypiąc się, popycha-i raz wraz prychając stłumionym śmiechem. — Cicho tam, chłopcy!... — uciszał ich czasem grubawy, a groź-nadęty głos któregoś górnika. Wtedy chłopcy przycichali. Lecz po chwili znowu to samo. In-aś górnicy, zapatrzeni w swe troski, rozmawiali półgłosem z salami, szukali w swej mądrości i doświadczeniu niezawodnego sobu, żeby człowiekowi lepiej było, przytakiwali głowami, rodrze darząc się życzliwymi radami. Wszyscy czekali na sztygara i na jego losowanie. 18 A każdy w myślach pragnął, żeby go sztygar przeznaczył do takiej roboty, do takiego przodka, gdzie by się i węgiel łatwo walił, i gdzie niedaleko' od szybu, gdyż wygodniej tam drzewo na stemplowanie donieść, i żeby też kamraci byli do rzeczy... Boczne drzwi otworzyły się raptownie i z ich obramienia wstąpił do sali mały, krępy Kasperlik, sztygar z rudymi wąsiskami i w okularach. Podreptał do stołu. Spod pachy wydobył grubą księgę, położył ją na stół, siadł, otarł wąsy i jął w niej kartkować. Zaległa cisza. Wszystkie oczy śledziły nerwowy ruch jego dłoni, przerzucającej zapisane i pokratkowane stronice księgi. Potem rozpoczęło się losowanie. Sztygar wymieniał najpierw! miejsce przodka, a więc numer pokładu, wschodnie czy zachodnie pole, numer głównego chodnika i bliższe określenie przodka — „pod diagonelą", „pod Kry-kiem", „pod hasplem w upadzie", „w górze nad szybikiem", jak już tam trafiło. Następnie rębaczy. Najpierw najstarszego, potem po kolei coraz młodszych. Potem jeszcze wozaków. Jednego, drugiego, a czasem i dziesiątego. W końcu taczników. Jeżeli było daleko do gospody lub z upadu, wymieniał ich dużo, jeżeli zaś bliżej i wygodniej, mniej. Gdy skończył z jednym przodkiem, czekał, aż się wylosowani górnicy wyniosą z cechowni. Potem zaczynał losowanie do następnego. I tak bez przerwy, aż wszystkim górnikom przeznaczył miejsce nowej pracy. Na cały miesiąc. W sali pozostali jeszcze krzywy Durok, zezowiaty Warcęga i Ze-flik Motyczkulin. Krzywy Durok miał kiedyś nogę złamaną, dlatego teraz mocno kulał, bo mu ją lekarz źle nastawił. Potem jeszcze mu kamienie na krzyż spadły. Długo przeleżał w szpitalu, zdawało się, że ulegnie'. W końcu wylizał się. Lecz został krzywy i chodził nachylony do ziemi, jakby jakieś brzemię'na plecach nosił. Mawiał, że mu nawet tak wygodniej chodzić w kopalni, bo nie ma obawy, że głową o strop uderzy. Zezowaty Warcęga był już stary. Ale krzepę jeszcze miał niezgorszą. Gdy czasem porwał jakiegoś narwanego wesołka, co się niebacznie ośmielił natrząsać z jego zezowatych oczu, i prasnął nim o ziemię, i pięścią przyłożył raz i drugi, to tamten biedaczy-sko po długie czasy pamiętał i odtąd Warcęgę w wielkim miewał poszanowaniu. Chłop to był z wiary. Klął szpetnie, pieronował, że nieraz człeka ciarki przechodziły, ale krzywdy nikomu nie dał 19 tczynić, pomógł w biedzie każdemu, czy to wózek podnieść, co ; szyn spadł, czy stempel w filarze podbić, czy nawet tytoniu na śliwkę sąsiadowi udzielił, gdy tamten już swój wyczerpał lub v domu zapomniał. Porządny to był chłop. Zeflik Motyczkulin miał dopiero szesnaście lat. Był to chłopak )lady, wątły, o nastroszonej, szczeciniastej czuprynie, o wielkich, nodrych, a wiecznie gdzieś zapatrzonych oczach. Brwi wysoko za-ysowane nadawały jego twarzy wyraz jakiegoś śmiesznego zdziwienia. Zamknięty w sobie, nie umiał się bawić z rówieśnikami. STad ich hałaśliwe towarzystwo przedkładał jakiś zaciszny kątek, wnękę jakąś między stemplami, gdzie mało światła dochodziło, wóz przewrócony, w którym się łatwo mógł zmieścić, czyjeś plecy jarczyste, za którymi snadno się skulić i ujść kąśliwej uwagi towarzyszy. Po prawej stronie stołu były drzwi do sztygarowej kancelarii, x) drugiej stał ołtarz świętej Barbary, patronki górników. Czarne iłupy kręcone, imitujące niezdarnie marmur, ujmowały duży sczerniały obraz. Na obrazie modliła się klęcząca postać świętej 3arbary, z mieczem w dłoni. W głębi widniał górzysty krajobraz wysoka wieża okrągła, do złudzenia przypominająca komin na szybie „Franciszki". Czyjeś pobożne ręce niewieście uplotły duży wieniec papierowy z czerwonymi różami i białymi lelujami i zawiesiły go naokoło obrazu. Kilka nadpalonych świec w metalowych, śniących lichtarzach dopełniało niewyszukanej ozdoby. Pod ołtarzem czernił się prosty klęcznik sklecony w stołami zakładowej, dęcznik z wytartymi śladami od kolan, co przed każdą szychtą labożnie pod obrazem przyklękały. Z powały zwisał długi, ciemny łańcuszek, rozszczepiał się w trzy odnóżki, ujmujące mizerną lampkę jakby w trzy rozpostarte pałce. Lampka była z czerwonego szkła. Chybotliwy płomyk jarzył się w głębi, podobny do purpurowego motylka, co ria irobną chwileczkę przysiadł i teraz nieporadnie skrzydełkami sennie wachluje. Tylko czekać, skoro się zerwie i w zygzakowatej, kapryśnej linii poniesie się po sali, zostawiając w zapatrzonych >czach smugę czerwonych płomyków. Zeflik Motyczkulin wchłaniał w oczy jaskrawą, rubinową plamkę. Dobrze mu było na sercu, gdy tak patrzył bez przerwy w jej urok. Subtelne jej światełko sączyło się jakąś niepojętą 20 szczeliną w głąb serca, wypełniało je stopniowo, rozświetlało w radosną czerwień. Miał wrażenie, iż znajduje się w starym, wysokim kościele o zmroku, w którym pachną naręcza mięty, w ciszy sennym płomykiem pełga wieczna lampka, a nie widziane przez nikogo zjawy spływają spod stropu motylim ruchem, przed ołtarzem w tłum wielki się gromadzą, białe dłonie nad głowy podnoszą i zaczynają ściszonym głosem nucić pieśń jakąś, jeszcze nigdy nie słyszaną. Ni to śpiew, ni muzyka... A na przedzie jego ojciec... •— A wy, Warcęgo i Duroku — ocucił go chrypliwy głos Kas-perlika — wy pójdziecie do „starych robót". Wiecie, do dziewiętnastego pokładu. Pójdziecie przez „spolóny ganek", potem tą starą pochylnią do kopca, potem na lewo drugim gankiem, aż przyjdziecie pod tamę. Od tamy pięćdziesiąt metrów do kopca. Tam już jest naznaczone. Godziny * tam wiszą. Bydziecie tam robili lufto-wą*. Dozorca tam przyjdzie z początku szychty, to wóm jeszcze wyjaśni, co a jak. Ukopany węgieł bydzie wasz synek, Zeflik Mo-tyczka, w taczkach odwozić do pierwszego chodnika na prawo i tam go bydzie uciepować. Aż pod strop, żeby się wszystko zmieściło. No, idźcie już!... A meldujcie się pod szybem u dozorcy — dodał jeszcze. — Tóż pódź, synek — mruknął Warcęga na Zeflika i poszli. — No, to zaś mómy porządną obijaczkę — ucieszył się Durok, założył sobie na śliwkę, splunął i pokusztykał z tyłu. W „starych robotach" już od lat nikt nie pracował. Dawne chodniki, zupełnie ze stempli obrabowane, z szyn ogołocone, miejscami zamurowane tamami i zamknięte podsadzkami, miejscami tylko zakrzyżowane okorkami na znak, że poza krzyżem zagazowane i nikomu tam wchodzić nie wolno, tworzyły jedynie ganki, którędy odprowadzano zużyte powietrze z dziewiętnastego pokładu pod szyb wentylacyjny. Długo szło się osamotnionymi gankami, opuszczonymi przez ludzi i myszy*, mijało się jedną i drugą, i następną tamę, jaśniejszą w czerni pobielaną ścianą, mijało się szereg bocznych ganków zakrzyżowanych, raz szło się pod górę opustoszałymi pochylniami, raz prostopadle do nachylonego po- G o d z i n y są to sznury zawieszone u stropu, obciążone kamieniem, a wskazujące kierunek, w którym ma się poprowadzić nowy chodnik. Luftowa — chodnik, służący do odprowadzania zużytego powietrza. W kopalni znajdują się myszy, a czasem i karakony. 21 adu, przeszło się cały labirynt splątanych chodników, w których lko doświadczony górnik potrafił nie zabłądzić, zanim się doszło > tamy, przewodzącej wąskim otworem silny wiew nagrzanego, )dkawego powietrza do szybu wentylacyjnego. Kiedyś szalał tu pożar. Straszny pożar. Chodnikami tymi uciekali górnicy, tutaj szukali poratowania zed goniącą ich śmiercią, tu się kładli pokotem na ziemi niby zepkie drzewa w lesie w czas okrutnej burzy, tutaj dławili się ekielnym czadem, co się rozbiegał żółtawym, brudnym dymem całym podziemiu, konali w ogromnej męce, w przerażeniu stru-Llałego serca... Śmierci ich przyświecało ruchliwe mrowie błękitnych płomy->w, czepiających się z sykiem i cichym, złowieszczym trzeszcze-em skruszałych ścian węglowych, osmalało ich zwłoki, pełzało swej potwornej nienawiści do życia ludzkiego, błądziło na oślep, nackiem pO cnym kretowisku, wygrzebanym przez czarne ręce dzkie, sączyło z siebie kłęby smolnego, czarnego jak noc dymu, słupem złowrogim bił przez kilka dni z szybów pod rozbłękit-one niebo, dławiło się w swej nienasyconości, zdychało powoli, : sczezło, na wieki przez ludzi przeklęte. Tutaj było najbogatsze Liwo pożaru, w tych gankach właśnie. Lata od tego czasu minęły. Zatarły się w pamięci wspomnie-a tamtych chwil męki ludzkiej, spopielały w sobie, jakoby ziel-:iem zarosły. Jak sen ciężki wydawało się teraz wspomnienie mtych przeklętych dni onym niedobitkom, co się jeszcze ostali, k senna zmora przychodziły wspominki, zmora — o której nie iedzieć, kiedy się śniła. Po ugaszeniu pożaru wyniesiono nieboszczyków o męczeńskich rarzach, na powierzchnię wydobyto, do słońca na wznak położo->, a wtedy krzyk był i rozpacz, i płacz nieludzki, bicie wszyst-ch dzwonów w kościołach karwińskich, ponury śpiew księży posępne, łkające granie trąb mosiężnych, na których się słońce idośnie skrzyło. Na przodzie niesiono ogromnego Chrystusa umę-wnego na krzyżu, kirem przyodzianego. Za krzyżem nieprzejrza-f sznur wozów z trumnami, a pobok ból i rozpacz bezsilna straszna, niańczona w poduszonych sercach ludzkich. Już temu tyle lat... Zatarły się wspominki tamtych chwil, spo-.elały w sobie do niepoznaki, jakoby zielskiem zarosły, podobnie 22 jak zielskiem zarosły te mogiły górnicze, co pół cmentarza w swe posiadanie objęły. W „starych robotach" ślady jeszcze pozostały. Ściany ganków, wygrzebanych w caliźnie węglowej, wypalone głęboko, pokryte były teraz warstwą czarnego, gąbczastego żużla jakby ciało ludzkie wrzodem ohydnym. Ściany ganków w caliźnie piaskowca wykutych powleczone były czarnym nalotem kopcia i sadzy, że człowiek idący miał wrażenie, iż się w trumnie znajduje. Cisza tam była, taka ogromna, niepojęta cisza, że serce zamierało, a chrzęst przelewającej się w żyłach krwi dzwonił w uszach, jakby zadusz-ne podzwonne na opuszczonym cmentarzu. Kiedy Zeflik posłyszał, że sztygar przeznacza ich do pracy w „starych robotach", zabłyszczały mu oczy tajemną radością. — Do „starych robót". Jej kandy!... Tam, gdzie ojciec został!... — pomyślał, a serce rozkołysało mu się na chwilę żywiej. Zjechali ostatni do kopalni. W ostatniej windzie. Pod szybem nie zastali górników. Wszyscy już się rozeszli. Zeflik jednak wiedział, że w tej chwili nie ma jeszcze nikogo w przodku, że wszyscy siedzą na płytach u wejścia do chodników i — jak zwyczaj każe — opowiadają szeroko o wszystkim, co tylko górnika może interesować. O zarobkach, o pracy, o tym, jak to gdziesik na odpuście było, o dziewczynach, przeróżne dowcipy, gadki, wspomnienia, żale, o wszystkim. Usiadł teraz w niskiej wnęce, lampę wtulił między kolana i oddał się z lubością swoim marzeniom. Durok i Waręga usiedli opodal, żuli tytoń cierpliwie, strzykali przez zęby i czekali na dozorcę. Po jakimś czasie zjechał z innymi. Durok i Warcęga podeszli do niego. — Aha, jesteście? To dobrze. Tóż posłuchajcie, chłopi. Kasper-lik już wom powiedzioł, kaj bydziecie robić. Tóż idźcie tam, zaznaczone już tam mocie, kaj bydziecie kopać. Bydziecie przebijać chodnik w ścianie na lewo. Godziny tam są. Wysoki półtora metra, szeroki dwa metry. Motyczka... kaj mocie Motyczkę? — zapytał, rozglądając się. — Motyczka... Motyczka... Kajżeś wloz, synek? — zawołał Warcęga, podnosząc lampę i szukając go oczyma. — Oto żech jest!... — zgłosił się Zeflik. 23 J. — Motyczka bydzie ukopany węgiel odwozić — ciągnął dalej lspokojony dozorca. — Toczki weźmie se po chodniku z magazy-iu w dziewiętnostym pokładzie. Tam obok jest zakrzyżowany ga-lek. Krzyż przesuńcie o jakich pięć metrów niżej, a Motyczka tam jydzie węgiel wywozić i' uciepować. Ale porządnie, pod strop, że-ay sie zmieścił!... Drzewa wióm tam wiela nie trzeba. Bo budować ;am nie noleży, strop jest zdrowy. Ale pozór trzeba dać. Przynajmniej na Motyczkę, żeby mu się kaj co nie stało... — No, no... dyć zaś tam... — upewnił go Warcęga. — A długo tam bydzie tej obijaczki? — zapytał Durok. — Długo?... Na, jo myślę, że dwa tydnie. Aż przekopiecie, aż traficie do jakiego starego chodnika. Tam gdzieś jest chodnik. Otóż ten wasz ganek to bydzie luftowo. Dokopiecie ją do tamtego starego chodnika. Według mapy musi tam być z pięćdziesiąt metrów. A tym chodnikiem potem pójdą wiatry pod „Henrdetę". Ale to wóim powiadom, dejcie se dobry pozór!... Zwłaszcza, gdy już by-iziecie czuli, że ściana głucho, że już się dokopujeoie do tamtego starego chodnika. Nie był tam jeszcze żoden od ostatniej eksplozji... mogą tam być gazy, łebo co... Musicie se dać wielki pozór!... Zresztą, jo tam potem bydym przy was!... No, bieżcie już!... — Gligauf, panie oberhajer!* — pożegnał go Warcęga, zabierając się do odejścia. — Gligauf! — odrzucił dozorca. I Warcęga, Durok i Zeflik Motyczkulin poszli w głąd przekopu ku dziewiętnastemu pokładowi, kolebiąc lampami miarowo. Zeflik przeżywał dziwne uczucia. Niby uradowanie, niby niepojęty, słodki lęk. Wiedział, bo nieraz inni górnicy lub matka o tym opowiadali, że jego ojciec zastał w czasie wielkiej eksplozji w tamtych stronach, nazwanych później „starymi robotami". Kilku górników tam zostało. Gwałtowny wybuch poderwał wtedy ostemplowanie, strop się zawalił i odciąf drogę do szybu. Dowiedziano się o tym, gdy wydobyto zwłoki poległych górników. Brakowało ich jeszcze siedmiu. Przeszukano wszystkie dziury, wszystkie zawaliska; gdzie tylko można było dotrzeć, tam ich szukano. Nie znaleziono. W ostatnim chodniku, prowadzącym do najbardziej odległego filaru, natrafiono na zarwany strop. Wiedziano Szczęść Boże, panie dozorca! 24 więc teraz na pewno, że tam pozostali. Próbowano ich odkopać, pracowano tam jeden tydzień i drugi. Przekonano się jednak, że strop zarwał się na długiej przestrzeni, że przekopanie się do nich kosztowałoby kilka miesięcy bezpłodnej pracy, i dano spokój wszystkiemu. Toć i tak już tam dawno są nieboszczykami. Widać, wybuch pierwszych ich dostał i pierwszych zabił. Dano więc spokój wszystkiemu. Sprowadzono tylko księdza w to miejsce, ksiądz pokropił zawaliska święconą wodą, pomodlił się, wyszeptał kilka pacierzy zbielałymi ustami, zaśpiewał zdławionym głosem Dies irae... — i skończone. Tyle jeszcze, że na powierzchni, nad miejscem ich spoczynku, wystawiono kaplicę z umęczonym Panem Jezusem. Matka nieraz opowiadała o tym wszystkim swojemu Zefliko-wi. Nie był jeszcze nigdy w tych stronach. Gdy pomyślał, że teraz tam będzie, gdzieś niedaleko od swego ojca, wyczuwał dziwny skurcz serca, jakby mu je coś w dłoń mocną ujmowało i raz po raz gniotło. Zeflik nie pamiętał swego ojca. Dziewięć miesięcy liczył, gdy ojciec po raz ostatni uszczypnął go pieszczotliwie w policzek, za-kolebał kołyską, w której mały Zeflik różowymi nóżkami grzebał i coś po swojemu gwarzył z ojcową twarzą, nachylającą się nisko nad nim. Ojciec powiedział mu ode drzwi: — Pa, pa, rybeczko!... — dłonią skinął, roześmiał się radośnie i poszedł. Nie wrócił już więcej. Ani żywy, ani umarły. Od tego czasu minęło piętnaście lat. Przez ten czas Zefliczek rósł samopas prawie, bo matka musiała po calutkich dniach u innych pracować, by na chleb zarobić. Wracała zawsze wieczorem z roboty spracowana, zmęczona, a wtedy mały Zefliczek wracał również do domu z całodziennej włóczęgi i już na schodach dopominał się wieczerzy. Gdzie on to nie bywał! Budził się zawsze, gdy już matka poszła do pracy, zjadał przygotowane śniadanie, zamykał izbę, klucz chował pod próg i wymykał się z domu. Wałęsał się przez cały dzień. Czasem przyłączał się do towarzystwa swych rówieśników, lecz rychło uciekał od nich, bo ci zawsze starali się mu ubliżyć lub dokuczyć. Z natury nieśmiały i jakby zastrachany, nie potrafił w dostatecznej mierze odcinać się czy bronić wobec zaczepek towarzyszy. Chłopcy zaś, wiedząc, że nikogo nie ma, kto by się za 25 m ujął i skórę ich raz i drugi porządnie przetrzepał, uczynili go bie przedmiotem swych psich figlów, mając sto pociech, gdy go ogli do żałosnego płaczu pobudzić. Czasem, doprowadzony do ostateczności, próbował pomścić się doznaną krzywdę, zaciskał pięści i rzucał się na pierwszego brzegu przeciwnika. Chłopcy wtedy Wybuchali radosnym śmie-em, widząc, jak napadnięty prześladowca jednym zamachem rząsa z siebie słabego Zef liczka, powala na ziemię i pięściami łada. A gdy uciekli, Zef liczek podnosił się z ziemi, ocierał gęste y, a dławiąc się boleśnie poczuciem swej bezsilności, wykrzyki-ał za nimi: — O, poczekajcie, gdybych tak mioł ojca, toby wóm on kości iłómoł za to wszystko, wy chachary!... Wracał potem w swój ulubiony kąt, uczyniony w przydrożnych żakach pod nachylonym dębem, zaciskał oczy ściśniętymi pię-iami i płakał długo. — Czemu jo nie móm ojca?... Pytanie to nie opuszczało go nigdy. Wierzył, że gdyby ojciec ł, nie działaby mu się nijaka krzywda, bo chłopcy mieliby rach przed nim, nie ważyliby go się tknąć w obawie, że Zef lików ciec nie podaruje im tego. A tak ojca nie ma, bo gdzieś pod zie-ią został, matki chłopcy się nie boją, tym bardziej że jej nigdy domu nie ma, a on jest sam, taki sierota, przez wszystkich po-turkiwany i krzywdzony. Pamięta, gdy jeszcze był młodszy, prosił raz swoją matkę, by u kupiła ojca na odpuście. — Podziwejcie się, mamulko — -tłumaczył — oto wszyscy iłopcy mają tatulka, i Robert Kuczatego, i Hanys Wytrzensów, Feliks Moroniów, a jo nie móm. Podziwejcie się, mamuliczko, lpcie mi takiego tatulka na odpuście... Pyty, pyty, kupcie!... Widać, słyszał kiedyś, że na odpuście można kupić chłopków piernika. I wywnioskował naiwnie, że jego ojciec też był chłopem, tylko takim dużym, a jeżeli był chłopkiem, to go z pewno-ią można kupić za kilka groszy. Motyczkula, Zeflikowa matka, uśmiechnęła się wtedy i powie-dała mu, że takiego tatulka nie można kupić ani za sto groszy. Zmartwił się wtedy synek, bardzo się zmartwił. I myślał, że lyby miał sto groszy i jeszcze trochę, toby z pewnością dało się owego tatulka kupić, i miałby go, i tak by go strasznie kochał, jeszcze bardziej niż tę starą kotkę, co się w izbie na pierzynie wylegiwała. I postanowił zbierać te grosze tak długo, ża nazbiera. Lecz nie nazbierał ich nigdy. Z czasem zmądrzał i zrozumiał, że tamte chłopki na odpuście były z prawdziwego piernika, a prawdziwego ojca nie można kupić za kilka groszy. Chłopcy zaś dowiedzieli się o tym — widać, matka komuś to opowiadała — i przez dłuższy czas natrząsali się z niego, że Zeflików ojciec był z piernika-na odpuście kupiony. Tęsknotę jego za posiadaniem ojca, za oglądaniem go własnymi oczyma, za jego opieką podsycały jeszcze opowiadania matki. Nieraz bowiem w chwilach wolnych, wieczorami, opowiadała mu o nim. Za oknami szalała wichura lub deszcze dzwonił monotonnie o szybki okienne, a w izbie stopniowo gęstniał fioletowy zmierzch, podnosił się pod powałę, podchodził ku oknu, przemieniał w miękką, senną szarzyznę, zacierał wszystkie kontury przedmiotów, pieszczotą spływał na wszelkie czucie skołatanego serca, koił je i słodkością sycił. W takie zmroki Zeflik słuchał opowiadań o ojcu, które się przemieniały w przedziwne baśnie o zaczarowanym królewiczu, co gdzieś w podziemnym królestwie brodatego Pusteckiego* spoczywa, czekając godziny wybawienia. Słowa matczyne wynurzały się z mroków wieczornych i szły w Zeflicz-kowe serce, jakby obrazki kolorowe na okiennym szkle w kościele malowane, które słońce prześwietla, siejąc barwne cienie po ścianach. Słuchał zapatrzony w te dziwy, wyczarowane matczynymi słowy, radował się, nimi, karmił serce sieroce, a wtedy zawsze widział ojca. Raz występował na tle mroku, jak ów święty Jerzy, rycerz waleczny, co długą dzidą szpetnego smoka w gardziel bodzie. W złotą zbroję obleczony, na koniu spienionym, co przednie kopyta wysoko w powietrzu podniósł, o urodziwej twarzy, przymruża oczy i godzi w złego potwora. Smok kłapie strasznymi zębcami, pożreć pragnie świętego rycerza, a rycerz nic się nie boi. Gdzie on to widział tego mężnego mocarza o anielskiej twarzy? Aha, już wie! W starym kościele w bocznym ołtarzu. Zrozumiał, że to nie był święty Jerzy, jak mu matka mówiła, lecz ojciec jego to był. Tak, naprawdę, to ojciec jego, rycerz nieustra- Pustecki — duch podziemi w kopalniach karwińskich, na Górnym Śląsku zwany Skarbnikiem. 27 my w zbroi złocistej, co się niczego nie boi, ani nawet smoka caradnego, ani nic... Innym znów razem wychodził do niego z odwieczernego lierzchu jak ów pan wielemożny o jasnej a hardej twarzy, bieluchnymi, pieszczonymi rękoma, którego kiedyś w karecie abiowskiej widział, niedbale opartego na skórzanych miękkich duszkach. A cztery karę konie kłusem leciały, tętniąc rytmicz-? świecącymi kopytami po kamienistej drodze, a w rozpędzonych łach słońce się na szprychach łamało, rozrzucając koliste bryzgi >cistych iskier. Taki z pewnością był jego ojciec... A silny musiał być, jak ten któryś król polski, o którym mu atka z „Mariańskiego Kalendarza" czytała, silny okropnie, co to dkowy łamał w garści jak nic, a konia ponad głowę podnosił ięby z ziemi wraz z korzeniami wyrywał, nawet ani w dłonie e popluwając. Taki silny był jego ojciec. Mój Boże, dałby on bo-i tamtym przegrzeszonym chłopczyskom, co tak Zeflikowi do-iczają, dał!... A mamulka nie musiałaby tak ciężko za kawałem chleba ganiać, boby dużo pieniędzy na pierwszego do domu ¦zyniósł, i wtedy mamulka roztomiła nie musiałaby po nocach irzekać, że ją w kościach drze i łamie od nadmiernej pracy. Mój oże kandy!... Nienawidził kopalni. Ona mu zabrała ojca i teraz nie chce z po-rotem oddać, niedobra!... Gdzieś go strasznie głęboko ziemią rzywaliła, kamieniami zasypała, ludziom miłującym go skradła życie mu odebrała. Niedobra kopalnia!... Pewnego razu wróciła matka z pracy do domu już późno wie-sorem, a Zefliczka nie zastała w izbie. Chwilę czekała, myśląc, i niezadługo przybieży. Ale Żefliczek nie przychodził. Wtedy iepokój ogarnął jej serce, wybiegła na drogę i ludzi się pytała, sy nie widzieli gdzie jej syneczka. :— Nie widzielichmy — odpowiadali wszyscy. Jeden tylko powiedział, że zauważył go przy kapliczce, jak coś r ziemi grzebał motyką. Pobiegła tam i znalazła swojego Zefliczka, śpiącego w wygrze-anym dołku w ziemi. — Cóż tu robisz, chroboczku? Zefilczek zbudził się, przetarł zaspane oczy, wylazł przy pomo-y matki z dołka i rozpłakał się. 28 — Czemu płaczesz, Zefliczku?... Coś tu robił?... No, powiedz mi... Wtedy Żefliczek, tłumiąc łkanie, opowiedział jej, że wziął z szopki małą motykę i poszedł ku kapliczce, w to miejsce, gdzie głęboko pod ziemią ojciec poratowania jego czeka, i kopał, i kopał długo, żeby ojca wykopać i na słońce wyprowadzić, lecz nie mógł się dokopać, bo on bardzo głęboko, i ani nie wie, kiedy usnął. Potem Zeflik zaczął chodzić do szkoły. Trwało to osiem lat. Tam nauczyciel przekonał go do reszty, że ojca swego już nigdy nie zobaczy, chyba w sądny dzień. Tak bowiem głęboko znajduje się pod ziemią i tak dalece przejście do niego jest zawalone rumowiskiem, że nikt nie potrafi już go odgrzebać. Przez dłuższy czas trapiła go wtedy natrętna myśl, w jaki sposób potrafi się ojciec wydobyć w sądny dzień spod owego zawaliska, kiedy teraz ludzie nie mogą go odkopać. Nie jimogło mu się to nijak w głowie pomieścić, że on wtedy o boskiej mocy wstanie i na świat boży wyjdzie. Nikomu się ze swej udręki nie zwierzał, bo wiedział, iż go nikt nie 'zrozumie, a przeciwnie, każdy się jeno wyśmieje i zbyte. Nawet matce o tym nie mówił, bo przypuszczał, że uczyni to, co zawsze. Uśmiechnie się boleśnie, westchnie raz i drugi, po głowie pogłaska i zbędzie wykrętnymi słowy. Na szczęście był wtedy w klasie uczeń, co wszystko wiedział, straszny mądrala, a dobry, bo mało wyśmiewny, Karlik Popiołków, co to, zawsze miewał jedynkę z religii. Jemu się więc zwierzył. — Te, Karlik, powiesz mi cosdkej? — zaczął nieśmiało. — Powiem, ale co mi dosz? Cóż mu mógł dać Zeflik, kiedy sam nic takiego nie miał? Ani guzików, ani piór, ani ptaka, ani o żadnym gnieździe wróblim nie wiedział, ani nic. Chyba ten placek mu da, co mu matka z ziemniaków1 do szkoły upiekła. — Dóm ci placka ze ziemnioków — zaproponował. — Ech, Boże, placek! — mruknął pogardliwie Karlik. — I to jeszcze ze ziemnioków!... — W końcu jednak wrodzona dobroć w nim przeważyła, bo ręką machnął i rzekł: — Tóż dej tego placka, ale kęs, to ci powiem! Zeflik dał. Karlik oglądał, powąchał, ugryzł kawałek, posmakował i cmoknął językiem, że placek dobry. — Tóż mów! — zachęcał Zeflika. 29 — Wiesz, Karlik, powiedz mi, jak to bydzie na sądzie ostatecz-n, kiedy mój ojciec jest zasypany w hawierni*?... Jak on stam- się wyszkrobie, kiedy teraz hawierze nie potrafią go odko-:?... — Hm, głupi... też tyle nie wie! No, nie wiesz? To bydzie tak. -dy bydzie sądny dzień, to z nieba polecą arehaniołowie i bydą mosiężnych trąbach trąbić. A wtedy wszyscy ludzie wstaną robów i pójdą na sąd... — No, dobrze, a ojciec?... — No, poczekaj, ża ci to powiem jedno za drugim. A ci archa-łowie bydą tak strasznie trąbić na tych trąbach, że aż się zie-a zatrzęsie i na połowę się rozpuknie... — Jezusku święty! — szepnął struchlały Zeflik. -— No. Na połowę się rozpuknie, a wtedy twój ojciec i wszyscy i hawierze, co pod ziemią zostali, zmartwychwstaną i tą szparą, się w ziemi zrobi, wyszkrobią się na wierch pięknie i zbyte. — Jej kandy! A co potem? — A co potem? No, potem pójdą wszyscy na sąd ostateczny. — Wszyscy? — Wszyscy. — I mój ojciec też? — Toż jako prawię. Twój ojciec też. — A kaj bydzie ten sąd ostateczny? — Na dolinie Józafata. — Na dolinie Józafata? A daleko to jest od nas? — No, to możesz, synku, wiedzieć, że nie blisko. Tak jak tu .d do Cieszyna i jeszcze kąsek, a potem jeszcze roz tela. — Hale, wiecie, ludzie — zacudował się Zeflik — a to tam )j ojciec pójdzie piechty? — Hm, głupi! Toć piechty. W kolesie przeca nie pojedzie, je-pójdzie piechotą. Nawet sóm cesarz łebo inszy król bydzie mu- >ł iść tam piechotą. Teraz już Zeflik wiedział. Z latami zmieniał się w chłopaka coraz bardziej zatracającego olność przepychania się łokciami przez życie i coraz chętniej jkającego samotności, by móc swobodnie snuć swoje marzenia i w i e r n i a — kopalnia, hawierz — górnik. 30 0 nie widzianym nigdy ojcu, tęsknić za nim i jakieś bóstwo z niego tworzyć, do którego w chwilach udręki i żalu modlić się mógł żarliwie nie wypowiedzianymi słowami. Jego duże, modre oczy stawały się coraz bardziej zapatrzone poza tę ziemię i jakby nic nie widzące, co się koło niego dzieje. Szukały zawsze ojca i widziały go, a wtedy on żył w ojcu, a ojciec w nim i dobrze mu było. W toku codziennego życia tęsknił za owymi chwilami, w których będzie mógł zapomnieć o wszystkim i przenieść się myślami w oj-cową krainę, radował się na ich przyjście, szukał w nich osłody 1 jasnego uradowania. A gdy przebudzony czyimś wołaniem czy szturchnięciem wracał z tamtych zaczarowanych światów, długo jeszcze oczy jego szły omackiem i w niewidzeniu po ziemi, zanim przejrzały i zrozumienie wzbudziły, co to ludzie chcą od niego. Dlatego też ludzie uważali go za niezdarę życiową, za chłopca, który się „nie podarzył", z którego świat niewiele będzie miał pożytku, i uważali, że jedynie ciężkim słowem i pięścią dałoby się go na coś przerobić. Matka nie podzielała ich zdania. Niechęć ludzką względem jej Zeflika przypisywała wrodzonej złości człowieka i jak mogła, tak go przed nią chroniła. Zeflik zaś z dniem każdym coraz głębiej zamykał się w sobie, budując w swym wnętrzu sanktuarium przedziwne, w którym tylko jego ojciec mieszkał, a nikt więcej, którego zazdrośnie strzegł nawet przed matką, obawiając się profanacji swej świętości, jakiej by się ludzkie serca snadno dopuścić mogły. W czternastym roku życia ukończył szkołę powszechną i został przyjęty do pracy na kopalni. Matka się wtedy radowała. W najbliższą niedzielę wyjęła z z przyskrzynka w trówle* duży srebrny zegarek. Była to najcenniejsza pamiątka po Zeflikowym ojcu. — Tu mosz, chroboczku — powiedziała, wręczając mu zegarek — to jest po twoim ojcu, Boże mu tam dej radość wieczną... To jest po twoim ojcu. Szanuj se go, a nie stroć, a nie zepsuj. Zeflik przyjął zegarek z radosnym drżeniem. Ujął zegarek ostrożnie i długo nań patrzał. Potem go nakręcił, przyłożył do ucha, słuchając radośnie jego rytmicznego chrobotu. I znów się nań zapatrzył. W pewnej chwili olśniła go przedziwna myśl. Oto zrozumiał, że w dłoni trzyma ten sam zegarek, który kiedyś w oj- Przyskrzynek w trówle — szdfladka w malowanej skrzyni. 31 >wej dłoni spoczywał, że to jest to samo zimne dotknięcie, które icowa dłoń odczuwała, ten sam kształt, co ongiś ojcowa dłoń sobie zwierała, i ten sam drobny ciężar, który ogniś na ojcowej' toni się ważył. , . ,. Serce rozjarzyło mu się wielkim płomieniem. Po raz wtóry zrozumiał, że na owym drobnym przedmiocie po-astało ojcowe dotknięcie, które teraz w swoją dłoń przyjmuje, że a ciemnych wskazówkach pozostało ojcowe spojrzenie, które te-iz w swoje oczy bierze. Lata całe to wszystko na niego czekało, on teraz podejmuje oną żywą istność ojca. Wyczuł, że coś się ' nim roztwiera na rozcież, jak okiennice w ciemnym pokoju, wtedy złota, wiosną pachnąca słoneczność wchodzi do niego szelką strugą i radość mu z sobą niesie. Spod zwartych rzęs wypłynęły dwie duże łzy. Ale i temu już dawno. Idąc teraz za Durokiem i Warcęgą, myślał o tym wszystkim, oczyma śledził ruchome cienie ich nóg, wystukujących zgłuszoj e echo w czarnych gankach. . Nie mógł się oswoić z tą myślą, że idzie w to miejsce, gdzie :go ojciec spoczywa. W to miejsce, gdzie ojciec spoczywa... Szli w milczeniu. Minęli jeden ganek, zawrócili w górę pochyl-i, potem minęli drugi i trzeci. Szli ciągle. Powietrze stawało się ieplejsze i słodkawe. Pod ścianami leżały zwały węgla, odkruszo-ie ze zwietrzałych ścian, pod butami szeleścił suchy pył, żółtawe wiatełka ich lamp ślizgały się po błyskotliwych załomkach chro-lowatej calizny:, mrok rozrzedzał się przed nimi, ustępował, czy-iił widome przejście, a kilka kroków za-nimi zwierał się z powro-em w czarną, puszystą, miękką ścianę, w której oczy utknąć nie nogły. — Nale pierona — zauważył Durok — toć tego jednak jest ;ęs drogi. — A jest — mruknął Warcęga. Przeszli „spolóny ganek" z ogorzałymi ścianami, minęli tamę, loszli wreszcie do celu. U stropu wisiały sznury, obciążone ka-nieniem. Były to godziny. Wskazywały miejsce i kierunek, w kto-¦ym miano poprowadzić nowy ganek. Zrzucili surduty, usiedli pod ścianą, a Zeflik tymczasem po-;zedł po taczki do magazynu. Gdy powrócił, rębacze jeszcze spo- 32 czywali. Usiadł na taczkach. Zaczął znów marzyć. Opodal gwarzyli półgłosem Durok z Warcęgą, czekając na przyjście dozorcy. Była cisza. Czasem odłupywał się gdzieś mały zuchelek węgla i szelestem zsunął się po ścianie, czasem posączył się skroś calizny daleki, daleki ogłoś czyjegoś uderzenia perlikiem, odgłos tak nikły, że go ledwie można było czujnym uchem posłyszeć. Miejscami ha ściennych żużlach tlił się słaby pobłysk puszystej pleśni, uczynionej z mrowia białych kryształów. Jedynie ta pleśń ożywiała trochę ciemnię ganku. Poza tym wszędzie spojrzenie natrafiało na noc, na ślepą, czarną, bezgwiezdną noc. Nieoczekiwana trwoga ujęła Zeflika w zimne dłonie, gdy sobie uprzytomnił, że tu gdzieś, za którąś ścianą znajduje się cmentarzysko zaginionych górników. Mrowie go obeszło. Podniósł oczy i spojrzał na rębaczy. Siedzieli spokojni, zasłuchani w swoje opowiadania. Uciszył się. / A po chwili przyszło znowu wspomnienie ojca. Jak miękkie, pieszczotliwe dotknięcie czyjejś dobrej dłoni po twarzy. Przypomniał sobie, jak to kiedyś, dzieckiem jeszcze będąc, w ziemi grzebał, by się do ojca dostać. Uśmiechnął się. To było kiedyś, a dzisiaj znów to samo się powtórzy i może... ' Serce załomotało nagłym wybuchem tęsknoty. — No, ruszej się, synek — opamiętał go surowy głos Duro-ka — pozbierej to węgle, co leży pod ścianą, bo jak przyjdzie ober-hajer, to się zaroz chytomy roboty... Zeflik jął się pracy. Potem przyszedł dozorca, pokazał jeszcze raz, gdzie i jak mają pracować, gdzie ukopany węgiel odrzucać, upomniał, by uważali, gdyż tu są sami w całym polu, i poszedł. Warcęga i Durok zaczęli się wrąbywać w ścianę. Powoli, statecznie, nie śpieszący się. Kuli rytmicznie w zmurszały węgiel, podcinali od boków, zbijali klinem od stropu, a Zeflik ładował go do taczek i wywoził do pobliskiego ganku. Minęła jedna szychta, minęła druga, potem dziesiąta, a prawie nic się nie zmieniło. Wykuwany ganek pogłębiał się stoponiowo, a przychodzący z początkiem szychty dozorca stale ich upominał, by uważali, kiedy zacznie węgiel głucho dzwonić. Będzie to znak, ze już dochodzą do ganku, co po drugiej stronie leży. A że tam z pewnością będzie moc gazów, gdy od czasu eksplozji ludzka noga nigdy tam nie postała, trzeba bardzo uważać, żeby jakiego nie- 3 Opowiadania 33 sczęścia nie nawróżyć. Wtedy mogą pójść pod szyb, włożyć na iebie aparaty, lampy benzynowe zamienić na elektryczne i dalej opać, aż się dokopią. A co potem, to on już sam zarządzi. — No, no... Dyć już nie mają tyle strachu, panie oberhajer — spokajał go Warcęga. — Dyć jo się na takiej robocie wyznom... I znów minęła jedna szychta, druga, dziesiąta. Ganek wydłużył ią już w długi korytarz, a tu jeszcze ani śladu spodziewanego hodnika, co tam gdzieś z drugiej strony miał istnieć. U wejścia o ganku postawiono szczelne drzwi, wycięto w nich pod stropem twór, włożono w niego lutnie* i prowadzono je aż do przodku. Izły nimi wiatry. Bo w przodku już gazowało i trzeba się było ir ten sposób zabezpieczyć, by gazy wypędzać. Inżynier się niecierpliwił, raz wraz zachodził do nich i głowił ię nad starą mapą, nie mogąc z niej nijak wymiarkować, ile to eszcze metrów do tamtego chodnika. Mierzył jakimiś kompasami, yrklem po mapie wodził, klął po niemiecku, obliczał pilnie na, krawku papieru, znów mierzył i nic. W końcu kazał dalej kopać odchodził. Aż nareszcie przyszedł czas, że uderzenia kilofów o caliznę wy-voływały głuche dudnienie. Warcęga pierwszy to zauważył. —- Słyszysz, stary? — zwrócił się do Duroka. — Słyszysz? I uderzył kilkakrotnie. — Yhy! — przytaknął Durok. — Już dudni. ~—Leć pod szyb po oberhajera — polecił mu Warcęga.— fteeh tu przyjdzie. Durok zerwał się i pobiegł. —»A jeśli go nie bydzie pod szybem, idź za nim do wschod-lięgo pola! — dorzucił jeszcze Warcęga. — Nó, nó! Po godzinie wrócił zziajany Durok z dozorcą. Dozorca sapał machany, bo tak się śpieszył, i raz wraz ocierał z zadowolenia swe viechciowate wąsiska. — Mówicie, Warcęgo, że już dudni? ¦.—, Dudni, panie oberhajer... \. u t n ije — obszerne rury z blachy cynkowej, służące do wprowadzania przewiewu do przodku w chodnikach. W razie słabego ciągu wpuszcza się w lutnie strumień zgęszczonego powietrza, doprowadzanego rurami z powierzchni. — No, chwała Bogu. Bo już się stary* wściekoł, że to tak długo trwo. Pomknijcie się kapkę dali, aż poklupię... Warcęga usunął się na bok, dozorca ujął swój kilof i uderzył kilkakrotnie w ścianę. Odpowiedziało mu stłumione echo. — Na, mogę rzec, że dudni — uradował się. — Teraz, chłopi, po aparaty, dlo mnie też, i po trzy lampy elektryczne. Są w kabinie pod szybem. Oto mocie klucz. Wyciągejcie nogi, żebyście tu hned byli. Motyczkę se weźcie ze sobą, niech wóm też pomoże nieść!... Poszli. Spieszyli się, bo byli ciekawi, jak będzie tamten chodnik wyglądał. Wzięli spod szybu aparaty, wybrali trzy lampy o silnym świetle i wracali. Po drodze dzielili się ciekawością. — Jo by strasznie rod już widzieć, jak też tam bydzie? — zaczął Durok. — Jo też. Ale nie starej się, dowiemy się — Warcęga na to. — A może tam natrefimy na nieboszczyków? — wtrącił nieśmiało Zeflik, mając ciągle ojca na myśli. — Na, cóż ci sie ta naroz nieboszczyki przypomniały? — obruszył się Durok. (¦— Bo tam mój ojciec zostoł... — Ja, toć! Toć tam młody Motyczka zostoł w nieszczęściu — przytaknął z pewnym współczuciem Warcęga. — A to myślisz, synku, że go tam znajdziemy? — Eh, nie myśl o tym, Motyczka... — dorzucił Warcęga. — Jo wiem, kaj twój ojciec zostoł. Właściwie, to nie wiem, ale tak se (, miarkuję, że w tym miejscu, kaj teraz kopiemy, to sie tam nie schronił. Jo był wtenczas na dole, to wiem. Gdy nastąpiła eksplozja, to on wtenczas był we filorze „pod Krykiem". Chyba żeby stamtąd uciekł, ale bodaj... Tam go, synku, nie bydzie, kaj teraz kopiemy... Zeflik uchwycił się Warcęgowej wątpliwości. Chyba że stamtąd uciekł... Tak, być może, że stamtąd uciekł, jak zresztą wszyscy uciekali. A może... A może też wybuch zastał go przy pracy, jak się to z innymi zdarzyło, i poległ w przodku... Z pewnością. Na tym chodniku, gdzie teraz się dokopują, nie będzie nikogo. Chyba jaki wozacz lub budowacz. A może nikogo nie będzie?... Stary — naczelny inżynier. 35 W przodku ubrali się obydwaj górnicy i dozorca w przyniesione aparaty. Zawiesili je na piersiach, przewiązali taśmami przez plecy, wybiegającą z aparatu rurkę gumową ujęli w usta, nos ścisnęli sprzączką, przekręcili kurki i jęli oddychać powietrzem, wytwarzanym w aparacie. Lampy benzynowe oddali Zef likowi i kazali mu się wynosić daleko od nich, ujęli ciężkie lampy elektryczne i w trójkę zaczęli tłuc kilofami w osypującą się ścianę. Po korytarzu poleciało rytmiczne, potrójne dudnienie, jak w stodole w czas młocki. Zeflik odszedł daleko z lampami i usiadł pod ścianą. I tutaj jeszcze dochodziły go uderzenia kilofów. Miał czekać, aż sami po niego przyjdą. Chwile mijały. Uderzenia raz milkły, potem znów się wznawiały. Zeflik zasłuchał się. W pewnym momencie wydało mu się, że to słyszy uderzanie w przybite wieko trumny czarnej, w której jego ojciec leży. Tak, to ojciec!... Leży w trumnie i pięściami bije w wieko i bije bez przerwy, chcąc je zrzucić z siebie, na wolność się wydobyć. Na jedno mgnienie okna wyczuł w gwałtownym skurczu serca nieludzką, rozpaczliwą mękę tego drugiego człowieka, wydzierającego się śmierci... Żachnął się, przetarł w oną wizję zapatrzone oczy i rozejrzał się dokoła. Cztery płomyki lampek paliły się spokojnie, nieruchomo, a ich żółtawe światło sięgało głębiej w mroki niż zazwyczaj. — No, pewnie, co cztery lampy, to nie jedna — pomyślał. Daleka młocka ustała. — Aha, już przekopali — i wytężył słuch. Nastała teraz cisza niczym nie mącona. Udzielała się powoli Zef likowi. Wrażliwe czucie jego wygładzało się stopniowo jak powierzchnia głębokiej wody, w której niebo z gwiazdami się przegląda. Myśli jego wypływające zawsze z tęsknoty za ojcem jęły się ważyć jak te mgły leciuchne-nad wodami w pachnący wieczór wiosenny. Przywodziły przed jego patrzenie postać ojcową, taką samą, jaką mu zawsze matka opisywała. Wyławiał z mroków wynurzające się kontury jego twarzy białej, ocienionej miękkim zarostem, spostrzegł jego nos orli, jego brwi w hardym łuku pod wysokim czołem zarysowane, jego bujną czuprynę ó kasztanowatym połysku, kształtne, uszy i ów wielemożny wyraz jego twarzy. I te oczy ojcowe, spostrzegał, patrzące w niego> bez zmrużenia, oczy mądre, słodkie, tak ogromnie kochane oczy... Ach! Boże, jak bardzo 36 by pragnął przytulić się do tej mocnej postaci, przygarnąć się do jego piersi szerokiej, wyczuć na sobie splot serdeczny jego ramion. Jak bardzo by pragnął patrzeć długo, długo w te jego siwe, słodkie, mądre oczy i całować je w radosnym uniesieniu, sycić się ich światłem, wierzyć, że one naprawdę w niego patrzą!... Jak bardzo by pragnął przesuwać dłonią po jego bujnych włosach, po twarzy białej palcami pieszczotliwie wodzić, wyczuwać nimi każdy najmniejszy jej zarys, atłasowy w dotknięciu, te usta śliczne całować, i wsłuchiwać się w rytm bijącego serca, które Zeflika ponad wszystko kochało!... Jak bardzo by tego wszystkiego pragnął!... Wyczuł znienacka ułudę tego wszystkiego i załkał niewidocznymi łzami. Gdzieś w głębi piersi jęły się teraz sączyć, spadać kroplami na serce, rozpalać je w dziwny płomień, a płomień ów rósł w nim coraz większy, ogarniał go do reszty, do niepamięci przywodził. Posłyszał kroki. Podniósł oczy i ujrzał zbliżające się światło. Patrzał z niepokojem. Co mu tamten człowiek ze światłem powie? Co mu on powie?... Był to dozorca. Doszedłszy do Zeflika, wyjął z ust rurkę do aparatu, zdjął sprzączkę z nosa i głęboko odsapnął. — Podej mi tu, synek, lampę, musimy gazy zmierzyć. Zeflik podał. — Panie oberhajer — zaczął nieśmiało — przeboczą, jak tam wyglądo? — No, jak wszędzie. Stare zawalisko i zbyte. — A nie ma tam nikogo? — Na, któż by tam mioł być? — zdziwił się dozorca. — Wiedzą, bo tam snoci mają być hawierze jeszcze od ostatniej eksplozji... — Eh! Psiniec tam mosz, nie ha wierzy. Kajby się tam nabrali... \ — Bo jo myśloł... — usprawiedliwiał się Zeflik. — Toś głupio myśloł. Podej haw lampę jeszcze jedną, a siedź tu, aż cię zawołómy. — I poszedł. Zeflik czekał długo. Słyszał, że tam coś robią, lutnie przewlekają i zrozumiał, że przeprowadzają wiatry w odkopany chodnik. Potem posłyszał dalekie wołanie: 37 I — Motyczka, MotyczkaL. Widać, że już nie ma tam gazów, kiedy go wołają. Zerwał się i pobiegł. W perspektywie długiego ganka widział słabe lśnienie lampek. Doszedł do jego kresu. Wtedy rozwarła się przed nim przestronna czeluść, do połowy zasypana rumowiskiem, o spękanym stropie. Miejscami stały jeszcze przełamane, na miąższ zbutwiałe stemple, podpierające pochylony strop. Warcęga uderzył w jeden. Stempel załamał się z szelestem i pokruszony opadł na spąg- Odkryta przestrzeń w niczym nie przypominała chodnika. Był to raczej stary filar, do połowy zasypany oberwanym stropem. Wyjście z niego, które widocznie prowadziło wzdłuż calizny węglowej, było również zawalone. — Pierona! To się bydzie stary wściekoł, gdy się dowie, że tu nie ma chodnika — zauważył dozorca. — Na, czechmón* to pomógł, wiedzieć — poparł go Warcęga — że tu natrafimy na filor* zamiast na chodnik. — Cało robota na nic... — Na, dyć przeca panowie mają mapy. Mieli się dobrze po-dziwać i wymierzyć, co a jak... — Mapy są, ale stare — odparł dozorca. — Downij rysowali mapy na oko, a nie tak, jak teraz... Nó, przepadło — zawyrokował po chwili — swoje zrobiliśmy, a że sie nie udało, nic na to nie poradzimy. Pójdziemy... — Poczekają jeszcze, panie oberhajer — wstrzymał go Warcęga — może tu co znajdziemy... — Ech, co bymy tam mieli znaleźć!... — Na, dyć jak sie podziwom, to człowieka przeca nie ubydzie — uparł się Warcęga i jął powoli posuwać się wzdłuż ściany do zawaliska, oświecając uważnie każdy załomek. — Oto łopata! — krzyknął, schylając się. . . Podeszli wszyscy do niego. Istotnie, Na spągu leżała łopata, przysypana do połowy węglem. Dozorca kopnął ją, a wtedy styli-sko ułamało się i poleciało pod ścianę. — Oto druga... a oto kilof!... Nachylali się nad każdym znalezionym przedmiotem i oglądali Czechmón — licho. F i ł o r — filar. 38 ciekawie. Macali ich zmurszałe styliska, dziwili się ich kruchości, przełamywali w palcach. — Nie dziwota — zauważył Warcęga — toć temu już... no? wiela roków?... około patnoście raków... nie dziwota... — Tak, tak... kielanoście już temu roków... tak, tak...— westchnął Durok. — Dziwejcie się, tu leży konewka!... I znów się wszyscy nachylili nad konewką, czarną, Zbutwiałą, Dozorca chciał ją podnieść. Rozsypała mu Się w dłoni. Patrzyli teraz na te szczątki narzędzi pracy górniczej i dziwili się każdej rzeczy, tak bardzo przecież im znajomej, a jednak obcej i jakby z zaświatów wracającej. Piętnaście lat na ich odkrycie czekały!... Otworzyły im się nieoczekiwanie oczy i ujrzeli swych współbraci, których ogień pobił, a którzy te styliska w krzepkich dłoniach ongiś trzymali i swą wolę i serce w nie wkładali, myśląc wtedy o żonie i dzieciach swoich i o starej matce, czekających ria nich z ustawicznym niepokojem. Nie zdawali sobie sprawy z orie-go widzenia. Podświadomie jeno ulegali niesamowitemu czarowi owej tajemnicy, przez nikogo jeszcze nie zrozumianej tajemnicy czarnej śmierci, która w tej chwili koło nich na palcach stąpała. Bezwiednie ściszyli głosy i starali się tak lekko stopy stawiać, by najmniejszym szelestem nie płoszyć ciszy umarłej, co tak długo na nich czekała. Zdawało się wszystkim, że znaleźli się obok otwartej trumny, w której ktoś ogromnie bliski ich sercu leży. Nie należy mącić jego spokoju. Nie mogli się oprzeć wrażeniu, że wyczuwają jego oBecność między sobą, że się gdzieś tuż, tuż znajduje, ociera się o nich, w oczy zagląda zdziwiony, czego ci ludzie chcą od niego... is Warcęga zeszedł pod brzeg zawaliska. — Jezus, Maryjo! — krzyknął zduszonym głosem. Poleciały za nim spłoszone oczy towarzyszy. — Co się stało? ¦{— wykrztusił dozorca, bo nagły lęk ujął go drapieżnie za grdykę. — Człowiek tu leży!... Człowiek!... — Człowiek?... — Człowiek!... Nachyliły się cztery lampy, pomnożyło się gromniczne światło w jarzący krąg. W jego kolisku ujrzeli skurczone zwłoki górnika. ! 39 Na spągu, w pyle pod ścianą. W przedśmiertnej męce wyłamane ciało zesztywniało w bolesny kształt krzyku za wydzieranym życiem. Jedna dłoń uczepiła się rozcapierzonymi palcami gardła, duszonego trującym czadem, a druga, zwarta w ściśniętą pięść, sięgała poza głowę, zastygła w bezsilnej rozpaczy. O wszystkim mówiła ta dłoń zaciśnięta. O tym bezgranicznym ukochaniu życia, które tak nagle gasło, o tym obłędnym przerażeniu, co znienacka nadleciało jak piorun, o tym żalu nadludzkim za tymi, co go próżno na ziemi oczekiwać będą, łkając bezsilnie po nocach ciemnych, z których sen odleciał, i o tym zduszonym buncie przeciwko tym, co winni są jego śmierci... Leżała teraz ta dłoń zaciśnięta w prochu, bezwładna, rzucona ciężko o ziemię. Głową była schylona na piersi. Skóra na twarzy pożółkła, zasuszona, policzki głęboko zapadłe, zwarte szczęki i kość policzkowa odrzynały się ostrymi konturami. Oczy zamknięte przebaczały wszystkiemu. Warcęga zdjął czapkę i uklęknął. Dygocącą dłonią zakreślił na piersiach łamany krzyż i jął szeptać święte słowa. Durok i dozorca uczynili to samo. Zeflik, wstrząśnięty do głębi, przychodził do siebie. Starał się myśli zebrać. W pierwszej chwili, gdy posłyszał krzyk Warcęgi: — Człowiek!... — serce jego zatrzepotało się gwałtownie, jak ptak oślepły. Pomyślał: — Mój ojciec... — w oczach mu pociemniało, a dech zaparło w piersi. Pośpieszył za drugimi, drżąc ze wzruszenia. Teraz stał nad zwłokami i patrzał. Szukał w zasuszonej, żółtej, odrażającej twarzy poległego znajomych rysów, ojca. Znajomych z opowiadań matki. Nie znalazł. — To nie mój ojciec... — szepnął i w, tej chwili jakaś ulga spłynęła na niego. Przygaszony płomyk w jego sercu zapłonął powrotnie w chwili, gdy- oczy zetknęły się z widokiem obcej mu istoty. — To nie mój ojciec — szepnął po raz drugi i wyczuł jakby radość. — Na, klęknijże, pieronie, a porzykej* też za duszyczki w czyśćcu!... — zgromił go Warcęga, szturchając pięścią. R z y k a ć — modlić się. 40 Zeflik zdjął czapkę, uklęknął i jął szeptać Ojcze nasz. W modlitwie tej jednak zamiast prośby o spokój zmarłemu była uparcie wypływająca radość, że to nie jego ojciec. Toć przecież ojciec był inny!... Tak bardzo był inny!... Mocny, duży, piękny, tak bardzo piękny, jak nikt na świecie, a tu przed nim leży... Zatrząsł się na samo wspomnienie określenia, jakiego chciał użyć, bojąc się, że ubliży nim duszy tego biedaka. Dozorca polecił Durokowi, żeby udał się pod szyb i zameldował dyżurnemu dozorcy o wszystkim. Dozorca wyda mu dużą płachtę i dwóch robotników pośle, którzy zwłoki przeniosą z Du-rokiem i Warcęga na przekop, tam złożą do wozu i wydobędą na powierzchnię. Gdy Durok powrócił z robotnikami, zastał Warcęgę i dozorcę, opowiadających sobie spokojnie o ostatnim festynie strażackim na Bąkowcu, gdzie to Warcęga mocno sobie czuprynę zaprószył. Zeflik uśmiechał się. Przystąpiono do pracy. Ujęto zwłoki ostrożnie i tprzełożono na rozpostartą płachtę. Ubranie nieboszczyka rozsypywało się w drobne strzępki za każdym dotknięciem. Gdy już mieli płachtę zawinąć, zauważył dozorca coś błyszczącego na jego piersi. Schylił się, rozsunął do reszty zbutwiałą koszulę i ujął błyszczący przedmiot w palce. Był to owalny medalik na sznurku, zawieszony na szyi. Sznurek się zerwał. Dozorca potarł medalik mocno w palcach, przytknął do światła i chwilkę patrzał. — Borok, oto strzybny agnusek mioł na piersiach... — tłumaczył nachylonym górnikom. — Strzybny agnusek z Częstochowską Panienką Maryją... No, bierzcie, chłopi... a powoli, żeby się nie rozsypoł... A ty, Motyczka, idź na przedzie, bydziesz świecił. Wstał, schował medalik do kieszeni i powoli ruszył za wszystkimi, zamykając pochód. Pod szybem dopytywali się górnicy Warcęgę, któż to może być. Bo przecież on był wtenczas w kopalni, gdy była eksplozja, to będzie wiedział. Może poznał? Może przypomniał sobie, jak się nazywał ów nieboszczyk? — Wiecije, chłopi, jo se nie mogę zmiarkować, kiery by to mógł być — mówił Warcęga. — Jo dobrze wiem. Wtedy w hawierni zostali: stary Masny, jego synek Gustlik, Kożdoń z Darkowa, Motyczka ze Żabkoiwa. Kuczera młody, potem Ćwiękała ze Szóstego, 41 io i... jak się to nazywoł... nie mogę se w tej chwili przypomnieć... 10... aha! i Szeruda, ten bez oka... No, ale nie wiem, czy wyście derego znali. Wiecie, chłopi, jo sie dobrze przyglądoł, boch go uerwszy uwidzioł, alech go nie mógł poznać... Tak sie po wzroście dowało, że to bydzie Kuczera. Ale nie wiem doista... — Na, dyć jak go jutro w cechowni wystawią, to go może kie-y z ludzi pozno +- dorzucił ktoś z tłumu. — Może... -— No, a lampy jego nie znaleźliście? , — Diasi wiedzą, kaj tam była lampa. Może pod zawaliskiem. — Szkoda, bo gdyby była lampa, toby z jej numeru można się lowiedzieć. Wszak tam bydą jeszcze mieli panowie zapisane v starych księgach, kto mioł ten a ten numer na lampce. Nazajutrz wystawiono zwłoki w cechowni. Liszok, stolarz kopalniany, zbił w nocy trumnę, pomalował na żarno, a teraz ustawiono ją z poległym na krzesłach i zapalono wkoło kilka świec, wypożyczonych od ołtarza świętej Barbarki, itwartą trumnę nakryto białym prześcieradłem. Na prześcieradle ;łożono znaleziony agnusek. Od samego rana przychodzili ludzie. Górnicy, panowie, baby, [zieci, każdy się przepychał do trumny, unosił ciekawie przeście-adło, a co który starszy, usiłował odgadnąć, kto to może być, -glądano agnusek, odmawiano pacierze i tak ciągle w kółko. Jedni dchodzili, drudzy przychodzili. Nikt nie mógł powiedzieć, że poznał tamtego biedaka w trum-tie. Uniemożliwiały to zmienione do niepoznaki rysy, przypomi-tające mumię. Koło południa przyszła Motyczkula z Zeflikiem. Nie mogła te-o uczynić wcześniej, bo miała dużo pracy, której nie można od-iec. Już po drodze dopytywała się wracających ludzi, czy nie wiedzą, kto to może być. — Nie wiiemy — odpowiadali ludzie — nie można go poznać, 'ak bardzo jest zmieniony... — Mój Boże, czy tyż to nie bydzie mój Antek — szeptała, po-fkając łzy. — Wiesz, twój ojciec, Zefliczku... — Ale mówię wóm, mamulko, że to nie jest. Przeca żech go /idzioł, a ojca bych poznoł hnediki... 42 — Kto wie, Zefliczku, kto wie... — i dalej łzy połykała, a czasem jedną i drugą ukradkiem z twarzy otarła. Były to już łzy jak gdyby suche, wyzbyte dawnej goryczy, będące jedynie wspomnieniami dawnych łez. Zeflik nie podzielał jej niepokoju. Szedł spokojny, przeświadczony mocno, że to całkiem kto inny, a nie jego ojciec. Gdzieżby tam! Przecie on dobrze wie!... Zawsze go widzi jakby żywego. On taki piękny, tak bardzo piękny, jak niczyj ojciec na świecie!... Tak bardzo kochany ojciec!... Jego własny ojciec!... W sali cechowni zastali sporo ludzi. Gdy zobaczyli Motyczku-lę, rozstąpili się skwapliwie, wiedzeni nieświadomym pragnieniem, by ona nareszcie poznała w nim swego męża i w ten sposób zaspokoiła ich dręczącą ciekawość. Wszyscy patrzyli na nią z napięciem, czekając, skoro podniesie rąbek prześcieradła. Motyczkula stanęła obok trumny. W rozwartych szeroko oczach błyszczały łzy, a ręka, wyciągająca się do trumny, drżała. Chwilkę zawahała się. Potem ujęła koniec zwisającego prześcieradła. Na słoneczne światło wynurzyła się mała, chuda, zasuszona twarz poległego. Nie miała w sobie nic z ludzi zmarłych. Czyniła raczej wrażenie maski, ulepionej niezdarnie z ciemnawego wosku. Chwilę patrzyła. Przymrużyła oczy z natężenia: szukała znajomych rysów. Ludzie umilkli, tając dech w piersiach. Zeflik się uśmiechał. Z przedziwną ulgą patrzał, jak matka zakrywa powoli twarz tamtego w trumnie. Płomyk w sercu jego palił się słonecznym światłem. — To nie jest mój Antek... — wyszeptała z trudem, patrząc na ludzi. Twarz jej, stężała w okrutnym oczekiwaniu, jęła się powoli ożywiać. Uklękła, by zmówić pacierz. Wtem oczy jej padły na błyszczący w słońcu agnusek. W fałdzie prześcieradła zauważyła go. Podniosła go do oczu i chwilę patrzyła. Ręce jęły dygotać. Patrzenie jej w agnusek wszystkim zdawało się trwać wieki. Odwróciła go, poślinionym palcem przetarła. Na czole zbiegły się zmarszczki w poprzeczną bruzdę. Oczy gorzały. Nagle rozwarła ramiona, załamała je nad głową, agnusek potoczył się z dźwiękiem po podłodze. Nogi jej ugięły się, runęła ciężko na kolana. Na salę poleciał jej zduszony krzyk... — Jezusie święty!... To mój Antek!... To mój Antek!... 43 Zeflik patrzył na matkę. Serce zmieniło się w martwy kamień. Nfie nie rozumiał. Ktoś się tam nad matką nachylił i jął uciszać. — To jest mój... Antek!... — szeptała matka — to jest... mój ignusek... jo mu go dała... podziwejcie sie... Och, Boże!... Boże!... Zeflik podniósł agnusek z podłogi. Popatrzył. Na jednej stronie klatka Boska Częstochowska, na drugiej wyryty napis „Od twojej lanki". Tak, to jest agnusek od matki. Matce jest na imię Hanka!... Skoczył do trumny, zerwał prześcieradło... To ma być jego ojciec?... To on ma być? To on?... W jego źrenice wrażała się z okrutnym prześmiewiskiem w po-wornym grymasie ściągnięta maska ojcowej twarzy. To ma być jego ojciec?... Zakrył dłonią oczy. Świat cały roztańczył się koło niego. Czar-ly wicher zerwał się gdzieś z zaświatów, przyleciał tabunem ty-iąca rozpętanych koni, wchłonął w siebie ów jasny płomyk, go-ejący w jego sercu, i zgasił... Zeflik, tłamsząc w sobie wzbierający szloch, wybiegł z sali. 928 Miód w sercu Stary Koczwara wziął siekierę, wsunął pod surdut i wybrał się do lasu. Tego roku śnieg tylko w górach siedział. Widać go było za dnia, jak swoją czapką okrywał Jaworowy. Na groniach też. W dolinach czasem popadał, potem przyleciał ciepły wiatr, zlizał go i nic nie zostało. Na drogach, pod rozpapranymi buciskami chlupotało czarne, rzadkie błoto. Mrok zeń szedł i jakiś ziąb prze-mierzły. Szpetne tego roku święta, bardzo szpetne, do świąt ani kapkę niepodobne. Z rzadka mżyły światełka, do wysokich słupów przydrożnych uczepione. Z kopalni siały mnogie mleczne kule srebrnawy poblask, co sączył śię^a wysokie mosty, dachy, wieże kanciaste i dymiące hałdy. Koczwara wybrał się po jedliczkę do lasu. Akurat o zmroku, by nikt nie zobaczył. I grzech to, i złodziejstwo wielkie kraść je* dliczki z lasu. Ale cóż robić? W lesie ich moc, a chociaż se tam jedną uszczknie, to kopalnia nie zbankrutuje. Jeszcze urośnie dość inszych a piękniejszych. Ale cieszył się Koczwara na tę świętą-wilię, ale cieszył... Cały rok o niej myślał i głowił się ciężko, jak by to uczynić, by w święty wieczór uzyskać urlop. Mój Boiże!... Przynajmniej ten jeden raz!... Jak calutki boży rok — pilnie,chadzał na szychtę, noc za nocą, dzień wedle dnia, jak już tam trafiło — pilnował maszyn, jak oka w głowie, oliwy dolewał, czyścił, ochraniał... Maszyna zwyrtała przeogromnym koliskiem, zbyrczała chrapliwie dygotała, a spoza ściany w szerokim kominie wiatr ogromny szalał, wicher stonaremny kłębił się szarpany skrzydliskarni wiatraka, co z kopalni słodkawe, rozparzone powietrze przepaścistą studnią szy- 45 )ową cyckał. Sączył sią spoza tamtej ściany grubawy, dudniący, hrapliwy pomruk wichrzyska, pranego opętanym wiatrakiem, akby sto tłustych kotów, po grzbiecie głaskanych, sytych poza nurem siedziało i z uradowania wielkiego mruczało. Koczwara już dawno pracowkie w kalendarzu wyliczył, że szy-łita trafi mu akurat w ten dzień święty. Od szóstej wieczora do zóstej rano. Na, że też to musiało tak trafić!... Czemu nie marszy?... Ale to już tak na świecie!... Koczwara wie, co uczyni. Zajdzie do ipana inżyniera, poprosi >ięknie, drzewa paniczce urąbie, wody nanosi, paniezka za nim ię przemówi i pan inżynier zgodzi się... I będzie dobrze. Pan inżynier głową kiwał, że nie a nie... Ale potem paniezka >rzyszli, panoczka pięknie po gębulce pogłaskali i pan inżynier ię zgodził. — Więc dobrze! — powiedział. — Ale musicie mi jeszcze jedną urę drzewa porąbać! — Dobrze, pięknie proszę, panie inżynier!... — zgodził się kwatpliwie Koczwara i jedną furę drzewa porąbał. Mój Boże, ale też to dzisiaj będzie wilia, ale będzie!... Rybę e już Koczwara kupił. Takiego bachratego karpia. Karp jest gru->y i brzuchaty, ciężki i tłusty jak małe prosię. Koczwara czystej rodziczki do putni nalał i karpia do wody wraził. A karpisko nic. reny czasem tym szerokim ocasem zafajta i wielkimi, wyłupia-tymi oczyma ślepi na Koczwarę. Koczwara stoi nad putnią, parzy się na karpia, fajkę pyka i raduje się... Ryba siedzi w ciasnej rutni, grzebie ocasem w wodziczce, a z pyszczka to se takie ba-lieczki puszcza... Bul... bul... A za chwilę znowu: bul... bul... Staro Masno, co za ścianą mieszka, karpia zabije, wypitwie, isnoży, potem usmaży i będzie po paradzie. Orzechów też se już kupił. Cztery se odłożył, co mu mają zdro-vie wróżyć na cały rok. Miodu przyniósł mu w garnuszku młody 3linta z Kiczyc, opłatki zaś ma od kościelnego Fafuły ze Skoczo-va. Wszystko już ma, co na wilię potrzeba... Teraz jeszcze idzie po jedliczkę. Postawi ją na stole, w takie lwa ustrugane kłopetki wrazi, w wywiertaną dziurkę włoży, wieczki drucikiem do gałązek przymocuje, zawiesi co potrzeba, i więc jabłka, orzechy pozłacane, potem świeczki zapali i będzie więta wilia. Mój Boże kandy! 46 Świeczki na jedliczee gorzeją, gorzeją... jabłuszka się bamby-lają, złociste orzechy migocą, w piecu ogienek mruczy, a Koczwara siedzi se na ławie podle pieca, harmonię naciąga, paluchami po jej wymyślnych pedałkach przebiera i gra... Kolędy gra!... Raz taką, potem zaś owaką. „Przybieżeli do Betlejem pasterze" łebo „Wśród nocnej ciszy"... łebo jeszcze insze. Paluchami przebiera po białych guziczkach z jednej strony, a z drugiej na basach du... du... du... I znowu: du... du... du... Kieby Kasperlik na organach!... — Piękno wilia bydzie!... Hej, ale piękno!... Co se Koczwara przypomni, to mu miód w serce kapie. Słodki, złocisty miód. Kap... kap... kap... I tak w kółko. Już pełniutkie serce rzetelnego miodu... ¦— Piękno bydzie wilia!... W lesie dużo jedłiezek. Chodzi o taką, by prosta była, smukła, z równymi gałązkami, tak ładnie na krzyż. Jak już wilia, to jak się patrzy!... Staro Masno tam z pewnością już jego rybę smaży, z kastrola na michę wybiera, raz wraz palce obliźnie, a dziecka warzechą odpędza, by nie dłubały, bo to Koczwarowa ryba. Nachylił się Koczwara w lesie, wlazł pod niskie gałęzie. Po gębie go drapią. — DziszL. I ta jedliczka, a też się śmierci broni!... — mruknął. Wybrał jedną, oczyma zmierzył, obmacał — dobra jedliczka. Ciął siekierą, ciął drugi raz — jedliczka obaliła się. Ujął i wysmy-czył ją na drogę. Obejrzał się, czy kto nie idzie. Nikogo nie ma!... To dobrze! Tylko to błoto przenaremne! A prowde ludzie powiadają: — Święto Katarzyna po lodzie, Boże Narodzenie po wodzie... Zarzucił jedliczkę na ramię i ruszył do domu. A w sercu przelewa się miód złoty. Albo miedzą pójść, albo też drogą? Zawahał się. Droga pójdzie się lepiej, ale miedza poprowadzi go naprzejmo koło jego maszyny. Spojrzał w jej kierunku. W ciemnej nocy ślepiły jaskrawe prostokąty okien. Za oknami jego maszyna dudni: duch... duch... duch!... Duch... duch... duch... Aż tu słyszy. Eh, pójdzie się popatrzyć. Rewenda, co go miał zastąpić, to jeszcze głupi synek. Powie mu, by uważał, żeby też, broń Boże! nie zapomniał oliwy dolać, żeby broń Boże! czego nie nawróżył!... Zawrócił miedzą. Przedbiegł go w drodze rytmiczny łoskot maszyny, coraz głośniejsze dudnienie, pomruk skołtunionych wichrów w krótkim, szerokim kominie blaszanym. — Maszyna idzie! — szepnął zadowolony. Pod oknem położył jedliczkę. Wspiął się na palce i spojrzał do środka. Czarne kolisko dostrzegł. Czarne kolisko z lecącymi szprychami. Pod bokiem migają suwaki, a koło nich, koło ściany Rewenda stoi i płacze. — Na toć staro babo! — zadziwił się Koczwara. — Cóż tak beczy? Isto go zęby bolą łebo co?... Wszedł do środka. Rewenda odwrócił się plecami i szybko wytarł oczy. — Ty, Rewenda, cóż tak beczysz?... Chłopak zamroczył się. Nic nie powiedział. — Cóż tak beczysz? Cóż ci jest? — nanukał Koczwara. Tu już Rewenda nie wytrzymał. Dusił w sobie łzy, dusił, ale nie poradził zdusić. — Toć, dobrze sie wom pytać!... — wykrztusił płaczliwie. — Jak jo tu muszę siedzieć, a... — A co? — ...jak jo tu muszę siedzieć, a tam moja momułka sama -została!... — Kaj? — No, w chałupie!... A tak sie borok matczysko cieszyło, że bydzie ze mną wilię świętą razem odprawiać, a jo tu teraz muszę siedzieć, a ona tam sama. —'¦, Na, dyć to ni ma mało dziouszka, dyć ją tam nic doma, nie zeżre — starał mu się Koczwara wytłumaczyć dobrotliwie. — Toć!... A borok matka bodej drugiej wili dożyje, a teraz tę ostatnią chciała ze mną odprawić, a ona tam sama, a jo tu muszę za was siedzieć!... Pierońskie takie porządki! — Nie klnij tak, brzydoku!... Przeca dzisio sie nie godzi kląć! Święty wieczór przeca!... Czy twoja matka jest ndmocno? — Toć!... Od roku już blisko leży... , Miód wycieka strużką ze serca... wycieka... wycieka... Koczwara podrapał się po głowie, zamyślił ciężko. Już nie ma miodu w sercu... ani drobinki nie ma... 48 — Wiesz ty co, Rewenda?... Idź se do chałupy,"jo tu zostanę... — Kaj iść? — patrzą wytrzeszczone oczy chłopca. Wierzyć, czy nie wierzyć? — No, jako prawieni! Do chałupy idź i zbyte! — Naprowdy? — Prawiłech! Bier swoje pieczki, a drzyj ku chałupie! — Pónbóezek wóm zapłać, Koczwarc! Pónbóczek wóm zapłać!... — Ale, idź, idź... — broni się Koczwara. Zatrzasnęły się drzwi za Rewenda. Koczwara wyszedł za nim. — Ty!... Rewenda!... A mosz jedliczkę doma? — zawołał w noc. — Ni móm. — To weź se!... Pod oknem leży!... Koczwara został sam. Maszyna dudni: duch... duch... duch... Koczwara stoi przy maszynie i po głowie się skrobie. — Nie bydzie ryby... nie bydzie kolędy ani jedliczkę ani nic. Pierona kandy!... Maszyna dudni uradowana, rzegoce, skaczą ramieniska z uciechy, długi, płaski rzemień na kole klaszcze: klask... klask... klask... Za ścianą mruczy sto kotów po grzbiecie głaskanych, z czegoś ogromnie zadowolonych. W stare serce znowu miód kapie: kap!... kap!... kap!... Jak ta gęsta, żółtą, oliwa, co na rozmigotane koliska wycieka. 1930 I 4 Opowiadania Piernikowe serce Słoneczko przebieżało już spory kęs nieba, kiedy dzwony ko-cielne rozgęgały się szumnie i hyrnie na calutki świat. Najpierw rozdzwonił się ten gruby. Szeroko, poważnie, jak fazda na wieży. Za nim pośpieszył średni, sypiący z wieżowej ikiennicy posrebrzone głosy, a w końcu ten trzeci, najmniejszy uż, lecący truchcikiem przez rozkwitłe pola. Jak mały syneczek :a ojcem i matką, nie mogący wydolie. I niosły się teraz we trójkę w słoneczny świat, rozkolebane statecznie w biodrach, grające złotem i sercem, ludzi na odpustowe iwięto zwołujące, kłębiły się ich dźwięki jurne i radosne, przepy-:hały w wąskich ramach okiennicy, staczały po omszałej kalenicy cościelnej, na ziemię leciały, a potem już szły i szły skroś słonecz-lego zalewu, rozśpiewane i weselne, jak gromada miłośników, wio-iąca się za szyję w tanecznym zamęcie. Krzywy Jura ocknął się w zamyśleniu, chwilkę słuchał roześmiany, a potem mruknął z uznaniem: — Dzisz, jak pięknie zwonią!... Bardzo pięknie!... Jak jo by-iym mioł wiesieli z gazdową Jadwiżką, też tak bydom zwoniły!... Jej kandy!... — i aż biczem klasnął z radości. Rozejrzał się za krowami. — Brzezula, Różana, Malina!... — zawołał — zbierejcie się, bo już idymy do chałupy! Krowy podniosły łby z trawy, popatrzyły na swego Jurę, chlas-nęły chwostami po bokach, a kiedy Jura śmignął z lekka biczem, zawróciły na miedzę i poszły przodem. Za nimi szmarłał się Jura, pilnie bacząc, żeby która nie szczypała młodej pszenicy. — A nie szkubejcie obiło!... — upomniał ich jeszcze dobrotliwie — bo to grzech!... — i zapatrzony w swoją radość, zapomniał znowu o wszystkim. Pierwsza kroczyła Malina. Mądra to była krowa. Tłusta, pękata, szeroka w kłębach, mlekodajna, a ludzką mowę rozumiejąca, że aż na dziwy. A nigdy nie chodziła na paskudę. Brzezula, co ją to gazdoszek łońskiego roku od Musioła spod łęgu kupili, i chuda Różana z ułamanym rogiem, te już były głupsze. Zawsze było trzeba na nie uważać. Ledwie się człowiek obróci, już były w są-siadowym grochu, łebo też w zbożu czy w inszej paskudzie. Straszno była z nimi dożera. Ale Malina!... To była krowiczka!... Żoden gazdoszek takij nie miał! Niebodlano, potułno, małemu dziecku dająca się prowadzić. Podarzono krowiczka, podarzono!... Wiaterek, idący od Jaworowego, gmerał paluchami w pszenicz-nych kłosach, niósł z sobą zapachy nagrzanej ziemi, po głowie Jurę głaskał, słoneczko wędrowało w cichości po niebieskiej drożynie, wlewało się miodem w Juro we serce, a dzwony zaś dzwoniły i dzwoniły, bez przerwy. — Dziś to dziso odpust — myślał Jura — tóż nie dziwota, że tak zwonią!.... A ledwie pomyślał o odpuście, znowu się uśmiechnął. A za uśmiechem przyszły nowe myśli. Przypomniała mu się gazdoszkowa Jadwiżką. — Mój Boże, jak już temu downo!... Jeszcze to był taki mały chroboczek, a już to za Jurą biegało. Kaj się Jura obrócił, już to było za nim. W koszulce, boso, z różowymi nóżkami, z pomierz-wioną czuprynką złotą, a tak sie pięknie dziwało temi modremi ślepiątkami i tak pięknie rzebiotało do niego, że sie aż słodko w sercu czyniło. Jura jest przy krowach, Jadwiżką przy nim. Idzie Jura do koni, Jadwiżką za nim bieży. I bez przerwy porządzo: — Jula, jo chcę na koniczka!... Jula, jo chcę hopapa!... Jula, dej mi pusy szczypanej!... Jula, weź mnie na balana!... I to tak dzień wedle dnia, dzień wedle dnia!... Nigdy się to człowiekowi nie zmierzło bawić z taką małą oszkrabiną złotą. — A potem, kiedy już Jadwiżką do szkoły chodzowała, to dyc-ki koło Jury. Pasie Jura krowy na wygonie, Jadwiżką leci ze szkoły do niego. A już łap go za ręce i zaczyna się zwyrtać i tańcować i śmioć, że aż Malina nieroz sie zadziwała, co się też to robi za kumedia. A potem, to Jura musioł bojać. O nocznicach, o strzygo-niu góreckim, o zakopanych pieniądzach Ondraszowskich, o wszy-stkiem. A Jadwiżką słuchała i słuchała, że już nieraz słoneczko za 50 51 is zachodziło, a Malina już do chałupy chciała iść, a Jadwiżka 3szeze by nowej bójki chciała. — Ni mogę już, rybeczko... ni mogę! — powiadoł wtedy Ju-i — bo gaździnka by się gniewoli, że tu telkowne czasy siedzy-ly. Jutro ci powiem inszą bójkę... — A o czym, o czym?... — pyto sie Jadwiżka i w rączki kosko radości. — O królu Gwoździu i o piernikowej chałupce! — powiado ura. — Tóż dobrze, Jurku roztomiły, dobrze! — raduje się dziousz-a. Gaździnka widzą to i pytają się ceruszki: —- No, Jadwiżko, cóż tak chodzisz z tym naszym Jurą?... — Na, bo to jest mój Jura, mamulko!... — powiada Jadwiżka. — Jak to twój? — Na, bo mu przaję, a jak kiesi urosnę, to se go wezmę za hłopa!... Wiecie, mamulko? Gaździnka śmieją się, że Jadwiżka tak śmiesznie mówi, a Ju-a z radości po nocach usnąć nie może, jeny przemyśliwo, jaką y tu bójkę dla swojej Jadwiżki wymyślić. Ale wie!... O utopcach 9szcze nie bojoł, ani o jaroszkach. — Ty, BrzezulaL. Już zaś szkubiesz!... — skarcił Jura łakomą rowę, co wsunęła łeb w pachnącą pszeniczkę. Rozbiegły się Jurowe myśli na drobną chwilkę, porozlatywały zeroko, jak te wróbliki szare, kiedy w nie bryłą rzucić. Rozejrzał Lę. Ludzie idą miedzami do kościoła, wystrojeni; szumni, czegoś Lę radujący. W tem okamżeniu zleciały się myśli z powrotem do ury. — O, jo se też tak pójdę dzisio do kościoła, też!... Jeny krowy irzyżenę do chlewa. Wystroi się Jura, piękny kwiotek urwie w zo-ródce, taki czerwony łebo modry, wrazi se za kłobuk i pójdzie. !l Jadwiżce... — Mój Boże!... Moc już też temu roków? Jak to utopiec do dosa* ją porwoł?... Ludzie śmieją się z Jury i powiadają, że jest łupi, że ni mo wszystkich doma. Ale co oni wiedzą. To chyba oni ą głupi! Przeca on dobrze wie. 1 o s o jezioro. 52 W Olzie pod Groszówką jest ogromne ploso, a na samutkiem dnie siedzi utopiec. Taki mały chłapieczek w czerwionej czopce. Jura już go nieroz widzioł, jak w połednie swoje pierzyny na brzegu suszył. A roz, kiedy Jura krowy pos we wierzbinie, bieżała do niego Jadwiżka, koło samej wody bieżała. Jura woło na nią z daleka: — Jadwiżko, a nie leć koło plosa, bo tam siedzi utopiec!... A Jadwiżka nic, jeny się śmieje, jak strzybny zwoneczek i dalej leci koło rzeki. A kiedy już była przy plosie, brzeg się naroz zarwoł, a Jadwiżka plums!... do wody. Jezusku święty!... Jura skoczył do wody, utopca kopnął nogą, co wlazło, wydrzył mu Jadwiż-kę z pazurów i na brzeg wysmyczył. A utopiec gniewoł się w plosie i ze złości to- tak jeny bul, bul, bul!... na samutkiem dnie. Że aż takie banieczki z wody leciały A Jura potem Jadwiżkę wziął na ręce i zaniósł do dom. A staro Masno wtedy prawiła: — Prawicie, że Jura głupi, a on jest mądry!... — A potem jeszcze powiedziała: Teraz, Juro, kiedyś se Jadwiżkę z wody wysmyczył, to se ją musisz mieć w opaterności, a jak dzioucha urośnie, to se ją weźmiesz!... Wszyscy się śmioli, a Jura też sie śmioł. — A bydzie mnie Jadwiżka chciała? — pyto sie Jura starej Masnej. — To wiesz, synku, że cie bydzie chciała, jeny sie musisz mieć koło niej... Jak urośnie, to se ją namówisz i potem się z nią ożenisz i zbyte. Tak powiedziała Masno!... — Mój Boże, czyby mnie też Jadwiżka chciała?... Dycki tak se myśloł Jura i po głowie się szkroboł. Ludzie powiadają, że już mi czas sie żenić, że jak zostanę starym pachołkiem, to sie każdo dzioucha na mnie wysmoli. A kiedy szoł ku muzyce, to musioł stoć w sieni, bo go pachołcy nie chcieli puścić do izby. Mówili, że bydzie hande szpecić. A wszystki dziouchy robiły z niego wyszklaby i pośmiewały sie i wszystko. A jak sie kierej pytoł, czyby go chciała, śmiała się, bezkurcja jedna i chlachoniła, i błozna robiła. — Jo cie se Juro wziąć nie mogę, bo móm pierzynę krótką!... Nogi by ci tyrczały na izbie!... — śmioła się hrubo Barbora Zucz-kowa. 53 — Jo by cie se już bai, Juro, wziena — powiado chudo Zuzka obucznikowa — ale ty chodzisz dycki nie ogolony. Podziuboł-ś mnie po gębie, jakbych cię całowała w nocy! — i wyszczerzo ', myrcha. dzioueha. Jura ogolił sie pięknie na drugi roz i zaś się jej pyto: — Te, Zuzka, jo sie już po gębie oszkroboł. Chcesz mnie tera-kej?.... A Zuzka nic jeny: chi, chi, chi!... i ucieko od niego. — Ni ma, jak Jadwiżka. Szwarno dzioucha, bardzo szwarno. kiej dziouchy nie ma w dziedzinie. Oczy modre, jakby kąsek ;ba w nich miała, lica czerwone, jakby se je barwiczką pomalo-iła, a jak kiedy stanie naprociw słoneczka, to sie jej złote wło-tak szumnie kole głowy rozsłonecznią, że wygląda jak ta święto obrazku. A kiedy sie śmieje, to jakby na strzebnym zwoneczku wonił albo jakby szkowronek pod niebem śpiewoł. Tak sie piek-i śmieje Jadwiżka. A wtedy tak sie robi człowiekowi ogromnie idko na dolinku, jakby se miodu porządnie chlipnął. A kiedy się rstroi w nowy żywotek, na kierym są takie złote kłóska wyro->ne, a zaplecie se we włosy szeroką handle, a potem idzie do ścioła, to sie aż wszyscy ludzie za nią oglądają. Starzy gazdowie eda powiadają se do siebie: — Piernika, żech też ni ma kapkę młodszy! Zaroz bych se ją mówił. Tako szwarno dzioucha!... — A siedlaczy syncy i pachołcy ze dworu, i ci, co po gazdach lżą, to jeny kłobuk se na głowie poprawiają i dziwają się, czy szykowni, a zdrzadełka z kapsy wyciągają i przeglądają sie, potem to każdy cosi jej powie. Jeden to, drugi tamto. A każdy swoje słowo to już obiero, a w gębie porę razy obróci, niż je rpowie, że ono potem wypaduje, jakby było hrubo pocukrowa-. A Jadwiżka nic. Zaszczerko tym swoim śmiechem, jakby szkla- pociorki na talerz z gorsteczki wysypała i to wszystko. Co jej n tacy galani? Jadwiżka mówiła Jurze, że sie na wszystkich wy-loli, gdyż ona tylko jemu przaje stonaramnie... — Kiedy to prawiła?... Aha, już wie! — Ty BrzezułaL. Już zaś szkubiesz? Na ty myrcho stodjobel- — krzyczy Jura na krowę i nierad jest, bo się myśli pętlą... :wony już przestały dzwonić, ale ludzie wciąż jeszcze idą ścież-mi i miedzami. Strasznie dużo będzie ich dzisiaj na odpuście!... 54 Przypomina sobie Jura, o czym to przed chwilą myślał. Ściąga brwi w poprzeczne bruzdy, siwe oczy przymruża, za uchem się drapie, aż sobie przypomniał. — Aha, jak mu to Jadwiżka prawiła, że mu przaje... Noc tako cicho, żeby człowiek mógł mak sioć. Psy kańsikej poszczekują, po cudzych dziedzinach, a nad łąkami jeny takie lekkuśkie mgły sie kolebią i miętolą sie i po paluszkach chodzą, a ciepły wiaterek idzie se nad niemi i dłonią je pocapkuje i głosko, czasem je po-kłozno, czasem zaś rozścielę, potem zaś na strzępki potargo i poleci kańsi do świtu. Z daleka słychać, jak żaby rzegocą i rzegocą, a pod łęgiem jakiesi ptoszyska buczą i ludzi straszą. I nic. Konie pasą się niedaleko, szkubią trowke pomalućku, a Jura leży na-znaczki, ramiona założył pod głową i dziwo się w niebo. A na niebie tela gwiozdek, że nie ma ani opowiedzi. Aż się w oczach kręci. Jedne większe, drugie mniejsze, a wszystkie mrugają i mrugają. Tak to wyglądało, jakby kiery nabroł do garści świecących kamyczków i na ciemny atlas szeroko rozchyboł. A jak sie tak człowiek zadziwo w ich mrowisko, to z początku nic. Ale potem zaczyna się w głowie kręcić, ziemia spod człowieka ucieko, a on leci kańsi pod tamte gwiozdeczki, leci i leci, jakby na ogromnych skrzydłach, a zewsząd słychać daleki szum, jakby te gwiazdy tak szumiały łebo te wichrzyska czorne, co sie między niemi gżą, a serce jakosi pęcznieje radością, że mu już aż w piersiach ciasno. Jadwiżka siedzi obok Jury i też dziwo sie na gwiozdki. — Te, Jura, cóż tam widzisz? — pyto sie w pewnej chwili. — Na dziwom sie, dzieucho, na te gwiozdki. Jak to wszystko pięknie Pónbóczek stworzył. Jej kandy?... — A co to tam jest? Podziwej sie! — i pokazuje paluszkiem na mleczną drogę. — To nie wiesz? To jest mleczno droga. To dycki po niej chodzi Matka Bosko z małym Jezuskiem. — Kaj chodzi? —- No, na kwiotki. — A skąd sie tela gwiozdek nabrało na niebie? — Wiesz, Jadwiżko, to jest tak. Wiele gwiozdek na niebie, to tela dusz sprawiedliwych w niebie. Jak jo kiesi umrę, a bydym sprawiedliwy, to wtedy weźnie anioł taką jedną gwiozdke i na niebo pięknie przybije. Wiesz? 55 — Wiem! — powiado Jadwiżka i cosi myśli. A potem pyto: — To te gwiazdki są przybite do nieba? — Toż jako prawiem. Toć przybite. Dyć by ludziom na głowę spadły, jakby nie były przybite. Wiesz? — Wiem. Ale powiedz mi, Jura, jak to jest z tym słoneczkiem? — No, słoneczko to jest tako wielko kula. Cało ze złota. To ona sie kulo po niebie. Pónbócżek ją kijoczkiem posturkuje, a ona sie tak pięknie, pięknie kulo, aż sie zakuło do kąta. — A co potem? — A potem, to ją aniołkowie wezną i Pónbóczkowi pod nogi przyniesą. — Po co?... — No, żeby se Pónbócżek swoje nóżki przenajświętsze grzoł na niem. Dyć w nocy dycki bywa chłodno. Ale potem Jadwiżkę zawołali gaździnka i dzioucha porwała się i poszła. Inszym razem pytała sie go: — Ty, Jura, tyś jest głupi? — Hm, ludzie tak powiadają. Tóż może, że tak temu bydzie. —¦ A czemu sie nie żenisz? Podżiwej sie, już z ciebie stary pachołek, każdy już mo babę, a ty nic! — Dyć mnie żodno dzioucha nie chce. Gdyby mnie tak kiero chciała, czemu ni!... Tobych sie ożenił. — A co byś robił z babą doma? — Nawarzyłaby mi, a opierała, a wszystko, co sie babie patrzy. — A co byś ty robił? — Na, strasznie miołbych ją rod! Ale wiesz, Jadwiżko, co powiedziała Masno, jakżech cie utopcowi wydrzył? — Co?... — i śmieje się dzioucha, bo wie, co Masno prawiła. — Na, żebych cie se namówił. Chciałabyś mnie? Jadwiżka śmieje sie teraz i śmieje. Aż musi oczy z łez fortu-chem wycierać. — Tóż powiedz, chciałabyś mnie? —- nanuko Jura. — Toćbych cie chciała, bo ci przaję. Ale wiesz co. Oto bydzie niezadługo odpust. Jeśli mi kupisz największe serce z piernika, to cie se namówię. Wiesz?... — i zaś sie śmieje, że sie aż za boki dzierży. Dzisio pójdzie Jura na odpust i kupi Jadwiżce największe serce z piernika. Musi być najpiękniejsze... — Mój Boże, jak też to bydzie dobrze, jak se taką Jadwiżkę namówi. Jak krowy przyżenie, zapuko na okno, a Jadwiżka przyjdzie i przywito go pięknie. — Pięknie witóm, mój roztomiły Jureczku! — powie. — A jo cie też, moja Jadwiżko! — rzeknie Jura. Potem ją obłapi za kark i pójdzie z nią do wysiołki. Siednie se pięknie na ławce i bydóm se rozprawiali. Roz o tem, potem zaś 0 czem inszem. A Jadwiżka bydzie sie jeny śmioła, tak jak to ona umie, a w Jurowym sercu bydzie sie najsłodszy miód przelewoł 1 bydzie mu strasznie dobrze. Mój Boże, jak też to bydzie pięknie, jak se tak bydzie siedzioł z Jadwiżka... Żoden go też nie popieści ani nie polutuje, a każdy jeny sie pośmiewo i wyszklaby robi i dogaduje: Stary Jura, a głupi Jura, a pitomy Jura i tak dookoła. Mój Boże, jak też to bydzie dobrze. ...Mamulka go za młoda ode-mrzyli — Boże im tam dej radość wieczną... — a tatulka nie znoł. Ludzie powiadają, że Jura mioł dwóch tatulków. Jeden robił przy mularzach w Cieszynie, a drugi był przy wołach we dworze. Ale kto by tam ludziom wierzoł i tak dycki cyganią, żeby sie jeny z człowieka wyśmioć. Bo Jura nie zno swojego tatulka. Gdy jeszcze był mały, a pytoł sie mamulki, czemu ni mo tatulka, jak insze dziecka, to mamulka go dycki pogłaskała i prawiła, że go w przykopie naszła, tóż ni mo tatulka. A jak roz doł mamulce porę groszy i pytoł ją, aż mu kupi na odpuście tatulka, aspoń z piernika, to go zaś pogłaskała po strzapatej głowie i rozpłakała się. Może ją ząb rozboloł, łebo co. Bo jak ząb boli, to też człowiekowi sie na płacz zbiero. A potem mamulka umrzyli i zbyte. Chodzowoł odtąd po służbach, a gazdowie opaskiem go prali i jeść mało dowali, a każdy nim potyrpkowoł, pośmiewoł sie i wszystko. A jeny jedna Jadwiżka mo dla niego serce, co poradzi sie nad krzywym Jurą polutować. Jeny jedzino Jadwiżka mo takie dobre serce. ... I tak Jura już sie teraz zestarzył, porę zębów już stracił, a żodyn nie mioł dla Jury serca, okrom tej Jadwiżki roztonajmilszej. Mój Boże kandy... — A potem, jak bydzie wiesieli, to se pojedzie w gazdowej kolesie, wystrojony nad dziwy, a Jadwiżka bydzie po biołu, a w takim pięknym wińcu na głowie, a muzyka bydzie grała, a zwony I 56 57 ydom zwoniły, a ludzie bydom na ceście przystowali i dziwili się jeden drugiego pytali: v — Na czyiż to jest taki szumne wiesieli?... — Na Jury z gazdową Jadwiżką... Czy nie wiecie?... — Nale ludeczkowie złoci... To bych nie był ani rzek... — po-iedzą na to wszyscy. — A potem, już jak Jadwiżką bydzie jego babeczką, to se by-3m przoli, a Jadwiżką bydzie mówiła pięknie do niego: — Mój Jurku roztomiły... A on źaś jej: — Moja babeczko ;warno, piękno, a już żoden nie bydzie sie z niego pośmiewoł ani :upim Jurą przezywoł, ani nic. A wtedy nie bydzie go już cosi sercu gryzło ani mu nie bydzie gorzko w duszy, ani zol mu nie fdzie, że insi mają sie lepszy od niego i nie bydzie już sie czuł iką sierotą, jak teraz. Mój Boże kandy... — Jej, Jura idzie^ — zbudził go z zamyślenia radosny, świecący głos. Podniósł Jura oczy i znów słodkość wyczuł w starym sercu, idwiżka stała na drodze i przypatrywała mu się uśmiechnięta. — Mój Boże, jako ona piękno... Jak leluja, łebo ta jabłonka, edy na wiosnę rozkwitnie — zachwycił się jej urodą Jura. — Cóż sie tak na mnie dziwosz... Dyć mnie urzekniesz... — zadzwoniła śmiechem. — Na dziwom sie, bo mi sie strasznie, Jadwiżko, podobosz — jwiedział Jura i aż się zaczął skrobać po głowie z podziwu. — Naisto?... — zaświergoliła dziewczyna. — A serce kupisz mi dsio?... — Kupię, Jadwiżko, kupię... — Ale to ci powiadom, największe serce i najszumniejsze. Bo si chłapcy też mi chcą każdy jedno kupić. A jak twoje bydzie ijpiekniejsze, to se ciebie namówię... Wiesz? — Wiem — szepnął wniebowzięty Jura i uśmiech rozjarzył mu we oczy. — Ale tóż isto... Bobych cie potem nie chciała — rzuciła je-cze dziewczyna, parsknęła niefrasobliwym śmiechem i pobiegła > domu. Jura miał niebo w sercu. Aż dygotał z wzruszenia. Wegnał krowy do chlewa, nałożył im jeszcze w żłoby siana, po-m umył się przy studni, ogolił, ubrał po niedzielnemu, a kiedy 58 już był gotów, wrócił do chlewa. Pod ścianą obok Maliny stało jego koślawe łóżko, zbite z prostych desek. Wsunął rękę pod siennik, pogmerał palcami i wydobył zwiniętą chustkę. Rozwiązał, usiadł na sienniku i wysypał na koc wszystkie pieniądze. Długo je liczył, bo mu się w oczach dwoiło. Tyle pieniędzy. Toć to przecież oszczędności jego za caluteńki rok... Liczył i liczył, w palce popluwał, jeszcze raz każdy pieniążek poszulał, aż w końcu już wiedział. Pięć złotych tego było. Mój Boże, tyle pieniędzy. Ale też za pięć złotych kupi pierońskie serce z piernika... Bydzie wielkie, jak pół tych dwierzy z chlewa, a szumne, jak sama Jadwiżką... A jeśli Jadwiżką robi z niego błozna?... Zabyło mu żal pieniędzy. Toć to przecież cały majątek... Ech, nie... Jadwiżką nie jest tako, jak te insze dziouchy. Kiedy powiedziała, że se go namówi, tóż tak temu bydzie... Jeny serce musi być największe i najszumniejsze .. Tak powiedziała. Pozbierał pieniądze, zawiązał do chustki i rozejrzał się. I taka go niespodziewana radość ogarnęła, że podszedł do Maliny, ujął ją za szyję, nachylił się i szepnął: — Ty, Malina... Idę kupić piernikowe serce Jadwiżce... A potem se mnie namówi... — i ucałował ją w miękki, ośliniony pysk. Malina szarpnęła głową przestraszona, a Jura powstał, wyszedł z chlewa i pokusztykał w kierunku kościoła. Długo błąkał się między kramami i oglądał odpustowe cuda. Co tam tego było, co tam tego było... Buda wedle budy, stół wedle stołu, a na każdym całe tłumy piernikowe, konie, lalki, kółka, gwiazdy, jedne cukrowane, insze malowane, jedne takie, drugie owakie, serca przeróżne, mniejsze, większe i jeszcze większe, z różami i obrazkami, cukierki i różańce, maszkietki i bawidełka, tyle tego się mrowiło, że aż oczy bolały od patrzenia. Jura chodził od kramu do kramu, oglądał, wybierał, ślinę połykał, o cenę się dopytywał, a żadne serce mu się nie podobało. To za małe, to znów nieładne, tamto nieforemne, na tem zaś obrazek nie taki, jak się patrzy, nie mógł wybrać. Chodził i oglądał i nie mógł się namyślić, które kupić. Ludzie tłoczyli się procesjami między kramami, kupowali pierniki, targowali się, piernikarze zachwalali głośno swoje słodkości, chłopcy myszkowali ukradkiem i zerkali, gdzie by tu co ze'stołu 59 >orwać i uciec, a żebraki śpiewały przeróżne nabożne pieśniczki ludzkiego serca się dopraszali. Ji^ra już dwukrotnie obszedł wszystkie kramy i serca odpowiedniego nie znalazł. Aż wreszcie na samym końcu ujrzał ogromie serczysko, czerwieniejące z daleka, upstrzone przeróżnymi ró-iyczkami, zdobione w zielone i żółte kółka i paski, że ślicznym ibrazkiem na środku, przedstawiającym dwa całujące się białe go-ąbki. — To jest ono! — uradował się i jął się przeciskać do piei"ni-:arza. — Panoezku, hej słyszą... panoczku! wiela kosztuje to serce? - krzyczał na piemikarza, który na chłopców pomstował, bo mu >iernik skradli, a teraz naprzejmo do wsi uciekali. — Pięć złotych — burknął rozeźlony handlarz i znowu narzekał na swoją krzywdę. Jura wysupłał z chustki wszystkie pieniądze, podał piernika-zowi i zawołał: — Tu mają pieniądze, a dają haw serce... Piernikarz zdziwił się, a ludzie, naokoło stojący, zaczęli się v głos cudować, komuż też krzywy Jura takie hrdzne serce ku-luje. — Galance — mruknął i nie zważając na huczące śmiechy, do-inki i wyszklaby, wziął je, zawinięte w papier, pod pachę i zawrócił do dom. Niósł je teraz po drodze ostrożnie, z nabożeństwem, jak wido-ny kształt swego szczęścia, na które tyle lat czekał i czekał, aż ię nareszcie doczekał. Roztworzył się przed nim ogrójec pachną-y, rozwarły się jego dwierze dokorząt. Pod płotem wszystkie do-ychczasowe gorycze i krzywdy marnie zdychają, jak robactwo ilugawe, a on staje u progu i patrzy, i oczom nie wierzy. Jadwiżka... Jadwiżka... — szeptał do siebie i śpieszył teraz do [om, naprzejmo śpieszył, bo nie mógł się doczekać chwili, kiedy adwiżkę przed sobą ujrzy, i kiedy w jej modre oczy spojrzy i to gromne, piernikowe serce na dłoni poda i powie: — Tu mosz, Jadwiżko roztomiło, a teraz bydziesz mi przoła uż dycki... A ona weźmie je i zadzwoni śmiechem i po twarzy swoją bie-uchną rączką pogłaska i powie: — Bydem ci przoła, Juro, aż do grobowej deski, amen... Wszedł na podwórze i chyłkiem pośpieszył do chlewa. Tam położy serce na łóżku, potem zawoła Jadwiżkę, za rękę przyprowadzi i pokaże. Uczynił tak. Nikogo nie spotkał. Ręce mu drżały, a oczy gorzały radosnym obłąkaniem. Złożył ostrożnie piernikowe serce na sienniku, roztoczył z papieru, jeszcze raz nasycił oczy jego krasą, a potem pobiegł do izby. — Jadwiżko... Jadwiżko... — odezwała się gaździnka z kuchni. -~- Cóż chcesz, Jura? — Kaj poszła? — leciuchny żal zapełgał w jego głosie. — Zaroz przyjdzie. Poszła do sąsiada. Jura wyszedł. Chwilkę rozmyślał, co zrobić. Postanowił. Wyszedł na drogę i pośpieszył do Musioła, co niedaleko miał chałupę. — Jest tu Jadwiżka? — zawołał do otwartego okna. — Jest... Jest... — przyleciał jasny głos Jadwiżki. — Już wróciłeś z odpustu? , — Już... Pódź, Jadwiżko... Dziewczyna wybiegła z izby, a za nią Zuzka Kłobucznikowa. — Kupiłeś serce? — dopytywała zaśmiewająca się Jadwiżka. — Kupiłech. Pódź jeny... Pódź. Weszli na podwórze. Dziewczyny r.az wraz prychały pustyni śmiechem. Jura śpieszył przodem. Zawrócił w kierunku chlewa, za nim rozchichotane dziewczyny. Otworzył gwałtownie drzwi i pociemniało mu w oczach... — Jezusku święty!... Jak przez sen słyszy zanoszący się, gwałtowny, niepowstrzymany śmiech dziewczyn, kłębi się koło niego jakoby rudemi płomieniami, a równocześnie dochodzi go krztuszący się głos Zuzki, przerywany wybuchami śmiechu... — Dziwej się, Jadwiżko... Piernikowe serce krowy mu dogryzają... Malina mu zjadła piernikowe serce... Ha, ha, ha... — Głupi Jura... — dobiega go teraz Jadwiżczyn głos, przegradzany coraz większym śmiechem. Jura już nic nie słyszy. Oparł się o futrynę i chlipie żałośnie. 2929 Łysek z pokładu Idy Zapach siana Łysek za nic w świecie nie chciał wejść do windy. Czerniała przed nim groźnym rusztowaniem sztab żelaznych i dlatego bał się ogromnie. — No, spróbujcie jeszcze raz! — zachęcił sztygar Konderla swoich ludzi. — Nie krzyczcie na niego, nie bijcie! — Dyć my z nim jak z malowanym jajkiem — mruknął niechętnie zezowaty Bortliczek. Trzymał bezradnie konia za wędzidło, sapał z utrudzenia i raz wraz ocierał się z potu. Potem poklepał go po karku i jął dobrotliwie przemawiać. —¦ No, pódź koniczku, pódź... Nie rób głupoty! — Widzisz, pódź!... Nie bój się, nic ci nie zrobimy! — i jął go znowu ciągnąć do windy. Lecz Łysek lękał się windy. Znowu zaczął się szarpać na wę-dzidłowej uwięzi, rzucał głową, chrapał groźnie, a kopytami zapierał się w żelazną podłogę. Oczy jego zaś, zazwyczaj łagodne i mądre, wyrażały przerażenie. — Na, pódźże, faronie! — wrzasnął rozzłoszczony Bortliczek. — A wy, kamraci, nie stójcie, ale pomóżcie! — i szarpnął mocno za uzdę. Łysek rzucił się gwałtownie. Podkute kopyta uśliznęły się po wyświechtanej płycie żelaznej, zazgrzytały i koń zwalił się ciężko na bok. Odskoczyli górnicy, odskoczył i Bortliczek, ale nie puścił wędzidła. — Podeprzeć z boku! — krzyknął sztygar Konderla. Podparły konia liczne dłonie i jęły się mocować z jego ciężarem. Koń zaś zbierał się w sobie,, podrzucał, kurczył nogi i szukał dla nich oparcia. Znalazł!... Gwałtownym wysiłkiem dźwignął się i stanął. 62 Otoczyli go ludzie i patrzyli, jak dygoce. — Boi się! — rzekł chudy Gągór. —- Nie pójdzie, psiowełna, do windy! — dodał inny. — Co z nim zrobimy? Zafrasowali się wszyscy, a sztygar Konderla miesił tytoń w ustach i spluwał ze złości. — Już wiem!— powiedział zezowaty Bortliczek. — Zawiążemy mu oczy i siano przystawimy do pyska. To pójdzie!... —> Dobrze radzicie! — uradował się Konderla. ;— Więc skoczcie jeden po trochę siana, a drugi po jaką szmatę. Ale już! Skoczyli i przynieśli. Szmata była brudna i cuchnąca smołą, siano zaś pachniało dalekimi łąkami i słońcem. Spojrzał Łysek na Kuboka i ujrzał siano w jego umorusanych dłoniach. Wciągnął w nozdrza korzenny zapach i z cicha zarżał. — Widzicie? Pójfdzie! — zauważył z radością Bortliczek. Szymiczek zawiązał Łyskowi oczy tamtą cuchnącą szmatą, Łysek z początku bronił się i rzucał łbem, lecz górnicy przytrzymali go w twardych dłoniach. Potem Kubok przystawił siano do jego pyska. Łysek wyciągnął chciwie głowę. Nie może dostać wargami siana. Lecz siano pachnie, tak bardzo pachnie. —¦ No, wio koniczku! — zachęcił go łagodny głos Kuboka. Koń postąpił krok. Siano wciąż pachnie. A tamten ciepły, łagodny głos wciąż zachęca. Postąpił drugi krok, potem trzeci i następny... Powoli, ostrożnie jak ślepiec. Z boków wiodły go ciepłe dłonie, z lekka popychały. Zadudniły kopyta w windzie, zahuczały pustym, żelaznym grzmotem. Łysek wzdrygnął się, zatrzymał. Lecz siano nęci i nęci. — No, wio koniczku, wio! — woła Kubok i przytyka siano do jego nozdrzy. Łysek chwilkę się waha, lecz potem stąpa za tamtym słonecznym zapachem. Powoli, ostrożnie jak górnik idący bez lampy w nieznanym ganku. Kopyta wybijają poczwórny łoskot, a łoskot zamienia się teraz w dudniący grzmot i przewala zmierzwionym echem w szybie. — No, chwała Bogu! — westchnął szczerze sztygar Konderla. Z drugiej strony windy wyszedł Kubok, Łysek zaś stoi w windzie i wciąż wyciąga łeb za sianem. — Dajcie mu już to siano, a wy drudzy prędko założyć kraty? 63 — rzucił twardo sztygar. — Wy, Kubok, zostaniecie w windzie przy Łysku. Trzymajcie go za uzdę mocno, lampę powieście sobie na pasku, a siano dajcie mu zjeść. Pod szybem wyprowadźcie go, odwiążcie oczy i zaczekajcie na nas. Chrzęści suche siano w pysku Łyska, szczękają zakładane kraty, a Kubok truchleje, na myśl, że Łysek może się płoszyć w windzie, kiedy polecą pod ziemię. Trzyma mocno Łyska za wędzidło i przyrzeka sobie, że w szybie będzie jeszcze mocniej trzymać. Zakrzyczał dzwonek trzykrotnie, winda zadygotała i runęła w studnię. Łysek szarpnął się w pierwszej chwili, lecz potem już stał spokojnie i jadł siano z Kubokowej dłoni. A Kubok szeptał pacierze. t> Westchnął z ulgą, kiedy winda stanęła w obrębie gromnicznych świateł podszybia. Górnicy w podszybiu otworzyli windę i pomogli Kubokowi wyprowadzić z niej Łyska. Łysek przez chwilę wciągał w nozdrza zapach kopalni, potem pogrzebał kopytem, a kiedy Kubok zdjął mu z oczu szmatę, obejrzał się zdziwiony. — Dziwejcie się! — zauważył jeden z górników. — Ogląda się, nie przymierzając jak człowiek. — Piękny koniezek! Szkoda go do kopalni — rzekł drugi i poklepał Łyska po karku. — On tu albo oślepnie, albo też niezadługo zdechnie. A szkoda by go było. — A pewnie! Koń długo nie wytrzyma w kopalni. To nie jest człowiek... — Tak, tak!... Człowiek wytrzyma, ale koń ni! — Ana cóż tu koń potrzebny pod ziemią, kiedy na wszystkich przekopach lokomotywki ciągną wózki? — On przeznaczony do pokładu Idy — wyjaśnił Kubok. Koń tymczasem patrzał po ludziach swymi mądrymi, łagodnymi oczami i dziwił się, rżąc leciuchno. W pokładzie Idy Łysek był bardzo pojętny. Wszyscy górnicy dziwili się, cmokali z zachwytu i w dłonie plaskali, a najbardziej się dziwił, cmokał i w dłonie plaskał krzywy Kubok. 64 — Wiecie, ludzie! — mawiał pod szybem, kiedy czekało się na windę po szychcie. — Wiecie, ludzie złoci, ale .takiego konia jeszcze nie widziałem w życiu! I szeroko opowiadał, jaki on zmyślny i mądry, sprytny i oswojony, popierał swoje wywody przykładami, przytaczał ich całe mnóstwo, a kamraci słuchali, żuli powoli tytoń i coraz któryś z nich głową kiwał i głośno przytakiwał Kubokowi. Cała załoga kopalni „Gwido" o niczym teraz nie rozprawiała, jak a koniu Łysku, który w pokładzie Idy ciągnie za sobą wagoniki z] węglem, a po szychcie odpoczywa w sklepionej stajni, wykutej w caliźnie piaskowca pod pochylnią. Komu było bliżej, zachodził do niego, nie żałując trudu. Trzeba było bowiem schodzić długą pochylnią do upadu, a pochylnia była niska i stroma. Nie żałowali jednak trudu, bo warto było patrzeć na Łyska. Stawali gromadą w drzwiach sklepionej niszy, podnosili lampy i patrzyli. A Łysek oglądał się na nich, mrużył swoje duże, łagodne i mądre oczy, i. rżał. Wtedy podchodzili do niego i klepali go umorusanymi dłońmi po grzbiecie lub po karku, cmokali na niego, przemawiali dobrotliwie, a jeżeli komuś kawałek chleba nadbyło, wtykali mu do pyska i radowali się głośno, kiedy Łysek brał tamto darowisko ludzkie w miękkie wargi i miesił je na papkę w żółtych zębskach. Z czasem utarł się już taki zwyczaj, że stale, co dnia, przynoszono mu chleb i cukier i raczono go szczodrze. Łysek zaś uważał, że tak być powinno. Kiedy posłyszał w drzwiach stajni ludzkie głosy i kiedy światełka górniczych lampek zapełgały koło niego, wyciągał szyję i domagał się daniny. Górnicy nauczyli go, żeby sięgał po chleb i cukier do kieszeni. Zaśmiewali się z radości jak dzieci, kiedy Łysek patrzał chwilę po próżnych dłoniach górników, a potem jął każdego obwąchiwać i wtykać łeb do kieszeni. Jeżeli nic w niej nie znalazł, parskał niezadowolny i bił się ogonem po nogach. Lecz nie ustawał w szukaniu. Tak długo obwąchiwał surduty i tak długo wtykał łeb w ich fałdy, aż w końcu wyciągał pajdę smakowitego chleba lub kęs umorusanego cukru. Górnicy radowali się jego obecnością w podziemiu jak kimś ogromnie bliskim. W kopalni „Gwido" nie posługiwano się końmi od kilku lat. Pracę ich spełniały płaskie, krępe lokomotywki elektryczne, goniące z krzykiem po długim przekopie i wlokące za so- 5 Opowiadania 65 bą nieprzejrzane szeregi pospinanych wagoników. Wagoniki terkotały starym żelaziwem, szczękały łańcuchami, gruchotały spiętrzonym łoskotem, na przedzie zaś gnała lokomotywka z jednym wytrzeszczonym światłem, podobna do niesamowitego smoka o jednym wybałuszonym oku. Ludzie usuwali się jej pod ściany, ona zaś jazgotała zardzewiałym dzwonkiem i gnała przed siebie na oślep, a za nią pędziły wagoniki na złamanie karku. — Jakby taka bestia człowieka dopadła, to życie wydusi na amen! — mawiali i spluwali za nią niechętnie. Górnicy nie lubili lokomotywek, chociaż spełniały pracę za kilkadziesiąt koni. ¦—' I tak więcej nie zarobimy przy tych potworach — mawiali. — A nawet mniej niżeli wtedy, kiedy konie ciągnęły wagoniki pod szyb. Często wspominali tamte chwile, kiedy po przekopie wędrowały różne Fuksy, Boski, Siwki i Kasztany, wlokące za sobą z wysiłkiem różaniec wagoników z węglem. Żal im było tamtych koni, bo z czasem wszystkie ślepły, a wywiezione na powierzchnię dogorywały na łaskawym chlebie. Lecz w ich towarzystwie czuli się innymi ludźmi. Nie wyrzekali na swą ciężką dolę, nie zżymali się na nią. Dlaczego tak było — nie wiedzieli. Wiedzieli tylko, że im dobrze z nimi. Zdawało się każdemu, że to istoty tak samo cierpiące jak oni sami. Uważali je za swoich przyjaciół, którzy umieją patrzeć na człowieka jak ktoś, kto posiada czujące serce. Obecnie Łysek stał się znowu takim samym przyjacielem. Spokojny on, cichy, lecz wierny i współczujący. Dzieli wraz z nimi wspólną dolę. Co więcej — jemu gorzej się wiedzie, bo stale przebywa w kopalni, skazany na ciemność aż do śmierci. Po kilku latach tak samo straci wzrok jalk wszyscy jego poprzednicy. Tyle tylko ma dzisiaj światła koło siebie, co ta skąpa lampka górnicza ciasny krąg w mrokach rozjaśni. A potem, kiedy wszyscy ludzie wyjadą na powierzchnię, on stoi w zestokrotnionej nocy i przypomina sobie widziane kiedyś słońce i łąki. Wtedy może jego serce ściska się z bólu. Bo chyba taki Łysek ma serce?... Pewnie że ma. Musi mieć!... On ma takie serce jak człowiek, tak samo umie się ono radować i tak samo cierpieć jak ludzkie serce. Tak myśleli wszyscy górnicy, chociaż nigdy o tym nie mówili. Mówił tylko o tym krzywy Kubok, którego sztygar Konderla przydzielił do Łyska. Łysek pracował, w pokładzie Idy. Ludzie zaś pracowali w nim bardzo daleko od pochylni, która wychodziła na przekop, a przekop prowadził już pod szyb, szyb zaś — na powierzchnię, do słońca. Blisko godzinę trzeba było wędrować ciasnym gankiem od przekopu do przodku, gdzie rąbano węgiel. Na lokomotywę nie było w nim miejsca. Pracę za nią musiał wykonywać Łysek. Zaprzęgał go Kubok do dwunastu wagoników w przodku, zawołał: — Wio! — i Łysek wędrował z ładunkiem po krętym, ciasnym, dusznym ganku. Aż do pochylni. Pod pochylnią spoczął na chwilę, dopóki Kubok nie zaprzągł go do dwunastu próżnych wagoników. Potem wracał z nimi < do przodku. I tak przez całą szychtę. Od godziny siódmej rano do drugiej po południu. Na drugi tydzień zaś od godziny trzeciej po południu aż do dziesiątej w nocy. Łysek był bardzo pojętny. Rychło zrozumiał, kiedy mu wypada głowę schylić pod złamaną stropnicą w ciasnym ganku, by w nią nie uderzyć czołem; wiedział, kiedy przystanąć lub usunąć się pod ścianę; jak podnosić nogi, by się nie potknąć na torze, a przede wszystkim wiedział, kiedy Kubok pragnie go oszukać. Łysek nie pozwolił się oszukać. Jeżeli Kubok zamiast dwunastu wagoników spiął trzynaście, wtedy wystarczyło, że Łysek pociągnął mocno. I zaraz zrozumiał, że Kubok o jeden wagonik za dużo przyczepił. Wówczas nie chciał ciągnąć. Choćby go nawet biciem zmuszać. Uparł się i nie pojechał. Kubok rad nierad musiał jeden wagonik odczepić, a wtedy dopiero Łysek zapierał się nogami w pył między szynami i ciągnął swój ciężar do pochylni. Na przedzie szedł krzywy Kubok, w prawej dłoni kolebał z lekka światłem, lewą dłonią zaś trzymał Łyska za uzdę przy pysku. Pół kroku za nim szedł ciężko Łysek, kolebiący się za każdym stąpnięciem, a za Łyskiem klekotały wagoniki, zbyrczały łańcuchami, dzwoniły tępo i kwiczały nie nasmarowanymi kółkami. Mniej więcej w środku drogi poziom ganku był nieznacznie nachylony. Wtedy Kubok musiał imać sękaty kół, zawczasu już przygotowany pod ścianą, wkładał go między koła pierwszego wagonika i hamował napór reszty wagoników. Gdyby tego nie czynił, wagoniki potoczyłyby się wartko za Łyskiem, najechałyby na jego tylne nogi i połamałyby je w okamgnieniu. 66 67 Po drodze nie odzywał się Kubok do Łyska. Cmokał tylko i od czasu do czasu poklepał go lewą dłonią po czole. Łysek zaś dyszał utrudzony, a ciemny pot rozszerzał mu się po grzbiecie i kłębach wielkimi plamami. Napotykani górnicy usuwali się pod ścianę i witali Łyska dobrym słowem. Jeżeli zaś napotkali idącego sztygara, Kubok zatrzymywał wagoniki, bo sztygar miał dla Łyska kęs chleba. Pod pochylnią dopiero Kubok jął pogadywać z Łyskiem. — Widzisz, koniczku, widzisz!.,. — mawiał. — Dobrze ciągnąłeś, bardzo dobrze! Za to cię po szychcie ładnie oczyszczę, obmyję z prochu, dobrego siana przedłożę. Poje se koniczek mój, poje... A potem spocznie se koniczek, hej, ale spocznie! Ciepluśko będziesz miał w stajni... cichuśko będziesz miał, będziesz se spał jak król pod pierzyną. Widzisz, koniczku!... — i poklepał Łyska po karku. Łysek zaś odpowiadał mu cichym rżeniem i kładł mu głowę na ramieniu, grzebał kopytem w pyle, ogonem bił się po nogach, a wielkie, mądre i łagodne oczy patrzyły na Kuboka jakby ludzkie oczy. Przyjaciele Łysek miał dwóch największych przyjaciół w całej kopalni. Pierwszym był Kubok, drugim była — duża, tłusta mysz, co miała legowisko za złamanym stemplem pod żłobem w stajni. Poza tym wszyscy górnicy — nie wyłączając nawet pana inżyniera w okularach i pana inspektora z czarną bródką i wielkim brzuchem — byli także jego przyjaciółmi. Lecz największymi to tylko krzywy Kubok i tłusta mysz z. małymi, czarnymi oczkami i z długimi, rzadkimi wąsiskami. Krzywy Kubok utykał pociesznie na prawą nogę, krzątał się po stajni, mruczał coś do siebie lub zardzewiałym głosem opowiadał Łyskowi kopalniane plotki. Wąsata mysz znowu biegała na krótkich nóżkach po żłobie, podobna do grubej, szarej kluseczki, siadała na brzeżku stempla, podnosiła przednie łapki i drapała się zabawnie po kończystym pyszczku. Czasem tylko spojrzała pa-ciorkowatymi oczkami na konia, potem jej coś do główki strzeliło 68 i już w te pędy toczyła się pociesznie wzdłuż żłobu i siadała na wystającym kamieniu. . ¦ Łysek widział dobrze i mysz, i Kuboka. Pod stropem pełgała lampa górnicza, więc można było wszystko widzieć. I jak długo tam wisi, trzeba wszystko dokładnie obejrzeć. Bo potem Kubok zdejmie lampę i odejdzie, a wtedy ciemność stanie wokoło i wszystko przepadnie. Zostanie tylko zapach dobrego człowieka i pękata wiązka siana za drabkami, w żłobie zaś sporo suchego owsa, którym trzeba się będzie z myszą dzielić, w drugim żłobie zaś niedobra woda, cuchnąca zardzewiałym żelazem. Krzywy Kubok kusztyka po stajni, gruchocze swoimi podkutymi butami na kamiennej podłodze, mruczy bez przerwy, Łysek zaś patrzy na niego i uszyma strzyże. Kubok napuszcza wodę z krzywej rury do żłobu, sypie szeleszczący owies do drugiego żłobu, wpycha siano za drabinkę, a teraz wyciera umorusaną sierść wilgotnym wiechciem, oblewa Łysków grzbiet wodą, szoruje słb-mą, potem mówi: —- Z Bogiem, Łysku!... — zabiera lampę i odchodzi. Wtedy ciemność spada na oczy Łyskowe i nic już nie widzi. Lecz Łysek ma w oczach obraz wnętrza swojej stajni i dobrze wie, gdzie szukać wody, a gdzie siana lub owsa. Czasem obydwaj, Łysek i Kubok, przypatrują się myszy. Mysz wierci się pod ich spojrzeniami, biega niespokojnie, przystanie znienacka, spojrzy na nich i udaje, że się ich nie boi. Wtedy Kubok śmieje się cicho i znowu coś mruczy dobrotliwie, a Łysek parska na nią pobłażliwie. — Skąd się tu mogła wziąć ta beskurcyja? —- dziwi się głośno Kubok i patrzy na Łyska. Łysek zaś parska jak zwykle, co Kubok sobie tłumaczy, że Łysek odpowiada: — Nie wiem, Kuboczku, nie wiem, skąd się tu nabrała. — No to mało wiesz, Łysku — mówi na to Kubok. — Mało wiem, Kuboczku, bardzo mało — parska Łysek. Kubok siada na skrzyni, gdzie zsypany jest owies na cały tydzień i patrzy na Łyska. — Głupiś, Łysku, że tak mało wiesz! — powiada w końcu. — Tyś też głupi, Kuboczku! — odpowiada Łysek, przytakując mocno głową. 69 Kubok wtedy śmieje się znienacka i aż w dłonie płaska z po-iziwu nad zmyślnością Łyska. i— Przebacz, Łysku... boś ty,mądry! Ho, ho!... Tyś mądry jak :am sztygar Konderla... ba, tyś mądrzejszy od niego! Naprawdę, Liysku! — i wciąż się śmieje. — A tyś mądrzejszy niż sam pan inżynier! — parska mu Ły-iek w odpowiedzi. Wtedy już Kubok nie może się powstrzymać od śmiechu. Trzy-na się za boki i zaczyna rechotać z radości, że Łysek taki zmyśl-ly i wszystko rozumie. Kiwa się na skrzyni, w której się owies ióici, a skrzynia skrzypi zdziwiona, co to się z Kubokiem dzieje. Długo się tak Kubok zaśmiewa. Wtedy Łysek odwraca głowę, parzy na Kubaka i zaczyna się także śmiać po swojemu. Rży prze-:iągle, odsłania żółte zębska, a nogą grzebie w trocinach. Przestraszona mysz toczy się wtedy szybko, szybciuchno na crótkich, krzywych nóżkach, śpieszy się ogromnie i wpycha z trułem w wąską szczelinę, co się czerni między żłobem a złamanym stemplem. Kiedy indziej znowu mysz nie chroniła się do swego legowiska, lecz siadała na brzeżku żłoba i gryzła ziarenka owsa. Była >odobna do maleńkiej szarej wiewiórki. Bo — podobnie jak wie-viórka — trzymała w przednich łapkach ziarno i chrupała je drob-lymi, ostrymi ząbkami. Łysek i Kubok znowu jej się przypatrywali. Przez chwilę mil-rzeli obydwaj, a potem Kubok nie wytrzymał: — Widzisz, Łysek? —* zaczął. — Widzisz, jak się na naszym wsie pasie? Łysek kiwnął głową na znak, że widzi. — Och, jaka już tłusta! Nie przymierzając jak ten mój wieprzek v chlewiku. Widzisz? — Widzę! — kiwnął głową Łysek. — No, ale to też stworzenie boskie. Nie godzi się jej zabijać, śfo nie? -— Yhy! — dmuchnął Łysek przez nozdrza przytakująco. —¦ Bo to może być duch Skarbnik. Wiesz, Łysku, co ci po-viem, to ci powiem, ale ci powiem, że ja tam w duchy nie wie-¦zę, ale czasem taki duch Skarbnik może się zamienić w mysz!... lo, ho! Ja wiem! 70 —¦ Nie plećcie, Kuboczku, ni!... — parsknął Łysek i z lekka się roześmiał. — Eh! co ty wiesz! — obruszył się Kubok, niezadowolony z Łyska, że mysz spłoszył. Bo kiedy Łysek parsknął, mysz przycupnęła przestraszona, a potem potoczyła się do kryjówki. Przyszedł raz sam pan inspektor z dużymi okularami na nosie., Wszedł znienacka i chwilkę słuchał Kuboka rozmawiającego z koniem. — Cóż tyle mruczycie, Kuboku? — zapytał ciekawie. Stropił się Kubok, że go ktoś obcy zastał na pogawędce z Łyskiem, chrząknął kilka razy, a potem rzekł wymijająco: — Ale nic, pięknie proszę, panie inspektor... Ale to tak... Człowiek tu jest sam z tym koniem... A człowiekowi wydaje się, że koń to także stworzenie boskie, co wszystko rozumie, więc tak z nudów z nim rozmawia... To samotność temu winna.* — No wiem, wiem... Ja bym może to samo czynił! — rzekł łaskawie inspektor i poklepał Łyska po karku. — A jak Łysek? Zdrowy?... Dajecie mu porządnie jeść? — zapytał znowu i jął go oświecać błyszczącą lampą. Obejrzał mu nogi, a na nogach pęciny, obejrzał grzbiet i boki, pogładził pańską dłonią, potem zajrzał mu na zęby, a w końcu podniósł lampę i patrzył w jego mądre, łagodne oczy. — No, jeszcze bystre! — rzekł do siebie z ulgą. — Kuboku... — Co, proszę, panie inspektor? — Jeżeli zauważycie, że Łyskowe oczy mętnieją, że stają się jakby kalne... zameldujcie panu inżynierowi... Albo lepiej mnie. Zrozumieliście? — Zrozumiałem, pięknie proszę, panie inspektor. — Szczęść Boże! — rzekł jeszcze wyniośle i poszedł. Przyszli raz górnicy i zastali również Kuboka, jak kłócił się z Łyskiem. — Trąbo jedna! — zżymał się Kubok, oglądający Łyskowe kopyta. — Nie uważasz, kopiesz tymi kopyciskami po szynach, łazisz gdzieś po ostrych kamieniach! O!... Jakie już masz zniszczone! Nie możesz to uważać na siebie? — Kiedy ciemno...— uniewinniał się Łysek. — A czy ci nie świecę, co?... Ty trąbo stomiliońska jedna, ty!... — Cóż się tak wadzicie, Kuboku, z naszym Łyskiem? — ode- 71 się za nim czyjś głos, a w te pędy gruchnął szeroki, mnogi śmiech. Kubok nie miał czasu odpowiedzieć, bo górnicy wepchali się lo ciasnej stajni i jęli przymilać się Łyskowi. Jeden podtykał mu jod pysk kęs chleba, drugi już czekał z kęsem brudnego cukru la dłoni, inni zaś głaskali go po karku, szarpali z lekka za grzywę, plaskali dłonią po zadzie, a wszyscy mówili i radowali mu się jospólnie. Kubok nie był zbytnio rad tym odwiedzinom, gdyż lękał się, :e Łysek przywiąże się bardziej do górników, aniżeli do niego. Po jrostu zazdrosny był o niego. Dotychczas on sam znosił mu naj-yięeej chleba. Nie tylko, że dzielił się z nim własnym chlebem, ecz zachodził jeszcze do pana inżyniera i od służącej Dorotki stajał się wycyganić te resztki chlaba, które były dla kur i gęsi przeinaczone * — Popatrz się, Dorotko! — mawiał do dziewczyny, stojąc za *ło'tem. — Kury i gęsi pana inżyniera mają dosyć czego innego lo jedzenia, a Łysek stoi tam w pokładzie Idy... nigdy tego boże-jo słoneczka nie widzi... niedługo oślepnie... widzisz Dorotko! Dyć nu daj tego chleba! Dorotka miała dobre serce dziewczyńskie. Nie lękała się pani nżynierowej, bo ona też miała dobre serce i chętnie wydzielała — ;a przymową Dorotki — kęsy chleba dla Kubokowego Łyska. Do-•otka przynosiła więc w fartuchu sporo kawałków chleba i przez iztachety podawała Kubokowi. Potem Kubok mógł raczyć Łyska przez dni kilka. A Łysek po-adał tylko, oblizywał się, wąchał dłonie Kubokowe i kładł mu fłowę na ramię. Mysz również otrzymywała swoją drobniutką część. Ułomił Cubok drobny kawałek, podrobił w palcach i rozsypał kruszyny la wystającym kamieniu przy żłobie. Mysz jadła, a Kubok z Łykiem patrzyli ciekawie i pośmiewali się trochę, każdy po swoje-au. A kiedy już Kubok zdjął lampę spod stropu i poszedł a cie-nncść spłynęła na oczy zwierząt w stajni, nastawała wielka cisza, jysek słuchał jej drobniuchnego, jękliwego tonu i wzdychał za łońcem, którego już tak dawno, dawno nie widział. Pod jego gło-vą zaś szeleściła mysz łapkami i ogonkiem, chrupała ziarenka 72 owsa, biegała po brzeżku żłobu i słuchała Łyskowego wzdychania. .Nie bała się, tylko słuchała. A Łysek też się nie bał, tylko słuchał życia myszy, tak bardzo podobnego do szeptu wysokich traw, kiedy w nich ciepły wiatr błądzi. Mętne oczy Łysek mądrzał z dniem każdym. Nie minął rok, a już wszystko wiedział, co koń w kopalni wiedzieć powinien. Poznawał Ku-baka z daleka. Kubok jeszcze był na pochylni, a Łysek już na niego wołał. Rżał radośnie i grzebał kopytami. A kiedy Kubok wchodził do stajni, Łysek odwracał głowę i patrzył na niego. Ob-wąchał go najpierw dokładnie, wsadzał mu łeb pod surdut i szukał chleba. A gdy go nie znalazł, ujmował w żółte zębska połę Kubokowego surduta i szarpnął. A jeżeli to nie pomogło, zdzierał Kubokowi kapelusz z głowy i tak długo trzymał w zębach, dopóki Kubok nie wykupił się chlebem. Nie było innej rady — chleb musiał być. Górnicy nadal odwiedzali Łyska w stajni lub pod pochylnią i również częstowali go chlebem lub cukrem. Nikomu jednak nie kładł on głowy na ramię, tylko Kubokowi. Łysek umiał mścić swoją krzywdę. Przyszedł zezowaty Bor-tliczek pod pochylnię i wraz z innymi górnikami słuchał przechwałek Kuboka o jego przyjaźni z Łyskiem. W pewnej chwili strzeliła do Bortliczikowej głowy płocha myśl. Wyjął z ust rozpa-prany zwitek tytoniu, co go był żuł ze smakiem, włożył między dwa kawałki chleba i podał Łyskowi. Łysek wziął w zęby, jak zwykle, i jął miesić. W tej samej^ chwili skrzywił się, odsłonił wargi i zaczął wypluwać chleb z tytoniem. Potrząsał głową, przymykał oczy, parskał i szeroko otwierał pysk, nie mogąc się pozbyć goryczy tytoniowej na języku. Bor-tliczek zaśmiewał się do łez i prał dłońmi po udach z wielkiego ukontentowania. Inni górnicy również się trochę śmiali, lecz kiedy oburzony Kubok stanął w obronie Łyska i jął ostrymi słowy wymyślać Bortliczkowi, reszta górników także zaczęła mu wymyślać. Zawstydzony Bortliczek wyniósł się chyłkiem. Nazajutrz znów przyszedł. Widać tknęło go sumienie i wyrządzone zło chciał naprawić. 73 — Tylko się nie ośmielajcie do niego podejść! — ostrzegał go lubok, patrzący na niego spode łba. —¦ Hale, dyć to głupi koń! Nic mi nie zrobi! — śmiał się Bor-iczek. — A zresztą dyć mu chcę dać chleba... Popatrzcie się, Ku-oku, że to dobry chleb! — i pokazał na dłoni duży kęs razowca. Podszedł z nim. do Łyska. Łysek obejrzał się. I zanim Bortli-rek miał czas odskoczyć, chwycił go zębcami za ramię i szarpnął wałtownie. — Jezus!... — krzyknął Bortliczek i zwalił się na podłogę, zucił się Kubok, uchwycił Łyska za grzywę, zasłonił Bortliezka. k Bortliczek zerwał się szybko z podłogi i pobiegł do drzwi. Trzy-lał się za ramię i ciężko pieronował. — Widzicie, a mówiłem! — rzekł Kubok z wyraźnym zadowoleniem w głosie. — Pierona zabiję! — wrzasnął zły Bortliczek, porwał z kata awał szyny i zamierzył się na Łyska. Skoczył do niego Kubok i jął się z nim mocować, pragnąc mu ydrzeć szynę. Łysek zaś szarpał się gwałtownie na łańcuchu, sał groźnie i tylnymi kopytami usiłował dosięgnąć Bortliezka. Na sczęscie przybiegł sztygar Konderla, co pod pochylnią siedział, wygonił z krzykiem Bortliezka. A kiedy Bortliczek wracał pod :yb i trzymał się za okrwawione ramię, miotając przekleństwa, ubok głaskał drżącego Łyska i uciszał go łagodnymi słowy. Odtąd już nikt nie ośmielił się uczynić krzywdy Łyskowi. On ;dnak nie dowierzał już górnikom i z nieufnością patrzył na wy-ągniętą do niego dłoń z chlebem. Brał z niej chleb, ale jakby rozwagą i ostrożnie. Za to jeszcze bfadziej przylgnął do Kubo-a. Co się do niego Kubok odezwał, to on chrapał lub rżał przy-ulnie. Czyniło to wrażenie, że rozumie ludzką mowę i odpowiada a nią w swoim języku. Znał już' na pamięć swoją drogę w pokładzie Idy. Kiedy do-iżidżał z wagonikami w tamto miejsce, gdzie poziom obniżał się lekka do upadu i gdzie Kubok wtykał sękaty kół między koła erwfezego wagonika — przystawał i czekał. A dwa razy pojechał i pochylni do przodku z próżnymi wagonikami, nie czekając na uboka. Po ciemku jechał. Z czasem nie trzeba go było wcale prowadzić za uzdę. Kubok usztykał za ostatnim wagonikiem, a Łysek wiedział dobrze, co 74 mu czynić wypada. Uchylał głowy pod załamanymi stropnicami, zwalniał w miejscach, gdzie wagoniki zwykły wyskakiwać z kolein, a w przodku lub pod pochylnią bez Kubokowego rozkazu stawał na przedzie nowego pociągu i czekał. Kubok co dnia oglądał jego oczy. I pewnego dnia skurczyło mu się czułe serce boleśnie. Poszedł do pana inspektora i powiedział: — Pięknie proszę, panie inspektor, bo mnie się zdaje, że Łysek ślepnie. — Slepnie? — Jako prawiem! Slepnie. Tak mi się wydaje. Już też dobrze niedowidzę, ale tak mi się zdaje, że jego oczy są już trochę kalne. — Przyjdę się dzisiaj popatrzeć — powiedział inspektor. Przyszedł ku końcowi szychty i oświecił Łyskowe oczy. Łysek już ich nie nakrywał powiekami, kiedy światło ślizgało się po jego źrenicach. Inspektor dojrzał, że powleczone są leciuchną mgiełką, że już tak nie błyszczą jak ongiś. — No i co, pięknie proszę, panie inspektor? — zapytał trwożliwie Kubok. — Tak, mieliście słuszność. Łysek już ślepnie. Ale poczekajcie... — i zamyślił się. — A może by go tak wywieźć na powierzchnię? — rzekł nieśmiało Kubok. — Właśnie o tym myślę... Ale kiedy? — wyjął kalendarz z notesu i zaczął palcem wodzić po literkach. Kubok czekał i patrzył w oczy pana inspektora. Łysek zaś oparł głowę na Kubokowym ramieniu i także czekał. — Za sześć tygodni mamy trzy święta. Będzie świętówka i Zielone Święta. Wtedy go wywieziemy na powierzchnię — rzekł w końcu inspektor. — A potem? — A potem... potem Łysek wróci do kopalni — powiedział twardo i wyszedł. — Kubok długo jeszcze stał obok Łyska i głaskał jego suchy łeb. 75 Zmartwienie Okazało się, że Łyska nie można wywieźć na powierzchnię. Z głównego chodnika w pokładzie Idy, gdzie Łysek pracował, prowadziło tylko jedno wyjście na przekop i pod szyb. Wyjściem tym była pochylnia, długa i stroma. Pod naciskiem górnych warsitw calizny strop jej w ostatnich czasach obniżył się znacznie, tak bardzo, że Łysek nie potrafiłby już nawet podejść. Kubok nieraz przyglądał się powale w pochylni, medytował głęboko, lękał się i niepokoił. Wciąż jednak liczył, że Łysek przejdzie. Chociaż z trudem, ale przejdzie. Grzbiet i kark poobdziera sobie boleśnie na złamanych stropnicach, gdy się będzie przeciskał pod obwisłym stropem, ale i na to znajdzie się rada. Owinie grzbiet i kark Łyska grubą derką i wszystko będzie dobrze. Na kilka dni przed świętami, kiedy już górnicy odeszli pod szyb, ujął Łyska za uzdę i poprowadził w górę pochylni. Uszedł zaledwie kilka kroków. Łysek stanął przed zaporą. Grube, spękane i połamane stropnice nie chciały go przepuścić. Kubok zachęcał konia, przemawiał mu do rozumu, tłumaczył dobrotliwie, te powinien się jeszcze mocniej schylić, w kolanach lekko ugiąć, pokazywał mu na swoich kolanach, jak to ma uczynić, lecz Łysek tylko rżał, zapierał się karkiem i grzbietem w stropnice i łypał niespokojnie wystraszonymi oczyma. — No, Łyseczku... ugnij się ,w kolanach! Niewiele! Troszkę ;ylko! Zobaczysz, ze się zmieścisz... — dogadywał zatroskany Ku-3ok. Lecz Łysek nie umiał człapać o zgiętych kolanach. Kubok powiódł więc teraz konia do stajni i ciężko się zmar-;wił. Na powierzchni poszedł do inspektora i wszystko mu powie-Iział. Nazajutrz przyszedł inspektor, obejrzał pochylnię i przeko-lał się, że Łysek istotnie nie przejdzie. — Wagoniki podjadą, ludzie przejdą, bo się mogą schylić, ale liysek nie przejdzie. Chyba będzie tu musiał zostać — powiedział. — Jak to, pięknie proszę, panie inspektor? To Łysek nigdy nie lędzie wyprowadzony na powierzchnię? -— zapytał Kubok. Inspektor nic nie powiedział. Przez chwilę patrzał na Łyska, toklepał go po pysku i zamyślił się. Kubok stał obok i patrzył niepokojem w oczy inspektora. 76 — Hm... zdaje się, że nie... — rzekł w końcu inspektor. — Musiano by z powodu niego przebudować kilkanaście metrów pochylni.;. Nie opłaciłoby się! ' — Ale on tu do reszty oślepnie! — Hm... Boże... trudno! To oślepnie. Trudno inaczej. To samo będzie z nim, co z innymi końmi. Dawno już w kopalni? — Trzeci rok się kończy. — Inne konie przebywały dłużej, zanim oślepły. Po kilkanaście lat. A niektóre wcale nie ślepły. —¦ Ale przecież Łysek musi być kiedyś wywieziony na powierzchnię, pięknie proszę, panie inspektorze. Przecież musi być kiedyś na wierzchu. On tu nie ma słońca ani nic! Inspektor spojrzał zdziwiony na kulawego Kuboka i oczy mu zgasły jakby z żalu. — Musi... Hm, pewnie, że musi. A co zrobić? Przecież sami widzicie, że się nie da tego wykonać. Musi pozostać w pokładzie. A gdy już będzie do niczego, zastrzeli się go tutaj i zwłoki wywiezie. — Chryste Panie! — No, co wam?... Nie można inaczej!... Przebudowa pochylni byłaby za kosztowna. Kubokowi ścisnęło się serce. Chciał prosić o łaskę dla swego towarzysza, chciał krzyczeć o litość dla niego, lecz nie śmiał. Nie wypadało. Wszyscy górnicy śmialiby się z niego, gdyby się dowiedzieli, że Kubok przejmuje się tak bardzo losem ślepnącego Łyska. Zacisnął więc tylko pięści i patrzył w inspektora. Inspektor był nachmurzony. — Szczęść Boże! — rzekł w końcu i zabrał się do odejścia. — Panie inspektor!... Zatrzymał się inspektor, bo w głosie Kuboka wyczuł dławioną rozpacz. — Co jest? — Panie inspektor, a gdyby tak się stało... — Co takiego? — ...gdyby tak się stało, że... że... ..— Eh, nie plećcie! —r żachnął się inspektor. Wnet jednak jego głos złagodniał, tóiedy spojrzał na Łyska. Ujrzał w wyobraźni samego siebie, jak kiedyś po latach zjedzie do pokładu Idy i stanie 77 przed Łysikiem. Łysek będzie już- ślepy. Wyciągnie swój suchy łeb, obwącha jego dłonie, zarży leciuchno i położy mu głowę na ramieniu. A on strąci ją z ramienia, stanie z boku, podniesie rewolwer i strzeli. Koń zwali się z jękiem na kamienie, może potem jeszcze raz zarży i skona. A w^tedy... — Posłuchajcie, Kubok.,. — rzekł mocno. — Ja wszystko uczynię, żeby konia wywieźć. Rozumiecie? — Pónbóczek zapłać, panie inspektor!... — No... no... dajcie spokój... Nie trzeba dziękować. Dzisiaj jeszcze nic nie przyrzekam. Gdy się nadarzy najbliższa sposobność, polecę na własną odpowiedzialność przebudować pochylnię. Lecz wiecie sami, że taka sposobność nie tak często się nadarza. Można będzie jeszcze lata czekać na nią. No, szczęść Boże!... — rzekł i poszedł. __ Dej, Panie Boże! — szepnął Kubok radośnie, bo wielka kropla miodu kapła w jego zbolałe serce. Wierny kamrat Mijały tygodnie, mijały miesiące, minął w końcu cały rok, a sposobność wciąż się nie nadarzała. A strop w pochylni obniżał się coraz bardziej, •¦"— No i co, Kuboku? — pytał inżynier. — Nic, pięknie proszę, panie inżynier — mówił Kubok. — Pan inspektor powiedział, że gdy nadarzy się sposobność, to każe przebudować pochylnię, strop oberwać, żeby Łysek mógł przejść. — Hm, nie tak rychło się tego doczekacie! — mruknął inżynier i odszedł. —¦ Pierona, albo- sam wywiercę dziurę w stropie, wsadzę dynamit, zapalę lonty i niech dynamit uczyni przejście! — myślał chwilami Kubok, spluwając ze złością. Łysek wciąż wędrował głównym chodnikiem po pokładzie Idy i wciąż wlókł za sobą wózki z węglem pod pochylnię i wracał z próżnymi do przodka. Znał już swoją drogę na pamięć. Bywały wypadki, że nie czekał na Kuboka, lecz ruszał po ciemku. Kiedy ciągnął pełne wagoniki, a dojechał do połowy chodnika, gdzie za- 78 czynał się mały upad, zatrzymywał cały pociąg zapierając się zadem w przedni wagonik, a kopytami w ziemię. Potem czekał na Kuiboka, żeby wsadził kół pod pierwszy wagonik. A kiedy zdyszany Kubok przykusztykał za nim i zahamował koła, ciągnął znowu. Z czasem wyczerpał się pokład węgla u swego krańca i górnicy cofnęli się do połowy chodnika, rozpoczynając wybierkę węgla po jego obu stronach. Teraz już Kubok nie zaprzęgał Łyska do pociągu w przodku, gdzie pracowali górnicy, gdyż stąd było już bardzo blisko do tamtego lekkiego upadu. Wystarczyło tylko po-depchnąć wagoniki kilka metrów, a one już potem same pędziły po chodniku. Zatrzymywały się o jakieś sto metrów za tamtą pochyłością, gdzie tor był już zupełnie równy. Kubok podchodził wtedy z Łyskiem do wagoników, zaprzęgał go i jechał pod pochylnię. Próżne wagoniki zaś wywlekał z nim do samego przodka, po czym obydwaj wracali pod upad, żeby czekać na ich przybycie. Mieli odtąd niniej roboty i dlatego też obydwaj odpoczywali z ulgą na chodniku. Cisza była wokoło. Kubok siedział pod ścianą i żuł tytoń, Łysek zaś sapał, przeżuwał wędzidło w zębach i pa-,trzał na Kuboka. Potem znienacka dolatywał obydwóch grzmot staczających się wagoników. Kubok wstawał wtedy i patrzył w ciemny ganek, Łysek zaś oglądał się za siebie i strzygł uszami. —¦ Nie bój się Łysku, ni!... — uspokajał go Kubok i gładził dłonią po karku. Grzmot rósł coraz bardziej, przetaczał się ciasnym korytarzem, pęczniał i huczał przeciągle, a potem stopniowo znowu przycichał, zamieniał się w powolny turkot, aż w końcu całkiem ustawał. Trwało to niedługo. Kiedy już nastała cisza, był to znak, że wagoniki stanęły. Istotnie, na kilka metrów przed Kufooikiem wyłaniał się z mroku ich czarny korowód, czekający Łyskowego zaprzęgu. I znów mijały dni, mijały tygodnie i miesiące. W położeniu Łyska nic się nie zmieniało. Tyle tylko chyba, że jego oczy coraz bardziej mętniały. Stare serce Kubokowe coraz bardziej zaś kurczyło się z bólu na ten widok. — Pierona, albo wywiercę dziury w stropie na pochylni, wsadzę dynamit, podpalę lonty i niech dynamit zarwie strop, żeby mój Łysek mógł potem przejść przez nową odbudowę! — myślał 79 I wciąż Kubok. Brakło mu jednak odwagi, żeby coś podobnego, uczynić. Tego nie można uczynić!.,. Skądże by?... Chryste Panie! Spluwał tedy ciężko i żegnał się nabożnie, pragnąc tamtą myśl natrętną odegnać. Aż w końcu przyszedł taki dzień, na który czekał Kubok i pan inspektor. Łysek podciągnął próżne wagoniki do przodku i wrócił pod upad, prowadzony za uzdę. — Czekaj na mnie, aż wrócę!... — rzekł Kubok do Łyska i wrócił się. Zauważył był bowiem, że tor kolejowy w upadzie trochę się obluźnił. Trzeba będzie go naprawić. Wbije do podkładów kilka nowych gwoździ z szerokimi czapami, ujmie nimi szynę i szyna będzie znowu trzymała jak się patrzy. Inaczej toczące się wagoniki mogą się wykoleić i przysporzą niepotrzebnej roboty. Poszedł z młotem i gwoździami. Jął się szybko pracy, by ją skończyć, zanim nadbiegną wagoniki. Nachylił się i zaczął wbijać gwoździe w pokład. Lampa pełgała uwieszona u stempla. W czasie pracy zdawało mu się, że ze ściany posypuje się na niego drobny miał. Spojrzał raz, spojrzał drugi raz, lecz nic groźnego nie zauważył. Ściana była wprawdzie porysowana i spękana, lecz zarwaniem nie grozi. Gdzieżby tam! Przedostatni gwóźdź wbijał, kiedy znienacka rozleciał się nad nim suchy trzask, a równocześnie wystrzelił gwałtowny, krótki łoskot obrywającej się calizny. Chciał się zerwać, odskoczyć, lecz w tej samej chwili ostry ból wbił mu się jakby żelaznymi pazurami w schylony grzbiet i ogromny ciężar przytłoczył go do ziemi. — Jezus!... — krzyknął i cisza. Zrozumiał, że przywalił go odłupany blok węgla. Szarpnął się raz i drugi. Nie może się ruszyć. Ból odbiera mu przytomność. Czuje się jakby ujęty w potworne kleszcze. Wygina się z trudem i patrzy. Blok leży na jego plecach, wsparty z boku na stemplach. Gdyby mógł dłonią zaczepić o tamte stemple, gdyby mu ktoś dłoń podał i'podciągnął, wydobyłby się. Próbuje dosięgnąć ramieniem stempla. Nie może. Wysila się, wydziera... Blok nie puszcza go z uwięzi. A tam już wagoniki jadą!... Słyszy wyraźnie! Jadą! Teraz śpieszą... pędzą!... — Jezus!... Maryjo!... Łysek!... Łysek!... — krzyknął okropnym głosem. . .,..'¦ 80 Zrozumiał, że rozpędzony pociąg nadleci z furią, wpadnie na ów blok, pod którym leży, spiętrzy się nad nim okropną burzą, przywali i życie wydusi... — Łysek!... Łysek!... — krzyknął jeszcze raz, bo widmo strasznej śmierci stanęło przed jego przerażonymi oczyma. Wagoniki grzmią coraz donośniej, ryczą coraz bliżej... — Łysek!... — woła ostatkiem sił i szarpie się obłąkany. Przenikliwy łoskot pociągu leci do niego, coraz bliższy, coraz okropniejszy. Zdaje mu się, że już widzi nadbiegające wagoniki, podobne do okropnych poczwar z rozdziawionymi pyskami... Teraz już krzyczy bez przerwy, opętany bólem i trwogą. , Zamyka oczy, bo coś się z nim dzieje. Jakaś poczwara z rozwartym pyskiem chrapie nad nim. — Śmierć!... Śmierć!... Porywa go coś gwałtownie za surdut na karku, szarpie mocno, wyciąga spod bryły węgla i wlecze... Za nim spiętrzył się piekielny zgrzyt żelaza i łomot łamanego drzewa. Zemdlał. Otworzył oczy, kiedy ktoś chlusnął mu w twarz zimną wodą. — Co to?... Co to?... — mamie zdziwiony. — Nic! — słyszy nad sobą czyjś głos. — Nic wam nie będzie... Żebra dwa złamane. Wyleczycie się w szpitalu. — Co to?... — pyta Kubok, nic nie rozumiejąc. —' Łysek was wyratował — słyszy znowu tamten głos. — Łysek was wyciągnął w ostatniej chwili spod oberwanego bloku. Chwycił zębami za surdut na kafku i wydobył. W ostatniej chwili! — Mój Łysek!... — szepnął wzruszony Kubok, bo teraz dopiero wszystko pojął. — ...a jutro nastąpi odbudowa pochylni i Łysek wyjedzie na powierzchnię... Bo człowiekowi życie uratował! — tłumaczy wciąż ten sam głos. Podnosi głowę Kubok i widzi nad sobą ludzi, między nimi inspektora, z boku zaś Łyska. Łysek wyciąga do niego swój łeb, patrzy mądrymi oczyma i cicho rży. 1933 8 Opowiadania Cisza Obluźniony kamień w stropie czekał swej godziny. Aż się do-zekał. Ciężar osuwającej się nieznacznie calizny zmełł w drzazgi jego statnie zazębienie. Sypnął z wysoka drobniuehny miał i roztrącił iszę suchym szelestem. Jakby ktoś garść okruchów wyniósł i rzu-ił nieoczekiwanie. Za okruchami poleciał kamień. Mignął płaską zarą smugą w zbudzonych oczach Krzystka, uderzył kantem o da-zek lampy, wyrwał jej hak ze stempla i dźwięknął o szynę. Ci-he światło bełkło przestraszone i zsunęło się za kamieniem. Krzystek dojrzał, jak świetlista kresa śmignęła pod ścianę, >rysła na spągu i skonała. Twarda ciemność chlasnęła w źrenice, ,warła się raptownie, spojrzenie ludzkie w otchłań rzuciła. Krzystek zacisnął powieki. Przed drobną chwilę patrzył pod limi We wtórny obraz kresy lecącego światła, a kiedy spłynęła v mroki, otworzył je z powrotem. Wyczuł lekki, bolejący ucisk v górnych brzegach gałek ocznych. — Pierona! — syknął z gniewem. Zamknął notes i po omacku wsunął go do kieszeni. Potem wstał, postąpił dwa kroki, schylił ię, rozcapierzył szeroko palce i jął szukać. Natrafił na rozgrzany Lształt lampy. Odetchnął z ulgą. Pogmerał palcami po krągłym zkle. Nie znalazł pęknięcia. — To dobrze! — mruknął. Czarne, zestrzępione uczucie bez nazwy, co z chwilą spada ją-:ej nocy strzeliło w nim na kształt ciemnego słupa dymu, rozwia-o się w ciszy. Dotknięcie stygnącej lampy było mu dotknięciem :hropowatej, przyjaznej dłoni. Wyprowadzi go z ciemności, która lie ma dna ani krańców, zakreśli jej granice na niewielki rzut camieniem, spojrzenie zaś powiedzie w widomą ścieżynę. 82 Pociągnął za śrubkę pod lampą. W objęciu szkła prysnął wie-chetek bladych iskier, syknął, zakopcił duszącym dymkiem i zgasł. Krzystek zakolebał lampą, żeby dym z siatek wyżenąć. Powtórnie szarpnął za śrubkę. Ponad knot wybuchnął pęczek nowych skierek i w tym okamżeniu sczeznął. — Kiż pieron?... — warknął. Jeszcze raz skubnął za śrubkę. Drobne ząbki zapalniczki ześliznęły się po kapsli. Szarpnął mocniej raz... drugi... trzeci... Ząbki, oblepione woskiem, nie mogą jej zadrapać. W uszy wpada nikłe szczękanie szarpanej maszynki, oczy zaś na oślep widzą sztywną tasiemkę z niebieskimi oczkami siarki, wyłażącymi rytmicznie z jej wnętrza. — Nie ma!... — pomyślał głośno, kiedy w palcach wyczuł, iż pod ząbkami już pustka. Zrozumiał, że to kres życia lampy. Na dzisiaj przynajmniej. Ale tamtych w lampowni spieronuje za niedbalstwo. Obejrzał się z przyzwyczajenia. I znowu uczuł się jakby zawieszony w ciemnej otchłani bez dna i krańców. Mrok wrażał się w źrenice, jak gęste, czarne igliwie, spływał w serce puszystą, , miękką mazią, przenikał ciało na wskroś. Lęk samotności ogarnął go jak człowieka o północy w zbójeckim lesie. Cofnął się na dawne miejsce i usiadł ostrożnie. Postanowił uprzytomnić sobie zabłąkaną drogę, która by go wywiodła ze starych robót ku ludziom. Oczy bezwiednie przymknął. Roztrzęsione myśli jęły się wywlekać w czarny korowód. Układały się powoli w zrozumienie, przywodziły obraz mijanych ganków, wybiegały w poszukiwaniu najbliższej drogi. Znalazły ją. Poprowadzą prosto, prosto aż na skrzyżowanie do pochylni. Za pochylnią ganek za-krzyżowany, bo tam gazy. Do upadu nie warto schodzić, bo trzeba by kołować i błąkać się godzinami, zanimby doszedł na przekop w siódmym poziomie. W górę pochylni najlepiej. Na trzecim ganku, licząc od dołu, zawróci w prawo. Tam będzie największa trudność z trafieniem. Chodnik prowadzi koło „Kazimierza". Za grubą ścianą od, jesieni leży trzech górników. A potem wędrówka przez opuszczony rejon, gdzie pożar w jesieni zdychał. Zęby tylko nie wejść w zawalisko lub w zagazowany chodnik boczny!... Raz... dwa... trzy... cztery... pięć... Nie! Cztery ganki poprzeczne na drodze... Tak! Cztery!... 83 — A po kigo diabła poświęciło mi tu leźć samemu?... — wybuchnął głośnym gniewem. Przeraził się z lekka swego głosu. Twarde słowa przewaliły się w ciszy, jakby jakieś kanciaste bryły, i przepadły. Stempel nad głową z cicha strzelił. Posypał się drobny kamyk, zaszeleścił i znowu cisza. Otworzył powieki, a wtedy doznał wrażenia, że widzi ciszę. Czarną jak bezgwiedzna; noc, zestokrotnioną w swej czar-ności. I słyszy. Wyraźnie słyszy!... Szumi jak metaliczny chrzęst miliona łuseczek węgla, zsypywanych z wysoka, z wysoka... Wstał, hak lampy zawiesił na pasku, rozciągnął ramiona i ruszył. Powoli, ostrożnie, krok za krokiem. Każde stąpnięcie naprzód obliczał, wystawiał lewą dłoń z rozstawionymi palcami na wysokość zniżonej głowy, w prawą ujął kilof, zwrócił w bok i jął końcem macać stemple po prawej ścianie. Żałował, że na spągu nie ma toru kolejowego, ni że na stemplach nie wisi wodociąg. Nogą suwałby po szynie lub kilofem wiódłby po rurze. Wiedział, że aż do pochylni w „Milanie" nie natrafi na szyny ani na wodociąg. Zostały zniszczone podczas wybuchu. Pogięte, w pierścienie zwinięte i przepalone leżały w załomach ganków. Sam je kazał porąbać, do wózków załadować i na powierzchnię wydobyć. Za pochylnią nawet stempli nie będzie. Spaliły się. Powolne stąpania Krzystka dudniły między ścianami. Podkute buty dzwoniły o krawędzie kamieni. Kilof stukotał nieśmiało po stemplach. Od chwili kiedy ruszył w drogę, miał oczy zamknięte. Nie były mu potrzebne. W ten sposób nie doznawał ucisku pod powiekami. Szedł skupiony. Każdy krok jego zdawał się trafiać w próżnię. Zanim wysunięta stopa dotknęła spągu, doznawał wrażenia, że stoi na krawędzi bezdennej studni. Wiedział, że to złudzenie, a nie mógł się oprzeć obawie, iż w niespodziewanej chwili zwali się w mroki. Brodził w nich, jakby na dnie ogromnie głębokiej, czarnej topieli. Potwory cudaczne wychylą się lada chwila z boków, sponad głowy, spod nóg, rozdziawią paszczęki, spojrzą pod jego powieki wyłupionymi ślepiami... Otrząsnął się. — Pierona jasnego — syknął z wściekłością. Uderzył był głową o kolano złamanej stropnicy. Usiadł, potarł bolejące miejsce 84 i wyciągnął dłoń za zrzuconą czapką. Znalazł ją, wsadził na głowę i znów ruszył. W pewnej chwili kilof jego trafił na próżnię. Przechylił się mocniej za nim, pchnął to tu, to tam, zakreślił półkole głębokie. Poznał, że znajduje się na skrzyżowaniu ganków. Teraz należy skręcić w lewo, w pochylnię, przejść pod prawą ścianą, minąć dwa boczne chodniki i dopiero do trzeciego się skierować. Rozpoczął wędrówkę pod górę. Minął pierwszy boczny ganek. Wionęło stamtąd spalenizną i czadem. Minął drugi ganek. To samo. Końcem kilofa wymacał krzyż, zbity z oszczapów i zawieszony na stropnicy. — Tam gazy!... — szepnął. I w tym okamgnieniu ujrzał we wspomnieniu starego Kopoczka, którego był znalazł po eksplozji w tamtym ganku. Leżał pod ścianą. Z rozwalonej łysej czaszki wybiegła kręta strużka krwi i stężała w drobną kałużę koło ucha. Twarz miał wykrzywioną, spróchniałe, żółte zęby wyszczerzone, a w odrzuconej dłoni trzymał kurczowo strzaskaną lampę. Żachnął się wtedy, bo Kopoczek tak wyglądał, jakby się uśmiechał zjadliwie. — Biercie go, chłopy!... — wskazał go ludziom kilofem. Górnicy w kopulastych skafandrach na głowach nachylili się ciężko, ujęli za sztywne ręce i nogi, i ponieśli do przekopu. Dziwił się teraz, że nie odczuwa trwogi na tamto wspomnienie. Żadnej a żadnej. Ciemność raczej go trwoży, aniżeli wspomnienie spotykanych trupów po owym strasznym dniu. Szedł pod górę spokojnie i pewnie. W oczach miał widok swej drogi w pochylni. Niedaleko będzie już trzecia przecznica. Tam spocznie. Męczy go wędrówka omackiem. Kilof po raz trzeci trafił w pustkę. Wyuczonym ruchem oł>-macał nim krawędź ściany, zakreślił znowu półkole jedno i drugie, coraz głębsze i wszedł upewniony już, w odszukany ganek. Następnie postukał żeleźcem kilofa po stropie. Strop dzwonił. — No, nic mi na głowę nie spadnie — mruknął zadowolony — siednę se kapkę. I usiadł. Zwaliła się cisza na niego. Dotychczas płoszył ją szelest ubrania, oddech zmęczonych piersi i stukot podkutych butów. Teraz wróciła'ze swym metalicznym chrzęstem, z niepojętym szumem, ogromna jakaś, nieogarniona myślą, straszna. To nie jest 85 chrzęst: To raczej wysokie, nieustanne, jednakowe dzwonienie. 1 to nie. Raczej jeden jedyny ton, samotny, dźwięczny, ledwie słyszalny. Tak chyba czas szumi. Bo co by innego? Przypomniał sobie dawną pieśń śpiewaną w szkole kiedyś przed laty: — ...u nóg Twych strumień czasu przecieka... Zastanawiał się zawsze, jak to może strumień czasu przeciekać. Nie zrozumiał tego. Teraz dopiero pojmował. Czas przecieka w wszechświecie i szumi. A ten szum tutaj dochodzi. Jakby wysoki świst rozwirowanego potwornego koliska, zawieszonego między gwiazdami. Dochodzi w konchy uszu dalekim echem. Sączy się skroś ciemni czarną, subtelną niteczką, przewija w czaszce między jedną a drugą błoną bębenkową i dzwoni. Krzystek bezwiednie wsłuchał się w ów niesamowity dźwięk. Wyczuwał jego obecność w sobie jakoby kształt palcami ujęty. Poszukał w myślach nazwy na jego określenie. — Tak to źni, tak dziwnie źni!... — rzekł do siebie, zadowolony z treści znalezionego wyrazu. — Naprowdy, że źni!... — przyświadczył. Lecz w tej samej chwili wzdrygnął się, albowiem przypomniał mu się jękliwy głos sygnaturki w czas pogrzebu poległych towarzyszy. Słyszał go wówczas z daleka przez gęstą mgłę. Szum ciszy pierzchnął, bo wpadł w nią chrobot jakiegoś kamyka, co się gdzieś poza nim ze ściany odłupał. — No, pójdźmy dalej! — mruknął. Wstał i chwilkę macał dłońmi po ścianach, żeby znaleźć kierunek drogi. Końce palców dotknęły chropowatej, gąbczastej powierzchni węgla. Ogień zżarł ją na koks. Krzystek schylił się mocniej, bo wiedział, że teraz powędruje niskim gankiem. Przed eksplozją zużyte wiatry zbiegały się u jego progu i znużone ciągnęły pod szyb wiatrowy. Dzisiaj błądzą w nim jeszcze, lecz już bez siły, ciepłe, słodkawe w sm,aku, spalenizną przesycone. Pobudowane drzwi u wejścia do rejonu skierowały główny prąd wiewu w nową odbudowę. Poszedł z wyciągniętymi ramionami. Powoli, ostrożnie. Powinien minąć trzy przecznice, a czwartą skierować się do u padu. Na jego dnie trafi na wodociąg, który go powiedzie do przekopu. Koniec kilofa i palce lewej dłoni macały ścianę. A za ścianą tamci trzej leżą. Wzdrygnął się bezwiednie. Kubiczek, Santarius i... jak się ten trzeci nazywał? ŁukoszL. Filar, gdzie się widocznie schro- 86 nili, nie będzie już nigdy odgrzebany. Zarwany strop po wieki nakrył ich swym rumowiskiem. Za tamtą ścianą spoczywają... Krzystek nie wierzył w duchy. A jednak teraz lęk go obchodził. Bo może w czerni ganku tamci trzej patrzą w niego, może ocierają się o wyciągnięte ramię. Otworzył powieki i wlepił wzrok w jądro mroku. Jakby się spodziewał dojrzeć ich spalone twarze. Ukłuło go w oczy. Zamknął je z powrotem. Postanowił myśleć 0 czym innym. Uwagę skieruje na swoje kroki i na zwężone ściany chodnika. Minął pierwszy ganek, potem drugi, następnie trzeci, stanął u wejścia do czwartego. Tylko że jakiś niski. Czyżby strop tak bardzo się obsunął. Zniżył się jeszcze mocniej, schylił w kłębek 1 jął opuszczać po stromym spągu zawalonym bryłami. Potykał się, coraz ocierał boleśnie czubkiem głowy o zwisające głazy, miejscami na czworakach przełaził zmierzwione usypiska, przystawał zmęczony, odpoczywał, znów się zabierał do wędrówki; dyszał z utrudzenia i raz wraz ocierał lepki pot z czoła. Dziwił go kształt chodnika. Nie szedł tędy, jak kiedyś przed miesiącami, jakoś w tydzień po pożarze. Wówczas przecież nie był tak zasypany rumowiem. Na czworakach wyszedł na nowy zwał kamieni, chwilkę się zawahał, a kiedy zsunął się na drugą stronę usypiska i kilofem uderzył przed siebie natrafiając poprzeczną ścianę, zdziwił się. Obmacał ją dokładnie. Jeżeli to już dno upadu, to po lewej stronie musi być wejście w odbudowany ganek. Przeszedłby więc szczęśliwie spalony rejon. Zaczął szukać wejścia. Obmacał lewą ścianę dokładnie. Nie ma wejścia!... Jeszcze raz!... Postąpił kilka kroków wyżej, potem jeszcze wyżej. Wejścia nie ma!... Zszedł z powrotem na dno i zwrócił się na prawą stronę. Jest!... Dłonie ułapiły dwie deski, na krzyż zbite. — Zabłądziłech, pierona!... — szepnął. Chwilkę mocował się ze wzrastającym lękiem. Ostatkiem woli zgniótł go jak wstrętnego robaka w dłoni. Już znowu spokojny. Tylko ta cisza przeklęta. Postanowił zawrócić, wyjść na chodnik, z którego był zszedł, i tam odgrzebać w pamięci zagubiony wątek drogi. Widać, trafił w trzeci zamiast w czwarty ganek. Rozpoczęło się żmudne szukanie wyjścia. W drodze stawały mu tamte usypiska, mamiły go, łudziły, że już jest u celu. Wraz z nim szedł szelest osypujących się kamieni ze stropu lub chrobot odpadają- 87 od przepalonej ściany kęsów węgla. Po głosach tych poznał, i znalazł się w miejscu, w którym nikt z ludzi nie bywa. Jakieś iwalisko czy co? A przecież, do pierona! Bywał tu kiedyś, cho-ńl wszędzie, na pamięć mógłby nakreślić w pyle szkic tych szystkich poplątanych przejść, chodników i przodków. Tyle ra-r przecież przemierzył sumiennie owo kretowisko podziemne, lnując powierzonych sobie ludzi i ich życia. Zdrożony, dowlókł się na chodnik. -— Pójdę dalej!... Tam musi być wyjście... *— pomyślał głośno z uporem. Poszedł. Chodnik był wysoki. Z radością wyprostował w nim >olały grzbiet. Uszedł kilkanaście kroków. Kilof wymacał po-•zeczną ścianę. Zagrodziła mu drogę. Po lewej stronie wymacał ejście do pochylni, biegnącej w górę. Chwilkę stał nieruchomo i starał się zrozumieć, gdzie się znaj-ije. Usiłował przypomnieć sobie rozkład chodników. Nie mógł. szcze raz. Dokąd zajdzie rozwierającą się przed nim pochyl-ą?... Zaraz! Już ma! To będzie ta pochylnia, która prowadzi do iesiątego filaru. Stąd nie ma wyjścia. A właściwie byłoby, ale światłem. Wyszedłby do trzeciego poziomu. Tak mu się wyje. I znowu ^awrócił. A kiedy nowa ściana zagrodziła mu przej-e, pojął, że istotnie zabłądził. — Muszę wyleźć z tych przeklętych dziur!... — krzyknął, potem, kiedy już będzie między ludźmi, nikomu nie powie, lialiby się koledzy z niego, że on, doświadczony górnik, zabłą-ił w starych robotach. On, najbardziej doświadczony sztygar... Szedł, wracał się, kołował, błądził na czworakach, przepychał przez zaciśnięte chodniczki, opuszczał się jakimiś zapadłymi :hylniami, a kiedy w końcu doszedł do przekonania, że mijane >dniki i ganki poplątały mu się do reszty, że Bóg wie, jak długo i przyjdzie czekać w nich na ludzką pomoc, opuściły go siły. iadł na spągu. I znów ta cisza. Dzwoni teraz wyraźnie już nie równym to-n, lecz falistym dwugłosem. Ogarnia go czarnymi mackami, egryza nerwy, pragnienie życia dusi w sobie. Skądsiś szelesty idą do niego. Ze wszech stron. Jakby puszy- szmery kocich łapek. Otwierał oczy szeroko i mimo woli sta- ( 88 rał się spojrzeniem zgruntować otchłań. Cucił go ból pod powiekami. Zamykał je więc z powrotem i słuchał tamtych głosów. Chwilami ustawały, chwilami zaś wzmagały się i szły do niego tłumem. Ucichły znienacka, kiedy z niewiadomego miejsca jął się przesączać daleki, daleki rytmiczny głos walącego perlika. Górnicy mawiali, że to duch Pustecki pracuje. Krzystek wiedział, że to ktoś z ludzi o kilkadziesiąt metrów pod nim lub nad nim stempel podbija lub w caliznę tłucze. Z radością słuchał tamtego człowieka. Głos jego pracy wydawał mu się serdecznym przyjacielem, który przychodzi, żeby pocieszyć w udręce. A kiedy ucichł, opuszczenie tym większe spadało na Krzystka. A wraz z nim tamta cisza. Jej jęczący dwugłos doprowadza go do szaleństwa. Nie słuchać jej!... Nie słuchać! _ x Zerwał się. Pójdzie, aż — do pierona! — znajdzie zagubiony wątek drogi. Choćby do utraty sił, ale pójdzie!... A kiedy już sił nie stanie, czołgać się będzie!... Byle tylko tamtej ciszy przeklętej nie słuchać!... Chwilkę szedł wysokim chodnikiem. Palce ciągle stykały się z opaloną ścianą. Nagle stanął. Co to?... Czy ktoś idzie?... Słyszy wyraźnie czyjeś kroki... Gdzieś z głębi idą. A za nimi drugie... a teraz trzecie!... Co to?... Ludzie po niego idą!... Kroki się zbliżają. Dwóch z idących stawia je mocno, trzeci drobi i lekko stąpa!... Idą po niego!... Radość wezbrała w sercu. Kroki wciąż się zbliżają. Coraz bliżej... bliżej... Ale dlaczego świateł nie widać? Przetarł oczy. Przecież nie mogą po ciemku tak pewnie stąpać!... — Kto idzie? — krzyknął. Milczenie. Tylko tamte kroki coraz bliższe. Wydają się na odległość rzutu kamieniem. Mocne, twarde, śmiałe. A światła nie widać. — Kto idzie?... — krzyknął jeszcze głośniej. •1 znowu milczenie. Tylko te kroki coraz bliższe. Już je słyszy przed sobą. Dudnią w spalonym ganku podkutymi butami, rozlewają się zduszonym echem, dzwonią o kamienie. —' Tóż, kto idzie? — wrzasnął już wściekły. W tej samej chwili kroki ucichły. Rozwiały się w dzwoniącą ciszę. Jakby tamci trzej jednocześnie przystanęli. W uszach miał 89 szcze ich chrobotliwy dźwięk. Nagle okropne przerażenie runę-na niego. To nie ludzie... to tamci trzej spoza ściany!... To tam^ trzej... Nie mógł sobie uprzytomnić, jak długo przeleżał w omdleniu, stre bryzgi kilku świateł wwierciły się pod rzęsy, wyważyły po-ieki, dziobnęły w źrenice. Koło niego stoją nachyleni górnicy, toś mu wstać pomaga. Podniósł się ciężko. Rzucił spojrzeniem bok. Przed oczyma rozwierała się, czarna głębia ślepego szybu. 30 Chleb na kamieniu Stary Brożek usiadł ciężko na stołku. Słońce schodziło już z nieba. Pogubione chmury w błękicie jęły się powoli wyzbywać ułudy słonecznego żaru. Krągłe ich brzegi gorzały ostatkiem czerwieni, a niebo stawało się coraz głębsze. Gdziesik zadzwoniły dzwony na wieczorne klękanie. Bróżek podniósł oczy. Roześmiały się na jedno okamgnienie, bo dotknęły ciepłych, żywych plam słonecznych o kolorze wypieczonego chleba, co do ścian przylgnęły. Otworzyły przed nim radosny ogrójec wspomnień. Oczy widzą łany zboża, co szumią i szumią jak ogromna a daleka szklana woda. Środkiem, po miedzy bieży jego Antek roztonajimilejszy. Bieży pachnącym wądolcem zbożowym, a pękate kłosiska w pas kłaniają mu się bez przerwy. Sypie się z nich szklany szmer. Drobne, różowe stopy pacholęce plątają się w wysokiej trawie, ciepły wiatr wichrzy jasną czuprynę, a niebieskie oczy niosą w sobie urodę bławatów zbożowych. — Dawno już też temu?... Sękatą, twardą dłonią starł myśli z czoła. Nie warto wspomnieć, bo w sercu kłuje. Zgasły myśli, zdmuchnięte westchnieniem. Kalne oczy nie chcą odejść od słonecznych plam na ścianie. Przez otwarte okna sączy sdę daleki rytm życia. Dzwony jeszcze dzwonią. Głosy ich wchodzą przez otwarte okno do izby, jakby na palcach. Za nimi przylatują stłumione krzyki maszyn, rzężenie pary i zmiętoszone świsty lokomotywy. Brożek, przymknął oczy. Daleką, prostą drogą wraca jego Antek roztonajmilejszy. Smukły, gibki, radosny. Zgaszoną lampą kolebie od niechcenia, a wza-morusanych ustach żuje goździk, co mu go Kryska spoza płotu dała. Goździk czerwieni się okrągłą, jaskrawą plamą ,ną czarnych ustach. 91 , — Jak ci się darzyło, Anteczku? Jak?... — Dziękują!... Dobrze, tatulku!... Podaje Antek zbrudzoną dłoń. Ojcowa dłoń wyczuwa jej wdzię-y a chropowaty kształt. W drobnym, niedługim, uścisku dwóch ii zamyka się na jedno okamżenie cały boży świat. Nadzieja, aści, smutki i trwogi. Wszystko, co w ludzkim sercu powstaje. — Już nie ma Antka... — pomyślał głośno Brożek i otrząsnął Obleciało go zimne mrowie. — Już nie ma Antka!... — westchnął powtórnie, wstał i poił do okna. Słońce już zaszło. Od wschodniej strony szedł pola-fioletowy mrok. Rozbłyskiwały w nim mnogie światła cie-ejącej kopalni. Wieża kościelna dawno ucichła. Krzyki maszyn teraz bełkocącym tłumem po ziemi. Ocknął się, bo do drzwi akał czyjś twardy palec. — Proszą!... — zawołał. i — Dobry wieczór, Brożku!... — Dobry wieczór! Na witejcież, Stryczku!... Witejcież! Do izby wszedł wysoki chłop. Zdjął czapkę w progu i zabielił lą w mroku. Spod zgarniętych brwi łysnęły srogie oczy. Jak jója". Brożek nacisnął guziczek w ścianie i z uwieszonej pod ałą lampy chlusnęła struga jasnego światła. Oczy Stryczkowe odniały w dobrotliwy uśmiech. — Dyć jeszcze nie rozżegejeie światła. Dyć jeszcze czas! —¦ mówił grzecznie. — Ach, nie lubią po ćmoku siedzieć! No, siodejcie, a mówcie, ii nowego niesiecie. Jsiadł Stryczek przy stole, usiadł z drugiej strony Brożek. Za-. mówić. Powoli, nie śpiesząc się, obieranymi słowami. Każde w omotane było w życzliwy uśmiech. Niektóre zdanie powta-dwa razy, by mu nadać większej wagi. Sycili się słowami jak stwym, powszednim, czarnym chlebem. Radowali się wzajem->liskością, albowiem w ich czuciu przemieniała się jakoby swoniącą caliznę węgla, o którą śmiało można się oprzeć, bez , że w nieoczekiwanej chwili runie na znużony grzbiet. Pali sobie w siwe oczy i na przemian brali z nich drobinki serca, by owoce jarzębiny, ujmowane w koniuszki placów-Vyjrzała Stasia z drugiej izby, kto przyszedł. — Staśka, a przynieść kawy, przynieś! -- zawołał Brożek. 92 — Nale jej!... Pięknie witóm, Stryczku!,.. Słyszałach, że ktoś tu mówi, a... — No, przynieś, przynieś! —¦ przerwał jej ojciec. — Bo Stryczek nóm ucieknie, jak to bydzie długo trwało... Dziewczyna poszła. Zostawiła za sobą nieuchwytne wspomnienie czegoś jasnego. Stryczek zamyślił się bezwolnie, cóż to być mogło. Albo strzępek czyjegoś śpiewu, lub widok czystej strużki wody o wschodzie słońca, czy też radość, kiedy syn jego wrócił z wojfny. — Szykowne dziewcza! — rzekł po chwili. — Nó! — przyświadczył Brożek. — Tyle mi zostało na świecie. Żona mi umarła jakoś zaroz po powstaniu, a Antek... dyć wiecie, ni? — Wiem, Brożku! — przyszedł głos miękki, podobny głaśnięciu dłonią po twarzy. — Wiem, że zginął w powstaniu. No, poręczono Panu Bogu... Bóg doł, Bóg wziął... Nastała cisza. Ciężka jakaś, spopielała. Położyła się na ludzi jak żelazna, zimna ściana wozu, co w ganku ze szyn spadł, a teraz trzeba go podnosić spoconymi plecami. — Tak... Bóg wziął!... — szepnął do siebie Brożek. W słowach jego i ustach był piołun. — A mógłby do dziśka żyć... mój Anteczek roztonajmilejszy... Mógł do dziśka żyć, jak i wasz syn, gdyby... — załamał się jego wzburzony głos. Przeszedł w westchnienie. — Tak, tak, na świecie!... — dodał Stryczek, tając w sobie radosne przeświadczenie, że to nie jego, ale BrożkóW syn zginął. Tak nieoczekiwanie wychynęło z serca owo dziwaczne uczucie. Zdusił je natychmiast, bo go wstyd za nie było. Weszła Stasia, spłoszyła zamyślenie Stryczka. — Proszą, panie Stryczek — rzekła. — Proszą nie pogardzić naszą kawą. Uśmiech, oczy i dłonie Stasi posłodziły radość, jaka szła z woniejącej kawy w dzbanku. Pół bochna chleba rozparło się szeroko na niklowanej tacy. Duża kostka margaryny żółciła się w odwiniętym papierze. Stryczek ukrajał kęs chleba, nabrał na nóż skrawek margaryny, posmarował, chlipnął kawy i zagryzł chlebem. — Dobra kawa, piernika kandy! — pochwalił szczerze. — Ani 93 ja staro tak nie umie gotować. To wasza... to tyś, Stasiu, na-owała takiej fajnej kawy? — Toć! — rzuciła dziewczyna przez zapłoniony uśmiech. Stasia poszła znowu do kuchni, a Stryczek pojadał powoli, łkował i raz wraz wiązał swoje słowa ze słowami Brożfca. Po-l otarł wąsiska, wstał i jął się żegnać. — A dziśka idziecie na szychta? — zapytał Brożka od, nie-enia. < , — Ano pewnie, że ida!... Mówił mi inżynier, żeby przyjść. Mó-rabować stemple ze starych wyrobisk w filarach. Mówił, że samy, bo już pięć filarów stoi próżnych. Gdy je kiedyś skręci iwali, obwał mógłby dosięgnąć filara, w którym ludzie robią. — Hm, to jest niebezpieczno robota. Może człowieka przysy-do imentu... No, ale jak się uważa!... A kto robi z wami? —• Cmoik. Dwóch nas tylko bydzie... Aha, a zdaje się, że dziśka zie ten nowy praktykant ze szkoły górniczej. Ani nie wiemy, się nazywo. — Jo wiem. Bo on już ze mną robił. Zgrabny synek. To jest inżyniera ze szybu „Aspern". — Którego? Millera? — Nie. Pfeiffera. — Co? Pfeiffera? Tego zbója?... Tego... — Cóż wy powiadocie? Jak to, zbója? Kogóż zabił? — Nie wiecie?... Mojego Antka! Mojego Antka roztonajmilej-;o!... On go zastrzelił w trzecim powstaniu! To on był z pewną! Stryczek usiadł z powrotem. Brożek chodził wzburzony po e i opowiadał. Stryczek raz w faz cudował się, głową potrząsał, iwał, dłonie składał i znowu słuchał. ¦ — ...i Antek przybieżoł do mnie. Od rana byliśmy w ogniu, jeść chciało mi się bardzo. Przyniósł mi chleba i saperki. imci strzelali i strzelali. Mówią Antkowi: — Tóż skryj sie, sy-, bo cię zastrzelą! Antek uniżył się. A prawie wyciągnął chleb eszeni i położył na kamieniu... A tamci biją!... Wiem, wtedy geschowi" przewodził inżynier Pfeiffer... On ich .prowadził na To był ten zbój, inżynier Pfeiffer... Potem Antek podniósł się ha, a ktoś z tamtej Pfeifferowej bandy strzelił i trafił mojego ka roztonaj milszego w piersi!... Jezus, Maryja!... Synek roz- 94 krzyżował ramiona, zawołał jeszcze na mnie: Tato! TatulkuL. i zwalił się na ziemię. Akurat koło kamienia. Przyskoczyłech, krzyknąłech na święte słowa... Mój Anteczek już kona!... Palcami gmerał ziemia, a nogami kopał... Krew płynęła z piersi i z ust... Krzyczołech, z Bogiem, się wadziłech, żeby mi synka zostawił, ziemia kąsołech z okropnej męki... A synek konał, jak ten ptoszeczek mały... Porwołech go w ramiona, piastowołeeh jego tężejące ciało... skowyczołech z bólu... A synek konał... A tamci strzelali!... Przytknąłech dłoń do jego rany na piersiach, żeby uciekającą krew zatrzymać... żeby uciekające życie jego zatrzymać w drodze... A krew sączyła się i sączyła między zaciśniętymi palcami i życie gasło w nmi... Aż zgasło. Umilkł Brożek i jakby zapatrzył się w samego siebie. Stryczek przypomniał sobie osobliwą chwilę na froncie, kiedy po ryczącym, długim ogniu huraganowym nastała w nieoczekiwanej chwili ogromna cisza. Wszyscy żołnierze w jego rowie patrzyli dokoła, przerażeni szumem ciszy. A cisza wchłaniała ich jak bezdenna, czarna woda. Obecnie, kiedy Brożek ucichł, doznał tego samego wrażenia. Przeraziła go cisza, jaka nastała po tamtym wniebogłośnym, skowyczącym krzyku ojcowego serca. Przez odchylone okno sączyły się rechotliwe pogwarki maszyn i ściszone wołania ludzkie. Mrok oparł się na ramie okiennej i ślepił fioletem w izbę. Zegar na ścianie rachował stąpania czasu. — ...a potem podniosłech chleb z kamienia... — zaczął Brożek zmęczonym głosem. — Chleb był nasiąknięty Antkową krwią... Oto jest!... — i wskazał dłonią na komodę. Na środku, pod małym czarnym krzyżem stał duży, szklany klosz, jakiego używają sklepikarze do nakrywania serków. U kopulastego szczytu pęczniała duża kula przejrzysta, uczyniona dla ujęcia jej w palce. Pod kloszem czernił się zeschły, czarny kęs chleba. Po jednej stronie powleczony był rdzawą śniecią. — ...to jest krew Antkowa — szepnął Brożek, wskazując trzęsącym się palcem na tamtą rdzawą plamę. Zegar zastękał i jął powoli, z wysiłkiem wydzwaniać godzinę. Jakby zardzewiałe kulki żelazne wypluwał z charkotem. — No, Brożku!... Nie myślcie już o tym, co było... Pónbóg dołr Pónbóg wziął... Nie myślcie już o tym... Przebaczcie, już musza iść do dom. Ósma godzina już bije na waszym zegarze. — Spoj- h 95 rżał na swój zegarek. — No, tyle jest. No, z Panem Bogiem, Broż-ku, z Panem Bogiem!... Zobaczymy się pod szybem na szychcie. Stryczek poszedł. Brożek zaś udał się do kuchni, do Staśki. W jej obecności wszystkie tamte myśli, podobne do czarnych kłębów kurzawy, wszystkie myśli w obecności Stasi wracały w ukryte legowiska. — Staśka! Przygotuj mi już wieczerza, bo niezadługo trzeba bydzie mi na szychta. — To Stryczek już poszli? — zapytała. — Już. Dziewczyna jęła się pracy. Każde spojrzenie * na ojca przegradzała cichym uśmiechem. Ojciec zaś patrzał na nią i powtarzał w duchu: —¦ Moja Staśka... Moja Staśka... Zjadł wieczerzę, pożegnał się z córką i poszedł na szychtę. Kie-iy stanął na szczycie kępy, obejrzał się. W nagrzanej nocy dojrzał lwa maleńkie, złotawe, jarzące się kwadraciki okien. -> Staśka czyta se książka — pomyślał radośnie. Kwadraciki pa-;rzyły w jego źrenice jak spokojne oczy Staśki, kiedy się czemuś iziwuje. Zszedł skrzypiącą, żużlowa tą ścieżką w płaską dolinę. Na jej lnie położyła się gęstwa zabudowań szybowych. Między rusztowaniami mostów i wież, ponad załomami dachów, wszędzie w ob-•ębie rudego muru jarzyły się duże mleczne kule światła. Ich blask >owlekał ziemię i ściany srebrzystą patyną. W oczy zaś wrażał się dmnym dotknięciem. Coraz większy krzyk maszyn i zdyszanej >ary leciał do niego swarliwym gwarem. Ziemia dygotała nieznacznie. Kiedy stanął, wyczuwał przez buty końcami palców jej Irżeni-e. Widok jasnej główki Stasi, co go był z sobą w oczach za-)rał, zacierał się stopniowo, a na jego miejscu wychylała się znowu postać konającego Antka. Zlatywały się myśli o nim, a każda iderzała w jego serce jak tępy świder w caliznę. W nieoczekiwa-lej chwili wybiegła z ich tłumu jedna jedyna: — Syn Pfeiffera bydzie dziśka ze mną!... A gdyby tak... Żachnął się i splunął niechętnie. Odpędził ją jak parszywego >sa. Niedaleko. Poszła już teraz za nim chyłkiem, cichaczem, v cienie się uchylająca. Na kopalni spotkał się z nieliczną .garstką towarzyszy. Tamta 96 myśl odbiegła. Wypłoszyła ją hałaśliwa, przekorna, prostacka po-gwarka górników. Stali koło windy i czekali na sygnał. Lampy ich jarzyły się drobnymi płomykami. Głowy ludzi nurzały się w roz-chybotanych cieniach. Od uszeregowanej gromady niósł się zapach starego potu i kwaskowaty odór żutego tytoniu, Ostre, kościste żuchwy miesiły jego rozpaprane zwitki w ustach, a przez żółte, szczerbate zęby strzykały strużki lepkiej śliny. Ci górnicy, co stali tuż przy studni szybowej, pluli w jej czeluść, inni zaś pod nogi lub celowali zręcznie na ściany. Ciężkie, kanciaste słowa migały w tłumie jak bryły węgla. A za każdym słowem bieżały w te pędy hurkotliwe śmiechy, dudniące pod niską powałą jak kęsy węgla, zsypywane po desce. — No, Brożek! — zawołał jeden z górników — dziśka mosz fajnistego kamrata do pomocy. — Panoczka w okularach!... — A dej na niego pozór, żeby ci nie uciekł! — Łebo żeby sie nie spłakoł, jak mu kożesz stempel wyciągać! — .'..a na łeb bydzie sie sypoł kamień... — A dej mu smykać stemple te najcięższe, żeby poczuł... Śmiech gruchotał za każdą uwagą. Wszystkie były na pozór złośliwe, uszczypliwej radości łakome. Brożek wiedział, że to tylko przekora górnicza. O ile praktykant okaże się twardym górnikiem, spotka go uznanie. Jeżeli się zbłaźni przy pracy, polęka jej, przerazi tąpania w stropie, ucieknie, kiedy nastąpi obwał — języki górników postrzępią się na jego smarkatym honorze. — No, no! — rzucił Brożek gromadzie. — U widzimy, co pokaże! Stryczek se go chwoli. — Ja, bo ze Stryczkiem we węglu robił! Ale poczkej^ Brożek! Jak mu kożesz leźć po stempel, a na głowa sypie sie już kamień!... Uwidzisz,, jak bydzie zmiatoł pod szyb ze strachu! — Chyba że nie bydzie zmiatoł. —- No, to bydzie fajnisty chłop!... Zaszczerkał sygnał nad głowami, ludzie ucichli, jęli wchodzić nachyleni do windy. Rozszumiała się czarna głębina szybowa lecącymi klatkami, rozdygotały się wyprężone liny, rozdyszała para w cienkim wylocie rury na dachu kotłowni. Raz w raz wynurzała się z mroku ciemna plątanina wiązadeł klatki, wstrzymała się z westchnieniem u wejścia, rozwierała kratowaną gardziel, nowy 97 ąd nachylonych postaci wpychał się w jej wnętrze. Dzwonek zaczekał piskliwie i ładunek z ludźmi zapadł w ziemię. I znowu ciał stamtąd szum i więdniejący stukot windy, ocierającej się locie o dębowe belki. Spojrzenia czekających ludzi ślizgały się i skrętach rozhuśtanych lin. Tak długo, aż próżna winda wy-lynęła pod oczy. Przyszła kolej na Brożka. Przeżegnał się nieznacznie, ujął łanich nad głową i poleciał w głębinę. Pod szybem czekał już na niego stary Ćmok. —> Tóż idziemy, stary? — zapytał Brożek. — Idziemy! —.przyświadczył kamrat. — A kaj ten praktykant? — Mo przyjść z dozorcą. Kiedyś w połowie szychty. Poszli. Kroki dudniły pod czarnym sklepieniem przekopu, po ianach wałęsały się chybotliwe cienie kroczących nóg. Czarna sza była przed nimi i za nimi. Jak ogromne, czarne, puszyste dło-e. Kroczyli w niej, podobni do istot, co na dnie czarnej topieli •odzą od wieków. Mroki rozchodziły się z leciuchnym, ledwie że yszalnym szumem i zamykały się za nimi jak, aksamitne czarne rota. Mijali ganki i przecznice, wędrowali pochylniami, chodnikami, •oczyli przecinkami i wiatrową, żeby drogi oszczędzić, dotarli końcu do opuszczonych filarów. Usiedli spoceni pod ścianą. Po-ietrze było słodkie i ciepłe. Małe płomyczki zatrzeszczały eza-•m, a tamta cisza źniła w uszach, jak jednostajny wysoki, meta-:zny a cichusieńki jęk. Koło nóg przemknęła mysz. — Aha, bezkurcyja, już chleb czuje! — zauważył życzliwie mok i splunął za nią. — Wiesz, bo to też może być duch Skarbnik — dodał po chwili liewinniająco. — Eh, nie pleć! — NaistoL. Wy młodsi nie wierzycie, ale jo, coch już w ha-ierni blisko czterycet roków przerobił, to wiem! Skarbnik już i się dwa razy pokózoł. Roz w postaci myszy, kiedy miało być Leszczęście w hawierni... Półtora kopy ludzi wtedy legło. A drugi jz jako nieboszczyk Gamrot. To było w upadzie pod starym szy-.kiem. Daleko, szeroko — żodnego żywego człowieka. A tu naroz Izie chodnikiem stary Gamrot!... Pierona kandyL. Strach na mnie 98 piznął, żech sie ani ruszyć z miejsca ni mógł. On idzie, przechodzi koło mnie, podnosi lampa, poświecił mi w ślepia i dalej poszedł... Maryjo święto? Jeszcze teroz mrówki po mnie biegają!... A wiesz, wtedy, jakoś w godzina nieskorzy, zatopiło1 pokład „Elizy" pod przekopem! Szesnaście chłopów utopiło się jak szczury, Boże im tam dej radość wieczną!... Brożek nie słuchał znajomej sobie historii. Toć stary Cmok każdemu ją od kilkunastu lat opowiada, że ją chyba już wszyscy górnicy na „Kleofasie" słyszeli. Patrzył w tej chwili za myszą. Toczyła się na maluchnych, drobnych nóżkach jak podłużna, szara kluseczka. Jej spiczasty, chytry pyszczek węszył za chlebem. Małe, czarne, paciorkowate oczka zerkały nieufnie na niego. Wpełzła pod kamienie, wynurzyła się, skoczyła na pochylony stempel, obwąchała, zmiotła pył z drzewa długim ogonkiem, skręciła go w pętelkę i znów skoczyła na kamień. Teraz bieży truchcikiem koło prawej nogi Brożka. Wystarczy nachylić się szybko, żeby ją w palce ułapić... Poleciała do filara. Utonęła w jego nocy. Brożek czekał, skoro ukaże się znowu w obrębie światła. Nie wyjrzała. Doleciał stamtąd tylko leciuchny szept pyłu, który swymi łapkami strąciła z niewidocznego kamienia. — Widzisz? Do filara poleciała!... To może być Skarbnik. Musimy uważać, żeby sie co nie przydarzyło. Zardzewiały głos Cmoka napęczniał zabobonnym lękiem. — Głupstwo! — mruknął niechętnie Brożek. Zły był na Cmoka, bo wyczuł, że z głębi filara skrada się do niego parszywy strach. Zdawało mu się, że tam gdzieś, w jądrze filarowej nocy czai się podstępna śmierć. — Głupstwo! — powtórzył ostro. — Chytejmy sie roboty, stary, bo ani na słono woda nie zarobimy!... Wstali, ujęli lampy i weszli na próg filara. Rozwarła się przed nimi ogromna komora, wysoka, pusta, wypełniona rzędami stempli. Stemple były proste, krzepkie, pachnące żywicą. Niektóre z nich rozszczepiły się u góry, inne znowu z lekka wygięły w nieznaczny łuk. Wszystkie czyniły wrażenie cienkich, długich nóg, które zaparły się mocno w spąg, napięte ostatkiem siły. Brożek uderzył w najbliższą sosnę tylcem siekiery. Stempel zadźwięczał jak naciągnięta gruba struna. — Dzierży farońsko! — zauważył. 99 Ćmok oparł się o ścianę, Brożek zaś poszedł z podniesioną lam-ią w głąb filara. Oświecał dokładnie strop. Po jego szklistej po-fłoce rozlatywały się oślizłe bryzgi światła. W drugim końcu ko-aory dojrzał cienką, pogmatwaną rysę w stropie. — No, tu strop bydzie dzierżeć! Nie spadnie nóm na głowa, tfożemy zacząć spokojnie od tylnych stempli. Jęli się pracy. Na przemian to Ćmok, to Brożek podrębywał tempel w spągu, a jeżeli spąg był skruszony, podbierał podstawę templa dziobcem kilofa. Kamrat zaś świecił na strop i czuwał, zy nie szepce, czy nie posypuje miałem. Uderzenia kilofa lub sie-iery błąkały się bezradnie po wyrobisku jak po sklepionym gro-iowcu. Wszystkie myśli Brożka i Cmoka zgarnęły się w jeden pęk. łeby strop nie zarwał się znienacka, żeby w razie czego szybko iskoczyć w chodnik, żeby potem szalejącą, śmierć wykpić piero-.ami. Cały świat, co poza Brożkiem został, przestał w tej chwili stnieć, nie było go więcej. Była tylko naprężona czujność, jak . dzikiego zwierza, co się po łup skrada. Pierwszy i drugi stempel zwalił się z łomotem na spąg. Brożek 0 każdego wbił ostrze siekiery i wywlókł do chodnika. Przestrzeń / filarze rozszerzała się, wyzbywała przeszkód dla oczu, czernia- 1 coraz mocniej sierocą pustką. W miarę znikania stempli posu-/ała się do chodnika, ludzie ślepili spode łba na strop, raz w raz świecali go dokładnie,x szukając powstających szczelin, a słuchem 3wili szmery. Ostrożność ich rosła za każdym wyrąbanym stem-lem. Czuwający towarzysz nie spuszczał oczu ze stropu, rąbiący aś u jego nóg kamrat, zanim śmignął siekierą w drzewo, słu-hał... Ciął szybko, zamierzył się ponownie i słuchał... Potem znów iął spoza głowy, wyrwał siekierę, zamierzył się i słuchał... — Bij, kamrat, bij!... — uspokajał go towarzysz. — Trocha sy-iie, ale to jeszcze nie poleci. Wtedy Brożek znowu rąbał. Stękał za każdym uderzeniem, Tzykucnięty na piętach z wygiętym grzbietem i coraz otrząsał ię bezwolnie, bo mu się zdawało, że nad schylonymi plecami żuje kościste łapy śmierci, co po jego życie sięgają. Wyrabowali już filar do połowy. Gdy Brożek stanął przy ostat-ich stemplach i spojrzał w pustą przestrzeń, której światło nie logło już zgruntować, bezwiednie skurczył się w sobie. Ziała nie-chwytną grozą, podobną do potwornej paszczy, rozwartej szero- 100 ko, która za jedno okamgnienie zamknie się ze skołtunionym rykiem. Spękany Strop teraz jeszcze trzyma się w swych kruchych zazębieniach. Wystarczy jednak mocniej krzyknąć, wystarczy raz uderzyć kilofem o jego sklepienie, by rozpętał się w burzę. Tak mu się zdawało. — No, stary? Słyszysz? Trzeba se nóm kapka spocząć! — zawołał na Cmoka. — A trzeba! Poszli do ganku i usiedli pod ścianą. Odpoczywali. Równocześnie słuchali szeptów w filarze. Wychodziły stamtąd ukradkiem, jakby ludzkie westchnienia z ciszy kościelnej. — Filor szepce — zauważył Cmok. — Yhy! — potwierdził Brożek. Nie siedzieli długo, kiedy znienacka jęły przybiegać do nich coraz głośniejsze dudnienia podwójnych kroków. Zbliżały się powoli, pewnie, podkute ćwiekami. Tamte drugie nieco drobiły. — Aha, idzie sztygar z tamtym praktykantem! — mruknął niechętnie Cmok. — Stowejmy, boby powiedzioł, że darybakuje-my. Wstali i jęli układać wyrabowane stemple pod ścianą. Umyślnie przy tym czynili hałas i stukania, żeby nadchodzącego sztygara przekonać, iż tak mocno pracują. W głębi ganku chwiały się dwa idące światła. Tak się zdawało, że to one dudnią podkutymi butami. Doszły do nich, podniosły się. — Szczęść Boże! — wychynął z mroku świeży głos sztygara. — Jak się darzy? — Dej Panie Boże, panie sztygar! Ano nic. Jużeśmy tyle wyrabowali! — i Brożek wskazał dłonią na stemple. — A jak tam we filarze? Nie tąpie? Nie posypuje? — Tąpać to jeszcze nie tąpie. Ale trocha już posypuje — objaśnił Cmok. — Oto macie praktykanta. Uważejcie na niego, bo tu robota niebezpieczna. A ja się jeszcze popatrzę, jak tam w filarze. Poszedł do filara. Brożek zaś powoli uniósł lampę i oświecił przybysza. Ujrzał młodą, dziewczęcą prawie twarz o szczerych, modrych oczach. Nad oczami rysowały się duże łuki brwi. Usta były z lekka uśmiechnięte. Niósł się od niego zapach perfumowanego mydła i jakaś pogardliwa pańskość. 101 To oni są synem pana inżyniera Pfeiffera? — zapytał ci- cho. — Jawohl! Mój ojciec nazywa się tak. Ja też!... - - poprawił się. . — Hm, toż to oni są?.. A nie boją się? — Nie! Pfeiffer zasępił się, bo wyczuł ukrytą ironię w słowach Brożka. Wydął z lekka usta, głowę podniósł wyżej, lewą rękę zaś wsparł na biodrze. Brożek odstąpił kilka kroków w bok i patrzył na niego. Zamyślił się. Tamta odpędzona myśl, co go była na drodze przede-szła, znowu pląta się w pobliżu. Nie odgania jej. — ...mój Antek też by taki był... Też by taki był... A to jest jego syn! Tego zbója. A gdyby tak... Niechby bestia skowyczoł, jak jo skowyczoł... ki$dy mój Antek na rękach konał!... Zastrzelony przez jego ludzi. A może i przez niego samego... Spłoszył wszystko sztygar, który wyszedł z filara. — Więc, chłopy! To wam powiadam!... Uważajcie pierońsko na wszystko! Strop jest już spękany. Może jeszcze trzymać nie wiedzieć jak długo... A może też zerwać się w każdej chwili. Wy, Brożek, na was kładę obowiązek!... Rozumiecie? — Hale, rozumia, panie sztygar! — bąknął Brożek. — Ja już idę, a wy uważajcie!... Szczęść Boże! — Dej Boże! Sztygar poszedł. Tamci trzej usiedli. Ćmok spoglądał ciekawie na chłopca, śledził go, w duchu pokpiwał z niego. Brożek, patrząc na inżynierowego syna, równocześnie widział swego Antka. Lepka krew z jego przestrzelonej piersi płynie i płynie. Jak ogromna woda. Wzbiera z szumem, podnosi się, zatapia ojcowe oczy. Oczy mrużą się, bo już nic nie mogą widzieć, jeno tę żywą, dymiącą z lekka czerwień płynącej krwi. Żelazne pazury gniotą serce. Tak strasznie gniotą... Brożek wsparł się dłonią o spąg. Palce dotknęły siekiery. Zwarły się wokoło jej ostrza, ułapiły drapieżnie... W oczach ruda mgła błądzi... — Tu macie, chłopy!... — posłyszał dźwięczny głos chłopca. Spojrzał Brożek, i zdumiał się. Pfeiffer rozłamuje swój chleb na trzy części. Jedną kładzie sobie na kolanach, drugą podaje 102 w wyciągniętą łakomie dłoń Cmoka, trzecią podaje jemu. Brożek patrzy i nie bierze. — No, bierzcie! — zachęca chłopiec. — Matka dała mi tyle, że tego nie zmłócę. Bierzcie! Wyciąga się drobna, pańska dłoń ku Brożkowi, a na dłoni bieleje kęs chleba z masłem. Brożek patrzy i nie bierze. Pfeiffer uśmiecha się, obmiata rękawem płaski kamień obok Brożka, chleb na kamieniu kładzie. Bieli się kęs chleba na czarnym kamieniu, kusi słodyczą uciszonego głodu, nęci zapachem sytości. — Nie potrzebują ;— warknął Brożek. Ujrzał we wspomnieniu ukrwawiony kęs Antkowego chleba. Spojrzeli na siebie zdziwieni Ćmok i Pfeiffer. — Zostawią mu ten chleb na kamieniu... — szepnął Ćmok. — On se go weźmie nieskorzy. Brożek wstał i poszedł do filara. Zaczął rąbać stempel. Łomot siekiery huczał w czarnym pustkowiu zduszonym grzmotem. Ćmok nie dojadł swego chleba. Owinął go w chustkę i włożył do kieszeni surduta, co na gwoździu wisiał. Pośpieszył za Brożkiem. Za nim Pfeiffer. Dziwili się obydwaj Brożkowi, dziwili jego zaciekłości w pracy, lecz milczeli. Brożek rąbał bez wytchnienia. Białe szczapy i trzaski bryzgały wielkim kołem spod siekiery, zasiewały czarny spąg dookoła. Runął pierwszy stempel, runął drugi. Ćmok z Pfeifferem wywlekli je do chodnika. Brożek jął się trzeciego. Wyrąbał już sporą szramę w jego podstawie, gdy znienacka nad głowami rozleciało się gwałtowne tąpnięcie. Jakby piorun strzelił w caliźnie. Odskoczyli ludzie, spojrzeli w górę. cisza. — Bić pierona! — wrzasnął Brożek i skoczył do stempla. Siekiera zaczęła śmigać. Ćmok stanął przy nim i patrzał na powałę. Lampę trzymał wysoko Wzniesioną. Stempel runął. — Wywlec go! — zawołał Brożek i jął się następnego. Burza przewalała się w nim. Pragnął ją stłamsić pracą. Przynosiła mu zapomnienie. Walił siekierą spoza głowy, stękał, tłukł tylcem o dygocący stempel, ślepy na wszystko, co koło niego istnieje. . Przetoczył się drugi łoskot w stropie. Na głowy spadła garść drobnego miału. Za nią następna. —¦ Brożek!... — krzyknął Ćmok — Wali! UciekejL. Tąpanie w powale wybuchało raz po razie, przebiegało strop 103 I od krańca po kraniec, reszta stempli jęła gwałtownie trzeszczeć, a ze wszystkich stron zsypywały się garście miału. Brożek nie słyszy. Bije siekierą bez przerwy. — Brożek pieronie głupi!... Wali! Uciekej! — ryczy Ćmok i szarpie Brożka. Brożek oprzytomniał. Spojrzał na strop, zrozumiał, że załamuje się, że w najbliższym okamżeniu runie. Obejrzał się. Widzi — obok niego stoi Ćmok, z drugiej strony blady Pfeiffer. Jeszcze raz jęknął strop. Koło ściany obsunął się pierwszy kamień. Prasnął o spąg i wzbił czarną chmurę. — Uciekać! — rzucił ostro Brożek. Zadudniły kroki, rozleciały się skaczące cienie po ścianach. Brożek dopadł chodnika. Posłyszał za sobą czyjś krzyk. Nie obejrzał się. Wołanie sczezło w huku pękającego piętra. Wstrzymał się, spojrzał za siebie. :— Pfeiffer tam został! — krzyczy Ćmok i wskazuje w filar. Patrzy Brożek i widzi. Na spągu leży chłopiec, krzyczy i czołga się do wyjścia. Strop w głębi filara załamuje się. Ogromne bryły siwego kamienia lecą wzdłuż tylnej ściany. Stemple trzeszczą i skręcają się. Obwał posuwa się na cały filar. Zanim się tamten doczołga, runie powała, zasypie rumowiskiem... Ćmok trzęsie się, szarpie za ramię Brożka i mamie coś przerażony. Brożek zamienia się w kamień. Nie słyszy tamtych, nie widzi tamtych, tylko swego Antka, jak mu kona ,w ramionach. — Śmierć!... śmierć!... — szepcą sine wargi Brożkowe. — Niech zostanie!... Za mojego Antka!... Zacisnął pięści, zacisnął szczęki, opuścił oczy. Spojrzenie padło na jasny kęs chleba na kamieniu. Przerażenie zwaliło się na Brożka. chleb na kamieniu krzyczy swą bielą, serce wyrywa z Broż-kowej piersi. Brożek skoczył pod obsuwający się strop. Pęka!... pęka!... Sypie się miał na głowę- Zanim dobiegnie, legnie powała, życie wydusi!... chłopiec skowyczy i wydziera się do niego, wlecze za sobą złamaną nogę. Brożek schyla się, łapie za ramiona, ciągnie. Za nogami kamienie lecą... Zawyło w filarze, skołtuniła się burza, spiętrzony wicher zmiótł ich pod ścianę. Ryczą kamienie, zgrzytają, stemple stękają 104 ludzkim głosem. Przewaliła się zawierucha i zdechła, ciemno. Rzężą oddechy... —-, Żyjesz?... — słyszy Brożek skamlący głos Cmoka. — Żyję — odpowiada z wysiłkiem. Potarta zapałka prysła w mroki wiechetkiem blasku. Zajął się knot lampy. Podnosi się Brożek i patrzy, chłopiec leży koło niego i jęczy. Trzyma się za nogę. Obok chłopca płaski kamień, a na kamieniu bieli się kęs chleba. 1931 Na bieda-szybie Wszyscy już odeszli. Pozostał po nich jakiś dziwny swąd bez lazwy. Kwaśny zapach potu, gorzkawy, ckliwy odór zżutego ty-;oniu i resztki ciężkich, nachmurzonych myśli. Myśli zdawały się wodzić przed czarną tablicą, jak silny czad nad tlejącą hałdą. Przez ;zybki okna sączyło się słońce bladą, schorzałą posoką. Szybki ayły drobne i zakurzone nalotem pyłu węglowego. Poza nimi wy-iawał się świat jak kwadratowy wycinek przestrzeni, wypełnio-lej sypkim popiołem. Kuchejda oparł się o framugę i patrzał na tablicę. Tablica była nu w tej chwili czarnym, nieforemnym wiekiem trumny, w któ-•ej jego pozdychane radości leżą pokotem. Jak tamte małe szcze-liaki, które pan inżynier utopić kazał, a dzieci wydobyły je ha-cami z gęstej wody i w czarne, tekturowe pudełko włożyły, by m pogrzeb uczynić z paradą pcd zardzewiałym kotłem. Pamięta dobrze, kiedy jeszcze dzieckiem był, zmajstrował so-»ie klatkę z gałązek bzu. Klatka miała być dla kosa ze złamaną logą, który od dwóch dni wrzeszczał pod wywróconym koszem. Afyszaehrował go od Hanysa Macury za scyzoryk z kościaną okła-iziną. Kiedy klatka była już gotowa, pomalował ją minią, którą kradł ślusarzowi na kopalni. Klatka teraz pyszniła się czerwienią ak żadna inna klatka na świecie. Osuszył ją na słońcu, a wtedy wszyscy koledzy gromadzili się przed nią i cudowali jej urodzie. Wieczorem minia zupełnie już przyschła. Wziął więc wrzeszezą-:ego kosa spod kosza i wsunął do klatki. Nazajutrz kos leżał na ej dnie, sztywny, zimny, ze szklanymi oczyma. Po prostu zdechł v ciągu nocy. Wówczas mały Kuchejdoszek przez cały dzień nie nógł utulić się w płaczu, tak długo, aż stary Kuchejda wrócił ; szychty i zerżnął go paskiem. To poskutkowało. Już nie beczał, ecz w drobnym sercu zostało to samo uczucie, jakie w tej chwili przed czarną tablicą wylęgło się niemrawie. Coś gniecie we wnętrzu, ściska żelaznymi pazurami, miażdży ciężkim kamieniem, a równocześnie powstaje coraz większa pustka, szara jakaś i głupia, jak tamten kwadratowy wycinek przestrzeni za oknem, wypełniony lotnym popiołem. — Pierońskie porządki! — warknął i splunął na tablicę. Na białym papierze rozchlasła się żółta, kleista ślina i teraz jęła powoli spływać po małych, drobnych literkach. Jak śmieszny, rudawy ślimak. Odwrócił się, trzasnął drzwiami i poszedł. — No, no!... Nie musicie tak prać tymi dźwierzami! — oburzył się zezowaty Baścik, co stał przed rozwartą kratą bramy i z ukrytym zadowoleniem patrzał w swoje parszywe szczęście. x — Dobrze ci mówić!... A co teraz? Baścik poprawił spodnie na brzuchu i rozłożył bezradnie dłonie. — Człowiek pójdzie żrać te kamienie na hołda, ni?... — rzucił znów Kuchejda. Baścik westchnął obłudnie i wycedził: — Ja, ja, na świecie, na świecie!... Ale dyć przeca dostaniecie zapomoga z funduszu bezrobocia, ni? — dodał szybko i jakby uradowany, że znalazł tanie słowa. — Zapomoga? Całuj mnie, faronie, w zadek z twoją zapomogą! Myślisz, błoźnie faroński, że z tego człowiek wyżyje?... Z babą i z dzieckami? Co?... Za dwacetpięć złotych na miesiąc? Co?... — Ja, ja, na świecie, na świecie!... — westchnął znowu Baścik ulegle, zaskoczony niemile gniewem Kuchejdy. — Wzdychosz, pieronie morski, jak staro krowa przy ocieleniu, a w duchu sie radujesz, że ciebie redukcja ominęła! Znóm jo cie! — bryznął z nienawiścią w zezowate oczy Baścika. Złość go ogarniała. Trzaśnie w tamten opuchły pysk, zdzieli kułakiem między kaprawe ślepia i nastąpi ulga. Baścik łypnął trwożnie na Kuchejdę i przeraził się. Cofnął się przezornie do swej wartowni. Na stole lśnił czarny, wylakierowa-ny telefon. Zadzwoni na odwach!... Bo co Kuchejda chce od niego? Czy on winien, że od jutra kopalnia wstrzymana? Że panowie zwolnili z pracy prawie całą załogę? Co on winien?... Dojrzał przez okno' idącego sztygara. Wybiegł na próg uradowany. 106 107 — Panie sztygar! Panie sztygar! — jął wołać, przyzywając go amieniem. — Co jest? — Oto... pięknie proszą, panie sztygar... oto Kuchejda... oto hce się bić ze mną... Ale kaj on jest?... Oh!... poszoł już, jak ich, lanie sztygar, uwidzioł... Oh, hynaj idzie!... Sztygar spojrzał spode łba na Baścika. — Kiery strachem mrze, temu bździną zwonią! — mruknął iedbale i przeszedł koło niego z pogardliwą pańskością. Wyszedł a drogę i dopędził Kuchejdę. — Cóż, stary?:.. — trącił go przyjaznymi słowy. — Na,zielono rowka pójdziemy, ni? \t — Yhy! — Jo też ida. Nie gryźcie sie, ni... Gdyby to człowiek był sóm, myłoby trudno wydzierżeć... Ale że nos prawie wszystkich ten los potkoł, i wos, i mnie, i nawet inżynierów, to to jakosi lżej bydzie złowiekowi. No ni? Wspólne nieszczęście zawsze wydaje się miejszym nieszczęściem, ni? — dodał sentencjonalnie. Miewał awsze na podorędziu takie mądre słowa, bo miał kiedyś pójść na siędza się uczyć i dlatego dużo czytał. Zamyślił się na chwilę Kuchejda, rozważył w myślach ostatnie danie. — Dobrze powiedzieli, panie sztygar — rzekł z ulgą. ,— NóL. Ni ma prowda? — Prowda! — przyświadczył Kuchejda. Obecność sztygara, je-o ciężkie, mocne stąpania podkutymi butami i tamte słowa przy-iosły ulgę. Gorycz z lekka spłynęła z serca, nienawiść do Baścika padła. — A co mieliście z Baścikiem? Był wystraszony jak diasi... — Eh, nic!... Wściekłość mnie porwała, kiedy żech wyszoł z ce-howni i przeczytołech ogłoszenie na tablicy o redukcji. A ten pie-an stoi wyżrany na progu i dobrze mu... — No ja, ja!... Rozumiem... Szli teraz w milczeniu. Suchy, szary pył kłębił się u ich bu-jw. Drogą przebiegały beczące samochody ciężarowe, autobusy tramwaje. Poza drogą płożyła się szara równina, poorana głębo-imi wyrwami i wądolcami. Gniła w nich zielona woda. Gromada ęsi i dzieci taplała się w niej radośnie. Opodal pasły się kozy. 108 Zza widnokręgu sterczały pod niebo kominy i trzy wieże siemianowickich kopalń. W rozparzonym powietrzu przewlekały się przejrzyste, rozwiane strzępy dymów. Cuchnęły czadem i kopciem spalonej benzyny czy oliwy. Śmignęło koło nich cicho jak na palcach czarne, błyszczące pudło limuzyny. — Dyrektor nasz jedzie! — zauważył sztygar. — Toć! — mruknął niechętnie Kuchejda i znów się zasępił. Ujrzał siebie rozwalonego w dyrektorowym samochodzie, na miękkich, sprężystych poduszkach. Dobrze musi się siedzieć w takim samochodzie... Jak na pierzynach mocno pierzem wypchanych. Już raz jechał takim samochodem, podobnym, na wesele swojego brata w Paruszowicach. Samochód był wynajęty. Wtedy cały świat widziany spoza kryształowego szkła drzwiczek wydawał się jak w niedzielę słoneczną, kiedy człowiek poje klusek z uskwarzoną słoniną i zapije sporym garnczkiem mocno słodzonej kawy. W żołądku wyczuwa się przyjemną sytość, w kościach radość spoczynku, a w myślach nadzieję na obiad z pieczonym mięsem, kapustą, no i kuflem piwa. — Temu dobrze! Lepiej niż nóm! — dodał po chwili. — Diabła tam! Starości mo na głowie więcej jak włosów. A że mo więcej pieniędzy? Hm, i tak więcej się za nie nie naje, jak wy... Mo taki som żołądek, jak każdy z nas... A i tak jeździ kańsi z nim do Karlsbadu, czy gdzieś, bo mo w nim jakieś wrzody czy kigosi diabła. Nie pociągnie długo... —¦ Ale z głodu tego pewnie ni mo! Rychlej z przejedzenio. A człowiekowi teraz nie starczy ani na kąsek chleba! Kroczyli znowu w milczeniu. Milczenie ich było ciężkie jak kamień. Mełły się w nim ich myśli na gryzący pył. Doszli ną rozstaje, pożegnali się i zawrócili każdy do swojego domu. — Porządny chłop ten sztygar! — mruczał do siebie Kuchejda. — Też mo dziecek kupa, syna w szkołach, nic teraz nie zarobi. Też bydzie z nim bieda. Jak i ze mną!... — Ale taki dycki se do rady — podjął znowu swoją troskę. — Bydzie mieć jakiś grosz zaoszczędzony, a u mnie... Eh, niech wszyscy diasi porwią!... W domu obliczył ostatni swój zarobek. Niewiele tego było. Pięćdziesiąt siedem złotych i coś groszy. 109 — Do pierwszego dojedziemy... Maniek i Francik teraz na koloniach wakacyjnych, to jakoś będzie. Anna skończy szkoła w jesieni, może wypcha się ją kaj na służba do porządnego pampucha koło Lublińca. A mały Zeflik... Zefliczku, ZefliczkuL. — zawołał. Przybiegł do izby umorusany mały synek, stanął obok ojca, chytrze jął myszkować po jego dłoniach, czy nie kryją bułki. Nie ma bułki!... Skrzywił się i znowu wybiegł na dwór. Żona wsparła się łokciami na stole i patrzyła w rozłożone pieniądze. Mało tego!... A gdy się wyczerpią, co potem? — A co potem? — zapytała. — Pójdziemy żrać kamienie na hołda! — mruknął swoje. A potem dodał: — Idź, idź nie starej się na zapas. Potem jeszcze uwi-dzimy... A dej jeść! Wieczorem poszedł do kamratów. Siedzieli pod płotem i mądrowali. O polityce, o wojnie w Chinach, o „gorolach", co chleb Ślązakowi zabierają, pieronowali raz po raz, żuli tytoń, spluwali i znów mądrowali. Młodsi palili papierosy lub krótkie fajki. Ci także Wtrącali swoje trzy wyświechtane grosze do rozmowy. Ucichali dopiero wtedy na chwilę, kiedy jednego i drugiego zgasił ktoś ze starszych. — Eh, nie mądruj, ni!... Bo jeszcze mosz mleko na brodzie! — Z nosa se wydeptej, snoploku, a nie styrkej się do rzeczy'... — dodawał inny. U wszystkich było widoczne podrażnienie. U każdego był przyczajony gniew, jak zarzewie pod popiołem. Wybuchał raz po raz krótkimi, ostrymi słowy i znowu przycichał. Pod wieczór uradzili pospólnie, że nie ma innej rady, jak jąć się czegokolwiek, co by zarobek przyniosło. Ale czego by się jąć? Tamci młodsi postanowili wziąć swoje mandoliny i pójść na włóczęgę. Zachodzić będą na podwórza i śpiewać będą nowe „szlagiery", których się nauczyli z płyt gramofonowych. „Jeszcze bym chciała raz"... „Ja się boję sama spać"... „Ich kusse deine Hand, Madame"... „Mein Peter ist ein Trompeter"... i inne. Znajdą się jeszcze. Ci zaś, co nie mieli mandolin, próbować będą inne zajęcia. Choćby i po proszonym chlebie chodzić, jak zwykłe żebraki. — No, cóż sie dziwicie? — pytali. — Jak się chce żrać, to ni ma gańba pytać o chleb. Ni? — To jest blank prowda! — przyświadczyli kamraci. 110 —i Zabijać przeca nie pójdą na droga!... U każdego wychyliła swój łeb parszywa myśl, lecz rychło skurczyła się i cofnęła jak tamten mrok w starym zawalisku, kiedy lampą zaświecić. Odwagi jednak nikt nie miał, by przejść na inny chleb. Trudno byłoby. Głód jeszcze nie zaglądał do szczerbatych garnków na stole. Resztki pieniędzy z ostatniej wypłaty zapewniły; na jakiś czas trochę jedzenia „Tania kuchnia" w Siemianowicach także zdołała zapewnić jaką taką sytość żołądkowi. Lecz kiedy już nie będzie grosza w domu, a „tania kuchnia" zostanie zlikwidowana? Boć tak przebąkiwano między koloniami. To co potem? — Zrobieniy rewolucja! Pójdymy sklepy rabować do Katowic!... — strzelił czyjś kanciasty głos. Gruchnęły śmiechy w tłumie, posypały się uwagi. Wyśmiali pospólnie śmiałka. — Głupiś, jak stare sadło!... — zakończył. Kuchejda. — Myśli, •błozen jeden, że gdyby sklepy zrabował, toby mu wystarczyło na długo. Chyba telo by wygroł, żeby dostoł za darmo wodzionka i chleb w areszcie. Ech, co głupio drzystać! — machnął dłonią i zawrócił ku domowi. Za nim reszta towarzyszy. Dni były słoneczne, ciepłe, jednostajne. Bezrobotni górnicy krzątali się koło swych obejść, zbijali małe chlewiki na króliki, rąbali drzewo na zapas, naprawiali sobie buty, wałęsali się koło szybu, patrzyli z żalem na wygasłe kominy, wylegiwali się pod płotami, grali w karty, mądrowali i kurzyli fajki lub żuli tytoń. Coraz jeden i drugi wycyganił skądsiś książkę i próbował zabić czas czytaniem. Młodzi zaś, co odważniejsi, rozeszli się już po zagłębiu, zapuszczali nawet w okolice rolnicze Górnego i Cieszyńskiego Śląska, gdzie starali się zmiękczyć serca gazdów i pampuchów swoim graniem i śpiewaniem. Starsi znów wciąż przemyśliwali, jakby znaleźć sposobność do jakiegokolwiek zarobku. Minął już miesiąc. Domowe zapasy żywności i pieniądze już się wyczerpywały stopniowo. Ludzkie twarze zasępiały się coraz bardziej. Przyrzeczona zapomoga z Funduszu Bezrobocia nie wzniecała zbytniej radości. — Hm, co mi tam tyle pieniędzy! — mawiali. — To tyle, jakby człowiek na dłoń napluł! 111 — Swobodny synek dostanie jeny pięć złotych na miesiąc. Cóż to jest? Psiniec! — Faronie morski, co pyskujesz? — kpił z niego kamrat. — Za darmo dostaniesz, to bier, a nie wymyślej!... — Fiks laudon, albo zrobić rozruchy, albo co? — zastanawiali się poniektórzy. W nużącej bezczynności, w jałowiźnie szarego dnia, wyzbytego wszelkiej radości, choćby tej najdrobniejszej, lęgły się cudaczne myśli, śmiałe, zuchwałe, czasem desperackie, czasem zbójeckie, naiwne lub przemądrzałe. Treścią ich był chleb i troska o swoich najbliższych: o dzieci i żonę. Niektórzy zakładali zakonspirowane związki, złożone z dwóch, trzech osób, i wybierali się na kradzieże. Poniektórzy zaś na własną rękę próbowali szczęścia. W gazetach jęły się teraz coraz częściej pojawiać notatki o skradzionych rowerach, kurach i gęsiach. -— No, nie dziwią się temu, że tak robią — myślał Kuchejda. — Ale to są chachary! A tych jest mało!... Najbardziej dręczyła każdego bezczynność. Początkowa radość z długiego odpoczynku, radość istniejąca podświadomie w każdym robotniku, rychło przemieniała się w gorycz i tęsknotę za fizycznym, celowym wysiłkiem. Przeżuwanie obolałych myśli stawało się podobne do żucia ziarenka gorczycy, a pozbyć się ich w żaden sposób nie było można. Człowiek bronił się przed nimi, starał się stłamsić prostymi wzruszeniami, szukając ich łapczywie w kartach, książce, radiu i plotkach. Bezczynność przytępiała jednak płonne wzruszenia, przemieniała czucie i myśli człowieka jakby w bajora podhałdowe, wypełnione zgniłą wodą. Każdy bezwiednie zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju stan psychiczny równa się powolnemu konaniu, że tkwi w tym zalążek śmierci. Buntowano się więc, wyszukiwano sobie pracę koło do» mu, lecz że jej było niewiele, rychło się kończyła i tamten bezwład wracał. — Pierona jasnego! Albo pójdą kraść, albo kigo diabła! — zżymał się z innymi Kuchejda. — Człowiek gnije bez roboty jak zdechlina pod płotem!... Ten bachorz to tam jeszcze byle czym napełnia. Dziecka dostaną we szkole trocha małowiela zjeść, staro moja też tam coś gdzieś jeszcze wydłubie, ale roboty nie ma!... Pierona, roboty nie ma! A bez roboty — to zdychanie, nie życie! Pragnienie pracy urastało u nich w chorobliwe jakieś uczucie, 112 w niezaspokojoną namiętność, w dziką, szorstką, kanciastą i brutalną modlitwę bez określonej treści i słów. Przez ulice Katowic jęły przeciągać gromady bezrobotnych, wędrowały pod gmach województwa, patrzyły zbójem na rozstawionych policjantów i domagały się wielkim krzykiem pracy, otwarcia kopalń i fabryk. Wzburzenie rosło w Zagłębiu. Równocześnie bezrobocie ogarniało coraz więcej kopalń. Z dniem każdym zanosiło się na rozpętanie buntu. Oszalała myśl szukała zaś gorączkowo, źródła pracy. Gruchnęła w końcu radosna wieść po czarnych mrowiskach. W Rybnickiem poczęto bić szyby! Dzikie szyby!... Bieda-szyby... Olśniła wszystkich ta wiadomość. Podawano ją sobie z radosną ulgą, szerzono po najdalszych zakątkach, sycono się jej treścią. Kuchejda ożywił się. Szare oczy jego rozgorzały. Wiedział, jak zresztą wszyscy jego kamraci wiedzieli, że na wydmuchowiskach „Skarbofermu", za Wełnowcem, leżą nienaruszone pokłady węgla. Tuż pod rozoraną i skopaną ziemią. Trzeba będzie tylko kilka me-r trów pogrzebać w niej, a dotrze się do węgla. Czarny, łyskliwy, dzwoniący węgiel czeka na ludzi. Tylko sięgnąć po niego. Wykopie się szybik, przebije pokład kilofem, a wtedy człowiek stanie przed calizną jak przed wywalonymi wrotami, poza którymi radość pracy czeka. A poza tym i grosz jakiś zarobi się. Nie będzie już człowiek skąpił sobie na jedzeniu, nie będzie słuchał żałosnych sk^mlań dzieci o kąsek chleba... Węgiel sprzeda się ludziom, ludzie zapłacą i człowiek zapomni o psiej doli! — Ja, to sie tak pięknie godo, ale czy bydzie wolno grzebać? — A co mnie obchodzi?... Niech dają mi inszo robota, to nie byda grzeboł na cudzym polu! — To jest rychtyk pro wda! — przyświadczyli gorliwie kamraci. Zaczęto się teraz sposobić do wyprawy na węglobranie, jak na wielkie święto. Jedni obchodzili tamte kopalniane nieużytki, pod którymi czekał węgiel na ludzi, przeglądali teren, na oko odmierzali przypuszczalny obszar pokładu, sprzeczali się o jego wydajność, zastanawiali gromadnie nad urwiskami i wądoleami, wypełnionymi zielonkowatą, gęstą, cuchnącą wodą, mądrowali i nawzajem rad sobie udzielali, jakby ominąć zawaliska podziemne, jakby zabezpieczyć się przed wodą, jak wykorzystać tę część pokładu, 8 Opowiadania 113 ) styka się bezpośrednio gdziesik w tym miejscu z niezduszonym ażarem podziemnym. Sztygar Szymiczek, przyjaciel Kuchejdy, tłumaczył zebranym, i palący się pokład znajduje się dosyć głęboko, około pięćdzie-ęciu metrów w głębi. Jeżeli nie grozi samej kopalni, gdyż zatknięty został przed laty grubymi tamami, toć jednak zdarzyć ę może, że trujące wyziewy jego przedostawać się mogą na po-ierzchnię przez szczeliny w spękanej caliźnie piaskowca. — A jak mi sie zdo, to płonący pokład wychodzi akurat tu tym miejscu pod powierzchnią. Może się więc trafić, że ludzie )kopią się do ognia — tłumaczył. — Jeśliby tak było, to poczujemy smród zawczasu i ucieknie-y! — mówili inni. Uradzono więc pospólnie, że szybiki zacznie się bić od głównej :ogi. Pod drogę bowiem wychodzi pokład. Biegnie on stąd w lek-im uipadzie na południowy zachód i im dalej od drogi, tym głę-ej trzeba będzie grzebać się za nim w ziemi. Od drogi więc po-rowadzi się szybiki. A kiedy starszyzna górnicza z Szymiczkiem na czele szukała iejsea na rozpoczęcie pracy, inni kręcili się koło szybów i składy starego żelaza, zbierali skrzętnie stare linki, gwoździe, szta-?, blachy, łopaty, a przede wszystkim drzewo. Wiedzieli, że bez -zewa nie dadzą sobie rady. Trzeba będzie najpierw szybiki jembrować, a następnie strop w wybranych komorach podeprzeć, s-by nie runął na zgięte grzbiety. Przepatrywano więc każdy za-|tek, zbierano skrzętnie każdą napotkaną deskę złamaną czy pa-s, znoszono na gromadę, próbowano sięgać po cudzą własność, co śmielsi zapuszczali się na podwórze wyludnionej kopalni, gdzie słońcu rudziały stosy pociętych pni sosnowych. . Potworzyły się spółki szybikowe. Dwóch lub trzech kamratów idawało sobie dłonie i zawierało niepisaną umowę, iż razem bę-I się mozolili we wspólnym bieda-szybie i razem będą się dzielili robkiem. Rodziny ich zaś, kobiety i dzieci, miały również poma-ić w pracy. Kuchejda, sztygar Szymiczek i młody Pasierbek uczynili to mo. Przez kilka dni zbierali materiał do pracy. Strugali nowe to-•rzyska do kilofów, zbijali kołowrót, wiązali kawałki liny żelaz- 114 nymi pierścieniami, składali na gromadę znalezione deski i pale i radowali się. Następnie wybrali się na wydmuchowisko. Wraz z nimi poszli inni górnicy. Zaroił się bezpański obszar mrowiskiem ludzkim, rozklekotał łoskotem zbijanych desek, rozkrzyczał zmierzwionym nawoływaniem. Kuchejda i sztygar zakreślili końcem kilofa niewielki kwadrat. W tym miejscu zanurzy się otwór szybikowy. Potem jęli kopać na przemian. Raz Kuchejda, potem sztygar, następnie Pasierbek. Każdy z nich klękał po kolei skurczony między wilgotnymi, zbitymi ścianami jasnożółtej gliny, wzruszał ją kilofem o szerokim końcu, zgarniał małą łopatką i miotał poza siebie, poza lewe ramię. Kiedy otwór sięgał już pół metra, nie było miejsca na wzięcie rozmachu przy wyrzucaniu ziemi. Wtedy kopacz wysypywał ją do starego, blaszanego kubła, a kamraci sięgali po kubeł i rozrzucali glinę koło otworu. A kiedy pod wieczór nie można już było dostać kubła ramieniem, zaprzestano pracy. — Dość na dzisio! — zawyrokował Kuchejda. — Jutro postawimy kołowrót i pójdziemy dalej do ziemi. Nazajutrz wbili do ziemi nad otworem cztery pale, połączyli je na krzyż deskami, gwoździskami spoili z poprzecznymi drągami, zawiesili w łożysku kołowrót, na linie zawiesili kubeł i rozpoczęli pracę. Co dwie godziny zmieniali się. Utrudzony kamrat wychodził ze studni, zapierając się rękami i nogami o skąpe deski, co chroniły ściany szybiku, a następny schodził na jego miejsce. Kołowrót zaś skrzypiał, zanurzał kubeł w ciemnym otworze, wydobywał go na powierzchnię, żółte usypisko gliny koło otworu urastało powoli w coraz większy garb. Naokoło Kuchejdowego szybu działo się to samo. Co kilkanaście metrów czernił się taki sam otwór szybowy, skrzypiały kołowroty, krzątali się ludzie, żółciły się coraz większe kupy ziemi i plątały się dzieci, ciekawe pracy swych ojców. Na trzeci dzień Kuchejda dotarł do pokładu. Zadźwięczał kilof, zaczerniła się glina drobinami węgla* Radość spłynęła do serca. Podniósł głowę w górę i zawołał: — Kamraci! Jest węgiel!... Odpowiedziały mu jakieś wołania z góry, lecz on już nie zważał na nie. Zgarnął resztkę ziemi z dna szybiku, wsypał do spu- 115 szczonego kubła, a kiedy kubeł powlókł się w górę, jął teraz kuć w powierzchnię pokładu. Pryskały ostre kruszyny, prały po dłoniach i nachylonej twarzy, dzwoniły z lekka, a słodkawy, stęchły zapach wypełnił dno szybu. — Spuście mi tu lampa! — zawołał jeszcze w jasny, wysoki kwadrat nieba ponad głową. Tkwiły w nim dwie głowy ludzkie, schylone w głębię. Zaczernił się kształt lampy w kwadracie i jął się opuszczać pod ziemię. -Zaślepiła w Kuchejdowe oczy żółtym płomyczkiem. Ku-chejda odpiął ją z liny, opuścił na spąg i patrzał. Płomyczek jakby zrudział i zmniejszył się. Już wiedział wszystko. Wsunął w pętlę spuszczonej liny stylisko łopatki, włożył między nogi, chwycił się liny i zawołał. — A ciągcie! Wyciągnęli go kamraci na powierzchnię. — No i co? Jest węgiel? Dobry?... — posypały się pytania. — Jest, jest!... Ale gazy też są? Mocka ich jeszcze ni ma, ale są. Lampa słabo gore... — To źle! — mruknął sztygar. — To jest dwutlenek węgla. No, ale tak bardzo moc jeszcze go ni ma, jeśli lampa nie zgasła. Spuście mnie, przekonóm sie! Kamraci' spuścili sztygara do szybu. Patrzyli z góry, co robi. Widzieli tylko wielki cień na dnie i drobne światełko, podobne do kropli żywicy rozlanej po ziemi. Sztygar zaś jął badać powietrze. Pociągał powoli nosem. Zdawało mu się, że czuje słaby kwaskowaty zapach, błądzący w stę-chłym powietrzu. Oddech stał się głębszy. Chwilę czekał, czy nie odczuje duszności i zawrotu głowy. Nie. To dobrze. Płomyk kar-bidówki z lekka tylko się przyćmił. Potem jeszcze podniósł kawał odłupanego węgla, zważył w dłoni, obejrzał. — No! — szepnął z ulgą. — Nie bydzie więcej tego pieroń-stwa, jak trzy do cztery procent... A węgiel fajny! — No, ciągnąć! — zawołał w górę. Na powierzchni poklepał Kuchejdę po ramieniu. — Dobrze idzie, stary! — rzekł. — Dwutlenku nie więcej jak trzy procent, a węgiel iajnisty... Jutro rozpoczniemy fedrować! Poszli teraz między kolegów. W niektórych szybikach natrafiono już także na węgiel i pierwszy jego ukop wydobyto w ku- 116 błach na powierzchnię. Gromadzili się kamraci koło kubła, brali kęsy węgla, oglądali, skrobali paznokciem, ważyli w dłoniach, znowu oglądali i wszyscy się radowali, że nareszcie mają nową pracę, że będą znowu grzebali w pokładzie, jak dotychczas, że jednak coś zarobią, a przede wszystkim, że nie będą musieli wyczuwać w sobie tej obmierzłej pustki. — Bo człowiekowi było tak bez roboty, jakby wisioł w szybie. Bez lampy... Nie widzi się ani dna, ani nic... naokoło wszystko puste... — Albo jakby sie po ciemku po drabinie w szybie dropoł, a drabina ni mo szczebli... — dodawał inny. Pod wieczór przyszło dwóch policjantów. Stanęli przed pierwszym szybikiem. Otoczył ich zwarty tłum górników. — Co tu robicie? — zapytał policjant górnika, trzymającego kołowrót. — Na dyć widzicie, ni? Węgiel se kopiemy... — Kto wam pozwolił? — Pón sztygar! — Gdzie jest pan sztygar? —¦ Na, tam siedzi na dole, w szybie... — Zawołajcie go! Górnik schylił się do szybu, przyłożył dłonie do ust i zawołał: — Te, Francek! Wylazuj, bo tu policjant przyszoł! Zebrani górnicy zaczęli się z lekka pośmiewać z policjantów, gdyż wiedzieli, że stary Szeruda kpi z nich dobrotliwie. Ze studni wynurzył się umorusany, rozczochrany chłopak. — Wy jesteście sztygarem? — zapytał niedowierzająco policjant. — Ja, jo je sztygar. — Kto wam pozwolił kopać węgiel? — Kto?... — zawahał się w odpowiedzi. — Na, pón berg-inszpektor... — A gdzie on jest? — Na czy jo wiem. Kańsi pojeehoł... Gruchnął śmiech naokoło, posypały się docinki. — Nie wolno-wam tu kopać szybów! — nasrożył się policjant. — Zakazane! Od jutra żeby tu już nikt nie przychodził! ' Uśmiali się ludzie w tym dniu co niemiara. Przekonywali się 117 nawzajem, że jeżeli dostaną pracę na kopalni, to nie będą musieli kopać w bieda-szybach, że zamiast policję powinno się tu posłać chleb, niektórzy oburzali się wielce, wygrażali ciężko, przepowiadali rzeczy okropne, inni zaś pośmiewałi się ze wszystkiego, a wszyscy upewniali się, pospólnie, że policja nie da rady, że nie spędzi ich z bieda-szybów. Nazajutrz odbywała się praca normalnie. Rozpoczęło się już wydobywanie węgla. Pokład znajdował się na głębokości od trzech do pięciu metrów. Koło szybików rosły kupy węgla. Drogami i miedzami wlokły się małe wózki i duże wozy, naładowane po wierzch czarną zdobyczą. Pierwsze pieniądze, zarobione za wydobyty węgiel, brzęczały i szeleściły w czarnych dłoniach. Siwe;oczy śmiały się do zadymionego świata. Z okolicy zaś ciągnęli coraz nowi górnicy, grzebali nowe szyby, budowali koślawe rusztowania na kołowroty, uwijali się żywo, pokrzykiwali niefrasobliwie. Przyszedł trzeci dzień. Górnicy znaleźli swoje szyby zupełnie zniszczone. Na miejscu dawnych regularnych otworów ziały teraz ogromne, skibiaste "wyrwy, kołowroty leżały połamane i na wpół przysypane ziemią. Rychło się zwiedziano, że to zarząd kopalni nakazał zniszczyć bieda-szyby. Uczynili to sztygarzy w nocy, rozsadzając je dynamitem. Wydmuchowisko zamieniło się teraz w rozgniewany, huczący i wyklinający zamęt ludzki. Co zapalczywsi pociągnęli pod mieszkania tamtych sztygarów i okna wytrzaskali kamieniam., stateczniejsi zaś jęli kopać nowe szyby od początku. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Górnicy jednak nie ustąpili. Obok rozstrzelonego szybu kopali nowy. Najbardziej żałowali drzewa, które w zniszczonym szybie zginęło bezpowrotnie. A tu go przecież tak bardzo potrzebowano Kuchejdów szyb został również zniszczony. Wybił więc nowy szyb. Kiedy dotarł do pokładu, znowu zastał go nazajutrz zniszczonym. Wtedy uradził ze Szymiczkiem i Pasierbkiem, że zbudują koło trzeciego szybu małą lepiankę z darniny, postawią piec ze starej, podziurawionej konewki blaszanej, a każdy z nich po kolei będzie czuwał w nocy, by nikt nie odważył się do ich szybu przystąpić. 118 To samo. czynili inni górnicy. Noce były ciepłe, widne od rozsypanych gwiazd, rozjarzone na wydmuchowisku ogniskami wartowników. Tamci dali już teraz spokój. Nie odważali się zapuszczać na teren bieda-szybów. Pampuchy i bambry zaś zwiedziały się rychło o tanim węglu i teraz już bez przerwy zajeżdżały wozy ku szybom, gruchotały kęsy węgla, rżały konie i mozoliły się z ciężarem na podorywkach i polnych drogach. Po dwóch tygodniach spadło na ludzi przerażenie. Młody Pa-sierbek zadusił się w szybiku. Kuchejda i Szymiczek spuścili go na linie do głębi. Potem miał zjechać Kuchejda. Jego żona i Szymiczek mieli go spuścić. Zanim jednak to uczynił, nachylił się nad otworem i jął słuchać. Cisza była w studni. Pasierbek zapewne znajduje się teraz w chodniku, co biegł w stronę prawego sąsiada. Lecz dlaczego zachowuje się tak cicho? Odblasku lampy nie widać na dnie szybu. Zawołał na niego. Cisza. — Cóż tam robi? — zaniepokoił się. — Pierona, czyby gazy? — mruknął sztygar Szymiczek. — Wczoraj było ich niewiele. — Jo zjada! — rzekł twardo Kuchejda. Żona jego podniosła wrzask, zaczęła lamentować i narzekać, starała się go wstrzymać. Górnicy zwabieni jej krzykiem, zaczęli się schodzić. Kuchejda jednak ofuknął żonę, siadł na poprzeczny palik, zawieszony u końca liny, przywiązał się do niej, zapalił lampę i kazał się powoli opuszczać. Wszyscy patrzyli na jego tonące światło. W pewnej chwili zgasło, a równocześnie dołyszeli stłumione wołanie Kuchejdy. Zaskrzypiał kołowrót, otumaniony Kuchejda wynurzył się na powierzchnię. — Gazy! — zawołał. — Lampa mi zgasła w gazach! Pasierbek tam leży w chodniku... Retować go! Ale jak go ratować?.. Któż tam spuści się do gazów bez aparatu? W pierwszej chwili stracili wszyscy głowę. Rychło jednak Szymiczek opanował się. Jął wydawać rozkazy. Twarde, mocne, nieustępliwe. Trzeba aparaty sprowadzić! Ale już! Do dyrektora trzeba śpieszyć, żeby je wydał! Ale już!... Po półgodzinie wrócili ludzie z aparatami. Kuchejda i Szymiczek nałożyli je i zjechali do szybiku. W świetle elektrycznej lam- 119 py znaleźli skurczonego Pasierbka pod ścianą. Ciężki był i sztywny. Przywiązali go do liny, a tamci wydobyli go na powierzchnię. Potem ich wyciągnięto. Przyjechał lekarz na motocyklu. Mozolił się nad Pasierbkiem długo. W końcu wstał, otarł twarz z potu i rozłożył dłonie bezradnie. Na trzeci dzień odbył się pogrzeb Pasierbka. Około godziny dziesiątej przyszła kapela, zamówiona przez górników, zagrała obok Kuchejdowego szybu jakiś żałobny marsz, kobiety zaczęły w głos chlipać i narzekać, a zebrani górnicy, umorusani, w rozchełstanych koszulach na piersiach, z zapalonymi karbidówkami ruszyli czwórkami za kapelą na pogrzeb kamrata. Za trzy godziny wrócili. Nikt już jednak nie zjeżdżał do szybiku, lecz wszyscy zebrali się na krawędzi starego zawaliska i jęli naradzać się, jakby się ustrzec przed gazami. Przewodził im Szymiczek. Nazajutrz rozpoczęto krzątać się koło przewietrzania szybów. Składano stare rury blaszane, wprowadzano je pod ziemię, a na powierzchni, u ich wylotów umieszczano rozciągnięte miechy lub też przyprawiano małe wiatraczki, ukryte w dużych puszkach po śledziach. Jeżeli wiatr wiał, to tamte miechy łapały go i doprowadzały pod ziemię rurami. Gdy jednak nie było wiatru, praktycz-niejsze były wiatraki, które jednak było trzeba kręcić ręką lub nogą. Na miejsce Pasierbka zgłosiło się trzech jego kolegów. Szymiczek i Kuchejda zgodzili się, boć teraz już pracują w węglu, a węgla tyle, że starczy zarobku dla wszystkich. Poza tym będą mogli kopać na dwie zmiany. Ludzie na wydmuchowisku rychło przepomniełi o śmierci Pasierbka. Kręciły się teraz wiatraki, doprowadzały pod ziemię słaby swój oddech, skwierczały znowu kołowroty, chrobotały kęsy węgla na blaszanych sitach, imitujących sortownię, krzyczeli woźnice na swoje konie, strzelały bicze, a czarni ludzie kręcili się, spieszyli, zanurzali w szybach, grzebali kilofami w kruchej caliź-nie, łamali ją na kęsy, a coraz spoglądali na strop, czy się nie rysuje, czy nie załamuje cienkich stempli. Na obszernym polu mnożyły się otwory, żółta ziemia czerniła się coraz bardziej, pękała w szerokich obłamach, obsuwała, tworzyła głębokie wyrwy i wą-iołce, a na skrajach pola rozcapierzały się budy, gdzie < sprzeda- 120 wano bułki, kiełbasę, smażone kiszki i piwo, gdzie indziej zaś kowale rozkładali swoje kuźnie polowe i majstrowali koło ognia i kowadła, naprawiając wyszczerbione i połamane kilofy. Schodzili się teraz wielkimi gromadami mieszczuchy, płatający się niemrawie wśród urwisk i usypisk węglowych, gapili się w otwory szybów, cudowali w głos, patrzyli na pracę ludzi, a ludzie pokpiwali z nich złośliwie i darzyli pieronami. Kuchejda był zadowolony. Jego szyb dostarczał dziennie półtorej fury węgla. Dzielił się po bratersku zarobkiem ze swymi kamratami. Mijały tygodnie. Kiedy Kuchejda dotarł do pola swego sąsiada, obszedł je chodnikiem, zawrócił, cofnął się pod szyb, wybierając węgiel filarem, a następnie to samo uczynił z drugiej strony swego podszybia. Następował obwał i wybrany filar zawalał się. Czasem udało się uratować trochę drzewa, lecz przeważnie ginęło ono pod zerwanym stropem. Wybrał w ten sposób trzy szyby. Szymiczek dzielnie pomagał, a tamci trzej, Pawlik, Jelito i Kuźma, również się nie ociągali w pracy. U sąsiadów zabiło dwóch kamratów. Jeden z nich, stary Hiib-ner, spadł w nocy do opuszczonej studni szybowej, łamiąc nogi i krzyż. Nazajutrz zmarł w szpitalu. Młodszy od niego Bortliczek został przysypany załamanym stropem. Kamrat jego umknął na czas, on zaś zamierzał jeszcze ratować porzucony kilof, schylił się, a wtedy runął na niego ciężar, przygniótł skurczonego do ziemi i życie wydusił. Na innych polach, w Rybnickiem czy Mysłowickiem, zdarzały się częściej tego rodzaju wypadki. Tutaj dotychczas były trzy. Pa-sierbek, Hiibner i Bortliczek. Ludzie posuwali się również za Kuchejda i Szymiczkiem ze swoimi szybami. Poza nimi czerniły się głębokie wyrwy w ziemi, zjeżone obwały, dziury i zawaliska. Ziemia przedstawiała niesamowity widok. Jakby to była powierzchnia księżyca, przedstawiana na fotografiach w uczonych książkach. Dziury, kotliny, wyrwy, leje, szerokie szpary i szczeliny znaczyły ślad ludzkiej pracy podziemnej. I aczkolwiek w miarę posuwania się na południowy zachód pokład uciekał coraz niżej', że trzeba było bić coraz głębsze szyby, 121 dochodzące na samym krańcu do trzydziestu pięciu metrów, i acz-:olwiek wskutek tego obniżyła się mocno wydajność takiego szy-•u, gdyż pochłaniał więcej drzewa, wymagał dłuższej liny i przede razystkim więcej czasu na wydobycie kubła węgla z głębiny — limo tego u wszystkich było zadowolenie. Podobnie jak Kuchejda czy Szymiczek — wszyscy górnicy irzeżywali świadome złudzenie, że pracują w zwykłej kopalni. Wracali wyczerpani na powierzchnię i kładli się pokotem na chłod-,ej ziemi, w jesiennym słońcu, wędrującym wśród dymów i ku-zu po zabrudzonym niebie. Słońce grzało ich strudzone kości, oni odpoczywali, radując się swoim wysiłkiem. W myślach zlizali fury węgla, które jeszcze przyjdzie im wydobyć, pieniądze, ikie ich czekają od łakomych chłopów spod Lublińca, czy Tar-owskich Gór. — Ja, człowiek się urobi, jak stary koń! — mawiał Kuchej-a- — Uharuje się jak dziki osieł, ale przynajmniej nie widzi rzed sobą tej pustki... tej pustaczyny — poprawił — co po duszy ije... — To jest blank prowda! — potwierdził suchy, zgarbiony Pie-lala. — Człowiek nieroz myśloł, że się bai utopi, albo kigo grze-la przewiedzie, jak to sie nie naprawi... Pierońskie bezrobocie! — Nó! Bo jak sie tak człowiek od małego dziecka grzebie w tej emi,' a potem kozą mu iść na zielono trowa i powiadają, że ro-3ty ni ma, to by go diabli wzieni! No ni? — To jest blank prowda! — przyświadczył znowu Piechala, id ogromnie, że i drudzy podzielają jego myśli. Siedział na slkra-i szybu i cyckał cienką kawę z blaszanki, pogryzając suchy chleb. Teren wznosił się tutaj lekko pod górę. Szyb Kuchejdów był łjdalej wysunięty. Widać było stąd tamto czarne mrowisko lu-:kie w dolinie, pstrokate suknie kobiet i dzieci, i sine dymy z po-wych kuźni i piecyków, porozrzucanych nieskładnie między szykami. Jutro, pojutrze wszyscy tamci z doliny przeniosą się na ren, zajęty u jego granic przez Kuchejdę i Szymiczka. Oni zaś :isiaj jeszcze przerabia pokład węgla, a jutro rozpoczną nowe ęglobranie. — Wiecie, Kuchejda... — zaczął Szymiczek, kiedy pod wieczór ^windowano go na linie ze szybu. — Coś mi się nie podobo... , — Co takiego? 122 — We węglu czuć taki smród jak na hołdzie, co się tam pali. — Dyć tu gdzieś w okolicy pali się pokład, to nic dziwnego. Minęły znowu dwa dni. Dolina powoli wyludniała się, a wzgórze coraz bardziej roiło ludźmi i czerniło nowymi szybami. Górnicy bili je w długiej, nieco obłej linii, odległe od siebie na dziesięć metrów. Czyniło to wrażenie nagonki, jaką idzie się na dzikiego zwierza. Rozszczękały się znów kilofy, rozjazgotały kołowroty, a śmieszne wentylatory warczały i klekotały w blaszanych puszkach jak chłopięce zabawki. Kuchejda dotarł już do spągu w pokładzie. Pokład był gruby na cztery metry. Teraz sposobił się do kucia chodnika. Powiedzie go z pięć metrów na północ, zawróci prostopadle w bok na zachód, wykuje na długość również pięć metrów, a potem zacznie się cofać filarem pod szybik. W dusznym, ciężkim powietrzu dawało się wyczuwać wyraźny swąd czadu. Kiedy przyłożył dłoń do calizny, calizna grzała. Powietrze stawało się coraz bardziej duszne i gorące. W skroniach biły młoty, oczy zalewał pot. Pracował sam, bo nie było jeszcze miejsca na dwóch ludzi. Nad głową warczała mu rura, w którą wtłaczał powietrze młody Pawlik, kręcący zawzięcie wiatraczkiem nad szybem. Po dwóch godzinach nastąpiła zmiana. Na jego miejsce poszedł Szymiczek, on zaś odpoczywał w słońcu, oddychając ciężko. Wydobyty węgiel zalatywał wyraźnie czadem i grzał dłonie. — Farona, to tam niedaleko musi być już ogień! -— martwił się Kuchejda, wąchając wydobyte kęsy węgla. Truchlał na myśl, że może tak być istotnie. A co wtedy?... Raz po raz zaszczekał pod kołowrotem dzwonek, szarpany za drut w głębi szybu. Wtedy zapierał się z Pawlikiem i toczył z wysiłkiem kołowrót. Próżny kubeł spuszczał samociąż w głębinę, hamując rozpędzony kołowrót kawałkiem deski. Obecność czadu w innych bieda-szybach jęła wzniecać lekki niepokój między górnikami. Ludzie krztusili się nim w przodkach, męczyli szybko, wracali na powierzchnię z bólem głowy i łupaniem w potylicy. Czad miał w sobie coś z zapachu siarki. Kiedy spuszczano się do szybu, miało się wrażenie, że poza ścianami znajduje się żywy żar. Stopniowo oswajano się z sąsiedztwem płonącego filaru. Wiedzieli wszyscy, że odgrodzeni są od niego grubą calizną węgla, i że 123 czad przesącza się jedynie szczelinami, sięgając do przodków w ich kopalenkach leciuchnym swędem. — Trochę bestyjstwo dokuczo — pocieszali się — ale zanim bychmy dokopali się do ognia, to ho, ho!... Roki miną! Minęło znów kilka dni. Napływ czadu był coraz większy. Górnicy musieli się już zmieniać co godzinę, bo dłużej nie można było wytrzymać. W ciągu ostatniego dnia wydobyto dwóch kamratów lekko zatrutych: Leżeli długo na ziemi i wymiotowali. Wśród załogi jął się teraz szerzyć popłoch. — Co bydzie, jak sie nie do kopać węgla? — pytali jeden drugiego, a nikt nie mógł znaleźć odpowiedzi, bo wiedzieli, że tutaj kończy się jedyny pokład w ich okolicy, podchodzący pod powierzchnię ziemi. Wieczorem rozeszli się do domów. Czuwali tylko nieliczni górnicy, drzemiący w swych budach darniowych. Nad ranem zerwali się wszyscy. Zbudził ich krzyk. Wybiegli ze swych legowisk i osłupieli. Z kilku najdalej wysuniętych otworów unosiły się czarne kłęby dymu... Od kolonii górniczych biegli już ludzie. Na niebie przecierał się z lekka brudny świt, niebo powoli bielało, a z otworów wysnuwały się skłębione słupy dymów, wynosiły wysoko ponad krzyczące mrowisko ludzkie i rozwlekały w ciężkie, szare płachty nad widnokręgiem. 1932 Kataryniarz Wszyscy martwili się szczodrze, tylko Kalabus bez nogi wcale się nie martwił. — Jeszcze nigdy nie było, żeby jakosi nie było! — mawiał z namaszczeniem, a górnicy słuchali go z szacunkiem, ponieważ nie miał nogi. Kopalnia wyludniła się już dawno. Kilka miesięcy temu, gdy ostatni wagonik węgla wydobyto z szybu. Odtąd maszyny odpoczywały, rozwalone niedbale na lśniącej, kamiennej posadzce. Szmatłał się koło nich krzywy Głuszek, wycierał zwitkiem konopi, smarował i nie pozwalał rdzewieć. Raz w tygodniu nastawało w hali maszynowej wielkie święto, a w kotłowni czynił srogi hałas łysy Kuboszek. Siedem kotłów stało bezczynnie, pod ósmym od wczesnego rana palił i doglądał, czy manometr się rusza. A gdy się ruszał, gdy wskazówka opadała na czerwoną kreskę, a z kotłowego cylindra zaczynała bzykać para, otwierał z paradą wentyl, ujmował poziome, lśniące koło jak szofer kierownicę i czekał. A gdy mu nad głową zajazigotał dzwonek, jął powoli kręcić kołem, a wtedy maszyna budziła się. Do kopalni zjeżdżali dozorcy ze sztygarami. Wędrowali przez kilka godzin po dudniących gankach, zaglądali do wszystkich przodków, oświecali stropy, patrzyli na stemple, włazili na czworakach do zawalisk, podziwiali spustoszenie, łypali niespokojnie po ścianach, a potem z ulgą wracali pod szyb i pospólnie wyjeżdżali na powierzchnię. Następnie w kancelarii pisali sążniste raporty, radując się po cichu, że pan zawiadowca będzie się drapał po głowie, że będzie wędrował od okna do okna, przeżuwał jakieś niemieckie przekleństwa i martwił się jeszcze szczodrzej aniżeli górnicy. 125 Przed bramą czekali górnicy. — Jak tam, panie sztygar, z moim pokładem? — pytali. — Jj.iż jest po nim. Zaciśnięty, żeby nawet mysz nie wlazła. — A w pokładzie Hildy? — Ho, ho!... Po pas wody! — Pierona jasnego! — Tak!... Do pasa, a nawet może wyżej... — A co na pochylni pod trzecim zjazdem? — Nic! Stoi, jeny stemple obrosły grzybami. — A kiedy się toto skończy? Popatrzył się sztygar z politowaniem, wstrząsnął ramionami, splunął niechętnie i prychnął krótkim śmiechem: — To się zapytej, pieronie głupi, swojej baby... — i odchodził statecznie, przekonany, że dobrze powiedział. Bo skąd on może wiedzieć, kiedy skończy się bezrobocie! Głupie pytanie! Beznogi Kalabus pytał sztygarów, co tam się dzieje w kopalni, chociaż od roku przeszło pracował już na powierzchni w markow-ni. A kiedy kamraci martwili się, że kopalnia niszczeje, on się wcale nie martwił. Nawet się radował. — A niech bestię zawali! — i stukał drewnianym kikutem 0 kamienistą drogę. Wtedy wszyscy patrzyli na jego nogę i uznawali, że Kalabus ma słuszność. Spod pomiętej nogawki wysterkał drążek, okuty niezdarnie na końcu, czarny i ogryziony. Ponad kolanem zaś nogawka wydymała się nieznacznie. Każdy wiedział, że tam kończy się drewniany kikut, a rozpoczyna prawdziwa noga. — Kalabusde, a jak to było z waszą nogą? — pytali kamraci. — Dyć wiecie, ni? — No wiemy, ale ten tu oto nie wie — i wskazywali na kogoś, który nie znał tej historii. — A na śliwkę dosz? -— Dóm. — No, to dowej! — i wyciągał łakome paluchy po pęcherz z tytoniem. Nabierał spory zwitek, utoczył gałkę i wsuwał do ust. Potem miesił to ze smakiem, spluwał gęsto żółtą, cuchnącą śliną 1 opowiadał. A tamci czekali na samo zakończenie, gdyż to było najciekawsze i najbardziej śmieszne. 126 — ...i dobrze! Zdówało się, że już szlus ze mną. Noga leży pęd kamieniem, a kamień taki wielki jak sto diabłów. Kamraci się mordują, a kamień ani rusz. A pan inżynier powiada, że źle. A potem przylecioł ten chudy Wytrzens i mówi, że mo radę. Toż mów, pieronie! — powiada pan inżynier. I co zrobiła ta bestia?... Wziął taki flaszencug... pan inżynier to nazywoł jakimś wielokrążkiem... No, dyć wiecie, co się podnosi ciężary albo wagon, albo co... — Wiemy, wiemy! — ...no, tóż... I dobrze! Ten wielokrążek uwiązali do stempla, łańcuch przeciągnęli do nogi... — A czemu nie rozsadzili dynamitem? —• Głupiś jak cap. Jakby odstrzelili, to by mnie zabiło, ni? Tóż jako powiadom... Nogę przywiązali do łańcucha, a potem zaczęli tym wielokrążkiem toczyć. Ciągną, ciągną... Jo wrzeszczę jak dziki osioł... Ale potem mnie zamroczyło... A kiedy mnie w szpitolu wskrzesili, już było po nodze... Urwali mi ją powyżej kolana, jakby była z ciasta ulepiono. — A co potem?... — ...potem przychodzi ten chudy pieron, Wytrzens, i pyto sie, jak sie mom. A jo nic, jeny mówię: — Schyl się pieronie, to ci powiem... — On się schylił, a jo go pras w pysk! — Tu mosz, pieronie morski, za ta moja noga, coś mi ją urwał! — Nie mówcie! Tak zrobiliście? — Jako prawiem. Tak żech zrobił! A Wytrzens sie dziwo jak głupi, a jo drugi roz pras go w pysk!... A mosz, pieronie morski, za moja noga! Górnicy zanosili się śmiechem, bo ich to ogromnie bawiło, że Kalabus w taki sposób odwdzięczył się Wytrzensowi za wyratowanie go z opresji. Wypadek ów przez długi czas był głośny na kopalni. Wszyscy górnicy omawiali go żywo, a każdy się dziwił niezwykłemu pomysłowi Wytrzensa. Ci, co byli obecni przy ratowaniu Kalabusa, wyjaśnili, że istotnie nie było innego wyjścia. Były tylko raczej dwa wyjścia. Albo otruć Kalabusa, stękającego na spągu w ukrwawionym pyle, z prawą nogą przywaloną olbrzymim blokiem piaskowca, albo też nogę mu urwać. — To mógł to przecież lekarz uczynić! — mówili ci, co nigdy nie byli w kopalni. *- '127 — Głupiś — tłumaczyli górnicy. — Jak tu ściągać lekarza do kopalni, kiedy daleko od szybu, człowiek już ledwie zipie, krew odchodzi, a na głowy posypuje się miał z oberwanego stropu. Tylko czekać, a zawali się do reszty i biedaka przysypie i życie wydusi. I tak groziło niebezpieczeństwo tym, co go ratowali... — A Kalabus wcale nie wrzeszczoł — wyjaśniali drudzy — bo gdy nim prasło o spąg, a nogę przygniotło, to już był bezprzytom-ny. Stękoł jeny jak krowa przy ocieleniu... Tamci kiwali głowami w niedowierzaniu, górnicy zaś triumfowali w duchu, że z nich tacy ludzie. Od tego czasu minął rok przeszło, a Kalabus nie mógł przebaczyć Wytrzensowi urwanej nogi. I chociaż mu drudzy tłumaczyli, że gdyby nie Wytrzens, to nie wyszedłby z życiem spod kamienia, wciąż żywił zemstę w swoim chropowatym sercu. — Nie podaruję pieronowi — mawiał zajadle. — Nie podaruję tego ani za diabła! Poza tym żywił nienawiść do kopalni. Teraz radował się, że wskutek bezrobocia zarywają się stropy w chodnikach, że stemple kładą się pokotem, miażdżone ciężarem obwału, że woda zalewa niższe pokłady i że jeżeli tak jeszcze poczekać z rok — kopalnia „zdechnie", jak mawiał. Po wyleczeniu przydzielony został do markowni na powierzchni, gdzie odbierał i wydawał znaczki górnikom. A kiedy wszyscy górnicy zjechali już do kopalni, zdawał raport sztygarowi. — Numer 87 pijany > na szychtę nie przyszoł... Numer 112 noga złomoł... Numer 378, baba jego porodziła dziecko, musioł do-ma zostać... Numer 35 zaś strzelił szychtę... Ani na słoną wodę nie zarobi, pieron... A numer 521, panie sztygar, to kocynder! Polazł kańsi ku dziousze, dzioucha mu nogi przyległa i na szychtę nie przyszoł... Numer 201 wczoraj zabity w trzecim poziomie... Wyliczał po kolei każdy numer znaczka, co w osamotnieniu błyszczał na czarnym haku na ogromnej czarnej tablicy, sztygar zaś zapisywał nazwisko jego właściciela w umorusanej księdze. Kalabus nie pominął żadnej sposobności, żeby nie dokuczyć Wytrzensowi. Kiedy go dojrzał kroczącego z lampą do okienka markowni, wszyscy górnicy, co opodal się znajdowali, czekali na wynik. Kalabus zawsze coś takiego zmajstrował, że można było się uśmiać do woli. Raz podał mu jego znaczek posmarowany od 128 dołu ludzkim łajnem, drugi raz zanurzył go w. przygotowanym kwasie siarkowym, innym razem znów rozpalił go w płomieniu lampy, a kiedy Wytrzens .wyciągnął łapę, Kalabus zdejmował drutem znaczek i rzucał mu go na środek dłoni. Wytrzens wtedy sypał pieronami, wydziwiał ogromnie, nóg połamanie obiecywał, a Kalabus rechotał ubawiony i stukał hakiem po drewnianej nodze. — To za moja noga, fideuszu zatracony! — wołał za nim. — To za moja noga! Potem nastało bezrobocie i Kalabus ju* nie miał sposobności, żeby Wytrzensowi dokuczyć. — Ho, ho!... — mawiał w gospodzie między kamratami. — To nic! On jeszcze mnie kiedyś popamięto! Górnicy zastanawiali się, co by Kalabus mógł uczynić złego Wytrzensowi. Znali wszyjscy Kalabusa i wiedzieli, że niezdolny jest do takiej zemsty, która by przerażenie budziła. — Nie zabije go — pocieszali się — no, bo nie zabije. Za dobry z niego człowiek. Nabić mu także nie może, bo nie da rady z drewnianą nogą. Chyba okna mu może wytłuc kamieniami lub psa otruć. Lecz i to nie, bo Kalabus mo dobre serce... Potem górnicy zaczęli grzebać w ziemi za węglem. Poza kopalnią, na bezpańskim wydmuchowisku, tuż obok hałdy kopali bieda-szyby. Ogromny obszar nieużytków, rozorany wą-dolcami i zapadliskami, wypełniony miejscami gnijącą wodą, w której dzieci się taplały i zdechłe psy gniły, gdzie nawet mizerna trawa nie chciała uróść, a chłopcy prowadzili tam srogie batalie, rozbijając sobie głowy kamieniami i czyniąc piekielny wrzask, ogromne to wydmuchowisko bezpańskie zaludniło się czarnym mrowiem ludzkim. Górnicy kopali głębokie studnie, stawiali nad nimi proste kozły zbite z desek, na kozłach umieszczali kołowroty, na kołowroty nawijali liny, a na linach zawieszali stare kubły i spuszczali je do bieda-szybów. Na dnie mozolili się wytrawni, starzy rębacze. Kuli ganki w odkrytym pokładzie węgla, podcinali ściany, zbijali klinami, urobek wsypywali w kubły, a kubły wędrowały wąską gardzielą studni, wynurzały się na powierzchnię i radowały ludzkie oczy nadzieją uciszenia parszywego głodu. Tamci zaś pod ziemią podbijali stropy nielicznymi stemplami, dyszeli utrudzeni w słodkawym zaduchu, pocili się, nadzy do pasa, 129 9 Opowiadania a coraz spoglądali na strop, czy się nie rysuje, czy nie leci na głowy. Strop zaś błyszczał w rudym świetle karbidówefc jakby powleczony czarnym szkliwem i pękał nieznacznie. Potem pojawił się dwutlenek węgla. Dwóch górników wydobyto bez życia z podziemia. Wówczas przy wejściach do bieda--szybów pojawiły się wymyślne wentylatorki. Zmajstrowane z dużych puszek po śledziach, toczone nogą lub ręką, warczały śmiesznymi skrzydłami blaszanymi, a starymi, zardzewiałymi rurami wsączał się do kopalenki słaby wieherek, sycił zmęczone płuca zapachem powietrza i rozrzedzał dwutlenek węgla. Kalabus także miał swój bieda-szyb. Nazwał go szumnie: Prezydent i pospólnie z trzema karniatami wydobywał węgiel. Dwaj z nich ślęczeli pod ziemią, on zaś z młodym Wawrzycz-kiem kręcił kołowrotem. Najczęściej czynił to jednak sam, bo Wa-wrzyczek musiał „robić wiater na wentylatorku". Zapierał się więc drewnianą nogą w ziemię, zapierał ramionami w rękojeść kołowrotu i toczył ciężko. Po węgiel przyjeżdżali chłopi, kupowali go za bezcen, a Kalabus pokimał ciężko i zżymał się, że mało zarabia. Potem jednak zdarzyło się raz i drugi, że zamiast węgla wydobywano z bieda-szybu ludzkie zwłoki. Jedne strute brakiem tlenu, inne znowu ukrwawione i dyszące resztką wyciekającego życia, inne zaś zniekształcone i zmiażdżone. Często zdarzało się takie żniwo. Równocześnie zarządy kopalń jęły czynić starania, by władze zlikwidowały bieda-szyby. — Konkurencję nam czynią!... — skamlali panowie z dyrekcji kopalń. — Za dużo śmiertelnych wypadków! — wołała prasa. Przyszła policja, przyszli z nią sztygarzy z ładunkami dynamitowymi i bieda-szyby zostały zniszczone; Wsadzono po jednym ładunku do ziemi na każdym rogu szybika, zapalono lont i uchodzono. Lont jarzył się rudym płomieniem, pełzał po ziemi, sypał ciemnymi iskrami, a potem znienacka wybuchała pod niebo ciężka chmura czarnej ziemi. Po kilku dniach na bezpańskim wydmuchowisku szczerzyły się ogromne wyrwy, jeszcze większe zapadliska i jeszcze głębsze wą-dolce. Opodal zaś stali górnicy, zaciskali pięści i ciężko pieronowali. 130 U Kalabusa nastał głód. Kalabuska beczała i głośno wyrzekała na swoją dolę, Kalabus teraz dopiero zaczął się martwić, a dwunastoletni synek hasał po wądolcach i rozbijał głowy kamratom, a oni zaś jemu, co miało oznaczać wojnę między Niemcami a Polakami. —- Wiesz, staro, co? — rzekł pewnego razu, kiedy już naprawdę nie było co do ust włożyć. — Co?.,. — zachlipała przez łzy Kalabuska. — Pójdę po fechcie... Mom nogę drewnianą, to mi ludzie prędzej dają jakiś grosz. Ni?... I poszedł. Kusztykał powoli po wsiach, zaglądał do chałup, dopraszał się chleba, kilku groszy, a wieczorami noclegu. Z początku nie mógł się zżyć z nowym zawodem. Wchodził więc nieśmiało do chałup, pukał również nieśmiało, a gdy mu ktoś otworzył drzwi, mamrotał swoją prośbę i stukał drewnianą nogą o posadzkę w sieni. Potem jednak nabrał już wprawy. Umiał odgadnąć za pierwszym spojrzeniem, czy go odprawią z niczym, czy też obdarzą kilku groszami. Gryzło go to jednak, że zeszedł na dziady. — Pierona! — mruczał do siebie, kiedy wygrzewał się pod drogą i zliczał miedziaki. — To jo, stary górnik, a teraz muszę klamki, czyścić!... Szpetny koniec człowiekowi pisany! Ulżyło mu dopiero wtedy, kiedy przybłąkał się do samotnej chałupy pod lasem i poprosił o nocleg. Gospodarz nie chciał go przyjąć, lecz w końcu zmiękł i wezwał do izby. — Nie chciołech was przyjąć, bo u mnie w stodole leży już jeden... — tłumaczył się. — Co za jeden?,.. — A diasi go tam wiedzą! Stary dziod jakiś. Przyszoł z katarynką, legnął mi pod stodołą i uświerknął. Była komisja, powiedzieli, że kaput... Kozali mi go do stodoły włożyć, a jutro po niego przyjadą z Katowic. — A katarynka? — A jest tam w stodole przy nim. — To se ją wezmę. — A biercie! Nazajutrz poszedł do stodoły, zmówił pacierz nad zwłokami, 131 I podniósł starą suknię, którą był nieboszczyk nakryty, westchnął żałośnie, potem wziął na plecy katarynkę i poszedł. Po drodze spotkał karetkę, jadącą po umarłego dziada. Odtąd już nie miał wyrzutów sumienia. Stawał przed upatrzonym domem i grał. Katarynka była dychawiczna i nie grała żadnych pobożnych kawałków, żadnych pieśni kościelnych, tylko jakieś cudaczne melodie, które słyszał kiedyś z okna pana inżyniera, kiedy stał na drodze, a w oknie siedziała córka pana inżyniera i kręciła małą korbką u gramofonu. Nuciła przy tym coś o jakiejś tęsknocie, o bubliczkach, o Rebece i o tym, że się boi sama spać. Baby wtedy załamywały dłonie i długo obiecywały jej wieczne potępienie, a chłopcy gromadzili się pod oknami i nucili tamte piosenki. A potem je świstali. Melodie te, wygrywane bez ustanku na katarynce, podobały się Kalabusowi. Były jakieś smętne, a jednak taneczne, tak bardzo taneczne, że podczas grania kiwał w takt głową i kołysał się miarowo w biodrach i na drewnianej nodze. Koło niego zaś tłoczyła się zawsze ogromna gromada dzieci, dziewczyny wychodziły z domów i wynosiły mu chleb smarowany masłem lub zgoła kęs kiełbasy i kilka groszy, co starsi strzygli zaś oczyma po dziewczynach, opierali się niedbale o płoty, kołysali również głowami oraz świstali po wtóru. Po tygodniu wrócił do domu. Przyniósł kilkanaście złotych, spory kęs słoniny, wieniec kiełbasy i flachę gorzałki. Zeszli się górnicy, wszyscy ogromnie zdziwieni, że Kalabus przyszedł z katarynką. Na podorędziu mieli słowa najeżone piero-nami, słowa gorzkie i pełne wymyślania na głód i bezrobocie, chcieli pomstować przed nim na psie życie, ale Kalabus nie słuchał. Nie chciał zresztą słuchać, bo wiele widział i wiele słyszał podczas swojej niedługiej wędrówki. Ustawił więc na koźle katarynkę i zaczął grać. Umilkli górnicy, zaczęli słuchać. Potem przybiegły dzieci, a za dziećmi przy-człapały się baby, chude i biedą zgryzione, za babami dziewczyny . i chłopcy. Otoczyli Kalabusa wielkim kołem i słuchali. A Kalabus stukał drewnianą nogą do taktu, uśmiechał się do wszystkich i kiwał głową. Katarynka piszczała i łapała oddech jak człowiek krztuszący się pyłem węglowym, a spoza czerwonych firaneczek, naciągnię- 132 tych na przedniej ściance, kusztykała cudaczna melodia i pozwalała ludziom zapomnieć o wszystkim, co serce toczy. Zapalały się przygaszone oczy, podnosiły skołatane głowy, przed człowiekiem otwierał się jakoby daleki świat, gdzie nie ma bezrobocia i gdzie nie ma głodu. Starsi przypominali sobie dawne lata, kobiety wzdychały, bo widziały się w jakąś noc wiosenną, młode i ponętne, o pełnych piersiach i gorącej krwi, leżące na sianie, w słodkim omdleniu grzebiące palcami we włosach na pacholęcej głowie. Dziewczyny przeciągały się leniwie a nieznacznie, spod oka patrzyły na chłopców, taksowały ich ramiona i barki. Chłopcy zaś patrzyli na dziewczyny, uśmiechali się i również się przeciągali. Potem Kalabus poszedł na drugi koniec osady górniczej. — A co słychać z Wytrzensem? — zapytał kamrata, co go odprowadzał, a z którym kiedyś w jednym filarze pracował. —- Hm... Wytrzens... Czy nie wiecie?... — Ni... — Hm... Wytrzens niezadługo pojedzie! Przystanął Kalabus, spojrzał na kamrata. — To za moją nogę urwaną! — mruknął. — Eh, nie plećcie, ni! Uszli kęs drogi w milczeniu. Kalabus myślał o Wytrzensie, co niezadługo pojedzie. Nie wiedział teraz, czy się radować, czy go żałować. Nogi szkoda, ale Wytrzensa też szkoda. Jego niechęć do niego stawała się podobna do zakurzonego szkła, które słońce pod-świeca. A może to nie była niechęć?... Żal tylko, że... Zamyślił się Kalabus, bo' nie mógł znaleźć odpowiedzi, jaki to był żal. — To mówicie, Kopoczku, że Wytrzens pojedzie? — Yhy! — A cóż mu tak dojęło? —- Suchoty! Mówił dochtór, że jakieś galopujące suchoty. — A z czego? — Z głodu... Przeziębił się, gdy z bieda-szybu wyjechoł spoco ny na wierch. Było to jakosi zaroz z początku, jak żeśmy je za częli kopać.- Było jeszcze zimno. Wyjechoł spocony, bez koszuli. No, taki błozen! No i pojedzie! Kalabus już nie czuje niechęci do Wytrzensa. 133 Kalabus nie czuje już nawet żalu do Wytrzensa. — To jest prowda! —¦ mruczy. — Gdyby nie Wytrzens, nie byłoby mnie na świecie! Pożegnał się z kamratem na rozstajnej drodze i zawrócił w kierunku Wytrzensowego domu. Przed sienią ujrzał Wytrzenskę. Pod słoneczną ścianą leżały oparte części łóżka. Wytrzenska lała wrzącą wodę w ich szpary i szczeliny. — Dzień dobry, Wytrzensko... Jak się mocie? — zapytał. Chuda Wytrzenska wytarła nos do fartucha, westchnęła żałośnie: — Jak groch przy drodze... — A co robicie? — Pluskwy parzę, bo bestie chcą mi chłopa zeżrać. Stanął obok niej i przypatrywał się, jak cienką trzaskę wpychała w szczeliny łóżka. Ze szczelin wyłaziły grube, opasłe, rude pluskwy. Wówczas Wytrzenska porywała garnek z wodą i chlustała na nie. Woda była wrząca, więc pluskwy spadły na ziemię bez życia. Dwie kury zbierały je łakomie i połykały ze smakiem. — A co stary? — Podziwejcie sie na niego!... Wszedł do izby i znowu wyczuł, że nie ma już ani niechęci, ani żalu do Wytrzensa. Bo oto tamten leży na wznak w łóżku i dyszy. Twarz ma żółtą, zapadłą, oczy płonące i głębokie. Tli się w nich resztka życia. — Jak sie mocie, Wytrzensie?... Wytrzens odwrócił i wysiłkiem głowę i zakrztusił się kaszlem. Wypluł czarną grudkę krwi, a potem legł z powrotem i patrzył na powałę. — Już pójdziecie? Wytrzens kiwnął głową, że pójdzie. — No, nie starejcie się. Każdy tam pójdzie. Jo też! Wytrzens podniósł nieznacznie dłoń i opuścił ją ciężko. Kalabus zrozumiał, że Wytrzens lekceważy sobie jego pociechę. — Chcecie gorzoły? Wytrzens potrząsnął głową, że nie chce. — A pamiętocie?... Nogę mi urwaliście... Oto tę... — i wysunął swój drewniany kikut. 134 Spojrzał Wytrzens na Kalabusową drewnianą nogę i nic nie powiedział. Kalabus- zaś postawił swoją katarynkę na koźle, nastawił mechanizm na najpiękniejszą melodię. — Chcecie, to wóm zagrom... Wytrzens skinął z wysiłkiem głową. Uradował się Kalabus, bo zdawało mu się, że jeżeli zagra mu przed śmiercią na katarynce, to dusza jego nie będzie się męczyła ani w piekle, ani w czyśćcu, lecz pójdzie prosto do nieba. Jakby po równym przekopie pod szyb. Nawet bez lampy można trafić. A potem stanie pod szybem, spojrzy w, górę, stanie w windzie i fiut pod górę! Jak prawdziwy górnik, wracający ze szychty na powierzchnię. A na powierzchni świeci słońce... Kalabus uśmiechnął się do tych myśli, rad bardzo, że je tak składnie ułożył. Potem stanął za katarynką, oparł się lewym łokciem o jej wierzch, prawą ręką ujął za korbę. — Tóż posłuchajcie, Wytrzens! Bydzie piękno muzyka. A wóm bydzie się lepiej umierało... I zaczął grać. Katarynka najpierw skrzypnęła przeciągle, potem zadyszała piskliwie, a następnie już potoczyła się na izbę posuwista, rytmiczna, tęskna melodia tanga. Tańczyła po izbie, posuwała się lekko i jakby na palcach, miękka i pieszczotliwa, wypełniała zaduch pokoju jakby zapachem nieznanych kwiatów, czasem zaskrzypiała zepsutym mechanizmem, czasem sapnęła ciężko, potem znów płynęła jednostajnie, cicho, usypiająco. Wytrzens słuchał. Łypnął najpierw powiekami, wykręcił głowę na poduszce, żeby lepiej słuchać patrząc na katarynkę, a następnie jął szybko oddychać. Jakby się mocował z jakimś ciężarem. Suche, wychudłe palce splotły się, potem opadły wyczerpane na kołdrę. Kalabus zaś grał. Zasłuchany w znajomą sobie melodię. Ulegał złudzeniu, że w tej chwili kroczy po tamtym przekopie w kopalni, o którym poprzednio myślał że kołysze miarowo płomykiem lampy, cienie skaczą w półmroku, a za nim stąpa dusza Wytrzensa. Idzie, zielonkawa na gębie, wycieńczona i chwiejąca się z wysiłku, jak górnik wyczerpany do ostatka, pod szyb wracający... Skończył. Zaskrzeczała reszta melodii, urwała się i nastała cisza. Kalabus spojrzał na Wytrzensa. 135 Wytrzens leży na wznak w łóżku, podobny już do trupa, dyszy ciężko, a powiekami przygniata powieki, mocno i z wysiłkiem, jakby dłonie zaciskał, w których zamknął umykające życie. 1933 W najmłodszym lesie Ktoś tam gdzieś skarżył się na brak uspołecznienia współczes-lego dziecka, że szkoła nie umie go zainteresować zdarzeniami, ctóre dzieją się na szerokim świecie pozaszkolnym, że samorządy :zkolne -t~ to parodia życia społecznego w szkole, i wiele jeszcze nnych szpetnych plam ów ktoś zdołał ujrzeć w życiu szkoły powszechnej. Wszystko to nieprawda. Cokolwiek tylko zdarzy się w świecie, a znajdzie swój odgłos v prasie, odbija się echem w naszym „najmłodszym lesie". Wojna vłosko~abisyńska, rozruchy w Krakowie i we Lwowie, komunizm v Polsce i jego propagatorowie, Bereza, kryzys gospodarczy, bez-obocie, 15-lecie trzeciego powstania górnośląskiego, wygaśnięcie ;onwencji genewskiej na Górnym Śląsku w roku 1937, hitleryzm, aszyzm (ubój rytualny już przestał interesować), olimpiada v Niemczech, ograniczenia dewizowe w Polsce, przyjaźń polsko-francuska a Żyrardów i Elektrownia warszawska i wiele jeszcze nnych kwestyj — wszystko to bywa przysłowiowym klinem, :tóry sobie chłopcy i dziewczyny nawzajem zabijają w głowy. W tym wypadku nauczyciel musi być wyrocznią, encyklope-lią, politykiem, kroniką i istotą nieomylną. Nauczyciel musi wszystko wiedzieć i musi na wszystkie zagadnienia posiadać go-ową odpowiedź. Odpowiedź zaś musi być jasna, zdecydowana, lezkomipromisowa. Albo — albo!... Nic pośredniego czy, wymija-ącego!... Nauczyciel zazwyczaj myśli, że jego chłopcy czy dziewczyny ie posiadają własnego zdania w takich sprawach. Słodkie złu-zenie!... Oto w klasie omawia się kryzys i bezrobocie'. Chłopcy posłu- 138 gują się datami, czerpanymi z prasy. Zestawiają, ile bezrobotnych w Polsce, a ile w Czechosłowacji, ile w Niemczech, a ile w Sowietach. Kopalnią tych wiadomości jest mały Heczko o kędzierzawej czuprynie i duży Wałeczek o czarnej, baraniej czuprynie. Heczko roznosi gazety po mieście i czyta je w bramie domu. Wałeczek zaś czyta gazetę, którą ojciec abonuje. Uzupełnia ich jeszcze Weiser, gorliwy czytelnik niemieckich gazet w restauracji swojego ojca. Ci trzej stanowią grono głównych referentów. Reszta kolegów i koleżanek słucha, a następnie „mądruje". Czasem wyrwie się1 ktoś z gromady, co dotychczas tylko słuchał. I powie tak mocno swoje zdanie, że uszy więdną. — Proszę!... — woła taki niepokaźny interlokutor — Włosi są świnie!... ' Ojej, za mocne słowo! Trzeba je szybko udelikatnić. Pan nauczyciel tłumaczy, że tak nie mówi się o nikim, że to wyrażenie niekulturalne, no, tłumaczy jak nauczyciel. Tamten zgadza się, lecz swoją niechęć podtrzymuje uparcie. — Dlaczego? — wołają koledzy. — Powiedz, dlaczego?... — Bo Abisyńczycy bronią się, Włosi ich napadli, chcą im kraj zabrać, posługują się tankami, samolotami, armatami i nawet gazami trującymi, a Abisyńczycy tego nie mają!... Wielka sztuka zwyciężać!... Do głosu głosi się Weiser. — Proszę!... Ale Abisyńczycy nic nie stracą, jeżeli Włosi podbiją ich kraj!... Nauczą ich rolę uprawiać, budować domy, pobudują drogi, koleje i wszystko, i Abisyńczycy będą się mieli lepiej pod rządami włoskimi, aniżeli pod rządami negusa. No nie?... — Ale tu chodzi o wolną ojczyznę! — protestuje blady Go-lyszny. — Co mi tam po wolnej ojczyźnie, jak nie ma chleba!... — wyrywa się Macura z podbitym okiem. Jąka się mocno i tak mocno się natęża i wysila z upartymi słowami, że aż mu nabrzmiewa gruba żyła na szyi. Macura jest jedynym chłopcem, który wszystko neguje. Dla niego wszystko jest złe, głupie, diabła warte, ze wszystkiego jest niezadowolony, on by to inaczej urządził, gdyby był ministrem, prezydentem lub cesarzem. Otrzyma list od jakiegoś nieznanego kolegi z Polski, czyta go, krzywi się, a potem woła: 139 — Hm, taki głupi list!... ' , , Dostanie książkę, o którą rozbijają się wszyscy chłopcy, to on >bejrzy obrazki, przerzuci kilka stronic i woła: — Hm, taka głupia książka!... Napisze Gołyszny najpiękniejszy wiersz, tak bardzo piękny, że coledzy klaskają, to on wydyma cienkie, blade wargi, drapie się la uchem i gdaczącym głosem obwieszcza: —v Konina, a nie wiersz!... Jest to chłopiec nerwowy, impulsywny, mściwy, źle odżywia-iy i uparty. Chłopcy „mądrują" na temat bezrobocia. — Proszę! — jajka się z wysiłkiem Macura. — Najlepiej było-)y, gdyby była wojna! — Cóż ty pleciesz?... — Tak, proszę!... Bo jakby na wojnie połowę ludności wybito, o by nie było bezrobocia!... — kończy i triumfującym wzrokiem vodzi po zdumionych kolegach. — A gdyby tak ciebie w tej połowie ludności zabito!... Jak by :i to było? — wrzeszczy już oburzony Weiser. — Ja bym się skrył... — replikuje spokojnie Macura. Macura rzucił płonącą żagiew w najmłodszy las. Najmłodszy as zaczyna się palić. Byłoby lepiej, czy by nie było lepiej? Niech rowie pan nauczyciel, bo on wszystko wie i wszystko rozumie. Ho, 10!... pan nauczyciel jest mądry. On jest bardzo mądry. Jedynie Macura powątpiewa czasem w jego mądrość, gdyż ojciec Macury wierdzi, że pan nauczyciel musi tak mówić, gdyż ma za to pła-one. Lecz Macura nie wypowiada głośno swych zastrzeżeń, czuje ię w przygniatającej mniejszości. Po prostu jest osamotniony ze woim sądem. Pan nauczyciel więc tłumaczy, że nie byłoby lepiej. A dlacze-;o? Pan nauczyciel musi mieć na podorędziu gotową odpowiedź, to odpowiedź umotywowaną. Bo inaczej chłopcy nie uwierzą. )ziewczynki uwierzą na słowo, lecz chłopcy domagają się dowo-ów. W rezultacie pognębiony Macura mruczy coś pod nosem i po-yka ślinę tak mocno, aż mu grdyka śmiesznie podskakuje. Chłop-y zaś są ogromnie uradowani. — Zaś sie nom trochę we łbie rozwidniło — głosi półgłosem laleczek o baraniej czuprynie i zaciera dłonie. — Gdy to powiem 140 ojcu, to się za głowę złapie, żem taki mądry!... — dodaje do kolegi z przechwałką. Bączek-basista przyniósł do szkoły genialny projekt, który jego zdaniem powinien raz na zawsze usunąć nędzę i bezrobocie. Oto gdyby on był ministrem skarbu, kazałby bić pieniądze i drukować banknoty, i to w takiej ilości, żeby dla każdego starczyło. Wygłosił swoje odkrycie przed klasą, a teraz patrzy w pana nauczyciela, co on też powie. Macura już z góry macha pogardliwie dłonią i mruczy coś o bani. Reszta kolegów czeka, skoro pan nauczyciel odpowie Bączkowi. A kiedy w końcu wytłumaczył wszystko, Bączek staje się smutny, a Macura przeżywa „Schaden-freude". — Jo by brał tym, co mają dużo, a rozdawał tym, co nie mają nic!..! — rzuca potem jak kamieniem. Pan nauczyciel znowu musi tłumaczyć i wyjaśniać, lecz Macura nie wierzy. Patrzy się przymrużonymi oczyma w pana nauczyciela, uśmiecha się zjadliwie i myśli swoje. Z pewnością myśli w tej chwili: — A gadaj sobie zdrów. Od tego masz płacone, żeby tak mówić!... Macura jedynie wtedy przyłącza się do zbiorowej opinii, kiedy wypadło omawiać sprawę zaburzeń ulicznych we Lwowie i Krakowie. Rozpoczął Wałeczek od Berezy i od nazwisk internowanych komunistów. Poparł go Weiser. — Proszę!... wrzeszczy zaperzony, chociaż mu nikt nie oponuje. — Hitler dobrze uczynił, że wypędził Żydów z Niemiec, bo wszyscy Żydzi — to komuniści!... Hitler to jest mądry człowiek!... W Polsce też trzeba Hitlera!... Takiego polskiego Hitlera!... Powstał okropny wrzask w klasie. Najbardziej wydzierał się Macura, który wprawdzie nie cierpi Hitlera i Weisera, lecz gdy chodzi o Żydów, najmocniej gardłuje. Tylko czekać, skoro zacznie ciskać takimi zwrotami, jak pijawki narodu, pasożyty, szmu-glerzy, handlarze żywym towarem itp. Po Macurze można się wszystkiego spodziewać. W klasie jest dwóch Żydów. Jeden z nich milczy, drugi próbuje się bronić. — Nieprawda!... ¦— wrzeszczy nie mniej zaperzony od Weisera. — A gdy były rozruchy we Lwowie, to przecież i żydowskie 141 :klepy rabowano!... A czy ja jestem komunistą? Proszę pana na-iczycieła, bo on mnie obraża... Pan nauczyciel zamienia się w tej chwili w anioła pokoju. ' różdżką oliwną w garści, ze złoconym kółkiem nad łysiną, ze krzydełkami na wystających łopatkach. Jego pokojowej mowy de powstydziłby się największy pacyfista w Europie. Ni święty Franciszek z Asyżu!... Ni nawet sabatysta, pan Sojka, który leczy łamania i zwichnięcia nóg i rąk za darmo, a gdy mu przyjdzie :urę zabić na obiad, nóż wtyka służącej, a on sam wsuwa głowę >od pierzynę i zakrywa uszy dłońmi. W końcu zapanowała cisza, . w ciszy nastała zgoda, a w zgodzie przeproszenie i podawanie obie rąk „na zgodę", przez okno zaś zajrzało słońce dq klasy. — Słońce pokoju świeci!... — zawołał piskliwym głosem lołyszny, który lubi takie poetyczne zwroty, gdyż pragnie zo-itać skoczowskim Mickiewiczem. — Toć, a ziemia sucha, nie ma deszczu, a wszystko uschnie v polu!... — mruczy Macura. — Lepiej by było, gdyby kapkę leszczu spadło!... Mojej mamie wszystkie sadzonki kapusty zwię-Iły, a teraz muszę je podlewać!... Taki kram zatracony!... Wnioskując z owych ech, odbijanych „w najmłodszym lesie" — >rasa wszelkich odcieni politycznych ma dostęp do dzieci szkol-lych. Życie klasowe staje się teraz podobne do ogromnego młyna, v którym miele się ziarna i plewy. Najwięcej plew. Trzeba to vszystko gruntownie przemleć, wymiesić, by był chleb jaki taki >ez zakalca. Lecz plew jest zwykle tak dużo, że kłopot z nimi rielki. Stąd też trudno takim chlebem karmić. Macura jest już lim przekarmiony. A w końcu samorząd. Czy samorząd jest pa-odią wychowania społecznego we współczesnej szkole? Wątpić lależy bardzo. Oto przychodzi taki list: „...zaraz po pańskim odczycie .postanowiliśmy zająć się sprawą laszych kolegów na Śląsku. Mówiłyśmy o tym (jak zwykle zresztą) bardzo wiele. Projek-ów (po większej części niewykonalnych) także nie brakło. Wresz-:ie przyjęłyśmy jeden, który zadowolił wszystkie tzw. chodzące ipozycje. Projektem tym było urządzenie loterii. Podejrzanie może nawet zanadto podobne pomysły miała kla-a IV, a że wszystkie jej zamierzenia są bardzo szybko wprowa-Lzane w czyn, więc (o wstydzie), pomimo że zaczęła znacznie póź- 142 niej, całą sprawę już załatwiła. Wreszcie i my skończyłyśmy z loterią i przesyłamy panu złotych 14 z prośbą o przeznaczenie ich dla naszych kolegów ze Śląska. Z wyrazami najgłębszego szacunku klasa VI szkoły ćwiczeń przy P.S.N.Ż. w Lublinie." List napisany jest bardzo pięknie, treściwie i bezbłędnie. Być może, że poprawiła go pani nauczycielka. Lecz nie o to chodzi. Pani nauczycielka widocznie była na odczycie o Sląskii, jej dziewczynki zaś nie byty, bo o tej porze taki młody ludek już chrapie w najlepsze. Pani nauczycielka więc widocznie opowiedziała swoimx dziewczynkom z klasy IV i VI o tym, co słyszała na odczycie, podsunęła zręcznie swoje wychowanki do podjęcia odpowiedniego projektu i w rezultacie klasa IV przesyła 11 złotych, klasa VI zaś 14 złotych z jakiejś loterii, o której już bliżej im nie pisze, a którą same urządziły w klasie. . Albo taki list od dzieci ruskich i żydowskich z Krasnej gdzieś w powiecie zborowskim pod Tarnopolem: „...u nas jest samorząd i dziewczęta haftują teraz chusteczki do nosa, niektóre cerują pończochy, a chłopcy naprawiają swoją odzież, jak kto ma co podarte, albo przyszywają guziki. Dzisiaj dwaj chłopcy mieli podarte ubrania. Jeden z nich, mały Josyf Steć, załatał sobie bluzkę i naprawił. Drugi, Piotr Hu-menny z III oddziału nie chciał naprawić i uciekł do domu. Niebawem przyszła jego matka i głośno mówiła: Szczo ja sama jomu ne zaszyju? Jomu toho ne treba! Pani mówiła, że teraz dzieci muszą się w szkole uczyć naprawiać ubrania i dzieci muszą słuchać. Na drugi dzień przyszedł Piotr znowu podarty, a potem Josyf, co sobie wczoraj naprawił, już miał całe ubranie, Dośka Kraweć". List jest pięknie ilustrowany. Na krześle pod oknem siedzi Josyf Steć i naprawia ubrania, a obok niego stoi Piotr Humenny obdarty i podobny jest trochę z minyMo skoczowskiego Macury. Pod obrazkiem zaś podpisał się dwukrotnie Markus Adler. Najmłodszy las rośnie w Polsce. Jak w każdym lesie, tak i w najmłodszym lesie słychać echo zgiełku świata. W najmłodszym lesie zaś wdzięczą się sosenki, świerki, graby, buczki i dęb-czaki. Czasem trafi się jakaś zamorska palma, a czasem nawet i płonka. Lecz tych płonek jest na szczęście mało, 1936 143 Pierwszy dzień w szkole Nawet największe drapichrusty radowały się z tego osobliwego dnia. Perspektywa długich tygodni codziennej -wędrówki do szkoły, przesiadywania na ławie w okresie najpiękniejszego śniegu czy lodu na stawie, nudnego dukania z rozłożonej książki, mozolenia się nad niezbadanymi tajnikami tabliczki mnożenia — wszystko to zbladło w obliczu pierwszych dni powrotu do szkoły. Dzień ów był bowiem dniem największych przeżyć. Oto zeszli się koledzy ze wszystkich stron miasteczka, a nawet spoza miasteczka, stanęli wielką gromadą przed szkołą i zaczęli się wszystkiemu dziwić. A więc, że panu nauczycielowi urosły wąsy przez wakacje, a pani nauczycielka wyładniała, że ma piękniejszą grzywkę na czole i że dzisiaj zalatuje zapachem perfum. Chłopcy pociągali łakomie nosami i stwierdzali z uznaniem, że to ładnie pachnie. Ani Karlik Balarus, co to przez wakacje złamał rękę, ł teraz chodzi ze studencką czapką na głowie i z lewym ramie-liem na temblaku, nie wiedzieć, z czego się bardziej pusząc, czy i czapki, czy ze złamanej ręki — ani nawet talki Karlik Balarus ;ak nie pachniał, kiedy swoją czuprynę wysmarował w przeszłym -oku brylantyną, którą zwędził bratu, co się uczy na fryzjera. Karlik Balarus umyślnie zostawił kapelusz w domu, żeby wszyscy koledzy mogli podziwiać jego wybrylantynowaną czupry-lę. Chłopcy pomyśleli o tym, lecz niedługo. Bo dzisiaj co innego m w głowie. Oto trzeba się przede wszystkim pochwalić, gdzie ctóry spędził wakacje i w jaki sposób. A więc, kto łapał pstrągi ło garści, a kto szczupaki na oko, uczynione z cieniutkiego drutu; eto topił się w Wiśle, a^kto opalił się tak bardzo, że mu skóra wlazła z grzbietu i z brzucha. Oto są jeszcze nawet ślady. Slowen-:zyk rozpina koszulę pod szyją, rozpina na piersi i każe kolegom 144 patrzeć w jej odchylenie. Chłopcy dotykają brązowego grzbietu, dotykają kawałka brzucha i cmokają w podziwie. — Ty jesteś jak z czekolady! — mówią i wciąż się dziwią. Inny wybił sobie znowu dwa zęby w jakiejś zapamiętałej przygodzie i teraz chwali się, rad ogromnie, że koledzy wtykają mu paluchy w szczerbę. Oto Karlik Balarus i Metza złamali sobie rękę. Wprawdzie u Karlika było wywichnięcie w łokciu, a u Metzy nadwerężenie w stawie, lecz obydwaj twierdzą, że je złamali. To dodaje splendoru. I chociaż już przestali chodzić do szkoły powszechnej, przyszli jednak, żeby pochwalić się przed kolegami. Pozwalają im dotykać białych bandaży, a wtedy psykają na znak, że to tak bardzo boli. Lecz wybite zęby i złamane ręce, to wszystko plewa. Większy zaszczyt z trzech dziur w głowie. Jeszcze nawet są ślady. O, popatrzcie się!... Schyla się kudłata głowa, a niedowierzające palce świętoto-maszowe obmacują ostrożnie drobne, miniaturowe łysinki, jakie pozostały po rzekomych dziurach. Po drugiej stronie plotkują dziewczyny. Ta była w górach u ciotki, tamta zbierała grzyby i znalazła tak wielki grzyb, że ważył pięć kilogramów i nie mógł się zmieścić w takim koszu, w którym bywają ziemniaki. — Eh, cyganisz! — wołają koleżanki. — Ale naprawdę! Dwa palce do nieba, dwa pałce do piekła... — przysięga się Zofka Zuczkówna wysterkując dwa palce w górę, a dwa palce w dół, co jest wielką sztuką. Ale to jeszcze nic taki grzyb! Bo oto Francka Kobielanka była również u ciotki, ale po czeskiej stronie, i nauczyła się śpiewać. Chcecie słuchać? — Chcemy, chcemy!... — piszczą dziewczyny. Francka poprawia sukienkę, chrząka i zaczyna śpiewać. Andulko szafarzowa, husiczki ne masz doma. Husi su w jeczmeni, Andulko, wyżeń ji*... — Dalej, dalej!... — krzyczą dziewczyny, bo Francka urwała. — Ciotka mówiła, że dalej się gwiżdże! — tłumaczy Francka. Anulko wlodarzowa, gąsek nie ma w domu. Gasi są w jęczmieniu, Anulko, wygoń je... 145 10 Opowiadania — Tóż gwizdejL. — Kiedy nie umiem! Ciotka mówiła, że się nauczę, gdy będę większa i starsza! Potem wszyscy szli do kościoła parami. Każdy pragnął iść v ostatniej parze. Powstało stąd pierwsze piekło, a pan nauczy-:iel już musiał się gniewać. — Wy, raki zimowe! — gderał. — To zaledwie pierwszy dzień izkoły, a już gniewacie? Czy wam nie wstyd? Ludzie patrzą! Istotnie ludzie patrzyli. Stali na chodnikach i odprowadzali każdego oczami. Najgorliwiej odprowadzali oczami pana nauczy-iela i panią nauczycielkę. Oczy chciałyby wszystko widzieć. ^. więc, gdzie był pan nauczyciel, czy się już zaręczył i kiedy bę-Izie wesele, kto mu będzie szył nowe ubranie do ślubu, a gdzie >rzebywała pani nauczycielka, czy tam była sama, czy też z na-zeczonym, i wszystko. Dzieci szły parami, krzykliwe, rozbrykane, pan nauczyciel psy-:ał na nie groźnie, a pani nauczycielka uśmiechała się do całego wiata. Była w Tatrach, była nad morzem, więc się uśmiecha. Luizie patrzą i kiwają głowami. — Ja, ja! — mruczy ktoś w stojącej gromadzie. — Nie ma ? jak rechtorom. Wagacje są, pieniądze są, to jest życie!... A tu złowiek!... — i urywał westchnienie w taki sposób, że wszyscy aczęli również kiwać głowami, wzdychać i myśleć o podatkach. W kościele stary Somerlik buczał, na organach, ksiądz kate-heta śpiewał po łacinie przy ołtarzu, babki modliły się po kątach, an nauczyciel siedział w ławie po jednej stronie, pani nauezyciel-a po drugiej stronie, a dzieci modliły się mocno. Jak umiały, tak ię modliły. Po głowie im latały gołębie, którymi handlowały pod-zas wakacji, smyrgały króliki, pachniały gruszki i jabłka w pro-oszczowym sadzie, pluskały pstrągi i szczupaki, lecz myśli powoli ierowały się ku szkole i wtedy zaczynały się pacierze. W pacie-sach prosiły Pana Boga, żeby nie było dużo wierszy na pamięć, ;by rachunki były łatwe, żeby koledzy dawali odpisywać zada-ia domowe, żeby zręcznie podpowiadali, żeby nie było złych not • świadectwie i żeby było dużo znaczków listowych, i wszystko. Pani nauczycielka zaś i pan nauczyciel myśleli, że od jutra )zpocznie się orka. Taka zawzięta, uparta orka jak u chłopa na losnę. Najpiękniejsza lekcja Bajan jest wszystkiemu winien. Bajan jest winien, że chłopcy w mojej szkole dwukrotnie pobili się mocno, że zerwali zupełnie przyjaźń z dziewczynami, co po drugiej stronie klasy udają niewiniątka, że szyba w oknie została stłuczona oraz że zdechł jeden z najpiękniejszych gołębi w Skoczowie, taki prawdziwy „garlocz" o wachlarzowatym ogonie, o rubinowych oczach i o niezwykle pięknych świecących piórach na podgardlu. Zamieszanie rozpoczęło się w małej republice chłopięcej z chwilą, kiedy skończyła się punktacja za najkrótszy start, za szybkość minimalną, za najmniejsze zużycie paliwa, za wszystkie tamte karkołomne wyczyny na lotnisku warszawskim. Teraz miał nastąpić okrężny lot gdzieś na drugi koniec świata, którego już zabrakło na mapie, wiszącej w klasie na ścianie. Tyle krajów i tyle miast — Jezusku święty!... To za dużo nawet dla największych kujonów, co geografię mają w małym palcu. Lecz jakoś da się radę wszystkiemu. Rozpoczęły się więc dni pełne niepokoju i rzewnych wzdychań. Co dnia gromadzili się wszyscy przed sporą mapą na korytarzu, na której pan nauczyciel „od geografii" wyrysował trasę lotniczą czerwonym ołówkiem, a w rogu zaś, u góry, nalepił samolot wycięty z okładki jakiegoś pisma lotniczego. Potem chłopcy przynieśli szpilki, na szpilki wetknęli chorągiewki, dla każdej drużyny lotniczej jedną, chorągiewki poprzednio jeszcze pomalowali jak się patrzy, żeby każdy wiedział, iż to dajmy na to chorągiewka czeska a nie węgierska, i odtąd rozpoczęło się wystawanie przed mapą i suszenie kudłatych głów nad dalekim światem. Wszyscy wiedzieli, że Bajan zdobył największą ilość punktów 147 przed wylotem z Warszawy, więc teraz nie było innej rady, jak życzyć Bajanowi, by mu się żadna zła przygoda nie przytrafiła w drodze, by pierwszy przyleciał z najlepszą przeciętną szybkością i by nie dał się nikomu prześcignąć podczas ostatniego lotu maksymalnego. — Załóżmy się, że Bajan wygra!... — proponował każdego dnia Sztuchlik. — Po cóż się zakładać, kiedy ja wiem, że wygra! — odpowiadali koledzy. — A bo też może wygrać jakiś Niemiec łebo Czech. To wszystko możliwe, ni? — Ni. Bajan wygra i zbyte! Smęcił się więc mały Sztuchlik, że nikt nie chce pójść z nim 0 zakład. Bo był zupełnie pewny wygranej. Posypały się teraz nazwiska polskie i cudzoziemskie, posypały się kilometry, nazwy miast i krajów, rzek i gór, szczytów i dolin, najwięksi głowacze rachunkowi w klasie co dnia obliczali na ławkach, na tablicy przed nauką, podczas nauki na skrawkach papieru, ile komu przybywa kilometrów, ile brakuje, czy maszyna jego wyciągnie; zaczęto się gwałtownie sprzeczać, które maszyny lepsze, czy meserszmity czy klemmy, RWD-9, czy też pezetelki, a przede wszystkim każdy się niepokoił, czy Bajan dobrze umocował skrzydła po tamtej próbie składania i rozkładania ich w Warszawie, by tak się nie stało, jak ze świętej pamięci Żwirką, który przed dwoma laty nad Skoczowem wcześnie rano leciał, a potem w Cierlicku z wyłamanymi skrzydłami skończył swój triumf. Pindur, co przed nauką roznosi gazety po Skoczowie, dostarczał klasie najnowszych wiadomości. Wypisywał je skrzętnie z „Ekspresu" czy -nawet z „Siedmiu Groszy", co kosztują dziesięć groszy, i potem ogłaszał w klasie. Wrzask był okropny. Chłopcy krzyczeli, wywoływali cyfry, sprzeczali się, doskakiwali do oczu, trącali, potem znów przepraszali, dziewczyny zaś po drugiej stronie klasy przeglądały się w rozbitych zwierciadełkach, chichotały 1 jedna drugiej powiadała, że chłopcy są niemądrzy, że tak się kłó-:ą i wrzeszczą. Harmider ten trwał do dzwonka. Potem każdy sia-iał do ławki z łepetyną naładowaną cyframi i nazwami i czekał la pana nauczyciela. A gdy przyszedł pan nauczyciel, by zacząć lekcję na przykład o zaimku dzierżawczym lub by przejrzeć za- 148 dania domowe, których połowa klasy nie posiadała, najchytrzejszy z nich zaczynał o Bajanie. — Proszę!... Bajan prowadzi!:.. — Proszę, Bajan będzie pierwszy, prawda? — Proszę, Karpińskiego szkoda, ni?... — Proszę, ja mam jedno pytanie. Ile kilometrów musi robić Bajan, żeby go Niemcy nie przegonili? *— Proszę!... Proszę!... — zrywały się wołania, wysterkały coraz gęściej gmerając paluchy nad głowami, wszczynał się rumor, rozpalały oczy i drobne serca zaczynały dygotać ze wzruszenia. Nauczyciel zazwyczaj miewał gołębie serce. Przeto zapominał o zadaniach domowych, zapominał z kretesem o zaimku dzierżawczym, a rozpoczynała się najpiękniejsza lekcja w ciągu całego roku szkolnego, lekcja o turnieju lotniczym. Lotnicy dolatywali już do Wiednia. Truchlały serca wszystkich, czy też doleci bez przygód przede wszystkim Bajan. Jeżeli nad szkołą pojawił się koło godziny dziewiątej samolot pasażerski, lecący do Krakowa, ktoś wołał, że to Bajan leci.' I mimo protestu nauczyciela wychylały się chłopięce głowy przez okna i śledziły, cóż też to za samolot. — Eh, głupi!... — oburzali się potem na tych, co pierwsi wołali — przecież to pasażerski, a nie Bajan!... Głupi!... — Bajan poleci gdzie indziej, a nie nad Skoczowem!... Pierwsza bójka powstała w klasie, kiedy Pindur przyniósł wiadomość, że Francuzi aresztowali polskich lotników gdzieś przed granicą hiszpańską. Zorychta twierdził bowiem, że to z powodu Busaka z Żyrardowa, co szwabił polski rząd, Kocur przekonywał, że to za Becka w Genewie, a Metza był przekonany, że Francuzi są to tak wielkie trąby, że nawet nie wiedzą, co to „czelendż". — Szalanż, a nie jakież czele czy cielę!... — protestował Ha-jek, największy szybkobiegacz i narciarz klasowy. — Mówię ci, że czelendż, wiesz!... A tyś jest sam cielę, wiesz!... — Szalanż!... No i rozpoczęła się bójka. Hajek wylał z miednicy brudną wodę na Metzę, Metza zaś rozbił nos Hajkowi. Po. południu jednak już było dobrze, bo obydwaj łazili po dachu za gołębiami i wabili je cichym pogwizdywaniem. Druga bójka powstała o Bajana. Krupa mówił, że Bajan jest 149 1 taki mały, jak włoski król, Madzia zaś powiedział, że on sam jest mały jak ćwieczek. Bajan zaś jest tak duży jak policjant Duda w Skoczowie, co posiada blisko dwa metry wysokości i który nosi największy numer butów, a o czym on dobrze wie, bo ojciec jest szewcem i szyje buty panu Dudzie. — Tyś jest ćwieczek, wiesz!... A Bajan jest mały jak król włoski, wiesz!... — Ni, on jest duży, jak policjant Duda. I powstała bójka o tego króla włoskiego i policjanta skoczow-skiego. Do kogo z nich jest podobny Bajan. I kiedy Madzia, rozzłoszczony już do ostatka, powiedział, że gwiżdże na Krupowego króla włoskiego, Krupa uznał to za wielką obrazę Bajana i nastąpiła ciężka batalia. Potem przez dwie lekcje chlipali, patrząc na siebie spode łba i wygrażając sobie ukradkiem pięściami, ale tak, żeby pan nauczyciel nie widział. Po południu już się pogodzili i razem łapali okonie do kosza w Wiśle. Okno wytłukł porywczy Nalewajka, który uchodzi za największego boksera w klasie. I znów chodziło tutaj o Bajana. Nalewajka tłumaczył kamratom, że gdyby policja francuska zaaresztowała Bajana, jak to uczyniła z innymi czterema lotnikami, toby Bajan dał sobie radę z Francuzami. Oto wyskoczyłby z samolotu, najbliższemu policjantowi dałby w pysk, drugiego wyrżnąłby pięścią w zęby, żeby miał dosyć, trzeciemu taki mocny sztos do brzucha, żeby się nogami nakrył... — bo Bajan wszystko potrafi!... Ho, ho!... Czwartemu pod żebra mocnego kniksa, piątemu oto tak... I tu pokazał, jak by to uczynił Bajan. A potem hop! do samolotu, dałby gazu i fiut! sprzed nosa Francuzom!... Przy tym określeniu „fiut" skoczył naprzód do okna i twardą głową trafił w szybę. Szybka rozleciała się z okropnym brzękiem. Potem ojciec zerżnął skórę Nalewajce za tę szybę, za którą teraz musi zapłacić, Nalewajka zaś narzeka na Francuzów, że to oni wszystkiemu winni. W piątek przyleciał Bajan do Warszawy. W sobotę opanowało klasę największe zdenerwowanie. O lekcjach, takich porządnych lekcjach trudno było myśleć, W głowie U każdego siedział Bajan, a nie równanie drugiego stopnia, czy „leidende Form des Zeitwortes" czy Hannibal pod Rzymem. Po lekcjach nastąpiło zerwanie przyjaźni z dziewczynami. 150 '¦'¦''~'"i'- Piegowata Zofka Balarusówna powiedziała, że Bajan jest ładny, ale ładniejszy jest Seideman. Tego było już chłopcom za dużo. Wszystko by znieśli. I to, że nie interesowały się turniejem, że nie wiedziały, ile kilometrów ma Bajan przeciętnej szybkości, ile ma punktów, i to by nawet darowały, że Karpiński lub Płonczyński są ładniejsi od Bajana, ale żeby jakieś Niemczysko, jakiś „jedwabny mąż" — jak jego nazwisko przetłumaczył Urbisch — żeby jakiś „jedwabny mąż" miał być ładniejszy od Bajana, to już źle!... Dziewczyny stanęły w obronie Zofki Balarusówny, chłopcy w obronie Bajana. Nie pobili się wprawdzie, lecz każda gromada przygadała sobie mocno, wypominała wszystkie rzeczy, godne pośmiewiska, zapewniła, że już teraz koniec, z wszelakim pomaganiem przy pisaniu zadań rachunkowych i z podszeptywaniem na lekcji historii i rozeszli się wszyscy z gniewem. Potem chłopcy urządzili zebranie przed szkołą. Właściwie zwołali je ci, których ojcowie posiadają w domu radioodbiorniki. Chodziło o to, kto komu pozwoli przyjść nazajutrz do siebie, żeby mógł słuchać sprawozdania z lotniska warszawskiego, i za jaką cenę. Zapłatą miały być znaczki listowe, obrazki Francka, przedstawiające różne zwierzęta i ptaki, potem pióra, scyzoryki, jabłka, tyle a tyle razy podpowiadania na historii, mechanizm z budzika, dwukrotna przejażdżka na rowerze od szkoły aż do Górnego Boru, zeszyt z przeróżnymi obrazkami do geografii i jeszcze wiele innych rzeczy. Metza gołębiarz umówił się z Hajkiem, że mu pozwoli przyjść słuchać radia, lecz jedynie za tego „garlocza". On mu za to da pięć znaczków z Afryki i jeden szwajcarski oraz pozwoli mu słuchać radia. Dali sobie rękę na zgodę, przybili targ dłońmi w obecności świadków i rozeszli się uradowani. Wszyscy chłopcy mieli się nazajutrz w kościele modlić, żeby Bajan zwyciężył. Nawet Urbach przyrzekł się pomodlić, chociaż jest Żydem. Powiedział, że pomodli się po żydowsku, żeby Bajan zwyciężył, bo „sto tysięcy franków piechotą nie chodzi". Chłopczyska wymodlili zwycięstwo Bajanowi. Urbach zaś wymodlił sto tysięcy franków Bajanowi. Co się działo przy radioodbiornikach, trudno opisać. Chłopcy dygotali ze wzruszenia, szeptali pacierze, kiedy Bajan wyfrunął, trzęśli się jak w gorączce, patrzyli niespokojnie na zegar, obliczali, 151 ile kilometrów leci na godzinę, wzdychali serdecznie, by Seideman nie dogonił Bajana, niecierpliwili się, a potem, kiedy spiker jął wołać w głośniku, że Bajan leci!... Bajan leci!... Bajan leci pierwszy... mija metę!... — tamci przy głośniku jęli się tak strasznie wydzierać, że aż ludzie przystawali na ulicy, zadzierali głowy w górę i jeden drugiego pytał, kogo tam obdzierają ze skóry. I dzisiaj, chociaż Metza mocno wygaduje na cygana Hajka za to, że mu dał gołębia „garlacza", który na drugi dzień zdechł w go-tębniku, chociaż go pomawia o szalbierstwo i zwykłe oszukaństwo, to jednak w rzeczywistości nie żywi tak wielkiego żalu do niego, gdyż Bajan był pierwszy na mecie. Urbach zaś przychodzi do każdego na korytarzu i każe mu się radować, że Bajan wygrał sto tysięcy franków. 1934 „Amerycki fotograf" Gdy w szkole braknie już tematu do plotek, wtedy chłopcy i dziewczyny obmawiają tak zwane „typy". Do „typów" zaś należy niewielu ludzi w miasteczku nad rzeką. Garbaty Handzel, Szwedzina, czarny Mazur, awanturniczy handlarz bydła, stary Jura i „amerycki fotograf". Największą przyjaźnią chłopców cieszy się garbaty Handzel. Włóczy się przez cały dzień po miasteczku, wygrzewa się na rynku pod słoneczną ścianą, w lecie chadza nad rzekę, gdzie pierze koszulę, kąpie się i tłucze wszy kamieniem, nosi walizki na dworzec, a przede wszystkim filozofuje. Chłopcy lubią go za to filozofowanie. Na poczekaniu umie rozwiązywać najbardziej zawiłe kwestie, ma swój sąd o wszystkich sprawach życia, sąd zaprawiony kpiarstwem i lekceważeniem, sąd swoisty, wypracowany w ciągu kilkunastoletniego włóczenia się po miasteczku; bywa w miarę grzeczny i w miarę opryskliwy, umie szanować swą godność ludzką, a daleko i szeroko słynie między chłopcami jako niezrównany towarzysz i przewodnik w wyprawach na gruszki i jabłka do Waniowego sadu. Sypia gdzie bądź. Na strychach przy kominie, w stodołach, w cegielni na piecu, a w ostatnich czasach obrał sobie za legowisko na wpół zwaloną kręgielnię w hotelowym ogrodzie. Szwedzina umarła pod schodami w kamienicy niedaleko szkoły. Szwedziny nikt nie lubił. Po prostu brzydzono się nią, gdyż była cała owrzodzona, niespełna rozumu, cuchnąca gnojem, zawszona i w łachmanach. Siedziała często pod murem obok szkoły, podobna do biblijnego Hioba, wystawiała gołe nogi na słońce i grzała się w milczeniu. Dzieci omijały ją wielkim kołem, uciekały na jej widok, a co mniejsze płakały i wracały do szkoły. Wie- 153 ¦w- czorem zakradała się do sieni którejkolwiek kamienicy i skulona zasypiała pod schodami. Ludzie jednak wypędzali ją stamtąd, bo rano musieli za nią sprzątać, jak za małym dzieckiem. Wypędzona, błąkała się po uliczkach, podobna do zmory, cicha, milcząca, bezmyślnie uśmiechnięta. I gdy ją pewnego mroźnego ranka znaleziono zmarłą pod schodami, dzieci odetchnęły, lecz równocześnie poddały ostrej krytyce zarząd miejski za brak opieki nad nieszczęśliwą. Stary Jura również sypia, gdzie popadnie. W lecie na cmentarzu w skoszonej trawie lub między grobami, w zimie w szopach i drewutniach. Przez długi czas sypiał na stacji w poczekalni trzeciej klasy. Lecz kiedy raz i drugi wstał nad ranem i zaczął wyprawiać awantury kolejarzom, że mu przeszkadzają, że go budzą, że maszyniści jakoby umyślnie gwiżdżą na lokomotywie, kiedy w końcu nawy-myślał samemu panu naczelnikowi, skończyły się jego złote czasy na twardej ławie w ciepłej poczekalni stacyjnej. Poszedł więc do drewutni, kładąc się na deskach i nakrywając marynarką. Nawet podczas najsilniejszych mrozów. Dzieci go nie lubią. Stary Jura bowiem wszystkich traktuje nieufnie, patrzy na każdego spode łba, chodzi odąsany, mrukliwy, szybko unosi się gniewem, a podany mu przez .dziecko grosz czy kawał chleba z masłem uważa za jakiś podstęp, odburknie coś nie-:hętnie, odwróci się plecami, a jeżeli mocno zagniewany, to nawet ;yłek wypnie na małego ofiarodawcę. Między dziećmi stanęła więc cicha umowa. Przechodzą koło liego obojętnie i jak najrzadziej mówią o nim w szkole. Czarnym Mazurem również mało się interesują. Tyle tylko, że jdy czasem pan nauczyciel wytknie komuś, iż ma łapy brudne, !Zyję nie umytą, włosy rozczochrane, to w te pędy jakiś „przy-:hlastek" pomaga: — Podobny do Mazura, prawda!... Dzieci boją się trochę Mazura. Ma bowiem nieco zbójecki wy-¦az twarzy. — Wygląda jak ten zbójnik z „Powrotu taty"! — orzekli raz wspólnie przy omawianiu Mickiewiczowskiej 'ballady. Najbardziej złośliwą radość okazują przy spotkaniu się z Wi-llaszem. Wiglasz przeszedł nawet do porzekadła szkolnego. Jeżeli 154 jakiś Francik pragnie dokuczyć ria przykład Jankowi, to woła na niego: ',, ;i'> — Ty diabli WiglaszuL. — Tyś jest Wiglasż... — odcina się Janek nieporadnie. Wiglasz często wałęsa się po rynku, macha grubą lagą, stąpa ciężko i trochę niepewnie i pokrzykuje na ludzi. Najbardziej jest zawzięty na dzieci. — Dzień dobry, panie Wiglaszu!... — woła jakiś najśmielszy mikrus i zmyka. — Ty diabli chwancie!... — wreszczy za nim podchmielony Wiglasz. — Tak cię uczą w szkole? Ha, to was ładnie uczą ci nauczyciele! Szkoła! To tak uczy was w szkole ten wasz nauczyciel! Tak się pozdrawia starszych ludzi? Wy chachary!... Chłopcy i dziewczęta do dzisiaj nie wiedzą, jak mają Wiglasza pozdrawiać. — Powiedzcie mu: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" — radzi pan nauczyciel. — Kiedy on jest zawsze podchmielony, to jeszcze wtedy coś takiego powie, co może być grzechem!... — tłumaczy przezorny Tomica, który będzie kościelnym. — Ja wiem! — wyrywa się Hauser. — On może chce, żebyśmy mu mówili: „Guten Tag, Herr Wiglasz!" * Ale prędzej mi tu oto włosy na dłoni wyrosną!... — i pokazuje dłoń pukając w nią palcem. Pewnego razu chłopcy przynieśli do szkoły radosną dla nich wieść, że Wiglasza nabili żołnierze. — Jak to było? Jak? •— jęli się dopytywać. — To było tak! — perorował Paszka. — Żołnierze wracali z ćwiczeń, cały pułk cieszyński, i spoczywali na kamieńcu przy rzece. Wiglasz szedł drogą i zaczął krzyczeć, że za dawnej Austrii to byli żołnierze jak dęby, a teraz to są takie chuchra i biedaki!... I tak długo im urągał, aż żołnierze się rozgniewali i pokazali mu, że są także dębami!... Nabili mu szpetnie! Uciekał do miasta jak z terpentyną!... W rzeczywistości jednak Wiglasz ma dobre serce. Chłopcy zazwyczaj dokuczają mu wołając za nim: Guten Tag, Herr Wiglasz (niem.) — dzień dobry, panie Wiglasz. 155 — Wole, kto cię kupi!... Wiglasz cię kupił, widzisz, ty wole!... Wiglasz wtedy ujmuje krzepko swą lagę i pędzi za szybkono-imi obwiesiami. Potem długo wrzeszczy na rynku i wymyśla /szystkim dzieciom, szkole i nauczycielom, tłukąc zawzięcie sę-atą laską o bruk. Chłopcy zaś, ukryci za węgłem w bocznej liczce, nadal pokrzykują na niego. Tak długo, aż ich ktoś roz-ądniejszy przepędzi lub przerazi obietnicą, że jutro będzie „wy-łata" w szkole. I kiedy jednego razu mały Poloczek szedł ze starszymi kole-ami ze szkoły, namówili go, żeby zawołał na Wiglasza, kto kupił rołu. Poloczek jest pomylony na wesoło. Wypadł kiedyś w nie-lowlęcym wieku z kołyski na głowę i teraz już piąty rok siedzi t trzeciej klasie. Do wszelkich psich figli jest jednak pierwszym r całej szkole. Podczas nauki wyłazi z ławy i biegnie do tablicy nie wołany, okrzykuje, oświadcza pani nauczycielce, że mu się podoba i że ię z nią ożeni, podaje rękę panu nauczycielowi, rzuca niecenzu-ilnymi uwagami, łazi pod ławkami podczas pisania, szczypie ziewczyny w łydki, udaje konika lub konia znarowionego, słodem — jest nadwornym wesołkiem w szkolnej republice. Wszelkie wagi i strofowania pana nauczyciela przyjmuje z rozbrajającym śmiechem i zabawną miną niewiniątka. Wracał więc Poloczek ze szkoły i spotkał Wiglasza na rynku. — Zawołaj na niego, wiesz... o tym wole!... — poradzili mu arsi, lecz mniej od niego mądrzy koledzy. Poloczek .zawołał. Rozzłoszczony Wiglasz zaś ujął lagę i po-?dził za Poloczkiem. Biedaczyna wyciągał swoje krótkie nóżki, ik mógł, lecz widząc, że grzmiący i złorzeczący Wigłasz już go spędza, padł przed nim na kolana, podniósł wysoko złożone dło-ie i jął prosić z płaczem: — Mój złoty Wdglaszku, nie bijcie mnie! Jo już nie bydym! fój złoty Wiglaszku! Trudno przypuszczać, że Wiglasz słyszał kiedykolwiek o Orfe-szu * wzruszającym swym śpiewem drzewa i skały. Tutaj bied-/ Poloczek swym płaczem wzruszył zatwardziałe serce Wiglasza. puścił on bowiem ciężką lagę i mruknął tylko: rfeusz — postać z mitologii greckiej. Poskramiał swym śpiewem dzikie zwierzęta, wzruszał drzewa i skały. * — Ty, snoplu!... — i poszedł. Nawet nie wymyślał zdumionym chłopcom. ¦:— To jest porządny człowiek, ten Wiglasz! — zawyrokowali nazajutrz w szkole i odtąd już go nie zaczepiają. Podbił bowiem ich serca łaską okazaną małemu Poloczkowi. W szkole nie pomija jeden i drugi pan nauczyciel żadnej sposobności, by wpajać w umysły i serca swych wychowanków, iż brzydką rzeczą jest taka niemądra i złośliwa zabawa. Pan nauczyciel swoje, a dzieci swoje. Słuchają, wzdychają rzewnie, pociągają nosami, uśmiechają się nieznacznie, a w myślach już knują nowy spisek. Zdarza się to nawet w najwyższej klasie. Oto idzie pan nauczyciel rynkiem, a ktoś za nim woła: — Halo! Halo! Słyszą, panie uczitel! Pan nauczyciel już wie, że to stary fotograf małomiasteczkowy, Czech z pochodzenia, który dziwnym trafem przybłąkał się w te okolice. Kiedyś miał swoją pracownię, potem ją zwinął, a teraz chodzi po okolicy z wielkim pudłem fotograficznym na plecach, ze stojakami pod pachą i szuka klientów. Fotografuje ich, gdzie popadnie. Na drodze, przy płocie, pod lipą w starym ogrodzie hotelowym, wędruje pod odpustach, zadaje się z każdym napotkanym w pogawędkę i przekonywa go o dobrodziejstwie fotografii. Dopędził teraz pana nauczyciela i zaczął z czeska po polsku: — Przeboczą, panie uczitel, ku nim chodzi ten Hauser? — O cóż panu chodzi? — Wiedzą, panie uczitel, bo ten Hauser to straszny chachar! Jak go raz popadnu, to mu dam taki wylizek, że budę miał dość! — Dlaczego? — Podziwają się, panie uczitel... Ja fotografuju jednu babę w ogrodzie przy hotelu, a on na mnie woła: „Amerycki fotograf!... Taki chachar zatracony, zmrzak jeden!... Wiedzą, co im powiem?... — Proszę! — Powiedzą mu fest na rozum, panie uczitel! Że jak jeszcze raz, to obdrzy taku facku ode mnie, że*~bude miał dość! Aż mu wszechny zuby z gęby wylecou! Na mu duszu!... — Dobrze, dobrze! Ja mu już tam powiem! — Panie uczitel, a przeboczą! Ja bym im zrobił jednou fotografie... 157 Pan nauczyciel podziękował. Nazajutrz postanowił rozmówić się w szkole z Hauserem. Czekał na sposobność, kiedy nie będzie dziewczyn w klasie. Trudno bowiem taką spraw*ę omawiać w ich obecności. Zaraz z igły zrobią widły i głośno triumfują, że one zawsze były przekonane, iż chłopcy tylko wstyd szkole przynoszą, i wszystko. Że pan nauczyciel w chłopcach widzi tylko samych aniołów, a to istne diabły rogate! A że zawsze wszystko na dziewczyny, a chłopcy są święci! A teraz pan nauczyciel sam się przekonał, jakie to ziółka ci chłopcy! — Gdyby nie było chłopców, toby nie było nigdy wojny na świecie! — powiedziałaby znowu największa pacyfistka w klasie, Cylka z Krakowa. Bo przecież dziewczyny i baby nie chodzą na wojnę! — uzupełniałaby swoje zdanie wobec zdumionych dziewczyn i chłopców. Ażeby -więc chłopców nie dyskredytować, nie narażać na szwank ich honoru wobec dziewczyn, pan nauczyciel zaczekał na ostatnią godzinę, kiedy dziewczyny poszły na gimnastykę. Klasa szumiała, wszyscy byli wszystkim zajęci, pan nauczyciel wypełniał ostatnie rubryki w księdze klasowej, gdy znienacka zawołał półgłosem: — Hauser, chodź do mnie! — Proszę! — szepnął usłużny chłopiec i przybiegł. — Co to jest z tym „ameryckim fotografem"? Hauser zmieszał się, zaniemówił. — Eh, nic! To potem powiem! Pan nauczyciel przyzna mi słuszność! W tej chwili między chłopcami wszczęła się jakaś zwada. Pan nauczyciel posłał Hausera do ławy i zwrócił się do chłopców: — O cóż wam chodzi?... — Proszę!... — zgłosił się Paszka. — To Christman na mnie się obraził i wykreślił mnie z listy członków kółka amatorskiego. — Dlaczego? — Ęh, nic takiego!... — No, powiedz!... — Bo on jest taki upchliwy!... Przewrażliwiony! — poprawił. — On mi zawsze mówił kawały i „wice", a ja się nigdy nie obrażę, a gdy ja mu jeden tylko powiedziałem, to już ogień na dachu... 158 — Cóż to był za kawał? — Eh, nic takiego. Ale powiem. Ja się go pytałem, czy to jest grzech całować. A on powiedział, ż^ nie. Więc ja mu powiedziałem potem, żeby mnie pocałował gdzieś. Pan nauczyciel wie. Ja tego nie powiem. A on się zaraz pogniewał. A ja mu powiedziałem, że jeśli się gniewa, to niech mnie jeszcze raz pocałuje! I to wszystko!... Trzeba było najpierw załagodzić tę honorową sprawę między Christmanem a Paszką. Potem przeprowadzić lekcję. A po lekcji zakończyć na Hauserze. — No więc, jak to było, Hauserze?... . ;— Proszę, to było tak! — zaczął Hauser. — On fotografował jakąś 'kobietę pod lipą, a myśmy się przypatrywali. A on nas odpędzał. A chłopcy śmiali się z niego. A Binek zawołał na niego, że jest „ameryckim fotografem". A on myślał, że to ja powiedziałem, i dał mi w pysk... — Nie tak się mówi!... — Dał mi w twarz... a tak mocno, że mi ząb wyleciał! Oto, proszę!... — rozciągnął usta palcem i pokazał szczerbę'między zębami. — Uderzył mnie w twarz, a że stałem przy drzewie, więc drugim policzkiem uderzyłem o drzewo i ząb mi wyleciał z tej strony, którą uderzyłem o drzewo! Więc tak to było! I dlatego teraz go także nazywam „ameryckim fotografem"! Bo tu przecież chodzi o ząb! — No i co dalej? — Powiedziałem to ojcu, a ojciec powiedział, że mi dobrze, że mu miałem dać spokój! — A cóż teraz zamierzasz zrobić? Hauser zamyślił się przez chwilę. — Eh, dać mu spokój!... — zawołał za niego Paszka. — Komu? — zapytał Lebiedzik. — Temu „ameryckiemu fotografowi"! Hauser skrzywił się niechętnie. Potem machnął ręką i rzekł mocno: — Dam mu spokój! On za to nie może, że jest taki śmieszny! Pan nauczyciel miał nowy temat do następnej lekcji. 1938 Zaduszkowe historie Kiedy pan nauczyciel powiedział w środę, że nawet sobota bezie wolna, chłopcy uradowali się. Zresztą, któż by się nie rado-rai. Wszak to po gromadzie aż cztery dni wolnego. Tamta sobota rzeź długie dni poprzedzające zaduszkowe święta była jednym aelkim zmartwieniem. Ewangelicy jeszcze pocieszali się przynaj-miej, że i środa dla nich odpadnie. Wiadoma rzecz. Jeżeli jest ;h święto, to trzeba mieć wolne od nauki. Katolicy trochę zazdrościli. — Szkoda, żem nie jest ewangelikiem! — wzdychał wtedy łośno mały, pękaty Firuzek. — Czemu? Żebyś mógł jeść w piątek mięso? — pyta chudy 'elong. — Ni... Ale miałbym środę wolną! Z tamtym, mięsem to było tak tylko na oko. Bo Delong dobrze ie, że Firuzek jada mięso tylko wtedy, gdy kura nie chce jajek ieść. Wtedy matka zarzyna kurę i usmaży ją. Wówczas Firuzek i palce oblizuje. Ale to się zdarza bardzo rzadko. Zwyczajnie to i jada fasolę, ziemniaki, kapustę, kluski z ciemnej mąki i kwaśne ileko. Na mięso już nie starczy. Chował sobie wprawdzie dwa róliki i już z góry radował się, że kiedyś będzie znowu palce blizywał, lecz przyszedł sąsiadów kot i króliki zagryzł. A matka jrała jeszcze skórę synkowi, że/niedobrze uszczelnił chlewik. W ostatnim dniu przed świętami zaduszkowymi chłopcy jęli iż na pierwszej godzinie zgadywać, jakie znowu będzie zadanie, iewielka to była trudność zgadnąć, boć już przecież każdy z nich La za sobą kilkuletnie doświadczenie. Oto przyjdzie do klasy pan auczyciel i powie: — Chłopcy! A na zadanie domowe będziecie mieli... — i tu czyni pauzę. — O Wszystkich Świętych! — wołają już chłopcy. / — Tak! Opiszecie dzień Wszystkich Świętych! — Proszę pana, a Żydzi też? — będzie się martwił na zapas Szeruda. — Żydzi opiszą to, co widzą z drogi! — powie pan nauczyciel. Nic z tego nie było. Pan nauczyciel powiedział, żeby każdy z chłopców napisał życiorys dziadka lub babki, lub kogokolwiek z rodziny, co już umarł. — Ale o umarłych nie powinno się mówić! — zatroskał się Firuzek- — Hale!... zaprzeczył Macura, co zostanie kiedyś pastorem. — Wolno mówić, tylko dobrze, a nie źle! Prawda, panie nauczycielu?... Chłopcy poszli na cmentarz. Po drodze jednak upewniali się wzajemnie, czy też Knyps.nie ukradnie świecy z czyjegoś grobu. Bo on kradnie. Z niego straszny złodziej. Najczęściej wałęsa się po stacji i kradnie węgle z wagonów. Przepędzają go z krzykiem kolejarze, przepędza parobek, co węgle zwozi do handlarza, biczem przejedzie po gołych nogach, ale to nie pomaga. Mały, gibki, zwinny podbieży schylony pod wagon, wyskoczy z drugiej strony, porwie po drodze kęs węgla i już zmyka koło jadącego pociągu. Jeżeli teraz przyjdzie na cmentarz, to gotów i świece pokraść z grobów. — Nie ukradnie! — powiedział z przekonaniem Gołyszny, którego ojciec jest kościelnym, a który umie opowiadać okropne historie o duchach tłukących się w nocy po kościele. — Czemu? Powiedz! — jęli chłopcy dopytywać.- — Bo gdyby ukradł świecę, chociażby tak małą jak mój palec, to z grobu wyjdzie duch i da mu tak mocno w pysk, że mu zaraz spuchnie! — Naprawdę? — Dyć mówię, ni? A gęba mu spuchnie, a toto już potem nie zejdzie! Mój tata opowiadał o jednym, też takim złodzieju, co ukradł... — i już rozpoczyna się niesamowita historia o duchu, co wyłazi z grobu w długiej koszuli i daje w pysk złodziejowi kradnącemu świece z jego grobu. Potem taki złodziej przez całe życie chodzi ze spuchniętą gębą. — A nie zejdzie? — pytali chłopcy. 11 Opowiadania 161 — Co nie zejdzie? —I No, ta spuchlina z gęby. — Hm, tata mówił, że może zejść, lecz dopiero na drugi rok. Lecz wtedy musi iść o północy na cmentarz w Dzień Zaduszny, zapalić siedem świec na grobie tamtego ducha, od którego dostał w pysk, zmówić siedem Ojczenaszków i jedno Wierzę, nie wolno mu się obejrzeć ani razu... — A gdyby się tak obejrzał? Co wtedy? Jezusku na świecie! — To wszystko przepadło. Tamten duch zaś mu da w pysk i zaś przez cały drugi rok musi chodzić po ziemi ze spuchniętą gębą! Tóż tak temu jest!... Chłopcy truchleli na myśl, co by się to stało, gdyby tak ktoś z nich sięgnął po świecę na grobie. Każdy z nich postanowił po świętach dobrze oglądnąć Knypsa, czy nie ma gęby spuchniętej. Wałęsali się potem po cmentarzu. Prawie wszystkie groby jarzyły się światłami. To jest ogromnie pięknie, gdy, już jest noc, naokoło pali się strasznie dużo świec, nad świecami chylą się gałęzie i chojary, a poza tym wszystkim nie ma nic, jak czarna noc. W tamtym mroku to chyba dusze zmarłych unoszą się jak nietoperze i tylko czekają, skoro ktoś z ludzi wychyli się na cmentarz. Jezusku na świecie!... Oto w tym grobie leży Maryjka Moskałówna. Po wakacjach już nie przyszła do szkoły, a wszyscy mówili, wtedy, że na pewno umrze. Jeżeli ktoś ma suchoty, to musi umrzeć. Więc Maryjka Moskałówna też umarła. Ale nie zaraz, lecz jakoś po miesiącu. Wtedy wszyscy się radowali, bo przez trzy dni to nic innego nie było, jak „W mogile ciemnej". Aż w gardłach zachrypło. I to na trzy głosy. Głos drugi był najgorszy. Wszyscy chłopcy z drugiego głosu mieli mutację. Pan nauczyciel był niezadowolony, martwił się bardzo i powiadał, że będzie plewa z takiego śpiewu. Tamci zaś byli radzi, że mają mutację. Darli się nieludzko, piszczeli jak pijani rekruci lub też dla odmiany buczeli grubo jak organista Somerlik, co już jest na emeryturze. Potem pan nauczyciel kazał im wyjść z klasy, a na ich miejsce przeznaczył Metzę-gołębiarza, Hajka-narciarza, Nalewajkę, Primasa-wójta i jeszcze kilku. I jakoś udało się skleić drugi głos. Podczas tych trzech dni odpadła przede wszystkim fizyka i nie- 162 mieckie. A w ogóle nauka była jakaś pokręcona. Jedynie pan nauczyciel, co uczy historii, zaczął pytać poprzedniej lekcji, potem ręką machnął i powiedział, że będzie pytał ze wszystkiego po pogrzebie Maryjki Moskałówny. Na pauzie powiedział wtedy Nalewajka: — Jak to dobrze, że Maryjka umarła!... Wszyscy chłopcy, co to słyszeli, ogromnie się oburzyli. Bo myśleć to można, lecz głośno mówić nie wypada. — Jak możesz?! — wrzeszczeli. — Nie boisz się grzechu? Jakby to tobie było, gdybyś ty umarł, co? Nalewajka jest bardzo chytry. Zaraz spostrzegł, że niepotrzebnie wyrwał się z tą uwagą. Dlatego też udał wielce zdziwionego i jął się wadzić z kolegami: — Hy, głupi!... Czy co takiego powiedziałem? Przeca dobrze, że umarła, ni? Bo teraz będzie królowała z aniołkami ,w niebie i dobrze jej będzie. A już nie będzie musiała jadać bobu i klusek ze ziemniaków, a czego ona tak bardzo nie lubiła, ni!... Wszyscy chłopcy dobrze wiedzieli, że Nalewajka kluczy, lecz już nic więcej nie mówili. Bo oni też radowali się cichaczem. Oto już trzeci dzień młócą „W mogile ciemnej", a po południu pójdą wszyscy na pogrzeb. Pójdą pięknie za trumną czwórkami, jak w jakie wielkie święto, i będą śpiewali jak aniołowie. Ludzie zaś będą patrzyli i głowami będą kiwali, i nosem pociągali ze wzruszenia, że taką piękną pieśń słyszą. Zresztą taki pogrzeb to się zdarza raz na dwa lub trzy lata. I jeszcze druga stąd uciecha, bo dziewczyny na pewno będą płakały, a to jest ogromnie śmieszne. Nazajutrz dziewczyny skarżyły panu nauczycielowi, że kiedy one płakały nad grobem, to chłopcy trącali się, pokazywali na nie, wykrzywiali gęby i przedrzeźniali szpetnie. A one nie mogły płakać porządnie. A najgorszy to był Nalewajka. Pociągał głośno nosem, chlipał śmiesznie, a ukryty za szerokimi plecami Donocika udawał, że zbiera łzy palcami i otrząsa je na ziemię. Wtedy pan nauczyciel zachmurzył się i długo mówił ogromnie mądrze. Nalewajka spłakał się, z czego dziewczyny miały ogromną radość, a wszyscy chłopcy spuścili oczy. Nikt wtedy nie szeptał, tylko słuchał. Dziewczyny zaś trącały się nieznacznie i wskazywały głowami na Nalewajkę i jego kamratów. 163 Nalewajka to wszystko widział. Na następnej pauzie pobił się za to z dziewczynami i powiedział im, że są głupie jak stare sadło. Dziewczyny zaś podrapały go po twarzy i piórnikiem nabiły mu guza. Odtąd Nalewajka nie chodzi już do tej klasy, gdzie są takie dziewczyny, lecz do klasy A, gdzie są sami chłopcy. Na kilka dni przed zaduszkowymi świętami przyszła do klasy pani nauczycielka. Chłopcy ją lubią, bo jest dobra, wciąż się uśmiecha, ma ładne zęby, czarne oczy i nazywa się Olga. Najpiękniejsze to już chyba są te jej czarne oczy. Nalewajka powiedział, że ich kocur ma też takie czarne oczy jak pani nauczycielka Olga. Chłopcy wyśmiali się wtedy z Nalewajki i wytłumaczyli mu, że kocur ma oczy zielone albo żółte, a nigdy czarne. Nalewajka stropił się przez chwilę, lecz potem już nie wiedział, co powiedzieć. Pani nauczycielka wytłumaczyła chłopcom, że powinni ustroić grób Maryjki Moskałówny, gdyż już nie ma nikogo, kto by się o to troszczył. Ojciec umarł, matka wyprowadziła się na czeską stronę, więc grób Maryjki będzie opuszczony. A ponieważ to była koleżanka, przeto powinni pomyśleć, żeby jakoś jej grób ustroić. Chłopcy kiwali głowami. A kiedy pani nauczycielka poszła, to pierwszy wskoczył na katedrę Nalewajka i zawołał, że on sam przyniesie pięć świec, ale dużych. Ma pieniądze schowane na gumę do procy, lecz on za nie kupi pięć świec i przyniesie na grób Maryjki. Reszta chłopców także przyrzekła przynieść to świece, to kwiaty, a Urbach, chociaż jest Żydem, obiecał przynieść taką ładną lampkę z czerwonego szkła, w której pali się knot zanurzony w oliwie. Dziewczyny zaś miały uwić wieńce i ozdobić grób. Wieczorem w dzień Wszystkich Świętych grób Maryjki Moskałówny był najpiękniej ustrojony i najszczodrzej oświetlony. Nazajutrz Nalewajka mówił kamratom, że kiedy już skończył pacierze, to mu się zdawało, że widzi duszyczkę Maryjki Moskałówny. Była biała i latała nad jego głową jak Metzów gołąb. Ma-łyszówna Wanda wyśmiała się z niego. Powiedziała, że Nalewajce tylko tak się zdawało albo że po prostu cygani. Bo duszyczka Maryjki Moskałówny nic by już nie miała pilniejszego do roboty, jak pokazywać się takiemu Nalewajce z WiśłicyL. Chłopcy jednak wierzą, że Nalewajka widział duszyczkę Maryjki, podobną do Metzowego gołębia. 1934 Ujec Po dzwonku o godzinie ósmej kończy się „piekło". Jeszcze tam gdzieniegdzie drzwi trzasną, jeszcze posłyszeć można szybkie przestraszone kroki któregoś chłopca, gwar stopniowo cichnie, a wójt Lebiedzik wrzeszczy na całe gardło: — Cicho już! Ty, Hauser, co jeszcze łazisz? Czy nie słyszałeś dzwonka? Ty, Karlik, bo uwidzisz! Teraz cała szkoła zamieniła się w rozbrzęczony ul. Nic nie można zrozumieć, jak tylko to brzęczenie. Wówczas na korytarzu pojawia się ujec. Człapie powoli mały; zasuszony, usmarowany po gębie, nie golony, w brudnym, modrym fartuchu, w starym kapeluszu i z miotłą. Najpierw przystaje przed każdymi drzwiami i słucha. A potem mruczy: — Aha, tu są rachunki!... Kozubek dzisiaj nie umie, bo stęka przy tablicy... Tu jest gramatyka... Tu fizyka... Pan nauczyciel się gniewa, bo Krużołek nie umie... Tu geografia... Park Narodowy Yellowstone... A tu historia... Uśmiecha się ujec i myśli, że on to wszystko już wie. Potem zaczyna śpiewać i robi porządek w szkole. Ściera, zamiata, papierki zbiera i wtyka za fartuch i wciąż śpiewa. Kręci się tak aż do godziny dziesiątej. Potem wraca na parter, wypchany papierkami, gazetami i kęsami chleba. Wszystko to ma wciśnięte za fartuch na piersiach. Hauser powiada, że ujec wtedy wygląda jak gołąb-garłacz. Zaledwie ujec pojawi się na podwórzu, już lecą wróble i kury. Kury trzepią skrzydłami i kołyszą się śmiesznie, wróble zaś wrzeszczą i wielką, zbitą, ruchliwą gromadą otaczają ujca. Ujec wydobywa wtedy chleb spoza fartucha, drobi go w palcach i sypie. 165 A potem śmieje się, kiedy widzi, jak wróble krzyczą i biją się 0 lepsze kąski. Wszystkie okoliczne wróble znają ujca. Jeżeli nie ma nikogo na podwórzu, a osowiały Bosek siedzi w budzie, to mu nawet z dłoni wybierają okruszyny, jak dłoń położy na ziemi. I chociaż ujec przygaduje im od żebraków i darmozjadów, i złodziei, nie boją się wcale, tylko jedzą. Potem siadają na płocie, na rynnie i na stosie drzewa, ocierają dziobki, iskają się i wrzeszczą, że to wszystko było mało. Ujca lubią wszyscy chłopcy. Bardziej jednak lubią go dziewczyny. Kiedy go zobaczą, zbijają się w gromadkę i chichocą. Ujec wyszczerza się w dobrotliwym uśmiechu i powiada: — Całuję rączki, panienki! Wtedy „panienki" siedzą na złotych koniach, chłopcy zaś oburzają się i radzą mu, by tak nie psuł dziewczyn. — Bo potem im się w głowie przewraca od tych „panienek" 1 tych „całowanych rączek", a już i tak trudno z nimi wytrzymać. Skarżą na nas przed panem nauczycielem, nie chcą podpowiadać, nie chcą dać odpisać zadania, a gdy jest przerwa, to zamiast wyjść na korytarz, tańczą fokstrota między ławkami! Ujec skrobie się po głowie i tłumaczy chłopcom, że człowiek, „co zna mores, to musi być dżentelmeński wobec dziewczyn". Chłopcy wtedy krzywią się na ujca. W tym wypadku nie zgadzają się z ujcem. Poza tym we wszystkim innym przyznają mu słuszność. I nawet w tym, że się nie ożenił, chociaż już ma sześćdziesiątkę na karku. — Słusznie zrobił ujec, że się nie ożenił. Bardzo słusznie! — chwali go Herda. — Ja też nigdy się nie ożenię. — A ja też nie! — krzyczą kamraci z przekonaniem. — ...bo to jeno dożera okropna z babami! — tłumaczy dalej Herda. — Yhy! — przytakuje mały Buba, którego niedawno dziewczyny nabiły, że nie chciał im grać na grzebieniu do fokstrota. Chłopcy dlatego lubią ujca, bo im pomaga w języku niemieckim i geografii. Przychodzą wcześniej do szkoły, wpadają do ujca w kotłowni i proszą: — Uiczku złoty... chodźcie mi napisać niemieckie zadanie... Dam wam nową gazetę!... 166 — Mój uiczku roztomiły, chodźcie mnie nauczyć geografii o Ameryce! Dam wam gazetę! Ujec wszystko uczyni za gazetę. A za książkę gotów opowiadać bajki. — Powiedzcie mi, ujcu, skąd wy to wszystko wiecie? — pytają się chłopcy. Ujec pociąga nosem z zadowolenia i powiada: — Ho, ho! Jak człowiek ma już sześćdziesiątkę na karku, to może wszystko wiedzieć. Czasem opowiada chłopcom o swoich przygodach. Chłopcy wtedy siedzą i słuchają nie odważając się nawet głośno oddychać. Bo ujec był już wszędzie. Był na Węgrzech, w Wiedniu, we Włoszech, w Niemczech, we Francji, no wszędzie. Umie też wszystkimi językami. Zwłaszcza umie kląć w obcych językach. Najłatwiej mu to idzie po węgiersku, najgorzej po francusku. Co więcej, ujec umie po cygańsku, a nawet po hebrajsku. Gdzie się tego wszystkiego nauczył, nikt nie wie. Chłopcy z początku podejrzewali go, że cygani. Namówili więc Urbacha, który będzie rabinem, by go przeegzaminował. Urbach przyniósł jakąś żydowską książkę i kazał mu czytać. A ujec uśmiechnął się i zaczął czytać. Naprawdę po żydowsku. Od prawej strony na lewą, a tak biegle, że tego nawet Urbaćh nie potrafi. Co więcej, umiał to przetłumaczyć na język polski. Od tej chwili ujec uczył Urbacha religii żydowskiej przed lekcją religii. Za to otrzymał od niego wełnianą koszulę i kaszkiet. A na końcu roku szkolnego otrzymał jeszcze kalesony i krawat. Ujec obecnie uczy się po japońsku. Przyniósł raz do klasy taką strasznie śmieszną książkę z japońskimi gryzmołami. Książka miała pergaminowe kartki i była postrzępiona na rogach. — Co to macie, ujcu? Żydowską biblię? — pytali chłopcy. — Ni! To modlitewnik buddyjski! Chłopcy nie wierzyli. Dopiero gdy im wszystko opowiedział —» uwierzyli. Oto włóczył się raz po miasteczku jakiś mały, pokurczony Japończyk o żółtej gębie. Sprzedawał takie małe pieski, wyrzezane z czarnego kamienia. Pokumał się rychło z ujcem i chociaż trudno im było porozumieć się w języku niemieckim, ujec wycyganił od niego buddyjski modlitewnik. Japończyk zaś wycyganił od ujca zagarek. Rozeszli się obydwaj ogromnie zadowoleni. 167 3C klepał Japończyka po ramieniu, Japończyk zaś składał ra-ana na piersiach i kłaniał się głęboko. Potem ujec powiedział Jończykowi, że chociaż on trochę podobny do małpy, to jednak ta mores" i porządny z niego człowiek, a Japończyk wciąż się niał, cmokał i zapewniał ujca, że z niego „eine brave Mensch ute Herz"*. Teraz ujec pragnie się uczyć po japońsku, lecz nie może dać [y. Hauser poradził mu przeto, by napisał do konsulatu japoń-ego w Warszawie, by mu posłali gramatykę japońską, i dobrze Izie. Ujec obiecał tak uczynić i zapewnił, że na drugi rok szkol-po wakacjach, będzie już umiał czytać po japońsku pięknie óry na dół, jak się patrzy. Najbardziej imponuje ujec całej szkole swymi siedmioma ze-kami. Miał ich osiem, lecz jeden przeszachrował z tamtym Ja-tczykiem za modlitewnik buddyjski. Wszystkie te zegarki wina siedmiu gwoździach w szafie u tercjana Byloka. Ujec na-ca je każdego dnia, a zegarki kołyszą się na gwoździach i szep-tak śmiesznie, jakby się suchy piasek sypał z wysoka. Często 'iera drzwi szafy i patrzy na nie. Wtedy sobie coś przypomina, bo kiedy wróci na podwórze mru-pod nosem pianissimo „Donauwalzer" i coraz pociągnie moc-nosem. W niedzielę ubierze się ładnie i długo się namyśla przed otwar-szafą, który zegarek wziąć dzisiaj do kościoła. W ujcowych zegarkach mieści się młodość burzliwa i piękna, sem ujec woła chłopców do siebie, wyciąga zegarki, kładzie na ii i pokazuje szeroko. A zegarki błyszczą w słońcu i szepcą rowo. Ujec zaś opowiada. Oto ten zegarek, to go kupił w Wied-, kiedy był kelnerem w jednym hotelu. Grali panowie w kar-ten jeden nie miał pieniędzy, zastawił u ujca zegarek, pienią-przegrał i zastrzelił się. Była potem nieprzyjemna historia olicją. A ten drugi to od narzeczonej. Umarła na suchoty... )yła piękna jak anioł na tym bocznym ołtarzu w katolickim ::iele. A ten trzeci to także wzięty w zastaw od jednego karzą. To był oficer austriacki. Potem zeszedł na psy. A ten czwar- e brave Mensch i gute Herz — zniekształcony niemiecki; powinno być — ein braver Mensch und ein gutes Herz — zacny czło- wiek i dobre serce. 168 ty otrzymał od jednego ojca na Węgrzech, za to, że mu synka z Dunaju wyciągnął... A ten piąty otrzymał od jakiejś Angielki. Angielka była stara i chuda i była w nim zakochana. Ale ujec nie chciał Angielki, tylko zegarek wziął. To było w Wenecji. A ten szósty kupił w Westfalii od kamrata, któremu żona umarła, a nie miał za co zrobić pogrzebu. Zapłacił więcej, niż zegarek był wart... Bo to był dobry kamrat. A ten siódmy otrzymał od kamrata na włoskim froncie. Kiedy umierał, to mu go dał... Ten kamrat to był Słowak. „Weź, bratku... weź!" -— mówił Słowak i umarł, bo mu granat brzuch rozdarł. A ten ósmy, co go dał Japończykowi, otrzymał we Francji od jednego księdza. Długo opowiada ujec przedziwne historie o tamtych zegarkach, a potem jakby się ocknął, zegarki powiesi na gwoździach i chłopców wypędza od szafy. — Idźcie się uczyć, bo jeszcze jesteście mało mądrzy!... — powiada. Następnie bierze chleb, wychodzi na podwórze i karmi wróble. 1935 Niezadługo będzie Gwiazdka Największe drapichrusty szkolne pokorniej4 i do trzech zliczyć ie umieją, kiedy zbliża się Gwiazdka szkolna. Już od dwóch rgodni przynoszą zadania porządnie napisane, już nie kryją się i sąsiadem, a jeżeli pan nauczyciel na przykład zapyta: — Kto wie, jakie końcówki przybierają rzeczowniki w liczbie mogiej w trzecim przypadku? — to chociaż nie wiedzą, ale gło-;ą się i prawie na ławy wyłażą, żeby udowodnić, że oni napraw-l wiedzą. Nawet taką błahą rzecz jak tamte końcówki rzeczow-ika. Jeżeli jednak pan nauczyciel wskaże na taką wyciągniętą toń, wówczas następuje tragedia. — Proszę... Ja wszystko wiem, lecz prawie tego nie wiem! — umączy się wtedy Kania. — Więc czemu się głosisz? — Proszę! Bo ja się głosiłem jeszcze z odpowiedzią na poprzed-Le pytanie. Urbach, co będzie rabinem, powiada wtedy, że Kania jest krę-ez i że chce pana nauczyciela nabić w butelkę. Gwiazdka staje się osią każdej lekcji przedgwiazdkowej. Naj-ięksi mądrale wysilają się, by tak pokierować tokiem lekcji, by m nauczyciel jął mówić o Gwiazdce. Uczy pan nauczyciel „od )lskiego", przeprowadza jakieś ćwiczenia słownikowe lub suszy szystkim głowę określeniem przysłówkowym, znienacka wyry-a się taki Sembol i pyta słodziutko: — Proszę, a jak się pisze wyraz: „Gwiazdka? Czy przez de, czy •zez te? Przyjdzie do klasy pan „od przyrody", rozpocznie lekcję lwach na przykład czy o krokodylach, a wtedy Galejanka pod->si palce i zacznie nimi ruszać żywo nad płową czupryną. 170 dni uczę historii, a wczoraj napisałem wszystkie zadania! „Stary" mnie zbił paskiem, że palę naftę, ale ja potem poszedłem do chlewa ku krowom, zapaliłem latarnię, a w latarni była świeca, i tam napisałem zadanie. Tylko trochę mi się zalało, bo Strokula mi się patrzyła, co to robię, i chciała powąchać zeszyt, a miała pysk uśliniony i ślina jej kapała z pyska na moje zadanie i już był kleks w zeszycie, taki jak byk. I rozbiegła się po szkole niezwykła nowina o krowie Strokuli, jak pomagała Foltynowi pisać zadanie, a pośliniła mu je niechcący. Jako głupia krowa. Dzieci opowiadają tamtą historię po wszystkich klasach, a Foltyn chodzi dumny w swoich powiązanych buciorach. Jedynie złośliwy Banot, przezwany Banotitusem, chciał się popisać niemądrym dowcipem i zawołał podczas przerwy: — Wiecie, chłopcy, czemu krowa wąchała jego zadanie? — Czemu? Czemu? — Bo myślała, że to są kapuściane liście!... Dowcip „nie chwycił". Opinia klasy osądziła na poczekaniu, że to głupi dowcip, że gdyby tak Banot miał pisać zadanie w chlewie przy krowach, to by się zbeczał, a nic by nie napisał. I gdyby on miał takie dziurawe buty, powiązane sznurkami, jakie posiada Foltyn, toby wiedział, jak to jest drugiemu. Metka zaś walnęła piórnikiem po głowie kudłatego Banota, a kiedy Banot chciał jej wrócić z nawiązką, rozpoczęła się sroga batalia. W rezultacie Banot beczał w ławie przez całą lekcję polskiego, a Schantzer, mały 2yd o gołębim sercu, niebieskich oczach i niepospolitej odwadze, kiedy przyjdzie bronić słabszych, trzymał chusteczkę na rozbitej wardze. Dziedzic zaś napisał na kartce: „Brawo Schantzer! Tyś jest pożądny żyt!" — i posłał ją pod ławką Schantzerowi. Potem jeszcze pan nauczyciel miał tu coś do powiedzenia. — Proszę! — mądrował teraz Macura, co będzie pastorem. — Ja to pięknie rozsądzę! Bo ja już mam praktykę! — Tak jest! Macura ma praktykę! — przyświadczyły dziewczyny, gdyż Macura stale rozsądza spory w klasie i feruje wyroki. Wyroki bywają sprawiedliwe. Pan nauczyciel zgodził się, a Macura wytarłszy najpierw nos z hałasem do chusteczki: — Proszę, to było tak... — zaczął i długo tłumaczył cały przebieg zajścia. A kiedy wszystko opowiedział, taki wyrok wydał: 171 — Proszę, Galejanka! — mówi pan „od przyrody", uradowa-y bardzo, że Galejanka, co zawsze bawi się palcami, pod ławą, cazuje dzisiaj takie ogromne zainteresowanie krokodylami, że aż ę głosi. — Proszę! A ja widziałam za oknem u piernikarza Bibra ta-ego wielkiego krokodyla z czekolady! A to byłoby bardzo pięk-2 na naszym drzewku... — Na choince!... — poprawia Urbach i mruga porozumiewaw-:o na Galejankę. — Na choince! — powtarza Galejanka. Potem przyjdzie do klasy pan „od fizyki". Chłopcy wnoszą na łtedrę jakieś dzwonki, telefony, druty, maszyny, słoiki, butelki jdejskie, a reszta chłopców skacze z radości, że będą dzisiaj te-fonować. Potem w mig rozciągają druty po korytarzu, biegną nimi na pierwsze piętro, potem na parter, a jeżeli starczy drutu, ciągną go do kotłowni, gdzie ujec pali pod kotłami. Ujec za głowę się łapie, klasowi majsterkowie zaś montują jarat telefoniczny w kotłowni, a gdy już wszystko gotowe, za-:yna się lekcja. Wtedy zawsze powstaje bójka w kotłowni, bo iżdy z chłopców pragnie powiedzieć chociażby jedno słowo do lefonu. Wiedzą, że po drugiej stronie, w klasie na drugim pię-ze, słuchają dziewczyny, więc trzeba koniecznie powiedzieć ja-ś dowcip. — Kto jest przy telefonie? — woła w klasie czarnooka Medka. — Tu jest Metza-gołębiarz!... A kto mówi? — Tu Medka Urbischówna. — Serwus, Medka!... — wrzeszczy do telefonu Metza. — Serwus, Metza!... A gołębie ci zdechły? — Poczekaj, ja ci dam: zdechły gołębie!... — grozi Metza. Ry-iło jednak opanowuje się i tak zaczyna: — Ty, Medka!... Co robi pan nauczyciel? Medka zerka zakłopotana na pana nauczyciela i waha się z od->wiedzią. Nie wypada przecież mówić o nim, kiedy stoi tuż przy itedrze. — Proszę!... — zwraca się do niego. — Bo Metza pyta się, pan nauczyciel robi? — Zapytaj się go, co chce?... Lecz ty już nie. Teraz inna. Ty, >golówna!... 172 Rogolówna chwyta nieufnie słuchawkę, przysuwa drobne usta do muszli telefonu i piszczy: — Czego chcesz, Metza? — Powiedz panu nauczycielowi, że ujec już przyniósł choinkę. Taką dużą jak topolę. Leży na podwórzu!... Zapytaj się, kiedy będzie ta Gwiazdka?... Rogolówna zgłasza panu nauczycielowi sprawozdanie Metzy o choince. Przyjdzie w końcu pan nauczyciel „od rysunków", postawi na stole wypchaną sowę o jednym oku i o wyskubanym ogonie. — Choinki rysujemy! Choinki! — wrzeszczy klasa. Zaczyna się więc rysowanie choinek. Choinki są wtedy ogromnie zielone, na ich szczycie sterczy olbrzymia gwiazda promienista, między gałązkami zapalają się liczne świeczki, a koło świec wyrastają okręty, samoloty, lalki, a nawet buty. Buty wyrysował Foltyn, gdyż jest na utrzymaniu u jakiegoś dalekiego krewnego, który nie chce kupić chłopcu butów. FoTłyn chodzi do szkoły w jakichś starych buciorach, powiązanych sznurkiem. Kiedy pragnie rozśmieszyć chłopców, siada na ławie i odciąga podeszwę. — Moje buty chcą żreć! — woła rozbawiony. — Patrzcie, jak pyski otwierają! Istotnie odsuwane podeszwy czynią wrażenie kłapiących pysków wilczych. Z ich czarnej głębi wysterkują czarne palce. — Czemu sobie nóg nie umyjesz? — krzywi się wytworny, blady Gołyszny i odsuwa się z niechęcią. — Głupiś? ¦— woła Foltyn. — Do takich butów nie warto myć nóg! — Czemu? •— pytają dziewczyny. —- No, wsadź tu dłoń do środka, a potem wyciągnij i obejrzyj!... Zobaczysz. Jakbyś ją z komina wyjęła! Foltyn więc marzy o butach. Wymalował je teraz na choince, wysokie, z cholewami, , a do obcasów domalował wielkie złote ostrogi. — Takich butów ani cesarz nie ma! — chwali się, pokazując sąsiadom swój rysunek. — A ty będziesz miał? — pytają koledzy. — Będę! Bo powiedział pan kierownik... Już się teraz od trzech 173 — Banot jest głupi, bo się naśmiewał z Foltyna. A Foltyn jest sierota, i wszystko. A Schantzer jest dobrym chłopcem i stanął w obronie Foltyna. I dał w pysk Banotowi. A Banot mu wrócił. Ale winę ponosi Banot, bo pierwszy zaczął. A Schantzer tylko bronił słabszego. On jest... on jest... — ...dżentelmen!... — podrzucił Urbach. — Tak, on jest dżentelmen!... Więc niech teraz Banot przeprosi Foltyna za te kapuściane liście, a potem Schantzera, że mu rozbił wargę, a Schantzer zaś przeprosi Banota, i szlus! I tak się stało. Od wyroku Macury nie było bowiem apelacji. Banot przeprosił Foltyna i Schantzera, a Schantzer przeprosił zaś Banota i już była zgoda w klasie. A ponieważ Banot miał na czole dużego, sinego guza i wciąż chlipał, i pociągał żałośnie nosem, Schantzerowe serce nie wytrzymało. — Nie becz jak stara krowa!... — pocieszył go dobrotliwie. — Jutro ci przyniosę trzydzieści metrów szpagatu dla twojego latawca. — Przyniesiesz? — Jak Bóg nade mną!... — przysiągł się Schantzer. — No, to już nie beczę! Ale to ci mówię, aż przyniesiesz! Bo-byś widział! — Przyniosę! A już nie becz! A tego guza namydlij sobie, a potem nożem, tak na płask, przejedź, to ci zniknie! No już! Banot zgodził się. Schantzer więc napluł Banotowi na guza, pomydlił, a potem kilka razy przejechał scyzorykiem na płask i już było wszystko dobrze, chociaż guz nie zniknął. Najbardziej cieszy się na Gwiazdkę mały Smugała. Chudy, blady, jakby stale zziębnięty, o cienkim, długim, zaczerwienionym nosie. Siedzi w ławie wystraszony i patrzy na świat jakby ogromnie zdziwiony, jakby go pierwszy raz widział. Stale zapomina książkę i kajet i stale zapomina także przynosić zadania. Uczeń mniej niż przeciętny. Zawsze podczas przerwy pędzi do domu po zapomnianą książkę czy zeszyt i wraca do klasy zziajany i znowu ogromnie wystraszony. — Czemu nie popatrzysz w domu na podział lekcji? — pyta nieszczęśliwy już pan nauczyciel. Smugała wstaje, połyka ślinę tak mocno, że mu aż grdyka skacze, i wytrzeszczony patrzy w pana nauczyciela. 174 — Proszę!... — zabiera wtedy głos jego kolega Schantzer. — To jest dobry chłopiec. Tylko on mieszka w domu sierocym, a tam nie ma on takiej opieki jak ja na przykład. Raz podszedł do stołu, nachylił się do pana nauczyciela i szepnął: — Proszę mu nic nie mówić, że nie ma zadania. Bo on umrze! — Dlaczego ma umierać?... — dziwi się pan nauczyciel. — Bo on ma suchoty... On umrze!... — szepnął znowu, a jego błękitne oczy stały się jakieś ciepłe, ogromnie dziewczęce. Urbach widział tę scenę. Nazajutrz nie było w szkole Schantzera. — Proszę!... — zaczął znowu nie proszony, kiedy pan nauczyciel notował Schantzerową nieobecność w katalogu. — Cóż znowu? — Proszę! Schantzer kiedyś zbankrutuje! — Dlaczego? — On ma takie miękkie serce!... A jeżeli chce być kupcem, to nie może mieć miękkiego serca, bo zbankrutuje w ciągu miesiąca! — Proszę!... — odezwała się teraz Galejanka. — Ja mu coś powiem!... — Powiedz!... — zgodził się pan nauczyciel. — Hy, głupi! A chce być rabinem! A czy ty nie masz miękkiego serca? — Ni! — wrzeszczy zaperzony Urbach. ' — Hy, a nie dałeś przeszłego roku naszemu Ujxv/ł kalesonów i krawatu? Co? A też to było na Gwiazdkę. — Tak!... Tak!... — przypominała sobie cała kla.. — Urbach ofiarował ujcowi kalesony i krawat na Gwiazdkę!... A wiec też ma miękkie serce!... Pokonany Urbach poprawił spodnie na brzuchu, mrugnął kilka razy i usiadł na ławie, milcząc już przez całą lekcję. Medka Urbischówna mówiła, że teraz martwi się, iż za miesiąc zbankrutuje. Macura zaś, co będzie pastorem, dodał sentencjonalnie, że lepiej zbankrutować aniżeli mieć twarde, kamienne serce. — A co byś chciał na Gwiazdkę? — zapytał pan kierownik Smugałę. Smugała popatrzył zdziwiony na pana kierownika, a potem szepnął: 175 __p — Proszę!... Ciepłą koszulę!.., — ...bo marznie w takiej cienkiej koszuli!... — poparł go Macura. — A sweter też by mu się przydał!... — jęły już wołać dziewczyny. — A szal na kark!... A buty!... A ubranie!... — wołali już wszyscy. — ... i chusteczka do nosa!... — dorzucił w końcu wytworny Gołyszny. 1934 Feryjne przygody Chłopcy liczyli na palcach, kiedy skończą się ferie. I z dniem każdym zasępiali się coraz bardziej, gdyż śniegu było mało, narty paczyły się w kącie, a niezadługo będzie trzeba znowu ślęczeć nad książkami. Narty wyzyskali jedynie Hajek, Metza i Szczurek. Poszli piechotą do Wisły i zamieszkali u jakiejś ciotki. Stamtąd czynili wy-, prawy na okoliczne szczyty. Hajek nawet przyplątał się do jakiejś kolonii harcującej niezdarnie na stoku Kozińców. Udawał, że nie umie jeździć, powiedział, że się nazywa Hajek, i już został. — Który Hajek? Ten ze Skoczowa? — pytali go obcy chłopcy. — Ten! — A to ty umiesz jeździć? —- Nie umiem. — Ale przecież w gazecie było pisane, że umiesz! — To było scyganione! — odpowiedział bez zająknienia Hajek. Hajkowi poszczęściło się. Trafił właśnie w taki dzień, kiedy in- struktur postanowił wypróbować umiejętność narciarską swoich kilkudziesięciu wychowanków. Wprowadził ich na wysoki i spadzisty stok Małych Kozińców i powiedział: — Widzicie tam w dolinie to drzewo samotnie stojące? — Widzimy! — wrzaśli chłopcy, a Hajek z nimi. — Kto bez upadku zjedzie po stoku dwoma zakosami... ale bez upadku!... to może sobie wziąć spod drzewa czekoladę, którą tam położyłem! Chłopcy pokręcili głowami. Zjechać z takiego stoku dwoma zakosami i bez upadku — to dużo. Nikt nie zjedzie. Przecież najlepsi' narciarze wysypują się po drodze i staczają po śniegu jak ulęgałki. Widzieli przecież. 177 12 Opowiadania — No, kto pierwszy? — zapytał pan instruktor patrząc wyczekująco po swoich chłopcach. — Ja! — wyrwał się Hajek, który dotychczas udawał niezdarę. — No, dobrze!... — rzekł z pewnym ociąganiem pan instruktor. Nie dla niego przecież położył pod drzewem czekoladę. A nuż uda mu się zjechać! Ale nie, boć przecież widział, jak się wywracał niezdarnie po śniegu. I to prawie na równej drodze. Niech więc jedzie! I tak za pierwszym zakosem legnie w śnieg, a przynajmniej jego chłopców zachęci. — No to jedź! — rzekł. — Ale nie! Jedź najpierw ty pierwszy! — rzucił szybko, wskazując na długiego dryblasa w zielonym swetrze. On to bowiem najlepiej pojmował zawiłe sztuki narciarskie. Trójkroki, płużenie, zjazdy z oporem, nawet chrystianię opanowuje. On więc pojedzie! Odepchnął się dryblas w zielonym swetrze, pognał skośnie w dolinę. Pierwszy zakos wziął dobrze. Teraz leci drugim zakosem! Jak wicher! Wykręcił się lekko... i poleciał na łeb, na szyję wprost na dół. Ujechał zaledwie kilkanaście metrów. Za chwilę już nic nie było widać, tylko chmurę śniegu i fikające narty. — Teraz ja! — wyrwał się uparty Hajek. — Jedź! —¦ rzekł pan instruktor. Był bowiem przekonany, że również nie dojedzie. Hajek popchnął się kijkami i poleciał. Co tam zakosy! Prościu-teńko, jakby biczem śmignął. Tylko taka szara smuga uczyniła się na stoku, a za szarą smugą wielka chmura rozbitego śniegu. — Zabije się! Nogi połamie! — krzyknął przerażony pan instruktor. Ale Hajek ani się nie zabił, ani nóg nie połamał, tylko tuż przed samym drzewem wysunął lekko prawą nogę, przyklęknął nieco, zaparł się i w miejscu prawie stanął wybijając wielki słup śniegu. Porwał czekoladę spod drzewa i w nogi!... Po feriach przyszedł do szkoły i nie omieszkał pochwalić się swoim czynem. — A nie była to kradzież? — zatroskał się modrooki Raszka. — Jaka kradzież! Powiedziane było, że kto zjedzie pierwszy bez upadku, to czekolada jego. Zjechałem i czekoladę sobie wziąłem... Wszystko w porządku, ni? 178 Pan nauczyciel powiedział jednak, że nie wszystko w porządku. Ale ponieważ Hajek już dawno zjadł czekoladę, a tamta kolonia z panem instruktorem wyjechała z Wisły, więc trudno teraz robić piekło o to wszystko. Metza nie miał takiego szczęścia. Przyjechał do domu z guzem i wywichniętą nieco nogą. Teraz kuleje, a wszystkim opowiada, gdzie to nie był i czego nie dokonał. Chłopcy zaś słuchają, cmokają z podziwu, dotykają jego nogi i żałują, że nie oni mogli być z nim. Najgorzej jednak wyszedł na nartach mały Szczurek. — Czemu masz taką twarz podrapaną? — pyta pan nauczyciel, — Proszę... to na nartach! — To jakże to jeździłeś? (Szczurek zaczyna opowiadać. Oto jechał wąską i głęboką ścieżką ż Czantorii. Taka ścieżka nazywa się holwegiem. Jazda z niej posiada tę niedogodność, że narty lecą jak opętane, a tu nie sposób hamować biegu ani płużenia, ani z oporem, ani nic. Albo się kłaść na śnieg, albo na kijki usiąść. — Ale na kijkach jeżdżą patałachy! — mówi z dumą mały Szczurek. ' — Więc nie pojechałeś na,kijkach? ¦— Skąd... Był kamień, widziałem go, ale nie mogłem zatrzymać nart! Wyrżnąłem nartami i pojechałem na gębie. Krew trochę się tylko lała. Ale bardzo nie! • — A narty? — Jedną tylko złamałem. A mamulka namazała mi gębę jakąś maścią i już się goi wszystko! — i dumnie toczy wzrokiem po kamratach. Koniec nosa, broda i lewy policzek haniebnie pokiereszowane, lecz Szczurek pyszni się z tego ogromnie. Na następnej godzinie idzie pan nauczyciel do innej klasy. Dochodzi go ogromny wrzask: — Proszę, nasza złota rybka zdechła!... — Ni! Proszę, nasza złota rybka umarła! Pan nauczyciel, uczący przyrody, postawił w klasie na małym stoliku małe akwarium. Zieleniły się w wodzie za szkłem jakieś chwasty, a między chwastami pluskała złota rybka. Posiadała za sobą zbrodniczą przeszłość. Oto, kiedy jeszcze przebywała w gro- 179 madzie z innymi rybkami w dużym akwarium, to wszystkim swoim towarzyszkom obgryzła ogony. Pan nauczyciel „od przyrody" przegrodził ją płytą szklaną. Po jednej stronie smęciły się złote rybki z obgryzionymi ogonkami, po' drugiej stronie uwijał się mały zbój złocisty. Wystarczyło tylko podnieść płytkę, a tamten zbój już pędzi! na biedne towarzyszki i prosto za ogony łapał. Trzeba było go patyczkiem odpędzać. Pan nauczyciel rozgniewał się więc i wsadził tego draba do osobnego akwarium. Opiekunem tamtego zbója był Weiser. Przynosił codziennie jedzenie, które kupowano w drogerii za pieniądze gminy szkolnej. Nabierał z żółtego pudełka jakiejś różowej kaszki na koniec noża i wsypywał do wody. A tamten zbój rzucał się na drobinki jak rekin. Straszny z. niego był żarłok. — Ty, Weiser? — rzekł pan nauczyciel „od przyrody". — Przez ferie weźmiesz do domu akwarium i będziesz pilnował rybki. Rozumiesz? — Rozumiem! — rzekł Weiser, wziął pod pachę akwarium i zaniósł do domu. Przez kilka dni było wszystko w porządku. Lecz potem sprzykrzyło mu się doglądać tamtego złocistego darmozjada. Wysypał więc do wody zawartość pudełka i poszedł. Rybka miała kiermasz. Na trzeci dzień Weiser zauważył, że rybka jakoś osowiała. Wpadł więc na pomysł, że widocznie brakuje jej powietrza. Poszukał ojcowskiej fajki, odkręcił rurkę z cybuchem, rurkę wsadził do wody, cybuch do ust, i jął dmuchać powietrze. Lecz kiedy ojciec potem chciał zapalić fajkę, to mu w rurce bulgotało. Nabił więc synkowi rurką i powiedział, że z niego cielę. Weiser pożyczył więc sobie pompę rowerową i jął pompować powietrze rybce. Rybka uciekała przed nim, ale Weiser nie ustawał. Kiedy już uważał, że będzie miała dosyć tej dobroci, poszedł na lód. A rybka tymczasem położyła się i zdechła, jak mówi wójt klasowy, Olszak. Weiser znalazł ją pływającą po wodzie z wypiętym brzuszkiem do góry. Rybka więc umarła. Ale dlaczego umarła? Pod koniec lekcji ustalili, że dlatego umarła, ponieważ Weiser pozwolił się jej objeść tamtą kaszką, a potem ją otruł bezwodnikiem węglowym i sokiem tytoniowym, które przez fajkową rurkę wdechiwał do wody. 180 — No, no, wielkie rzeczy! — bronił się Weiser. — I tak na nic innego nie zasługiwała! — Tak! Ty na nic innego nie zasługujsze! — wrzeszczał zaperzony wójt Olszak. — ...bo wszystkim innym rybkom ogony obgryzła, ni? Taki zbój... To przekonało nawet wójta — Olszaka. Najgorzej jednak na feriach wyszedł Blattan. Przyszedł do klasy szczerbaty. Dwa przednie zęby stracił. Teraz mu nie urosną. — Ale tata powiedział, że mi każe wsadzić złote! — chwali się Blattan. — A bolało to? — Ni! W głowie trochę się tylko zakręciło! — A jak to było? Blattan opowiada, a wszyscy chłopcy otoczyli go zbitym kołem i słuchają jak najpiękniejszej w życiu przygody. Otóż na miejskiej ślizgawce trzeba płacić wstępne. A na takie wstępne nie mieli chłopcy tyle pieniędzy. Uradzili więc uczynić konkurencję ślizgawce. — Urządzimy własną ślizgawkę! — powiedział Blattan. — Gdzie? — Na Bładnicy. Pod mostem rozlewa się szeroko, teraz zamarzła, więc tam będziemy się ślizgać na łyżwach. Na Bładnicy było jednak ciemno. Utworzył się więc komitet złożony z Blattana, Weisera, Rosenberga i Machalicy. Rosenberg wydrukował bilety wstępu. Ma w domu drukarenkę, więc mu to poszło łatwo. Machalica miał być kontrolerem, Weiser zaś kasjerem. Wstępne — dwa grosze. Dochód przeznaczało się na kupno świeczek. Świeczki zaś wtykało się we flaszki po monopolówce. Przyniósł je Blattan. Ubił je do połowy, wsadził, świece i było oświetlenie jak się patrzy. Ślizgawkę otwarto z wielką paradą. Chłopcy zbiegli się z całego miasteczka. Takiej parady jeszcze nie było nigdy na lodzie. Świece paliły się we flaszkach. Rosenberg wydawał bilety, Weiser zbierał po dwa grosze od każdego, a Machalica uganiał się po lodzie z miotłą i z takim kółkiem, jakiego używają szwaczki. Kółko jest opatrzone kolcami i osadzone na rączce. Podobno nazywa się ! 181 to radełkiem. Otóż Machalica „dziurkował" bilety radełkiem, a kto nie miał biletu, tego prał miotłą. —• A wszyscy kupowali bilety? — pyta nauczyciel. — Nie wszyscy. Ci silniejsi nie kupowali. Tylko ci słabsi. — A czemu tak było? ' — Bo ci silniejsi mnie nabili, a ja zaś mogłem tych słabszych nabić. Więc tylko oni kupowali! — A na jaki cel przeznaczyliście wybrane wstępne? — Na zakupno nowych świec! Ponieważ jednak tych silniejszych chłopców było więcej aniżeli słabszych, więc pewnego wieczoru brakło świec i trzeba było jeździć po ciemku. I tutaj stracił przednie zęby nasz Blattan. Rozpędził się po lodzie i postanowił podjechać pod niski, żelazny most. Źle jakoś obliczył odległość, bo znienacka rozwidniło mu się w oczach i siadł mocno na lód. Przez chwilę łypał oczami jakby otumaniony. W głowie mu zaś huczało jak w Bermannowym młynie. A kiedy w końcu przyszedł do siebie, wstał na chwiejne nogi i wypluł na dłoń dwa zęby. — A to wszystko dlatego, że ci silniejsi nie chcieli płacić wstępnego! — martwi się teraz Machalica. A Blattan szepleni opowiadając swoją przygodę. Język ucieka mu przez szeczelinę w zębach, chłopcy zaś powiadają, że mówi jak małe dziecko. — Hale, śmiejcie się, śmiejcie! — ratuje swój honor Blattan. — Gdy będę miał złote zęby, to wam będzie potem żal! — A teraz już nie ślizgacie się na tamtej Bładnicy? — Teraz już ni, bo'stara Brachaczkula nie mogła spać. — Dlaczego? — No, bo mieszka nad Bładnicą, a chodzi spać z kurami. A myśmy bardzo wrzeszczeli z tymi, co nie chcieli płacić wstępnego, tóż nie mogła spać. A teraz nam lód porąbała, tóż nie możemy się ślizgać! Pan nauczyciel „od przyrody" ma miękkie serce. Dał każdemu bilet wolnego wstępu na miejską ślizgawkę, gdzie palą się lampy elektryczne, nie ma żelaznego mostu i gdzie gra gramofon. Tyle tylko złego, że o godzinie siódmej wypędza ich do domu. Lecz dobre i tyle! 1935 Jasełkowe historie — To ma być śpiew?... To jest barani bek, a nie śpiew!... — irytował się młody pan organista, który zobowiązał się nauczyć aniołków śpiewu. Teraz tego prawdopodobnie żałował. Aniołki trącały się, chichotały, a kiedy czarna pałeczka organisty śmigła, to zaczęły się wydzierać, że aż uszy bolały. Chłopcy siedzieli za sceną i radowali się, że aniołki nie umieją śpiewać. Tych nie było jednak dużo, co radowali się z baraniego beku aniołków. Byli tylko dwaj pasterze, jeden król ze Wschodu, święty Józef i osioł. Dwaj królowie ze Wschodu, jeden czarny, posmarowany szczodrze sadzą po gębie, a drugi brunatny, umalowany na taki kolor specjalnym pudrem, co go ofiarowała panna Zosia z drogerii, jako że go nikt nie chciał kupić — ci dwaj królowie przeto siedzieli z Panną Maryją i grali w karty. Mały j3a-nys Zorychtów, także usmarowany grubo sadzą, udający pazia, uważał pilnie, czy nie widzi pan nauczyciel. Bo inaczej byłaby wielka awantura. Pan nauczyciel zaś po drugiej stronie przylepiał wąsy dwom pasterzom i trzem rabinom. Ponieważ aniołki wciąż haniebnie śpiewały, więc było to bardzo nudne. Właściwie to wszyscy czekali na Heroda i na diabła. Mieli przyjść o czwartej, a teraz już była piąta, a jeszcze ich nie było. A tu trzeba jeszcze wąsy Herodowi przylepić, odziać go przystojnie w królewską szatę, co teraz na kołku wisi, koronę na łeb wsadzić i przepytać rolę. Diabeł poleciał na miasto po ogon. Podczas ostatniej' próby urwał mu go Józef. Ogon miał zmajstrować Pan Biszorski, dłuższy niż poprzedni i na końcu strzępiasty. — Ja wiem, gdzie jest Herod! — rzekł powoli szepleniący osioł. 183 f —¦ Ale, ty tam wszystko wiesz! — odfuknął czarny król ze Wschodu, siedzący na szkatule ze złotem. — To powiedz, jeżeli wiesz! — zachęcił osła święty Józef. Gła-i-ził się z dumą po siwej brodzie i wciąż dotykał dłonią złoconego krążka, co mu sterczał na głowę. Krążek był z tektury i tkwił na cienkiej nóżce drucianej za kołnierzem. — Herod jest bity! — rzekł osioł i pogładził swój tekturowy teb ośli, co obok niego leżał na podłodze. Istotnie, osioł ma słuszność. Wszak dzisiaj do południa pan nauczyciel rozdał świadectwa, a Herod miał trzy niedostateczne. Herod strasznie chlipał i powiadał, że nie będzie Herodem. — Herodem być, a dostać trzy niedostateczne! — mruczał i ocierał łzy z siwych oczu. Teraz ojciec na pewno garbuje mu skórę. Herod przewidywał, ie go czeka to garbowanie w domu. I dlatego też obiecywał, że :hociażby ojciec nie wiem jak bardzo szturkał szczotką na długim stylisku pod łóżko, to on nie wyjdzie spod niego. Td była jedyna acieczka przed twardą dłonią ojca. Łóżko jest niskie, więc ojciec lie wejdzie, bo jako rzeźnik, ma wielki brzuch. Jedynie szczotką 3 długim stylisku zdoła szturkać małego Heroda. Lecz gdy mu to się sprzykrzy, pójdzie do sklepu, a wtedy Herod wyjdzie spod łóż-rta i pobiegnie na scenę. — A mnie matka zawsze miotłą stara się spod łóżka wygonić! — pochwalił się osioł. — A mnie zaś zgrzebłem wytoczy spod łóżka! — westchnął :hłopiec; co miał rolę świętego Józefa. — Jakim zgrzebłem? — zdziwił się brunatny król ze Wschodu. — No zgrzebłem, którym chleb piecze się w piekarszczoku. Nie wiesz? — A mój ojciec jest mądry!— pochwalił się czarny król ze Wschodu. —- Gdy ja wejdę pod łóżko, to on nic. On tylko pod-liesie siennik w łóżku, a przez szparę wsadzi laskę i tak długo Eryka mnie w plecy lub poniżej, że w końcu muszę wyleźć. A po-;em mi dopiero nabije! — A ja zaś, to jestem mądrzejszy od ojca! — rzekł jeden z pasterzy, ten zezowaty Bączek. — Po jakiemu? — Bo ja zawsze ucieknę na strych po drabinie, a potem drabi- 184 nę wyciągnę za sobą i ojciec nie może do mnie wyleźć. A gdy go złość popuści, to wtedy dopiero zejdę. Lecz czasem ta złość go nie popuści... — To wtedy jest wypłata, prawda? — Yhy!... — przytaknął melancholijnie zezowaty pasterz. —¦ A ja zaś ucieknę na chlewik! — wtrącił się do rozmowy wół, co był w tej chwili wylazł spod sceny. — A w ścianie w chle-wiku jest oderwana deska. To ja fik! przez tę dziurę, a potem ucieknę do lasu! —¦ A mnie mama nie bije! — rzekła Panna Maryja. — Och, ty!! Takie fifidełko!... — mruknął pogardliwie czarny król ze Wschodu, Od tego „fifidełka" przyszło do zwady. Kiedy bowiem zaczęto mówić o wypłatach, tamci trzej gracze przestali grać i przyłączyli się do rozmowy. A teraz zaczęli się kłócić. Osioł pchnął Pannę Maryję, że ta z piskiem wielkim usiadła akurat na tekturową głowę oślą i załamała ją zupełnie. Osioł zaczął beczeć, a zezowaty pasterz jął wymyślać Pannie Maryi, że taka z niej niezdara. Brunatny król stanął w obronie Panny Maryi, święty Józef ze złotym kółkiem na głowie zdzielił kosturem osła, czarny król szybko wytarł swoją czarną twarz w dłonie i pogłaskał nimi po twarzy Pannę Maryję. To było ogromnie śmieszne. Panna Maryja miała bowiem teraz na policzkach czarne smugi. Powstał okropny wrzask i wymyślania, lecz na szczęście przybiegł zdyszany diabeł z ogonem w dłoni i wszystko ucichło. Diabeł był teraz jeszcze Zefli-kiem Kuczatym, lecz gdy się przebierze na scenę, to będzie diabłem. Potem przybiegł Herod. Był tylko trochę zapłakany. Chłopcy nie pytali się go, co było w domu, bo pan nauczyciel zaraz go zabrał na drugą stronę sceny, żeby mu wąsy przylepić,pod nosem, reszta zaś szybko zaczęła nawzajem egzaminować się, czy każdy dobrze umie swoją rolę. Najlepiej miał się święty Józef. Jedna tylko była z nim bieda. Oto był mańkutem i pan nauczyciel lękał się, że kiedy będzie się żegnał na scenie, to uczyni to lewą ręką. Aniołki już nauczyły się śpiewać, a przed sceną stał spocony pan organista i wzdychał ciężko. Coraz wybuchała sprzeczka. To któryś aniołek podniósł wrzask, że mu rabin skrzydło oberwał, 185 o święty Józef prał lagą wołu, bo wół niechcący strącił mu 'zlo-:isty krążek znad głowy. Potem mały Jezusek nie chciał wejść do łóbka, płacząc rozpaczliwie i tłumacząc wszystkim, że w sianie ą karaluchy i że go ugryzą. Pan nauczyciel musiał więc wszystko iano przetrząść w obecności nieufnego Jezuska, a kiedy naprawdę tie znalazł ani jednego karalucha, wtedy dopiero wszystko było Sobrze. Jezusfkiem był czteroletni Francik Fusków, bardzo mały, lę mądry, że aż na dziw. Tyle tylko, że bał się ogromnie karalu-hów: . Ludzie poczęli się już powoli schodzić. Herod z berłem i świę-y Józef z lagą chodzili koło kurtyny i uważali, żeby nikt nie wy-uwał głowy i nie zerkał na salę. Pan nauczyciel powiedział, że d psuje wrażenie, I kto tylko zbytnio przysunął się do kurtyny, 3 Herod łup!... berłem po tyłku. Albo święty Józef trącił kostu-em, że aż świeczki w oczach stanęły. Rabini i lewici * uczyli się jeszcze kiwać w kącie za sceną. Gdy otem wejdą do tronowej sali przed Heroda, to muszą umieć to orządnie zrobić. Karlik był lewitą Annaszem, a Motyczków Ha-ys lewitą Kajfaszem. Imiona te sami sobie przydali, żeby to wszystko lepiej wyglądało u króla Heroda. Ludzie schodzili się coraz gęściej, gwar na sali stawał się coraz dększy, a pan nauczyciel biegał po scenie i ostatnie prace koń-2ył. Temu poprawił skrzydło, Herodowi koronę nasadził porząd-ie, diabłu kazał trzymać ogon w dłoni, żeby mu kto nie nadepnął, annie Maryi poprawił włosy, a potem jeszcze pobiegł do stróża o Jezuska. Potem był dzwonek i zaczęły się Jasełka. Takich Jasełek nikt ;szcze nie widział. Wszyscy aktorzy siedzieli jak trusie za kułisa-d, a pasterze wrzeszczeli na scenie, że niebo goreje. Potem przy-di aniołowie i z miejsca zmylili swoje śpiewanie. Marta Dulę-ianka wzięła o pół tonu wyżej. A może o dwa tony. Dosyć na mi, że śpiew był okropny. Lecz ludzie na sali myśleli, że to tak lusi, być. Najgorzej było z gwiazdą. Karlik Handzlików miał ją ągnąć na sznurku. Gwiazda wisiała na drucie, a w gwieździe była lała lampka elektryczna. Lecz drut urwał się i gwiazda spadła tóremuś z pasterzy na głowę. ewita — kapłan żydowski pełniący niższe obrządki w Synagogach. 186 To było pierwsze nieszczęście. Gdy się ludzie przestali śmiać, pasterze poszli do Betlejem za aniołami. Po drodze uciekł królik Brodzie, lecz na szczęście jeszcze go miał czas ułapić za uszy, zanim zdołał zeskoczyć ze sceny między publiczność. Publiczność ogromnie klaskała, a potem kurtyna zakryła wszystko. Następnie przyszła kolej na Heroda i trzech króli ze Wschodu. Rabini i lewici także byli. Kiwali się bardzo porządnie, a Herod krzyczał na nich i wydziwiał, i walił berłem po tronie, że aż pan nauczyciel psykał za kulisami i wołał półgłosem, żeby przestał; bo berło złamie. Królowie udawali niewiniątka, jakby nic nie widzieli. Podobni byli do siebie, gdy nie umieją historii na lekcji. Przyrzekli jednak Herodowi, że gdy pójdą z powrotem, to wstąpią do niego i powiedzą, gdzie przebywa Jezusek. Jezusek tymczasem płakał za sceną i znów narzekał, że w sianie będą na pewno karaluchy. Potem kurtyna zapadła, a publiczność znów biła brawo tak mocno, że się aż sala trzęsła. A pan nauczyciel gładził łysinę. Lewici i rabini już skończyli swoją robotę. Pan nauczyciel wygnał ich na salę. Lecz najpierw musieli się przebrać w swoje ubrania i pozdzierać wąsy spod nosa. Jeden rabin uciekł jednak przez okno. To był Żanek Krupów. Powiedział, że matka jego jest chora i dlatego nie przyszła na Jasełka. A on jej chce pokazać, jak wygląda rabin, którego odgrywał. Ropoczął się trzeci akt. To było chyba najpiękniejsze. Była stajenka, w stajence anioły, święty Józef, Panna Maryja, Jezusek w żłóbku, pasterze i królowie. Wszyscy ogromnie pięknie śpiewali, a niektórzy ludzie to aż dłonie składali i nosem pociągali z rozrzewnienia. Lecz nikt nie przypuszczał, co się potem stanie. Oto kiedy pasterze już złożyli swoje dary i zaczęli je składać królowie, stała się rzecz niesłychaną. Ni stąd, ni zowąd, mały Jezusek wrzasnął znienacka: — Karaluch! Karaluch! Nikt nie siedział, co to ma znaczyć. Jezusek zaczął się wydzierać ze żłóbka, powstało zamieszanie, a potem święty Józef zamierzył się i co siły łupnął swoją lagą na skraj żłóbka. Teraz wszyscy wiedzieli, że zabił karalucha, który istotnie maszerował po żłóbku. Jezusek, do reszty przestraszony, wyskoczył ze żłóbka 187 w nogi! Święty Józef pognał za nim, lecz potknął się o wołu i jak ługi rymnął na aniołów. Anioły rozleciały się z piskiem, na sce-ie powstał okropny zgiełk, lecz na szczęście kurtyna w tej chwili apadła. Co się potem działo, trudno opisać. Ludzie śmiali się do roz-uku i wołali: — Bis! bis!... — i bili w dłonie, pan nauczyciel bie-ał zdenerwowany, Jezusek zanosił się ogromnym płaczem za sce-ą, a święty Józef prał lagą po scenie i wołał, że kości połamie mu, kto wpuścił karalucha do żłóbka. Po półgodzinie, kiedy się już wszystko jako tako uciszyło, do-ończono Jasełek. Tyle tylko, że Jezuska już nie było w żłóbku, o uciekł do matki na salę. A kiedy Herod zszedł ze sceny, pobił ę z diabłem. Diabeł bowiem, mający go zabrać do piekła, tak locno dziobał go drewnianymi widłami, że mu podarł królewski łaszcz. Ludzie wychodzili z sali ogromnie ubawieni i zaśmiewali się 0 łez z tamtego karalucha. Pan nauczyciel zaś był okropnie zły pozbierał wszystkich do klasy. Chciał się koniecznie dowiedzieć, to wsadził karalucha do żłóbka. Święty Józef twierdził, że go wi-ział, jak wyłaził z tej skrzynki, którą przyniósł czarny król ze Wschodu. Król włożył skrzynkę do żłóbka, a wieczko się odchyli->. A za chwilę wylazł ze skrzynki karaluch. Był duży i tłusty ilj małe prosię. W pierwszej chwili myślał, że Jezusek nie zoba-sy tamtej bestii. Lecz kiedy karaluch wylazł na brzeg żłóbka zaczął maszerować prosto ku Jezuskowej nóżce, to Jezusek wte-y go dostrzegał i zaczęła się cała ta historia z jego ucieczką. Chłopcy, co byli pasterzami, tłumaczyli, że gdyby święty Józef ie był zabił karalucha swoją lagą, lecz tylko go strącił na ziemię, >>by nic nie było. Pan nauczyciel wziął na spytki czarnego króla, który już te-iz był Gustlikiem Omorczykiem. — Powiedz, jak to było-! — krzyczał. Omorczyk zaczął beczeć. — To mi go tam włożył Herod! On mi go tam włożył! A po-iedział, aż wieczko otworzę, a dał mi pięć marek z Anglii, a jed- 1 z Afryki. Okazało się, że Herod wszystkiemu był winien. On to złapał irałucha u swojej matki w kuchni, przyniósł go w pudełku po 188 zapałkach i namówił czarnego króla Omorczyka, żeby go przyjął do swojej szkatuły, w której miało być złoto dla Jezuska. I żeby wieczko odchylił, gdy szkatułę włoży Jezuskowi, bo chciał wiedzieć, czy Jezusek naprawdę będzie się lękał karalucha. Wszyscy jednak wiedzieli, że to Herod uczynił dlatego, gdyż otrzymał trzy niedostateczne w świadectwie. Na drugi dzień siedział Herod pod łóżkiem od południa do późnego wieczora. Zakrył się deską i nie chciał wyleźć. A ojciec okropnie krzyczał i nalegał, żeby wyłaził. Nawet nie poszedł do sklepu, tylko usiadł na krześle koło łóżka i czekał, skoro synek wyjdzie spod łóżka. I synek byłby może siedział jeszcze dłużej, lecz musiał koniecznie wyjść z potrzebą i dlatego wyszedł. Co się potem działo, tego już nie mówił. 1934 Książka w szkole Książka w szkole nazywa się biblioteką. — Proszę pana, a będzie dzisiaj biblioteka? — Proszę! A ja zapomniałem bibliotekę w domu! — lamen-uje jakiś zapominalski. —¦ Proszę! A ja proszę bibliotekę o zbójach! -— dopomina się rzeci. Zbóje, wojny, przygody, samoloty, a przede wszystkim obrazki v książce decydują o jej powodzeniu wśród chłopców. Pierwszą zynnoscią po otrzymaniu książki jest szybkie przejrzenie jej, czy ą obrazki. Jeżeli są, to książka piękna i godna czytania. Jeżeli de ma, to musi przemawiać tytuł. W tytule musi być przede wszystkim ów magiczny wyraz » r z y g o d a. Potem jeszcze może być coś porwanego, jak na irzykład „Porwana siostra", coś strasznego, jak „Straszny wyna-azca", potem jakieś poszukiwania czegoś, jak na przykład „Po-zukiwacze skarbów". W ogóle skarby mają powodzenie, „Skarby la wyspie", „Skarb watażki", „Zaklęte skarby", „Skarby na dnie norza" — to dopiero radość! — Mój Boże! — wzdycha taki mały Kueharczyk o krótkiej todze, chudziutki i bledziutki, przychodzący do szkoły w surducie podgiętymi rękawami. Opowiada kamratom, że w tym surducie ego tata do ślubu kiedyś szedł, gdy się żenił z mamą. Dlatego eż dumny jest z tego ogromnie. Surdut ma łatę na łacie, łokcie wypchnięte, guziki przeróżnego pochodzenia, koloru i wielkości, i rękawy podgięte. — Kucharczyk, czemu masz takie długie rękawy? — pytają jo kamraci. — Hy, bo ty nie wiesz! — chwali się chudziutki Kucharczyk.— Gdy mi jest zimno w ręce, to rękawy odegnę i wtedy jest mi ciepło. A nie potrzebuje żadnych rękawiczek. — Mój Boże! — wzdycha więc Kucharczyk, co przeczytał książkę o tamtych skarbach. — Żeby mieć tyle pieniędzy, co ci zbóje... Tofey se człowiek dogodził! — Co byś sobie kupił? — dopytują zaintrygowani kamraci. —i Rower! — A co jeszcze? — Taką krawatkę, jaką ma pan nauczyciel. — A mamie nic byś nie dał? —• A pewnie, żebym dał! Wszystko bym dał! A potem przypomina sobie jeszcze po chwili jeden szczegół. Zwraca się z tajemniczą miną do kamratów i powiada: — Wiecie, co bym se jeszcze kupił? — No co? Powiedz! —¦ Takiej medecyny od bolenia brzucha. Bo mnie zawsze brzuch boli. Mama mówi, że mam „chroboki" w brzuchu. A gdybym sobie kupił medecynę, tobym je otruł i byłoby dobrze. No nie? Kamraci macają go po chudym, zapadłym brzuchu i przyznają mu słuszność, Nieśmiertelny Robinson Kruzoe kroczy jednak przed wszystkimi skarbami. Nie nazywa się Robinsonem Kruzoe, lecz całkiem po śląsku Robinzonem Krużołkiem. O Krużołka wszyscy się dobijają, — Proszę, on już czytał trzy razy Krużołka, a ja dopiero raz! Proszę mnie teraz dać Krużołka! Ty se weź „Serce", a mnie zostaw Krużołka, wiesz! — awanturuje się pokrzywdzony zwolennik tamtej książki., „Serce" Amicisa uważane jest za rycynus. Określenie to wynalazł Olszak, syn aptekarza. Otrzymał zachwalanego „Amicisa", przynosi go po tygodniu i oddaje z pogardliwym grymasem. — Ty, Olszak! Jest to ładna książka? — pyta jakiś pochłaniacz książek.' , — Rrrrycynus! — odpowiada Olszak lekceważąco i nawet nie podziękował. Odtąd już nikt nie chce czytać „Serca" Amicisa. Olszak bo- 191 wiem wyjaśni! wszystkim kamratom, co to jest rycynus i jakie skutki pociąga za sobą, gdy się go zażyje. Olszak zresztą dobrze wie, ,bo przecież kręci się po ojcowskiej aptece. — Czemu to ma być rycynus? :— pyta zdumiony pan nauczyciel. —¦ Proszę... bo to takie mdłe. Aż się niedobrze robi! — A kiedy ci się robi dobrze? — Gdy czytam Krużołka albo o jakich skarbach. O wojnie też lub o przygodach. Bajki także idą. Lecz muszą być w nich koniecznie zbóje i znowu zaklęte skarby. Jeżeli tego nie ma, to książka taka nadaje się jedynie dla dziewczyn. Za tymi samymi książkami, które lubią chłopcy, przepada Hana Buchcianka. Chłopcy nazywają ją „chłapczorą". Określenie to powstało stąd, że nie lubi bawić się z dziewczynami, lecz z chłopcami. Chętnie wmiesza się w ich towarzystwo, łazi z nimi po drzewach, chodzi kraść węgle na dworzec, skacze po wagonach jak małpka, ciska kamieniami niezgorzej od chłopców, a nawet potrafi najdalej zarzucić tak zwaną nogę. Sztuka ta polega na tym, że podnosi się lewą nogę i śmignie się kamieniem pod nią. Chodzi o to, by kamień wyleciał jak najwyżej i jak najdalej. Sztuka to wielka i jedynie Hajek-narciarz potrafi dorównać Hanie Buch-ciance. Poza tym Hana Buchcianka prowadzi wieczne wojny z chłopcami, nabijając im guzy, jeżeli jej nie chcą słuchać. . — Co ty, Hana, lubisz czytać? — pyta pan nauczyciel. — O wojnach lub o zbójnikach! Ale koniecznie z obrazkami! — odpowiada dziewczyna o rozwichrzonej czuprynie i ó czarnych, zawadiackich oczach. —¦ A przecież twoje koleżanki wolą książki o dziewczynach, o lalkach... — Tak, ale one są głupie! A wie pan nauczyciel? — tu się schyla i zaczyna plotkować. — One nawet czytają pod ławą „Trędowatą Mniszkownę", a „Iwonkę" też! Widziałam! Na historii czytały! Erika czytała i Margareta też! Takie głupie książki, phi! Raszka lubi książki o wynalazkach, o samolotach i o zwierzętach. Co wyczyta, to stara się wypraktykować u siebie w domu. Buduje więc samoloty i marzy o tym, by kiedyś zwyciężyć na tur- nieju lotniczym jak Bajan. Pracownię z wynalazkami założył sobie w garażu, gdzie cuchnie benzyną samochód jego ojca. Naj~ pierw zbiera na pustej ulicy gwoździe, śruby, kółka jakieś wycy-gani od zegarmistrza i majstruje. Tłumaczy każdemu, że już wie, co siedzi w motorze, który tak cuchnie benzyną. -— Co* siedzi? — pytają chłopcy. — Nic! Odkręciłem jeden cylinder, rozebrałem go i nic. — Nabił ci ojciec? — Nie. Bo cylinder złożyłem. A teraz ja sam robię motor. O zwierzętach dlatego lubi, bo znalazł zdechłego wróbla, nad którym się popłakał. Potem go zakopał w ziemi w kącie, ogrodu. Pomagała mu Hana Buchcianka. Teraz co kilka dni odkopuje i patrzy, czy już da się wydobyć szkielet zdechłego wróbla. Druciki już sobie przygotował, którymi pospina kostki i kosteczki wróblo-we. Chłopcy nie mogą się doczekać, kiedy to będzie. — Poczekajcie! On jeszcze teraz gnije! — powiada z tajemniczą miną. Chłopcy nie lubią książek napisanych przez kobiety. — Co taka wie! — tłumaczą z przekonaniem. — Co taka wie, co nas może interesować? Nic nie wie! To dobre dla dziewczyn, a nie dla nas. — A przecież jednak... — nalega pan nauczyciel. — Nie! To dobre dla dziewczyn! — A Sienkiewicza lubicie? — No... owszem... — mówi bez przekonania wyrocznia w bibliotece, mały Drabina. — A co takiego? —i „W pustyni i w puszczy". Ale to drugie, to nie! — A dlaczego? — Bo w nich tyle wyrazów niezrozumiałych. Sama łacina jakaś czy coś! A strasznie długie. Oczy zabolą, i tyle. A nie można się doczekać końca! Wciąż się tylko biją i biją, a nie mogą skończyć. — Przecież wy lubicie takie książki, w których jest mowa o takich bójkach. — Tak, ale to niech skończą! „Krzyżacy" to jeszcze, ale to drugie, ta „Trylogia", to nie! Książka w szkole szybko kończy swój chwalebny żywot. Jeżeli 13 Opowiadania 193 rafi się jakaś interesująca, do końca roku przedstawia się opła-:anie. Wyrwane kartki, posmarowane, zatłuszczone, a częstokroć patrzone dopiskami coś w rodzaju takich: Śliczna książka, warto czytać. Kto tą książkę ukradnie, temu ręka upadnie U ] Strasznie piękna historia!... — i kilka wykrzykników. Pan nauczyciel martwi się ogromnie, że chłopcy nie szanują siążek. Przy rozdawaniu zawsze tłumaczy, że to własność, całej zkoły, że je trzeba szanować, ręce myć, nie nakrywać nią garn-:ów z gorącym .mlekiem czy kawą, nie podawać pod rondelki djęte z blachy, nie ślinić palców, nie zaginać rogów. Chłopcy przyrzekają święcie i w piersi się tłuką, że tak nie zynią. Pan nauczyciel uważa przy oddawaniu książki, czy nie została eszcze bardziej uszkodzona. — Ty, Bylok, popatrz się! Oto dwie kartki są wydarte! — Proszę! To już było... , Wymówka: „To już było!" — stała się utartym powiedzeniem. 'an nauczyciel jest bezradny wobec niego. Kiedy zacznie szukać winowajcy, wyławiając w spisie poprzedników, każdy powtarza 3 samo, że to już było. Naprawdę, że to już było! W rezultacie do-hodzi do pierwszego, który ją pożyczył w stanie nienaruszonym, rosto z księgami, a i ten świadczy się na wszystkie świętości, że > już wszystko było. I kartki dwie wyrwane, i obrazek, pomalowany kolorowymi ołówkami, i wszystkie osoby na obrazku z d.oro~ ionymi wąsami, chociażby to nawet małe dzieci były, i zatłuszczo-e haniebnie, słowem — cała ta niedola książki już była. Pan nauczyciel pragnie dowiedzieć się, która książka wywo-lje największe wrażenie i które jej partie. — Chłopcy, powiedzcie mi, które miejsce na przykład ,,W pu-:yni i w puszczy" najbardziej was wzruszyło? Chłopcy myślą, po głowach się drapią, jjeden drugiego radzi się septem, nikt jednak nie może odpowiedzieć. — Wiecie, mnie chodzi o to, która scena, opisana w książce, ywołała u was takie wzruszenie, że poczuliście, jak was coś :iska za gardło, a łzy występują wam w oczach. Chłopcy znowu myślą, lecz nie mogą, czy nie chcą powiedzieć, /stydzą się po prostu. Wstaje wreszcie Urbach i powiada: 194 — Proszę, to tylko dziewczyny beczą przy książkach. My nie! Mnie tylko tak się zdawało, że kiedy Staś strzela do tamtych Be-duinów na pustyni, to dobrze robi! Ale beczeć, torn nigdy jeszcze nie beczał! — kończy z godnością. ¦— Ja też nie! A ja też nie! — wrzeszczą wszyscy chłopcy uradowani ogromnie, że Urbach dobrze to powiedział. Raszka jedynie płacze, ale to dlatego, bo ma miękkie serce. Tak to określili jego kamraci. — My zaś mamy twarde serce! — dodał jeszcze Metza-gołę-¦ biarz, którego ojciec jest rzeźnikiem. A chłopcy znowu mu przyświadczyli z wrzaskiem, że dobrze powiedział, bo oni też mają twarde serca. Poplątane ścieżki Bardzo krętą ścieżyną wypada nieraz trafić do serce dziecka. Pan nauczyciel stanie na katedrze i raduje się poniewoli, wi-:ąc przed sobą kilka rzędów płowych, czarnych i burych czupryn, spod czupryn mądre, chytre lub zgoła bezmyślne oczy, utkwione pana nauczyciela. Czyni to wrażenie, że oczy te patrzą w słowa ma nauczyciela. Oczy są przeróżne. Również ciemne, szare, nie-eskie lub głębokie, płytkie, bezwyrazowe, uśmiechnięte albo też ważne i skupione. — Przez oczy patrzy dusza ludzka! — mówi jakieś mądre lanie. Niechże teraz pan nauczyciel zgaduje, jaka dusza patrzy przez ie różnorodnych ócz. Wszystkie misterne i kunsztowne teorie ;dagogiczne zawodzą nieraz na całej linii. Co innego bowiem tłu-aczy psycholog w swej mądrej i napuszonej książce, co innego irierdzi nie mniej mądry teoretyk-pedagog, a co innego mówią :zy dziecka. Zwłaszcza gdy ma się ich takie mnóstwo w klasie, ) aż sześćdziesiąt par. — Zgaduj, zgadula, gdzie jest moja złota kula!... Książkowa mądrość potyka się boleśnie na nich, rutyna zawo- >wego praktyka-pedagoga również zawodzi. Nie sposób trafić na właściwą drożynę, co wiedzie do jądra serca małego człowieka. rtedy przypadek idzie z pomocą. Lecz zanim trafi się na ów przy- tdek, wszystkie ścieżki do reszty popłatają się rzetelnie, a wtedy ż nieraz za późno wyzyskiwać przypadek. Mały człowieczek, dzikus nieokrzesany, barbarzyńca przemiły ż dawno przechytrzył i zrozumiał, że pan nauczyciel staje bez- dny przed jego zagadką i stąd wielka radość w takim drobnym rcu. Radość to podświadoma, lecz mocna. 196 — Słuchajcie, dzieci! — zaczyna z namaszczeniem pan nauczyciel przejęty rolą dobrego nauczyciela. I zaczynała długo i mądrze tłumaczyć, co należy czynić, by odegnać zło, skradające się do serca małego człowieka. Bezwiednie widzi się wtedy rzekomym Plu-tarchem, który ongiś mądrze dowodził, że dusza dziecka podobna do wosku miękkiego, a którą można kształtować dowolnie według swego światłego upodobania. Sześćdziesiąt par oczu patrzy w słowa pana nauczyciela i sześćdziesiąt drobnych serc rozwiera się na przyjęcie jego słodkiej mądrości jak sześćdziesiąt wonnych kielichów lilij na rosę poranną. Tak się wydaje panu nauczycielowi. — Nie czyńcie tego a tego, a czyńcie to a to!... — prawi pan nauczyciel i wciąż raduje się rzetelnie, bo przekonany za Plutar-chem, że „dusza człowieka to naczynie, którego nie trzeba napełniać, lecz ognisko, które trzeba rozpalić". Pan nauczyciel ma więc wrażenie, że rozpala ognisko wielkie i jasne. Po pewnym jednak czasie przekonywa się, że tamto przez niego rozpalone ognisko wcale się nie rozpaliło, lecz tylko haniebnie zadymiło. Chłopcy przewracali oczami na dowód, że tak bardzo trafia im do chropowatych serc słodycz mądrości pana nauczyciela, wzdychali chytrze, pociągali nosem szczodrze, a po kudłatej głowie już latały przeróżne zamysły, sprzeczne z tym, co pan nauczyciel każe. — Słuchajcie, chłopcy!... — zaczyna pan nauczyciel na innej godzinie. — Nie męczcie nigdy zwierząt!... Nie ciskajcie z procy za wiewiórką, nie wybierajcie piskląt z gniazda, nie czyńcie tego a' tego. Czyńcie zaś to a to!... Z gęstwy głów wysterkują palce. — Cóż powiesz, Urbach? — Proszę!... Taki człowiek, co męczy zwierzęta, to ma niską kulturę!... — Proszę!... — wyrywa się Macura. — Taki człowiek, co nie ma serca dla zwierząt, to podobny jest do zbója. — Proszę, ja oto widziałem — woła inny — ja oto widziałem, jak parobek tak bardzo bił konie... Ale tak okropnie!... — Proszę... a oto chłopcy rzucali kamieniami na żaby!... — Proszę, a oto Raszka strzelał raz do wróbli z fłobertu!... 197 Raszka, syn lekarza, siedzi w ławie i ogromnie się rumieni. Wszyscy chłopcy patrzą w tej chwili na niego, bo nareszcie zna-azł się między nimi winowacja, co ma niską kulturę i który jest >odobny do zbója, jak to określili Urbach z Macurą. Tymczasem w Raszce nic podobnego do zbója i do braku kultury. Każdy prze-:ież wie, że jeżeli teraz znajdzie wróbla zdechłego, to płacze. Na-jrawdę płacze!... Potem zanosi go do kąta w ogrodzie i grzebie. — Żeby go kocur nie zjadł... — mówił kamratom. — No to niech zje!... — powiadają kamraci. Raszka czytał książkę o Hindusach. —: Tak, bo wy nie wiecie, że w tym wróblu może być jakaś du-iza ludzka, która musi wędrować przez zwierzęta, dopóki nie wej-Iżie w nowego jakiegoś człowieka, co się może i za sto lat uro-Izić!... — Hale, hale!... — powątpiewają chłopcy. — ...a gdyby kocur zjadł takiego wróbla z wędrującą duszą, oby tamten człowiek był potem bez duszy, ni?... — Hale, głupi!... Przecież duszy nie można zjeść!... — wrzesz-:zy Hajek, który w takie rzeczy nie wierzy. — A czemu beczysz lad takim zdechłym wróblem? —' Bo mi go jest żal!... — powiada Raszka i pociąga nosem. Gdy mu teraz ktoś wyrzucił, że strzelał do wróbli z flobertu, i wszyscy chłopcy jęli na niego patrzeć, jako na człowieka o ni-kiej kulturze i podobnego do zbója, Raszka zarumienił się po uszy wstał: — Przepraszam bardzo, ale wtedy byłem głupszy!... Rzekł mocno i usiadł. A wszyscy chłopcy dowiedzieli się je-zcze, że zwierzęta męczy i zabija niepotrzebnie taki człowiek, co wsiada nie tylko małą kulturę, co jest nie tylko podobny do zbó-a, lecz który jest także głupi... A głupim nikt nie chciałby być. ?o jest bardzo nieprzyjemnie, gdy drudzy mówią o kimś, że jest {łupi. — Proszę!... — wydziera się teraz Nalewajka. — A gdy ja ;ogo zobaczę, że rzuca kamieniami za wiewórkami lub na kota, o pójdę i zbiję go, co wlezie. — A gdy on będzie silniejszy od ciebie? — wołają chłopcy. — To go nie zbiję!... Ale mu powiem takie słowo, że będzie niał dosyć! Powiem mu, że jest głupi jak stare sadło! 198 Stanęło na tym, że chłopcy święcie przyrzekli, iż nigdy nie będą męczyli zwierząt... Ani kota, ani wróbla, ani wiewiórki, ani nic. Żaby także nie. A ponieważ są najstarsi w szkole, więc będą pilnowali, by ci młodsi także tego nie czynili. Bo ci to naprawdę czynią to tylko z głupoty, jak powiedział Raszka. Raszka zaś wyrwał się z projektem, żeby założyć Koło Przyjaciół Zwierząt. — Hale!... — zaprotestował Basista. — A jeszcze co?... Człowiek już płaci do Elopepe, płaci na budowę szkół, płaci do kasy gminnej w klasie, a tu jeszcze na jakieś zwierzęta płacić!.,. Czy myślisz, że człowiek pieniądze po drodze zbiera?... Raszka niech płaci. Jego ojciec ma samochód i jest lekarzem, ale skąd ja wezmę, kiedy mój ojciec jest bezrobotny. Pójdę do Żyda ukraść?... Projekt Raszki upadł. Chłopcy zaś przychylili się do wywodów Basisty. Powiedzieli nawet, że na pierwszego maja będzie na rynku przemawiał z takiej trybuny, z której dotychczas przemawiał łysy i gruby Kozubek, a który ma u siebie na strychu czerwoną chorągiew. Pan nauczyciel jednak powiedział, że nie chodzi tutaj o płacenie, lecz o samo zobowiązanie się, że nikt nie będzie już zwierząt męczył lub niepotrzebnie zabijał. — Proszę, a słusznie!... — poparł znowu pana nauczyciela Urbach. — Bo jakby to było takiemu chłopcu, gdyby tak jego bito kamieniami na drzewie, jak to czynią niektórzy z wiewiórką? Chłopcy więc zobowiązali się więc nigdy tego nie czynić. Kamiński wyraził jeszcze życzenie, by każdy z nich miał taki znaczek w klapie surduta, żeby wszyscy wiedzieli o tym. Lecz ponieważ takich znaczków nie ma, więc i ten projekt upadł. Mijały dni i tygodnie. Pewnego dnia rozleciała się po szkole okropna wieść. Oto ci sami chłopcy, co najbardziej przemawiali za ochroną zwierząt, tę oto wiewiórkę zabili!... Wałęsali się gdzieś koło cmentarza, gdzie są duże drzewa, Zobaczyli wiewiórkę i tak długo jęli za nią gonić i kamieniami ciskać, i z procy strzelać, że wiewiórka, zakrwawiona i z przetrąconym ogonem, spadła pod drzewo. Pod drzewem jeszcze dyszała, a gdy ją ten największy zbój chciał wziąć do ręki, to piszczała jak małe dziecko. Potem zdechła. A taka była ładna, gdy biegała po drzewach. 199 Raszce kręciły się łzy w niebieskich oczach. Nawet powiedział: „Pierony jedne!..." — chociaż nie godzi się tak mówić, boć to grzech. Macura zaś, co chce zostać pastorem, oświadczył wobec całej klasy, że tamtym zbójom należy zęby wytłuc za tę wiewiórkę. Urbach natomiast proponował, żeby to donieść policji. Widział bowiem pewnego razu, jak pan Kucz, policjant skoczowski, zapisał parobka do kary za to, że bił konie kłonicą. Pan nauczyciel był zmartwiony. Nie krzyczał ani owrotu z pąci powiła dzieweczkę. Dzieweczce dano na chrzcie rwiętym błękitne imię Gryzełda, matka zaś a żona burmistrza Mar-:eliusza Kurzejki, Monika, zmarła w kilka dni później. Gryzeldka wstała więc sierotką. Zowitka Rozalia Gągorowa wykarmiła drobią kruszynę i dzieweczka wyrosła bez matki, Gryzeldka wyrosła w nadobną dziewkę. Subtelnego ona zdro-via, powiewna jakaś, blada i urodziwa, jak nie przymierzając tam-en anioł w kościele skoczowskim, co oparł się wdzięcznie na ołta- 220 rzowym gzymsie, rozciągnął szeroko skrzydła i ramiona i patrzy na plafon kościelny, na którym Bóg Ojciec i Matka Boża w chwale niebieskiej, misternie wymalowani, królują nad głowami nabożnych skoczowian. Słońce teraz wędruje po radzieckiej świetlicy w ratuszu sko-czowskim i rzeźbiony dzwonek mosiężny zamienia w klejnot złocisty. Burmistrzowe oczy patrzą na rzeźbioną stworę pogańską, co się wdzięczy na obłej ściance dzwonka. Monika powiadała, że to święty Jonasz, co go ryba połknęła. Lecz on wie, iż to nie Jonasz. Czytał przecież u ojców jezuitów krakowskich, w pękatej księdze czytał, iż to Tryton, syn Posejdona i Amfitryty, co wespół z rodzicami w złocistym pałacu na dnie morza ongiś mieszkał. Ale niech będzie Jonasz, kiedy Monika chciała!... Moniki nie ma, ale została Gryzeldka, słodkie dziewczę, najpiękniejsze w Skoczowie. Bo jakżeby? Burmistrzanka to przecież, dziedziczka małej, żelaznej, ciężko kowanej trówełki, w której się szczerzy pełno guldenów i talarów. Jakżeżby?... Rozradowały się siwe oczy burmistrza Marceliusza Kurzejki z Wojeństwa, albowiem dojrzały w przypomnieniu miłą postać Gryzeldy, co pewnie teraz w izbie na klawikordzie uciesznie brzdąka. Grube paluchy ujęły mosiężny dzwonek i powoli toczyły nim pod słońce. Tryton to czy nie Tryton? Przymila się w swobodnym uśmiechu i jedzie na oklep na brzuchatej rybie, tylko że muszli nie 'ma, w którą powinien dąć, by uciszać wzburzone fale morza lub je głosem szpetnych Gigantów przerażać. Chyba to jednak nie będzie Tryton pogański, lecz naprawdę ów święty Jonasz, co z uporem twierdziła nieboszczka Monika?... Otwarły się dźwierze, skrzypnęły. — No, co jest? — zapytał burmistrz, nierad, że mu myśli spłoszono. — Panie burmisterku... a co z tym przybusiem? Odwrócił się burmistrz na krześle, spojrzał wyniośle na garbatego Pietrulę. — Z jakim przybusiem? — Pięknie proszę, co to od rana siedzi w karcerze i domaga się wolności. Przypomniał sobie burmistrz Marceliusz Kurzejko, żeć rano przymknięto w mieście podejrzanego włóczęgę. A że wczoraj dwie 221 kury zgubiły się Waleczkuli na Groszówce, to to on je chyba skradł, a nikt inny. — Powiadasz, że domaga się wolności? — Jako prawiem, panie burmisterku! Strasznie burzy pięściami po dźwierzach i wrzeszczy jakoś po cygańsku, czy jak, bo go człowiek nie może zrozumieć. — Przykludzić go haw! — rzucił twardo i znów zaczął się bawić dzwonkiem. Zadudniły schody drewniane, wiodące do radnicy, posypały się gniewne głosy. Burmistrz słuchał. Ściągnął podbródek w czarną chustę, co ją była Gryzdelka w misterny fontaź związała na wy-krochmałonym wysokim kołnierzu, rozszerzył się w piersiach, wydął statecznie brzuch, a głos przygotował sobie niski, burmistrzowski. Potem odwrócił się do dźwierzy. Prawą dłonią podparł bok, lewą położył szeroko na stole i jął bębnić palcami. Rozwarły się dokorząt pchnięte dźwierze, do świetlicy wszedł tamten włóczęga. Wysoki, śmigły, opalony. Czarne oczy patrzyły hardo. Nos był pański, cienki, o ruchliwych nozdrzach. Ciemna czupryna lśniła się w słońcu. Spod rozwartej koszuli czerniła się kudłata, młoda, wypięta pierś. Stanął i czekał. — Coś ty za jeden? — zapytał burmistrz, dając równocześnie znak Pietruli, by poszedł za dźwierze. Włóczęga z trudem zbierał koślawe słowa, mocował się z ich poczęciem, nizał w zdania i cedził niezgrabnie. Opowiedział, że jest Muzy synem, że wędruje po świecie za chlebem, z dalekiego Sztramberku, gdzie rzezał w kamieniu gryfony w sali greckiej na hrabiowskim zamku. — Gryfony? — zdziwił się burmistrz. — Ja! Gryfony!... Ale kury nie ukradłem!... — Powiadasz więc, że gryfony rzeźbiłeś?... Greckie?... —¦ Ja!... Moc gryfonów. — Hm... gryfony... —» powtórzył burmistrz Marceliusz Kurzej-ka i zadumał się na okamżenie. Bo w tej samej chwili przypomniał sobie grubą księgę u ojców jezuitów krakowskich, w której były wyobrażone gryfony greckie. Cudackie bestie w kształcie lwa uskrzydlonego. Olśniła go jaskrawa myśl. Uśmiechnął się do niej. Równocześnie chynął spojrzeniem przez okno na rynek. Dojrzał na jego środku kamienną czyszczarnię, w której mieszczki bieliz- 222 nę prały. W środku sterczał wydrążony pal z przystawioną rynienką, a z rynienki ciekła woda posrebrzaną strużką. — Tyś Italczyk? — zapytał jeszcze. — Ja! Italczyk! We Firence się urodziłem i uczyłem kunsztu rzeźbiarskiego. — Chodź bliżej! Jak się nazywasz? — Bartolomeo. — Hm... Bartolomeo... No, szumnie się nazywasz!... No, dobrze!... A co to jest? Co to przedstawia? — i podsunął mu pod oczy rzeźbiony dzwonekj Italczyk ujął dzwonek w długie, cienkie palce i patrzał na płaskorzeźbę. Burmistrz zaś patrzał na jego palce i myślał z niechęcią, że to pewnie złodziej, kiedyż u niego> takie długie i cienkie palce, jakie złodziejowi zwykło się przypisywać. — No? — zapytał szorstko. — To Tryton, miłościwy podesto! Roześmiało się wszystko w burmistrzu Marceliuszu Kurzejce. A więc jednak Tryton!... A Monaka... — Boże jej tam daj radość wiekuistą, amen!... a Monika twierdziła, że to święty Jonasz. A więc nie cyganią grube księgi krakowskich ojców jezuitów. Niechęć do Italczyka rozwiała się. I znowu zapełgała radość w starym sercu burmistrzowskim. Jeszcze raz spojrzał na ryndk i wodę, cieknącą z rynienki do kamiennej czyszczarni, spojrzał na okna swego domu. Dom paradził się naprzeciw czyszczarni zielonymi okiennicami i czerwonymi pelargoniami na progach okiennych. A za pelargoniami jego Gryzeldka na kiawikordzie brzdąkała przesłodkO'. Postanowił. — Ty, Bartolomeo!... Potrafisz ty z naszego kamienia wyrzeź-bić takiego Trytona? Ale takiego Trytona, coby dzierżał muszlę na głowie jak tacę, a z muszli woda pocieknie?... Wiesz, on by stał na czyszczarni. Na miejscu tamtego zgniłego pala. Ty, Bartolomeo!... Rozgorączkował się burmistrz Marceliusz Kurzejka, zapalił do swej myśli, polękał, żeby stojący przed nim smagły przybłęda nie odmówił. Będzie to ozdoba miasta Skoczowa, zaszczyt przewielki dla burmistrza Marceliusza Kurzejki, splendor niepospolity dla jego persony, podziw i szacunek ze strony mieszczan, a dla jego słodkiej dzieweczki Gryzeldy przypomnienie matki, co w italskiej 223 krainie życie jej wyprosiła, a potem pomarła, dając jej owo życie... Żeby tylko nie odmówił... — No, co?... Bartolomeo, słyszysz? — zapytał znowu, albowiem Italczyk wciąż patrzał na dzwonek i milczał. — Ja! Trytona z waszego kamienia wyrzeźbię, miłościwy po-desto! Wasz kamień niedobry, ale Trytona wyrzeźbdę, jak sobie życzy miłościwy podesta!.., A ile guldenów dostanę? — Sto! — rzucił bez namysłu burmistrz Marceliusz Kurzejka. Jasnowłosa, cudna Gryzelda, córka burmistrza miasteczka Skoczowa, zapomniała o klawikordzie, zapomniała o przepięknej a prawdziwej historii o Meluzynie i Piotrze z Prowansyjej ze srebrnymi kluczami na hełmie, wszystkie inne książki, w języku niemieckim ułożone i za drogie pieniądze z Wrocławia sprowadzane również opuściła i bieżała do glorietki, która pyszniła się w rozległym ogrodzie burmistrzowym, na wzgórku, w gęstwie bluszczu i zamorskiego kwiecia. Siadała na zydelku i patrzała pilnie, jak Bartolomeo wyłuskuje z niekształtnej bryły piaskowca przedziwną postać. Śmigły, gibki, młody z rozchełstaną koszulą na włochatych piersiach, raz wraz odgarniał cienkimi palcami rozwichrzoną, czarną czuprynę i tłukł drobno małym młotkiem po dłucie, a dłuto ślizgało się po kamieniu, łupało cienkie, płaskie drzazgi, wgłębiało i rysowało w caliźnie miękkie, radosne kształty postaci ludzkiej. Óto wychyla się już głowa, oto wdzięczna szyja i szeroki, męski tors, smukłe uda i kolana, a spomiędzy kolan wynurza się rybia głowa z wyłupiastymi, zdziwionymi oczami. Dzwoni młotek w tanecznym rytmie, dźwięczy dłuto na kruchym kamieniu, a spod dłuta pryska biała zamieć kamiennych ogryzków, a nagie, opalone ramiona prężą się w krótkich rzutach, takie mocne, mocne ramiona. Gryzeldka, jasnowłose dziewczę, przymyka oczy, a spod trzepoczących rzęs patrzy na tamte mocne ramiona, na szeroką, włochatą pierś jego, na smukłe uda kamiennej postaci, zagryza usta drobnymi ząbkami i zaciska małe piąstki. Pod rzęsami błąka się różowa mgiełka, a dziewczyńskie serce szaleje z nadmiaru tajemnej słodyczy. Rychło jednak ocyka się z zapamiętania. Z znowu patrzy na Bartolomea, na jego drapieżną urodę twarzy i oczu i cu- 224 duje się jego pracy. Bartolomeo zaś raz wraz ociera pot z czoła, odrzuca czuprynę palcami i patrzy na burmistrzankę Gryzeldkę. Piotr z Prowansyjej!... — myśli wtedy Gryzelda i na drobną chwilkę radośnie truchleje. Bartolomeo zaś uśmiecha się kusząco, czarne, duże oczy błyskają drapieżnie a słodko, a potem znów nachyla się nad kamieniem i zaczyna kuć. Już tydzień minął. Z kamiennej bryły wyłoniła się naga postać Trytona. Niekształtna ona jeszcze, ale miejscami już raduje oczy wiernym podobieństwem człowieka. Przyszedł sam burmistrz Marceliusz Kurzejka. z Woleństwa. Obejrzał, cmoknął z zachwytu raz i drugi, a potem rzekł do Gryzeldy: x — Idź se, ceruszko ma miła, do izby panieńskiej... Bo teraz mam urzędową sprawę z Bartolomeuszem!... Poszła Gryzeldka, a kiedy burmistrz patrzał na Trytona, Bartolomeo patrzył znów na Gryzeldkę, jak bieżała lekko między rozkwitłymi piwoniami, kołysząc się słodko w biodrach. — Hm, szumne to będzie! — pochwalił burmistrz, klepiąc Trytona po brzuchu. — Jeny tu, majstrze Bartolomeuszu... to tu... na przyrodzeniu, nie zapomnij figowego listka. Byłaby obraza boska i zgorszenie wielkie.. A moje dziewczątko grzeszne myśli miałoby, A jeszcze ma czas... A będzie to naisto Tryton? — Ja, Tryton to będzie — potwierdził Italczyk. — Inni majstrowie tworzą Trytona do połowy w ludzkiej postaci, u dołu zaś... — Hale, wiem ci ja, majstrze Bartolomeuszu, wiem!... Gdy byłem u ojców jezuitów w Krakowie, to czytałem. Pauzaniusza czytałem. Według niego mieli Trytonowie włos zielony, trzcinę poza uszami, nos ludzki, usta rozwarte z zębami zwierzęcymi, drobną na ciele łuskę i zamiast nóg ogon grzywiasty delfina... Wiem ci ja dobrze, majstrze Bartolomeuszu!... Po łacinie czytałem u ojców krakowskich!... I konterfekt takiego Trtyona widziałem, misternie malowany w grubej księdze. No dobrze, dobrze!... A o listku figo-, wym nie zapomnij, majstrze Bartolomeuszu!... Uśmiechnął się BartolomeO' i rzekł: — Nie zapomnę, miłościwy podesto!... No tak, tak... Byłaby obraza boska i zgorszenie wielkie w mieście... — dodał jeszcze i poszedł. 225 15 Opowiadania Za drobną chwilkę wróciła burmistrzanka Gryzelda. W mnej ukience, bufiastej na bioderkach, długiej, z falbankami, a obcisłej a piersiach i głęboko wykrojonej. W błękitnych oczach ibyła słod-a omdlałość, a we wgłębieniu sukienki, na piersiach dziewczyń-kich lekko rozchylonej, czaiła się pokusa rajskiego owocu. Stanęła w progu glorietki, pod słoneczne światło. Popołudniowe słonko prześwietliło różową sukienkę. Spojrzał Bartolomeo w zdumieniu plasnął w dłonie. Oczy rozgorzały czarnym płomie-iem, usta rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu, chrapy kształtnego nosa lekko się rozdęły. Widzi — smukły kształt ziewczęcego ciała jarzy się bielą w przejrzystych fałdach sukien-i. — ... Nascita di Venere... — szepnął urzeczony. Zasromała się dzieweczka, weszła do środka. — Co mówisz? Nie zrozumiałam!... — rzekła. — Nic... To... to nasz Botticelli... Sandro Botticelli... Jego obraz rzypamniałem sobie. Uśmiechnęła się Gryzelda, boć wiedziała, iż piękna. — A obraz był piękny? — Ja. Obraz był bardzo piękny! — Jak ja? — rzekła, spuszczając oczy. — Jak signorina Grizelda! — przyświadczył gorąco i skłonił łowę przed burmistrzanką. Narastała cisza. Ważyły się w niej myśli. Gryzeldy i Barto-imea, jak dwa purprowe motyle. Burmistrzanką jęła się mieszać, chyliła się, otrząsnęła falbankę, poprawiła, potem odrzuciła głów-ę i rzekła: — Proszę mi opowiedzieć o Trytonie. Kto to był? — Dobrze. I jął opowiadać. Cisza była w glorietce. Z daleka sączył się war rynku, z odległego podwórza leciały gdakania kur, a w prze-wietlonym powietrzu błądziły mocne, korzenne zapachy kwiatów, artolomeo oparł się o Trytona, objął go nagim ramieniem za szy-! i patrzał w dziewczynę. Dziewczyna zaś słuchała przedziwnej istorii o Trytonie i Nereidach, córkach Posejdona. Potem Barto-»meo przeszedł do żałosnej historii o italskiej ducissie, Julii Far-ssina z Peruzii, co się nad życie rozmiłowała w nadobnym Try-mie, w jej ogrodzie stojącym. W tajemnicy schodziła w księży- 226 cowe noce do niego, do ogrodu, a kiedy księżyc w jego kamienne oczy zaświecił, Tryton podnosił je i patrzał na ducissę. A potem jego marmurowe ciało stawało się żywym ciałem i wtedy zstępował powoli do ducissy. Jej umiłowanie Trytona było bowiem tak wielkie, że potrafiło tchnąć życie w rzeźbiony marmur. Nad ranem, kiedy świt rozżegał się na wschodzde, Tryton wracał na swoje miejsce i kamieniał, a ducissa Julia także wracała do swej panieńskiej łożnicy. — A co potem? — zapytała burmistrzanką, tłumiąc dłońmi rozdygotane serce. Bartolomeo chwilkę się wahał. Lecz w końcu rzekł: — Umarła... — Umarła? — zadziwiła się boleśnie dziewczyna. — Czemu umarła? Powiedz, Bartolomeo:.. — Signorina! Ja nie wiem... — Wiesz! Powiedz! Musisz powiedzieć! — i tupnęła gniewnie nogą, a usta skrzywiła w nadchodzącym płaczu. — ...bo ojciec ją podpatrzył i Trytona kazał rozbić i do rzeki zrzucić... — A dlaczego kazał rozbić Trytona?... Dlaczego umarła ducissa Julia? — ...bo ducissa Julia, bo jej serce pękło!... Bo miała zostać matką!... Burmistrzanką krzyknęła z cicha, zasłoniła oczy dłońmi, a potem zerwała się i uciekła z gloriety. Minął znowu jeden tydzień. Tryton stał już na rynku, na kamiennym postumencie w środku czyszczarni. Woda ciekła z otwartej paszczęki ryby oraz zlewała się z pluskiem z wdzięcznej muszli kamiennej, spoczywającej na karku Trytona. Koło czyszczarni zbierały się tłumy mieszczan i mieszczek, a wszyscy cudowali się przemyślnej a kunsztownej robocie, chwalili w głos przybusia Italczyka i mądrego burmistrza Marceliusza Kurzejkę, oglądali, cmokali z zachwytu, plaskali w dłonie i mądrowali. Poniektórzy tylko krzywili się, co poboż-niejsi majsterkowie i plotkawe dewotki, patrzący krzywym okiem na pogańskiego nagusa. Rychło jednak ich zmartwienia sczezły, kiedy stary Rębiesa, co z niejednego pieca chleb jadał i co roku 227 :hadzał z procesją do Frydku, wytłumaczył szeroko a ze swadą, ż to nie jest żadna obraza boska, gdyż nabożny Jonasz, którego >wa kamienna postać wiernie przedstawia, nie mógł być inaczej 5 kamienia zmajstrowany, jak bez szaty. — Widzieliście kiedy ludeezkowie złoci — mówił — żeby świę-;y Jonasz, co o nim święta biblija pisze, siedział w wielorybim łachorzu w obleczu?... Nagi musiał być, jak go matka na świat wydała, bo inaczej być nie mogło. Widzieliście kiedy, żeby gruby ^erfecki, co się zwykł w Wiśle kąpać, właził do wody w obłeczu? \ chłopczyska nasze? Czy też włażą do wody w szatach? Ni!... Tóż widzicie! Każdy człowiek, co do wody polezie, musi się zewlec, bo ;zkoda byłoby obleczo. Zniszczy się i zbyte. Tak i święty Jonasz iczynił, kiedy się kąpał w morzu, a przypłynął srogi wieloryb połknął go, to też musiał być bez szat. No nie? — To jest rychtyk prowda! — przyświadczyły liczne głosy. — No tóż! A dyć poza tym Italczyk Bartłomiejusz, czy jak się am nazywo — uszanował wstyd męski i zakrył go figowym listkiem! Prychnęły śmiechy, zachichotały także dewotki, lecz rychło się postrzegły i jęły spluwać z wielkiego obrzydzenia. Wszyscy zaś jotakiwali żywo słowom Rębiesy, boć prawdę powiedział, a Jo-tasz jest szumny i zdobi miasteczko, jak się patrzy. Cieszyn zaś, ''rysztat i Bielsko zazdrościć będą szczerze. A to chyba najważ-liejsze!... — Dobrze, dobrze!.,, wychynął czyjś nieufny głos. — Ale czy o naozaist Jonasz? A jeśli to bydzie Lucyper lub jako inszo mer-ha?... — Nie plećcie, ni — obruszyła się Rębiesa. — Jak jo wóm to nówię, że Jonasz, to Jonasz! A zresztą dyć i nasz burmisterek posiedzieli, że to Jonasz a żoden lucyper czy inszo mereha! Uspokoili się ludzie i przez cały dzień gromadzili się koło czy-zezarni. Otoczyli okrągły, szeroki basen i patrzyli w Trytona. ^ woda dzwoniła jednostajnie, ciekła wachlarzem z muszli, ciur-zała zabawnie z rozdziawionego pyska ryby, roztapiała w sobie łońce na migotliwe złociste pętelki, pachniała chłodnym cieniem arskiego lasu i radowała oczy. A kiedy koło południa nadjechali łbłonkowscy kupcy na pakownych brykach, wiozący ze Słowa-zyzny węgierskie wino w pękatych beczkach, zleźli z wozów, sta- 228 nęli rzędem'koło czyszczarni, biczyskami gabali na Trytona i także się cudowali, A przecież oni, wędrujący po dalekiem świecie, niejedno już widzieli. Konie ich zanurzyły zaś zębska do wody i cyckały ją powoli a z namaszczeniem. A kiedy się jej nachlapały do syta, podnosiły łby i także patrzyły w zdumieniu na Trytona. Radość zaś ogromna powstała, kiedy z ratuszowej wieży nadleciała chmura gołębi i z szumem wielkim siadła na brzeżku muszli. Wtedy wszyscy ucichli i dziwili się, widząc, jak gołębie trzepocą skrzydłami, jak nabierają w dziobki wodę, jak podnoszą je w górę i łykają smakowicie w napuszonych gardzioikach. W gospodzie u Bulandry gazdował zaś burmistrz Marceliusz Kurzejka z radnymi i poił węgierskim winem urodziwego Italczy-ka Bartolomea," co nazajurz miał Skoczów opuścić. Wesele było wielkie w miasteczku. Za zwiewnymi firankami, poza gęstwą pelargonii i fuksyj siedziała burmistrzanka Gryzelda i patrzała na rynek. A co jej błękitne oczy spotkały się z widokiem nachylonego Trytona, ogarniały ją coraz większe płomienie, a krew coraz warciej przelewała się w sercu, albowiem doświadczyła je miłosną udręka. Potem schylała głowę i czytała po raz nie wiedzieć który, tamtą scenę z książki, co tak cudnie prawiła o Piotrze z Prowansyjej ze srebrnymi kluczami, kiedy jasnowłosą Ingeborgę łakomie w usta całuje. Wieczorem wrócił burmistrz Marceliusz Kurzejka do domu, odprowadzany ze śpiewem i helokańiem. Zataczał się mocno, albowiem sporo szklenie ciężkiego wina wychylił pospólnie z Italczy-kiem i radnymi. Położył się rychło do łóżka, utrudzon wielce całodziennym świętowaniem. Gryzeldka zaś pomodliła się i legła w panieńskiej łożnicy pod różowym baldachimem. Okno było otwarte. Nie mogła usnąć, albowiem wciąż widziała pod powiekami tamtego nagiego Trytona z czyszczarni, co miał czarne oczy, drapieżny uśmiech, szeroką pierś włochatą i mocne ramiona. Zegar na ratuszowej wieży liczył czas bardzo powoli. Już całe miasto' spało. Tyle tylko, co ten człapiący się pod oknami garbaty Pietrula ze srogą halabardą i zapaloną latarnią, oraz dalekie poszczekiwania psów zamiejskich. Gryzeldka nie mogło usnąć. Patrzyła chwilami w srebrnawy mrok alkowy, potem przechyliła głowę na poduszce i zapatrzyła 229 się w księżyc, co przez okienny próg wszedł do środka i teraz wędruje po malowanej ścianie. W pewnej chwili przypomniała sobie tamto opowiadanie Bar-tolomea. O ducissie Julii, która tak bardzo miłowała Trytona, że on żyw zstępował do niej... Wstała i podeszła do okna. Księżyc stał wysoko. Srebrną polewą stroił zmurszałe, zielo-nawe szędzioły na dachach, leżał w głębokim uśpieniu na rynkowym bruku, nurzał się w czyszczarni, a bełkocącą wodę, co z muszli ciekła, zamieniał w żywe srebro. Świecił w oczy Trytonowi. Gryzeldka przeciągnęła się leniwie, a wtedy giezłeczko zsunęło się z jej ramienia i odkryło pierś lewą. Nie podnosiła giezłeczka. Stała w oknie z rozpuszczonymi włosami, blada, słodka, urzeczona. Wyciągnęła ramiona do Trytona., I wtedy — o błogosławiony Janie Sarkandrze!... — Tryton podniósł głowę, że muszla przechyliła się na plecy, a woda wylała strugą, teraz muszlę odkłada, wstaje, prostuje się, ramiona wyciąga... Srebrzy się w księżycu jego nagie ciało. Schodzi z czyszczarni ostrożnie a lekko, idzie... idzie... coraz bliżej do okna podchodzi. Czarne oczy gorzeją, białe zęby łyskają w drapieżnym uśmiechu, a szeroka pierś dyszy, gdyż żywe serce wali w niej stokrotnym młotem. — Tryton!... — szepnęła Gryzelda i wyciąga ramiona. — Ducissa Grizelda! — słyszy dźwięczny a miękki głos spod okna. — Bartolomeo!... — woła Gryzelda, a serce jej szaleje. Zamykają się koło niej mocne, mocne ramiona. Posiwiał przez tych kilka miesięcy burmistrz Marceliusz Ku-rzejka z Woleństwa, postarzał się, do ziemi pochylił, przybity nieszczęściem. Zjechały się mądre doktory z Bielska i z Cieszyna, ba, nawet z dalekiego Pszowa, gdzie to cudowna Matka Boża włodarzy, przyjechał na szkapinie stary rektor Jonachius, z wielkim puz-drem przyjechał, a w puzdrze ziół suszonych przywiózł bez liku. Burmistrzanka Gryzelda 'gasła w oczach, jak lampa oliwna w kościele, kiedy w niej oliwy zabraknie. Leżała w dziewczyńskiej łożnicy, blada, zamyślona, z rozsypanym złotem bogatych włosów na poduszce, patrząca nieruchomo. Czasem szeptała jakieś słowa, 230 I których nie można było zrozumieć, czasem zaś powtarzała to jedno, jedyne słowo: Tryton. Ojciec głaskał po głowie swoją dzieweczkę, nanulał, żeby powiedziała, o czym tak boleśnie myśli, prosił, na modlitwy,do Przemienienia Pańskiego sutą garścią sypał, nawet dużą świecę woskową ufundował do bocznego ołtarza, lecz to nic nie pomagało. Gryzelda gasła. A zanim uległa, pod jesień jeszcze, widywali ją wracający pijacy i garbaty Pietrula także ją nieraz widział, jak w księżycowe noce zeskakiwała z okna, w lekkim giezłeczku tylko, i bieżała do Jonasza na rynku. Stawała przed nim, załamywała ramiona i cicho płakała. A potem wracała do alkowy, wspinając się z trudem do okna, które przecież nie tak wysoko od ziemi. Pijacy żegnali sdę nabożnie wytrzeźwieni przerażeniem i uciekali do domów, myśląc, że to pokutująca dusza ja-kowaś, co o wybawienie z mąk czyśćcowych żebrze, garbaty Pietrula zaś patrzał na nią z ukrycia raz i drugi, a potem orzekł w duchu, iż burmistrzanka jest miesięcznikiem. Boć przecież wtedy tylko chadza w giezłeczku ku Jonaszowi na rynku, kiedy księżyc w pełni na niebie. Powiedział o tym ojcu, kiedy ją znowu ujrzał, gdy pierwszy mróz zeszedł na ziemię. Lecz już było za późno. Od tej nocy Gryzeldka nie podniosła się z łóżka, tylko leżała bez siły i gasła powoli, jak ta lampka oliwna w kościele, kiedy w niej oliwy zabraknie. Frasował się ojciec i drogich doktorów sprowadzał kolasą z Cieszyna i Bielska. Lecz doktorzy tylko głowami kiwali i nic nie mogli uradzić. Przepisali jakieś medykamenty, wzięli talary i pojechali, A Gryzeldka z dniem każdym gasła. Rozpaczał stary ojciec, do kościoła chadzał, kajał się przed głównym ołtarzem, krzyżem kładł na zimną posadzkę, z Bogiem się wadził, ramiona załamywał, w piersi bił i prosił, a skamlał o boskie zmiłowanie. Poradziła stara Waleczkula z Groszówki, żeby sprowadzić rektora Jonachiusa z Pszowa. Przyjechał więc rektor Jonachius na chudej szkapinie, z przytroczonym do siodła dużym puzdrem, napełnionym zielem rozlicznym. Przywiózł ziele Krzysztofa, co diabła odpędza, przywiózł Aco-nitum napellus, żeby się spełniły myśli dziewczyńskie, potem 231 Anonis aestwalis, co czarownice zwykły na miłość zadawać, i Al-zhemilla vulgaris, co kochanka sprowadza, tylko trzeba to zaszyć w sukienkę na prawym ramieniu i nosić przez trzy pełnie księżyca, potem jeszcze Leiństicum offcinale, co się do warkocza wplata, żeby wzgardzoną miłość obudzić,' oraz Capsella bursa pastoris, żeby grzeszne pragnienia ugasić, i Lycopodium clavatum na złe uroki czarownic skuteczne, i wiele, wiele jeszcze innego ziela, powiązanego psią trawą w maluchne snopeczki. Wyłożył wszystko na stół stary, zgarbiony rektor Jonachius, podrutowane okulary na krzywy nochal wsadził i zażył tabaki. A. potem wstąpił do alkowy dziewczęcej i aż oczy dłonią przysłonił, i'zdumiony stanął w progu, a stare jego serce skurczyło się boleśnie z ogromnego żalu. Jak żyw bowiem, nie widział tak przedziwnej urody dziewczęcej, co teraz — dojrzy dobrze — mieści w sobie symptomata urody z drugiego świata. Długo u Gryzeldki przebywał. Nikt mu nie śmiał przeszkadzać. Ojciec stał pode irzwiiami i pacierze szeptał, przegradzając je łzami. Potem wyszedł z alkowy zafrasowany rektor Jonachius, ciężko wzdychający. — No i co?... No i co?... — pytał gorączkowo ojciec. — Hm... — mruknął rektor Jonachius i chude dłonie rozłożył bezradnie. — Jezusie święty! — zaskowyczał ojciec i jął tłuc głową d ścianę. — Ktoś omamił tamto dziewczę słodkie! —- rzekł potem. — Ktoś szpetnie omamił. Pytołech sie, kto taki. Nie chciała powie-izieć. A potem powiedziała... ¦ — Jezus, Maryjo?... Kto?... PowiedzoieL. Zabiję!... — i zerwał Się z ławy, tocząc strasznymi oczyma dokoła. — Powiedziała... że jakiś... że jakiś Tryton... Greckie to miano, więc tuszę, iż w malignie to prawiła... — Jak?... Jak?... Tryton?... —" Tak powiedziała!... Tryton jakiś... Ale ona może z tego wyjść za cudowną sprawą błogosławionego Jana Sarkandra, patrona waszego miasteczka... Dam ziele, dam dużo ziela, wyleczy się... A do Pszowa, do cudownej Matki Bożej, nie zawadzi pójść, żeby prosić 3 zmiłowanie... I czy wiecie, że ona... — zaczął z wahaniem. — ...że co? 232 — ...że ona będzie... matką?... Stokrotny piorun trzasnął w ziemię, sklepienie świata zawaliło, się z okropnym łoskotem, ciemność legła ogromna na ojcowe stare oczy. Ziele rektora Jonachiusa z Pszowa nie pomogło, ucieczka do błogosławionego Jana Sarkandra nie przyniosła poratowania, pielgrzymka ojcowa do łaskawej a cudownej Matki Bożej pszowskiej nie odwróciła przeznaczenia, co gasnącej dzieweczce pisane w nie-biesiech było. Poniesiono białą trumnę na cmentarz skoczowski, a w trumnie białą dzieweczkę ze złotymi włosami. A kiedy trumienkę grzebano w rozmiękłej ziemi, grzebano z nią i stare serce ojcowe, co już skowyczeć nie mogło. Polami przeganiał wtedy pachnący wicher, co niósł z sobą wiosnę spoza Beskidów i słońce, i radość wszelkiego stworzenia. Potem zeszli się zafrasowani mieszczanie u starego Bulandry i jęli radzić pospólnie. Nowego burmistrza im trzeba, bo Marce-liusza Kurzejkę z Woleństwa boleść zgryzła do imentu. A przede wszystkim tamtego przeklętego Jonasza trzeba z miasta wyświęcić, gdyż on przyczyną nieszczęścia. Zwiedzieli się bowiem mieszczanie o wszystkim, kiedy garbaty Pietrula opowiedział, co widział w noce księżycowe, i kiedy rektor Jonachius powiedział, co mu dzieweczka wyjawiła. I kiedy burmistrz Marceliusz Kurzejka siedział przy opuszczonym łóżku swojej nieboszczki Gryzeldki i szlochał, i poduszkę gryzł w rozpaczy, i ręce łamał — zebrali się mieszczanie na rynku, pałający wielkim gniewem. Zarzucili powrozy na szyję pogańskiego Jonasza-Trytona, ciągnęli go z czyszczarni, a kiedy się potoczył do błota, jęli go pospólnie a z wysiłkiem wlec poza miasto. Baby zaś i dzieci prały go kijami i miotłami, błotem szczodrze obrzucały, kamieniami ciskały w jego plugawe cielsko, wszyscy zaś krzyczeli i złorzeczyli mu haniebnie. Powleczono go do krzaków, do gęstej tarniny, co na wzgórzu pozamiejskim położyła się bujnie i gdzie wisielców grzebano. W nocy przyszedł jeszcze garbaty Pierula i halabardą poutrącał mu ramiona i nogi, nos i usta, poszczerbił jego kamienne ciało, sprał zajadle, zrąbał, że się hala- 233 barda wielce pogięła, i nasyciwszy swoje gołębie serce zemstą, poszedł obchodzić ulice. A kiedy w przechodzie spojrzał przez szparę w okiennicy do burmistrzowskiej świetlicy, dojrzał, że na stole pali się światło, a burmistrz siedzi schylony za stołem, trzyma w dłoni swój mosiężny dzwonek radziecki i dzwoni cicho, cichutko. 1932 Królewski dług Signor Prosper Provana, burmistrz miasteczka Wieliczki i zarządca królewskiej żupy obojga soli, bocheńskiej i wielickiej) siedział w swojej świetlicy na ławie wyściełanej niedźwiedzim futrem, łykał od czasu do czasu słodką małmazję i ciężko się frasował. Oto otrzymał pismo z królewską pieczęcią i z podpisem samego króla Stefana Batorego; w piśmie zaś było wyłuszczone żądanie, by Prosper Provana zechciał się wyliczyć z dochodów żupy wielickiej., Przez otwarte okno sączyło się słodkie brzęczenie pszczół, nadobne świergotanie ptasząt i daleki gwar ludzki. Signor Prosper Provana zasłuchał się w pozaokienne głosy. Pomyślał z niewielką ulgą, że jak te boże robaczki krzątają się koło swego miodobrania, tak i jego gwarkowie * i otrocy * mozolą się w tej chwili pod ziemią, łupią bałwany soli, zwożą taczkami, uwijają się w komorach, a bachmistrze * popędzają ich żwawo, żeby urobek był szczodry. Z wieży szybowej zaś dochodzi suche skrzypienie kołowrotów, chrobocą drewniane szufle koło czterech pan-wi w warzelni, parskają konie. Po niewoli uśmiechnął się, w myślach bowiem ujrzał się podobnym do pszczelej królowej. Rychło się jednak zachmurzył, gdyż przypomniał sobie, że trudno mu będzie uiścić królowi barkaft * z żupy wielickiej. Okoliczni panowie także domagają się należnego barkaftu ze swoich otroków. Na mocy jakichś tam przez robaki stoczonych Gwarek — górnik. O t r o k — niewolny chłop, pracujący w kopalni rudy lub żupie solnej. Bachmistrz ¦—górmistrz, dzisiaj: sztygar. Barkaft — dochód z żup solnych. 235 przywilejów królewskich, przeróżnych pergaminów z nadaniami, wybierają co silniejszych chłopów pańszczyźnianych i wysyłają do żupy. Wolni gwarkowie wieliccy i bocheńscy patrzą na nich krzywo i nazywają ich otrokami. Otrocy zaś codziennie opuszczają się na konopnej linie w głąb szybu, albo też złażą po drabinach, chudzi, kudłaci, obdarci i słabi, śpiewają ochrypłymi głosy „Godzinki", między jedną a drugą zwrotką klną swój otroczy żywot, a potem rozchodzą się-po dole i wolno imają się pracy. Mizerny z nich pożytek. Bachmistrze pilnują ich jak bydła. Nie odważają się tknąć wolnego gwarka, ale otroków walą bykowcami po schylonych grzbietach, krzyczą, przeklinają, a otrocy Wzdychają i przeklinają znowu swych panów i swój żywot. I tylko czekać, kiedy uczynią poruszenie, jak już to kilkakrotnie przedsięwzięli od czasów Kazimierza Wielkiego. Wyłazili wtedy spod ziemi, podobni do kudłatych gnomów, z łamulcami i młotami, i z wielkim krzykiem uderzali na bachmistrzów i na swych panów. Panowie obcinali im prawice albo uszy lub wypalali rozpalonym żelazem na czole znak, że to rebelianci. Potem wysyłali ich znowu do pracy w żupie, ci zaś bez prawej ręki pomnażali rzesze otroków, którzy kalekami już będąc, włóczyli się po okolicy i jako żebracy skamlali o ludzkie d boskie zmiłowanie. Prosper Provana pomyślał z goryczą, jaki to niesforny naród w tej cudzoziemskiej Polszcze. Niby uległy i bogobojny, a znienacka diabeł w każdego z nich wstępuje, że potem za nic sobie mają święte przykazanie, by niewolnicy byli poddani swym panom we wszelkiej' bojaźni, gwałcą owo przykazanie i na kary piekielne po swej niesławnej śmierci łacno się skazują. Wszak święty Paweł w liście do Rzymian w rozdziale XIII wyraźnie powiada, że wszelka władza od Boga pochodzi: nawołuje, by niewolnicy poddani byli nie tylko dobrym panom i jgniarkowanym, ale także surowym. A otrocy nie słuchają tegtf*słowa bożego. Prosper Provana już teraz widzi, jak po śmierci na wieczne męki będą w piekle skazani. Taki otrok jeden z drugim krzyczy, że on już teraz przeżywa piekło w żupie, że to nieprawda, co wielebni panowie głoszą z ambon, że to wielka niesprawiedliwość, że nie oni, lecz panowie i wszystka zwierzchność będzie się smażyć w piekle... Tak gadają, jakby czytali tamtego heretyka Piotra Abelarda *, który coś po- 236 dobnego głosił. Gdzieżby jednak czytali? Śmieszne przywidzenie. Nawet krzyżyka uczciwego nie umieją uczynić, gdy im wypadnie podpisać się na dokumencie, kiedy pan odstępuje ich żupie wielickiej lub bocheńskiej. Oto od jakiegoś czasu otrocy znowu się burzą. Podjudzają id" do rebelii gwarkowie. Powiadają — jak donieśli bachmistrze że otrocy są głupi, iż pracują tylko na swych panów, nic ze swej pracy nie mając, jak li tylko tę chudą strawę i szczodry bat. A jeżeli na otroka zwali się znienacka bałwan soli i ciężko okaleczy, niech przeklina, iż raczej życia zeń nie wydusił. Bo co wtedy prawią i podjudzają ich gwarkowie — co wtedy? Jako kaleka usię-dzie po kościołem i żebrać będzie, by w nędzy i robactwie mizernego żywota dokończyć... Bachmistrze wszystko zdołali podsłuchać i wszystko donieśli Prosperowi Provanie. Co więcej, gwarkowie nawet obiecują, że pomogą otrokom!... Bachmistrze donieśli także, że między gwarkami i otrokami chodzą wieści, iż kiedyś król Kazimierz Wielki polecił wyłożyć ze swej królewskiej szkatuły wielkie pieniądze, za które miano otoczyć opieką wszystkich okaleczonych otroków. Panowie ich bowiem wyrzucają od siebie i wyganiają precz jak parszywe psy, oni zaś w nędzy wielkiej konają, przeto niech byłby taki przytułek, gdzie by mieli zapewnione żywobycie. Panowie jednak pieniądze te zaprzepaścili... Tak, zaprzepaścili!... — Tak! Królewskie pieniądze zostały zaprzepaszczone! — pomyślał z goryczą Prosper Provana. — A jakby się teraz przydały. To był królewski dług wobec otroków, lecz dług ten diabli wzięli... Żachnął się i przeżegnał, bo niegodna to rzecz i wielce niebezpieczna myśleć o diabłach. Wszędzie ich pełno, mnożą się jak pluskwy i wszystkie dybią na grzeszną duszę ludzką, by ją do piekła prowadzić. Prosper Provana nachylił się nad pergaminem, który mu na kolanach leżał i jął medytować, skąd weźmie należny królowi i okolicznym panom barkaft. O królewskim długu wiedział, ponieważ posiadał dokumenty... Piotr Abelard (1079—1142) — średniowieczny filozof i teolog francuski. Głosił, iż wiara powinna się opierać na przesłankach rozumowych. Wykazując sprzeczność w poglądach autorytetów kościelnych dowodził, że autorytetom tym nie można ufać. Za podważenie dogmatów religijnych był przez Kościół prześladowany. 237 Przerwał rozmyślanie, gdyż znienacka skrzypnęły drzwi i do świetlicy wsunął się pacholik. — No i co>? — mruknął niechętnie signor Provana. — Przybuś jakowyś domaga się rozmowy z waćpanem, mości żupniku. — Przybuś? Kto taki? — Nie wiem, mości żupniku: Iialczyk jakiś to lub Cygan. Czarny na gębie, łeb pełechaty... — Italczyk? — zdziwił się burmistrz. — Czyżby to ten, o którym bachmistrze donieśli, że koło żup kręci się jakiś przechera i matacz sztuczny, któremu z oczu zło patrzy? — Nie wiem, mości żupniku. Burmistrz Provana zamyślił się na drobną chwilę. A może to na isto Italczyk? A jeżeli Italczyk, może on... — Powiadasz, że Italczyk? — Tak wyląda. Gada obcym językie'm, a po naszemu ledwie że ledwie. Może to więc Italczyk? Może on z Florencyjej albo może z któregoś inszego miasta piemonckiego, z jego ojczyzny? A może z samego Torino? Święta Madonno! Może z samego Torino! — Niech wejdzie! — rzucił skwapliwie i wstał z ławy. Serce zadygotało ze wzruszenia. Już dawno nie rozmawiał z nikim ze swojej ojczyzny italskiej. Daleko ona, odgrodzona wielkimi górami, dalekimi drogami, na drogach zbójcy, wilcy, niedźwiedzie. Nie-łacno się komuś wybrać z tak dalekiego kraju do zachmurzonej i mało słonecznej Polski. Może tamten listy przynosi? — Może... Pacholik zniknął w ciemnej sieni i za niedługą chwilę przyprowadził przybysza. W progu stanął smukły, opalony młodzian. Zmrużył oczy, gdyż z mroku wstąpił do jasności w świetlicy. Był w podartej odzieży i widać znużony lub chory, oparł się bowiem o ścianę. Czarna czupryna, młoda twarz sterana niedostatkiem, orli, wąski nos, zaciśnięte usta i hardość w ciemnych, dużych oczach. Staremu burmistrzowi, signorowi Provanie przypomniał jak żyw syna Leonardo, który gdzieś przepadł. Jakby kamień w wodę wpadł. Był wczoraj, był jakby dziś, jakby jeszcze przed chwilą i wyszedł. A gdy wyszedł, już nie wrócił. Za pazuchą pod skórzanym kaftanem uniósł jakiś zwinięty pergamin. 238 — Idę i rychło wrócę! — powiedział wtedy i poszedł, by już nie wrócić. I rzecz dziwna, wraz z nim zginął pergamin, na którym był misternie wyrysowany plan podziemia żupy wielickiej i czerwonym krzyżykiem zaznaczony kąt, w którym wiaropodob-nie królewski dług leży ukryty. Burmistrz ązukał go przez kilkanaście lat, chodził, grzebał, lecz nie znałaś. Skarb przepadł. I jako się rzekło, Leonardo poszedł, a pergamin z planem zniknął z nim razem. Byli tacy, co widzieli, że w onym dniu do żupy schodził po drabinach. Miał tylko zwykły olejny kaganek i krótki łamulec. Ponieważ był nieużyty w stosunku do otroków, ba, nawet na gwarków porywał się z kijem, przeto rychło wszyscy orzekli, że zatłukli go otrocy w podziemiu, porzucili w zawale i gruzem zasypali. Brano przeto na męki otroków, przypiekano im pięty i boki, naciągano stawy, pojono gwałtem wodą, że im brzuchy pęczniały, aż umierali, lecz diabelska, to była sprawa, gdyż nikt nic nie wy-zdradził. Ha, przepadło!... Tyle lat już temu, tyle lat... Ą oto teraz stoi przed nim ów przybuś i swą posturą, wiekiem i męską urodą Leonarda przypomina. — Tyś Italczyk? —> zapytał burmistrz Provana w swojej mowie. — Tak, łaskawy podesto* — odrzekł tamten również po ital-sku. Głos jego był młody i dźwięczny. — Z Torino? — Nie. Z Florencyjej. Żupnik westchnął nieznacznie. — Po co przyszedłeś? — zapytał po chwili. — To długa historia! — Zmęczonyś, jak widzę. Siadaj obok mnie na ławie i gadaj. Możesz śmiało mówić, nikt nas nie zrozumie... Siadaj.. Albo nie. Do izby proszę. Chodź. Żupnik poszedł przodem, za nim przybysz. Żupnik nie mógł opanować wzruszenia. Oto jego krajan, z dalekiej, słonecznej Italii, pozdrowienie przynoszący z ojczyzny. A może on Leonarda spotkał gdzieś w świecie dalekim? Bo i to być może, że Leonardo powędrował w daleki świat. Nasłuchał .się ojcowych opowiadań o słonecznej ojczyźnie, wyrywał się, ojciec zaś nie chciał go puścić. P o d e s t a burmistrz. 239 L Dochodziło często do sprzeczki, potem do gniewów, potem do burzliwych scen. — Daj mi pieniędzy, a pójdę do swojej ojczyzny! — krzyczał Leonardo i tupał nogami. Taki z niego był popędliwiec, że nawet wobec ojca nogami tupał ze złości. — Nie dam ci pieniędzy! Tu pozostaniesz, żupnikiem będziesz... — Nie będę! Nie będę! —- Będziesz! — To ci ucieknę! — rzekł jednego razu. — Moje przekleństwo będzie cię ścigać! — Niech ściga! Ja tu się duszę, mnie tu źle!... Ucieknę ci, ojcze! — Nie uciekniesz bez pieniędzy! — Postaram się o nie i ucieknę! — Głupiś!... Potem poszedł i już nie wrócił. Może więc to on zabrał z żupy królewski dług i powędrował w świat? Provana wskazał gościowi ławę podle ściany. Przybysz usiadł, signor Provana stanął przed nim. -r- Spotkałeś Leonarda? — zapytał gwałtownie nie mogąc już pohamować swej ciekawości. Młodzieniec podniósł zdumione oczy i zapytał: — Jakiego Leonarda? Kto on zacz? — Mój syn Leonardo. Mów, byłeś z nim, spotkałeś go? — Jak żyw nigdy go nie widziałem ni nie wiedziałem, że miałeś syna Leonarda. Provana usiadł ciężko na drugiej ławie i zaniemówił. Nastała przejmująca cisza. Przerywało ją sapanie żupnika. Dyszał jakby srodze utrudzony. — A więc ktoś ty? — podjął po dłuższej chwili. — W jakiej sprawie przychodzisz? — Jam Bartolomeo — zaczął przybysz. — Potomek Gotfryda Fattinati de Janua z Genui... Tego, który był podestą krakowskim i królewskim żupnikiem. A któremu król polski, Władysław Jagiełło, jeden tysiąc i dwieście pięć grzywien groszy praskich przekazał, które od króla polskiego Kazimierza Wielkiego pochodziły, żeby dla otroków w żupie.. — Wiem, wiem! A skąd ty wiesz o królewskim długu? — zapytał zdumiony żupnik. Przecież dokument z planem był tylko 240 jeden w zamezystej skrzyni na wielickim ratuszu i on go odnalazł, gdy po Gotfrydzie Fattinati de Janua z Genui jego skrzynię z krakowskiego ratusza przejął i na wielicki ratusz przewieźć kazał. Skrzynia była okuta, ciężka, zamczysta, z tajemnym schowkiem w podwójnym dnie. Provana tak długo grzebał w niej, aż odkrył skrytkę, a w skrytce cudaczny pergamin, prawiący o tamtym królewskim długu nie uiszczonym, a po drugiej stronie porysowany zagadkowym planem. Noce nad nim spędzał, latami szukał w żupie, a potem syn Leonardo ślęczał nad nim także nocami i włóczył się na dole w salinach. Dziwne rzeczy!... Opanował się jednak rychło i zapytał oschle: — Po cóż więc przychodzisz? Pomocy jakiej pragniesz? — Pomocy, łaskawy podesto! — Mów przeto. Przybysz nachylił się do żupnika i jął opowiadać. Oto wędruje już od dwóch lat do chłodnej i bezsłonecznej polskiej krainy. Gdzie on nie był! W Rakusach i nad Renem, potem w Pomeranii, gdzie jantarem * handlował. Wędrował nieraz o głodzie samotny i opuszczony. Pracował w kruszcowych górach jako gwarek, szukał srebrnej i miedzianej rudy. Przeszedł wysokie Alpy tą drogą, którą Hannibal przed wiekami na Romę ciągnął. Przewędrował nieurodzajne piaski brandenburskie, dygotał z zimna nad szarym, chłodnym Morzem Bałtyckim. Potem szedł urodzajnymi łanami polskimi. Poznał różne kraje, których teraz nie sposób wyliczyć, poznał różnych ludzi. Ludzie byli hardzi i źli, łagodni i życzliwi. Jedni odpędzali od progu, gdy mu głód dokuczał, inni zasię przygarniali do siebie i chlebem dzielili się szczodrze... — Dobrze już, dobrze! — przerwał mu zniecierpliwiony żupa-nik Provana. — Lecz co z tym królewskim długiem? Po co przyszedłeś? , — Proszę słuchać, łaskawy podesto! — podjął Italczyk i znowu zaczął opowiadać, nie zrażony zżymaniem się żupnika. Oto w Olkuszu srebro kopał. Tak! Srebro!... Argentol Znalazł je posługując się czarodziejską różdżką virgula furcata. Potem przysięgę wypowiedział trzymając palce położone na kołowrocie nad swoim szybem, iż jego własnością będzie ta odkryta żyła srebra, Jantar — bursztyn. 16 Opowiadania 241 jego argentiera, a gdyby tak nie było, niechaj prawica jego uschnie. Kopał potem srebro, lecz niedługo. Szpetni gnomowie, o których już Pliniusz wspomina, zatopili jego argentiera, on zaś ucieczką ratował swoje życie... To wszystko. — No i co? — zapytał Prosper Provana, nie spuszczając z niego oczu. — Wszystko straciłem za swój grzech... — Jaki grzech? — Dziadek mój umierając przekazał mi dziedzictwo Gotfryda Fattinati de Janua z Genui. Powiedział, co mam czynić, by spfeł-nić jego wolę i wolę pradziadzka Gotfryda. Ja, zamiast wykonać zlecenie, szukałem szczęścia i skarbów. Wszystko więc za karę straciłem, gdyż niepomny byłem dziadkowych i pradziadkowjch przykazań. \ — Jakież owe przykazania? — Takie one, żem ja wybrany, by odgrzebać królewski dług i zwrócić komu on należny. < — A komu on należny? — Otrokorn w królewskich żupach. Żupnik Provana zachichotał nieprzyjemnie. — A dlaczegóż dali ci takie przykazanie? Co ich skłoniło do tego? — Zbawienie ich grzesznych dusz zagrożone na wieki. Provana znowu się roześmiał, lecz już ciszej. — Nie znajdą spokoju ich dusze, dopóki nie Spełnię ich woli. — A dlaczego... — zaczął Provana, lecz Bartolomeo zrozumiał, o co mu chodzi. — Bo ów królewski dług został przekazany mojemu pradziadkowi, gdy był podestą Krakowa i królewskim żupnikiem. — A on królewskiego długu nie oddał, komu należało. Czy tak? — A on królewski dług zatrzymał i ukrył w salinach żupy wielickiej. Sporządził plan kryjówki, ale potem musiał opuścić Polskę, bo powstała walka między panami a królem o żupy. I tak szybko uchodził z Polski, że nie miał czasu królewskiego długu wydostać... — ...i zabrać z sobą do Italii! — dorzucił zjadliwie Provana. — Być może, miłościwy podesto! 242 — Głupiś, Bartolomeo! — rzekł Prosper Provana. — "Wszak już temu blisko sto pięćdziesiąt lat, jak Władysław Jagiełło umarł. A jak mi skądinąd wiadomo, twój pradziadek Gotfryd Fattinati de Janua z Genui... Boże świeć jego duszy, jak mi wiadomo, uchodząc z Polski o pieniądzach tych powiedział, czy też zgoła przekazał je kapitule przemyskiej z tym, że po wieczne czasy miały być odprawiane msze święte za jego duszę. Ile w tym prawdy, nie wiem. Wiem tylko tyle, że w starych zapiskach jest o tym mowa, iż kapituła przemyska czyniła jakieś starania o odszukanie królewskiego długu. No, ale do rzeczy! Więc co teraz, Bartolomeo? Hę? — Wola mojego pradziadka i dziadka jest święta. —¦ Nie neguję ci ja świętości ich woli, lecz chodzi mi o co in-szego... — Czy, łaskawy podesto, miałeś dokument z planem? — przerwał mu przybysz. — Miałem, ale przepadł. — Jaki to był dokument? — Eh, nie warto... — Ale gdzie on? — Rzekłem już, że przepadł wraz z moim synem Leonardem. — Czy był podobny do tego? — zapytał Bartolomeo prawie szeptem. Wyciągnął zza pazuchy pergaminowy zwój, mocno pomięty, rozwiązał włókno, roztoczył na stole przed żupnikiem. Żupnik nachylił się nad nim, wpatrzył w wyblakłe litery i znaki. Nie, to nie jest ten! Lecz podobny. Bardzo podobny. Chociaż te znaki jakieś niejasne. Tych znaków nie było na jego pergaminie, — Skąd to masz? — zapytał. — Tow spuściźnie po dziadku otrzymałem. A dziadek od swego ojca Gotfryda Fattinati de Janua z Genui alias Gotfryda Gał-licusa. On był w Polszcze zupparius salis generalis. Oto w dokumencie tym pisane i podane w planie, że kapituła przemyska nie otrzymała owych pieniędzy, gdyż je ukrył pod ziemią, w salinach!... Oto w tej komorze — szeptał rozgorączkowany, wskazując palcem na znaki i kreski. — To plan żupy wielickiej. Tu jest czerwony krzyżyk. W tej komorze, znaczonej krzyżykiem, jest schowany królewski dług. Dopomóż mi, podesto, wydostać go spod zie- 243 4 mi. Niech się spełni ostatnia wola mojego pradziadka i niech jego dusza będzie z mąk piekielnych wybawiona! — Dobrze! Dobrze!... — mruczał żupnik wpatrzony w plan na stole. — Zaraz! Bo ja szukałem tu... — i wskazał w planie na miejsce od północnej strony. — A według tego planu królewski dług leży na wschód... Aha, teraz już rozumiem, dlaczegom ja próżno szukał... Dobrze, dobrze! Co ty prawiłeś? — Byś mi, łaskawy podesto, pomógł wyszukać owe pieniądze dla zbawienia duszy mego pradziadka!... — Aha! — rzekł dziwnie żupnik. — A co chcesz z tym skarbem uczynić, w jaki sposób chcesz wybawić duszę swojego pradziadka? — To były pieniądze otroków... — Nie rozumiem. Mów jaśniej. — To były pieniądze króla Kazimierza Wielkiego, przeznaczone na azyl dla otroków, którzy okaleczeni przy pracy stali się żebrakami. Kazimierz Wielki w testamencie przykazał wypłacić je z królewskiej szkatuły. Uczynił to dopiero Władysław Jagiełło. Pieniądze odebrał mój pradziadek. Teraz nadszedł czas, by spełnić testament króla Kazimierza Wielkiego... — Czyli że gdy je znajdziesz, to przeznaczysz na wybudowanie azyli dla otroków? — Rzekłeś, łaskawy podesto! — Aha! — mruknął przeciągle żupnik Provana. Przez chwilę coś sumował w głowie, tarł czoło, medytował. Wreszcie postanowił: — Pomogę ci, Bartolomeo — powiedział. — Pójdziemy razem szukać!... — Bóg ci wynagrodzi! — szepnął uradowany młodzieniec. Zasępił się jednak rychło żupnik Provana. — Nie! — zaczął. — Przecież temu już półtora wieku. Tylu żupników było tu przede mną. Byli genueńczycy, byli florentczy-cy, byli Polacy, byli Żydzi, Niemcy, był i jeden piemontczyk... Ktoś już chyba znalazł ten skarb. Zabrał!... — Nie sądzę. Musieliby posiadać plan... A plany były tylko dwa. Jeden twój, łaskawy podesto, jak wymiarkowałem, niedokładny, drugi mój... W moim planie pisane, że komora dolna z królewskim długiem zamurowana solnymi głazami, przed ludz- 244 kim okiem skrzętnie ukryta. Nikt jej nie mógł odkryć. Nikt, miłościwy podesto... — A może odkrył ją mój syn, Leonardo! — Przekonamy się! Ale nie sądzę... Wyszli obaj z domu, udali się na żupę. Po drodze spotkali kudłatych, niemrawych żebraków, skamlących natarczywie o jałmużnę. Wyciągali kikuty, wlekli się na szczudłach, chudzi, przygarbieni, podobni do straszydeł. — Oto są twoi otrocyi — rzekł dziwnie żupnik Provana, wskazując na żebraków. — Wiem ci ja, panie, bo jużem z nimi rozmawiał — odparł spokojnie Bartolomeo. — Obiecałeś im królewski dług? — zapytał szydliwie żupnik. — Obiecałem! — Gruszki na wierzbie! — mruknął złośliwie. Żupnik Provana powziął już bowiem plan. Chichotał patrząc z boku na młodzieńca. Świetnie się składa. Przybysz wskaże, gdzie królewski dług. Czy wróci z wyprawy, nie wiadomo. Król Stefan Batory i panowie dostaną swój barkaft. Połowa wystarczy. Połowa? Jedna trzecia wystarczy! Spojrzał z odrazą na tłoczących się za nim otroków bez nóg, bez rąk, owrzodziałych, dychawicznych, o zaropiałych oczach wy-żartych solą^ o żałosnym wyglądzie biblijnych Jobów, grzebiących w gnojowiskach i na śmietnikach, tłukących się po łbach kosturami w walce o znalezioną kość, cuchnących, zawszonych... Odwrócił głowę i znowu się uśmiechnął, gdy pomyślał, że pomylony Italczyk pragnie przeznaczyć królewski dług dla tej hołoty. Zstąpili do szybu. Schodzili oślizłymi drabinami, przebrani za gwarków, z olejnymi kagankami w dłoniach. Schodzili, i schodzili, i podpoczywali na bonach *, zagłębiali się w chłodną czeluść szybu, a kaganki płonęły jak gromnice. Pod szybem w ustronnej komorze, jeszcze raz rozłożyli plan podziemia i jeszcze raz szukali na nim drogi do królewskiego długu. Potem ruszyli. Bartolomeo wiedział, że bez pomocy żupnika nigdy by nie dotarł w tym ponurym kretowisku do komory, zna- Bon, bona — pomost w szybie. 245 czonej w planie czerwonym krzyżyczkiem. Żupnik zaś był przekonany, że bez planu nigdy by jej nie odkrył. Przodem szedł sapiący żupnik Provana, z rozwiniętym planem w dłoni, za nim Bartolomeo. Zatrzymywali się na każdym skrzyżowaniu i ślepili uważnie w plan, sprawdzali, czy nie zeszli z drogi. Dobrze idą!... Wędrowali długo niskim chodnikami, mijali tacz-ników, gwarków, otroków. Taczniey i otrocy byli półnadzy, chudzi, wlokący urobek solny lub toczący przed sobą bałwany solne. Brodzili boso w słonej wodzie, dyszeli z utrudzenia, gdyż powietrze było tu ciężkie i cuchnące. Za nimi kroczyli bachmistrze i smagali ich batami po zgiętych grzbietach. Bartolomeo patrzył zdumiony na ich pracę i tym bardziej się utwierdzał w przedsięwzięciu odnalezienia królewskiego długu. Wyobrażał sobie, że dusza jego pradziadka również w taki sposób męczy się gdzieś w czeluściach piekielnych i że diabły, podobne do bachmistrzów, walą po jej grzbiecie, skórzanymi batami i popędzają do wysiłku. O, święta Madonno!... Żupnik Provana nie zwracał na nic uwagi. Szedł i szedł, aczkolwiek często przystawał i łapał się za pierś nie mogąc tchu złapać. Zstępowali po stromych schodach, wyłazili drabinami gdzieś pod strop, gdzie otwierał się przed nimi ganek, kołowali, porównywali drogę z planem, a światła ich błądziły po szarych ścianach, kroki zaś dudniły zduszonym echem. Wkrótce Bartolomeo wymiarkował, że odchodzą od miejsc, gdzie pracują gwarkowie i otrocy, a zapuszczają się w stare wyrobiska, odludne, puste i ponure. — Tu!... — rzekł w końcu żupnik Provana przed niszą zawaloną skalnym rumowiskiem. Kilka razy do niej nawrócił, kilka razy mierzył drogę krokami, zestawiał z planem, aż w końcu orzekł, że to istotnie tutaj. Usiedli pod ścianą i odpoczywali. Naokoło-dzwoniła ogromna, czarna, puszysta cisza. Gdzieś w mrokach mlaskała woda. Z wnętrza calizny sączył się bardzo daleki pogłos ludzkiej pracy. Prosper Provana kilka razy obejrzał się nieufnie, bo mu się wydawało, że ktoś skrada się do nich. Ściskał krótki sztylet w kieszeni i patrzył w mroki. Był podobny do psa, który wietrzy złodzieja. Nikogo nie było. Wtedy wypuszczał sztylet, a -ujmował maleńki, zielony kamyk wyrzezany w kształt sześcioboku z wy- 246 rysowanym trójkątem. Wierzył, że to skuteczny amulet, który odpędza gnomy i insze złe duchy podziemne. Pot lepił mu włosy na .skroniach, serce łomotało. — Tysiąc i dwieście grzywien groszy praskich! — szeptał wzruszony. Tyle pieniędzy! Barkaft uiści, a pozostanie sporo w jego zamczystej skrzyni... Spojrzał z ukosa na siedzącego obok Bartolomea. Siedzi i niczego się nie domyśla. Provana przez chwilę się namyślał, w które miejsce i kiedy dogodniej pchnąć sztyletem. Gdy tamten będzie schylony nad skrzynią... Wtedy!... Potem jęli się pracy. Żupnik świecił, a Bartolomeo odrzucał bryły skruszonej calizny. Trwało to bardzo długo. Tak długo, aż dotarł do ogromnego złomu solnego. Złom zagradzał mu drogę. Pod nim spiętrzyło się rumowisko regularnych brył solnych. Widać, złom obsunął się kiedyś ze stropu i zgniótł ścianę uczynioną z ociosanych kęsów solnych. Bartolomeo opukał ścianę kilofem i orzekł, że jej nie potrafi rozbić. Trzeba więc podgrzebać się pod nią, przekopać w rumowisku niski chodniczek. — Po drugiej stronie jest komora! — dodał. — Jest! — szepnął żupnik. Bartolomeo bił teraz kilofem w rumowisko, wyłamywał kęsy soli, odrzucał za siebie, wgłębiał się powoli pod nawisły głaz. Chwilami wydawało mu się, że głaz obsuwa się nieznacznie c&z i drugi, gdyż raz i drugi posypał się na niego miał solny. Wtedy odskakiwał, podnosił głowę i słuchał. Nauczył się tej sztuki w kruszcowych górach, gdy szukał srebra i miedzi. Uspokojony wracał do pracy. Żupnik zaś świecił, mruczał jakieś zaklęcia, mające go strzec przed gnomami i ściskał tajemniczy zielony kamyk. Bartolomeo podkopywał się coraz głębiej, coraz dalej, a gdy w końcu brakło mu już miejsca na rozmach kilofem, odrzucił go za siebie, wczołgał się w otwór i jął dłońmi wydzierać kęsy soli. Za nim posuwał się żupnik ze światłem. Bartolomeo wygarniał sprzed siebie gruz solny, odpychał nogami, posuwał się podobny do ryjącego kreta. Żupnik patrzył* jak towarzysz jego znika coraz głębiej w niskim podkopie. — Jest! — posłyszał jego stłumione wołanie. Co jest? Komora. ' m 247 Żupnik nachylił się, poświecił. Bartolomea wczołgał się pod głazem na drugą stronę. Teraz przed żupnikiem czerni się niski otwór. — Jest! — woła z głębi Bartolomeo. — Podaj światło i wchodź za mną, mości podesto! Żupnik jął się czołgać. Oba kaganki posuwał przed sobą. W pewnej chwili wydało mu się, że głaz się poruszył. Zmartwiał z przerażenia i chciał krzyknąć, lecz uspokoił się. To było tylko złudzenie. Bartolomeo pomógł mu wczołgać się do komory, podniósł go, postawił na nogi. Potem ujął kaganek i poświecił. — Widzisz! Jest! — krzyknął uradowany. — A tam skrzynka!... Oszołomiony żupnik rozejrzał -się i zobaczył istotnie czarną, kowaną, niedużą skrzynkę, a nad nią pochylonego Bartolomea. Przybysz oświeca ją, dotyka dłońmi, próbuje otworzyć. Żupnik przyczaił się. Teraz nadeszła owa chwila. Poszukiwał w kieszeni sztyletu. Ujął palcami za rękojeść, ścisnął mocno, wydobył i go-;ując się do uderzenia, jął się skradać. Żeby tylko tamten nie pod-liósł głowy i nie dostrzegł... Żupnik sunie, zbliża się, podnosi ranie ze sztyletem, wybiera oczami miejsce, gdzie powinien sku-;ecznie pchnąć... W odsłonięty kark!... Nie pchnął, bo Bartolomeo poruszył się, jął obchodzić skrzynce na kolanach, wciąż macając dłońmi jej zamki i okucia. I wtedy światło żupnika Provany padło w drugi kąt komory. Leżał tam ;złowiek... Zdumiony podszedł, nachylił się, wciąż trzymając szty-et w dłoni, poświecił. — Leonardo! — krzyknął przeraźliwie. Zerwał się znad skrzyni Bartolomeo i widzi: żupnik ze sztyle-em nad martwym człowiekiem. Ten człowiek to, Leonardo, syn upnika. Leonardo leży skulony, z białą twarzą, ze szklanymi czarni.... — O, Madonna! -— krzyczy Provana. -— To mój Leonardo!... 7o Leonardo! Zatoczył się i runął na ciało syna. Kaganek Provany zgasł. Bar-olomeo podniósł swój i patrzył przerażony. I wszystko wreszcie lojął. Oto trup Leonarda, który chciał zabrać królewski dług, oto ztylet pod nogami, któjy był przygotowany na niego, Bartolomea, 248 a oto krzyczący starzec, tarzający się w solnym pyle, łamiący ręce i bełkoczący jakieś straszne słowa. Wszystko zrozumiał. Wypełznął z komory i pobiegł przed siebie. Długo błądził, kotłował, aż w końcu na skrzyżowaniu dwóch ganków spotkał otro-ków. Wracali zmęczeni pod szyb. — Tam człowiek! Tam żupnik!... Chodźcie ratować! — krzyczał. Pobiegli za nim. A gdy wczołgali się do komory, i oni wszystko zrozumieli. Ujrzeli bowiem kowaną skrzynkę z królewskim złotem, które było ich złotem, i martwego syna, i ojca. — Ojca i syna oddajcie ziemi, a złoto jest wasze... — rzekł do nich Bartolomeo. I tak się stało. Ojca i syna oddali ziemi, a za królewskie złoto powstał azyl dla otroków. 1939 W Nysie na rynku Zatrzasnęły się ciężkie drzwi kowane, zazgrzytał klucz w zardzewiałym zamku i nastała cisza. Ciszę odmierzały milknące kroki. Kroki oddalały się i powoli rozpływały w mroku. Mrok zaś spadł na oczy Mikołaja II Opolskiego. Cisza była obmierzła. Oto przed chwilą jakby runęło strome, gotyckie sklepienie nieba z przejmującym zgiełkiem. Teraz jest cisza podobna do umarłego człowieka. To już kres wszystkiego. W uszach Mikołaja II krzyczą jeszcze ludzie, wyje nyski motłoch, nawołują się jego wierni dworzanie, konają po kolei z charkotem na stopniach ołtarza u świętego Jakuba. W Oczach Mikołaja II pozostał rażący błysk klingi w zachodzącym słońcu. Słońce sączyło się przez barwne witraże pod stropem. Było podobne do stężałej tęczy. Z tęczy wynurzał się kolor rubinowy jak krew. Tamta klinga przecięła rubinową strugę światła, unurzała się w niej jakby we krwi i spadła na przechyloną głowę Mikołaja II. Misiurka uchroniła ją'przed rozłupaniem na dwoje. A szkoda, że uchroniła!... Książę Mikołaj II nie patrzyłby na swoją hańbę, że jego, księcia opolskiego, osacza miejska hałastra i pokonanego wlecze do ratuszowej ciemnicy. Ha, nie stało już wiernych dworzan! Najwierniejszy z nich i najdzielniejszy, Witek z Witulasza, był ostatni. Potem już nie było innego koło księcia. Wnętrze kościoła huczało zbełtanym wrzaskiem miejskich łyków. Ramię księcia mdlało, miecz ubroczony krwią ciężył coraz bardziej i coraz słabiej odpierał ciosy. Ktoś z boku wytrącił mu go z dłoni kłonicą. Miecz poleciał z brzękiem na ołtarzową mensę. I wtedy skończyło się wszystko. Jak przez gruby mur posłyszał jeszcze triumfujący wrzask miejskiej hałastry. Szarpią go, zdzierają książęce szaty. Ubrał się 250 w najprzedniejsze, by godnie pokazać się tamtym wszy-ntkim Piastowiczom, cesarskiemu namiestnikowi Szląska, Kazimierzowi z Cieszyna i swemu zajadłemu adwersarzowi, biskupowi Janowi Rothowi z Wrocławia. Przez wąskie okno pod sufitem mży teraz reszta dziennego .światła i z wysiłkiem rozcieńcza zmierzch następujący w ciemnicy. Ze światłem przecieka poprzez kraty ściszony bełkot rzeki Nysy, a za bełkotem wwala się z ulicy grubiański rechot pijanych mieszczan. ;.'.,.. Mikołaj II usiadł na łafwie. Wymacał ją w mroku dłońmi. Kości bolą, w głowie huczy. Dudni w niej chyba tysiąc młynów i mąci myślenie. W lewy kącik ust spływa słony smak krwi. — Żebyście diabła zjedli, łebo wypili! — zaklął z pasją. W drugim krańcu ciemnicy prychnął czyjś śmiech. Książę spojrzał zdumiony, lecz nic nie dostrzegł, bo była juz gęsta noc. —: Kto tam? — zapytał. Jakby lekka ulga wstąpiła w serce. — A ty? Ktoś ty taki? — posłyszał pytanie. Słowa zaszeleściły w mroku jak zeschłe liście. Obruszył się książę. Kiż diabli? Kto śmie w ten sposób odzywać się do księcia? — Nie gadaj po daremnicy! — warknął rozgniewany. Z pewnością rzezimieszek, to jakiś, socjusz pokaran za kramarzenie ze służebną swego majstra, może jakiś klerycki wypędek, powsinoga obmierzły. — Jednakowi jesteśmy, przeto pycha już zbędna, książę panie! — zaszeleścił w mroku suchy głos. — Przecz więc pytasz, jeżeli wiesz, iżem książę? Ktoś ty taki? Żebrak? — I tyś do żebraka podobny, książę panie. — Milcz! Odpowiedział nieprzyjemny chichot. Książę zastanowił się, co tu uczynić. Jakby mało było tego wszystkiego! Gorycz przelewa się przez brzegi, a tamten dolewa jeszcze kroplami. Oto wstanie, podejdzie, trzaśnie pięścią w chichoczący łeb weredny. Zanim jednak postanowił, znowu tamten się odezwał. — Wiem ci ja, żeś książę Mikołaj II z Opola. Jam zaś Grego-rius bez nazwiska, wypędek klasztorny, klecha miłujący życie, a wraz z życiem wolność waganta i wino... 251 — Cóż tu porabiasz? — Siedzę i czekam. — Na co czekasz? ¦— Na wyrok sławetnego sądu miejskiego, tego samego, który ciebie, książę panie, sądzić będzie. — Nieprawda! — A właśnie, że prawda! Nie znasz, książę panie, zajadłości nyskich łyków. Nie tej biedoty podmiejskiej, bo to nasi. Szlązacy, lecz tych przybusiów, których twoi bracia Piastowicze do naszych miast sprowadzili. Oni to bowiem, ci przybusie, jako adherenci biskupa Rotha, zawzięci są na ciebie. Bo jak oni wyparli naszych polskich mieszczan na przedmieścia, pozbawiając ich chleba i mienia, a co jiest waszą winą, książę panie... — Jak to naszą? — Rzekłem, już, że wam, Piastowiczom i Piastom chyba dia-3eł poświecił, by ich sprowadzać z Flandryjej i znad Renu na naszą i twoją zgubę, książę panie. To oni dzisiaj w nocy sądzić będą :ię zaocznie, by się za sprawą biskupa Rotha pozbyć ostatniego księcia Piasta, który jeszcze czuje i myśli po naszemu... — Po jakiemu? — Po polsku! Długo dybali na ciebie, aż przydybali. Biskup ^oth, potem namiestnik Szląska, Kazimierz cieszyński, potem je-izcze insi Piastowie, Podiebradowie, Władysław Jagiellończyk... — Ktoś ty? — zapytał zdumiony książę. Nie widzi mówiącego v mroku. Z mroku wybiegają szeleszczące słowa z piołunem v gościńcu. Żeby diabła zjadł! — Ktoś ty? — zapytał powtórnie, bo tamten jakby się na-nyślał. — Rzekłem już, książę panie, żem niedoszły braciszek zakon-ly, Gregorius bez nazwiska, kłaniający się Najświętszej Panien-:e i słońcu na niebie, poganin szpetny... — Milcz! Albo-raczej gadaj po ludzku, a nie po frantowsku. ~k> tu porabiasz? Skąd jesteś? Skąd wiesz, żem książę opolski? — A wiem! Ja dużo rzeczy wiem. Mój ojciec jest twoim pań-zczyźnianym chłopem, który nie płakał za twego żywota, książę >anie, a teraz będzie płakać... — Nie rozumiem! — Zrozumiesz, książę panie, gdy powiem. Mój ojciec rie pła- 252 z innymi chłopami, twoimi poddanymi, bo był twoim poddanym. A płakać będzie, gdy twe włości zagarnie biskup Roth lub ¦ > adherenci. Wtedy mój ojciec stanie się ich poddanym, z któ-> tamte pany skórę łupić będą, w najemnego btroka przemieni.). Ha, płakać będzie mój ojciec, jak płakać będą wszsycy twoi chłopi, książę panie! — Ale ktoś ty? — zapytał po trzeci raz. Dziwnie bowiem mówi ów człowiek, kryjący się w mroku. —¦ ...a jam wolny, bo mnie chroni habit mnisi. Tylko że mi obmierzł, przeto siedzę w loszku. Mnie chyba każą jutro zamiatać rynek, jako infamisowi... A zamiatać będzie co... — urwał. — Dlaczego? — Wszak jutro ci, książę panie, mistrz oprawczy głowę zdejmie. — Milcz, przebrzydły kruku! — ...a potem mnie wyświecą z miasta i na gardle pokarać przyrzekną, jeżlibym wrócił. Nie wrócę, nie!... Niedoczekanie ich! Gdybyś był wolny, książę panie, a mocny, wróciłbym chętnie z twoimi ceklarzami, czy najemnikami, czy z zacnym żołnierstwem. Poszedłbym z tobą Nysę zdobywać. Rżnąłbym tych nyskich skurczybyków, tępym kozikiem rozpruwałbym ich kałduny, toczyłbym ich plugawą krew, by ją mogły psy żłopać i by wieprze mogły roznosić mieszczańskie ścierwo po bruku. Skrzyknąłbym chłopstwo niewolne, skrzyknąłbym podmiejską gołotę, uczyniłbym za twoim rozkazaniem, książę panie, poruszenie szląskiej biedoty przeciw tamtym przybusiom!.. Nastała cisza, a w ciszy szeleścił wartki oddech wzburzonego człowieka. Jakby się mocował z mnogim przeciwnikiem. Książę zaś był zdumiony, gdyż po raz pierwszy słyszał takie słowa pełne waru i jakby spod jego serca wyjmowane. Dziwny to, przedziwny człowiek! — Pytasz się, książę panie, co przewiniłem? — podjął znowu tamten w ciemnościach ułagodzonymi słowami. — Ha, pokuma-łem się z wagantami i scholarami, włóczyłem się z nimi po świecie, patrzyłem na chłopską ciężobę, płakałem w skrytości, bo byłem bezsilny, a równocześnie szukałem guza i grosika na wino. Udałem się przeto do przeklętej Nysy, gdzie z próżną kaletą jąłem udawać nabożnego pielgrzyma idącego z Rzymu, a zbierają- 253 cego pieniądze na odnowienie grobu świętego Piotra.' Liczyłem, że na zjeździe szląskich książąt będzie liczne zbiegowisko i łacno grosz wycyganić. — Od tej biedoty chłopskiej i podmiejskiej? — zadrwił książę. — Nie od niej, lecz od łyków miejskich, którzy z dalekiej Flan-dryjej i znad Renu kupą się zbiegli do Nysy. Ale nie liczyłem się z tym, że z rudym i do garbatego diabła podobnym biskupem Ro-them zjedzie tu regiment klechów. Połapali się na bogobojnym oszustwie, schwytać kazali i do loszka wtrącili. — I dobrze uczynili! — Nie mówię, że źle uczynili. Niedobrze jednak uczynią, że jutro, książę panie, zdejmą ci głowę na rynku. Zajadli się bowiem wszyscy na ciebie. Od biskupa Rotha począwszy, a skończywszy na ostatnim łyku. Polskie masz bowiem serce, a nie niemieckie. Zawadą im jesteś w drodze. I zuchwałe myśli snuły ci się w gło^ wie. Oto Szląsko chciałeś do Polski doprowadzić. Zamierzałeś działać na przekór samemu Władysławowi Jagiellończykowi. Myślisz, że temu polskiemu królewiczowi chodziło o Szląsko? Diabła zjadł! Jemu chodzi, by zostało przy czeskiej koronie, a nie przy polskiej. Biskup Roth z piekła rodem to jego poplecznik. Namiestnik szlą-ski, Kazimierz z Cieszyna, to jego poplecznik. A ci wszyscy po-ciotkowie piastowscy już dawno swą duszę diabłu zaprzedali, a swoje księstwa Habsburgom czy Janowi z Podiebradu, czy uher-skiemu Maciejowi Korwinowi, czy jego bękartowi, Janowi Kor-winowi. A ty porwałeś się na wszystkich. Nie zradziłeś, jak ja nie zradzę, by ciemiężone chłopstwo i szląską gołotę podmiejską skrzyknąć i powieść ich na tamtych cudzoziemskich pasibrzuchów. Uczynią to inni... — Kiedy? — Nie wiem. Ale kiedyś to się stanie. Książę Mikołaj II słuchał zdumiony. Dziwne bowiem słowa tamtego klechy. Nie sposób niecić gniew w sercu za jego zuchwałość, gdyż istotnie mówi prawdę, aczkolwiek ona gorzka. Nastała przejmująca cisza. Pod ścianą zaszeleściła słoma, a przez kratę w okienku spływał daleki szum rzeki Nysy. — Skąd u ciebie takie myśli? — zapytał w końcu książę. — Chodząc po świecie miałem otwarte oczy. — Hm! — mruknął. A potem podjął ociągająco: — Powiadasz 254 ho, że miejski sąd skaże mnie na śmierć? Mylisz się! Jam fcsią-'i nie podlegam jurysdykcji miejskich łyków. — Być może, książę panie! Jam nie biegły w takich sprawach. Ale biskup Roth, syn Lucyfera, inaczej myśli. On to każe uczynić. — Kraczesz! — żachnął się książę. Znowu go ogarnął gniew. Oto podejdzie i pięścią wtłoczy tamte klesze słowa do kleszego gardła. Popędliwy był bowiem wielce i skory do gniewu. Poniekąd zdawał sobie sprawę, iż ta popędliwość winna wszystkiemu. Ona była powodem, że rzucił się bez opamiętania na Kazimierza I Cieszyna i na biskupa Rotha. Przybiegł bowiem Witek z Witu-lasza i rzekł szeptem: — Miłościwy panie! Zamierzają cię otruć. Z kuchni bieżę do ciebie. Ochmistrz, obaniały Grotius, trunek dla ciebie szykuje. Z flakonika kapał zielonkawą truciznę do twego puchara. Śmiał się i powiadał do służebnej Edyty, iż to wino dla polskiego szczura. Nie pij, miłościwy panie, toastu, gdy podadzą wino. Wylej!... Książę'nie dosłuchał ostatnich słów. Porwany nagłym gniewem dobył miecza i skoczył do panów po drugiej stronie sali. Otaczali zasuszonego biskupa Rotha, Biskup Roth o czarnych, bazyliszkowych oczach, szuszkał coś do ucha łysemu wymoczkowi cieszyńskiemu, Kazimierzowi. Obaj patrzyli spode łba na Mikołaja. — Ha, niedoczekanie! — wrzasnął Mikołaj i skoczył. Roztrącił panów szląskich, rakuskich i czeskich, i pchnął mieczem biskupa Rotha. Biskup kwiknął jak zarzynane prosię i rymnął na wznak na posadzkę. Łeb sobie trochę rozbił. Potem Mikołaj pchnął Kazimierza z Cieszyna. Przebił mu ramię, bo Kazimierz uchylił się przed ciosem. Wtedy panowie runęli na Mikołaja... Teraz przypomina sobie, jiak to było. Trudno mu zebrać myśli i obrazy, bo w głowie huczy tysiąc młynów. Władysław Jagielloń-czyk, biskup Roth, Kazimierz z Cieszyna! Przeklęci! Po tysiąckroć przeklęci! — Po tysiąckroć przeklęci! — wołał, biegając po ciemnicy. Potykał się, zrywał, znowu biegał w kółko jak zwierz w klatce. Ściskał skronie pięściami. — Uspokój się, książę panie! — ocucił go spokojny głos z mroków. Jakiż dziwny głos! Jakby matka położyła dłoń na jego czole. Pamięta, pacholęciem był, gdy tak uczyniła. Ciskał się wtedy, tarzał po kobiercu ze złości, nożem przebić obiecywał koniuszego 255 Donocika, bo mu konia, tego ulubionego Brauna,' ochwacił. Przyszła matka i położyła dłoń na głowie. Jakby ręką o'djął. Znikł gniew. A potem płakał, matka zaś tuliła go do siebie i znowu głaskała po głowie. To było bardzo dawno. To było tak bardzo dawno, jakby tego wcale nie było. A działo się na opolskim zamku. W okrągłej wieży były kręte schody, które wiodły na wykusz uczepiony wieżowej kalenicy. Z kalenicy leciały oczy na skraj świata. Matka trzymała synka Mikołaja za rękę i wskazywała na dalekie pola polskie-opol-skie, jak je zwykła nazywać. —• To ani czeskie, ani rakuskie, ani uherskie, tylko polskie--opolskie — prawiła matka. Malutki Mikołajek patrzył i zapamiętał, że to ziemie polskie-opolskie, a niczyje inne. Ojciec Mikołaja, Mikołaj I Opolski, użerał się o nie z Jerzym Podiebradem. Synek tymczasem rósł i mężniał. Potem pani matka umarła. Przed śmiercią kazała przywołać Mikołaja i jego brata Jana. •— Tyś starszy —- rzekła do Mikołaja. — Ty będziesz księciem na Opolu. Pomnij, CO' ci rzeknę! — i skinęła na patra Joachima, który stał podle łożnicy z grubym zwojem pergaminów. — Czytaj, patrzę, bo to twoje myśli! I moje rozłączenie z wami wszystkimi! — rzekła cicho. Pater Joachim roztoczył pergaminy, zawierające kronikę Długosza, i czytał po łacinie. Tłumaczył każde słowo, składnie i wyraźnie, aż wyszło matki przykazanie: „Szczęśliwym mienię siebie i współczesnych, że oczy nasze oglądają ziemię ojczystą w jedno połączoną..." — To mowa o wschodnim Pomorzu, które Polska odzyskała — wyjaśnił pater Joachim. A potem znów zaczął czytać, tłumacząc na polskie, jako że ani Mikołaj, ani Jan nie umieli jeszcze łaciny. — ,..,.ale jeszcze szczęśliwszym mieniłbym się i słodszy miałbym odpoczynek w grobie, gdybym za łaską Boga doczekał się odzyskania i zjednoczenia Szląska z Polską". Skończył, zwinął pergaminy i stanął podle łoża pani matki. —- Słyszałeś, Mikołaju? I rozumiałeś? — zapytała słabym głosem księżna pani. — Słyszałem i zrozumiałem, pani matko! — rzekł Mikołaj. — To jest moje przykazanie dla ciebie, Mikołaju. Jeżeliś mi 256 rad i pragniesz, bym miała słodszy wypoczynek w grobie, szląską ciemię polską-opolską do Polski przyprowadzisz. Pani matka umarła, a Mikołaj czytał Długosza, preceptora synów królewskich. Nauczył się już bowiem łaciny i teraz często rozmyślał ^nad jego słowami. Chwilami zastanawiał się, czy poradzi wykonać wolę pani matki. Wszak naokoło rozdrobnione ksią-stiwka piastowskie, Piastowie i Piastowicze kłócą się, nastają wzajemnie na swoje życie, poparcia u sąsiednich wielmożów szukają, u Jerzego z Podiebradu, u Kazimierza Jagiellończyka, u Ma-krzykujący. I ta niefortunna przygoda była powodem ucieczki Zeflika ze •zkoły. Wszyscy bowiem śmiali się z niego, a najbardziej Danutka. Poszedł więc w świat i dotarł na drugi dzień do Wisły. A że t< i był wieczór i nie wiedział, gdzie by przenocować, polazł na sta-i-ji;, gdzie stał wagon z sianem. Wlazł więc pod plandekę na siano, ;rzebał się w nim i usnął. W nocy przyjechała lokomotywa, zabrała wagon z sianem, przyłączyła do innych wagonów i pojecha-I i Zeflikowi już było obojętne, dokąd pojedzie. Byle jak najdalej >il Osady! Spał więc nadal, pełen goryczy w sercu. Gdy się nad ranem zbudził, wagon stał na bocznym torze. Wychylił głowę i zdumiony spostrzegał, że znowu znajduje się w Osadzie na stacji. Wrócił więc do szkoły, bo cóż robić, jeżeli go wciąż nieszczęście prześladowało. Pomyślał wtedy, że to na pewno kara za tamtą zdechłą mysz, włożoną Balarusowi do pęcherza z tytoniem. 270 271 Potem wrócił do kopalni i stary Balarus' znowu się nie mógł doczekać, kiedy Zeflik skończy na szubienicy. — Co ma wisieć, nie utonie! — pocieszał się i czekał. I byłby czekał nie wiedzieć jak długo, gdyby nie wypsnęło mu się z ust owo pochlebne określenie: „opierzony kanarek", które w mig rozleciało się po całej kopalni. Zeflik bowiem posiadał tę jeszcze umiejętność, że potrafił gwizdać jak kanarek. Trelował w tak kunsztowny sposób, że nieraz górnicy przerywali pracę na ścianie lub w przodku, słuchali zdumieni i dopytywali się wzajemnie: — Na, gdzież tu się kanarek nabrał na dole? — Któż go tu przyniósł w klatce? — Zdechnie biedaczysko! — żałowali go inni na zapas. Nie zdechł, bo- to' Zeflik Kostrzewa przysiadł gdzieś za stemplem, zgasił światło w lampie i gwizdał jak prawdziwy kanarek. Wkrótce cała załoga kopalni wiedziała, że tym kanarkiem jest kudłaty Zefłik Kostrzewa, i radzi byli, gdy irn czasem podczas pracy lub pod szybem zatrelował nadobnie. Stary Balarus także nieraz słuchał jego gwizdania, lecz nie był z niego zadowolony. Nazwał przeto Zeflika „oskubanym kanarkiem" i twierdził, że jego- kanarkowe trele podobne są do żabiego rechotu, a nie do kanarkowego śpiewu. I to pogardliwe określenie było — zdaje się — powodem, że Zefłik włożył mu zdechłą mysz do tytoniu. Teraz przyszła osobliwa chwila, że zachwycony Balarus nie tylko się udobruchał, nie tylko nad Zeflikiem głową pokiwał z uznaniem, lecz nawet go nazwał „opierzonym kanarkiem". To już było bardzo dużo! Zanim go jednak tak nazwa!, stała się dziwna rzecz na jego pochylni. Było to jakoś w tydzień po powrocie Zeflika z ucieczki. Zezowaty Kominek opuszczał po cztery wagoniki z urobkiem naraz do upadu, a jednocześnie na drugiej linie wywlekał cztery próżne wagoniki. Właściwie to nie on je opuszczał i wywlekał, tylko czynił to kołowrót, on zaś hamował jego bieg, a stary Balarus pilnował, czy wszystko dzieje się w przepisanym porządku. A więc, czy były sygnały, czy liny toczą się tak, jak powinny się toczyć,, czy hamulce przy kołowrocie nie zacierają się, czy się wagoniki nie wykolejają, czy nikt nie łazi w pochylni, a. przede wszy- »tkim, czy lina natacza się na kołowrót prawidłowo. Jeżeli za- izył, że schodzi na brzeg kołowrotu, tworząc rosnący garb, U pnował ją w żelazne ramienisko z hakiem i naprowadzał na wła-Iciwą drogę. To nie była trudna praca, tylko wymagała zręczności. Brygada młodzieżowa jeszcze nie pracowała w węglu, aczkolwiek zaprawiała się powoli w górniczym rzemiośle. Sztygar Ocza-illy przydzielił ją do prac pomocniczych na głównych chodnikach i na pochylniach. Zeflikowi przypadło pomagać na trzeciej pochyl-iii i wraz z Balarusem i Kominkiem opuszczać wagoniki z urobkiem na główny chodnik przewozowy. No i dobrze. Praca toczyła się normalnie. Balarus pilnował lin i żuł tytoń, strzygł nieufnie oczami, czy Zefiik nie kręci się koło pęcherza /. tytoniem, wagoniki staczały się do upadu i wyjeżdały próżne z upadu, on zaś manewrował hakiem i naprowadzał nataczającą się linę na właściwe miejsce. Spoglądał wciąż lekceważąco na. Zeflika i mruczał coś o „oskubanym kanarku". Tak długo, aż w końcu zmienił zdanie. I to w nieoczekiwanej chwili. Podobnie jak w nieoczekiwanej chwili, w trakcie toczenia się kołowrotu, z grzmotu lecących po pochylni wagoników, wyrwał się jego krzyk: — Zeflik, pierona! Wagoniki wjeżdżają na nas! Co się stało? Oto na chodniku u szczytu pochylni nagromadziły się wagoniki z urobkiem. Było już ich dwanaście. Drogę na płyty rozjazdowe pod kołowrót zagradzała im mała bariera. Przez niedopatrzenie Balarus zapomniał ją opuścić. Przyjechała lokomotywka z urobkiem z drugiej strony i w rozpędzie pchnęła w tamten rząd dwunastu wagoników. Pchnięte wagoniki ruszyły powoli. Za chwilę wtoczą się pod kołowrót! Zbiją się, stłoczą, przewrócą, porwą naciągnięte liny, narobią piekła, zamieszania, urwania głowy!... Balarus zauważył, co się święci. Krzyknął więc na Zeflika, że wagoniki wyjeżdżają na nich. Sam nie mógł nic uczynić, bo trzymał hak naprowadzający linę. Zeflik obejrzał się i już postanowił. Nawet nie wiedział, jak się to stało. Skoczył, podbiegł nisko nachylony pod sunące liny i pognał... Chodzi o szybkość. Kto kogo uprzedzi?... On albo to- 272 18 Opowiadania 273 czące się wagoniki!... Sadził ogromnymi susami. Wagoniki toczą się coraz szybciej! Jeżeli one będą wcześniej... Jeszcze kilka skoków, jeszcze trzy, jeszcze dwa, ostatni!... Wagoniki grzmią i walą się na niego. Jeżeli nie zdąży, zmiażdżą go! Dopadł w ostatniej chwili bariery, przerzucił ją i bariera w drobnym ułamku sekundy przecięła drogę wagonikom. Zastękała, wygięła się, lecz nie puściła. W porządku! Wagoniki stanęły!... Z Zeflika opadło wszystko, co wprawia serce w bolesne rozdygotanie. Odwrócił się i wracał spokojny do kołowrotu. Bezwiednie zatrelował jak kanarek. A zdumiony i uradowany Balarus rzekł wtedy: — Ale z ciebie, Zefliku, naprawdę jest opierzony kanarek! — Sie wie, że opierzony! — odparł Zeflik trochę dumny, że mu się udało ubiec wagoniki. — Toż ręka na zgodę! — dodał -Balarus i podał mu zamoru-saną dłoń. Zeflik go zrozumiał. Wiedział, że od tej chwili ma w nim najwierniejszego przyjaciela. Uścisnął jego dłoń i w odpowiedzi zaintonował melodię kanarkową. Balarus zaś pokiwał nad nim mądrze głową, poklepał go po ramieniu i dodał: — Z ciebie prawdziwy harceński opierzony kanarek! — Sie wie, że kanarek, a nie rechocząca żaba! — odparł z przechwałką Zeflik. I znowu, jak gdyby nic się nie stało, jął się pracy. Po całej kopalni, na dole, na powierzchni i wszędzie poleciało jednak tamto określenie, przyjęło się i rozmnożyło, i nikt już teraz inaczej nie nazywał Zeflika, jak „opierzony kanarek". 1952 Jak górnik Pumperla chciał oszukać świętą Barbórkę Melchior Pumperla radował się przez cały rok na święto Bar-tx)rki. Barbórka była dla niego przede wszystkim świętą postacią, którą jeszcze pamiętał z obrazu w cechowni. W sali cechowni był ołtarz bardzo mizerny, a w ołtarzu obraz patronki górników, święta j Barbortki, jeszcze mizernie jszy. Święta Barbórka była podobna do Gustli, której Pumperla, gdy jeszcze był młodym Melchiorem, kupił na odpuście serce z piernika. Inna rzecz, że tego piernikowego serca nie zjadła Gustla, lecz krowa. Nazywała się bardzo pięknie, bo Kontesa. I to było przyczyną nieszczęścia Melchiora Pumperli. Gustla, jaka była, to była, ale nie można było nic złego o niej powiedzieć. Robotna, ochotna, szwarna, rozchichotana, o ślicznych niebieskich oczach, tylko że trochę upchliwa. To znaczy, że łatwo obrażała z byle małego powodu. Ogromnie jednak lubiła swego Melchiora. W Piekarach był odpust i Melchior tak rzekł do Gustli: — Dziubeczku, idę na odpust, kupię ci piernikowe serce! — Dobrze — rzekła Gustla — ale takie, na którym całują się dwa gołąbki... — i zachichotała tak, jak to tylko ona potrafiła. Melchior Pumperla poszedł na odpust do Piekar i spotkał kam-i.i I ów. A wiadomo, kamraci na odpuście — to człowiek przepadł, ł ,;itwo skuszą do grzechu. Melchior Pumperla nie był pijakiem, 11 roń Boże! I dlatego też długo się wzbraniał, gdy kamraci namawiali go, by poszedł z nimi do pana Brachaczka „Pod Zieloną Wiechę" na jednego. — Chodź! — nalegali. — Głupi jesteś? Przecież jeden kieli-nzeczek ci nie zaszkodzi... 275 — Ej, ni! — bronił się Melchior Pumperla. — Bo jakby się Gustla dowiedziała, farona kandego, miałbym się z pyszna!... — Nie dowie się! My jej nie powiemy, a jeżeli ty nie powiesz, nic nie będzie wiedziała! No, chodź, nie bądź głupi! Ponieważ Melchior Pumperla nie chciał uchodzić za głupiego, więc poszedł. No i stało się. Trzy kieliszki wystarczyły, że mu cały świat jął wirować w oczach i że zamiast trzech kamratów widział ich sześciu. Wyszedł przeto, bo miał już dosyć. Innymi słowy, był już „naprany". Tyle jeszcze miał zdrowego pomyślonku, że przy kramie pyskatego piernikarza kupił spore serce piernikowe i poszedł do domu. Piernikowe serce było bardzo ładne, z białymi różyczkami z lukru, z całującymi sdę dwoma gołąbkami i z napisem również z lukru: „Kocham Cię na wieki!" Melchior ogromnie się radował na myśl, że Gustla będzie w siódmym niebie, gdy otrzyma takie piękne serce z takim nie mniej pięknym wyznaniem miłosnym. Wracał więc do domu, a we łbie kręciło mu się coraz bardziej, jako że był gorący dzień letni, a słońce było wysoko na niebie. Ponieważ zaś do domu miał spory kawał drogi, postanowił spocząć w cieniu pod przydrożnym lasem. Położył się, serce zawinięte w papier wsunął pod krzaki, żeby mu go ktoś nie ukradł i niedługo trwało, zmorzył go sen i Melchior zaczął chrapać. Opodal pasły się krowy. Między krowami była także Kontesa, Zaciekawiona chrapaniem, podeszła do śpiącego Melchiora i jęła go obwąchiwać. I nie wiedzieć, co jej strzeliło do głowy, gdy bowiem obwąchiwała głowę Melchiora, zaczęła go lizać po twarzy. Na wpół przebudzony Melchior zaczął mruczeć: — Gustla! Daj sposób, bo się ludzie patrzą... A Kontesa nic, tylko wciąż go liże po twarzy. — Gustla, padom ci po dobroci, daj spokój, bo cie mogą ździeb-ko maznąć! Ponieważ jednak Kontesa nie rozumiała, o co chodzi Melchiorowi, i nadal go lizała, śpiący Melchior „maznął ją ździebko" po pysku. Urażona Kontesa odeszła i teraz dopiero zauważyła coś białego pod krzakiem. Podeszła, ujęła zębami papier, wyciągnęła. Z papieru wysunęło się piernikowe serce. I Kontesa je zjadła. 276 Dojadała resztkę, gdy Melchior zbudził się, usiadł, przetarł oczy i przerażony spostrzegł, że diabli wzięli serce z piernika. Wracał więc teraz bardzo smutny do domu. Na drodze czekała Gustla. Gdy go ujrzała lekko się zataczającego, podeszła i tak rzekła: — A ty faroński ożeroku! — Dziubeczku roztomiły, nic nie mów!... — jął się tłumaczyć Melchior. — A serce mi przyniosłeś? — Nie, dziubeczku, bo mi je krowa zjadła!... — A, ty ślimoku przegrzeszony! — rozgniewała się Gustla i poszła. Powiedziała mu jeszcze sporo innych ciężkich słów, lecz Melchior był tak bardzo zmartwiony, że nie mógł ich sobie zapamiętać. No i skończyło się z Gustla. Melchior też miał swój honor i pomyślał, że jeżeli Gustla taka, to nie ma się o co dobijać. A że w sąsiedztwie mieszkała szczerbata Zuzka, przeto postanowił uczynić na złość Gustli. Namówił sobie Zuzkę i zaczął się z nią galanić. Zuzka zaś umiała się tak chytrze zakręcić koło Melchiora, że nie trwało to xgalanienie ani pół roku, a już go poprowadziła do ołtarza. I teraz Mlechior nie mógł odżałować, że ożenił się z Zuzką. Zuzka bowiem, jaka była, to była, ale to już nie taka żona, jaką byłaby Gustla. Trzymała krótko Melchiora, bardzo krótko. Melchior raz nawet spalił jej trzcinową trzepaczkę, lecz to nie zdało aię na nic. Zuzika kupiła nową trzepaczkę i zamykała ją w szafie, by jej znowu ten „pierzyński ślimok" — jak nazywała Melchiora — nie spalił. Jednego razu to Melchior przez trzy dni i trzy noce ukrywał się u swego kamrata, Teofila Drzystonia, gdyż lękał się wracać do domu. ł A to było tak: Melchior poszedł na szychtę wcześnie rano, a Zuzka tak mu przed tym powiedziała: — Pamiętaj, ty ślimoku, aż mi wracasz ze szychty prosto do domu! — A skuli czego, dziubeczku? — zapytał Melchior. — Bo ja byda bielić izba i kuchnia, a ty mi kuchenny piec wymieciesz z sadzy, bo źle pali! 277 — Dobrze, dziubeczku, dobrze... — i poszedł zmartwiony na szychtę, bo nie wiedział, jak wymiata się sadze z pieca.' — Głupiś! — poradzili mu kamraci pod szybem. — Nazbieraj jak najwięcej papieru, polej naftą albo jeszcze lepiej benzyną, wsadź do pieca i podpal!... Zobaczysz, piec będzie raz dwa czysty! Melchior wrócił ze szychty do domu. Kuchnia była już bielu-sieńlka, podłoga wymyta, okno oczyszczone. — No, zabieraj się do pieca! — burknęła Zuzka. Melchior tak uczynił, jak mu poradzili kamraci. Napchał papieru do pieca, oblał benzyną i podpalił... Chryste Boże, co się stało! Jak naraz nie gruchnie, jak nL strzeli płomieniem, sodoma, gomora! Świat się zawalił! Wcale się nie zawalił, tylko piec rozerwało, Melchiorem prasło o podłogę, a gdy się zerwał czarny jak kominiarz, ujrzał przerażony, że nie ma pieca, tylko ogromna czarna dziura, a jak kuchnia przedtem była bielusieńka, to teraz jest również czarna, jakby była kominem. Na szczęście Zuzka była u sąsiadki na klachach. Melchior westchnął i pognał do kamrata Drzystonia. Wszystko mu powiedział, jakie spotkało go nieszczęście. Drzystoń miał dobre serce, więc tak rzekł: — Siedź u mnie, bo jesteś moim kamratem.. A kamrata zawsze trzeba retować w nieszczęściu. I Melchior przez trzy dni i trzy noce siedział u kamrata Drzystonia. Od niego szedł na szychtę, do niego wracał ze szychty, a sypiał —, że to było w lecie — w chlewiku na sianie. Na' czwarty dzień jednak przybiegła stara Chromiczka i tak powiedziała: — Pumperlo! Nie róbcie głupoty, a wracajcie do swej Zuzki, bo już się na was nie gniewa. Już Warn przebaczyła!... Bo mi tak powiedziała: idźcie, Chromiczko, do tego pierzyńskiego ślimoka Drzystonia, za reszpektem, panie Drzystoń, a powiedzcie mojemu Melchiorowi, że już się na niego nie gniewam... Toż tak temu jest! Melchior Pumperla poszedł więc do domu i uradowany przekonał się, że Zuzka już się istotnie nie gniewa oraz że kuchnia jest wybielona, a piec w kuchni postawiony. Uradowany Pumperla kupił nazajutrz świeczkę i zapaloną włożył w szyjkę_ butelki po piwie, i postawił pod obrazem świętej Barbórki w cechowni. 278 ¦ — Czemu ofiarowaliście świeczkę świętej Barbórce? — zapy-sztygar Michnik, który to widział. — Bo święto Barbórka to jest porządno stwora. Wyratowała mnie z nieszczęścia! — i opowiedział całą tę historię z rozerwanym piecem. I o tym powiedział, jak przez tamte trzy dni wzdychał do świę-h j Barbórki i przyrzekł jej świeczkę, jeżeli wszystko będzie znowu dobrze. I święto Barbórka wysłuchała jego wzdychania, on zaś ślubu dotrzymał i kropka. Odtąd miał świętą patronkę górników w jeszcze większym szacunku i jeszcze bardziej żałował, że nie ożenił się z Gustlą, która była przecież podobna do świętej Barbórki z ołtarzowego obrazu w cechowni. Ale było— nie było!... Wprawdzie nazajutrz żałował, że kupił ową świeczkę świętej Barbórce. Pomyślał, że jednak z niego jest głupi człowiek. Przecież mógł jej tylko obiecać i na tym skończyć. Hm, następnym razem będzie mądrzejszy. Niedługo było trzeba czekać, by nadeszło święto Barbórki, największe święto każdego porządnego górnika. A że Melchior Pumperla był również porządnym górnikiem, przeto wszystkie święta kościelne i kalendarzowe, jakie by tylko były, to plewa wobec tak zacnego górniczego święta barbórkowego. Wystroił się przeto, guziki przy mundurze wyczyścił kredą, plamy na bluzie wywabił benzyną, ubrał się, przejrzał w lustrze i z zadowoleniem stwierdził, że wygląda jak sam pan minister górnictwa. Nawet jego Zuzka aż dłonie złożyła i tak rzekła: — Jeckusie, chłopeczku! Dyć ty wyglądasz jak sam górniczy cesarz! — A co se rachujesz, dziubeczku? — napuszył się Pumperla. — Myślisz, że górnik to jest byłe co?... — Już tam wiele nie fanzol, chłopeczku, a pamiętaj, żebyś przed północą był w domu! Bo jeżeli cię nie będzie przed północą, to wiesz, co cię czeka! — i spojrzała na szafę, gdzie była zamknięta trzepaezka. — No, no! — mruknął Melchior i poszedł do cechowni, gdzie cała załoga miała obchodzić ąwięto Barbórki. Zanim jednak wyszedł, Zuzka owinęła mu kark chustą i tak rzekła: 279 —- A uważaj na siebie, byś się nie przeziębił, ślimoczku! Śnieg bowiem walił od rana, co wszystkich ogromnie dziwiło. Rzadko bowiem pada śndeg w święto Barbórki. I to nie był śnieg łagodny, sypiący sennie dużymi płatkami, lecz tak zwana fujawica, pełna wichru, zalepiająca ludziom oczy, tworząca zaspy i za-s sypująca rowy. — To te sputniki są temu winny! — mruczał Melchior Pura-perla idący na barbórkowe święto do cechowni. Wicher dął jak wszyscy diasi, Pumperla opierał mu się, trzymał oburącz czako na głowie, a czarny koguci pióropusz szumiał, a śnieg zalepiał oczy, a Pumperla zaś nic, tylko szedł odważnie. Mimo śnieżnej zawieruchy górnicy, niesłychanie wystrojeni, zbierali się powoli w sali. Sala zaś była pięknie ozdobiona choinkowymi wieńcami, papierowymi łańcuchami i herbami przedstawiającymi skrzyżowany perlik z młotkiem. Plutkowa kapela już stroiła instrumenty w rogu sali, a górnicy siadali za stołami, między nimi pstrzyły się bardzo kolorowe stroje kobiet i dziewczyn i wszyscy czekali na rozpoczęcie uroczystości. Uroczystość rozpoczęła się górniczym marszem, potem pan dyrektor wygłosił bardzo piękną przemowę, odczytując ją z kartki, a potem to już zaczęła się zabawa. A więc tańce takie i owakie, śląskie i nieśląskie, kapela grała bardzo pięknie, muzykanci dmuchali w trąby, piskali na fletach, a stary Gągór walił palicą w bęben do taktu, młodzi górnicy zaś tańczyli. Melchior Pumperla nie tańczył, tylko siedział między kamratami, rozsypywał rozumy i pociągał ździebko z kieliszeczka. Ile było tych kieliszeczków — nie liczył, boć to przecież raz w roku można sobie jako tako dogodzić. Mimo to pamiętał, co mu przykazała Zuzka. Gdy się już północ zbliżała, wyszedł na dwór, by się przekonać, czy jeszcze śnieg pada. Hale! Fujawica jeszcze większa, śnieg prał i miotał, cały świat się przemienił w jakieś śnieżne wirujące pudło. Pumperla pomyślał, że na taką pogodę nie godzi się nawet psa wypędzić. Wrócił przeto do sali i znowu usiadł między kamratami. Lecz sumienie nie dawafó mu spokoju. Więc raz po raz wychylał głowę z drzwi i patrzył, co się dzieje na świecie. Śnieżyca nie ustawała. Więc znowu wracał do sali. 280 Gdy jednak na ściennym zegarze była druga godzina, Pumiper-la, już ździebko pod gazem, nie mógł usiedzieć. Nic nikomu nie mówiąc, nasadzał czako na głowę, szyję obwiązał chustą i ruszył ku domowi. Boże, ale to była droga! Wiatr z radości oszalał i rzucał się na biednego Pumperlę, wył, ciskał śniegiem w oczy, szamotał, doskakiwał, a Pumperla nic. Maszerował wprawdzie bar-dzo chwiejnie, ale maszerował. I znowu wymyślał sputnikom, że to one ponoszą winę za taką śnieżną zawieruchę. I nic by nie było, Ucz znienacka wicher nadął'się i jak prasnął w Pumperlę, jak uderzył w niego, jak zachichotał! Pumperla zachwiał się i jak długi runął w rów zasypany po brzegi śniegiem. Utknął w nim po szyję i ani rusz! Nie można wyleźć. i — Farona! — polękał się Pumperla. — Bo mi tu chyba przyjdzie zamarznąć!... Przypomniał sobie świętą patronkę górników i rzekł wznosząc dłonie ku niebu: — Święta Barbórko! Pomóż mi wyleźć, bo mnie Zuzka spiere trzepaczką! A święta Barbórka nic. — Święto Barbórko, słyszysz mnie? Przecież ja jestem Mel-<-hior Pumperla, bardzo porządny górnik. -Pomóż mi, a kupię ci świeczkę!... Święta Barbórka znowu nic. — Kupię ci dwie świeczki! A nawet trzy! Ja znów nie jestem taki, bym ci żałował! Trzy świeczki ci kupię! Bez żartów! Na pewno ci kupię, tylko pomóż mi wyleźć z tej dziury! To rzekłszy, znowu jął się gramolić i mocować ze, śniegiem. 1 stał się cud. Bo Pumperli wydało się, że ktoś mu podaje rękę i wyciąga z rowu. Zaraz wiedział, że to święta Barbórka złakomiła się na tamte trzy świeczki i pomogła mu wyleźć na drogę. Gdy już stał na drodze, ogromnie uradowany, że nie tkwi w zaspie po szyję, że mu nic nie grozi, roześmiał się i rzekł: — Psińeo ci kupię, święto Barbórko, a nie trzy świeczki! Nie ma głupich! — i znowu zarechotał ubawiony, że tak chytrze wykiwał swoją patronkę. Ledwie jednak wyrzekł te słowa, przyskoczył wicher i pras w miłego Melchiora Pumperlę! A Pumperla buch z powrotem do z.aspy w rowie! I już znowu siedział po szyję w śniegu. 281 — No, no! Głupia święto Barbórko! To ani już żartów nie rozumiesz? Przecież ja tylko żartowałem! Ale kupię ci te trzy świeczki! Kupię! Tylko mi pomóż wydrapać się na drogę! Lecz święta Barbórka pogniewała się na Melchiora Pumperlę i ani świętym paluszkiem nie kiwnęła. Siedź, ty przechero, w śniegu, kiedyś taki cygan!... I byłby biedny Melchior Pumperla siedział w rowie do białego rana, gdyby nie kamraci wracający z Barbórki do domu. Zauważyli gramolącego się w śniegu, żdziebko zawianego Pumperlę, który świętej Barbórce przyrzekał już dwunastą świeczkę. Pomogli mu przeto wyleźć z rowu i poprowadzili go do domu. A w domu?... Eh, lepiej nie wspominać! A wszystko poszło o to, że święta Barbórka nie rozumiała się na żartach Melchiora Pumperli. 1953 W wiergułowej dziedzinie Był las, na skraju lasu urwisty brzeg, pod brzegiem ciekła Olza. Las był czarny i szumiał, zwłaszcza po nocach. Za dnia wspinał się z mozołem na Złoty Gron, podobnie jak z mozołem wspina się człowiek, odmierzając krokami żmudny upłaz pagóra. W nocy zaś tworzył spiętrzoną, szumiącą czarną ścianę, sięgającą gwiazd. Urwisty brzeg był żółty i przetykany kamieniami. Kamienie zaś były sine i twarde, glina oślizła i żółta. Świerki zatrzymały się na skraju urwiska i stały jakby zdumione swoją zuchwałością. Przecież niewiele brakuje, a na nic zda się zapieranie korzeniami w kamienisty ugór. Runą do Olzy, jeżeli tylko trochę przechylą się nad głębią. Lnianowłosy Francik Wantuloszek słuchał szumu lasu po nocach i za dnia — jak tam wypadło — i dziwił się zuchwałości świerków. Do spadzistego brzegu wyczuwał niechęć, do świerków i rzeki miłość. Świerki, a z nimi cały las obdarzał tą mniejszą miłością; drugą, tą większą, obdarzał Olzę. Zastanawiał się, dlaczego las szumi tajemniczo, a dlaczego Olza bełkoce mile. W lesie siedzą jaroszki, w Olzie utopce. I jaroszki, i utopce kryją się i nie sposób ich zobaczyć. Olza przypomniała mu piosenkę, śpiewaną podczas szkubaczek w góralskich chałupach: ...Płyniesz, Olzo, po dolinie, płyniesz jak przed laty... Podczas szkubaczek śpiewano przeróżne pieśni. Takie i owakie. Wesołe i smętne. Gdy jednak ktoś z chaśników zaintonował pieśń o rzece Olzie, wszyscy poważnieli i słuchali. 283 Było to trochę śmieszne, zwłaszca że dziewczyny podnosiły głowy, przymykały lekko oczy i zawodziły przeciągle smętnym dyszkantem. Lnianowłosy Francik Wantuloszek nie wiedział, dlaczego tamta pieśń była podobna trochę do pogrzebowej pieśni, a trochę do lamentu dziewczyny, której chłopiec powędrował gdzieś w daleki świat za pracą i pewnego dnia przestał do niej wysyłać listy. ...Siadam do stołu mego i piszę do serca twego, i pozdraiuuję cię przez koszyczek wiśni, niech się tobie moja miłość przyśni... To było bardzo piękne. Każdy list zaczynał się takim ślicznym zwrotem i Francik Wantuloszek wiedział, że w każdym liście znajduje się tamto przedziwne zdanie o stole, o sercu, o koszyczku wiśni i o miłości, która ma się komuś przyśnić w ogromnie dalekim świecie. List wpadał przez szparę do odrapanej i trochę zardzewiałej skrzynki na listy, którą zawiesił na lipie brzuchaty Smolok, przezwany poczciorzem. Ubierał się po góralsku, tylko zamiast kłobuka nosił piękną czapkę na wpół wojskową, z bia-tym orzełkiem i z trąbką pocztyliona. Trąbka była złota i owijała się koło rozcapierzonych szponów blaszanego orła. Wantuloszek rychło jednak o listach tych zapomniał, gdy koń-:zyły swój biały żywot w odrapanej'skrzynce na lipie. Wraz s listem kończyły się białe gołąbki, które na pierwszej stronicy za-Jisanego arkusika całowały się wdzięcznie i gruchały w okolu ślicznych niezapominajek. Dziewczyny nazywały niezapominajki :abimi oczkami, pan nauczyciel zaś — uczący w starej szkole na Jaolziu, tuż pod Baranią Górą — poprawiał Wantuloszka i tłuma-zył uczenie, że to są niezapominajki. W odrapanej skrzynce więc kończyły swój żywot białe listy białymi gołąbkami, szklany zaś bełkot Olzy i tajemniczy szum asu trwały wiecznie. Wantuloszek nie mógł sobie nawet przy-©mnieć, od kiedy ów bełkot i szum trwały przed starzykową hałupką. Chałupa była pokrzywiona, podparta z boku drągiem, dyż waliła się niezdarnie, stała zaś na płaskim brzegu po drugiej tronie Olzy. W chałupie były również wykrzywione okienka, w okienkach zakwitały co roku pelargonie i fuks je. Poprzez pe-irgonie i fuksje przeciekał bełkot Olzy, a za nim szum lasu; -chodziły do okopconej izby jakby na palcach i przedrzeźniały ;ary zegar na ścianie, który tykał rytmicznie i czasem wydzwa-Lał godziny. 284 Wantuloszek słuchał codziennie, a często i w nocy tamtych głosów i wciąż się dziwił, dlaczego tykanie zegara jest drewniane, :;ram lasu tajemniczy i nieogarniony rozumem, a bełkot Olzy radosny i jasny. Nawet w najciemniejszą noc był jasny i radosny. .l rżeli księżyc chodził w nocy między gwiazdami, wtedy bełkot ów był nawet przetykany srebrem. Olza zaś była chudziutka i drobniutka, chociaż gdzieś tam do morza wpadała. Już dawno wypełzła ipod sepleniących okapów barandogórskich, gdzie rosły olbrzymie l>nprocie, potoczyła się gibko po kamieniach w dzwoniących kas-kadkach, a teraz płynęła powoli pod nawisłym brzegiem. Starzyk Wantuloszka pasał owce i jadał owsiany jplacek. Lnia-nowłosy Wantuloszek także pasał owce i także jadał owsiany placek. Poza tym starzyk opowiadał, a Wantuloszek słuchał. Wantu-l<«zek słuchał mądrych nauk chudego nauczyciela w szkole na Za-olziu, w domu zaś słuchał jeszcze mądrzejszych nauk starzyka. Nauczyciel mówił o przeróżnych rzeczach, które nie czepiały się Kłowy, starzyk opowiadał o wiergułach, o zakopanych skarbach, 0 ziemskich duchach i o wielu innych tajemniczych rzeczach. Starzyk poza tym wygadywał szpetnie na księdza proboszcza. Ksiądz proboszcz bowiem jest mało mądry. Gdyby był trochę mądry, miałby sporo pieniędzy. I na kościół, z którego przedwiosen-ne wichry zdzierają gonty, i na podatki, i dla siebie. On jednak nie chce. Hm, niemądrze sobie poczyna ten uparty ksiądz proboszcz, że nie daje wiary staremu wiergule beskidzkiemu, Ondrze-jowi Wantulokowi spod Złotego Gronia. Bardzo niemądrze sobie |x>czyna. Oto wystarczy powiedzieć: — Dobrze, Wantuloku! Pozbierajcie sobie wszystkie okapki 7. ołtarzowych lichtarzy! Starzyk pozbierałby okapki, ulepiłby z nich sporą świecę i poszedłby na Ochodzitą szukać skarbów. Na skarbach siedzą jarosz-ki, takie małe diabełki kudłate, z prosięcymi ogonkami, i warują pilnie, by nikomu nie udało się ani mizernego dukata uszczknąć. (Jdyby jednak stary Wantulok, wierguła nad wiergułami, poszedł K świecą ulepioną z okapków, na nic by się zdały sprzeciwy ja- 1 uszko w, ich parskanie, szczerzenie zębów, jeżenie się i wygrażanie rogami. Uciekłyby za pierwszym słowem zaklęcia... — A jakie to są zaklęcia? — dziwił się mały Wantuloszek. — Agli, tetragramaton, abrakadabra... 285 — A kto was nauczył tych zaklęć? — Mój starzyk, Boże mu tam daj radość wiekuistą, amen! Porządny to był człowiek... ;— A kto jego nauczył? —> Jego starzyk, pierwszy wierguła w całych Beskidach. — A kto jego nauczył? — Pasterze wołoscy, z którymi przyszedł z dalekiego kraju od wschodu słońca... — A tych pasterzy? ¦ — Czarownica. — Ojej! A czarownicę? Zastanowił się stary Wantulok, zamyślił głęboko, kto by mógł nauczyć czarownicę owych przedziwnych zaklęć. Potem powiedział: «~ Wiesz, Franciku, ja dużo wiem, lecz tego już nie wiem. Owo przyznanie się do niewiedzy poderwało zaufanie Francika do starzykowej mądrości. Słuchał teraz, słuchał — owszem, to było ciekawe — lecz nie dowierzał starzykowi, że świecowe okapki z istebniańskiego kościoła mogą odegnać jaroszków, zbytkujących 0 północy na szczycie Ochodzitej. Innym razem starzyk opowiadał Francikowi o wiergułach 1 o tym, jak szukali skarbów po całej ziemi, a znajdowali rudy przeróżne. Czasem zaś znajdowali wodę. Ucinali leszczynowe pręty, pręty zaś były rozwidlone. W mądrych księgach takie pręty nazywają się virgula furcata. Wierguła ujmował rozwidlenie prętu w dłonie i szedł powoli. I baczył pilnie, kiedy virgula jurcata przekręci się w jego dłoniach. Gdy się przekręciła, powiadał gwarkom, żeby w tym miejscu grzebali, że tam na isto będzie jakaś ruda... — I była? — I bywała!... Ruda taka i owaka... Gwarkowie kopali, kopali, aż się dokopali. Potem rudę topili i było z niej żelazo albo cynk, albo ołów, a czasem, lecz to już bardzo rzadko, srebro. — Prawdziwe srebro? — Prawdziwe srebro. — A dukaty? ' — Jakie dukaty? — Czy szukali dukatów ci wiergułowie? 286 ¦ — Ha, pewnie, że szukali. I znaleźli... Ho, ho!... Sporo dukatów! — Co z nimi zrobili? — Przepili i zeszli na dziady... — To wy też chcecie zejść na dziady? Starzyk popatrzył bystro na małego Francika i pokiwał głową. l 'otem jednak rzekł: — Już jestem dziadem! Owsiany placek tylko jadam, ziemniaki bez omasty... Przyszła matka z pracy, gdyż była wyrobnicą i po całych dniach pracowała u gazdów góralskich, gdzie przędła, międliła len, darła pierze, pełła liche zagonki i okopywała ziemniaki, Wieczorem wra-i ata do domu i gotowała wieczerzę. — Czy to prawda, mamulko', co powiada starzyk? — pytał Wantuloszek. — A co ma być prawda? — O tych zakopanych skarbach i o wiergułach... Matka machnęła ręką i dalej krzątała się koło pieca. Matka była zagoniona, zaharowana, spracowana i cierpiała na dychę. Często opierała się o ścianę i z trudem łapała dech. Potem •ipieszyła do roboty. O ojcu nie wspominała nigdy. Ojciec pojechał chaśnikami w świat, bo w górach nie było chleba. Gdzieś za mo-i ie. Przychodziły od niego listy, czasem z listami jakieś skąpe pieniądze, a potem listy przestały przychodzić. Matka pisała listy do niego i każdy list zaczynała od tamtych dziwnych słów: „Piszą serca twego i pozdrawuję cię przez koszyczek wiśni, niech ci nią moja miłość przyśni... lecz bezskutecznie. Listy przepadały w odrapanej skrzynce na Mpie, podobnie jak ojciec Wantuloszka przepadł gdzieś w dalekim świecie. Może w morzu utonął, może Ko węże ukąsiły i pomarł, może go gdzieś w bójce nożem zażgano, może... Eh, nie warto o tym myśleć! Tak to już dawno, że nie warto wspominać. Ojciec Wantuloszka umarł gdzieś w dalekim świe-'¦!'• i zbyte!... Pozostała bieda, owsiany placek, płonę ziemniaki, najmilszy syneczek Francik i starzyk, opowiadający brednie o za-I opanych skarbach i gniewający się na księdza proboszcza, że mu mu- chce dać okapków ze świec na ołtarzu. W opowiadaniach matki była troska, co jutro będą jedli, w opowiadaniach starzyka były skarby, wiergułowie, świecowe okapki, 287 aroszki, nocznice i utopce. Czasem przyplątał się wąż Złotogło-viec ze złotą koroną na głowie, król węży w Beskidach... — A gdzie ten Złotogłowiec przebywa? — dziwił się Francik. —¦ W Goduli... W górze Goduli jest taka jama, cała ze złota, . w tej jamie przebywa Złotogłowiec. Ponieważ góra Godula była bardzo daleko i jej szczyt można •yło wprawdzie dojrzeć ze Złotego Gronda, lecz jakby zamazany utopiony w niebieskiej mgiełce, przeto Wantuloszek machnął na dego ręką tak samo', jak to czyniła matka, gdy jej opowiadał sta-zykowe bajdy o skarbach i święconych okapkach. — Trzy po trzy, a po żadnej nic! — dodawała jeszcze matka !o tamtego machnięcia ręką,. „Trzy po trzy, a po żadnej nic!'" — pomyślał Wantuloszek, iedy ze Złotego Gronia patrzył na Godulę, gdzie rzekomo królo-rał Złotogłowiec. Upływały dni jednostajne, przegradzane deszczami, burzami, łońcem, piorunami, a raz do roku wielkim śniegiem, który za-aykał Wantuioszka w okopconej izbie. Nie mógł wychodzić na wór, bo zapadał od razu w śnieg po pas, długa lniana koszula ie chroniła go przed szczypiącym zimnem, a Olza bełkotała bar-zo cichutko pod narosłym lodem. ,, Czasem z doliny przyłazili panowie z nartami, wstępowali do hałupy starego Wantuloka i prosili, by im sprzedać mleka. — Nie ma mleka! — mawiał starzyk. — Szkoda! A gdzie można by kupić? — U gazdy Olszara. Tam na wykopie! Panowie i paniczki — jak ich nazywał starzyk — szli do Olsza-a na wykop, a starzyk mruczał niezadowolony. Szkoda że nie ma lleka. Zostałby jakiś grosz na sól, na tytoń... Ha, jeżeli nie ma rowy, to nie ma mleka. A jeżeli nie ma mleka, to jest bieda. l jeżeli jest bieda, to chyba zęby wbić w kamień i gryźć!... Upływały więc dni jednostajne, a w życiu Wantułoszka nic się ie zmieniało. Tyle tylko, że rósł, że lniana koszula stawiała się araz krótsza, że w końcu matka przyniosła mu jakieś porcięta, ryproszone u któregoś gazdy. Poza tym jego lniane włosy zaczęły iemnieć. Olza tylko wciąż bełkotała sennie, a las wciąż szumiał ponuro, rancik już nie nazywał się Wantuloszek, jak go był kiedyś na- 288 zwał stary kierownik szkoły na Zaolziu, lecz Wantulok, jak go stale nazywał młody nauczyciel, który przebywał u nich podczas wakacji. Młody nauczyciel z gruźlicą opowiadał mu o niesłychanych zdarzeniach, jakie działy się w świecie kiedyś i dzisiaj, a między innymi powiedział .mu, że nazwisko Wantulok wywodzi się od kamienistego ugoru, który nazywa się w gwarze wantulą. Potem jeszcze dodał: .¦ —- Bo wasze życie niewiele'się różni od kamienistego ugoru... Dla Francika Wantuloka było to za mądre określenie. W końcu je zrozumiał i jakby po raz pierwszy pojął, że życie jego istotnie niewiele się różni od kamienistego ugoru. Placek owsiany, ziemniaki bez omasty, kasza, ziemniaki, owsiany placek... —' Ile masz lat? — wszczął nauczyciel rozmowę z Francifciem, gdy siedzieli nad bełkocącą Olzą. — Dziewięć... Jeszcze niecałe, ale na świętego Michała będzie dziewięć. — Czyni chciałbyś zostać? — Wiergułą. Szukałbym skarbów, by się móc raz nareszcie :ść porządnie. — Nie znajdziesz... — uśmiechnął się blado nauczyciel. — Ja wiem — zawstydził się Francik. — Ja.tylko tak mówię. :;tarzyk opowiada o- skarbach... — Więc powiedz tak szczerze, czyim chciałbyś zostać? — Górnikiem, — Dlaczego? Francik nie umiał powiedzieć, dlaczego chciałby zostać górnikiem. Wiedział, że pragnienie to powstawało w nim w miarę słuchania opowiadań starzyka o wiergułach i gwarkach, że widział siebie takim gwarkiem, który czeka, dopóki mu wiergułą swoim ;tem leszczynowym nie wskaże, gdzie ma kopać. Wyobrażał sobie, jak potem ima się pracy, jak zagłębia się w ziemi, jak grzebie w niej krecim sposobem, jak wydłubuje jakąś rudę... Nie umiał tego nazwać, podobnie jak nie umiał powiedzieć, dlaczego nęci go praca pod ziemią. Wyobrażał sobie niejasno, że jest w niej coś z tego tajemniczego świata, objawionego w czarnym ie złotogrońsfciin, i że jest w niej coś z tego szklanego bełkotu Olzy, cieknącej pod nawisłym brzegiem opodal starzykowej cha- 19 Opowiadania 289 łupy, i że jest w niej coś z zuchwałości, z jaką zatrzymały się świerki na skraju stromego brzegu. Świerki kołyszą się w wichrze nad przepaścią, szumią wyzywająco, zapierają się korzeniami w. kamienisty upłaz, i jakby kpiły z głębiny, co pod nimd się czai. — No, a czego byś pragnął się nauczyć? — Listy pisać! — rzekł Francik bez namysłu. — Listy pisać? Nie rozumiem. Do kogo? -— Do matki. — Dlaczego? Francik już nie powiedział. Wiedział, lecz nie chciał powiedzieć. Czyż nauczyciel, mizerny człowiek, który niezadługo umrze, czyż taki człowiek zrozumie, czym są dla matki Francika listy? Matka Francika długo pisywała tamte listy z owym ślicznym wstępem: Siadam do stołu mego, piszę do serca twego... Listy nie trafiały do serca Francikowego ojca, bo to serce z pewnością już dawno umarło. Listy wpadały do pordzewiałej skrzynki na lipie, wybierał je poczciorz, zanosił na pocztę, walił po nich stemplem, a potem ciskał do worka z innymi listami i wiózł dychawicznym koniem do Wisły przez góry, doliny, przez przełęcz na Kubalonce. Po drodze wstępował do gospody Gazurka na jednego. Ten jeden mnożył się, a poczciorz, gdy w końcu usiadł na koźle i śmignął konia batem, zaczynał śpiewać rzewną piosenkę o rechtorze, który musiał krowy paść, gdy rechtorka poszła do Cieszyna na jarmark. Śpiewał całą drogę, aż dojechał do Wisły. Tam oddawał worek z listami, między którymi był list matki Francika do ojca w dalekim świecie. List jechał w daleki świat z tym pozdrowieniem przez koszyczek wiśni, lecz widocznie nie dojechał. Nie było bowiem odpowiedzi ani na jeden, ani na drugi, ani na dziesiąty... Na wspomnienie o tym matka nieraz rozpłakała się i machnęła dłonią. Ona zawsze machała dłonią, gdy coś nie było po jej myśli lub gdy uważała, że daremny trud... Nieraz jednak, gdy już kilka lat minęło, siadała za stołem, pisała list i zaczynała znowu od tamtych pięknych słów; Siadam do stołu mego, piszę do serca twego, drogi Janiczku... Potem urywała i patrzyła przez okno w świat. Pióro wypadało z jej palców, palce zaś były grube, gruzłowate. Nie dokończony list składała i ciskała w ogień pod blachą. Potem chodziła przez resztę dnia jak struta. 290 Mijał czas, a matka znowu zaczynała nowy list. Siadam do stołu mego, piszą do serca twego, mój Janiczku... Janiczek był ojcem Francika. Matka urywała pisanie na tym Janiczku i znowu wpatrywała się poprzez pelargonie i fuks je w daleki świat pozaokienny. Potem wzdychała, składała papier i ciskała go w ogień. Skąd tu więc o tym wszystkim mówić nauczycielowi, zacnemu człowiekowi, lecz skazanemu na rychłą śmierć!... On tego nie zrozumie, bo myśli jego są dalekie od myśli matki Francika. Jego myśli są obełgane nadzieją, że wyzdrowieje, że pozbędzie .się gruźlicy i wróci do swojej szkoły. A jeżeli myśli są obełgane, skąd im do takich spraw, jak listy matki? Ten zacny człowiek nie /.rozumie i nie warto mu o tym mówić. Cóż mu z tego przyjdzie, jeżeli powie, że on, Francik, pragnie pisać listy do matki, które będą się zaczynały tamtym wzruszającym zwrotem: Siadam do stołu mego, piszę do serca Twego, droga Matko, i pozdrawiam Cię przez koszyczek wiśni, niech Ci się moja miłość ku Tobie przyśni... Nie powiedział więc I nauczyciel umarł na gruźlicę, nie dowiedziawszy się, dlaczego Francik Wantulok pragnie nauczyć się pisać listy. Umarł nie zaraz, lecz za jakiś rok i nie w Wantulokowej chałupie nad Olzą pod Złotym Groniern, gdzie śmierć jego byłaby żebracza, lecz gdzieś w dalekim świecie. Śmierć nauczyciela nie poraziła Francika swoim brutalnym realizmem. Może dlatego nie poraziła, że starzyk orzekł, iż jeżeli nauczyciel umarł — to umarł. Jeden wcześniej, drugi później. Wielkie rzeczy. Każdy musi umrzeć!... Starzykowe przemądrzałe uwagi o śmierci przekonały Francika, że taka śmierć to zwykła kolej losu. Starzyk umrze wcześniej od Francika, bo jest już stary i zgrzybiały, bezzębny, i serce jego podobne jest do skrzypiącego kółka u taczki. Takie kółko każdej chwili może się rozsypać. Wystarczy wjechać na kamień i trach!... Już po wszystkim. Za to Francik ma jeszcze czas umierać. Gorzej byłoby jednak, gdyby matka umarła... O wiele gorzej! Francik bowiem nie miał nikogo na całym świecie pod Złotym Groniem prócz matki, starzyka, Olzy, szumiącego lasu i pięciu owiec z cuchnącym baranem. Nawet kolegów nie miał, bo koledzy mieszkali we wsi, a na Wantulokowym odludziu nikt nie mieszkał. 291 Przemykały tylko czasem sarny, czasem wynurzył się z lasu rogacz i stanął wspaniały nad urwiskiem. Patrzył wtedy wyniośle na •.Francika, jak król w koronie patrzy ze swego tronu na poddanych. Tak to był określił tamten nauczyciel, który przed rokiem u nich mieszkał. A czasem lis bardzo płochliwy przemknął rudą smugą i przepadał w lesie. Ciągnęła się za nim kita jak opuszczony pióropusz. Nie było więc nikogo więcej w otoczeniu Francika. Wyrastał na owym odludziu jak dziczka, karmiony owsianym plackiem, suchymi ziemniakami, polewką z kiszonej kapusty i bajdami starzy-ka o wiergułowych skarbach i o duchach, w lasach i w Olzie mieszkających. Do szkoły zaś zaglądał tylko wiosną i latem, utwierdzając się w swych postanowieniach, że gdy tylko dorośnie, zostanie gwarkiem i że będzie pisywał, listy do matki. Czasem starzyk ucinał leszczynowy pręt rozwidlony, wołał Francika i z nim szukał skarbów pod Kubalonką. Starzy ludzie bowiem powiadali, że tam je kiedyś zakopał zbójnik Ondraszek, gdy uciekał przed portaszami. Starzyk kroczył poważnie i baczył pilnie, kiedy pręt przekręci się w jego dłoniach. Nigdy się nie przekręcał. Powiadał wtedy, że już stary, że stracił siłę, której wymaga virgula furcata. -"- Masz, ty szukaj! — mawiał za każdym razem i podawał pręt Francikowi. Francik ujmował pręt według wskazówek starzyka i także kroczył poważnie i statecznie. Pręt się nie przekręcał. Wtedy starzyk orzekł, że Francik jeszcze za młody do takich spraw. Nieudane wyprawy z virgula furcata podrywały do reszty zaufanie Francika do mądrości starzyka. Starzyk zaś twierdził uporczywie, że gdy Francik dorośnie, virgula furcata w jego dłoniach pędzie się kręciła jak fryga, że potrafi odkryć wszystko. I wodę, ctórej potrzebują w sanatorium na Kubalonce, i rudy przeróżne, i przede wszystkim złote dukaty, przez Ondraszka zakopane gdzieś pod Kubalonką czy zgoła na Ochodzitej. Jeżeli jednak nie jedzie umiał na pamięć zaklęć i nie będzie posiadał z sobą świecy ilepionej z ołtarzowych okapków, nie znajdzie ani jednego du-;ata... — Trzy po trzy, a po żadnej nic! — mawiała matka i jeszcze lardziej nadwerężała wiarę Francika w mądrość starzykową. v 292 W końcu starzyk umarł, a z jego śmiercią umarła wiara Fran-i ika w zakopane skarby. Starzyka pogrzebano na starym cmentarzu istebniańskim, matka zaś była poniekąd zadowolona, że. umarł, lx> nie było już z niego wiele pociechy. Za to wiele pociechy iliiccywała sobie z Francika, gdy tylko skończy szkołę, mizerną jcdnoklasówkę na Zaolziu pod Baranią Górą. Francik wtedy pójdzie służyć u gazdy albp też pójdzie na drwala do lasów. — Mamulko! Pójdę do kopalni! — upierał się Francik. — Bę-cU>bni chyba do Ondraszkowych zbójników. — Synka wam, matko, przyprowadziliśmy — rzekł jeden ich, widać najstarszy, komendant chyba. — Dzielnie się spisywał. Teraz już po wojnie... Oddajemy wam synka! To, wszystko działo się bardzo dawno. Francik zasłuchał się w szum ciszy. Cisza wprawdzie nie powinna szumieć, lecz w kopalni szumiała, a zwłaszcza w pokładzie „Jana". Nie był to właściwie szum, tylko jakby wysoki, jękliwy, komarowy ton. Usypiał powoli każdego górnika, jeżeli zmęczony usiadł pod ociosem i zamyślił się chociażby przez drobną chwilę. Francik nie usnął, aczkolwiek oczy mu się kleiły. „Gorol mi szłapie po oczach!" — mawiała matka, gdy się jej oczy zaczynały kleić — przypomniało się Francikowi. Pomyślał, że gdy wyjdzie na powierzchnię, napisze list.'do matki. Matka pozostała pod Złotym Groniem i czeka na jego list, jak przez długie lata czekała na list od ojca. Nie doczekała się nigdy, lecz od Francika doczeka się. Gdy tylko wyjdzie na powierzchnię. Obaj górnicy, Popieluch i Krużołek, poszli po drzewo. Odchodząc powiedzieli: — Siedź tu, synku! Idziemy po drzewo. — Pójdę z wami. -— Ni! Tu będziesz siedział, bo ma przyjść sztygar. Powiedz mu, gdzie jesteśmy. A gdyby miał co pilnego, niech na nas zaczeka. Wantuloszek siadł przeto pod ścianą i czekał. I ledwie usiadł, przyszły w ciszy wszystkie tamte wspominki. Ujrzał w nich swój Złoty Gron, starzyka, zuchwały świerk nad urwiskiem, mieniącą się srebrem Olzę, hitlerowskich żołnierzy w kopulastych hełmach i obdartych partyzantów. W partyzantce było życie piękne. Najczęściej siedział w bunkrze i gotował jedzenie. Partyzanci zaś chodzili na wyprawy. Wyobrażał sobie, że podobny był do tego Jasia z bajki, który siedział w jaskini zbójników, gotował im jedzenie, a zbójcy wyprawiali się na zbójnikowanie. Partyzanci wyprawiali się na hitlerowców. Czasem wracali wszyscy, czasem jednego lub dwóch brakowało. 295 „Zginęli" — mówili towarzysze, gdy Francik pytał się, czemu nie wrobił Kurzydło albo innym, razem Kulesza albo jeszcze innym razem Michnik, Sołtyk i Rewenda. Czasem zabierali go z sobą lecz strzegli go jak oka w głowie. Gdy jednego razu natrafili na kilku hitlerowskich żołnierzy, Francika wsadzili do ogromnej dziupli w drzewie i kazali siedzieć spokojnie. Francik słyszał tylko strzelaninę. Gdy mu potem kazali wyjść z dziupli, usmarowanemu od próchna, widział tylko stratowane krzaki i jednego żołnierza leżącego tak jakby spał skulony, z głową na podłożonym ramieniu. Potem wrócili w dolinę Olzy i oddali Francika matce. — Synka wam przyprowadziliśmy — rzekli. — Dzielnie się spisywał. Francdk "wiedział, że wcale się nie spisywał. Tyle tylko, że gotował obiady, i wieczerzę w bunkrze, czyścił karabiny i słuchał bajek piegowatego Halamy. — Dwie dziurki w nosie i skończyło się! — kończył Halama każdą bajkę. Istotnie, tamta bajka skończyła się, a rozpoczęła się nowa bajka. Ta nowa chyba się nie skończy. Jest w niej szumiąca cisza i spełnienie wiergułowych zaklęć starzyka. Tylko że zamiast złota — kopie węgiel. Francik pomyślał, że wprawdzie nie kopie węgla, lecz pomaga górnikom. Górnicy zaś poklepują go po ramieniu i powiadają: — Tylko, synku, trzymaj się górniczego rzemiosła, a wyjdziesz na ludzi! Francik już od roku wychodzi na ludzi. Zdołał zmężnieć, głos mu jakby zgrubiał, chociaż niewiele, próbował już żuć tytoń, lecz dał spokój, bo mu nie smakował i naraził się tylko na śmiech, gdy pobiegł do zawaliska, by górnicy jego klęski nie widzieli. Raz już nawet próbował prowadzić wrębiarkę, ale przepędził go od niej sztygar Kubiczek. Nazwał go zasmolonym gizdem, a zezowatemu Małyszowi przygadał mocno twierdząc, że Francika naraża na wypadek. — Jeszcze ma czas na wrębiarkę — sarkał. — Niech tylko robi teraz swoje, a gdy się przyuczy... Ale co tu gadać! Gdy tylko wyjedzie na powierzchnię, napisze więc list do matki. Powie jej w nim o tym, jak się tu wszystkiego lękał, a naj- 296 dziej ciemności i ciszy, gdy mu wypadło wędrować samotnie przez dalekie chodniki, jak górnicy opowiadali niestworzone rze-Ciy o jakimś duchu Skarbniku, jak w końcu przyzwyczaił się do wszystkiego i że mu teraz dobrze. Napisze także, że pomaga młodszym górnikom, którzy pod-lawiają wózki pod taśmy lub przenośniki, że czasem pomaga strzałowemu nosić torbę z nabojami, a czasem pląta się za mierniczym i biega z długą taśmą w chodniku. Innymi słowy, jest jeszcze takim posturkaczem, jak to określili górnicy, lecz tylko czekać, kiedy sztygar przydzieli go do lokomotywki. W iokomotyw-ce jest taka jakby szoferka, w której siedzi ślepy na jedno oko Baścik i gania po całym przekopie i głównym chodniku. Lokomo-tywka wlecze za sobą kilkadziesiąt wózków z urobkiem pod szyb, a z podszybia ciągnie próżne wózki, które okropnie dudnią. Ich grzmot jest taki sam, jaki można słyszeć nad Baranią podczas największej burzy, z piorunami. Powiedział sztygar, że gdy podrośnie i gdy się do reszty zżyje z kopalnią, przejdzie do górniczej szkoły. Sztygar powiedział, że będzie musiał zjeść sporo bochenków chleba, zanim stanie się prawdziwym górnikiem. Lecz i tego się doczeka, jeżeli go coś nie zje. Cóż by go miało zjeść? Duch Skarbnik? Głupstwo. Starzyk natychmiast by zaczął pleść trzy po trzy o duchach, o koniach bez głowy i o jaroszkach, twierdząc, że je wi-dziai na własne oczy. Piegowaty partyzant zaraz by stworzył bajkę o zmrokach i wilkołakach i plótłby ją przez trzy wieczory. Wszystko to napisze w liście do- matki. Usiądzie za stołem, rozłoży biały arkusik papieru... Szkoda że nie będzie na nim całujących się gołąbków lub niezapominajek, jakie bywały na takich arkusikach, gdy matka pisała listy do ojca za morze. Nie będzie już teraz i tamtego starego poczciorza z Istebnej, który siedział na bryczce, cmokał na dychawicznego konia i wiózł taki list przez góry, doliny, do Wisły, przyśpiewując po drodze o tej rechtorce, która szła do Cieszyna. Jego list powiezie czerwone autobusisko z Wisły do Istebnej. W Istebnej na poczcie obejrzą list i powiedzą: —' Aha! Oto j;est pismo od Francika Wantuloszka. Trzeba je zanieść do jego matki. Z listem Francika pojedzie młody poczciorz hamując pedałami rower, gdy potoczy się od Małyszna w dolinę Olzy. Potem już 297 czarnej łupinki. Kołysało się łatwo mu jechać wzdłuż Olzy do starej chałupki, w której jego matka przędzie na kołowrotku. — Wantułko! — zawoła poczciorz. — Przywiozłem wam list od Franciika!... Matka odłoży kołowrotek, .weźmie list i długo będzie go oglądała. Potem nałoży okulary, rozerwie ostrożnie kopertę, stanie pod oknem i zacznie czytać; Roztomiła Mamulko! Siadam do stołu mego, piszą do serca Waszego i pozdrawiam Was przez koSzyczek wiśni, niech się Warn moja miłość przyśni... Ocknął się Wantuloszek, spojrzał bystro w głąb chodnika. Trzasnęły gdzieś drzwi, bo, światło karbidówki chybnęło niespokojnie. — Ktoś idzie — mruknął i tera2 czekał, kiedy w mroku pojawi się idące światełko. Pojawiło się, jakby wyłuskane i (kroczyło miarowo. — Sztygar — uradował się gło — Co tu robisz, Wantuloszku? — Czekam na was. — A gdzie kamraci? — Poszli po drzewo. ~ Aha! — sztygar usiadł obok nich. Wyciągnął zamorusany notes i toś w nim pisai. Wantuloszek patrzył na jego rude wąsy, śmieszcie postrzępione. — Wantuloszku - odezwał się sztygar _ masz ty matkę? — Mam. ¦ —¦ A ojca? — Nie mam. Gdzieś ńrypn vju*,ies przepatu z — Aha! To nic. Umiesz pisać? — Pewnie, że umiem. — To napisz dzisiaj list do mat^i, że od jutra będziesz pomocnikiem maszynisty na przekopie. — Dobrze! Napiszę! A dziękują bardzo pięknie. — A jak to napiszesz? — Że siadom do stołu mego i pisZę ,do serca waszego... — ...I ze ją pozdrawiasz przez koszyczek wiśni? Prawda? 298 Wantuloszka. - Poczekam na morzem. — Skąd wiecie? — zdziwił się Francik. — Bo wiem. I znów nastała szumiąca cisza. W ciszy siedzieli sztygar i Francik. Płomyk karbidówki sztygara syczał lekko, jak syczy zaskroniec na Złotym Groniu, gdy go przestraszyć. Pod Złotym Groniem zaś, w mizernej chałupce, czeka matka na list od Francika. Wzdłuż Olzy jedzie na rowerze młody poczciorz i myśli sobie, że matka uraduje się listem. Matka odbierze list, nałoży okulary, stanie pod oknem i zacznie czytać: Roztomiła Mamulko! Pozdrawiam Was przez koszyczek wiśni!... 1953 Kropelka światła Konderla przewrócił się na bok i próbował usnąć. Nie może. Sen nie przychodzi. Konderla zastanawia się. dlaczego nie przychodzi. Mądrala Łomozik powiedziałby, że to sen złodziejski i że ten sen posiada więcej sumienia czy honoru, czy innego diabła, aniżeli go posiada Konderla. W ogóle Łomozik uwziął się na Konderlę i wciąż mu coś wytyka. A to stempel niedbale podbity, a to kamień nie sprzątnięty, a to wózków brakuje, a to zaś to, a potem tamto... — Wszystkiemu winien Konderla. — Ruszajże się, pieronie, bo na słoną wodę nie zarobimy z powodu ciebie — wrzeszczy i kamratów buntuje przeciwko niemu. Ale to wszystko głupstwo. Okorek ugniata jak wszyscy diabli, chociaż wybrany z całej kupy okorków na chodniku. Cholerne sęki uwierają w pośladki, wciskają się między żebra. Zasmolone sęki. Konderla przygasił światło w benzynówce tak bardzo, że tli się zaledwie drobnym niebieskim płomyczkiem. To nie jest płomyczek, to niebieska kropelka, która urwała się z nieba i zawisła w mrokach. Takie określenie czytał kiedyś w wierszu jednego poety, który nigdy nie był w kopalni, lecz umiał składnie o niej fanzolić. Konderla zapatrzył się w ową niebieską kropelkę światła i pomyślał, że tamten poeta dobrze to określił. Nie można zaprzeczyć. Kropelka światła tkwi w ciemnościach i ani drgnie. Powinna drgać, bo do Konderli dochodzi daleki pogłos pracy. To drzwi gdzieś trzasną, to perlik rozdudni się w piętrze, to powietrzem targnie daleki wystrzał, a pisk zgrzebeł w rynnie aż tu słychać. To może ten cienki, przenikliwy pisk nie pozwala Konderli usnąć? Przewrócił się znowu na drugi bok. Niewygodnie. Niech to pieron trzaśnie. Nie ma to, jak w domu nąć w łóżku pod pierzyną. A tu co? Sęki ugniatają i wszystko. Iowie zaś kręcą się głupiutkie myśli i nie dają spokoju. Dziwne są te myśli. Kocą się w mrokach chodniczka i doku-¦/,ają jak pchły. Raz, ta ugryzie, potem.inna ukłuje, trzecia dziob-, lie, potem całą kupą zbiegną się i gryzą. „A ty faroński bumelancie — wrzeszczą mu do ucha. — A ty leniu zasmolony. A ty giździe zagiżdżony." Myśli kłębią się w skołatanej głowie Konderli i nie przestają dokuczać. A naokoło czarna, najczarniejsza noc, przedziurawiona jedną jedyną kropelką niebieskiego światła. W jądrze nocy zaś, koło światełka, leciutko szumi zmęczony wiatr i kapie gdzieś woda. Gdzie to może kapać? „Cyk... cyk... cytk..." — woda leniwie odmierza czas kroplami. Konderli przypomniała się zabawna piosenka o również zabawnej melodii. Słów piosenki nie pamięta. Wie tylko, że na końcu każdej zwrotki śpiewa się: „Bum, cyk,, cyk... Bum, cyk, cyk, tra-ta-dra-ta". Melodię pamięta. Spróbował ją zagwizdać, lecz ledwie wydmuchał przez stulone usta pierwsze jej tony, zamilkł. — Pierona, Skarbnik może się zjawić — mruknął zabobonnie. Zaczął przeto liczyć cykanie wody, lecz i to rychło mu obmierzło. Niech tam woda cyka sobie do sądnego dnia. Milej słuchać szumu wiatru. Chociaż to nie jest wiatr, tylko wiew, któremu wcale się nie śpieszy. Niesie z sobą zapachy kopalni. Zapachy są słodkie a mdłe. Wiatr, zamieniony po drodze w osłabiony wiew, przewędrował cały pokład, otarł się o wszystkie ściany i przodki, nasycił się wyziewami zawalisk, zapachem zbutwiałego drzewa, słodkawym swędem odstrzałów, kwaśnym odorem ludzkiego potu i teraz wlecze się niemrawie koło Konderli jak zmęczony, górnik wracający pod szyb. Konderla nie jest taki głupi, by wracać zmęczony pod szyb. Zatrzymał się jednak przy myśli o ludzkim pocie. Ukłuła go tak mocno, że się wzdrygnął. Dostrzegł bowiem w wyobraźni swoich kamratów, którzy w tej chwili rwą węgiel jak wszyscy diabli, a on wyleguje się na okorku w chodniczku. Ha, niech rwą. Konderla nie, jest taki głupi, żeby... Żeby co? Nie wie, jak zakończyć myśl o ludzkim pocie. Urwała mu się i przepadła w mrokach. W przypomnieniu wciąż widzi swoich 301 kamratów w filarze. Stary Łomozik, mądrala nad mądralami, młody Kubienka z zajączkami w głowie, zezowaty Kobiela i ten najmłodszy wśród nich, Grochol z Francji. Herzyk również. Uwijają się tam jak wszyscy diabli, bo chodzi im o zwiększony fedrunek. Ha, nie ma głupich. Konderla odwalił zręcznie od kamratów i pognał w wyrobisko na chodniczek wentylacyjny. Trzeba mieć trochę sprytu. Powiedział kamratom, że idzie po drzewo. Głupia wymówka. Mógł przecież inną znaleźć. Na przykład, że zamierza obejrzeć chodnik wentylacyjny, by się przekonać, czy nie ma w nim obwału, gdyż za słaby przewiew w przodku. Mógł też powiedzieć, że boli go brzuch i musi udać się z potrzebą do zawaliska. Nie. To nie byłoby mądrze powiedziane, bo po pierwsze, do zawaliska nie wolno włazić, a po drugie, kamraci pomyśleliby, iiż go tam diabli wzięli. Przypuszczaliby, że wszedł do gazów lub go zawaliło. I gotowi by narobić piekła na całą kopalnię. Już tak jest dobrze , jak im powiedział. Po drzewo poszedł i skończone. A że tak długo nie wraca, to mic, musiał czekać pod szybem. Nie było wózków albo coś podobnego. Zawsze zdoła się jakoś wykręcić. — Drzyjcie, kamraci — powiedział. — Idę po drzewo, —¦ Przecież mamy dosyć drzewa — obruszył się stary Łomozik. -— Znowu coś, faronie, kręcisz. Teraz kamraci klną jak wszyscy diabli. Z pewnością jeden drugiego wypytuje, gdzie się podział Konderla. Ha, niech klną. Wróci pod koniec szychty, gdy już będzie po największej robocie, i byle .co scygani. A że go spotkał sztygar na przecince i wysłał pod szyb po lampy. Albo że go zabrał do zagazowanego pola, bo sam nie chciał iść. Powie, że musiał wejścia od chodnika zagradzać krzyżami na znak, że tam gazy. A niech go w zadek całują. U nich nic, tylko* robić i robić. Splunął z odrazą. Ślina poleciała w mroki i pacnęia w stempel... Jakby to było dobrze, żeby zjechać pomaleńku na dół, posiedzieć sobie, jak to kiedyś bywało, na rozjazdowych płytach przed kołowrotem, porozmawiać, pomądrować, pofanzolić coś do śmiechu, założyć sobie na śliwkę, a potem ruszyć powoli do przodka. A w przodku... miły Boże, jakby to było pięknie, żeby kopnąć w ścianę, a węgiel sypałby się jak wszyscy diasi. Byłby fedrunek, 302 .się patrzy, a on siedziałby na kupie urobku i popędzał chłop-i wozaczy. — A wio, syncy! A wio, lebonie! A śpieszcie się, gizdy! — wo-t;ilby na nich i poganiał styliskiem piki. A potem wyjechałby pięknie na wierzch, umyłby się w łaźni i drodze wstąpiłby na jednego „tatę z mamą". Wypiłby z ucie- I bo wiedziałby, że zarobił kupę pieniędzy. A baba nie pyskowałaby 7. powodu jednego głupiego kieliszka, jak to teraz robi. Ha, dawniej to były czasy! A dziś — szkoda mówić. Inżynde-towie sprowadzili na dół maszyny, wrębiarki, kacze dzioby, kom-liajny... Najgorsze są te kombajny. Wlecze się taka bestia na spą- wyje jak tysiąc diabłów ze skóry obdzieranych, ryczy jak tysiąc pierońów, a tu ciasno wszędzie, a pyłu i co tylko, a maszyna 'mi człowieka, że nie ma czasu nawet nosa obetrzeć, gdy wisi u niego kapka. Albo te stemple. Dawniej człowiek przyniósł stempel do przodka, wygrzebał w spągu gniazdko, wsadził weń stem-pel i podbijał powolutku, powolutku... A teraz żelazne stojaki piężkie jak wszyscy diabli, a gdy którego stojaka nie usunie na czas i zostawi go w zawalisku, wtedy dyrektor, inżynierowie i sztygar ciskają się, pieklą, że to sabotaż, że to i tamto! Zasmolony dzisiaj żywot porządnego górnika. Inżynierowie chcą z niego zrobić maszynistę. Ale Konderla gwiżdże na maszyny. "Chciał istotnie gwizdnąć, lecz znów polękał się Skarbnika. Przypomniał sobie tekst tamtej piosenki wystukiwanej przez kapiącą wodę w głębi chodniczka. Woda kapie jednostajnie: cyk!... cyk!... cyk!... Konderla pod wtór spadających kropli jął buczeć cichutko tamtą piosenkę: Gorzołeczko, ciotko moja, Nie piłech cie jako wczora. Jo ci pija, baba bija, Życie mi przemieniasz W kiermasz. Bum, cyk, cyk!... Bum, cyk, cyk, tra-ta-dra-ta! Zabuczał i umilkł. Przestraszył się swego śpiewu. Wydawało mu się, że nie wypada śpiewać, gdyż w takiej czarnej szumiącej ciszy wszystko wychodzi opacznie. Słowa piosenki jakby napuchły i przybrały pokraczny kształt. „Bo jeszcze może przyjść Skarbnik" — pomyślał. 303 V> „Głupstwo! Konina! — pocieszył się szybko. — Nie ma Skarbnika! To wszystko fanzołenie!" A jednak myśl o Skarbniku nie dawała mu spokoju. Szumiąca cisza w najczarniejszej nocy, kropelka niebieskiego światła, zapach kopalni, opowiadania starych górników, poczucie osamotnienia, świadomość, że jest się nędznym jakoby robakiem grzebiącym pod ziemią, oraz wyczekiwanie czegoś, co może przynieść śmierć w gazach, pożarze, pod załamanym stropem czy w kurzawce — wszystko to sprzyjało- wierzeniu w istnienie Skarbnika... Konderla przypomina sobie, jak mu kiedyś, kiedyś, gdy zjechał po raz pierwszy na dół, stary Kazik opowiadał o duchu Skarbniku: — Mówią ci, synku, nic nie mów. Bo przyjdzie duch Skarbnik, taki srogi chłop z biołą brodą po pępek, z czerwonym światłem w. lampie, i bydzie po paradzie! -— Po jakiej paradzie? — No, jeśli bydziesz gwizdoł na dole, to on przyjdzie, ten Skarbnik, d zapyto, czemu gwiżdżesz, szpikolu? A na ciebie piźnie przeogromny strach i ani be, ani me. Gęba ci strach zamuruje! A on nic, tylko gichnie cię w gryzok, aż ci zęby zadkiem wylecą. I to bydzie po paradzie! — A cdi potem, Kaziku? — Potem ty bydziesz zbieroł zęby na spągu, on zaś straci się w ociosie i koniec. . —¦ Jezusku święty, a czy to prowda, -Kaziku? — Jeśli mi nie wierzysz, łeboniu, to zapytej się starego Cmoka. On go widzioł w starych robotach. , —' Nie cyganicie? — A co se myślisz, — obruszył się Kazik, — Nie robią z gęby cholewy! — Dyć jo nic nie padom! - — To jest blank prowda — plótł dalej Kazik. — Gdy se gwizdniesz, przyjdzie ten Skarbnik, poświeci w oczy i zapyto, czego chcesz? Boś na mnie gwizdoł! Jeśli jesteś chytrus, to mu powiesz, czego chcesz. Spadnie ci wózek ze szyn, to poproś, by ci go postawił na szyny. Podniesie, bo to jest porządny duch. Chcesz, żeby ci się sypało węgle na ścianie lub w filorze, to mu powiedz. Skarbnik stuknie kilofem i węgiel zacznie się sypać, aż uciecha. Albo jeśli... 304 — A gdyby go tak poprosić o kupa pieniędzy? — zapytał kudłaty Konderloszek o wystraszonych oczach. —i To mu powiesz: panie Skarbniczku, dejcie mi kupa pieniędzy! . — Da? — A pewnie, że da. — A co potem? — Potem kr owinięć pod płotem. — Wiecie, Kaziku, jo się pytom, czy mi do w pysk? — To sie wie, że ci do, jeśli mu pielenie podziękujesz, A gdy ci sie postawa na oczy, to mu powiesz: szczęść Boże, panie Skarbniczku! A gdy odejdzie, to mu powiesz: pięknie dziękują, panie Skarbniczka! I już jest po paradzie. ¦—' A nie cyganicie, Kaziku? -*• Głupiś! Jeżeli nie wierzysz, wleź w zawalisko i gwizdnij na palcach, ale festelnje, bo Skarbnik jest trochę głuchawy. To potem zobaczysz. Tyle lat minęło od tamtej rozmowy z Kaziikiem, a Konderla nigdy nie próbował gwizdać na dole. Nie wierzył w pleciugi starego Kazika, na wszelki jednak wypadek nie gwizdał. Teraz przy-. ix>mniał sobie jego bajdy. Przypomniały mu się i inne opowiadania, jakie słyszał w ciągu swej pracy w kopalni, Starzy górnicy, /.nane gaduły, przytaczali tyle szczegółów spotkań ze Skarbnikiem, iż podczas słuchania skóra cierpła. Młodsi kamraci pokpiwali z bajdurzeń, gdy jednak znaleźli się samotni w odległych polach kopalni, w starych wyrobiskach, gdzie daleko, szeroko nie uświadczy człowiek kamrata, wtedy każdego ogarniał lęk i każdy z ulgą wracał do swoich. To samo działo się z Konderla. Polazł teraz w stary chodniczek wentylacyjny i słucha cykania wody, i patrzy w kropelkę niebieskiego światła, wiszącą w ze-stokrotnioinym mroku. Zastanowił się, dlaczego tamta kropelka światła przywodzi mu wciąż przed oczy jego Zuzamkę: Dziwna to dziewczyna. Nie chce teraz o niej myśleć, bo... no, bo nie chce! Woda wciąż kapie i kapie, cyka i cyka jak stary budzik. Co za głupie cykanie! - Bum, cyk, cyk!... — zabuczał, by odegnać niepokój. 20 Opowiadania 305 Ha, gdyby to była prawda z tym Skarbnikiem, wiedziałby, czego od niego zażądać. Żeby węgiel sypał się jak popiół. Eh, do diabła z takim życzeniem! By Skarbnik dał mu tyle pieniędzy, iżby starczyło na całe życie. Nie musiałby się mozolić w kopalni, wylegiwałby się po całych dniach, jadałby rogaliki z masłem i skwarkami. Popijałby gorzałką... Gorzołeczko, ciotko moja, Nie piłech de... Zaskrzeczał jak podrzynany baran, lecz urwał w połowie, bo mu się wydało, że ktoś idzie. Wytężył słuch: nikt nie idzie. Wiew tylko szumi, woda cyka, cisza dzwoni w uszach, a w mroku jarzy się kropelka niebieskiego światła. Kamraci będą się pieklić, gdy wróci pod koniec szychty... — Gdzieś siedzioł, ty pieroński bumelancie?! — zaczną pokrzykiwać. Niech pokrzykują. W pięcie ma ich wymyślanie. Najważniejsze, że odpoczywa w chodniczku. Bo to i łeb boli go trochę po wczorajszej popijawie. Spotkali go kamraci i rzekli: — Konderla, chodź na jednego! Poszedł. Jak nie pójść, jeżeli kamraci zapraszają? Jeszcze by się pogniewali, powiedzieliby, że nimi gardzi. Wypił więc jednego i drugiego... Nie liczył. Potem przyszła żona z okrutnym krzykiem i wymyślaniem i pognała go do domu. Po drodze lamentowała, że pójdą po zebranym chlebie z powodu jego pijaństwa. Dzisiaj zjechał do kopalni, bo go żona pilnowała. Jutro jednak nie pójdzie. Niby to wybierze się na szychtę, a gdy straci się z oczu żonie, smyrgnie bokiem poza hałdę i wio! na ryby z wędką. Wędka czeka ukryta w spróchniałej wierzbie. Może nad rzeką spotka kamratów i wtedy czas upłynie jeszcze miłej! Tak jest. Już postanowione. Jutro strzeli szychtę jak pieron! Uśmiechnął się do tej myśli. Nareszcie porządna myśl, wcale niepodobna do* uprzykrzonej pchły. Usiądzie nad rzeką w cieniu, zarzuci wędkę i będzie czekał. Nie tyle chodzi o ryby, ile o to leżenie w cieniu nad rzeką. Przyjdą kamraci, przyniosą flaszeczkę z wódką. I będą z niej pociągać po kolei, bul, bul, bul... Wtedy myśli poróżowieją, w głowie powstanie słodki mętlik, zapomni się o wszystkim. Nawet o żonie i dzieciach. 306 Dziobnęła go myśl o dzieciach. Wie, Karliczek i Zeflik biegają , obdarci. Ludzie powiadają, że on temu winien. A Zuzanka? Myśl o Zuzance nie chce odejść. Chyba wstanie i zgasi w benzynówce tamtą niebieską kropel-i v światła! Nie chce mu się wstać... Za to myśl o Zuzance nie chce odejść. Robi to wrażenie, że podchodzi, zagląda mu w oczy, gdy siedzi zasępiony w izbie na . ie. Nie nie mówi, tylko patrzy w jego oczy. Konderla nie może iść jej wzroku. Wstaje i wychodzi. Niechby raczej płakała lub 11 >biła wymówki! A ona nic. Milczy i patrzy w jego oczy. Wtedy Konderla doznaje wrażenia, jakby go ktoś bił po twarzy. Nieraz /.amierzał skrzyczeć ją za to dziwne patrzenie z milczącym wyrzutem. Nie mógł tego uczynić, ponieważ byłoby mu żal Zuzanki. J«st mu najmilszym dzieckiem. Przed nikim się nie wstydzi, I wstydzi się przed nią. Pani nauczycielka powiedziała, że Zuzanka jest bardzo rozgarnięta. Lęka się jednak o jej zdrowie. Zuzanka może umrzeć. Nie! Zuzanka nie może umrzeć! Niech on wszystko straci, niech nawet rękę straci, nogę straci, lecz Zuzanki stracić nie może! A dlaczego mogłaby umrzeć?... Pani nauczycielka powiedziała, że Zuzanka jest słabowita, i lęka się, by nie przywinęła się gruźlica. Poza tym jest cicha i jakby zamyślona. Gdy ją jednak o coś zapytać na lekcji, odpowiada bystro i zawsze na celująco. Zuzanna jest najlepszą uczennicą w szkole. Przypomina sobie. Wracał pijany do domu i przewrócił się na drodze. Leżał, gramolił się, nie.mógł wstać, a ktoś przechodzący rzucił z obrzydzeniem: — Ożarł się, pieron, jak świnia! To obelżywe słowo dokucza mu w tej chwili i gryzie. Lecz je~ szcze bardziej dokucza mu i gryzie milczące spojrzenie Zuzanki. Gdy dowlókł się wtedy do domu, popatrzyła mu przeciągle w oczy i nic. Było w tym coś takiego, że przez dłuższy czas on nie mógł popatrzeć w jej oczy... Spojrzał znowu na niebieską kropelkę światła i zakrył twarz dłonią. Ubodła go myśl, której najbardziej się lękał. Przyszedł na drugi dzień stary Wieją, chrzestny ojciec Zuzanki, i tak powiedział: 307 I — Gdybym był na twoim miejscu, Franciszku, skryłbym się pod ziemię ze wstydu! — -O co wam chodzi? — burknął Konderla. — O twoje sumienie, Franciszku. Czy ono cię nie gryzie? -— Pchła mnie gryzie, a nie sumienie. —¦ Sumienie jest jak pchła... — No i co z tego? Co mi chcecie powiedzieć? — Leżałeś wczoraj ożarty w rynsztoku. — To moja sprawa, a nie wasza. — Moja, nie moja... Tu chodzi o co innego. — Więc gadajcie, do pierona, a nie bąkejcie. —• Dzieci wstydzą się za ciebie. Chłopcy jeszcze są mali, nie zdają sobie sprawy, ale Zuzanka... — Co Zuzanka? — Przyszły sąsiadki i rzekły wtedy, że... Powiedziały tak: „Twój ojciec leży ożarty w rynsztoku". A ona na to: „To nie jest mój ojciec." Widzisz, twoje rodzone dziecko wyparło się ciebie ze wstydu. — Nieprawda. — Prawda. — To Zuzanka tak rzekła? — Tak rzekła. Powiadam ci, Franciszku, zmień się. Szychty strzelasz, kamraci skarżą się na ciebie... ' — Gwiżdżę na kamratów — bronił się Konderla głupawo. —' Jak uważasz. Masz swój rozum, wiesz, co robisz. Ale co ci powiem, to ci powiem. Gdyby moje dziecko rzekło, że „to nie jest mój ojciec", schowałbym się pod ziemię ze wstydu. No idę... I poszedł. Tak, Zuzanka, Zuzanka. Co o niej pomyśli, co spojrzy na niebieską kroplę światła, doznaje wrażenia, że go ktoś policzkuje. Gorzej. Że go coś bije po duszy. Tak. Bije po duszy. Jasny pieron, bo wstanie i zgasi tamtą kroplę światła. Zakrył głowę marynarką, uciszył się. Myśli płowiały, obrazy płowiały, rozmowy przemieniały się w szum ociężałego wiewu, nadchodził sen. Zanurzył się w nim jak w studni. Przyśnił mu się Skarbnik. Stanął przed nim taki sam, jak go opisywał kiedyś stary Kazik. Brodaty, srogi, z czerwonym światłem. Konderla poprosił go o pieniądze. Skarbnik zażądał tytoniu. Konderla podał 308 mu pęcherz z tytoniem, Skarbnik nabrał go sporo w paluchy, włożył do ust, a potem Konderla znalazł się na powierzchni, jakim cudem — nie wie. Leżał w' łóżku, a na stole był pęcherz ze złotymi listkami tytoniu. Tytoń jarzył się. Konderla leżał, obżerał się i znowu leżał, a w domu było wszystkiego pod dostatkiem. Tylko nie wolno mu było pracować. W końcu obmierzto mu leżenie pod pierzyną, więc gdy żona poszła po nowe zakupy, wylazł spod pierzyny i stanął w oknie. Ujrzał sąsiada rąbiącego drzewo. Wyszedł i zaczął mu pomagać. Wróciła żona, porwała kubeł z wodą i chlust! —- na Konderlę. Zerwał się przerażony ze spągu, spojrzał i ujrzał nie żonę, lecz trzy lampy i swoich kamratów. Łomozik krzyczy, a ktoś znowu chlust na niego wodą z kubła! — A ty pieroński leniu cuchnący! — drze się nad nim Łomozik. — To ty śpisz w chodniku i chrapiesz jak kobyła, a my tam ciągniemy za ciebie! Sakramencki bumelaneie! Ty leniu pieroński! Ty... — i znowu ktoś po raz trzeci phlust! na niego wodą. Porwał lampę z/niebieską kropelką światła, podkręcił ją, że stała się zwykłym światłem, i pognał do upadu. Mokry jak szczur. Za nim leciały wymyślania i pierony kamratów. Jakby ktoś ciskał kamieniami. A każdy kamień trafiał. Co za stodiabelny sen! Co za głupi sen! Jasny pieron! Uciekł pod szyb i ukrył się za drzwiami. Wyjechał pierwszą windą na wierzch. Nie poszedł do łaźni, tylko pognał chyłkiem do domu. Wstydził się i lękał, że kamraci zauważą, iż jest przemoczony, i domyśla się wszystkiego. Wstyd! Wstyd! Oblany wodą jak szczur! W domu zastał Zuzankę. Żony nie było, jeszcze nie wróciła z pracy. Chłopcy ganiali koło hałdy. — Masz co do zjedzenia? — burknął na dziewczynę. Zuzanka spojrzała na niego bez słowa. Niebieskie oczy jak tamta kropelka światła w chodniku! Poszła do kuchni, przyniosła w misie wodziankę z kartoflami. — To mam żreć? — warknął. Zuzanka milczała. Zaczął chlipać wodziankę i wyławiać kartofle łyżką. / — Czemu jesteście tacy mokrzy? — zapytała wreszcie. — Czemu się nie przebierzecie? 309 — Czemu jestem mokry? Bo na dole kapie woda, a ja nie pracuję pod parasolem. Cóż się pytasz? — Bo mi was żal, tato! — ZalL. Żal!... — mruczał Konderla i dławił się jedzeniem. Rosło mu w ustach. Niepokoiły go spokojne oczy Zuzanki. One wszystko wiedzą. One wiedzą, że został oblany wodą, gdy spał w chodniku. Ich spojrzenie wyczuwał jak dotknięcie palców. Odsunął misę, poszedł do komory, obmył się, przebrał i wyszedł. , Przewałęsał się koło hałdy do zmierzchu. Byłby zajrzał do karczmy, lecz nie miał przy sobie pieniędzy. Wrócił do domu. Chłopców jeszcze nie było, żony także jeszcze nie było. W drugim pokoju zastał Zuzankę. Dziewczynka pisała coś w zeszycie. Pomyślał z goryczą, że ta jego umiłowana Zuzanka wyrzekła się go, gdy jej baby mówiły, że leży pijany w rynsztoku. Ta jego Zuzanka! — Co robisz, Zuzanko? Dziewczyna patrzyła na niego w milczeniu, z wyrzutem. Bla-ia, chudziutka, o bujnych jasnych włosach i niebieskich oczach. Uśmiechnęła się nieznacznie, gorzko. « — Piszę zadanie — rzekła. — A chłopcy? — Gdzieś biegają;. — A matka? — Jeszcze nie wróciła z pracy. — Czemu tak mi się przypatrujesz? Zuzanka milczała. Odwróciła głowę, schyliła się nad zeszytem. —¦ Masz co dla mnie do zjedzenia? — zapytał. — Została kartoflanka z obiadu. — Wiecznie ta kartoflanka! — obruszył się. — Nie mamy pieniędzy na co innego — rzekła Zuzanka spokojnie i znowu wpatrzyła się w jego oczy. Konderlę aż poderwało z gniewu. Już chciał "cisnąć jakimś >strym słowem, lecz poskromiły go jej oczy. Opanował się przeto rzekł łagodnie: — Dobrze, już, dobrze, Zuzanko! Dziewczyna zdumiała się. Wyczuła bowiem w głosie ojca coś liezwykłego, niecodziennego. Wiedziała, że ją lubi najbardziej 310 /. rodzeństwa, lecz ta miłość jest szorstka i kanciasta. A teraz w je-go słowach wyczuła coś nowego. W głosie ojca było pogłaskanie dłonią po głowie. Nic jednak nie rzekła, bo mu nie dowierzała, i ijciec zawsze tylko krzyczy, ciska pieronami, zwłaszcza gdy jest pijany. Przyniosła z kuchni miskę z kartoflanką, podała chleb. Konderla jadł w milczeniu. Chleb stawał mu kością w gardle. Nie patrzył na Zuzankę, znowu coś piszącą w zeszycie. —¦ Byłaś dziś w szkole? — zapytał, by przerwać przykre milczenie. Spostrzegł, że pytanie było śmieszne. Przecież dobrze wie, że była w szkole. — Byłam. — A co w szkole? Zuzanka zawahała się. Konderla to zauważył. — No, powiedz, Zuzanko! Masz dużo do nauki? — podjął łagodnie. Dziewczynka była zaskoczona ciepłym tonem w głosie ojca. — Mamy dużo. Muszę jeszcze napisać zadanie z polskiego. — O czym masz pisać? Może ci pomóc? — Ty mi nie możesz pomóc. — Dlaczego? — Bo to jest zadanie z polskiego o bumelantach. — O czym? — zapytał gwałtownie. — O .bumelantach? — Tak, tato. — Hm! — mruknął i zamyślił się ponuro. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Przyrzekł jej pomóc w pisaniu, słowa trzeba dotrzymać, a tymczasem Zuzanka pisze o bumelantach. To ci dopiero!... Ale ciekawe, czego to dzisiaj uczą w szkole? To znaczy, że Zuzanka ma napisać zadanie o swoim ojcu. I napisze, że jej ojciec jest bumelantem! Odsunął miskę, wstał i rzekł: — Zaczekaj, Zuzanko, z tym zadaniem. Ja zaraz wrócę! Wyszedł zamykając gwałtownie drzwi. Tk> nawet Zuzanka wytyka mu, że jest bumelantem! Dziewczyna wstydzi się za niego. Wstyd dostrzegł w jej oczach, gdy mu powiedziała, że ma pisać o bumelantach. Udał się do mieszkania Łomozika. Na przechodniów nie patrzył. Zauważył, że oglądają się za nim i coś mówią. Wiedział, co mówią. . 311 W domu Łomozika, w sieni, zastał Łomoziczkę. — Dobry wieczór. Jest wasz w domu? — Jest. Są u niego kamraci. Coś tam radzą. Jest Herzyk i Ko-biela. Grochoł też ma przyjść. — To dobrze! Zapukał, wszedł do izby. — Dobry wieczór, kamraci — rzekł w progu. Za stołem siedział Łomozik, po drugiej stronie Kobiela, Herzyk pod ścianą. Spojrzeli na niego zdumieni. — Dobry wieczór, Konderlo — rzekł Łomozik. — Cóż was przywiodło? Siadajcie! — Ja tylko na chwilę do was. — Nic nie szkodzi. Siadajcie. Konderła usiadł i postanowił wyjaśnić, co go tu przywiodło. Spostrzegł z przykrością, że w progu zapomniał wszystko, co chciał powiedzieć. Po drodze ułożył sobie całą przemowę, a teraz nie może znaleźć tego pierwszego słowa, które by ją rozpoczęło. Tamci zaś patrzą wyczekująco. W oczach ich czai się nieufność. — No, mówcie Konderlo, co was tu przywiodło! — zachęcił go Herzyk. — Bo myśmy tu u Łomozika poniekąd w waszej sprawie... Konderla wstał i rzekł: — Łamoziku, ja mam sprawę. Bardzo ważną sprawę! Do was wszystkich! —• Więc mówcie, mówcie, cóż to za sprawa? -— zachęcił go Łomozik. -— Słuchajcie, kamraci. Od jutra koniec z moim bumelanc-twem! — wykrztusił Konderla. Zdumiał się, że mu to tak łatwo poszło. , — No, to pięknie — mruknął Łomozik chłodno, niedowierzająco. — Zaś się pieron ożarł w karczmie! — mruknął do siebie Herzyk. — Cicho, Herzyku! -— zgromił go Łomozik. — Więc powiadacie, Konderlo, że od jutra kończycie z bumelanctwem? — Powiedziałem! — To jest wasze święte słowo? — Święte!... 312 — Hm, hm! To dziwne. — Nic dziwnego! — rzucił hardo Konderla. - Nie o to chodzi, a jednak o to. Bo widzicie, Konderlo, myśmy się tu zebrali, by wspólnie uradzić, co robić. Chcieliśmy pójść 'l<> was i powiedzieć wam coś na rozum i do serca albo też pójść do zawiadowcy i zażądać, by przydzielił kogoś innego na wasze miejsce do naszego filara. Żeby dał nam innego kamrata! — Jak to innego kamrata? Czy ja nie wasz kamrat? — Nie gniewajcie się, Konderlo, lecz chyba sami przyznacie, z takim kamratem, jak wy jesteście, to do bani! Strzelacie szychty, robić wam się nie chce, burnełujecie... Ubodło go to pierońskie słowo. Jakby go ktoś widłami dziobnął w serce. Zuzanka pisze o swoim ojcu jako o bumelancie! Jasny pieron! — Już nie trzeba nigdzie chodzić. Ani do mnie, ani do zawiadowcy! — rzekł twardo. — Tak mi się wydaje, że nie trzeba — podjął statecznie Łomozik. — Dajcie rękę, Konderlo, że tak będzie, jako rzekliście! — Ręka! — Konderla wyciągnł dłoń do kamratów. Ujęli ją wszyscy, potrząsnęli mocno i już był pakt zawarty. Ogromna ulga wstąpiła w serce Konderli. Jakby mu się z niego stoczył spory kamień. — A teraz wam jeszcze jedno powiem, Konderlo. Nie miejcie za złe, żeśmy was oblali wodą w chodniczku... Nie o tym chcę jednak mówić. Byłem dzisiaj po szychcie w radzie zakładowej. Po prostu, żeby się poradzić, co a jak. I poradzili mi to, co chcieliśmy zrobić z wami. Ale nie o tym chcę mówić. Powiedzieli mi w radzie, że z was może być bardzo porządny kumpel, tylko trzeba coś takiego, co by waszym sumieniem ruszyło... — Ruszyło — przerwał Łomozikowi Konderla. — Co takiego? — Niech już to będzie moją tajemnicą. No, to idę kamraci, a dziękuję, wam za to, co zrobiliście! Podali sobie dłonie, a gdy się żegnali, Konderla pomyślał, że wszystkim rozkleiły się twarde serca. Wracał do domu jakby na złotym koniu. Synkowie już spala. Zuzanka siedziała nad książką. Uczyła się wierszyka, o tym, jak poszedł król na wojnę, a grały jemu surmy. 31,3 — Dobry wieczór, Zuzanko! Jest mama? — Jeszcze nie wróciła — rzekła dziewczynka uśmiechnięta. Pomyślała: co stało się z ojcem? Czemu taki inny? — Czekałaś z zadaniem na mnie? — Czekałam. — No, to zaczynamy. Pokaż, co już napisałaś? Zuzanka znowu się zdziwiła, bo jeszcze nie zdarzyło się nigdy, by ojciec pomógł jej w pracy szkolnej. Przyniosła zeszyt, otworzyła, zaczęła czytać: Po wojnie światowej była bardzo wielka bieda. Wszystko było zniszczone i spalone, a dużo ludzi zginało. Z naszej osady zginęło w niemieckich obozach koncentracyjnych i powieszonych przez hitlerowców sześćdziesięciu trzech ludzi. To byli powstańcy, górnicy, siedem kobiet i troje dzieci. Teraz u nas w Polsce wszystko się odbudowuje. Już nie ma panuw... — Czy słowo „panuw" jest dobrze napisane? — zapytał Kon-derla. — Nie wiem, tatusiu. — Bo ja tam nie jestem sztudyrowany, ale tak mi się wydaje, że pisze się przez „o z kreską", a nie przez „u". — O, tak! — uradowała się Zuzanka. Poprawiła „panuw" na „panów" I już było dobrze. — No, czytajmy dalej, Zuzanko! — ...Już nie ma panów, ale teraz jest wszystko nasze wspólne — czytała. — Są jednak tacy ludzie, którzy tego nie rozumieją.... „Aha, to o mnie pisze!" — pomyślał Konderla i uśmiechnął się ukradkiem. — Więcej już nie napisałam, bo czekałam na was, tatusiu. —r- Dobrze, dziouszko. Tę resztę napiszemy razem. Powiesz pani nauczycielce, że to razem pisaliśmy. Dobrze? Nie pogniewa się na nas. No, zaczynamy. Pisz! I zaczął jej powoli dyktować dobierając z trudem odpowiednie słowa. Zuzanka pisała i nie mogła pojąć, co stało się z jej ojcem. Długo trwało klecenie wypracowania. Słowa stawały okoniem, nie chciały układać się w zdania, były nieporadne i ciężkie, a czasem przekształcały się w ortograficznego dziwoląga. Wtedy oboje zastanawiali się, jak je trzeba poprawić. To znów Konderla używał 314 ¦łowa gwarowego, Zuzanka zaś tłumaczyła mu, że w poprawnej |M)lsLczyźnie jest inny wyraz na to samo pojęcie. Dobrze, niech pi-H7.o w poprawnej polszczyźnie. W końcu dotarli do ostatniego zdania, potem do ostatniego słowa i tu nastąpił mały spór. Konderla l.-Miiecznie chciał zakończyć wypracowanie słowem „amen". Zu-utnka zaś twierdziła, ze to słowo nie pasuje w zadaniu. Spierali i spierali, lecz w końcu Konderla ustąpił. — Dobrze, niech będzie po twojemu — zgodził się. — A teraz przeczytajmy, cośmy jnapisałi. Bo spociłem się przy tym pieroń-.stwie... — Tu uderzył się dłonią po ustach, a Zuzanka wybuchnęła śmiechem. Wtedy stała się dziwna rzecz. Oto zanim Konderla się spostrzegł, dziewczyna zarzuciła mu ramiona na szyję i mocno ucałowała w usta. — Mój tatusiu! — szepnęła. — No, dobrze już, dobrze, bo mnie udusisz, ty kozo! A teraz czytaj, cośmy w tym zeszycie wspólnie nafedrowali. No już! — I coś go ułapiło za gardło, lecz udało mu się zdusić wzruszenie. Zuzanka zaczęła czytać z namaszczeniem. Przeczytała pierwsze słowa, lecz przerwała, bo przyszła matka. Była zdumiona, widząc córkę i ojca schylonych nad zeszytem. — Mamo, napisaliśmy razem polskie wypracowanie! O bume-lantach! — O czym? — zdziwiła się matka. — O bumelantach! — Niemożliwe — rzekła i spojrzała na Konderlę. On zaś rzekł: — Siadaj koło nas, Zuzanka przeczyta! Usiadła z niedowierzaniem. Tu coś nie jest w porządku. Razem pisać wypracowanie o bumelantach, kiedy on sam jest bumelan-tem. Coś podobnego! Zuzanka zaczęła czytać na nowo: Po wojnie światowej była bardzo wielka bieda. Wszystko było zniszczone i spalone, a dużo ludzi zginęło. Z naszej osady zginęło w niemieckich obozach koncentracyjnych i powieszonych przez hitlerowców sześćdziesięciu trzech ludzi. To byli powstańcy, górnicy, siedem kobiet i troje dzieci. Teraz u nas w Polsce wszystko się odbudowuje. Już nie ma panów, ale teraz jest wszystko nasze wspólne. Są jednak tacy ludzie, którzy tego nie rozumieją. Oni 315 niechętnie idą na szychtą i szychty strzelają. To są bumelanci. Oni są niemądrzy i gdzie tylko mogą, wykryncają się od roboty. Bo gdy inni jedrują, to oni wylegują się w chodniku wentylacyjnym na dole. A to jest to samo co złodziejstwo. Ja nigdy nie będę bu-melantką. Konderla słuchał z zadowoleniem i uśmiechał się, gdy z tekstu wyławiał własne słowa. Niepokoił się tylko, czy nie narobili w zadaniu „byków". — Nie ma w tym zadaniu byków? — zapytał żonę.. Żona uśmiechnęła się i rzekła, że gdyby nie wierzyła w cuda, teraz by w nie uwierzyła. Tylko żeby się na nich nie zawiodła. — Nie robię z gęby cholewy! — powiedział na to Konderla. — Dobrze, dobrze — szepnęła i odeszła do kuchni. — Mama nie wierzy, Zuzanko! — Ale ja wierzę, a mama uwierzy później. — Dobrześ to rzekła. Aleśmy odwalili pierońską szychtę! No nie? — zawołał i uderzył się dłonią po ustach. — Idź już spać, Zuzanko,' DzieWczyna roześmiała się, gdyż to było ogromnie zabawne, jak ojciec uderza się dłonią po ustach, gdy wypowie tamto słowo „pie-roński". Ucałowała go na dobranoc i poszła spać, Konderla zaś udał się za żoną do kuchni. Długo z nią rozmawiał półgłosem. Potem zakradł się cichaczem do pokoju, by nie zbudzić Zuzanki, zabrał zeszyt, pióro i atrament, przyniósł do kuchni. — A teraz mi uwierzysz, że mówię prawdę — rzekł do żony. — Popatrz, co dopisuję w wypracowaniu Zuzanki! Żona nachyliła się i patrzyła, jak Konderla gryzmoli pod zadaniem Zuzanki: „A mój tatuś był także bumelantem, ale od jutra już nim nie będzie. Amenl" 1952 Odkryte skarby Młody, bardzo młody dyrektor kopalni „Leokadia" zamyślił się nad rozłożonymi mapami. Mapy były stare i trochę już przez moli' nadgryzione, wydzielające osobliwą woń, podobną do zapachu .•tkóry, zleżałego, wilgotnego ubrania, zbutwiałego drzewa w wyro-ii i do stęchłego dymu tytoniowego w nie przewietrzonej sali karczemnej. Poza tym każda mapa, a zwłaszcza ta jedna, najstarsza, była owiana czarem minionych dni. Pokreślona cudacznymi znakami, porysowana zagmatwanymi linijkami, upstrzona zabawnymi literkami gotyckimi, z misternymi zakrętasami na końcu niedługiego ¦nia — leżała rozłożona na ogromnym biurku dyrektorskim, .1 słońce padało na nią przez okno obficie i nadawało jej ten sam urok, jaki posiadały dla dyrektora Ligęzy opowiadania jego starej matki. Piękne to były chwile i szkoda, że już nie wrócą. Stare, poczciwe matczysko nie doczekało chwili, kiedy jej synek Zeflik dorobi się swego chleba, ożeni, przebije przez życie i zajmie stanowisko aż dyrektora. Matka marzyła tylko o stanowisku sztygara. A tu syn, Zeflik, przegonił jej marzenia i stał się dyrektorem! Szkoda że nie doczekała... Umarła ze zmartwienia wtedy, gdy ścigany przez gestapo schronił się w lasy beskidzkie i jako dowódca drużyny partyzanckiej urządzał zuchwałe wypady z Beskidów w dolinę wiślaną, by wysadzać pociągi, mosty, maszty z przewodami wysokiego napięcia, by tarasować tory kolejowe. Gestapo nałożyło na jego głowę nagrodę. Afisze, rozlepione po całym Śląsku, głosiły, że kto im dostawi żywego lub zabitego Josepha Li-gensę, otrzyma tysiąc marek. Jakoś nikt się nie kwapił o owe ju-daszowskie pieniądze, a Joseph Ligensa był wciąż nieuchwytny 317 i wciąż czynił wyprawy w doliny, i wciąż wykolejał pociągi, wysadzał mosty, zabierał żywność z niemieckich sklepów, wymierzał kary zdrajcom i prowokatorom. Matka wtedy martwiła się tak długo i tak długo żyła w ogromnym niepokoju, aż w końcu umarła. — Ze zmartwienia umarła! — rzekły sąsiadki i odprowadziły ją na cmentarz., Zeflik dowiedział się o jej śmierci. Nie przybył jednak na pogrzeb, bo wiedział, że wpadłby w sidła gestapa. Wszak oni na to czekali! A potem?... Dyrektor Ligęza ocknął się z zamyślenia, zapatrzył się w mapę pokładu „Idy". Jął powoli czytać gotyckie litery w napisie: Situ-ationsplan von Idalflóz in der Leokadiagrube vom J. 1842. I znowu przypomniała mu się matka. Pamięta, jak w jesienne wieczory siadała na zydelku przy piecu i opowiadała małemu Ze-fliczkowi przedziwne bajdy, powiarki i inne historie, jak je była zwykła nazywać. W tych powiarkach i historiach działy się osobliwe rzeczy. A więc Meluzyna, z rybim ogonem zamiast nóg, płakała w kominie za swymi dziećmi. Czyniła to wtedy, gdy za oknami gziły się czarne wichry i waliły tępymi łbami o przyciesie starej chałupki górnika Hanysa Ligęzy. Chałupka trzęsła się, wichry wyły za oknami, myślałeś, że to nie wichry, lecz tabun pijanych diabłów dudni kopytami po kalenicy, zapiera się barami w ściany, przewrócić usiłuje, w kominie zaś coś zawodziło boleśnie, cie-( niutko, piskliwie... To była Meluzyna, płacząca za swymi dziećmi. Potem były jakieś straszydła, wisielce, diabły, czarownice, piernikowe chałupki, zbójnicy z długimi nożami, królowie ze złotymi koronami wsadzonymi na bakier na łyse łby, nieszczęśliwe dziewice, złotowłose królewny, smoki okrutne z siedmiona głowami, konie ogniste biegające po dawnych pańskich miedzach... Były to właściwie dusze złych panów, którzy worywali się w chłopskie pola i za karę zostali przemienieni w ogniste konie bezgłowe... Matka widziała takiego konia, gdy była jeszcze małą dziewczynką. A potem jeszcze byli śpiący rycerze w górze Czantorii w Beskidach, ogromnie wielki wąż Złotogłowiec w górze Goduli nad Olzą, był biały jeleń z gorejącym krzyżem między rogami na głowie i były zaklęte skarby. Tych skarbów była niezliczona moc. Strzegła ich ropucha tak wielka jak cielna krowa i nie pozwalała śmiałkowi zbliżyć się do beczek wypełnionych drogimi kamienia- 318 mi, złotem, srebrem, dukatami, złotymi kielichami, monstrancjami i wielu innymi cennymi rzeczami. Był jednak raz taki śmiałek i skarby te zdobył... — Mamulko, powiedzcie, jak to było z tym Urbanem, co te zaklęte skarby zdobył? — napierał się nieraz mały Zeflik. Matka zaczynała przeto opowiadać, aczkolwiek ową historię już tyle razy powtarzała, że chyba Zefliczek musiał ją umieć na pamięć. Umiał, lecz ponieważ matka zawsze coś w niej przeinaczała, dodawała, upiększała, przeto warto było słuchać po raz nie wiedzieć który. A gdy słuchał, wyobrażał sobie, że to on jest owym długonosym Urbanem, który kroczy śmiele w podziemia i starej, nadętej ropusze, tak dużej jak cielna krowa, o ogromnych wyłupiastych oczach, zabiera beczki z dukatami... — Ciś, mamlasie stomilioński! — pokrzykiwał nieraz, gdy był sam w domu i przeżywał znowu dzieje Urbana. — Ciś, mamlasie stomilioński, bo cie mazna przez gryzok! — wykrzykiwał groźnie na wyimaginowaną ropuchę. Przerażona ropucha kryła się do mysiej dziury, a on, zakasawszy rękawy, popluł w dłonie i poczynał wytaczać beczki z dukatami. Jedną beczkę postanowił oddać matce, drugą ojcu, a resztę... I la, tu już była niesłychana historia! Oto zwoływał sąsiadów, sąsiadki, górników z całego osiedla i zaczynał irń rozdawać dukaty pełnymi garściami. Co się wtedy działo!... Powstawał taki radosny krzyk, że aż stary brzuchaty policmajster, Herr Kapistran, przybiegał z szablą dyndającą u boku i rozpędzał zbiegowisko. Nie rozpędził, bo kiedy i jemu dostał się nadgryziony dukat, oszalał z radości i zawieziono go do domu wariatów w Rybniku. Dyrektor Iigęza uśmiechnął się do tych naiwnych wspomnień i znoiwu się zamyślił. W nieoczekiwanej chwili ujrzał się w roli długonosego Urbana, który skarby odkrył w pieczarze. W pokładzie „Idy" powinien być jeszcze węgiel. * Już od miesiąca krąży ponura wieść wśród załogi kopalni „Leokadia", że może jeszcze miesiąc, może dwa, najwyżej trzy, a koniec z kopalnią. — A po jakiemu, do pierona, koniec? — dziwią się górnicy. — Bo kopalnia wyczerpana — objaśnia cierpliwie inżynier Ku-charczyk. —' Niemożliwe! — zżymają się górnicy. 319 — A ja wam powiadam, że możliwe — klaruje inżynier Ku-charczyk, który udaje, że wszystkie rozumy górnicze pozjadał i że ma w pięcie takiego dyrektora, co z górnika został dyrektorem. Dyrektor skończył tylko technikum, on zaś, inżynier Kuchar-czyk, skończył akademię górniczą. To, co dyrektor z awansu, Józef Ligęza ma w głowie, to on inżynier Albin Kucharczyk, posiada w małym palcu. I tu pokazywał górnikom mały palec z brudnym paznokciem i lekko nim poruszał na znak, że swego szefa, dyrektora z awansu, ma w pięcie. — Panie dyrektorze! — zapytywali Ligęzę górnicy w przodku. — Czy to prawda, że nasza „Leokadia" już jest wykończona? — Nic wam jeszcze nie mogę powiedzieć — mówił dyrektor spokojnie. Tylko jego czarne oczy błyskały płomykami. — Jak sami widzicie, wybieramy ostatni pokład, dochodzimy do uskoku i gdy resztki węgla wybierzemy, wydawałoby się, że koniec. Ale jeszcze zobaczymy... — A kiedy zobaczymy? — Powiem, gdy nadejdzie czas. A teraz wy mi powiedzcie, czy znacie jakiego starego emerytowanego górnika, który pracował w pokładzie „Idy"? — W tym wybranym pokładzie na trzecim poziomie? — W tym. — Hm, trudno takiego znaleźć — wtrącił wtedy sztygar Moi-drzyk, najstarszy ze sztygarów .— Ale jest! Na Spluchowie mieszka stary Mitręga. Coś mu koło dziewięćdziesiątki. On, wydaje mi się, pracował na trzecim poziomie... Przyszedł stary, zniedołężniały już Mitręga do biura dyrektora i stanął pokornie u progu. — Siadajcie obok mnie! — zawołał dyrektor Ligęza. Zdumiony Mitręga usiadł. Kiż diabli? Dawniej dyrektor był jak sam Bóg, a ten każe mu siadać w takim wygodnym, paradnym, miękkim fotelu... Usiadł i z lubością wyprostował nogi. — A przebaczcie, panie dyrektor! A fajka se tu mogą zapolić? — zapytał. — Możecie! — i ku wielkiemu zdumieniu Mitręgi dyrektor zapalił mu fajkę swoją zapałką. I rozpoczęła się osobliwa pogawędka. Stary, trochę głuchawy Mitręga siedział w dyrektorskim fotelu, pykał fajkę, smrodził nią jak wszyscy diabli, przytykał dłoń do ucha, gdy dyrektor do nieco mówił, i opowiadał. Jego siwe, jakby wypłowiałe oczy rozgorzały, jego pomarszczona twarz pojaśniała, gdyż rad był wielce, te może opowiadać o swojej kopalni „Leokadii". —¦ Ha, to były czasy, a nie takie, jak dzisiaj! Farało się... , — Co to znaczy „farało"? — zapytał dyrektor, chociaż wiedział. — Co to znaczy „farało się"? Po drabinach się schodziło na dół. A dziśka windą fiut! Już się jest na dole! Bez u tropy, bez do-żery... Spojrzał bezwiednie na palce i westchnął. Dlaczego wzdycha? Ha, bo gdy się tak farało, ileż to razy nad nim schodzący przystąpił mu butami palce na szczeblu... Mamlas pieroński! Ale co było robić? Szybko, szybko, bo robota czeka, i jeżeli każdy by się okoconiał, to nawet na słoną wodę nikt by nie zarobił. A potem daleko do przodka. Nisko, ciasno, parzok* pieroński!... —i Gazy były? — przerwał mu dyrektor. — Ha, jeszcze ile! Gazów było do jasnego pierona! Ale niech pan dyrektor przebaczy! I w tym ziemskim smrodzie trzeba było robić najmniej dwanaście godzin. A robiło się i więcej Czternaście i nawet piętnaście. Chodziło o ten mizerny zarobek. — A jak sobie dawaliście radę z gazami? — Ha, jak my sobie dawali radę z gazami? To było tak... Gdy ktoś coś przeskrobał, gdy na panów pyskował, gdy krzyczał, że ludzie za mało zarabiają, że przyjdzie zdychać za takie zarobki, to panowie na takiego rebelianta mieli sposób. Przyszedł żandarm, a wtedy byli żandarmi pruscy, i miłego rebelianta przyprowadzili do dyrektora. Dyrektor mu powiedział, że albo pójdzie do aresztu, albo też będzie przez miesiąc pokutnikiem... — Co to byli ci pokutnicy? Dyrektor Ligęza wiedział przecież, jak to było z owymi pokutnikami, lecz umyślnie zadał to pytanie, bo po raz pierwszy słuchał naocznego świadka ich niedoli. Stary Mitręga pyknął z fajki i podjął przerwane opowiadanie. A więc taki pokutnik zarobił o kilka czeskich więcej, ale musiał przez cały miesiąc schodzić na dwie godziny przed szychtą na dół Parzok — przodek w kopalni, w którym wskutek słabego przewiewu jest bardzo gorąco. 21 Opowiadania 321 wszystkie przodki obchodzić z tyką. Na tyce były nawinięte czka unurzane w oliwie. Dochodząc do przodka, zapalał od ipy tamte kłaczki, wysuwał tykę i szedł dalej. Jeżeli były ga-strzehło jak wszyscy diabli, gazy zaczęły się palić niebieskim mieniem, biedny pokutnik leżał ciśnięty pod ociosem, a czasem był nieboszczykiem, a czasem tylko płomienie osmaliły mu sy, brwi, ubranie, poparzyły twarz i ręce. Różnie bywało... Ale y były wypalone i gcjy przyszła załoga, mogła pracować. — Byliście, MitręgO) takim pokutnikiem? — przerwał mu Li-a. Był. Dwukrotnie. To znaczy przez dwa miesiące. Ale nie mde-za miesiącem, tylko między jednym a drugim miesiącem był czasu. Ale wtedy był jeszcze bardzo młody. Pisało się wówczas 1871. Mitręga brał udział w strajku, pokrzykiwał zbyt mocno, rażał się panom i panowie zapytali, co woli: albo do kryminału iwa lata, albo przez miesiąc zostać pokutnikiem? Został więc utnikiem. Raz tylko ogień osmalił go po ręce... Jdchylił prawy rękaw i wskazał na przegub dłoni. Skóra była »wa i pomarszczona. Dyrektor Ligęza obejrzał bliznę. — Dlaczego na przegubie?... — zapytał. Mitręga był mądry i chytry. Gdy szedł jako pokutnik do przod-\ płonącym końcem tyki, to zawsze na głowę zarzucał wilgotny , a na dłonde wciągał stare rękawice uszyte ze skóry. Wówczas lak gdy ogień osmalił mu przegub, rękawica lekko zsunęła się iędzy wylotem rękawa i rękawicą była odsłonięta ręka. No maliło ją. [nni byli mniej sprytni. A inni jeszcze ginęli, ciśnięci wybu-m o stemple lub ocios. Chodziło o to, by nie stać podczas pod-mia gazu, lecz położyć się na plecach... Kto tego nie przestrze-szedł do lali.. — Do kogo? To tak się mówi, panie dyrektor, że poszedł do lali, to znana drugi świat... -Powiedzcie mi, Mitręgo, jak wówczas fedrowaliście? Wy-aliście pokłady w-ęgia do ostatka czy zostawialiście na zawał? Mitręga uśmiechnął się zadowolony, że może dyrektorowi elac takich wiadotmości, które ma w tej najmniejszej kieszon-d kamizelki. OwsZem, fedrowało się festelnie, ale to było tak: 322 węgla było do chwały bożej, panowie byli sknerami i na wszystkim oszczędzali... — Powiedzcie mi najpierw, jak pracowaliście? — Ha, jak my pracowali? Były szramówki, przezwane także pikami, i tymi pikami podcinało się węgiel od zoli. — Od spągu! — poprawił go Ligęza. — Niech będzie od spągu. Górnik położył się na okorku na spągu, na prawym albo na lewym boku, jak już tam wypadło, i zaczął kuć piką. Wykuł spory szram... Dzisiaj to nazywa się wrąb. Wykuł spory wrąb na jakie pół, trzy ćwierci metra, czasem głębiej, długi na jakie trzy, cztery metry i wtedy klinami zbijało się węgiel... Prało się perlikiem jak wszyscy diabli. A syncy czekali. A gdy węgiel się zwalił, to hajerzy... dzisiaj prawi się „kopacze" albo „rębacze"... to rębacze rozbili perlikiem ów węgieł na drobne kąski, a syncy mieli takie niecki, nabierali urobek w niecki i wsypywali do wózka. Wózki były drewniane, a szyny też drewniane... — A wybraliście węgiel w pokładzie „Idy" do ostatka? — Diabła tam wybrali! Brało się, gdzie najbliżej i najporęcz-niej. Resztę zostawiało się na zawał!... Tam musi być jeszcze węgla do' jasnego pierona! — Powiadacie, Mitręgo, że do jasnego pierona? — podchwycił Ligęza. — Jako prawię! Panom nie opłacało się fedrować z dalszych miejsc. Byle jak najbliżej chodnika. Wybrało się i szlus! Ligęza popatrzył na starą mapę pokładu „Idy". Pokład jest po-kratkowany polami, a każde pole zakreskowane jako wyrobisko i zawał. — Popatrzcie się na mapę — powiedział wskazując Mitrędze zakreskowane pola. Mitręga pyknął godnie z fajki, nałożył okulary i zapatrzył się w poplątane kreski. — Nic temu nie rozumiem — rzekł w końcu. — Ten pieron markszajder... — Mierniczy! — podrzucił mu Ligęza. — My wtedy mówili „markszajder". To był pierońsfci obijok. o, popatrzcie się, panie dyrektor. Wszystkie pola zakreskowane, a przecież tam węgla zostało do jasnego pierona. Ten markszajder 323 izywoł się Kurz. Został w kopalni podczas eksplozji gazów... Po-m straszył!... Ligęza jął szukać cyfr na mapie. Wybrał jedno pole, zatrzymał I nad nim i zapytał: — Pracowaliście kiedy, Mitręgo, na zachód od trzeciej pochyl-? Od trzeciego bremsbergu? **- dodał w jego żargonie. — A robiłem! Tam się węgle sypało jak popiół. Syncy nie /kli ładować... — To było w tym miejscu — wskazał Ligęza prostokąt na ma-|. — Przypominacie sobie, czy całe pole było wtedy wybrane? —- Diabła tam, za reszpektem, panie dyrektor. Podłubało się craja, tak' z brzegu, tak jak dłubią dzieci w posypce na kołoczu, loszliśmy dalej. A tamto pole przeznaczono już na zawał. — A w innych polach? — Co w innych polach? — Czy w innych polach też dłubali wasi kamraci jak dzieci posypce na kołaczu? — Też! Cóż mieli robić? Chodziło o zarobek, a im dalej od adnika, tym gorzej z fedrunkiem. No i węgiel został! Rozmowa ze starym Mitręgą upewniła do reszty dyrektora Li-rĄ, że na trzecim poziomie, nie tylko w pokładzie „Idy", lecz r pokładzie „Elzy", „Irmy", „Joachima", „Heinricha" i „Kurta" icowano również w sposób rabunkowy. Czyli że i tam pozostało i dostatkiem nie wybranego węgla. W tej chwili zastanawiał się ko nad pokładem „Idy". Potem przyjdzie kolej na następne. Po-d „Idy" był na siedem metrów gruby i zdaje się, węgiel w nim csujący... Jeżeli opowiadanie Mitręgi okaże się zgodne z rze-"wistością i jeżeli obliczenia to samo wykażą... Wyłowił bowiem liczby, jedne jedyne na całej mapie. Skuliły w rogu zakreskowanego prostokąta na zachód od trzeciej po-dni. Dzisiaj są już wyblakłe i mało czytelne, jeżeli jednak jrzeć na nie przez lupę, można od biedy odczytać ilość ton >bku z danego pola. Dyrektor Ligęza uczepił się tamtych liczb maniackim uporem budował na nich sweje plany. Przez kilka odni spierał się z inżynierem Kucharczykiem, który z nich ma szność. Inżynier Kucharczyk, człek zażywny, o pełnej, okrągłej irzy, twierdził, że nie ma węgla na trzecim poziomie i koniec, [d by się wziął! Przecież trzeci poziom został opuszczony przed , 324 pięćdziesięciu laty jako zupełnie wyczerpany, mapy wskazują, że /ostały tylko zawały, dyrekcja kopalni „Leokadia" zaś nie byłaby tak naiwna i lekkomyślna, by zostawić tam nie wybrany węgiel. Chociażby już ze względu na możliwość pożaru. — Bo musi pan dyrektor wiedzieć... — zaczął z irytującą przechwałką w głosie na znak, że rozumie się lepiej na górnictwie. — Wiem, wiem! Tyle jeszcze wiem, że mogłoby nastąpić samozapalenie się węgla. Teraz jednak pan inżynier musi wiedzieć — podjął Ligęza jego tonem — że nie każdy węgiel jest skory do samozapalenia się i żeby ów proces nastąpił, musi być dostęp powietrza. Przeciąg!,.. — dodał. — A w starych wyrobiskach, gdzie chodniki wentylacyjne są zawalone, nie ma chyba przewiewu... — Wielkie rzeczy, jeżeli się „Leokadię" zamknie! — zaczął znowu Kucharczyk. — Przejdziemy wszyscy na inny szyb i po paradzie. — Ale tu przecież chodzi o każdy kęs węgla! — Komu chodzi? — zapytał inżynier, lecz rychło ugryzł się w j<ęzyk i zamrugał śmiesznie powiekami. — Żle się wyraziłem, panie dyrektorze. Wiem, tu" chodzi o każdy kęs węgla, bo Polska Ludowa potrzebuje go et cetera! Frazesy, slogany pierwszomajowe!... Pewnie, że potrzebuje! Nie potrzebuje jednak ryzyka. A szukanie węgla na trzecim poziomie, tak na oślep, na podstawie starych, niedokładnych map... — Właśnie dlatego, że niedokładnych. Stąd to moje przypuszczenie, że węgiel tam został. -— Ale przecież pan dyrektor widzi, że wszystkie pola są skrupulatnie zakreskowane. A więc węgla nie ma! — upierał się Kucharczyk. -— Zakreskowanie mogło być także niedokładne, jak zresztą cała mapa. — Można by obliczyć, gdybyśmy mieli cyfry mówiące o ilości wydobytego węgla z pokładu „Idy" — podjął Kucharczyk. — Bo panu dyrektorowi chodzi o pokład „Idy"? Żeby jednak obliczyć zasoby węgla, trzeba znać wzór na obliczenie. Sinusy, cosinusy, tangensy... Pan dyrektor uczył się ich w technikum?... Duże S z małym o pomnożone przez m, podzielone przez cosinus alfa... — Zbytecznie trudzi się pan inżynier! — przerwał mu cierpko Ligęza. — Znam formułki... 325 — No, to. wobec tego nie mam tu nic do roboty. Wstał ociężale i spojrzawszy jeszcze raz kpiąco na Ldgęzę, wyszedł powoli. Ligęza nie zauważył jego spojrzenia. Nachylił się bowiem nad mapą, by ukryć irytację. Pieron jasny! Świadomie usiłuje wykazać dyrektorowi jego rzekome nieuctwo. Trzeba znać wzory na obliczenie zasobów węgla!... Przecież to kpiny! Ligęza wie, że inżynier Kucharczyk pójdzie do swoich przyja-:iół, by, się pochwalić, jak dyrektora zaszachował wzorem na obli-:zenie zasobów węgla sinusami, cosinusami... I znów zacznie opowiadać, jak udało mu się dotąd dwóch takich dyrektorów z awan-;u społecznego spławić i że uczyni to również z Ligęzą. Tamci zaś Dowiedzą, by nie przeszkadzał Ligęzie w jego cudacznych zamianach. Niech się potknie na pokładzie „Idy"! — Jasny pieron! — warknął i zacisnął pięści na dyrektorskim >iurku. To wszystko było wczoraj. Wezwany Mitręga przekonał go że vęgiel pozostał na trzecim poziomie. Odkryta liczba w kącie pro-tokąta, oznaczającego pole za trzecią pochylnią, powinna wyjaśnić | przybliżeniu ilość ton zasobów węgla. Chodzi tylko o to, czy amte cyfry dotyczą urobku. Stary Mitręga poszedł, teraz przyjdzie znowu Kucharczyk. Li-ęza rozwinął całą mapę. Zakryła blat biurka, jej dolna i górna zęść zwisały na podłogę. I jeszcze raz jął śledzić pole za polem, owoli, z namysłem. W pewnej chwili podniósł głowę i dostrzegł dfeicie swej twarzy w szlifowanej tafli szafy bibliotecznej, rśmiechnął się, bo dostrzegł swój kościsty nos, lekko sępi. „Urban długonosy ze mnie! — pomyślał i prychnął krótkim miechem. — Urban długonosy wyprawia się po zaklęte skarby!" Zatrzymał się na polu za trzecią pochylnią. Przepisał cyfry przystąpił do obliczania. Popatrzył na skalę mapy, zmierzył dłu-dść boku prostokąta, zmierzył szerokość pokładu. Wynik pomno-rl przez ciężar gatunkowy węgla. Zastanowił się, jaki wziąć .nożnie. Czy 1 koma 2, czy 1 koma 5?... Zdecydował się: 1 kosa 3. Pomnożył i otrzymał ilość ton węgla teoretycznie mieszczącą ę w polu. Porównał z cyfrą przepisaną z mapy. I zdumiał-się... rzecież w polu za trzecią pochylnią pozostały dwie trzecie zaso->w węgla. Niemożliwe! Dwie trzecie zasobów węgla?... Pod wieczór przyszedł wezwany inżynier Kucharczyk. — I co, panie dyrektorze? — zapytał jowialnie. — Jeszcze pan i rektor gnębi tę nieszczęsną „Idę"? Ligęza już postanowił. — Panie inżynierze! — zaczął spokojnie. Jego czarne oczy bły-zały twardo. Zachodzące słońce, przeciekające niemrawie przez i kurzone szyby okienne, powlekało jego czarne, gładko zaczesane włosy złocistym szkliwem. — Słucham pana dyrektora! — rzucił Kucharczyk, gdyż Ligęza nie dokończył zdania. — Na podstawie liczby odkrytej na mapie doszedłem do przekonania, że w polu za trzecią pochylnią pozostało jeszcze około dwóch trzecich zasobu węgla. — Być może — mruknął Kucharczyk ociągająco. — I co pan dyrektor zamierza teraz uczynić? — Chcę się poradzić pana inżyniera jako lepszego ode mnie teoretyka. — Jestem zawsze do usług pana dyrektora. — Opierając się na cyfrach i na relacji starego Mitręgi... — Starego Mitręgi? — zdumiał się Kucharczyk. — ...Dochodzę do przekonania, że się nie mylę. — Ha, jeżeli stary Mitręga zdołał pana dyrektora przekonać... — zaczął Kucharczyk, lecz urwał, bo Ligęza wsparł się szeroko pięściami na mapie i rzekł: — Jutro rano pan inżynier zjedzie na poziom trzeci ze sztygarem, mierniczym i z kilkoma ludźmi. I proszę mi ten chodnik... Proszę zbliżyć się do mapy. Widzi pan inżynier? Tu jest przekop, tu jest główny chodnik do pokładu „Idy". Przekop jest nie naruszony, wejście do pokładu „Idy" zagrodzone rumowiskiem. Pan inżynier dopilnuje, by jutro na rannej szychcie ludzie odkopali wejście do pokładu „Idy", — Owszem, wszystko stanie się według rozkazu pana dyrektora — wycedził Kucharczyk. — Proszę mi jednak wytłumaczyć, w jakim celu pan dyrektor poleca odkopać wejście do „Idy"? — Zamierzam przejść stare wyrobiska. -— Przejść? Wyrobiska? — zdumiał się Kucharczyk. W głosie jego zadrgał lęk. — Tak! Przejść wyrobiska, by się przekonać, czy mam słuszność. 327 — Ale, panie dyrektorze! Przecież tam zawaliska! Tam są gazy!... Powinny być gazy. — Wezmę aparat tlenowy. ¦— Pan dyrektor chce sam pójść? — Nie sam! W towarzystwie jednego z doświadczonych górników. — To samobójstwo, panie dyrektorze. Powiedziałbym, że to >rak rozwagi. Pomijając gazy, tlenek i dwutlenek węgla oraz me-;an... Na to są aparaty tlenowe. Ale przecież tam zawaliska! Obu-iowę już dawno diabli wzięli. Przecież temu pięćdziesiąt lat... ¦*- Wiem! Dębowa obudowa może wytrwać trzydzieści lat, sos-lowa — dwadzieścia pięć lat w dobrych warunkach — ubiegł Li-;ęza Kucharczyka. — A tam warunki nie były dobre. Wiem o tym. — Ależ, panie dyrektorze! Ja wszystko rozumiem. Ale włazić v stare zawaliska... — Może pan inżynier jeszcze będzie chciał mnie nastraszyć du-:hem Skarbnikiem, który tam gdzieś siedzi? Inżynier Kucharczyk wstał. Był teraz podobny do zatroskanej rwoczki, której kurczęta uciekły. I w tym zatroskaniu wypiękniał, jilgęza dojrzał, że w jego rywalu odezwało się serce górnika. Prag-de przeszkodzić narażaniu się towarzysza na niebezpieczeństwo... To, dobrze już, dobrze! Wszystko w porządku. Wstał i podał dłoń kUcharc zy ko wi. — Dziękuję, kolego! — rzekł ciepło. — Jutro proszę moją proś-ę wykonać. Nazajutrz inżynier Kucharczyk zjechał na trzeci poziomi z mier-iczym, sztygarem i sześcioma górnikami. Wśród załogi zaś roz-?ciała się wieść, że wyprawa inżyniera Kucharczyka na trzeci oziom ma na celu ratowanie kopalni. Swiadomsi twierdzili, że > nie robota inżyniera Kucharczyka, lecz młodego dyrektora Li-ęzy, który od roku kieruje kopalnią. Owszem, porządny chłop! mym takim dyrektorom uderza woda sodowa do głowy, o nie-tórych z nich można powiedzieć, że „zapomniał wół, jak cielę-iem był"... Ligęza jest z innej beczki. Porządny karlus, ludzki, yrozumiały, nie zadziera nosa, a przede wszystkim posiada olej ' głowie. To, co powie dyrektor Ligęza, to święte. Niech taki inżynier kucharczyk fanzoli co chce i wymądrza się w taki sposób, że go 328 nawet diabeł nie zrozumie, wszystko psu na buty. Dyrektor Li-a jest inny. Oto przychodzi do przodka i powiada: — Ty, Francik, pierzynie jeden, a nie boisz się? — A czego się moni boć, panie dyrektorze? — Bo jak tak będziesz dbał o strop, to cię diabli wezmą. Popatrz się! Na łeb ci spadnie, Francku, kamyczek i zrobi ci dziurkę... No, jak myślisz? Stary górnik, przezwany Franckiem, patrzy na strop i przyznaje słuszność dyrektorowi. Gdyby na jego miejscu był inżynier Kucharczyk, to ciskałby się jak wróbel na nici, pokrzykiwałby jak nagi w pokrzywach, groziłby karą, fanzolił coś o zachwianej równowadze ziemi, o stanie naprężeń w górotworze naruszonym eksploatacją, pieron by zrozumiał, o co mu chodzi! Fuczałby, nawy-myślałby od nierobów, zagroziłby karą i poszedłby uradowany ogromnie, że górnicy słuchają jego. wywodów jak kazania w kościele. Nie dostrzegłby, że oni mają w pięcie jego uczone wywody i pokrzykiwania. Gdy jednak przyjdzie dyrektor Ligęza, od razu poznać, że to chłop z wiary. Przemówi jak do kamrata, lekko zakpi, każdego nazywa Franckiem, nieraz sam pomoże postawić .stempel, podnieść wykolejony wózek, posiedzi z górnikami, zapyta się, jak z robotą, co trzeba uczynić, żeby szła lepiej, słucha z uwagą zdania starszych, nie da się nabrać na plewy, słowem, fajnisty z niego kamrat aże fajnisty. I gdy teraz rozbiegła się wieść po całym dole i w nadszybiu, że dyrektor Ligęza kazał usunąć zawał z wejścia.do głównego chodnika w pokładzie „Idy", wszyscy pomyśleli: „Aha, coś tam stary medytuje mądrego!..." Niektórzy górnicy zdołali porozmawiać z drużyną inżyniera Kucharczyka. — Na kiego diabła będziecie odgrzebywać wejście do „Idy"? — pytali. — Pieron wie! Stary coś kombinuje. — Chyba tam nie polezie? — zaczęli się niektórzy trwożyć. — Przecież tam zawaliska! — Gazy! — dodawali inni. — Nie bójcie się, kamraci! Nasz stary dobrze wie, co robi. Gói nik z niego z ojca, dziada i kto wie, czy nie pradziada. On to wszystko ma we krwi i w sercu, co taki inżynier Kucharczyk ma w głowie. W głowie też trzeba mieć — dodawali jeszcze — ale jak ma 329 się tylko w głowie, a nie we krwi i w sercu, to umarł W butachl No nie? — Słusznie! — przytaknęli wszyscy staremu Badurze, jako L• to był górnik również z dziada pradziada. JLeciała przeto' wieść po całym dole, od przodka do przodka, żi1 stary coś medytuje i że „Leokadia" jednak będzie uratowana. Wprawdzie z zamknięciem „Leokadii" nie grozi nikomu bezrobocie, jak by groziło dawniej. Zawsze jednak żal opuszczać kopalnię, z którą się zżyło od dziecka. Byłoby to to samo, co śmierć kogoś bardzo bliskiego. Czekali więc wszyscy niecierpliwie, co z tego wyniknie. Na przekopie w trzecim poziomie inżynier Kucharezyk i mierniczy ślepili tymczasem w starą mapę i gadali ogromnie uczenie, sztygar Machej zaś, srogie chłopisko z rudym wąsem i z wytrzeszczo*-nymi oczami, nie zważał na ich fanzolenie, tylko kazał swej drużynie grzebać. Ludzie więc grzebali, odrzucali kęsy piaskowca, czynili przejście do zasypanego głównego chodnika „Idy". Pod koniec szychty przegrzebali się poza usypisko, obudowali zawał prowizorycznie i orzekli, że już chodnik otwarty. Kto chce, niech włazi! Jeżeli jednak ktoś tam wejdzie, będzie to człowiek o pierońskiej odwa*dze, karlus nad karlusami. Wystarczy podnieść karbidówkę i spojrzeć w głąb na wpół zawalonego chodnika. Powietrze ciężkie i duszne, stemple zbutwiałe, puszysta pleśń na kształt ogromnych białych czap utkanych z drobnych igiełek, grzyb stopieroński i świadomość, że tam nie ma nic, dosłownie nic, tylko pustka, ciemność i ciszą, a w tej ciszy może śmierć... W trzynastym pokładzie, w szóstym poziomie pracował młody Liberda. Był podobny do dyrektora Ligęzy. Takie same czarne oczy, kośeisty, trochę za duży nos, twarde usta, czarne włosy i upór rysujący się w zaciśniętych szczękach, gdy mu przyszło pokonywać trudności. Co więcej, wierny z niego kamrat dyrektora Ligęzy, gdyż razem chadzali do szkoły powszechnej i razem pasali cozy na hałdzie. Potem było bezrobocie i Eryk Liberda powędrował z, ojcem do Francji. Wrócił jako tak zwany „Francuz" po (kończonej wojnie. Właściwie nakłonił go do powrotu sam Ligęza, gdy mu się jie-zćze nie śniło o godności dyrektora. Potem Ligęza stał się dyrek- 330 a jego kamrat z lat chłopięcych, Eryk Liberda, pierwszym ijnistą na szybie „Leokadia" i nieodłącznym towarzyszem . Razem radzili, jak podnieść wydajność „Leokadii" i razem uiwiali się po nocach nad jej losem. Węgiel w niej, że szkoda mrugać! Wspaniały węgiel! Jedyny kombajn, wprowadzony na po- i"in .szósty, rwie węgiel, że trudno nastarczyć wózków. Lokomo- i na przekopie uwija się jak zwariowana, przekop dudni grze- tem kół pociągów, windy gonią w szybie w takim tempie, że /.ynista Gociek nie ma czasu zjeść chleba ze skwarkami, za rymi przepada, a krzywa fedrunku idzie z dniem każdym ,6rę. Lecz jednocześnie krzywa życia kopalna schodzi z każdym em w dół. Wielkie życie kopalni goni resztkami. Te resztki wy- dusza kombajn, przyspiesza jej zgon. A co potem?... Ha, co potem? Pozostanie umierająca kopalnia, opuszczona, wyludniona. Odejdą ludzie, zabiorą maszyny, „wyrąbują", co się da, i nastanie '¦mentarz. Leniwe wiatry będą wlokły się samotnymi chodnikami, powoli umierające, aż całkiem skonają. Wtedy pojawią się gazy. Wypełnią stare wyrobiska i chodniki, zamienią kopalnię w truchło. A potem przyjdzie kolej na obudowanie. Stemple i stropnice zaczną się łamać, strop będzie się obniżać, w końcu powstaną zawały i to już będzie ostateczna śmierć „Leokadii". Na wieży szybowej wrony i wrzaskliwe wróble uwiją gniazda. Na zwisających linach rzędem usiądą piszczące jaskółki. Dziedzińce porosną trawą i chwastami. W hali maszynowej, bez ram okiennych, po nocach będą straszyły sowy i puszczyki. Na najwyższym zaś kominie powstanie z czasem rysa, taka krzywa, kapryśna lina opuści się do jego fundamentów i jeżeli ludzie nie uprzedzą wiosennej lub jesiennej wichury, wichura zwali komin. Przechodzący zaś górnicy t będą mawiali do swych młodych kamratów: — Popatrzcie się, bajtle! To była nasza kopalnia „Leokadia"!... Młode bajtle zagwiżdżą piosenkę o Karolince, co poszła do Go-" golina, a za nią syneczek z flaszeczkę wina, piosenka zaś będzie niefrasobliwa jak ich młodość. Cóż ich tam obchodzi stare truchło, które kiedyś było kopalnią „Leokadia"?... I nie spostrzegą, że starzy górnicy będą żuli zamiast tytoniu gorzkie słowa i że w ich chropowatych sercach pełno piołunu. 331 Eh, diabli nadali!... Działo się to na trzeci dzień przed zjazdem rannej załogi na dół. Górnicy gwarzyli o rychłym zgonie „Leokadii", kwękali jak szczerbate płaczki na czyimś pogrzebie, martwili się i spluwali ciężko. A tu naraz widzą, jak z biura wychodzi dyrektor Ligęza, obok niego Liberda, obaj z aparatami tlenowymi na plecach, bez masek jeszcze, z kilofami, każdy z dwiema lampami. Jedna z nich elektryczna, druga benzynowa. A więc jednak!... — Dokąd idziecie, panie dyrektorze? — pytają ci najstarsi. — Do pokładu „Idy"., — Sami? — Widzicie, że z Liberda. — I to tam chcecie wleźć? Do zawalisk? — Trudno. Nie mogę wjechać samochodem, więc muszę wleźć. — Zasypie was! — To mnie odgrzebiecie. —; No, to szczęść Boże, panie dyrektorze! Szczęść Boże, Liber-do! — Szczęść Boże! — I winda poleciała z nimi na trzeci poziom. Ludzie patrzyła na dygocącą linę i doznawali bolesnego ucisku serca. A jeżeli nie wróci? Wrócił po trzech godzinach. Wyjechał na powierzchnię trochę zły, z błyskami w oczach, lecz spokojny. Liberda z nim. Przeżuwał tytoń i spluwał jak stary górnik. Dyrektor Ligęza wydał rozkazy. Jutro zjedzie po raz drugi, a z nim trzech doświadczonych ludzi. Ci trzej pozostaną na przekopie w trzecim poziomie i będą pilnor wali. Przed nimi, na spągu, będzie telefon polowy. Pierwszy wejdzie do pokładu Ligęza, za nim Liberda. Liberda dodatkowo będzie miał na plecach mały kołowrotek z natoczonym przewodem telefonicznym. Nazajutrz zjechał z Liberda, Hanusem, Wantulokiem i Grimem. Górnicy z całej załogi patrzyli na nich zdumieni. Oto idą ludzie podobni do srogich zapaśników. Przeciwnik drzemie przyczajony w starych wyrobiskach i czeka. Gdy tamci dojdą, skoczy i życie wydusi! Nie-wydusi! — Nie róbcie, karmaci, do galot! —- pocieszył wszystkich Firmuga. — Nasz stary wie, co robi! To nie jest mały syneczek. 332 Młody Żuczek opowiadał kamratom, że gdy był na wojnie i losy zagnały go gdzieś na Atlantyk, widział, jak nurek w skafandrze opuszczał się na dno morskie do,zatopionej łodzi podwodnej. W łodzi byli ludzie, nurek zaś szedł ich ratować. — Wyratował ich? — przerwał mu ktoś ndecierpliwszy. — Wyratował. Ale nie o to chodzi. Gdy widziałem tamtego nurka opuszczającego się na dno morza, truchlałem, bo mi się wydawało, że schodzi po swoją śmierć. Wyobraźcie sobie! Śmierć na dnie morza!... A gdy teraz widzę starego zjeżdżającego windą na trzeci poziom, to samo myślę... — Nie fanzol, pieronie, aże ni! — zganił go znowu Firmuga. Potem załoga jęła zjeżdżać na szósty poziom. Każda winda, przelatująca koło podszybia w trzecim poziomie przez drobniutki ułamek sekundy zanurzała się w lichym świetle i znowu przepadała w mrokach. Jakby ktoś miał oczy zamknięte, mrugnął raz tylko i znowu je zamknął. Ludzie w windzie widzieli owo światło. Tkwiło w podszybiu pod obłym poczerniałym sklepieniem betonowym. I każdy pomyślał serdecznie o dyrektorze Ligęzie, który poszedł odkrywać węgiel. Jeżeli odkryje,, „Leokadia" będzie żyć. Jeżeli nie odkryje, wszystko diabli wezmą! — A jeżeli nie będzie ani węgla, ani starego z Liberda? — Nie faflejcie, pierond głupi, po daremnicy! — gromił ich po raz trzeci stary Firmuga.. Dyrektor Ligęza widział z głębi przekopu przelatujące windy. Windę poprzedzał rosnący grzmot w szybie, grzmot pęczniał, dochodził do najwyższego natężenia. Wtedy wybłyskiwały światła górników stojących w windzie i w tym samym mgnieniu oka przepadały, a grzmot uciekał i więdnął. Ligęza pomyślał, że musi wymienić prowadniki w szybie. Grzmot świadczył, że już są wytarte, że lecące windy obijają się o dębowe belki, a nie powinny się obijać. W razie zerwania się liny. zębce windy nie chwycą się prowadników, nie wbiją się w drzewo i windę diabli wezmą. „Jeżeli nie będzie węgla na trzecim poziomie..." — pomyślał, lecz odegnał tę myśl. Wtedy bowiem nie byłoby trzeba zmieniać prowadników w szybie. Odegnał więc tamtą myśl jako nie swoją, lecz Kucharczyko- 333 wą. Inżynier Kucharczyk do ostatniej chwili odradzał mu wyprawę do „Idy". —- Pan dyrektor przekona się, że słuszność jest po mojej stronie! — wyrzekł ostatnie słowa. — Jak panu inżynierowi na imię? Tomasz? — Nie. Albin. Dlaczego Tomasz? — Bo pan inżynier nadawałby się na biblijnego Tomasza niewiernego. Ligęza ruszył do pokładu „Idy". Liberda już założył telefon. Koło telefonu usiedli w kucki trzej górnicy. Byli podobni do starych wyliniałych kotów, które usiadły i czekają na słońce, by się wygrzewać. Coś mruczeli i żuli tytoń. Liberda stał u odgrzebanego wejścia do pokładu. Wszystko przygotował do ruszenia w chodnik. Kołowrotek z natoczonym przewodem zawieszony na plecach poniżej aparatu. Obie lampy w lewej dłoni, w prawej kilof. Maska, którą w każdej chwili można włożyć na twarz. Aparat telefoniczny wypróbowany. Ciśnienie na manometrze dwieście dwadzieścia atmosfer. Wystarczy na długo... Przyszedł Ligęza. Jeszcze raz sprawdził lampy. Elektryczna wybłysła jaskrawym światłem, gdy przekręcał kontakt. Zgasił, obejrzał benzynową. Dmuchał koło szkła, patrzył uważnie, czy płomyk nie drgnie, czy siatka ochronna nie uszkodzona. — Idziemy! — rzekł twardo. — A wy, kamraci, uważajcie! Może będziemy telefonować. A wiecie co? — przypomniał sobie znienacka i aż spłonął rumieńcem wstydu. Co za gapa z niego! — Na wszelki wypadek — zaczął spokojnie — na wszelki wypadek idźcie, Hanusie, pod, szyb, zatelefonujcie, by tu przysłali jeszcze dwóch ludzi z drużyny ratowniczej, z czterema aparatami. Dwa z nich będą zapasowe. Niech czekają na przekopie. „Jasny pieron! — gryzł się przez drobną chwilę wyrzutami sumienia. — Że wcześniej na to nie wpadłem! Idiota ze mnie, mamłas pieroński!" Nie mógł sobie darować tego pozornie drobnego przeoczenia. Pomyślał z goryczą, że z niego jeszcze zasmolony dyrektor, jeżeli takiej prostej, elementarnej rzeczy nie przewidział. Zapuszczać się w zawaliska bez odwodu! Bez zapasowych aparatów tlenowych! — Idziemy! — powtórzył i ruszył przodem. Za nim Liberda. 334 I zaczęła się przedziwna wędrówka, po wymarłym pokładzie „Idy". Szli powoli, w milczeniu. Przodem Ligęza, za nim Liberda. Ich kroki szeleściły w czarnym pyle, a kołowrotek, odwijający się powoli, skrzeczał na plecach Liberdy. Obaj wiedzieli, że wchodzą w tajemniczy świat. Wczoraj dotarli zaledwie do pierwszego bocznego chodnika, po czym wrócili. Ligęza zrozumiał, że telefon może .się przydać. Dzisiaj przekonał się przed wejściem do „Idy", że musi sobie zabezpieczyć powrót odwodem i zapasowymi aparatami tlenowymi. Że mu to wcześniej nie przyszło na myśl! „Pierońska trąba ze mnie!" — zżymał się wciąż. Stemple stały powyginane, z załamanymi tu i ówdzie stropnicami, z okorkami wysterkującymi spod stropu i z bocznych opięć. Ligęza uderzył kilofem w gruby stempel. Dziobiec kilofa utonął w zbutwiałym miąższu, a potem wyrwany, odłupał spory kawał. Uderzył drugi raz tylcem kilofa. Stempel przełamał się wpół i obsunął z suchym szelestem. Ze stropu posypały się drobne kamienie. Szli wciąż powoli, ostrożnie, czujni na każdy szelest. Byli podobni do żołnierzy, którzy szperają za nieprzyjacielem. Powietrze było już tutaj ciężkie, ciepłe i słodkien przesycone zapachem zbutwiałego drzewa. Miejscami zwisały ze stempli, stropnic iokor-ków wielkie czapy pleśni. Pleśń była biała i puszysta. Zgarnięta dłonią, rozsypywała się z suchym szelestem. Miejscami rozcapierzyły się na stemplach i stropnicach wielkie obrzydliwe grzyby o przenikliwym zapachu. Poza tym była cisza. Cisza tak wielka, że Ligęzie wydawało się, iż staje się ona czymś namacalnym. Światło benzynówki roztrącało mrok na kilkanaście kroków. Ligęza oglądał wszystko i był czujny na wszystko. Miał wrażenie, że wdarł się jak złodziej w ów podziemny świat. Oglądał strop, oglądał ocios w caliźnie węglowej. Podłubał kilofkiem, wykruszył na dłoń garść węgla. Węgiel tłusty, piękny, lekki, miejscami połyskujący nalotem pirytu. Wiedział, że ów węgiel jeszcze mu nic nie mówi. To są ściany oporowe albo też „nogi" chroniące chodnik przed obwałem. Za „nogami" mogą być zawaliska. Miejscami oberwany strop zagradzał im drogę. Wychodzili wtedy na czworakach na usypiska, zaglądali w czeluście w piętrze, badali, czy mogą się odważyć przejść na drugą stronę. Mogą... Przesuwali się'przeto po usypisku i schodzili z ulgą na drugą stronę. 335 Chodnik był prosty. W spągu pozostały ślady wyrabowanego toru kolejowego, w stemplach tkwiły duże zardzewiałe gwoździe, na których kiedyś wisiał wodociąg. Poza tym nie było nic innego, co by wskazywało, że tędy przewalało się życie pokładu „Idy". Lampy świeciły jasno. Ligęza nabrał w garść pyłu i podrzucił pod strop. Potem patrzył pilnie. Pył opadał lekkim zakosem w kierunku przodku. A więc jest przewiew. Świadczy zresztą ¦j tyjri czysty płomyk w benzynćwee. Z chwilą gdy zacznie rudzieć, znak to będzie, że przewiew już się skończył, że wchodzą w teren zagazowany dwutlenkiem węgla. Metanu jeszcze nie wyśledził. Coraz bowiem zatrzymywał się, polecał Liberdzie schować lampę pod marynarkę, ukręcał światło w swojej benzynówce, że pozostawała z niego drobna niebieska kropelka, i podnosił ostrożnie pod strop. Kropelka nie wydłużała się. Znak to, że nie ma jeszcze metanu. Szli wciąż w milczeniu. Obaj ulegali złudzeniu, że trzeba zachować ciszę jak przy umarłym człowieku. Jedynie ich oddechy szeleściły, buty stukały i chrobotał kołowrotek na plecach Liber-dy. Za nimi ciągnął się przewód telefoniczny. i Przeszli jeszcze przez dwa nieduże obwały, dotarli na skrzyżowanie. Przed nimi rozwarły się pochylnia i upadowa. Pochylnia biegła w górę, upadowa w dół. Główny chodnik nie urywał się w tym miejscu, lecz prowadził wciąż na zachód. — Ile jeszcze masz drutu? — zapytał Ligęza. Liberdą zdjął kołowrotek, obejrzał. — Niewiele. — Załóż telefon! — rzucił i popatrzył na zagarek. Do diabła! To już idą całą godzinę, a jemu się wydaje, że przed chwilą opuścił kamratów na przekopie. —¦ Jest! — zameldował Ldberda. Ligęza nacisnął brzęczek. Podniósł słuchawkę. Przez chwilę czekał w napięciu. Czy tamci się odezwą? Odezwali się. — Halo! Halo! Tu przekop! Przy telefonie Grim. No, jak tam, panie dyrektor? — W porządku! Czy zjechali ludzie z odwodu? — Są. Młody Hajek i Kulawik. Mają z sobą cztery aparaty tlenowe. Są taim gazy, panie dyrektor? — Nie ma jeszcze. 336 — Węgiel jest? — Są tylko ściany oporowe czy „nogi". Diabli wiedzą. Halo, Grim!... Oddajcie słuchawkę Hajkowi. Hajek? Słuchajcie, Hajek, Weźcie aparaty i przyjdźcie na pierwsze skrzyżowanie. Mnie tu już nie będzie, bo idziemy upadnicą. Zatrzymajcie się i czekajcie na nas. Z Kulawikiem. Uważajcie, Hajek! Idziemy upadnicą w dół. Gdybyśmy nie wrócili za... za cztery godziny, idźcie za nami, ale z aparatami swoimi i zapasowymi, — Dobrze. Ale jak was tam, dyrektorze, znajdziemy? — Zostawimy znaki na każdym skrzyżowaniu. — Z czego? — Z okorków lub ze stempli. Czy wszystko zrozumieliście? — Wszystko, panie dyrektorze. — No, to jazda!... My idziemy, wy czekacie na nas cztery godziny. Gdyby nas nie było, idziecie za nami. Lampy macie podwójne? — Podwójne. — Koniec rozmowy. Odłożył słuchawkę i rozejrzał się. Liberda stoi spokojny i żuje tytoń. Jakby koza przeżuwała gorzką trawę, po której musi spluwać. Dotychczas wciąż milczał. Ligęza podziwiał jego opanowanie. Pozazdrościł mu jego spokoju. Sam bowiem jest podniecony i jakby pełen niepokoju. Nie jest to lęk przed nieznanym w głębi „Idy", lecz obawa, że może zawiedzie się w swych rachubach. — Idziemy! — rzekł sucho do Liberdy. Zapuścili się w upadnicę. Nic się nie zmieniło w wyglądzie pokładu. Te same zbutwiałe stemple, załamane stropnice, grzyb, puszysta pleśń, ciężki zapach kopalni, lekka słodycz na podniebieniu i ta przeklęta cisza. Cisza denerwująca... Nabrał znowu pełną garść pyłu, podrzucił i śledził. Pył leciutko unosił się w górę upadnicy. — W porządku! — mruknął. Zeszli na dół, stanęli w poziomym chodniku. Ligęza podniósł dwa zbutwiałe okorki. Rozsypywały mu się w palcach, Ułożył je na środku chodnika w taki sposób, że wskazywały kierunek na zachód. Ruszyli chodnikiem na zachód. Vt Opowiadania 337 Uszli zaledwie kilkanaście metrów, gdy Ligęza zauważył, że latło w benzynówce rudzieje. — Dwutlenek węgla! — mruknął i nałożył maskę na twarz. — Pierońsko oksyda! — dodał Liberda. Ligęza prychnął śmiechem, uchylił maskę i rzekł: — Nie oksyda, mamlasie, tylko dwutlenek węgla. — Wszystko jeden diabeł! — odparł orzez maskę Liberda. Obaj stali sdę teraz podobni do poczwar. Maski na twarzach wy- izyły się jakby w ryje, zakończone karbowanymi wężami. Przeraziły ich w ponure straszydła. Przekręcili kurki od tlenu i ru-li szparko. Chodziło im o to, by przejść jak najszybciej zagazo-ny teren. Gdzieś tam dotrą znowu do względnie czystego po-;trza, wtedy zdejmą maski z twarzy. Poszli. Gdy im benzynówki zgasły, zapalili elektryczne lampy. :edzierali się teraz przez gęstsze obwały, podłazili na czwora-rh pod nawisłym stropem, zapuszczali się w boczne chodniki, czyli drogę okorkami i stemplami, zawracali, kołowali, czasem wali przed tak wielkim obwałem, że nie sposób było przeiść na igą stronę. Cofali się przeto i szukali innego przejścia. Liberda wciąż zna-ł drogę. Ligęza zaś oglądał wyrobiska. Jasny pieron... Przecież węgla, aże węgla!... Widać ludzie wszędzie podłubali z brzegu, gryzali szramówkami i poszli. Wznosili się po stromych pochylniach, schodzili upadnicami, lerah do przodków, znajdowali zardzewiałe kilofy ze zbutwia-i styliskami, kliny, łopaty, minęli dwa wywrócone wózki opu-;one jakby w popłochu, a im dalej zapuszczali się w tamto ;owisko, odkrywali tym dziwniejszy świat. Napotykali zakrzy-ane wejścia, niskie przecinki, znaleźli starą zardzewiałą lampę ształcie kaganka. Hak od lampy był wbity w stempel, -igęza miał w pamięci plan „Idy". Wszak tyle razy wpatrywał ^poplątane kreski na mapie, tyle razy odtwarzał w wyobraźni alt tamtego świata, że oto wałęsał się w nim bez obawy, iż ąda Wiedział, że teraz natrafią na pochylnię, teraz idą do'wy-tych iilarow, a teraz wypadnie im opuszczać się upadnicą.. owoh docierali do najstarszych części pokładu. Zdumieni dah znowu wózki, lecz o drewnianych kołach i drewniany tor jowy. Kiż diabli? Słyszał, że kiedyś, przed stu laty wózki były 338 z drewnianymi kołami, a tory kolejowe z wyżłobionych belek, lecz nigdy nie mógł sobie wyobrazić, jako to wyglądało. Teraz widzą to obaj i obaj patrzą ubawieni. Doszli na chodnik. Był to obszerny ganek, widać główny chodnik przewozowy, prowadzący do uskoku. Ligęza podrzucił znowu garść pyłu. Pył opadał skośnie. Zapalił benzynówkę. Pali się lekko przyćmionym płomykiem. A więc maski można zdjąć. Zdjęli i odetchnęli głęboko. Skontrolowali manometry. Tlenu wystarczy jeszcze na przeszło godzinę. W porządku. — A więc co, Zeflik? — zapytał Liberda. — Jest węgiel? — Jest! Jest!... — Przecież to wszystko „nogi!" — zauważył niedowierzająco Liberda. — „Nogi". A nie zauważyłeś, że obeszliśmy ogromne pole? — Nie zauważyłem. Tyle wiem, że idziemy i idziemy... — Obeszliśmy ogromne pole. I już teraz wiem. Węgiel jest! Z wierzchu podłubany, resztę zostawiono. Bracie! „Leokadia" będzie żyła jeszcze długo... Stali w dzwoniącej ciszy i bezwiednie jej słuchali. Cisza wsączała się w ich serca i syciła niepokojem. Wiedzieli, że na pierwszym skrzyżowaniu czuwają towarzysze z aparatami, ale zawsze jakoś głupio... Najważniejsze jednak, że węgiel jest. Ligęzę ogarniała powoli radość. Dziwna rzecz, jak ta radość ociężale nań schodziła. Przypuszczał, że gdy się przekona o słuszności swoich dowodzeń, będzie nią pijany. A tu nic!... Jest węgiel i to wszystko. Jakby popatrzył na kalendarz i powiedział: „Dzisiaj jest czwartek, 27 maja"... I nic. Radość jednak ogarniała go stopniowo, syciła triumfem. Mniejsza już o inżyniera Kucharczyka. Ten się nie liczy. Ale tamci wszyscy u góry nie wierzyli i wzruszali ramionami, gdy im przekładał, że na trzecim poziomie musi być nie wybrany węgiel, że projekt zlikwidowania kopalni „Leokadia" jest bezpodstawny. Słuchali go grzecznie, przytakiwali, lecz w tonie ich głosu wyczuwał niewiarę i jakby pobłażliwość. Dobrze, dobrze. Ty swoje, a my swoje!... A teraz on, Ligęza, jest zwycięzcą! W wyobraźni ujrzał nowe chodniki w „Idzie", pędzone przez wyrobiska, przecinające zawały, nowe pochylnie i upadnice, a wszystko zmierzające do ogromnych zasobów. Posypie się wę- 339 giel piękny, czysty, koksujący. Kopalnia będzie żyła jeszcze przez kilkanaście lat... Gdy kołowali po starych wyrobiskach, Liberda nie zwracał wielkiej uwagi na węgiel. Uważał na obudowanie, łypał nieufnie oczami, czy nie grozi im oberwanie stropu lub ociosu. Wiadomo, wszystko wisi, gdyż zbutwiałe obudowanie nie posiada już żadnej wartości. Stoi, bo stoi, lecz wystarczy kopnąć w stempel, by się przewrócił z suchym chrzęstem i rozsypał w próchno. Dziw, że próchno nie świeci jak w lesie podczas ciemnej nocy. Ślepił więc nieufnie na strop i na ściany, psykał zgorszony, gdy Ligęza stąpał twardo lub gdy zwalał jakiś kamień. Lękał się, że ów hałas wystarczy, by strop poleciał na nich, zuchwalców. Jednocześnie ulegał bezwiednemu urokowi ogromnej tajemnicy, którą mu wypadło odkrywać. Tajemnica jest czarna i nieprzenikniona jak noc. Przecież, do diabła, łażą po chodnikach i wyrobiskach, w których chyba od stu lat nie było nikogo. A jeżeli ktoś ze śmiałków zapuścił się w te okolice, wracał szybko do ludzi, gdyż lęk jeżył mu włosy. Czasem, gdy przystanęli, z głębi ciszy dochodził go rytmiczny stukot spadających kropli wody. Krople były małe, a ich spadanie na kamień czyniło wrażenie, że ktoś żywy siedzi w starym zawalisku i uderza cienkim, lekkim młotkiem. Cyk, cyk, cyk... Jakby segar kołatał niemrawie i odmierzał leniwie czas. Czas wlecze się jak smoła, smoła zaś jest czarna, lepka i obmierzła. — Pierona — zamamrotał — tu by można zwariować, gdyby rzłowiek błąkał się w pojedynkę po tym cmentarzu. — Co mruczysz? — ocucił go dźwięczny głos Ligęzy. — Eh, nic!... Gdy więc kołowali po starych wyrobiskach, nie zwracał zbyt-uej uwagi na węgiel. Wiedział, że jest, widział go, ale nie przy-(uszczał, że go tak wiele. Przecież to zwykłe „nogi" filary i ścia-iy oporowe. Dopiero teraz, gdy patrzy na triumfującego Ligęzę... ak bardzo się ten człowiek zmienił. Jego czarne oczy płoną, twarz tała się drapieżna, czarna czupryna pomierzwiona. Podobny do zubatego koguta. Parsknął śmiechem. — Cóż się śmiejesz? — zapytał Ligęza. — Z ciebie! Uradowanyś, jakby ci kto w kieszeń napluł. Teraz Ligęza się roześmiał. — Węgiel jest! — wykrzyknął znienacka, podniósł ramiona, 340 rozcapierzył palce. — Węgiel jest! Słyszysz, ty pieronie morski? Węgiel jest! A mówili, że nie ma. Jest! Słyszysz, kamrat?... — Toć słyszę, tylko tak nie wrzeszcz, bo nam co na łeb spadnie! — uciszył go Liberda. Podniósł lampę i patrzył na strop. — Wracamy — rzucił dyrektor. — Stwierdziłem dostatecznie, />• słuszność po mojej stronie. Wracamy!... Od jutra zaczynamy robotę! — Kombajn wprowadzisz? — Nie. Filarami, a nie ścianą można prowadzić wybierkę. Czy nie widzisz? — Widzę. — No, to idziemy! Ligęzę kusiło pragnienie, by się jeszcze zapuścić w boczne chodniki. Wabiła go tajemniczność starych wyrobisk. Byłby podobny do odkrywców nowych lądów, do... — Do długonosego Urbana, który skarby odkrywał — mruknął uradowany. — Co to fanzolisz? — Nic, nic! Puść mnie, pójdę pierwszy. Za trzecim chodnikiem musimy nałożyć maski. — Pieronie, skąd ty to wszystko wiesz? — zdumiał się Liberda. — Trzeba mieć na wszystko otwarte oczy — mruknął dyrektor. Pochlebił mu ten okrzyk kamrata. Za trzecim chodnikiem istotnie benzynowe lampy zaczęły gasnąć. A więc weszli w rejon zagazowany. Nałożyli znowu maski i ruszyli miarowym krokiem. Aparaty tlenowe działały dobrze. Nie śpieszyli, by nie utrudniać oddechu i nie wyczerpywać tlenu ponad miarę. Ligęza spojrzał na zegarek. Jeżeli nie zdążą dojść za pół godziny, odwód będzie się niepokoił. Zdążą, czy nie zdążą? W wyobraźni przedstawił sobie przebytą drogę. Trzy upadnice przed nimi, cztery chodniki!... Nie zdążą! To nic. Tamci wyjdą i spotkają się po drodze. Wstąpili w pierwszą upadnice. Zwolnili kroku, bo szybko się męczyli w maskach. Doszli na chodnik, odetchnęli. Ligęza spróbował zapalić benzynową lampę. Zajął się knot, lecz płomyk był rudy. Gdy opuszczał lampę, płomyk gasnął. A więc trzeba iść dalej w aparatach. 341 Weszli w drugą upadnicę. Powtórnie zapalona lampa już nie gasła. Widocznie lekki przeciąg powietrza dociera tutaj z którejś' przecinki. Zdjęli maski i nachyleni do przodu szli jeden za drugim. Napotykane obwały utrudniały im powrót. Musieli czołgać się, przeciskać ostrożnie pod nawisłymi głazami. Chodziło ó to, by żadnego nie trącić. Wtedy, bowiem, bestia spadnie i może przy-dusić. Przeszli ostatni obwał, dotarli na chodnik. Benzynowa lampa Ligęzy gaśnie. A więc znowu maski nakładać! Droga dłużyła im się, wydawała się trudniejsza aniżeli przed trzema godzinami. Li-gęza przypominał sobie, czy na tym chodniku był obwał. Zdaje się, że był... Powinni niezadługo dojść do niego. O, już widać! Zjeżone kęsy piaskowca zagradzają drogę. Doszli. Trudno będzie przedzierać się w aparatach. Przypomniał sobie, że w piętrze jest zbyt nisko. Trzeba zdjąć aparaty z pleców, przenieść ponad głową tak, by nie obluźnić maski na twarzy, i czołgać się posuwając aparat przed sobą. Pierońska droga! Czołgali się ostrożnie. Bardzo ostrożnie. Czuli, że grozi im śmierć. Tylko lekko trącić grzbietem jakiś kamień, a poleci wszystko!... Pot zalewał im oczy i osiadał rosą na okularach masek. Serca waliły jak zwariowane. Brakowało tchu. Kiedy się, do jas-' nego pierona, skończy ta golgotowa droga?... Przeczołgali się wreszcie. Stoczyli się raczej, aniżeli zeszli po' usypisku na drugiej stronie. Teraz już niedaleko do towarzyszy. Jeszcze jedna upadnica, potem chodnik i ostatnia upadnica. Po drodze mają jeszcz trzy zawały. Ten był najgorszy... Odpoczęli. Ligęza próbował zapalić lampę benzynową, lecz kapsle w lampie gasły, zanim knot zdołał się zająć. Liberda zrozumiał, że znajdują się jeszcze w zagazowanym odcinku. Ale przecież, do diabła... Wydaje mu się, że właśnie tutaj szli bez masek!.,. To samo musiał chyba zauważyć Ligęza. Wstał i skinął na kamrata. Ruszyli, bo zaczął ich ogarniać drobny lęk, czy wystarczy tlenu. Każdy posiada jeszcze w butlach ponad pięćdziesiąt atmosfer... Doszli do następnej upadnicy i zatrzymali się. Czyżby zabłądzili? Przecież tu powinien być znak uczyniony z okorków. — Nie ma znaku! — zawołał Liberda przez maskę. Głos jego* był stłumiony. 342 —¦ Może... — chciał powiedzieć Ligęza, lecz nie dokończył. — Idziemy dalej! Poszli. Minęli znowu jedną upadnicę, lecz znaku nie było. Dotarli do trzeciej, potem do czwartej, dotarli do przodku, znaku nie ma. — Zabłądziliśmy — rzekł spokojnie Ligęza. — Wracamy!... Wracali przeto. Ligęzę ogarniał gniew. Jak to? On, górnik zabłądził w kopalni? Jasny pieron! Coś tu nie w porządku. Przypomina sobie, że tu nie było gazów. A są!... Czyli weszli na inny chodndk. Trzeba cofnąć się przez tamten przeklęty zawał, wrócić do upadnicy i pójść wyżej. Tak, słusznie... Ależ, jasne jak słońce! Teraz sobie przypomina. Z upadnicy weszli w przecinkę zamiast iść w górę do szczytu upadnicy. Tylko to przeklęte przejście! Stanęli przed obwałem i odpoczęli. Tlenu już niewiele. Niecałe czterdzieści atmosfer w manometrach. Powinno wystarczyć, jeżeli będą oszczędnie oddychać. Zauważył, że Liberda się niepokoi. Jego ruchy stają się nerwowe. Dotknął go kilofem i zawołał przez maskę: — Boisz się, kamrat? Stara baba z ciebie? Liberda się opanował. Poszedł pierwszy w zawał, gdyż Ligęza popchnął go energicznie. Liberda zrozumiał. Ligęzie chodzi o to, by w razie czego kamrat był uratowany. Gdy Liberda bowiem tknie zwisających głazów w zawale, może im umknąć, lecz głazy zamkną drogę dyrektorowi. Zawahał się. Nie chciał takiej ofiary. — Idź pierwszy, pieronie jasny! — krzyknął Ligęza spoza maski. Liberda uległ rozkazowi i poszedł. I znowu rozpoczęła się piekielna droga powrotna. Czołgali się bardzo powoli, stękali z wysiłku, przedzierali się ostrożnie, posuwali przed sobą aparaty tlenowe i lampy, zaciekli w uporze... Dotarli wreszcie na drugą stronę. A teraz do upadnicy, gdzie można zdjąć maski. Doszli, zdjęli maski i odetchnęli. Postanowili odpocząć, dopóki serce się nie uciszy. Bije bowiem, jakby pragnęło klatkę piersiową rozsadzić. A jednocześnie zastanowią się, co dalej robić. Ligęza długo się namyślał. Zakrył oczy dłonią i usiłował odtworzyć pod powiekami całą drogę. Tak!... Wydaje mu się, że weszli w przecinkę nie tę, którą wyszli na upadnicę. Tylko ten znak!... Jasny pieron! 343 — To jest twój znak? — zapytał Liberdę wskazując na kawałek okorka tak ułożonego, że wskazywał drogę w niewłaściwym kierunku. Liberda obejrzał się i orzekł, że nie: Widocznie tu leżał, a oni wzięli go teraz za drogowskaz. — No, to idziemy w górę upadnicy. Zaledwie wstali i wstąpili do upadnicy, posłyszeli dalekie, ostrożne kroki. Dudniły głucho. Potem wyłoniły się dwa światła. Ligęza spojrzał na zegarek. W porządku. Minęły cztery godziny i dwadzieścia minut. To zaniepokojeni kamraci idą! Tamci dostrzegli światła dyrektora i jego towarzysza. Schodzili szybko, widać uradowani, że ich spotykają. Zeszli się w połowie drogi. — Żyjecie? — zawołał Hajek z drużyny ratowniczej. — Widzisz, Francku, że żyjemy!... — Węgiel jest? — zapytał jego kamrat. — Jest. „Leokadia" będzie fedrować jak wszyscy diabli! — A więc jest węgiel? — upewnił się Hajek. Głos jego był nabrzmiały radością. — Padom ci, pieronie, że jest. Na kilkanaście lat!... — rzekł spokojnie dyrektor. I wtedy Hajek i jego kamrat złożyli zapasowe aparaty na spą-*u, podeszli do Ligęzy i po kolei uścisnęli mu dłoń. Liberda stał i boku, żuł spokojnie tytoń i spluwał. Czuł tylko, jakby mu serce podłaziło pod grdykę i że go coś zabawnie dławi, tak bardzo za-jawnie, że mu aż oczy wilgotnieją. 1953 .Wiktoria" Inżynier Kilarczyk nałożył sporo drogi i zamiast wyjechać na powierzchnię z piątego poziomu postanowił obejrzeć roboty na „przeklętym" przekopie. Diabli bowiem poświęcili dyrektorowi przebijać się pod stare, nieznane zawaliska. — Tam jest woda! — klarował mu Kilarczyk. — Wiem. Lecz tam jest również doskonały węgiel! — upierał się dyrektor. — Załoga pracuje o dwa poziomy niżej! Jeżeli woda się wywali, ludzie będą zagrożeni! — Wiem! Dlatego czynię was odpowiedzialnym za wodę i za ludzi! — Hrom jasny! — wymełł w zębach Kilarczyk i wyszedł z postanowieniem, że będzie odpowiedzialny za wodę na piątym poziomie i za ludzi pracujących o sto metrów niżej, na siódmym poziomie. Gdy przed kilku tygodniami spierali się, czy warto lub nie warto przebijać się w kierunku starej, zatopionej kopalni, której nie było na mapie, przywołali ostatnich dwóch najstarszych górników, Niemców, by „zasięgnąć języka" — jak to określił dyrektor. Obaj plątali się na powierzchni „Wiktorii", gdyż nie chcieli przejść w „stan spoczynku", aczkolwiek korzystali z Karty Górnika. Tłumaczyli, że zżyli się z kopalnią und es soli der Kuckuck holen!, gdyby mieli pleśnieć w domu. Ci dwaj górniczy weterani wyklarowali wtedy dyrektorowi i inżynierowi Kilarczykowi z polska po niemiecku, że owszem, była tam kiedyś kopalnia, lecz, soli es der Kuckuck holen, zatopiła ją woda przed pierwszą wojną światową i wszystko diabli wzięli. Załoga z trudem uciekła przed wodą. A jak się nazywała? Es soli der Kuckuck holen z taką nazwą! 345 „Gottessegen" nazywała się, lecz to była nazwa strasznie głupia,. bo powinna się była nazywać „Teufelsrache"!... — Oder „Teufelsrachen"! — podrzucił jego kamrat po namyśle. — Co to znaczy: „Gottessegen", „Teufelsrache" i „Teufelsrachen"? — zapytał dyrektor Kilarczyka. Kilarczyk pochodził z zagłębia karwińskiego, więc umiał po niemiecku i ciskał czeskimi „hromami" zamiast śląskimi „pierunami". — Oficjalna nazwa brzmiała „Błogosławieństwo Boże"... — Coś podobnego do naszego szybu „Boże dary"? — Coś podobnego. Te drugie nazwy to przekpiwna, lekka gra słów. Albo „Diabelska zemsta", albo też „Diabelska paszcza" ¦— wyjaśnił i popatrzył na obu niemieckich kumpli. Stali oparci niedbale o framugę okna, kurzyli fajki i słuchali w milczeniu, co tamci dwaj „Polacy" mówią. Rozumieli tylko tyle, że chodzi im o tego diabła. Jeden z nich, Richard Barnitzke, miał kpiarsko przymrużone oczy i minę Sowizdrzała, drugi zaś, Hans Grossmann, był podobny do zmokłej kury, skurczony, pokorniutki, o twarzy poczciwca, nie umiejącego pozornie do trzech zliczyć. Czasami robił wrażenie, że jego zasuszona twarz z nastroszonymi, rzadkimi, ryżymi wąsiskami pod kulfoniastym nosem jest złośliwym wizerunkiem płaczącej foki. Jedynie w jego oczach, szarych i chytrych, izeroko rozstawionych, pełgały tajone iskierki. Kilarczyk chętnie wdawał się z nimi w pogwarkę. — Opowiedzcie mi coś o waszym Erdgajście! — prosił icli ueraz na rampie, gdzie wyładowywali stemple z wagonów. Barnitzke i Grossmann opowiadali mu przeto o wałbrzyskim [uchu Skarbniku, przezwanym Erdgajstem. Pletli niestworzone zeczy, wyliczali na palcach, ile razy ktoś z nich spotkał go na Gottessegen", gdzie to było, co z tego wynikło... Zawsze coś nie-obrego!... Opisywali go, jak wyglądał, że z białą brodą, z czerwo-ym światłem i jak z nimi rozmawiał... — Czy po niemiecku? — upewniał się Kilarczyk. — To się wie, że po niemiecku! Inaczej nie umiał i nie po--zebował, bo to był niemiecki duch, a tu byli tylko Niemcy! — wyjaśnił skwapliwie Grossmann, nadając swej relacji nalot wy-ićwki rozżalonego człowieka, którego spotkała wielka krzywda. — To on zatopił „Gottessegen"! — podrzucił w te pędy Bar- kę i trącił nieznacznie towarzysza. Bioder Rund, za dużo ga- iui... — Kto? — Ten ErdgajstL. — Aha! A nie utopił się? Piękna, męska twarz Kilarczyka o regularnych rysach i o drapieżnym uśmiechu była poważna i skupiona. Nikomu by ani przez myśl nie przeszło, patrząc na niego, że bawi go zabobonne „fanzo-lenie" starych weteranów górniczych. — Nie utopił się! Siedzi w zawaliskach na „Gottessegen"! — mruknął Grossmann. — Co tam robi? •— Rozmyśla, jak „Wiktorię" zatopić! — To niech raczej przez ten czas w nosie dłubie, bo nic nie wymyśli! — zakpił Kilarczyk. — Ho, ho! — zaperzył się Grossmann. — Niemcom zatopił, a Polakom by nie zatopił! Ho, ho!... — i splunął daleko. Kilarczyka obeszła niemile jego przechwałka, Zapytał go przeto bardzo spokojnie, jakby się pytał, ile wagonów wyładowali na rampie: — Nie lubicie Polaków? — a jego zęby zabłysły drapieżnie w bardzo drobnym uśmiechu. Grossmann dostrzegł ów uśmiech. Wycedził więc wymijająco: — Wszyscy moi wyjechali do Reichu. Ja sam zostałem... —¦ Czemuście wy nie wyjechali? — Zżyłem się z „Gottessegen", a potem z „Wiktorią"... — Na, schon recht! Gliick auf! — pożegnał ich chłodno. — Gliick auf, Herr inżynier! — odrzekli tamci skwapliwie. Inżyniera Kilarczyka nie zraziło do nich to niemiłe odkrycie.. Przeciwnie, wyczuł coś w rodzaju współczucia. Wstawił się w położenie starego Grossmanna, którego wszyscy opuścili, przenosząc się do Niemiec, i doszedł do wniosku, że to nieszczęśliwy człowiek i że bardziej umiłował swoją kopalnię aniżeli rodzinę. Dzisiaj stanął na rozdrożu i widać w skrytości marzy o powrocie „swoich" do Wałbrzycha. Gdyby on, Kilarczyk, znalazł się na jego miejscu, myślałby to samo i również marzyłby o powrocie „swoich". Zapomniał o tym, wychodząc z windy na piątym poziomie w ślepym szybie i mijając komorę. Komora była wykuta w caliź- 347 nie, obetonowana, sklepiona, z niskim wejściem. Grała w niej elektryczna pompa wysokim, wibrującym, przyjemnym tonem. Kilarczyk zanurzył się w przekopie wiodącym do pomocniczego szybu „Leszek". Był to najdłuższy przekop w całym zagłębiu wałbrzyskim, bo ciągnący się przeszło trzy kilometry. W głębokim ścieku bulgotała i szumiała płynąca woda. Przypomniała Kilarczy-kowi groźbę Grossmanna. Skarbnik zatopił Niemcom kopalnię ,Gottessegen", teraz gotów zatopić Polakom „Wiktorę". Nie zato>-?i!... Po długiej naradzie z dyrektorem i prezesem Wyższego Urzę-lu Górniczego obmyślił plan zabezpieczający go przed tą możliwością. Wiedział z relacji Barnitzke i Grossmanna, że wyrobiska .Gottessegen" znajdują się gdzieś ponad sto metrów powyżej prze-copu w piątym poziomie „Wiktorii". I to nie nad nim, lecz gdzieś v głębi, daleko. Diabli wiedzą, jak daleko!... Ha, gdyby można wie-Izieć, zbyteczna byłaby cała praca wykonywana w pędzonym przekopie jak na oślep. Wiedział także, że piętro, złożone z pokładów iłu i łupku, jest >rzepuszczalne i że woda, nagromadzona w wyrobiskach „Got-essegen" mogła się już przeżreć i teraz czatuje gdzieś na wyso-;ości piątego poziomu, tajemnicza, czarna i cicha, by znienacka unąć z rykiem w chodniki „Wiktorii". Przekop był pusty. Załoga pracowała o sto metrów poniżej, / siódmym poziomie. Zjeżdżała głównym szybem do piątego po-iomu, a stamtąd opuszczała się ślepym szybem na siódmy po-iom. Tamtędy też wydobywano urobek. Kilarczyk minął komorę pompową, minął główny chodnik, wio-ący do ślepego szybu i zanurzył się w opłeśniałą ciszę przekopu, atrzył uważnie na obudowanie ze stalowych szyn wygiętych / podkowę. Mierził go ich widok, bo miejscami ulegały naciskowi ;ropu i bocznych ścian i powyginały się do środka, jakby były x»bione z miękkiego drutu. Miejscami zaś jedna i druga szyna ?kła i teraz sterczała z równo obciętymi brzegami, jakby nożem, rzekrajana. Miejscami zaś niektóre poskręcały się na kształt ;maty. — Ciśnie jak hrom! — mruczał i notował w pamięci, ilu ludzi jdzie musiało wymieniać zniszczone obudowanie. Zatrzymał się, nachylił nad ściekiem, poświecił. Woda była ysta, rozpryskująca blask elektrycznej lampy. Robiła przyjemne 348 wrażenie istoty o tajemniczym życiu, która się gdzieś ogromnie śpieszy. Kilarczyk pomyślał z ulgą, że jedna pompa da sobie z nią radę. Obok niej czekają jeszcze trzy inne, na wszelki wypadek. Wiedział także, że wszystkie cztery potrafią „zgwałcić" dwadzieścia cztery metry kubiezne wody na minutę. A więc gdyby się nawet woda przeżarła, pompy załatwią się z nią bez wysiłku. Chodzi tylko O1 to, by w ostatniej chwili nie nawaliły. Postukał palcem w stempel, by „odczynić urok", jak to robił jego starzyk w Kar-winie, górnik z szybu „Jana". Roześmiał się głośno. Ubawiło go spostrzeżenie, że czasami staje się zabobonny. Jeszcze gotów spotkać wałbrzyskiego Skarbnika, w którego tak mocno wierzą tamci starzy niemieccy górnicy. W głębi przekopu dostrzegł znienacka mizerną kropelkę światła. Wybłysła nieoczekiwanie w czerni i zawisła nieruchomo'. Zupełnie jak u górnika, który usiadł pod ociosem, by się zdrzemnąć, lampę zgasił, a teraz ją zapalił, bo dostrzegł światło inżyniera, odbijane mocno w błyszczącym reflektorze. Tamto mizerne światło pokolebało się leniwie i leniwie zaczęło róść. — Któż to może być? — zastanowił się Kilarczyk i pogrzebał w myślach za nazwiskami górników pracujących w tej okolicy. Nikogo nie znalazł. Teraz zbliżało się już szparko, rosło, nieciło mętny blask skaczący po obudowaniu. — Szczęść Boże, panie inżynierze! — posłyszał chrapliwy, przepity, aczkolwiek młody głos znad światła. — Szczęść Boże! Co tu robisz? — zdumiał się Kiłarczyk. Oto przed nim .stanął największy obwieś z „Wiktorii", chłopiec z werbunku, trzykrotnie już karany za nożownictwo, dwukrotnie za kradzież, herszt chuliganów wałbrzyskich, zbójem patrzący Olek Kłósko spod Lublina. — Nic, panie inżynierze! — mruknął Kłósko. Wsunął ręce w kieszenie, gdyż lampę miał przewieszoną na pasku przerzuconym przez kark, z czapką zadartą zawadiacko na bakier, z roz-mierzwioną czupryną, patrzący wyzywająco w inżyniera. — Czemu nie pracujesz? Przecież jesteś przydzielony do siódmej brygady? 349 —i Nie ma głupich, panie inżynierze! — Jak to, nie ma głupich. Nic nie zarobisz! — Nie zależy md!... Już mam dosyć waszej zasranej kopalni! Kilarczyk spojrzał uważniej. Kłósko wciąż trzyma ręce w kieszeniach od spodni. W prawej coś ściska. Chyba nóż!... —' Słuchaj, głupi snoploku! Wyjmij ręce z kieszeni, gdy rozmawiasz ze starszym, a ten nóż zostaw sobie na obieranie kartofli... No, już!... Chłopiec wyciągnął powoli ręce z kieszeni. — No i co, panie inżynierze? — zaczął. — Myślicie, że mam z was pietra? Gówno mi zrobicie! — Nie fanzol, hromie, po daremnicy! — przeszedł Kilarczyk w rubaszny żargon. — Nakrył mnie pan inżynier, cholera psiakrew, na bumelcer Ale nic z tego! — nasrożył się. — Nie pleć, tylko siadaj koło mnie pod ścianą! Pogadamy!... — i nie czekając, usiadł rja kamieniu pod ociosem. Nie patrzył na chłopca. Oleś zaś zastanawiał się przez chwilę nieufnie. Co zrobić? Podejrzewał, że to jakiś podstęp. Nikomu nie ufał, tylko swojemu sprytowi, sile i odwadze. Wiedział, kogo olśnić owym sprytem, siłą i odwagą. Inżyniera nie olśni, podobnie jak nie olśni starszych górników i niektórych kolegów z Domu Młodego Górnika. Ho, ho! Ci już zdołali się nauczyć „jeść z ręki" jak oswojone szczeniaki usmarkane! Już ich „wzięto" na jakieś zespoły, chóry, szachy, piłki nożne, wyścigi pracy, współzawodnictwa, na jakieś książeczki oszczędności, ba, nawet na idiotyczną akrobatykę. Powoli przerobiono ich na niemrawych maminsynków. On nie jest taki głupi... Zarobić, owszem, lubi zarobić, by potem pójść z kolegami do gospody, upić Się, poawanturować, wytłuc okna, rozbijać łby kuflami, połamać krzesła i żgnąć nożem jakiego stawiającego się gościa na ulicy. A co do dziewczyn? Ho, ho!.. Przebierał w nich, a która nie chciała po dobrej woli, brał przemocą. A milicja, przeklęta glina? Wymykał się jej zręcznie. Czasem się nie wymknął. Wtedy wędrował do aresztu na kilka dni. Raz nawet przesiedział w ciemnicy dwa miesiące. Cholerna glina!... Usiadł po drugiej stronie. — Obok mnie siadaj! — rozkazał inżynier. Rozkaz był zniewalający. 350 Oleś przytoczył kamień i usiadł obok inżyniera. Odruchowo dotknął noża w kieszeni od spodni. Jak co, to żgnie!... Nie, nie żgnie! Czuł bowiem do Kilarczyka od dawna dziwną słabość. Coś.mu się u niego podobało, ale nie wiedział, co to było. Inni krzyczą i wymyślają, trącają, ba, nawet biją i ciskają kamienistymi słowami, aczkolwiek ma je gdzieś, jednak to niemiłe. A inżynier Kilarczyk nie! O, na przykład teraz! Kazał mu usiąść obok siebie, zamiast mu nawymyslać od pieruńskich czy zgoła hromskich bumelantow, łajdaków i opryszków, czy nawet kilofkiem uderzyć! Poza tym urzekała go uroda Kilarczyka, jego drapieżny uśmiech, białe zęby... Zęby Olesia są spróchniałe, szczerbaty już, kilka ma wybitych, gęba pokiereszowana i ospowata, dziewczyny natrząsają się z niego, te na kopalni, wołając, że podobny do maszkary. Cholery jasne!... Spojrzał z boku na niego i pomyślał, że z takim to warto chodzić konie kraść. Byczy chłop i z wiary!... — Masz rodziców? — zapytał inżynier. Dotychczas nikt się nie pytał takim tonem, czy Oleś ma rodziców. Owszem, pytali inni, lecz jakoś inaczej. Jakby się pytali, ile ma guzików u marynarki lub ile węgla nafedrował. A więc rodziców ma, lecz dobrze ich nie pamięta. Co się z nimi dzieje? A diabli wiedzą, co się z nimi dzieje? Ojciec był pijakiem, a matka... Eh, raczej milczeć! Kto zwerbował Olesia do kopalni? Hm, inni namówili. Powiadali, że zarobi sporo pieniędzy, więcej niż na „zapuszczaniu żurawia"... Co takiego? Żurawia? To się tak mówi... Aha, złodziej kieszonkowy. Tak, niech będzie!... Pojechał więc do Wałbrzycha. Lecz kopalni ma już dosyć, po nosowe dziurki! Ciężka tu praca i głupia jak wszyscy diabli. Trzeba jak kret grzebać pod ziemią... Pan inżynier pyta się, czego najbardziej pragnie? Też pytanie! Wódki, dziewczyn, awantur, rozbijania łbów, pieniędzy, dużo pieniędzy, motocykla i szubienicy dla gliny... Ale kiedy już tak wszystko wyśpiewuje jak dewotka u spowiedzi, a pan inżynier chce także wszystko wiedzieć, to powie! Gwiżdżę na kopalnię, na Wałbrzych, na „Wiktorię", na zasrany fach górniczy i jutro, pojutrze pojedzie w świat! Wygodniej „zapuszczać żurawia"! — A może boisz się kopalni? — przerwał mu inżynier. Oleś Kłósko obruszył się mocno. Aż go poderwało. Oleś Kłósko niczego się nie boi!... — Nieprawda! Boisz się uczciwego życia! 351 Oleś Kłósko parsknął śmiechem, zachichotał. „Uczciwego życia iię boi"!... Inżynier gada jak ksiądz na ambonie. Z Olesia za stary wróbel, by się dał nabrać na takie plewy! Jeszcze brakuje ołtarza >jczyzny, niezłomnej woli, wysoko wzniesionych sztandarów i pla-iu sześcioletniego!... Wtedy będzie gotowa świetlica ze sloganami i krzywych liter! Dziwna to była rozmowa. Po drugiej stronie bulgotała płynąca voda, przeciąg lekko szumiał w uszach, biała pleśń skrzyła się ak szron w świetle obu lamp, a słowa błąkały się w ciszy, podob-le do czarnych cieni. — Aleś głupi, mój synku! — podjął znowu inżynier. Oleś spo-Iziewał się, że wybuchnie gniewem, a on nic. Jakby słuchał wró-)lego wymyślania na skradającego się kota. Uśmiechnął się tylko. Oleś wzdrygnął się, chciał się cofnąć, lecz już nie zdołał. In-:ynier bowiem objął go ramieniem i przygarnął do siebie. Jakoś izorstko i ogromnie prosto. A równocześnie zsunął mu czapkę ; czupryny, gdyż głasnął go drugą dłonią po głowie. To wszystko. Dotem wstał i otrzepał spodnie z pyłu. •— No, już w porządku! A więc, gdy już postanowisz uciec, ystąp jeszcze do mnie. Wiesz, zanim zaczniesz te „żurawie zapu-jzczać". Przyjdziesz? — Nie wiem... — bąknął oszołomiony chłopiec. Inżynier już nie nalegał, tylko schylił się po lampę i poszedł n głąb przekopu, w kierunku „Leszka". Oleś wstał powoli i parzył za nim. — Ale to frajer! — mruknął bez przekonania i jakby z nawyku. Inżynier spojrzał na zegarek. Trzeba się śpieszyć. Zbyt wiele :zasu zmitrężył z Olesiem. Wyobrażał sobie, jakie zdumienie ogar-lie jego żonę, jasnowłosą „Syberyjkę", Ilonę, gdy przyjdzie do nich aki drapichrust. Urodzona i wychowana na Syberii, jako wnucz-ca, czy zgoła prawnuczka polskiego powstańca, zżyta ze stepami tajgami, w otoczeniu ludzi prostych, nie mogła się oswoić z za-lymionym Wałbrzychem i z tym jego „ludzkim konglomeratem", iak to określała z niechęcią. A może Oleś przypadnie jej do serca nimo swojej zbójeckiej gęby opryszka? I wtedy może go ona ob-askawi do reszty. Inżynier uśmiechnął się do tej osobliwej myśli. Lubił wszystko laprawiać i z pasją grzebał na przykład w dychawicznym moto- 352 i ze wysłużonej skody, którego nikt nie potrafił pobudzić do życia, a on umiał. Potrafił uparcie szukać przyczyny defektu w elektrycznej pompie, aż znalazł. Umiał znaleźć rozluźnioną śrubkę w zegarze i przykręcić ją, a zegar zaczynał tykać. „Może mi się uda przykręcić rozluźnioną śrubkę w mózgownicy Olesia Kłóski spod Lublina..." — pomyślał z tą samą pasją, z jaką zabierał się do okałeczałej maszyny, by ją zmusić do pracy. Dotarł do podszybia „Leszka". Z zadowoleniem stwierdził, że wszystko w porządku. Skarbnik Grossrnanna zawiedzie się, gdy spróbuje zatopić. „Wiktorię". Ciekawe, czyby się Grossmann uradował z jego zwycięstwa. Może jako Niemiec starej daty... Eh, głupstwo! Ale jako górnik, ńa pewno ciężko zmartwiony, kląłby po swojemu: — Es soli der Kuckuck holenl A więc w podszybiu wszystko w porządku: zwały zwilżonej gliny, stos desek, przyciętych do szerokości przekopu, i wiązki słomy. Słoma pachnie dojrzałym zbożem i słońcem. Niech sobie pachnie! Tu chodzi o co innego. Kilarczyk liczył się bowiem z tym, że w razie wybuchu wody wypadnie mu postawić tamę w „przeklętym" przekopie; skręcał on na południowy wschód, wychodząc z głównego przekopu, łączącego „Wiktorię" i „Leszka", według kompasu równo z północy na południe. Od ich rozgałęzienia do szybu „Leszka" było kilkanaście metrów. Wszedł do nowego przekopu. Był węższy ii prowizorycznie obudowany. Według relacji mierniczego załoga pracuje już na trzech-setnym metrze. Uśmiechnął się, bo to nie jest załoga, lecz zaledwiie trzech górników. Jest reemigrant z Francji, Pierre Oścień, klnący po francusku Tonnerre de Dieu, co W jego wymowie wychodzi jak tonnerrdedi, jest Niemiec Ochman, ciskający od czasu do czasu swoje KreuzJiimmeldonnerwetter, i chudy Cygan, pomagający im swoim cudacznym przekleństwem Jebenti sraczkal... Zastał ich przy pracy. Uwijali sdę szparko. Dwumetrowy świder wkręcał się z metalicznym zgiełkiem już prawie po rękojeść w caliznę. Zaczekał, aż skończą. — I co? Jest woda? — zapytał, gdy maszyna stanęła i gwałtowna cisza spadła na wszystkich jak czarna płachta na oczy. Pytał się niepotrzebnie. Widział przecież, że woda kapie ze stropu, jak kapała wczoraj i przed tygodniem, i przed miesiącem, z dwumetrowego otworu w caliźnie zaś cieknie bardzo mizerna 23 Opowiadania 353 i użka pomieszana z pyłem. Nic wdęc groźnego. Tyle wody, co by t napłakał!... W porządku więc! Obejrzał caliznę, oświecił, opukał i powtórzył nie wiedzieć po ; który, że najpierw musi być dwumetrowy otwór kontrolny, ężeli nie ma wody, wtedy dopiero trzy, cztery otwory metrowe dstrzał. A należy uważać. — Dejcie se hromski pozór! — ostrzegł ich w karwińskim żar-lie. Gdyby zaś pojawiła się woda, uciekać pod szyb „Leszka". >d szybu jednak zatelefonować na powierzchnię do dyrekcji od szyb „Wiktorii" do maszynisty przy pompach. A potem na vierzchnię! Wyjechał szybem „Leszka". Poszedł do łazienki, umył się, lgą zanurzył się w wannie z ciepłą wodą. Następnie, przebra-udał się do biura. Zaczął pisać raport. I wtedy stało się!... Telefon rozdzwonił się gwałtownie, natrętnie, rozpaczliwie. Ki-:zyk porwał słuchawkę. Posłyszał w niej ogromnie daleki m, podobny do szumu wichru w lesie. To woda wali przekopem -czy!... — Halo! Tu inżynier Kilarczyk! Co się stało? — Mesje inżynier! Tonerrdedi, woda!... Tu Oścień! Woda za-a!... — Skąd mówicie? — Spod szybu „Leszka"! — A ludzie? — Ochmann jest obok mnie, a Cygan już dawno zwiał. Ucieka linami „Leszkiem"! — Zadzwońcie pod szyb „Wiktorii" do maszynisty przy pom-i. Niech uważa! — Już dzwoniłem! — To wyjeżdżajcie! — Kreuzhimmeldonnerwetterl — doleciał go w słuchawce tłumiony wrzask Oehmanna. Rozkrzyczały się telefony na wszystkie strony. Poleciały wo-i Kilarczyka na piąty poziom do maszynisty przy ślepym szy-Niech natychmiast uwiadomi dozór załogi na siódmym po-ie. Nie mówić ludziom o wodzie, lecz wszystkich ściągać pod i wyjeżdżać bezzwłocznie. Nie szerzyć paniki! Najważniejsze, izerzyć paniki!... 354 Zbiegli się zaalarmowani inżynierowie, i ci starzy, i ci nowo upieczeni o wystraszonych minach, sposobiący się z góry do „wysypywania" swych górniczych mądrości. Przybiegł również przerażony dyrektor, zasapany, z płaczliwą miną. I wszyscy jeden przez drugiego zaczęli pytać, co robić, co robić?... Idioty! Co robić? Do spodni robić!... Spokojnie, do jasnego hróma!.. O, znowu telefon! Krzyczy jak opętany! — Co jest? Czy z piątego poziomu? Maszynista? Cóż tam się dzieje? — Melduję, że puszczam drugą porńpę. Wody przybywa. Niech tu ktoś zjedzie do mnie... — brzęczał w słuchawce wystraszony głos maszynisty. Wszyscy starsi inżynierowie i sztygarzy wiedzieli, że górnicy boją się wody w kopalni. Do ognia pójdą, do wody nie!... Woda w kopalni przeraża ich! Chodzi wciąż o to, by wśród załogi na siódmym poziomie nie powstała panika. Pompy są w rezerwie, dwie już pracują, przeto załodze nic nie grozi. Żeby ich tylko nie opętał strach, bo inaczej połamią sobie nogi, ręce, tłocząc się do windy. Między nimi są jednak doświadczeni, stateczni sztygarzy i dozory. Woda nie* płynie przekopem, lecz równoległym chodnikiem odwadniającym, omija komorę z pompami i wlewa się do rząpia głównego szybu. Stamtąd ssde ją jedna i druga pompa. Znowu telefon z podszybia, a w słuchawce rozdygotany głos maszynisty: — Panie inżynierze... bo do cholery ciężkiej, wody przybywa... puszczam trzecią pompę! Niech tu ktoś, do pioruna, zjedzie do mnie, bo ucieknę... Aha! Strach już rośnie, jeży włosy maszynisty, łamie wolę! — Siedźcie przy pompach! Już zjeżdżam! Gdyby wody przybywało, puścić czwartą pompę! Kilarczyk wybiegł z natłoczonego biura pełnego gęgania i mądrych rad inżynierów i sztygarów. Jakby potracili głowy. Dopadł przy szybie dozorcę Havranka. — Słuchajcie, Havranek! Zjeżdżam na dół do pomp. Wy mi wyszukajcie czterech ślusarzy... Nie! dwóch elektrotechników i dwóch ślusarzy! Z narzędziami i zapasowymi częściami do pomp. Niech czekają, aż zadzwonię... Bo może coś zajść... 355 v 0 II — Panę zavodni! — chciał coś zawołać Havranek, lecz Kilarczyk już skoczył do windy i dał znak robotnikowi. Zakrzyczał sygnał i winda poleciała z szumem na piąty poziom. Uspokoił się w windzie, opanował. Gdy wystąpił z niej w podszybiu, zdziwił się, że tamten popłoch opadł z niego, że przecież nic się nie dzieje. Tylko to potrójne granie pomp w komorze. Ludzie już się schodzą pod szybem. Wyjeżdżają z siódmego poziomu ślepym szybem, przechodzą kikadziesiąt metrów głównym chodnikiem, wychodzą na przekop i idą powoli tych kilkanaście metrów pod szyb wyjazdowy. Rozmawiają, przekpiwają się wzajemnie, śmieją rubasznie. A więc nie wiedzą, że woda się przerwała. To dobrze. Kilarczyk dopilnował wyjazdu całej załogi. Nie popędzał ludzi, bo nie chciał wzbudzić podejrzenia, że dzieje się w kopalni coś niedobrego. Gdy go ktoś zapytał, czemu opuszczają kopalnię przed wyznaczoną godziną, tłumaczył, że jakaś zasmolona komisja przyjechała i domaga się wyjazdu załogi. — A może woda? — zapytał nieufnie jeden z umorusanych górników. — Gdzież tam woda! Przecież jej nie ma! — mruknął Kilarczyk siląc się na obojętny, spokojny głos. Istotnie nie ma wody. Wprawdzie w rząpiu pod windami huczy jak w diabelskim młynie, ale ona zawsze tak huczy. Zwłaszcza gdy przez dłuższy czas deszcz pada. — Czy jeszcze leje na wierzchu? — zapytał inny górnik. — Jak wszyscy diabli! Macie parasol? — zażartował Kilarczyk. Od czasu do czasu wchodził do komory i patrzył na pompy i wodomierz. Trzy pompy pracowały składnie, wodomierz jednak podnosił się nieznacznie. —' Czy już puścić czwartą pompę? — zapytał maszynista o rybich oczach. Już był uspokojony. —¦ Jeszcze czas... Zobaczymy! Idę pod szyb. Gdyby co, przyjdźcie po mnie... W ciągu półgodziny cała załoga wyjechała na powierzchnię. Tam dopiero dowiadywała się, że woda się przeżarła, że uchodzili przed grożącym zalewem. Ostatnią windą wyjechało dwóch sztygarów. Zanim do niej wstąpili, podszedł do nich Kilarczyk. 356 — Winszuję wam! Dobrze sprawiliście się! — pochwalił ich. — A trzeba było pieruńsko łgać, żeby ludzi nie nastraszyć. Ale udało się, nie?... — Udało. Więc wszyscy wyjechali? —¦ Kontrolowałem pod szybem w siódmym poziomie. Wszyscy! — No, to szczęść Boże! — Szczęść Boże, panie inżynierze! — rzekli tamci i pojechali na wierzch. Znienacka Kilarczykowi przypomniał się Oleś Kłósko. Wszak opuścił go na przekopie. Pierun, czy tam gdzieś jeszcze się nie pląta? Zadzwonił do markowni, zażądał skontrolowania, czy marka i lampa Aleksandra Kłóski oddane. Odpowiedział mu piskliwy głos dziewczęcy, że oddane, że wyjechał z kopalni pierwszą windą. Wszystko więc w porządku. W całej kopalni jest teraz tylko ich dwóch: maszynista i on, Kiłarczyk. Wszedł do komory, popatrzył na wodomierz. Woda wciąż się podnosi. — Czwartą pompę puszczamy! — rozkazał. ] / Maszynista załączył kontakt, czwarta pompa ruszyła. Zabucza- ła niskim jękiem, potem jęk zaczął się wznosić, cienieć, przechodził stopniowo w wysoki, dzwoniący ton. Poczwórny głos pomp stworzył jakiś zabawny kwartet skrzypcowych dźwięków, jednostajnych, łagodnych, usypiających. Gdyby nie świadomość, że teraz zaczyna się walka, można by usiąść na ławie i zdrzemnąć się spokojnie. ¦ Mijały powoli godziny. Maszynista i Kilarczyk stali nad pompami i słuchali ich tonów. Od czasu do czasu spoglądali na wodomierz'. Łajdak wcale się nie obniża. Przeciwnie, nieznacznie wskazuje, że wody wciąż przybywa. — Czy na pełne obroty? — zapytał Kilarczyk. — Nie... — Na pełne obroty! — Wszystkie cztery? — Wszystkie cztery! — Panie inżynierze... Uważam, że... — Róbcie, co wam każę! Maszynista wstrząsnął ramionami i przesunął cztery kontakty. Poczwórne tony pomp wygięły się, wyniosły jakby parabolą, za- 357 ! drżały cieniutkimi, komarowymi jękami i na tej wysokości już grały z wysiłkiem. Kilarczyk nie spuszczał oczu ze wskazówki wodomierza. Wskazówka utknęła na jakiejś tam cyfrze i znieruchomiała. Pod niskim, oczernionym sklepieniem komory kłębił się smętny płacz pomp. Kilarczyk położył dłoń na lśniącym, wy lakierowanym kadłubie motoru. Wyczuł, że drży, że pracuje z wysiłkiem. Woda szumiała w grubych rurach czepiających się niezdarnie ściany i sklepienia. Wyłaziły z komory na przekop, wlokły się pod szyb i tam już wspinały się po ośłizłej betonowej ścianie na powierzchnię. Telefon raz po raz wrzeszczał i ktoś tam z powierzchni domagał się raportu. Co się dzieje na dole? Czy pompy pracują? Czy wody przybywa? Czy wody ubywa? Kilarczyk odpowiadał z początku, nie pytając, kto z nim rozmawia. W końcu go to znudziło. — Słuchajcie! Dajcie mi święty spokój. Gdy będzie trzeba waszej pomocy, to sam zatelefonuję!... Koniec!... Nastała cisza- w telefonie, komora tylko rozjęczała się wibrującymi tonami. Wibrowanie było ogromnie drobniutkie, lecz przenikające. Kilarczykowi wydawało się, że je wyczuwa końcami palców jak subtelne, łaskoczące ukłucia. Usiadł na ławie. Zaczął obliczać w myślach szansę walki. Wskazówka wodomierza nieznacznie się obsuwa. A więc pompy „gwałcą" wodę. Obsuwanie jednak jest nieznaczne. Pytanie, długo- woda popłynie z wyrwy w „przeklętym" przekopie? Przypuszczał, że to woda ze starych wyrobisk kopalni „Gottessegen". Innej wody nie ma. Ani rzeki, ani potoków nie ma w Wałbrzychu d okolicy. Innymi słowy, podziemny zbiór- • nik wody musi się z czasem wyczerpać. Chodzi tylko o jedno: ile tam jest owej wody? Jak długo może płynąć do „Wiktorii"? Jeżeli pompy zawiodą, siódmemu poziomowi grozi zalew. A może i piątemu. A może całej kopalni? Woda może wypełnić wszystkie wyrobiska, ganki, chodniki i wtedy „Wiktoria" będzie skazana na długie bezrobocie i na kosztowne odwadnianie. Zrozumiał, że na nim jednym jedynym spoczywa możliwość ratowania kopalni. Być też może — wychynęła nieśmiała hipoteza inżynierska — że wyrobiska w „Gottessegen", po wypłynięciu z nich wody, zawalą się. Że się zawalą, nie ulega wątpliwości. Gdyby jednak zawaliły się w takim miejscu, że zatamowałyby przypływ wody, wtedy będzie po kłopocie. Ale diabli wiedzą, co się tam teraz dzieje? 358 Wyszedł na przekop. Postanowił przekonać się, co się w nim dzieje. Nie wyszedł, bo znienacka do komory wdarł się stłumiony, rosnący szum, przechodzący powoli w grzmot. Kilarczyk wybiegł na próg komory i struchlał. Oto widzi, jak woda pędzi koło jego nóg przekopem, jak wznosi się czarna, zbałwaniona, jak się rzuca, pluje, jak wlecze z sobą stemple, deski, jak nimi ciska w ściany, przewraca, pochłania, przetacza i znowu wynosi i wlecze, jak już teraz przejmująco^ ryczy...J Zrozumiał. Chodnik odwadniający albo za ciasny, albo zatarasowany kamieniami, drzewem i gruzem! Teraz woda pędzi przekopem. Wstąpił w nią, lecz poderwała mu nogi, usiłowała zwalić i porwać. W ostatniej chwili chwycił się stempla, lecz lampa, wytrącona z dłoni, popłynęła z wodą. Wszedł z wysiłkiem do komory. Podłoga jej była ponad poziomem przekopu. Stanął w progu i słuchał. Zrozumiał w tej dziwnej chwili paniczny lęk górników przed wodą. Oto jej spiętrzony ryk, ciemność, sklepienie, rozjuszony żywioł bijący na oślep, straszny w swej grozie, opętany żądzą niszczenia, szum, grzmot, wycie, chaos — wszyskto zwaliło się na niego i zaczęło kruszyć wolę. Ogarnął go strach, taki głupi, bezdennie głupi strach. Trzymał się kurczowo framugi, a czuł, że drży, że mu się włosy jeżą pod hełmem, że serce zamiera, że oczy wyłażą z orbit. Jeszcze chwila, a skoczy w wodę, by się dostać do windy. I ucieknie!... — Głupi! — krzyknął na siebie i oprzytomniał. Wielooki i wy-łupiastooki strach przykucnął, skurczył się. Kilarczyk otarł czoło. Pot był zimny. Serce dygotało. — Co to? — zapytał jąkająco maszynista. Jego rybie oczy były śmiesznie wybałuszone, zatłuszczona czapka przekrzywiona na głowie, z zadartym daszkiem. Był to tak bardzo komiczny widok, że Kilarczyk parsknął śmiechem. — Nic! Nic!... — dławił się śmiechem. — Woda pędzi przekopem... . — Zaleje nas... —¦ Hromie głupi, że tak możecie fanżolić! — krzyknął nań Kilarczyk. Zrozumiał bowiem, że teraz strach ogarnia maszynistę. Jeżeli go nie uspokoi, ucieknie mu pod szyb. Maszynista uciszał się. Uciszał go raczej wciąż zrywający się śmiech' Kilarczyka. 359 — Czemu się śmiejecie, panie inżynierze? — zapytał z wymówką. — Z was! Poprawcie sobie czapkę... Ta drobna uwaga wystarczyła. Maszynista już się opanował, chociaż grzmot wody toczył się w drzwiach komory i głuszył granie pomp. Uczuł się jak rozbitek na wyspie otoczonej wzburzonym morzem. Nic mu nie grozi, bo przyjdą ludzie i wyratują. Jak to dobrze, że inżynier potrafi się śmiać w takiej zwariowanej godzinie. Jak to dobrze... Zakrzyczał telefon. Dyrektor domaga się raportu. Co się dzieje na dole? Nic się nie dzieje. Pompy pracują na sto dwa, panie dyrektorze, wody ubywa, chociaż bardzo powoli, pędzi teraz przekopem i zalewa dwadzieścia metrów głęboki rząp w szybie. Gdy go wypełni, przestanie ryczeć... A pompy? Pompy pracują świetnie, panie dyrektorze. Czy potrzeba ludzi do pomocy? Chyba nie. Najwyżej można by zluzować maszynistę, lecz teraz nie da się, bo woda płynie przekopem i poderwie nogi. Nie pozwoli wyjść z komory. Trzeba czekać, aż wypełni rząp po brzegi. Która teraz godzina, panie dyrektorze, bo zegarek nawalił... Co, już piąta? To on już trzy godziny przy pompach? Nie trzy, ale cztery, panie inżynierze!... Kilarczyk odłożył słuchawkę i starał sobie wyobrazić popłoch na powierzchni. Z pewnością wszystkie telefony poszły w ruch, alarmy, Warszawa, Ministerstwo Górnictwa, padają zbawienne rady, wymówki, narzekania, wymyślania i groźby. A on siedzi w komorze, słucha wycia pomp i ryku wody za progiem. Spojrzał na wskazówkę wodomierza. Znowu nieco opadła. W porządku... Grzmot na przekopie powoli więdnie. Jeżeli tak, można usiąść i czekać. Usiadł i wrócił do natrętnej myśli o wyrobiskach w „Gottes-segen". Usiłował je sobie przedstawić. Oto wydaje mu się, że za dziwną sprawą wędruje starymi gankami, zagląda w poszarpane czeluście, patrzy na zawalone chodniki, a ze wszystkich stron wycieka woda i wycieka, czarna, szumiąca. Na ogromnym głazie usiadł wałbrzyski Erdgajst i śmieje się... Kilarczyk także się śmieje. Erdgajst zmarszczył brwi, przestał się śmiać. Podnosi kilofek. Zamierza się. Kilarczyk chce wołać, by nie uderzał kilofkiem w caliznę, bo jeżeli to uczyni... „Erdgajst" wykrzywił usta w złym grymasie i uderzył!... Wytrysła woda!... 360 Kilarczyk zerwał się gwałtownie, oblany ostrym strumieniem wody, głuchym, płaskim hukiem i krzykiem maszynisty. Ujrzał, że woda tryska ze spojenia rury tuż nad ślimacznicą pompy! — Dichtung wyrwany! — krzyczy maszynista i biega koło pomp jak wariat. — Uszczelka wyrwana! — uświadomił sobie Kilarczyk. Skoczył do rozdzielczej tablicy, przesunął kontakt, uszkodzona pompa stanęła. Równocześnie stanęła, druga pompa. Wyrosło z niej oślepiające, niebieskie światło, strzeliło* i stanęła sama... — Zwarcie! — mruknął Kilarczyk. Strumień wody z uszkodzonej rury trysnął w motor sąsiedniej pompy i nastąpiło krótkie spięcie. Jasny pierun! dwie pompy naraz... — Skoczył do telefonu, zadzwonił. Krzyczał, żeby mu przywołać Havranka. — Havranku! Natychmiast, mi tu posłać dwóch ślusarzy i dwóch elektrotechników!... — Ja jsem im mluvil, a oni nechcou! — Co znaczy, że nie chcą?... — Rzikali, że nepojdou... Boji se vody!... — Cholery jasne!... Dawać mi dyrektora! Przybiegł dyrektor do telefonu, ¦wysłuchał przerażony raportu inżyniera Kilarczyka. Dyrektor musi mu wysłać czterech ludzi. Dwóch ślusarzy z kluczami i uszczelkami i dwóch elektrotechników. Inaczej „Wiktorię" wezmą diabli. Ale to prędko. Tylko dwie pompy pracują. Woda się podnosi. Chodzi o czas!... Kilarczyk był przekonany, że dyrektor wszystko zrobi, by nakłonić czterech robotników do zjazdu na dół. Niech obieca im złote góry, niech im zagrozi kryminałem, lecz niech przełamie ich strach przed wodą. On to uczyni. Bo jeżeli ustąpi przed ich strachem, jemu samemu grozi kryminał. Chodzi o to, czyj strach będzie większy: dyrektora czy ślusarzy i elektrotechników. Wyszedł z komory. Pęd wody złagodniał. Podmywał jeszcze stopy, lecz już można było się utrzymać, skacząc od stempla do stempla. Wyszedł naprzeciw ludzi. Stanął pod szybem i czekał. Pusta winda drgnęła i poleciała w górę. Znak to, że tamci zjeżdżają. Zjechali. Winda wynurzyła się w zasięgu lampy, stanęła. Wyszli z niej ludzie. Czterech. Z narzędziami, młodzi i hardzi. Patrzyli z niepokojem na szumiącą wodę. Kilarczyk na nich krzyknął. Wstąpili w wodę i zaczęli brodzić w niej z wysiłkiem. 361 Przodem szedł Kilarczylj. Dotarli do komory. — A teraz pierunem naprawiać!... — rozkazał. Podjęli się w milczeniu pracy. Odkręcili śruby ze spojeń rury, z której woda wyrwała uszczelkę, usunęli i teraz zaczęli zakładać nową. Spieszyli się. Rozumieli bowiem, że tu chodzi o coś więcej aniżeli o głupią uszczelkę. Tu chodzi o życie „Wiktorii". Kilarczyk zaś wiedział, że tu chodzi o coś więcej aniżeli o kopalnię. Tamci tego nie wiedzą, i to jego szczęście. Tu chodzi o życie jego i tamtych pięciu. Gdyby wiedzieli o tym, uciekliby w tej chwili. I tak raz po raz oglądają się na wyjście z komory, łypią wystraszonymi oczami i tylko czekać, a rzucą narzędzia i pognają z krzykiem do , windy. Ich wolę poraża również tamten .przeklęty ryk wody. Ryk jest czarny i wieszczący szczurzą śmierć. Kilarczyk zrozumiał, że teraz zaczyna się gra va banąue, jak mawiała jego Ilona. Ktoś musi zwyciężyć. Wodowskaz krzyczy o zbliżającej się klęsce. Wskazówka podnosi się powoli, czyli wody przybywa. — Kiedy ukończycie? — zapytał, siląc się na spokój. — Już przykręcamy śruby! Przykręcili, obejrzeli ostatni raz. Kilarczyk zważył przekładnię kontaktu, pompa ruszyła. Jej rosnący dźwięk włączył się harmonijnie w dwugłos pracujących pomp i w uciszający się ryk wody na przekopie. — Trzynaście minut!' — zawołał zwycięsko młody ślusarz o pięknej, bujnej czuprynie. Znaczyło to, że pracę ukończyli w ciągu trzynastu minut. — Teraz drugą!... Coś się w niej spaliło. W motorze!... — tłumaczył Kilarczyk, hamując z wysiłkiem drżenie w głosie. Widział bowiem, że fatalna wskazówka wodomierza podnosi się zbyt szybko. Jeżeli ukończą w ciągu kwadransa, zwycięstwo po stronie ludzi. Jeżeli potrwa praca dłużej, trzeba żądać pomocy. Ale kto pójdzie budować tamę na „przeklętym" przekopie? Robotnicy zdjęli maskę z motoru, zaczęli szukać uszkodzenia. Gdzieś musi być przepalony jakiś niepozorny drucik. Ale gdzie? Jak go tu znaleźć w tej przeklętej plątaninie? Drucików do tysiąca diabłów! Trzeba każdy odchylać i badać. To robota cholerna! — Skończycie za pół godziny? — zapytał. Wyliczył już bowiem, że tyle czasu może poświęcić na uruchomienie pompy. 362 — Trudno powiedzieć! — odparł młody elektrotechnik. — Praca może trwać kilka minut albo kilka godzin. Kilarczyk wobec tego postanowił działać. Już był wyliczył na początku zalewu, że jeżeli wody przybywa co minutę około dwadzieścia cztery metry kubiczne, gdyż tyle wydobywały jej cztery pompy, przekop jest długi około trzystu metrów, szeroki cztery metry, i jeżeli spiętrzy się w nim wodę do wysokości około dwóch metrów, uzyska się około stu minut czasu na uruchomienie czwartej pompy. Czyli przeszło półtorej godziny. — Daję wam półtorej godziny czasu! — rzekł spokojnie. — Spróbujemy wcześniej ukończyć... Zaczął teraz działać. Zadzwonił na powierzchnię. Przywołał do telefonu dyrektora i przedstawił mu plan walki. Potrzebuje kilku ludzi, którzy by zjechali szybem „Leszka" i podjęli się budowania tamy na tamtym „przeklętym" przekopie, tuż u wejścia. Materiał jest przygotowany pod szybem, chodzi tylko o ludzi i to bezzwłocznie. Każda minuta droga... Nie słuchał tłumaczeń dyrektora, tylko powtarzał, że każda minuta droga. Niech dyrektor podwoi stawkę, potroi, niech przyrzeknie całomiesięczny zarobek, niech przyrzeknie nawet dwumiesięczny i urlop, i diabeł wie co jeszcze, lecz przynajmniej czterech odważnych ludzi musi w tej chwili nakłonić do zjazdu „Leszkiem" na „przeklęty" przekop. Głos Kilarczyka był ostry, decydujący, nie znoszący sprzeciwu. Ludzie patrzyli na niego, gdy ciskał słowa do słuchawki, a zęby jego błyskały jak u drapieżcy. — Za dziesięć minut najwyżej chcę mieć telefon z podszybia „Leszka", że ludzie zjechali i że akcja w toku! — rzucił ostro i zawiesił słuchawkę. Wyobrażał sobie, co się teraz dzieje na powierzchni. Ludzie są, lecz nie chcą zjeżdżać. Ten idiotyczny strach przed wodą paraliżuje wszystkich. Wyobrażał sobie, jak dyrektor, inżynierowie i sztygarzy namawiają górników, jak górnicy milczą, jak dyrektor podnosi stawkę wynagrodzenia, jak w końcu, do diabła, ktoś się decyduje!... Pomagał teraz robotnikom i liczył minuty. Minuty rosły w wieczność. Wskazówka wodomierza podnosiła się. Woda przybierała. Trzy pompy nie mogły jej podołać. A czwarta, bestia, leży 363 rozłożona, z wywalonymi wnętrznościami motoru, ze zwojami drucików, w których grzebią niecierpliwe palce i szukają uszkodzenia. Minęła pierwsza minuta, druga, trzecia... Potem czwarta, piąta i szósta... — Jeszcze cztery minuty! — zakrzyczał Kilarczyk do telefonu. Odpowiedział mu Havranek: Nezlobte se, pane zavodni, jiż to wszechno w porządku!... Idou sztirzi chlapi... Jecjen Nemec> jeden Cihan, jeden chlapik a jeden Slezak... Pojęli autem na „Leszfca"... Cihan rzikal, że ted se ożeni ze svou Mirzou, bo dostane moc peniz... —Dziękuję! —przerwał gadule. Minęła minuta siódma. Gdy nadeszła ósma, zakrzyczał drugi telefon, łączący komorę z podszybiem „Leszka". Kilarczyk nie mógł ukryć wzruszenia. Porwał słuchawkę. Es soli der Kuckuck holenl — posłyszał skrzeczący głos Grossmanna w słuchawce. — Przystępujemy do roboty!... wołał po niemiecku. — Kto jest z wami? — Cygan, Kuchejda i ten chuligan Klusko... — Kto? Kłósko? — Soli ihn der Kuckuck holenl- Klusko, der Chuligan!... — Kto przewodzi? — Starszy górnik Kuchejda! — Podajcie mi go do telefonu! W słuchawce odezwał się Kuchejda. Głos jego był twardy i dźwięczny. — Wiecie, jak budować tamę? - zawołał Kilarczyk. Pierunie, myślicie, za przeproszeniem, panie inżynierze, żem taki mamlas? Toć umia stawiać tama! — Nie boicie się wody? — rzucił niezręczne pytanie. W słuchawce usłyszał kpiące prychnięcie. - To jest blank prawda, że sie boja, ale przeca ze mnie stary' bergmon, kiery nie robi zarozki do galot. Przeca tu chodzi o kamratów i o kopalnia, ni?... — Dziękuję wam, Kuchejdo!-rzekł dziwnym głosem, bo, urzeczony jego rubasznym tonem, wyczuł, że znienacka ułapiło go coś za grdykę i ścisnęło. Trwało to przez drobną chwilę. Opanował 364 się i rozkazał: — Podajcie mi do telefonu tamtego Kłóskę. A wy zaczynajcie robotę! Jak ją podzielicie? — Zarozki tu tego smoploka za wołom. Ty, gizd, chodź sam, by-dziesz godoł do telefonu z panem inżynierem. A nie napluj ml, pierzynie, do telefonu!... Już tu jest, panie inżynierze. A jak to byda robić? Ganc ajnfachl Jo 'byda ukłodoł deski i przydzierżo-woł, Cygon i ten miglanc bydom nosili glina i ciepali między deski, a stary Grossmann bydzie pod szybem napełnioł gliną kosze. Nie puszcza go do wody, bo to farońskie chuchro, woda by go zabrała... — Mocno drze woda? — Jak jasny pienin! Bydziemy mieli sto bied udzierżeć się w niej. Jo się przywiąża powrozem do stempla, by mnie nie zmiotła. Już nie miejcie strachu, b nas, panie inżynierze!... No, terozki oddowóm słuchawka temu miglancowi. Mosz, godej, co mosz godać... Kilarczyk tłumił śmiech, słuchając relacji Kuehejdy. — Halo, tu Kłósko! — posłyszał ochrypły głos Olesia. — Jesteś? Podobasz mi się, synku! A nie boisz się? — Czego? Zdechłej żaby? Czy ze mnie taki frajer, jak tamci wszyscy mądrale na wierzchu? — zakpił mając widocznie na myśli inżynierów i sztygarów. — Nie boję się, panie inżynierze — rzekł łagodniej. — Ja wiem, że tu cholerna robota w tej wodzie. Ryczy, jakby regiment diabłów ze skóry obdzierano! Ale ja wychowałem sdę nad Wisłą. Zresztą, ja to dla... — wykrztusił jakby z wysiłkiem, nie dokończył i zawiesił słuchawkę. „Aha! — pomyślał Kilarczyk z lekkim triumfem — śrubka dobrze przykręcona"... — i spojrzał z ulgą na swych pięciu towarzyszy stłoczonych koło rozłożonego motoru. Kucali nad nim i patrzyli wyczekująco. Znowu musiał się roześmiać, bo maszynista z rybimi oczami, w czapce zadartej na czubek głowy, był podobny do zdumionej sowy. — Wygraliśmy, chłopy! — zawołał swobodnie. — Pod „Leszkiem" dozorca Kuchejda z trzema kumplami już stawiają tamę. Tama wstrzyma napływ wody. Zaraz obliczę, na jak długo. Tamto moje poprzednie obliczenie było mylne. Nie uwzględniłem trzech pomp. Zaraz!... usiadł na ławie, wydobył notes, jął pisać cyfry. Wyliczył., 365 — W najgorszym wypadku mamy dwie godziny czasu!... Wystarczy? — Musi wystarczyć! — rzekł za wszystkich młody elektromonter o bujnej, ondulowanej czuprynie. I gdy tamci grzebali teraz w drucikach, przebierali, przepuszczali przez nie prąd i ślepili na rozchybotaną wskazówkę amgero-metra i gdy raz po raz zerkali jeszcze bojaźliwie na wyjście z komory, wciąż trawieni lękiem przed wodą, Kilarczyk przeżywał radość. Oto już teraz jest pewny swego zwycięstwa! „Wiktoria" będzie uratowana! Wyczuł wdzięczność dla tamtych czterech śmiałków, którzy poszli powstrzymać wodę. Przecież im przede wszystkim grozi śmierć! Jeżeli ich mizerna tama nie wytrzyma naporu wody, wszyscy zginą!... Kuchejda, stary górnik, zdawał sobie sprawę ze swego zuchwalstwa, lecz jemu chodzi o kopalnię i kamratów. Wynagrodzenie i urlop dla niego na dalszym miejscu. Cygan połakomił się tylko na wynagrodzenie, bo chce się żenić z cygańską dziewczyną, jak powiedział Havranek. Grossmann... Ha, Grossmann jest zagadką. Przypuszczenia Kilarczyka diabli wzięli! Grossmann poszedł ratować „Wiktorię", bo... Bo co? Widocznie wierzy w._swego Erdgajsta i pragnie go pognębić, albo też tak bardzo jest przywiązany do swojej kopalni. Albo też jedno* i drugie! A Oleś? Oleś jest jeszcze większą zagadką! Cóż do diabła poświęciło temu chuliganowi i wypędkowi, by się narażać na śmierć w topieli. Bo chyba sobie zdaje sprawę z niebezpieczeństwa. Pobudki są tutaj złożone: ambicja, każąca przekonać inżyniera, że się „niczego nie boi", i tamto urwane powiedzenie w telefonie... Diabli wiedzą!... Wstał, wyszedł na przekop. Woda ciekła słabym strumieniem. Malała w oczach. Widać, tama już się podnosi i woda spiętrza się powoli w zapierunowanym przekopie. Będzie się piętrzyła długo, aż do chwili, gdy jego ludzie uporają się z motorem czwartej pompy. Potem zacznie się przelewać przez tamę, lecz wtedy już soli den Erdgeist der Kuckuck holen! — jakby powiedział Grossmann z gębą zapłakanej foki. W wyobraźni ujrzał, jak tamci mocują się z wodą, jak się z nią szamocą, jak doskakują od stempla do stempla, jak krzyczą głośno na siebie, by przekrzyczeć jej szum, jak im woda zalewa oczy; przeczuwał, jak ciskają „pierunami", „cholerami", „jebentami" 366 i „Himmeldonnerwetter"; wyobraził sobie suchego, do gąsiora podobnego Kuchejdę, jak dotarł do upatrzonego miejsca, jak przywiązany powrozem do stempla układa deski za stemple na poprzek przekopu, jak wstrzymuje impet wody, jak krzyczy na Cygana i Olesia, by rzucali wiązki słomy przed wznoszącą się tamę i by ciskali między deski glinę, jak ją ubijają, udeptują nogami; a woda rośnie, piętrzy się, szumi, pragnie się przegryźć, wyłamać zaporę i runąć na zuchwalców i wydusić z nich życie... Woda na przekopie już przestaje płynąć. Doskonale! -Tamte trzy pompy grają zwycięską pobudkę. Jak srebrne fanfary i jak „sur-my złote, na zwycięstwo, na ochotę" — pomyślał za wierszem Ko-nopnickiej. Dosyć tego roztkliwiania się! Wrócił do komory, nachylił się nad rzędem głów ułożonych w wieniec nad rozebranym motorem. Elektrotechnicy i ślusarze niecierpliwili się i zaczynali już kląć. Do jasnej cholery, gdzie może tkwić przyczyna? Rozplatali zwoje miedzianego drutu, przepuszczali prąd, sprawdzali, czy pod izolacją nie ma stopu lub przerwy. Kilarczyka irytowało już to przeciąganie się pracy. Odsunął ich w pewnej chwili i zaczął sam szukać, powoli, spokojnie i ostrożnie. Wodził wzrokiem po przewodach, dotykał palcem, podnosił i świecił. Obmacał po kolei każdą część, uchylał blaszki, dotarł w końcu do głowicy. Odkręcił śrubki i odchylił sztabkę. — Mam! — rzekł spokojnie takim tonem, jakby z góry przewidział, że w tym miejscu znajdzie uszkodzenie. •— Jest? — zawołali wszyscy uradowani i jakby z niedowierzaniem. — Patrzcie! Drut stopiony, Wymienić go i pompa naprawiona! — A że nam nie wpadło na myśl tam zajrzeć! — mruknął jeden z robotników. — Prosty wniosek! — zbagatelizował Kilarczyk swoje odkrycie, by tamci nie czuli się pognębieni. — Woda mogła tylko tędy dostać się do motoru. O, tymi szczelinami... Nastąpiło krótkie spięcie! — A myśmy grzebali w motorze jak kupa wariatów! — uniewinniał się zakłopotany ślusarz. — Głupstwo. I wy trafilibyście na to miejsce. Dla mnie to było jak ziarnko dla ślepej kury. Przypadek, nic więcej... — pocie- 367 szył ich swobodnie. — Teraz wymieńcie drucik i pośpieszcie się z montowaniem... Czas ucieka! Spojrzał na zegarek. Jeszcze mają około czterdziestu minut do dyspozycji. Woda w przekopie już nie płynie. Wodowskaz wykazuje szybkie obniżanie się jej) poziomu w rząpiu. Tamci przy tamie bronią ich czasu. Przedłużają go z wysiłkiem. Zadzwonił pod szyb „Leszka". Zgłosił się Grossmanm. — Jak tam u was? — zapytał inżynier. — Der Kuckuck soli den bloden Hund holen! — zaskrzeczał. — O kim mówicie? -— O Erdgajście. Już nam nic nie zrobi. Tama wysoka tna metr pięćdziesiąt. Przecieka bokami, ale mało! — meldował po niemiecku. —- Wytrzyma? — Musi. — Przywołajcie mi Kuchejdę. Nastała cisza w słuchawce. Zachrobotała po chwili, wypłynął z niej głos Kuchejdy. ' — Robi się, panie inżynier. Tama trzyma jak pierun. Nie puści ani za garbatego' diabła! I już jesteśmy na metr pięćdziesiąt. Ten obwieś, wiecie, ten łeboń z Lublina, wylazł na nią i udeptuje glina jak kapusta w beczce. A Cygan z Grossmannem przynoszą, a ja podają łeboniowi. — A woda? Jak wysoko sięga? — Metr tamy mómy zatopionej... Kilarczyk zaniepokoił się lekko. Jeżeli Oleś wylazł na tamę i ..udeptuje glina jak kapusta w beczce", grozi :mu największe niebezpieczeństwo. Innym także lecz jemu największe. — Słuchajcie, Kuchejdo. Wiecie, trzeba uważać na ludzi... — Już tam nie miejcie strachu, panie inżynier. Jo tu ni ma od parady!... Tama wytrzymo', jo wóm to gwarantują!... — Stawiajcie ją nadal. Aż zadzwonię. My już prawie kończymy z naprawą motoru. — Dobra jest!... — mruknął Kuchejda i zawiesił słuchawkę. Kilarczyk zadzwonił na powierzchnię do dyrektora. Zdał mu raport. Zapewnił, że za pół godziny najwyżej uruchomią czwartą pompę. Ludzie przy tamie czuwają. Dyrektor zajęczał, chciał coś narzekać, lecz Kilarczyk zawiesił słuchawkę. 368 Ludzie w komorze uwijali się koło motoru. Już byli dobrej myśli. Strach od nich odleciał, przeto uśmiechali się i pogwizdywali melodie tanga. Nie zazdrościli inżynierowi sprytu, jak określali w myślach jego inteligencję. W pierwszej chwili jego odkrycie uszkodzenia obeszło ich przykro. Tak długo szukali i nic. A on znalazł na poczekaniu!... Kilarczyk wiedział, co przeżywają, przeto postarał się ich rozbroić swobodnym, prostym obejściem. Tamci zaś podziwiali go, gdyż poczyna sobie wspaniale. Przecież wszystkie ich mądrości zdaje się mieć w małym palcu, a nie wynosi się, nie chełpi! Inny, to by piał zachwyty nad sobą jak kura, gdy zniesie jajko. A on nie... — Fajny karlus! — mruknął jeden ze ślusarzy. Montowanie rozłożonych części motoru szło składnie. Pomagał im Kilarczyk ze znajomością rzeczy. Czasem kogoś z nich nieznacznie poprawił i wskazał na błąd, czasem pozwolił siebie poprawić. Nie wiedzieli, że to był jego sposób zdobywania sobie ludzi. Raz po raz spoglądał na zegarek. Motor stawał się znowu podobny do motoru, pompa do pompy. Ludzie przykręcili ostatnie śruby i śrubki, Kilarczyk sprawdził i rzekł: — W porządku! Uwaga! Puszczam motor!... Skupili się, wytrzeszczyli oczy, wpatrzyli w pompę. Kilarczyk zważył powoli kontakt, pompa drgnęła, zabuczała. Zniżył kontakt, motor nabierał obrotów. Jeszcze niżej przesunął. Motor już wyciągał swój metaliczny, srebrny ton, ton zaś cieniał, wydłużał się, przemieniał jakby w spiralę lecącą pod niebo. Dźwięk dotarł do zawrotnej wysokości i teraz już trwał na niej, wibrujący, melodyjny, zgrany z trójgłosem sąsiednich pomp. — Dziękuję wam! — rzekł spokojnie i każdemu ze swych ludzi uścisnął oburącz dłonie. Ludzie promienieli z zadowolenia i zachwytu. Zadzwonił na powierzchnię i zameldował dyrektorowi, że wszystkie cztery pompy pracują, że „Wiktoria" uratowana. Nie słuchał radosnego bełkotu dyrektora w słuchawce. Zadzwonił teraz pod szyb „Leszka". Czynił to wszystko spokojnie, pozornie bez wzruszenia. Gdyby nie było obok niego ludzi, Bóg wie, co by wyprawiał z radości. - Was ist los? — odezwał się z drugiej strony Grossmann. 24 Opowiadania 369 — Pompy naprawione... — Ja zaraz mówić, Herr inżynier, der Kuckuck wird den Teu-fel holen!... Also Victoria? — Victorial Przywołajcie mi Kuchejdę! Odezwał się Kuchejda. Słyszał tamto Victoria Grossmanna i już wiedział, że to ich wspólne zwycięstwo. — No i co? Nie mówiłech, panie inżynier? — Skończyć z tamą! Wyjeżdżajcie szybem „Leszka". Jak wysoka tama? — Meter i dziewięćdziesiąt! — A woda? — Bydzie koło metra i pięćdziesiąt... Ale już najwyższy czas, bo pierońsko tama trocha trzeszczy... Ale jeszcze wydzierży... Nie miejcie strachu! — Co robią wasi ludzie? — A ten łeboń z Lublina skoczę jak oparzony. Jakby mu ktoś do zadku pieprzu nasypoł. Tak sie cieszy. A ten Cygon faroński beczy jak staro krowa i coś tam fanzoli o jakiejś Cygonce. A ten stary Niemiec, pierun, co on to robi? Poczekojcie, panie inżynier, bo od telefonu dobrze nie widza... Nastała przez chwilę cisza w słuchawce. — Już wiem, panie inżynier. Ten kochany pierun pisze krejdą na ścianie słowo Victoria. Kiedyś też tak Hitler pisoł wszędzie, ale go diabli wzięli. Ale nas, panie dyrektor, nas diabli nie wzięli!... Niech żyje Victoria! — wrzasnął. Kilarczyk wyczuwa, że znowu go coś łapie za grdykę i dławi. Już przeszło. — Przywołajcie mi tamtego łebonia z Lublina! — zawołał teraz. — Te, bajtel, chodź sam do telefonu!... Znowu krótka cisza. — Oleś, jesteś? — Jestem, panie inżynierze! — Wiesz, że uratowałeś „Wiktorię"? — Fiu, wielkie mecyje!... To nie ja! To my wszyscy! — Co robią ludzie? Kuchejda, Cygan i Grossmann? — Zbierają narzędzia i wchodzą do windy. — A ty? 370 — Co ja,? — Kiedy ty wyjedziesz, a raczej uciekniesz z „Wiktorii", żeby „żurawia zapuszczać"? Nastała cisza. Nie trwała długo. Wynurzył sdę z niej zmieniony glos Olesia: — Pozostaję!... — a po chwili dodał: — Zostanę przy panu, panie inżynierze!... — A dlaczego poszedłeś ratować „Wiktorię"? — Ja... ja to... ja to tylko dla pana inżyniera!... I koniec. Widać zakłopotany wyznaniem zawiesił słuchawkę i pognał za towarzyszami do- windy. Kiłarczyk spojrzał na swych zwycięskich ludzi. Siedzieli na ławie, podobni do uradowanych kudłatych chłopców, którym udało się spłatać komuś niesłychanie zabawnego figla i teraz radują się pospólnie. Raz po raz bowiem wybuchali śmiechem, bili się wzajemnie dłońmi po kolanach lub po ramieniu i przekomarzali się. Jeden tylko siedział napuszony, patrzył na naprawioną pompę i powtarzał z zabawną pasją: — Ale widzisz, pierunie, że my ci dali radę! Widzisł, ty skurczybyku! Maszynista zaś krążył w komorze między pompamd, nachylał: się nad każdą, mruczał coś ogromnie groźnego, ruszał wąsami jak królik i głaskał motory usmarowaną dłonią. W ów zabawny ruch wkładał jakby ojcowskie gderanie i prośbę, by się nie odważyły jeszcze raz „nawalić", bo w przeciwnym razie marny ich żywot!... — Na szmelc pójdziecie, gizdy! — groził im dobrotliwie. — No, kamraci, nasze zwycięstwo! — przerwał im zabawę Kilarczyk. — Teraz wyjeżdżajcie na wierzch. Która godzina? Co, już siódma?... Ja tu zostanę. Zgłoście się do dyrektora... Zresztą ja mu także zadzwonię, by przysłał nowych czterech ludzi i maszynistę. Woda tu będzie lada chwila. No, idźcie już!... Ludzie zabierali się hałaśliwie do wyjścia, zgarniali narzędzia do torby i żegnali go życzliwie: — Szczęść Boże, panie inżynierze!... Ostatni wyszedł maszynista. W progu zatrzymał się jeszcze, podrapał się po głowie i zapytał: — Nie nawalą te gizdy? — wskazał na pompy. — Idźcie! Nie nawalą! 371 Ludzie wyjechali, Kilarczyk został sam. Otoczyła go puszysta cisza przetykana poczwórnym graniem pomp. Upijał się nią jak najprzedniejszym, dostałym winem. Z daleka, z głębi przekopu zbliżał się szum pędzącej wody. Widać, już się przelewa przez Ku-chejdową tamę. Szum zbliża się, przemienia się w dudniący grzmot, grzmot zaś urasta powoli w płaski, mlaszczący ryk. Teraz już przewala się koło komory i pada do szybowego rząpia. W rzą-piu rozkrzyczał się diabelski młyn. Kilarczyk zadzwonił jeszcze do dyrektora, prosząc o nowych ludzi. Potem zasłuchał się w łoskot wody i w melodyjne granie pomp. Rozpierała go radość. Wyczuł pragnienie, by podnieść ramiona i krzyczeć pijany zwycięstwem. Znienacka przypomniał mu się znowu wiersz Konopniekiej, tak często skandowany przez jego Ilonę. Zaczął go powtarzać pod rytm grających pomp: A jak poszedł król na wojnę, Grały jemu surmy zbrojne, Grały jemu surmy złąte Na zwycięstwo, na ochotę. — Oleś, Grossmann, woda „Wiktoria", Victoria... — mruczał ' tamte słowa jak radosne zaklęcia. Pompy zaś grały... 1954 O pechowym rzezimieszku W pierwszym wagonie jechał pechowy rzezimieszek. Robił wrażenie, że nie umie do trzech naliczyć, że to jakaś trusia, zaniedbany maminsynek, kudłaty, nie domyty, lecz wyelegantowa-ny, jakby jechał na zaloty. Kołnierz u niebieskiej koszuli był wprawdzie zmięty, lecz czarna muszka pod brodą nadawała mu szyku i wielkomiejskiego szlifu. W przedziale siedziało jeszcze dwóch panów, lecz ci nie mieli czarnej muszki pod brodą. Po prawej stronie, przy oknie, drzemał gruby pan, widać cierpiący na astmę, bo sapał i z trudem łapał dech. I chciaż był ubrany odświętnie, zamiast muszki czerwienił mu się pod brodą jedwabny krawat. Siedział i drzemał. Kiwał zabawnie głową, głowę zaś miał łysą i lśniącą, jakby smalcem wysmarowaną. Gdy wagon mocniej zakołysał, ocykał się z drzemki i patrzył bezmyślnie w okno. Jakiś dyrektor spółdzielni! — ocenił go rzezimieszek. Miał już na niego oko, od chwili gdy wszedł do przedziału na tamtej stacji, gdzie pociąg zabierał dwa pulmany z dziećmi oraz. ambulans pocztowy i gdzie wysiadł kominiarz w cylindrze. Wtedy złapał się za guzik i pomyślał: Dobry znak! Glina mnie nie na-kryje. Na resztę pasażerów nie zwracał większej uwagi. O tyle tylko, by się połapać, czy warto ryzykować, czyli „zapuścić żurawia". Nie warto! Wprawdzie ta dziobata pani po jego prawej stronie, z przemoczonym, wypchanym ptaszkiem na kapeluszu, posiada z pewnością grubszą forsę. Trudno jednak sięgać jej za bluzkę na piersiach. Zauważył bowiem, gdy weszła do przedziału i z ulgą 373 siadła obok niego, że z torebki wydobyła dosyć gruby portfel i wsunęła go za bluzkę. — Bo tu pełno teraz na świecie złodziei! — rzekła usprawiedliwiająco do dwóch kobiet naprzeciwko. — Mogliby jeszcze skraść. No nie? — Tak, tak, na świecie! — przytaknęła starsza o zwiędłej twarzy i pociągnęła nosem. — Święta prawda, moja pani! — poparła ją sąsiadka trochę młodsza, o mdlejących oczach ujętych w bardzo poczernione rzęsy. Oczy zaś miała szare i tępe. Rzezimieszek pomyślał, że i on miewał takie oczy z poczernionymi rzęsami, kiedy jeszcze był głupi i fedrował węgiel na wałbrzyskiej kopalni ,,Victorii". Gdy wyjechał z dołu, a potem umyty wyszedł z łaźni zakładowej i spojrzał w poszczerbione lustro, miał takie same oczy. Szare, obwiedzione bardzo poczernionymi rzęsami. Lecz nie były usmarowane jakimś cudacznym czernidłem, jak u tamtej pani z przeciwka, lecz tkwił w nich pył węglowy, który trudno wymyć. Zresztą nie bardzo usiłował go wymyć do czysta, bo takie oczy z poczernionymi rzęsami podobały się dziewczynom. Zwłaszcza tej Niemce Trudce z konopiastymi włosami. „Jakie ty masz śliczne oczy!" — rzekła jednego razu z cielęcym zachwytem, gdy ocknęli się z miłosnego duru w kopie siana. „Głupiaś!" — mruknął. „A tyś mądry!" — szepnęła dziewczyna i przygarnęła się do niego. Odsunął ją, wstał i poszedł. Miał jej dosyć. Głupia, pulchna jak pączek. Cuchnęła; potem. Z ust także jej cuchnęło. Wyobrażał sobie, jakie z niej będzie grube babsko, gdy wyjdzie za mąż. I jaka będzie brzydka! Ojej! Szafowała rozrzutnie swą cnotą, a najchętniej leciała na (młokosów. Poza tym pracowała jako sprzątaczka w biurach dyrekcji kopalni. Nazywał ją Trudką, chociaż domagała się, by ją nazywał Edeltrauda. Bo to jakoś piękniej, bardziej po pańsku. Powiadała, że nawet czytała taki niemiecki „Roman", w którym bladolica Edeltrauda otruła się, bo rodzice nie pozwolili jej wyjść za mąż za jakiegoś biednego szlachcica, czyli Edelman-na. Jej rodzice byli bowiem bardzo bogaci, mieli zamek na wysokiej skale i pełną skrzynię klejnotów. To ona otruła się, a ten Edełmann, czyli szlachcic, powędrował w świat, bodaj czy nie do 374 Ziemi Świętej, gdzie stał się bardzo pobożnym pustelnikiem i ptaszki jadły mu z ręki, lew także i inne zwierzęta także. Dlatego piękniejsze jest imię Edeltraude aniżeli Gertruda. Rzezimieszek uśmiechnął się do tamtych wspomnień. Ale to była granda, że mucha nie siada! Teraz dyrektor „Vic-torii", porządny chłop, nie można nic złego powiedzieć, z pewnością martwi się i codziennie pyta, czy wrócił Franek Pronobis. A Franek Pronobis dał dęba. Dyrektor z pewnością zrobił sakramenckie piekło w hotelu robotniczym, zrobił drugie piekło na dole w Pronobisowej brygadzie młodzieżowej, z pewnością sypał piero-nami, a tymczasem jego „podopieczny", chuligan nad chuliganami z trzema wyrokami sądowymi za sobą, dał drapaka i teraz buja po świecie. Z tym statkiem to też była granda nie z tej ziemi. A już wszystko zapowiadało się pomyślnie, już siedział w ciasnej komorze, w której biegały dwa szczury i kryły się między workami z kaszą, gdy diabli przyprowadzili jakiegoś gbura spod ciemnej gwiazdy. Statek nazywał się „Hakoon", a marynarze trajkotali cudacznym językiem, że diabeł by ich zrozumiał. I jak ten gbur rozewrze pa-szczęki na Pronobisa, jak go nie wyrżnie w gębę, o rany Julek! Gdyby nie te worki z kaszą, z pewnością rozbiłby sobie łeb, zwalony jednym uderzeniem tamtego przeklętego dziada. Ale krzepę w łapch miał, nie ma co gadać. Uniósł w jednej ręce biednego Fro-nobisa, wyniósł go po stromych stopniach na pokład, doprowadził do trapu i kopnięciem w pośladki wyrzucił ze statku. Pronobis po-turlał się po trapie ku uradowaniu wrzeszczących robotników i marynarzy. I skąd się weź, to się weź, a już glina na miejscu! Cholerna glina. I chociaż Pronobisowi kręciło się pierońsko we łbie, i kości go srodze bolały, dał nura między bale, deski, skrzynie i beczki, umknął pogoni i zatrzymał się w bocznej ulicy. Ulitowała się nad nim jakaś „Czarna Mańka spod latarni". Przebył u niej dwa dni, na trzeci dzień wsiadł do pociągu i teraz jedzie, jedzie i jedzie. A deszcz siąpi, siąpi i siąpi! Pamięta, wtedy również deszcz siąpił i siąpił, gdy woda jęła zalewać przekop na trzecim poziomie „Victorii". A raczej nie siąpił, lecz lał jak wszyscy diabli. Głupio wtedy było na świecie. Ani gdzieś wyjść, każdy chodził skwaszony, na wódkę nie było już i 375 pieniędzy, werbusy siedzieli w swych pokojach rozwaleni na barłogach i albo darli się, co miało uchodzić za śpiew, albo opowiadali sobie pieprzne kawały. Poniektórzy grali w karty o nic. Byleby tylko szarą nudę oszukać. Nuda zaś była cholernie nudna! Godziny wlokły się w niej jak karaluch w powidłach. Jedyną godziwą "rozrywką byłaby bójka. Jaką wspaniałą rzeczą bywa bójka! Zwłaszcza gdy ma się przewagę nad przeciwnikami. Z jaką rozkoszą łamie się wtedy nogi od krzeseł, rozbija kufle, ciska cegłami i kamieniami w napastników, wali pięściami, dławi przeciwnika zaciskając mu gardło, że tamtemu aż oczy wyłażą na wierzch, i jaka to przyjemność dziobnąć tak kogoś nożem pod żebra, podbić oko, rozwalić łeb, kopnąć w podbrzusze, że tamten wali się z rykiem na wznak, a potem gnać za pobitymi lub też czasem uciekać przed nimi, Ha, to jest zabawa! Pronobis nie prowadził bójek z nożem w łapie. Broń Boże! Już raz jednego kamrata żgnął tak niefortunnie, że biedaczysko przeleżał dwa miesiące w szpitalu, a Pronobis przesiedział dwa miesiące w więzieniu. A dobry to był kamrat, nie można nic złego powiedzieć, tylko dlaczego tak głupio nastawał na Pronobisa? A ty taki synu, a twoja matka była taka a taka! Używał, głupi pieron, takich określeń, których, owszem, godzi się używać, gdzie potrzeba, ale w tym wypadku od matki wara! Jaka była, to była, tobie, gówniarzu, nic do tego! A że ten nie ustawał, więc zarobił sobie na dwa miesiące szpitala, a on, Pronobis, na dwa miesiące więzienia. Owszem,, nie można narzekać. Tęsknił za wolnością, liczył i liczył, a cholerne dni wlokły się jak kulawe ślimaki, lecz dużo skorzystał. Była tam bowiem, w celi, osobliwa ferajna. Same rzezimieszki, złodziejaszki, kieszonkowce, był nawet jeden kasiarz, który — jak się przechwalał — rozpruł już trzy kasy pancerne. „A było co w nich?" — pytali koledzy. „Było trochę śmiecia, że zaledwie z trudem opłaciło się to moje dygotanie ze strachu!" Podczas czwartej wyprawy nakrył go glina. No i teraz siedzi. Jeszcze miał do odpokutowania czternaście miesięcy. „Nie ma sprawiedliwości na świecie" — dowodził zaperzony. Miał gębę buldoga, złamany nos, szeroką bliznę na policzku, a język niewyparzony. Co słowo, to jakby ktoś gnojówką chlusnął. 376 Pronobis też nie gadał świątobliwymi słowami, lecz słownictwo kasdarza było „ekstraordynaryjne", jak to określał „kleryk", wypędek z seminarium duchownego, gdyż łaził za dziewkami i nabawił sią brzydkiej choroby. A potem przemienił się w „indyka", Który chciał strugać „szemranego", lecz rychło zawędrował za kratki. Przed kamratami w celi więziennej tłumaczył się, że w tej osobliwej robocie przeszkadzało mu słowo boże, którego się nasłuchał do syta w seminarium. „A dlaczego nie ma sprawiedliwości na świecie?" — zapytywał Pronobis, który był także jeszcze „indykiem''. „Bo dyrektorzy kradną ciężkie miliony, krwawicę świata robotniczego, czynią to bez wysiłku, w białych rękawiczkach, a gdy wpadną, dostaną rok-dwa', może więcej i to im się opłaca". „Opłacało się! — zauważył kleryk. — Bo teraz ich majątek prywatny przepada na rzecz skarbu Rzeczypospolitej Polski Ludowej". „No, to w porządku! — uradował się kasiarz. — Tylko nie jest w porządku, że mnie wsadzono na dwa lata więzienia. I za co? Za głupie kilkanaście blatów! Lecz chłopcy, weselmy się, dopóki możemy użyć żywota! Siadajcie, barany, koło mnie, zaczynamy lekcję. A więc przede wszystkim gumowe rękawiczki..." I zaczął się niesłychanie interesujący wykład o kunszcie rozpruwania kas na gorąco i na zimno. Jak kto woli. I że najlepiej samemu w takich okolicznościach pracować. Chyba że kasa jest supernowoczesna — to było także określenie kleryka — wtedy może być dwóch, trzech. Najlepieji trzech. Dwóch dobiera się do kasy, trzeci pilnuje... Jednego- razu powiedział: „Wiecie, kamraci, co wam powiem, ale warn powiem! Nie radzę uczyć się mojego fachu. Schodzi na psy. A wiecie dlaczego?" „Glina" — mruknął ktoś spod ściany. „Ech! Daj sdę wypchać twoją gliną! Powiem: Takie cholerne jakieś światełka czy promienie. Człowiek ich nie widzi, przechodzi, ą tu naraz dzwonki alarmowe, rejwach, piekło, bracie, wtedy nogi za pas i robić fugę. Ale pieronem! Powiadani wam, kochani braciszkowie, lepiej do klasztoru wstąpić i pacierze klepać aniżeli babrać sią kasiarstwem!" Wszystko to było miłe we wspomnieniach, lecz Pronofods skrzy -wił się, gdy przypomniał sobie zapach celi i więzienia. Jakiś kwas- 377 kowaty zapach i słodkawy smród z kubła buchał na celę, ludzie cuchnęli, prycze cuchnęły workami wypchanymi słomą, żarcie cuchnęło. Cw więzienny smród prześladował Pronobisa. Kopalnia, na dole, też cuchnęła, ale to był przyjemny zapach. Zapach węgla i butwiejąeego drzewa z obudowy. Jakby grzyby pachniały. Pronobis, gdy był jeszcze małym syneczkiem, chodził na grzyby do pszczyńskiego lasu. Nie każdy ma szczęście do grzybów. Mały Pronobisek miał je i dlatego nigdy nie wracał do domu bez pełnego koszyczka. Ha, to były czasy, aże były! Ugryzła go pchła akurat w pośladek. Podrapał się nieznacznie, by nikt tego nie zauważył, i pomyślał, że to pchła od „Czarnej Mańki spod latarni". I przypomniała mu się tamta jedna, druga, dziesiąta bójka, gdy cholerna nuda żarła człowieka, wódka dodawała animuszu, cały świat zdawał się diabła wart, ludzie byli obrzydliwi i miało się pragnienie wszystko łamać, niszczyć, tratować. To także sprawiało przyjemność. A że ukąsiła go pchła, więc uśmiechnął się, bo przypomniał sobie szydło. Takie proste, zwyczajne szewskie szydło. Ha, to była broń! Niech gęś kopnie. Noża już nie trzymał w łapie, bo nie chciał znowu siedzieć dwa miesiące w więzieniu. A zresztą diabeł może popchnąć i nóż wejdzie w przeciwnika tam, gdzie nie powinien. Nawet szubienica może być za to pisana. A tak. Pronobis przeto nóż zamienił na szewskie szydło. Takie zgrabne szydło z niedługim końcem. Zaczęła się, dajmy na to, jakaś porządna bójka, to on nic Stał w odwodzie d patrzył, co z tego wszystkiego wyniknie. Jeżeli zwycięstwo przechylało się na stronę przeciwników, przystępował do akcji. Podbiegał z szydłem w dłoni i pich przeciwnika w pośladki. Podbiegał do drugiego i pich w pośladki. A tak „pichał" po kolei trzeciego', czwartego, jeżeli było ich więcej, to i dziesiątego, a przeciwnicy trzymali się za pośladki, wrzeszczeli, jakby ich ze skóry obdzierano i uciekali. Ale uciekali. Pomyślał, że może nie byłby nigdy człowiekiem, którego ludzie nazywają chuliganem, gdyby nie te grzyby z pszczyńskiego lasu. A to było: tak. Liczył sobie, już dobrze nie pamięta, albo sześć, albo szło mu ku końcu na siódmy, gdy ludzie, ojciec także, przebąkiwali, że bę- 378 dzie jakaś wojna z Hitlerem. Nawet śpiewali, że „płynie mucha kraulem w zupie, my Hitlera mamy w d....!" Owszem, ładna piosenka i dowcipna, lecz za tę piosenkę ojciec skonał w obozie w Da-chau. I za wiele innych rzeczy też. Między innymi i za to, że był powstańcem śląskim. I dobrze. Liczył więc już ponad sześć lat, jeżeli się nie myli, gdy ludzie zaczęli biegać wczesnym rankiem i krzyczeć, że jest wojna. Mały Pronoibds lubił wojnę i zawsze marzył o tym, by być żołnierzem, mieć karabin i strzelać do innych ludzi. To byłaby bardzo przyjemna zabawa. Ustrugał sobie więc taki zabawny karabin z gnota i w towarzystwie rówieśników bawił się w wojnę. ,,Puh, puh" — krzyczał, mierząc z karabina do wyimaginowanego nieprzyjaciela. Gdy teraz usłyszał, że jest wojna, uradował się, bo jeszcze nigdy nie widział prawdziwej wojny, a teraz ją zobaczy. Najpierw były więc samoloty szybujące wczesnym rankietn, podobne do jakichś ogromnych brzęczących ptaszysk. Gdy leciało ich dużo naraz, robiło to wrażenie, że niebo bulgoce, jakby się woda w garncu gotowała. To było bardzo zajmujące. Samoloty miały na skrzydłach wymalowane czarne krzyże i te krzyże nie były zajmujące. Przypominały cmentarz, a na cmentarzu dużo płaczących ludzi i trumnę nakrytą takim czarnym suknem, na czarnym suknie zaś podobne, prawie że podobne krzyże. Potem ludzie biegali po wsi, baby płakały, matka płakała, a ojciec ubrał się w mundur powstańczy i gdzieś poszedł. A na trzeci dzień było słychać strzelanie. Mały Pronobis wymknął się przeto z domu, ukradkiem, przez okno w spiżarce, by matka nie widziała, nie słyszała. Mówiła bowiem, że musi siedzieć w domu, bo go mogą źli ludzie zastrzelić. A on wcale nie lękał się tamtych złych ludzi. Pobiegł do pszczyńskiego lasu, gdzie było bardzo wielkie strzelanie. Wylazł na drzewo i wszystko dobrze widział. Przez lasy wycofywali się polscy żołnierze i strzelali, a za nimi biegli niemieccy żołnierze i także strzelali. Pod jego drzewem stanął jakiś młody polski oficer i coś krzyczał na swoich ludzi. Między jego ludźmi byli powstańcy śląscy. Mieli bowiem takie same mundury jak jego ojciec. Wtem ów oficer przewrócił się na wznak i złapał się za brzuch. Przebiegli koło niego niemieccy żołnierze. A potem nadjechały 379 czołgi znaczone takim samym czarnym krzyżem jak tamte samoloty. Przedzierały się przez gąszcze. Jeden z nich toczył się z chrzęstem w kierunku drzewa, na którym siedział zadowolony Prono-bisek. Był ogromnie rad, że widzi prawdziwą wojnę. Było mu tylko żal tamtego oficera, który leżał pod jego drzewem i jęczał. A tamten czołg toczył się, toczył. Ujrzał leżącego rannego, polskiego oficera. Musiał go. ujrzeć, bo przecież zatoczył ogromny łuk i poczołgał się wprost do> niego. — Jezus, Mario! — krzyknął teraz Pronobis i zakrył oczy. — Cóż wrzeszczysz? — Ofuknęła go sąsiadka z ptaszkiem na kapeluszu. — Nic, nic. — Coś ci się śniło? — zapytał gruby sąsiad. — Nie! Nic mi się nie śniło! Wszyscy patrzyli na Pronobisa i zastanawiali się, dlaczego nagle krzyknął tamte święte słowa. -— Śniło mu się! — zadecydował gruby sąsiad. — Tak, tak, na świecie! — mruknęła jedna z kobiet. — Wcale mi się nie śniło, tylko przypomniałem sobie, jak w lasach pszczyńskich niemiecki czołg umyślnie najechał na, rannego polskiego oficera i miażdżył mu najpierw nogi, potem brzuch, potem piersi, a następnie głowę. Kości trzeszczały, krew rozlewała się i lepiła na gąsienicy, a z otwartej wieżyczki patrzył niemiecki oficer i śmiał się. Słyszycie? Śmiał się jak szatan... — Jezusku święty! — krzyknęła "sąsiadka. — Co ty powiadasz? I rozpoczęła się teraz rozmowa o wojnie, o przekleństwie wojny, o szatanie, o zbrodni, o spalonych wsiach, szubienicach, obozach koncentracyjnych, o więzieniu w Mysłowicach i gilotynie na jej podwórzu, o beskidzkich partyzantach i sabotażach w górnośląskich kopalniach i hutach. Robiło to wrażenie, że usiedli koło wygasłego ogniska, a teraz grzebią pospólnie w popielniku, i gdy znajdą tlący się jeszcze węgielek, rozdmuchują go, rozdmuchują go i radują się, że zamienia się w płomień. Pronobis pomyślał, że ludzie są dziwni. Zresztą on też jest dziwny. . Tamci w przedziale wciąż gadają, jakby zamierzali licytować się, kto z nich bardziej ucierpiał w czasie wojny. Zabawna jest 380 starsza babina z naprzeciwka, która wciąż wzdycha, wyciera łzy brudną chusteczką i pragnie wszystkich przekonać, że Bóg jest nierychliwy, lecz pamiętliwy, że przyszła kryska na Matyska, i że teraz diabli smażą Hitlera w piekle w smole, dziobią widłami, drą z niiego pasy i sypią solą... Sąsiadka z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu zaczęła dowodzić, że spełniło się proroctwo Nostradamusa i świętego Jana Ewangelisty, który w swej Apokalipsie przepowiedział nadejście Antychrysta i Lucyfera. Druga babina z naprzeciwka jęła opowiadać o cudach wieszczących sromotny koniec Hitlera. Oto w parafialnym kościele w Cieszynie jest obraz Matki Boskiej i ta Matka Boska płakała na początku wojny. Schodzili się ludzie i wszyscy widzieli, jak po świętej gębulce Matki Boskiej toczą się dwie łzy. Potem stary Hanzlik, malarz pokojowy, pomazał jakąś farbą oblicze Matki Boskiej i łzy nie były widoczne. Lecz gdy potem Hitlera diabli brali, to Matka Boska w cieszyńskim kościele parafialnym uśmiechała się, uśmiechała... Potem znowu przeszli na obozy koncentracyjne. — Mój ojctiec także zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym! —¦ rzucił z leciutką przechwałką Pronobis. — Zginął? A gdzie? W którym? — zapytał tamten pan przy drzwiach. — Został rozstrzelany. W Daehau. — Toś ty sierota? — zapytała "sąsiadka. — Diabła tam sierota! Jeżeli ma się dwadzieścia sześć lat, trudno mówić o sieroctwie! — Nie wyglądasz, kawalerze, na te lata! -— Być może. — Żonatyś? — Ci!... — fuknął wzgardliwie. Też. pytanie! — Masz słuszność! — poparł go pan przy drzwiach siedzący. — Jak długo nie jesteś żonaty... — Niech pan nie gada pierdołów! — przerwała energicznie sąsiadka Pronobisa. — Właśnie że powinien się ożenić! Masz, kawalerze... przepraszam. Ma pan już jaką wybraną dziewczynę? Bo ja mogłabym poradzić. Znam taką jedną. Ładna, gospodarna. Wprawdzie ma nieślubne dziecko, ale to nic. 381 - Dziękuję szanownej pani za dobre serce! — rzekł prze-kpiwnie rzezimieszek. — Obejdzie się bez paninej pomocy. Wystarczy mi przeciągnąć przez wieś spodnie na sznurku, a zleci się cały kierdel dziewczyn. — No, no, kawalerze! — oburzyła się starsza kobieta z naprzeciwka. — Tylko sobie tak nie poczynaj zuchwale. Bo ani się spodziejesz, jak wpadniesz. — Jak śliwka wg... — dorzucił rzezimieszek. — Nie ma głupich! — Tak, tak, na świecie! — dorzuciła jej sąsiadka. — Ja zawsze powiadam, że śmierć i żona od Boga naznaczona! Tóż tak temu jest! — Eh, dajcie mi święty spokój! — odburknął Pronobis. Niech tamte głupie baby gadają, co im ślina na język przyniesie. Plotą mu o żeniaczce! Też coś! i Przypomniała mu się rozmowa z dyrektorem kopalni na przekopie na trzecim poziomie, na kilka godzin przed wybuchem wody z wyrobiska. Wiedział, że nie wolno wałęsać się w owym przekopie, lecz on wałęsał się na przekór. Czy on głupi, żeby się zabijać taką zapieronowaną robotą na czwartym, poziomie? Nisko, ciasno, słaby strop skręca stemple, tylko czekać, kiedy runie i zagrzebię człowieka. Gwizdnął więc na kamratów, wylazł ślepym szybikiem czwartego poziomu na trzeci i poszedł wagarować na przekop wiodący od szybu „Victorii" pod szyb „Leszka". W przekopie za tamą ciepło. W jednych i drugich drzwiach tamy wicher piskał jak Cygan na okarynie, gwizdał przeciągle, a to było nieprzyjemne. Ojciec Pronobisa, górnik, mawiał, że w kopalni nie wolno gwizdać. „Czemu nie wolno gwizdać, tatulku?" — pytał malutki Prono-bisek. „Bo przyjdzie duch Skarbnik i da ci w pysk, aż ci zęby zadkiem wylecą!" „A czemu da mi w pysk?" „Bo1 Skarbnik nie cierpi gwizdania." Gdy Pronobis mijał jedne i drugie drzwi w tamie, gwizdanie wichru w ich szczelinach przywiodło mu na myśl złośliwego Skarbnika. Nie wierzył w jego istnienie, lecz zawsze nieprzyjem- 382 nie w takiej czarnej pustce słuchać wycia wichru. Skarbnik nie przyjdzie, lecz może przyplątać się sztygar, inżynier, dyrektor! A wtedy co? Z pyskiem wsiądą na Pronobisa, gotowi kilofkiem zdzielić przez grzbiet! Ha, niech ktoś z nich spróbuje! Albo strug-nie lampą przez łeb, albo pchnie szydłem w pośladki! Przyszedł nie Skarbnik, lecz sam dyrektor. Diabli go przyprowadzili na przekop w trzecim poziomie. Pronobis zaraz zmiarkował, że to dyrektor, gdy dostrzegł światło jego lampy. Tylko jego lampa błyszczała z daleka jak kocie oczy, gdyż bywała wyczyszczoną „sidolem" na blank. Pomyślał, że jeżeli zacznie mu wymyślać od nierobów, pieroń-skich leniów, chuliganów, kryminalistów — jak mu tu wszyscy wymyślają — gotów go naprawdę trzasnąć lampą w łeb i pójść sobie w diabły. Już mu się bowiem przejadła „Victoria"! Głupi był, gdy pozwolił się namówić kamratom. „Chodź! — wiercili mu dziurę w brzuchu. — Zarobisz piękny grosz, glina przestanie ci deptać po piętach!" Zgodził się. Uciekł bowiem z domu (poprawczego, gdyż było tam pieskie życie. Na „Victorii" nie pytano się, skąd jesteś, co robiłeś, jaki z ciebie ptaszek, tylko dali pojeść, zaprowadzili do hotelu robotniczego, dali ubranie dołowe i kazali pracować. Gdyby się byli zapytali, powiedziałby. Powiedziałby, że to wszystko z powodu matki i grzybów w pszczyńskich lasach. Matka bowiem rychło zapomniała, że powstaniec śląski, Teodor Pronobis. ojciec małego Pronobisa, został rozstrzelany w obozie koncentracyjnym. Przyplątał się jakiś typek i zajął jego miejsce. Niechby go wszyscy diabli wzięli! — zżymnął się na wspomnienie tamtego łajdaka. Spojrzał w okno. Cholerny deszcz siąpi i siąpi, a on jedzie w nieznane. Na Górny Śląsk. Do matki nie pójdzie, bo nie wie, gdzie teraz jest i czy 'mieszka jeszcze z tamtym łajdakiem. Opuścił palący się dom bez żalu. Ojczym, czy jak nazwać tamtego kobylego syna, bił go, kopał, przezywał najduchem. Matkę także bił. „Idź do lasu na grzyby!" — rzekł jednego razu, Pronobisek poszedł do' lasu na grzyby, lecz w lesie spotkał kamratów i zamiast zbierać grzyby, łazili po drzewach, bawili się w podchody, biegali za wiewiórkami. Potem' Pronobis zaprowadził ich tam, gdzie niemieckie tankietki miażdżyły rannych polskich 383 żołnierzy. Opowiadał szeroko, ze swadą, a kamraci słuchali z otwartymi ustami, z wytrzeszczonymi oczami. „Tu leżał oficer polski, rozmiiażdżomy gąsienicą tankietki. Była krew, a on był podobny do rozjechanej żaby — objaśniał. — A tu żołnierz zmiażdżony, a tu drugi, a tu trzeci, a tu..." — W tamtym trzecim, dniu wojny znalazł ich siedmiu. Wszyscy podobni do przejechanych'żab. Waeczoiem wrócił do domu .bez grzybów. Ojczym zbił go, bo miał prawo. Nie miał. jednak prawa bić matki. Gdy matka bowiem stanęła w obronie Pronobiska, ojczym kopnął ją w brzuch. Ą matka chodziła nie sama. Miała mieć dziecko. Zwaliła się wtedy na podłogę, a Pronobisek ujął stołową lampę naftową — lampa paliła się — i cisnął we wredną mordę ojczyma. Potem uciekł. Gdy odsądzał się już kawał drogi, obejrzał się i widział, że ich domek pali się. Pięknie się pali! Jak 'pochodnia w wieczór świętojański. Na trzeci dzień złapał go milicjant. A potem był „poprawczak". Dowiedział się, że matka poroniła, a ojczym lizał się z oparzelin w szpitalu. Co' się potem z nimi działo, nie wie. Zresztą wcale go to ani nie ziębi ani nie grzeje. I jeszcze jedno. Gdy w tamten wieczór obejrzał się za siebie i dostrzegł, że ich domek pali się jak pochodnia w noc świętojańską, uległ złudzeniu, że w tamtych płomieniach spala się jego młodość... Po dwóch latach uciekł z „poprawczoka" z trzema kamratami. Siali się werbusami. Jakiś wąsaty sztygar powiedział, że dobrze, iż przyszli, bo trzeba fedrować 6' rnajland, a ludzi brakuje. No i za- ifłil się na kopalni „Victoria" i w hotelu robotniczym. Ale już, miał dosyć tego wszystkiego. » Czekał,więc przyczajony na tamtego człowieka z błyszczącym ś ' latłem. Światło szło, szło, kolebało się, przybliżało, aż wreszcie i mroków wyłonił się przed nim dyrektor. Pronobis skupił się, ujął krzepko hak lampy, w drugiej dłoni, wsuniętej w kieszeń od spjocfai, trzymał szydło. A on nic. Stanął, podniósł lampę, oświecił Pronobisa i rzekł spokojnie: „A. 'toś ty, Pronobisie?" „Ją! A bo co?" • „No, nic, nic. Wiem, włóczysz się po przekopie, ale chyba wiesz, że tu me wolmo chodzić?'!" ¦ ¦' ¦ ,, 384 „Wiem, a bo co?" „Nie jeż się jak wesz w strupie, Pronobisku, tylko odpowiadaj po ludzku, jeżeli ja z tobą po ludzku! — obruszył się dyrektor. — Wyjmij rękę z kieszeni, a tamten nóż czy szydło pozostaw. No, już!" Cholera, dyrektor zmiarkował! „... a siadaj koło mnie!" — i usiadł na kamieniu pod ociosem. „Ani mi się śni!" „Głupiś! Siadaj, powiedziałem!" Usiadł, bo zniewolił go swoją „pańskością". Pronobisowi zawsze imponowała „pańskość". A więc podniesiony głos, pewność siebie, zmarszczone brwi, zaciśnięte usta, rozkazujący ton, niie znoszący sprzeciwu.* I zawsze marzył, by posiadać tę osobliwą sztukę. Był bity i poniewierany, i to bicie i poniewieranie uniemożliwiało mu zdobycie upragnionej „pańskości". Uzyskiwał ją więc pięścią, „majchrem", a po dojściu do rozsądku — szewskim szydłem, chytrością, podstępem i sprytem. Pomagał sobie kanciastym słowem, a wiięc „jasnym pieronem zapieronowa-nym, cholerą, wszystkimi diabłami" i jeszcze wielu innymi przekleństwami. Wszystkie były bardzo piękne d bardzo mocne. Zwłaszcza te, w których warczały chociaż ze dwie twarde spółgłoski „r". . No i tak gadu, gadu z panem dyrektorem. A co, a gdzie, a dlaczego? Jak u spowiedzi. Pronobis zbywał go mruknięciami. Dopiero wtedy rozwiązał mu się język, gdy dyrektor wydobył z kieszeni chleb ze słoniną. Był to ugotowany boczek, takie cienkie płatki włożone grubo między dwie spore pajdy chleba. Wydobył, podał jedną pajdę z boczkiem Pronobisowi, drugą sobie zostawił i rzekł: „Jedz, boś chyba głodny!" „Jak jasny piieron, panie dyrektorze!" Jedli więc chleb z boczkiem i milczeli. A gdy Pronobis jadł, bił się z myślami, cóż, do jasnego pierona, to wszystko znaczy? Podstęp jakiś czy kiego diabła? Zamiast wymyślać, grozić, łajać, to on udaje trusię i częstuje chlebem. I gada jak równy z równym. A wiadomo przecież, że lubił krzyczeć i wymyślać. Co to wszystko znaczy? Gdy zjedli, to on znowu zaczął: 24 a Opowiadania 385 powiedz mi wszystko o sobie". To Proinobis powiedział. Czemu by nie miał powiedzieć? Za dobre słowo i za chleb z boczkiem nie wypada stawać już okoniem. Więc powiedział. Wszystko. Jak u spowiedzi. A dyrektor słuchał i kilofkiem rysował w pyle na spągu jakieś znaki, figury geometryczne. Pronobisowi przypomniało to widziany w którymś kościele bardzo piękny obraz, na którym był Chrystus, przed nim klęczała Czarna Mańka spod latarni" — ta, na obrazie, była ruda, ale ładna cholera! — a naokoło Chrystusa i „Czarnej Mańki" tłum ludzi wielce naburmuszonych, z kamieniami i kłonicami w łapach. A więc zasuszone dewotki z różańcami owiniętymi koło dłoni i widać ciskające jakieś srogie słowa potępienia na „Czarną Mańkę", bo jej groziły różańcem a pianę miały na zwiędłych ustach. Był jakiś gruby, opasły rzeźnik z orczykiem w dłoni. Był jakiś chudy, zasuszony człowieczek w meloniku, z podrutowanymi okularami na nosie, który trzymał kamień w dłoni. Były jeszcze jakieś obskurne, brzuchate baby z obwisłymi piersiami, brudne i z pewnością cuchnące, byli mężczyźni o fanatycznych oczach, a wszyscy trzymali w łapach albo karmienie, albo kłonice. Chrystus zaś nic. Jakby ich nie widział, tylko schylony kreślił dziwne słowa w pyle na drodze. Pod obrazem zaś był napis: „Kto z was bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamieniem!" Nikt nie rzucał. Uśmiechnął się do tego wspomnienia, patrząc na geometryczne znaki, jakie dyrektor kreślił kilofkiem w pyle na spągu. A oo byś ty chciał mieć od ludzi?! — zapytał znienacka. ^Nic nie chcę od ludzi! Ludzie są świnie!" „Słusznie! To powiedz mi, co być chciał mieć od życia?" powiem, panie dyrektorze. Akordeon, skuter i jaką fajną babkę!" „Eh, ty głuptasku, głuptasku!" — rzekł dyrektor, pogłaskał Pranobisa po głowie, wstał i odszedł nic już nie mówiąc. A Prono-bis siedział i patrzył zdumiony za oddalającym się światłem dyrektora, i nic nie mógł zrozumieć. ^ Jakby go ktoś w łeb cegłą ugodził. Cholera, co to było? Postąpił jak Chrystus na tamtym kościelnym obrazie. „Kto z was bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamieniem!..." Tylko że nie było ludzi koło nich, ani dewotek, ani 386 faryzeuszów, ani grubych rzeźników z orczykiem, ani nic. Jasny pieron! > Wstał i poszedł pod szyb, gdzie w ogromnej niszy, wykutej w caliźnie, siedział pompiarz i czuwał nad pompą. Pompa grała wysokim, cieniutkim tonem. Trzy inne stały bezczynnie. Tamta grająca żłopała wodę z rząpia. Pociąg jechał i jechał. Zatrzymywał się na niektórych stacjach, ludzie wysiadali i wsiadali, deszcz mżył i mżył, potem pociąg wybiegał w pola i gnał na przełaj. Koło okna wagonu migały słupy telegraficzne. Rząd drutów to wznosił się w obrębie ramy okiennej, to opadał. Czasem bury dym zasłonił okno. Ludzie w przedziale umilkli. Stopniowo ogarniała ich senność. Koła stukotały rytmicznie, a pod ich rytm Pronobis mruczał ulubioną piosenkę wyniesioną ze szkoły: Juże szemrze nurt wody, a wicher już dmie, a nasza łódź płynie i kołysze się... Przypomina sobie, woda cieknąca do rząpia także szemrała sennie, jednostajnie, miarowo. Pompa grała wysokim, cieniutkim tonem i żłopała wodę z rząpia. I grająca pompa, i ta szemrząca woda wcale nie pasowały do kopalni, lecz powinny być gdzieś w jakimś zagajniku. Oto na przykład w pszczyńskim lesie... Rozkrzyczały się dzwonki telefoniczne, rozkrzyczeli się ludzie, czarny popłoch o wytrzeszczonych oczach zamienił się w wyjące bestie. Z początku, bo niektórzy byli opanowani. Zwłaszcza sztygar Kurzej ka. Jak nie krzyknie na ludzi tłoczących się koło wejścia do windy, jak nie ryknie, jak nie wyrżnie w łeb jednego i drugiego, popłoch przestał być popłochem. Ludzie wyjeżdżali szybikiem z czwartego poziomu, biegli krótkim odcinkiem przekopu na trzecim poziomie pod szyb, ustawiali się grzecznie w dwa dwuszeregi i wyjeżdżali składnie na powierzchnię. W rząpiu zaś woda ryczała, a w pompowni grały już dwie pompy, potem do ich cieniutkiego dwugłosu dołączył się jeszcze srebrny ton trzeciej i teraz dopiero było już wszystko w porządku. 387 Pronobis wyjechał z pierwszą partią górników, lecz nie poszedł do hotelu, tylko pozostał w nadszybiu. Pomagał, gdzie było potrzeba pomocy. Przyszedł dyrektor, lecz nie zauważył Pronobisa. Widać wyjechał szybem „Leszek" na wierzch. Teraz dzwoni na dół. Słucha bełkotu w telefonie, a potem ciska: „Puszczać czwartą pompę! Zaraz zjeżdżam!" I zjechał. A deszcz lał i lał jak wszyscy diabli. Górnicy nie odchodzili od szybu. Czekali, co będzie dalej. Potem już wypadki potoczyły się szybko. Dwie pompy nawaliły! Woda w rząpie podnosi się. Trzeba ludzi, monterów, ślusarzy do naprawy pomp! Rozkazy padały z dołu przez telefon jak cięcia batem. Zjechała na dół ekipa mechaników z narzędziami. Teraz chodziło o to, czy naprawią na czas. Bo gdy woda wypełni rząpie, gdy zaleje przekop, gdy wtargnie do pompowni i zatopi kolektory, diabli wezmą „Victorię". Ludzie czekali więc, co będzie. Koło szybu ganiali inżynierowie o przerażonych gębach, gęgali jak stado spłoszonych gąsiorów, denerwowali się, dzwonili na wszystkie strony, wadzili się z sobą, a dyrektor na trzecim poziomie nic. Mało, że nic! Jeszcze wygaduje szpetnymi słowy. Oto jeden z młodych, świeżo upieczonych inżynierów wrzeszczał do telefonu, co się tam dzieje na dole. Odpowiedź była krótka. Wzburzony zawiesił słuchawkę i pobiegł do kolegów. „Wiecie, koledzy, co mi powiedział?" — dławił się gniewem. „Co powiedział?" „Żebym go całował w d...!" „Słusznie! Po cóż kolega pcha się w nie swoje rzeczy! Przecież od tego jest dyrektorem... Jeżeli jej nie uratuje, koniec jego karierze!" Pronobis chichotał zadowolony. Potem znowu telefon z dołu. Podbiegł sztygar Kurzejka i słuchał. Powiesił słuchawkę i wybiegł przed szyb. A deszcz lał jak jasny pieron. „Kamraci! — wołał do zgromadzonych górników. — Z dołu telefonuje stary, że źle. Nie mogą naprawić czwartej pompy. 388 Woda się podnosi. Trzeba budować prowizoryczną tamę. Kto na ochotnika?" Nikt się nie kwapił. Owszem, do ognia, do pożaru pójdą wszyscy. Tyle Pronobis już wiedział. Lecz do wody — nikt! Górnik boa się panicznie wody w kopalni. Wtedy Pronobis powiedział: „Ja idę!" Uśmiechnął się teraz do przywołanego wspomnienia. Widzi wciąż te zdumione gęby górników. Po raz pierwszy wyczuł, że dotarł w tamtej chwili do granicy, za którą zaczyna się ową „pańskość". Góruje nad wszystkimi! Tamtych wolę obezwładnił strach przed wodą. A on, Pronobis, ma gdzieś wszystko, a więc strach, śmierć... Nie! Chociaż lękał się śmierci. E, jasny pieron, by wziął! Kto by nie lękał się śmierci. Chodzi tylko o to, by stłamsić lęk. On to potrafił uczynić. „Ty idziesz?" — zdumiał się sztygar Kurzejka. „Nie robię z gęby cholewy!" „Karlus z ciebie!" „Gwiżdżę na pochwałę!" „Pieroński z ciebie grubelok, ale pies ci mordę lizał! — warknął rozzłoszczony sztygar. — Najważniejsze, że już mam jednego odważnego. Kto jeszcze? No, do jasnego pierona, (kamraci! Nie jest wam wstyd? Jeżeli pierwszy zgłasza się chuligan, to co z wami?" Zgłosił się jeszcze starszy górnik, Niemiec oraz Cygan. Oraz przybłąkany na teren kopalni emerytowany inspektor górniczy przebywający od pewnego czasu na kuracji w Szczawnie Zdroju. Wsiedli do furgonetki i pognali na szyb „Leszka". Zjechali i zaczęła się sakramencka mordęga. Woda ryczała jak regiment diabłów ze skóry obdzieranych. Była czarna ze skaczącymi białymi grzywkami, gdy rozbijała się o stemple. Gnała opętana i ryczała. Ten ryk przerażał. Dobrze, że sztygar Kurzejka był mądry i nie mniej mądry był emerytowany inspektor górniczy. Mądre wydawali rozkazy i sami się nie lenili. Najmniej lenił się Pronobis. Zwinny jak żmija, jak wiewiórka, jął się przedzierać naprzeciw prądu od stempla do stempla ze zwojem powrozów. Dotarł do szóstego stempla, przywiązał się doń, cztery inne powrozy przywiązał do tego samego stempla, puścił z wodą. Tamci złapali, obwiązali się nimi i zaczęło się budowanie tamy. A więc deski, glina, słoma, 25 Opowiadania 389 deski, glina, słoma... Najtrudniej było założyć pierwszą deskę na poprzek chodnika. Woda wyrywała ją z rąk Pronobisa i sztygara. Założyli wreszcie, deska oparła się o stemple. Potem drugą o następną parę stempli. A teraz glina i słoma. Pęd wódy zmalał. Potem ustał. Woda bowiem piętrzyła się powoli przed wznoszoną tamą. Teraz już łatwo było Cyganowi i Niemcowi dowozić w taczce glinę i przywlekać sprasowane bale słomy. Ha, mądry i przewidujący był ten dziwny dyrektor! Materiał był przygotowany pod szybem „Leszka". Potem robota już była zabawą. Tama wznosiła się powoli, a Pronobis udeptywał glinę jak kapustę w beczce. Tama trzeszczały wyginała się, woda bowiem piętrzyła się coraz wyżej, lecz nie przelewała się poprzez wznoszoną zaporę. Sztygar raz po raz podbiegał do telefonu i gadał ze „starym" w podszybiu. „Yictorii". Zapora, bo trudno to diabelstwo nazwać tamą, wznosiła się już na wysokość ramion. Pronobis udeptywał glinę i pomagał Cyganowi, Niemcowi i sztygarowi, zapora trzeszczała coraz bardziej i tylko czekać, skoro napór wody, piętrzącej się w kilkudziesięciometrowym chodniku, wywali ją, i co wtedy? Wszystko diabli by wzięli. A więc tamę i ludzi przy tamie. Pronobis patrzył na wznoszącą się czarną wodę. Światło jego lampy wiszącej na okorku pod stropem, ciskało na nią ponure błyski. Błyski były podobne do rudych błyskawic w ciemnej nocy, do spojrzeń złego człowieka zakradającego się z nożem, by zabić, do kłapnięć paszczęki legendarnego smoka. Czarna woda była cicha i straszna. Pronobis dostrzegł w niej czającą się śmierć. Oblatywało go mrowie, lecz nie schodził z tamy. Już bowiem przekraczał na niej granicę dzielącą go od „pańskości". Nikt teraz, jasny pieron, nie powie mu, że jest dziadem, chuliganem, kryminalistą, złodziejem, łajdakiem, nicponiem, wyrzutkiem społeczeństwa i cholera wie czym tam jeszcze! Żeby ich wszyscy diabli wzięli! Ale pokazał, co potrafi! „Probomis! Złaź z tamy! — zawołał sztygar wracający od telefonu spod „Leszka". — Stary dzwoni, że już czwarta pompa naprawiona!" Zlazł z tamy jak triumfator. 390 „Morowy z ciebie karlus!" — rzekł sztygar i poklepał go po ramieniu. „Sie wie, że karlus!" — mruknął Pronobis. Wydawało mu się, że jedzie na złotym koniu. A pomyślał: „Mam was wszystkich gdzieś!" Potem jeszcze dyrektor rozmawiał telefonicznie ze sztygarem, Niemcem, inspektorem górniczym i Cyganem. Gadali, pletli trzy po trzy, klęli, radowali się, pokrzykiwali, a najbardziej darł się inspektor. Cieszyli się, jakby im ktoś do kieszeni napluł. Potem sztygar przywołał Pronobisa, wcisnął mu do ręki słuchawkę i powiedział. „Stary chce z tobą, szpikolu, rozmawiać! Tylko mi nie napluj do słuchawki!" Śmieszna było rozmowa z dyrektorem. Czy się Pronobis bał, czy wiedział, że mu grozi śmierć, czy też i tamto'. A potem zapytał, czemu to Pronobis uczynił. Czemu zgłosił się pierwszy na ochotnika? „Ja to zrobiłem tylko dla pana dyrektora!" —¦ rzucił dumnie Pronobis. Wyjechali „Leszkiem" na powierzchnię. ,,Victoria" była uratowana. Deszcz wciąż lał jak z dziurawej beczki. Spojrzał teraz w okno, deszcz siąpi, niebo jest niskie i szare, w przedziale wszyscy drzemią, a ta pani z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu i z portfelem za bluzką kiwa głową, a na głowie kiwa się ptaszek. Sąsiad z portfelem w tylnej kieszeni od spodni także się kiwa i pochrapuje. Starsza babina z naprzeciwka śpi. Druga coś mamrocze. Pan w podrutowanych okularch, siedzący przy drzwiach, dłubie w nosie, wyciąga z niego kozy, ogląda z zaciekawieniem i potem palec wyciera w podszewkę marynarki. A gdyby tak teraz sięgnąć za bluzkę sąsiadki, czyli zapuścić żurawia, jak mawiali współwięźniowie w celi, i zwiać groch do któregokolwiek wagonu? A potem wysdąść na najbliższej stacji? A jeżeli będziie miał pecha jak z tamtym złotym zegarkiem? Tak, po świńsku postąpił z dyrektorem. Dyrektor, zaufał mu po tamtym zdarzeniu z zalewem „Victorii", mianował go przodownikiem brygady młodzieżowej i raz po raz zachodził do niego do przodku, i pogadywał jak równy z równym. Aż jednego razu powiedział: 391 „Pronobis! Co robisz w niedzielę?" „Hm, cóż miałbym robić, panie dyrektor... Nic!" „To przyjdź do mnie. Zapraszam cię na obiad. Wiesz, gdzie mieszkam. Moja żona pragnie cię poznać!" Pronobisowi zakręciło się we łbie. Kiż diabeł? Dyrektor zaprasza go na obiad? Koniec świata! I poszedł. Wyczyścił buty na blank, czarną muszkę zawiązał pod wykrochmalonym kołnierzem białej koszuli, skropił się wodą kolońską, włosy wysmarował brylantyną i poszedł. Głupio mu było, ale poszedł. Olśnił go i onieśmielił komfort mieszkania. Dywany, kryształy, obrazy, fortepian, fotele — wszystko mu obce i jakby wrogie. Wydawało mu się, że pośmiewają się z niego swą politurą, wy-r kwintem, czystością, zapachem. Oto werbus przyszedł, werbus nieokrzesany! Pani dyrektorowa, jasna blondynka, fajna babka! Z miejsca do niej nabrał zaufania. Rozmawiała z nim bardzo prostym językiem, interesowała się jego „wyczynem" podczas grożącego zalewu na „Yictorii", nie pytała, co robił dotychczas, gdzie bywał, i nawet poprawiła mu muszkę. „O tak!" — rzekła i odstąpiła kilka kroków, by sprawdzić, czy muszka dobrze leży. Potem przyszedł dyrektor i żona poprosiła do stołu. Pronobis wiedział, że w tak zwanym towarzystwie nie wypada siorbać zupy z łyżki, nie wypada mlaskać, rozpierać się łokciami na stole, dłubać palcem w ustach, wycierać nos zbyt głośno chusteczką, a już broń Boże > palcami... Uczył ich tego kierownik hotelu robotniczego. Obiad był dobry, nie można nic złego powiedzieć. Potem jeszcze była kawa i papierosy. Onieśmielenie powoli malało. Pani dyrektorowa była bardzo dziwna. Takiej kobiety w życiu jeszcze nie spotkał. Wszystko, co robiła lub o czym mówiła, było miłe. Dyrektor mało rozmawiał podczas obiadu. Był zamyślony. „Ilonka, baw naszego gościa, bo ja muszę na kopalnię! — rzekł, podał rękę Pronobisowi i dodał jeszcze. — Jesteś u nas po raz pierwszy, ale chyba nie po raz ostatni. Jak myślisz, Ilonka?" 392 „Ależ naturalnie! Na drugą niedzielę znowu pan do nas przyjdzie. Czy dobrze?" „Dobrze, proszę pani. — I wtedy wpadła mu świetna myśl. — To ja także już pójdę, panie dyrektorze!" — Nie wiedział bowiem, czy wypada mu jeszcze pozostać, czy odejść. I wyszedł z dyrektorem. „Do widzenia, Pronobisie! Na przyszłą niedzielę proszę znów przyjść!" — pożegnał go dyrektor przy furtce i rozeszli się. Przyszedł w drugą niedzielę, przyszedł w trzecią. I stało się. Nie było jeszcze dyrektora, tylko pani Ilona. Przeprosiła Pronobisa, tłumacząc, się, że dziewczyna ma dzisiaj wolne i musi za nią gotować obiad. Wyszła z pokoju, Pronobis został sam. Rozglądał się ciekawie dookoła. Ujrzał na małym stoliczku pod oknem, między kryształowym wazonem z różami a otwartą książką, złoty zegarek damski. I cholera, diabeł go skusił! Rozejrzał się, podbiegł do stolika, porwał zegarek, wsunął do kieszeni od spodni i usiadł na dawnym miejscu. Wszystko odbywało się zwyczajnie. Rozmowa, obiad, kawa, papierosy, nawet kieliszek likieru.,Potem wyszedł, rad, że skończył się obiad. Zegarek — wydawało mu się — parzył go w kieszeni. I nic. \ Na trzeci dzień dyrektor spotkał Pronobisa pod szybem. „Co słychać, Pronobisie?" „Nic, panie dyrektorze!" „Jak z fedrunkiem?" „Obleci, panie dyrektorze". „Hm!" — mruknął dyrektor, podniósł lampę, poświecił mu w twarz. To wystarczyło. Bo gdy Pronobis spojrzał w jego spokojne, zimne i jakby skupione oczy, doznał wrażenia, że ich spojrzenie czyta jego ukryte myśli. Okrutne oczy! Milej by mu było usłyszeć okrzyk: Ty złodzieju! aniżeli czuć na sobie ich spojrzenie. Pronobis sięgnął w milczeniu do kieszeni i podał dyrektorowi skradziony zegarek zawinięty w szmatkę. Dyrektor wziął, spojrzał jeszcze raz w jego oczy. Był bardzo spokojny. Dlaczego, do diabła, nie krzyczy, nie wymyśla? Ten spokój przeraża! Nie dziwił się, nie uśmiechnął, tylko rzekł powoli: „Tego nie spodziewałem się, Pronobisie! No, możesz odejść!" 393 I to wszystko. Powiedział: Nie spodziewałem się tego. Czego się nie spodziewał? Że Pronobis skradnie zegarek, czy że go zwróci? Że postąpił jak świnia, jak ostatni drań, czy że pragnie tamto świństwo na-, prawić oddając z dobrej woli zegarek? Raczej to pierwsze. Wyjechał na powierzchnię z takim samym uczuciem, jakie chyba przeżywa kopnięty pies. Jeszcze tego samego dnia uciekł z hotelu robotniczego. Nic nikomu nie mówił. Miał wprawdzie zaległości w zapłacie za pięć przepracowanych dniówek, lecz zrezygnował. Miał wszystkiego dosyć! Nie chce już spotkać się z oczami dyrektora. W Gdyni natknął się na trampa. Był to młody, ospowaty gruźlik, zalany w pestkę. On to namówił Pronobisa, by zakradł się na statek i ukrył gdziekolwiek: On już to zrobił trzy razy, ale zawsze go wylewano na zbity pysk. Raz tylko udało mu się przepłynąć na japońskim statku z Gdynd do Szczecina, lecz w Szczecinie zwiał. Miał dosyć Japończyków. „Dlaczego?" „Karmili mnie ryżem i ryżem. Japończyki dziobali patyczkami w miseczkach z ryżem. Byli podobni do żółtych kur dziobiących na śmietniku. Wyławiali pojedyncze ziarenka i ciskali tamtymi patyczkami do ust. Strasznie śmieszni ludzie. Człowiek by zdechł, gdyby miał z nimi płynąć. Bo powiedzieli mi na migi ,i na mapie, że wracają do Japonii i że mogę z nimi popłynąć. Kazali mi szorować pokład szczotką na kiju i zlewać wodą. Pomyślałem sobie, że nie ma głupich. Zwiałem więc w Szczecinie i wróciłem do Gdyni, a tobie radzę na „Hakoona". Jeżeli dobrze się zadekujesz, pozwól' się odkryć na pełnym morzu. Za burtę cię nie wyrzucą. A tam dasz sobie radę, tylko trzeba mieć głowę na karku". Z „Hakoona" wyrzucono Pronobisa! Ale co tam, zawsze gdzieś dojedzie tym zasmolonym pociągiem. O, teraz znowu stoi i stoi... Co to? Koło okien przewalił się spiętrzony łoskot, grzmot, dudnienie pociągu towarowego. Migają rude wagony z węglem nakrapianym wapnem, a w wagonie drżą szybki okienne, brzęczą, wydaje się, wylecą z ram pod naporem wichru. Przejechał... 394 Jeszcze nie było konduktora, lecz może przyjść. Pronobis kupił bilet kolejowy, bo byłby kłopot przejechać z Gdyni do Katowic na gapę. Odżałował więc tych kilkadziesiąt złociszów, lecz teraz musi się odkuć. Tej babie z wypchanym ptaszkie^m na kapeluszu nie da rady. Wprawdzie drzemie, kiwa głową, pochrapuje, lecz trudno sięgnąć za jej bluzkę po pękaty portfel. Tym bardziej że tamten pan dłubiący w nosie raz po raz zerka podejrzliwie na Pronobisa. Gruby dyrektor, czy kim on tam jest, ma również gruby, portfel w ty mej kieszeni od spodni. Raczej na niego mieć oko! Pociąg rozpędzał się, gdy Pronobis, zauważył, że z półki, tuż nad grubym panem, coś kapie z kosza na jego marynarkę. Czyżby dziura w dachu? Nie! To z kosza kapie! Kap, kap, kap! — Panie, bo coś kapie panu na marynarkę! — szturchnął sąsiada. — Co? Co kapie? — Na pana! Z kosza na półce! Sąsiad zerwał się z ławy, spojrzał. Istotnie! Kapie! z półki. Kosz spadł, otworzył się i wybiegły ze trzy króliki. I powstało piekło w przedziale. Okazało się, że króliki należą do pani z wypchanym ptaszkiem na kapeluszu. Rozbiegły sdę w przedziale, schroniły się za kaloryfery, gruby pan wrzeszczał i ciskał się, gruba baba narzekała i łapała króliki. Schyliła się, by je złapać, i wtedy portfel wysunął się spoza bluzki. Pronobis, pomagający jej, przystąpił go nogą. Gruby sąsiad także się nachylił i gdy tamten pan przy drzwiach chichotał ubawiony, obie kobieciny z naprzeciwka pokrzykiwały i popiskiwały przestraszone, Pronobis sięgnął ,do jego tylnej kieszeni i ujął za portfel. Już go wyciągał, gdy znienacka wagonem szarpnęło gwałtownie, z półek jęły spadać torby i walizki, gruby pan wyrżnął łbem o kant ławy, podniósł się i dostrzegł umykającą dłoń Pronobisa z jego portfelem. — Złodziej! — ryknął i trzasnął Pronobisa pięścią w oczy. Pronobis zatoczył się, skoczył do drzwi, za nim chudy pan i gruby i obaj wrzeszczeli: — Złodziej! Łapać złodzieja! A równocześnie dwa króliki wybiegły na korytarz, za nimi pani w przekrzywionym kapeluszu na głowie krzycząc: — Króliki! Moje króliki! Łapcie króliki! 395 Ktoś tam zastąpił drogę Pronobisowi. A już był niedaleko drzwi. Tylko je otworzyć i wyskoczyć, pociąg bowiem stanął. Wyskoczył, lecz bez portfela, gdyż tamten pan, usiłujący go zatrzymać, wyrwał mu go z ręki. Pronobis nie spodziewał się tak wysokiego nasypu. Potoczył się więc w dół, poturlał jak beczka. Za nim wyskoczyły króliki i pognały w dolinę. A za uciekającym Pronobisem i za uciekającymi dwoma królikami wrzeszczeli pasażerowie w oknach wagonów: — Chwytajcie złodzieja! — Łapcie króliki! Posiniaczony Pronobis pognał w pobliski las, a króliki schwytali dobrzy ludzie wyskakujący z wagonów, ujęli je za uszy i ponieśli w triumfie do rozpaczającej baby z przekrzywionym kapeluszem na głowie. A inni pytali saę, dlaczego pociąg stanął. I nikt nie wiedział, dlaczego. 1963 Posłowie Twórczość dla dzieci i młodzieży zajmowała w pisarstwie Gustawa Mor-cinka ważne i wysokie miejsce od samych początków uprawiania przez niego literatury. Po latach okazało się, iż wiele nowel pisanych swego czasu dla dorosłego odbiorcy zyskało mimowolnie inny adres czytelniczy: tworzone ongiś z przeznaczeniem dla dorosłego odbiorcy, dzisiaj ze względu na prezentowany w nich sposób rozumienia świata, uproszczenia psychologiczne oraz sentymentalizm i naiwne moralizatorstwo mieszczą się z powodzeniem na dziecięco-młodzieżowym piętrze czytelniczej recepcji. W takich okolicznościach blok utworów tworzonych w okresie międzywojennym z myślą o zaspokojeniu potrzeb poznawczych uczniów, a wychowawczych nauczycieli, wyrażający troskę pisarza o tematyczne i światopoglądowe modyfikacje ówczesnej twórczości dla dzieci i młodzieży całkiem nieoczekiwanie się wzbogacił i pomnożył. Oddawany w tej książce młodym odbiorcom wybór opowiadań Gustawa Morcinka dąży do uwzględnienia tego zjawiska i sformułowania nowej oferty czytelniczej. Ogromne ilościowo a znaczące artystycznie osiągnięcia pisarskie w zakresie literatury dla dzieci i młodzieży okresu międzywojennego postawiły Gustawa Morcinka w rzędzie czołowych twórców w tej dziedzinie literackiej, obok Janusza Korczaka, Haliny Górskiej, Janiny Porazińskiej i innych. Zbliżyły go również do nurtu postępowej literatury, rozpatrującej los dziecka z punktu widzenia pedagogiki społecznej, zajmującej się tragiczną sytuacją dziecka ze środowisk robotniczych, domagającej się w najróżniejszej formie społecznej kompensacji za krzywdę socjalną i ponure dzieciństwo w ubogich przyfabrycznych dzielnicach wielkich miast. Głos Morcinka brzmiał w dyskusji o losach polskiego dziecka robotniczego poważnie i uczciwie, choć znowu, kiedy chodziło o skonstruowanie pozytywnego programu naprawy i przekonanie do niego czytelnika, pisarz wysuwał charakterystyczne dla swej postawy moralno-społecznej koncepcje filantropijno-społecznikowskie, z sentymentalną wiarą apelował do dobroci ludzkich serc, ale —¦ przyznajmy — nie unikał też posługiwania się farbami jak najczarniejszymi dla odmalowania beznadziejnej sytuacji, w jakiej znalazły się dzieci śląskich robotników w czasie kryzysu i pokryzy-sowej nędzy, potęgującej się w zastraszający sposób w latach trzydziestych. Powiązany licznymi więzami z obozem katolickim, a później sanacyjnym śląskim, pisarz potrafił i zgodnie ze swym realistycznym widzeniem świata 397 ausiał tworzyć obrazy społecznej egzystencji dzieci śląskich w zgodzie z re-ułami mimetycznega widzenia, ale wnioski i koncepcje ideowe, jakie wy-nuwał z realistycznej obserwacji stanowiły jednak wyraz przyjętych bez-Tytycznie politycznych serwitutów i zobowiązań. Usiłował w tym czasie zbliżyć się do grupy literackiej „Przedmieście", amierzającej zgodnie z postulatami szkoły literackiej głoszącej niezbędność nowej rzeczowości" w widzeniu świata społecznego dążyć do zapuszcze-a głębokiej sondy społecznej poprzez „podróż po przedmieściach w wie-rzną i chmurną niepogodę, kryjącą w sobie zapowiedź czasu przemian" oraz ragnącej posłyszeć „pomruki" żywiołów społecznych. Niewątpliwie był bli-ki społecznikowskim koncepcjom Jerzego Kornackiego oraz Heleny Bogu-jewskiej, ale równocześnie głębokim cieniem ciążył na jego świadomości isarskiej związek z solidarystyczno-katolicką koncepcją przebudowy stosun-ów społecznych poprzez obłaskawianie kapitalistycznej rzeczywistości na rodzę filantropijnej perswazji i nieantagonistycznej ugody społecznej. Nie-ileżnie więc od krótkiego bytowania grupy „Przedmieście", rozwój ideowy isarstwa Gustawa Morcinka zdążałby niewątpliwie tymi drogami, które yznaczyły jego polityczne zangażowania. Powodowały zaś one zjawisko woistej wewnętrznej sprzeczności w tej twórczości — pomiędzy realistycz-ie zarysowanym światem przedstawionym opowiadań i powieści a zawar-l w jego konstrukcji oraz w losach postaci ideologią społecznej ugody, ojednania eliminującego społeczne sprzeczności i konflikty, dobroci serca, tóra miała być miodem zgody lanym na zwaśnione klasowo grupy spo-czne. Do uprawiania pisarstwa dla dzieci i młodzieży doprowadziły Gustawa [orcinka przede wszystkim osobiste doświadczenia nauczyciela i działacza światowego. W latach 1920—1936, kiedy pracował w skoczowskiej szkole, ył jednym z wcale licznej rzeszy nauczycieli śląskich, którzy swój zawód aktowali jako służbę i powołanie społeczne. Artykuły pedagogiczne, uwagi id ogólną teorią dydaktyki i pedagogiki społecznej rzucane przez pisarza licznych wystąpieniach publicystycznych dowodzą, że skoczowski na-:zyciel i pisarz posiadał dobrą orientację we współczesnych, doktrynach wiecznych i pedagogicznych. Doskonale zdawał sobie sprawę z rewolucyj-(rch odkryć psychologii rozwojowej i wychowawczej, jakie pozwoliły do-rzec w dziecku bogaty i zróżnicowany wewnętrznie przedmiot wychowaw-iy, wrażliwy i pełen poznawczej ciekawości. Na początku naszego stule-a, kiedy odkryto dziecko, pedagogika nowego wieku uznała również wiel-)ść i tragiczność przeżyć dziecięcych Formujące się koncepcje pedagogiki icjologicznej uwyraźniły wpływ warunków społecznych na kształtowanie ą psychiki dziecka oraz na powstawanie w jego świadomości kodeksu •zekonań i norm moralnych. Liberalno-mieszczańska pedagogika o orien-cji pajdocentrycznej wyciągnęła z obserwacji współzależności pomiędzy sriatem społecznym i umysłem dziecka, pomiędzy sytuacją formującą prze-mania moralne a potrzebami dziecięcymi znamienne dla burżuazyjnego yślenia wnioski wychowawcze: jednostka.zgodnie z postulatem trzeźwości winna uzyskać psychiczną równowagę z otoczeniem, dostosować się do jego warunków i wymagań, dążyć do osiągnięcia osobistego powodzenia pojmowanego jako ideał życiowy najwyższej rangi. Świat pojęć moralnych, jakie możemy zrekonstruować w nowelistyce Gustawa Morcinka oraz w jego licznych powieściach młodzieżowych z lat międzywojennych („Ludzie są dobrzy", „Gwiazdy w studni", „Po kamienistej drodze" i innych), jest właśnie według tych reguł budowany. Świat społeczny jest przedstawiony z realistyczną troską o oddanie każdego szczegółu społecznej nędzy oraz moralnych następstw bezrobocia. Morcinek nie skrywa, iż winę za deprawację i zło szerzące się wśród młodocianych bohaterów ponosi społeczeństwo, które odpowiedzialne jest za kryzys, bezrobocie, kradzieże i wykolejenia. Ale też na tym kończy się krytycyzm Morcinka; granice widzialności zawęża solidaryzm społeczny, kapitalistyczny wyzysk i herodyzm systemu społecznego osłabiane są w recepcji czytelniczej budowaniem świadectw przezwyciężającej wszystko dobroci ludzkiej, serca współczującego i zwyciężającego wszystkie przejawy zła. „Ludzie są dobrzy" — przekonuje pisarz, mnożąc w utworach sentymentalne przejawy skuteczności oddziaływania ludzkiej dobroci, która zawsze zwycięża. Jego nowele i powieści międzywojenne narzucają młodym czytelnikom wiarę w dobro — pierwiastek moralny istniejący w każdym i uczą odkrywania dobroci w bliźnich. Jeśli zatem ktoś kocha zwierzęta, to jest pewne, że i człowiek jest mu bratem i że przyjdzie bliźniemu z pomocą. Jeśli kogoś los ciężko doświadcza i każe mu się borykać z robotą łamiącą kości lub z biedą — wiadomo, by uszlachetnić człowieka i nauczyć go wiary, bo człowiek w nędzy staje się lepszy i większy. Jeśli miłością ktoś kogoś otacza, z pewnością spotka się z uczuciem wzajemnym. Dobroć bowiem zawsze rodzi wdzięczność, a wzajemnie się uzupełniając, najsilniej zespalają ludzi i są podstawowym warunkiem osiągnięcia szczęścia. Stosując się do tych zaleceń filozoficznych — przekonuje pisarz — nie uczynimy z życia pasma wiecznej udręki. Jest bowiem sens w oczekiwaniu na poprawę losu, jeśli obok nadziei posiadamy jeszcze wiarę w człowieka i pełen wyrozumiałego szacunku stosunek do komplikacji i zawikłania spraw ludzkich. Oczekiwać na szczęście, to jednak również wyszukiwać przyczyny sprawcze sprowadzające na człowieka zło, ale w chrześcijańskiej filozofii Morcinkowej przezwyciężyć je można tylko poprzez wybaczenie, czynienie dobrze oraz przebudowę świata wedle reguł miłoścb Morcinkową wiarę w człowieka i w możliwość moralnej przebudowy świata poprzez współdziałanie, solidarność i miłość, cały jego idealistyczny humanizm zachwiała wojna i własne przeżycia obozowe. Gustaw Morcinek przez długi czas poszukiwał źródeł wewnętrznej konsolidacji i odrodzenia. Znalazł je najpierw w katolicyzmie, a potem w tej koncepcji historii, którą marksizm lat czterdziestych i pięćdziesiątych wyobrażał sobie jako bezustanny postęp, jako likwidację wszelkich barier odgradzających ludzi od możliwości pełnej identyfikacji z historią, z rzeczywistością społeczną jednostce ludzkiej najbliższą. To z tego okresu pochodzą niektóre opowiadania adresowane do dziecięcego odbiorcy, a przedstawiające wesoły i bezkonfliktowy świat robotników, którzy jeśli jeszcze błądzą, to poprzez lenistwo ro- 399 A dzące bumelanctwo oraz poprzez nieprzystojne budowniczym socjalizmu pijaństwo. Z tego okresu pochodzi, też opowiadanie „W wiergułowej dziedzinie" przedstawiające problematykę awansu społecznego młodzieży wiejskiej. Wtedy powstała niezwykle optymistyczna „Wiktoria" oraz powieści z czasów okupacyjnych, jak schematycznie naiwny „Urodzaj ludzi". Pisarz czuł się dobrze w świecie reguł normatywnej poetyki realizmu socjalistycznego i nie będzie przesadą, jeśli powiemy, iż niechętnie tę rzeczywistość literacką opuszczał. Ale po przełomie październikowym opuścić musiał i poszukując szans dla innego pisarstwa odwołał się znowu do swego sprawdzonego „centrum securitatis", do świata dzieciństwa, do najwcześniejszych wspomnień młodości. Napisał powieść „Czarna Julka", nową próbę mitologizacji dzieciństwa, nową próbę wyrażenia nostalgii za Arkadią minionego czasu. Powieść, obok przejmującej wizji proletariackiego dzieciństwa w karwińskich budelach (slumsach), przynosi również obraz konfliktów narodowościowych polsko-czeskich, tradycyjnie zarysowany przez Mor-cinka w sposób nacjonalistyczny, nie odkrywający klasowych źródeł konfliktu, ale przenoszący wszystko na płaszczyznę szowinistycznych urazów. Z wyraźną krzywdą dla pobratymców zza Olzy, którzy przez fakt pochodzenia nacechowani są złem jak średniowieczni kacerze. Gustaw Morcinek poszukiwał wszakże potwierdzeń swej optymistycznej wizji świata i najpełniej odnalazł je w losach kopidoła Rybki ze znanej powieści, w przygodach „Ludzi z pociągu" oraz w uroczych i pięknie napisanych baśniach, podaniach i legendach, które wypełniły inny tom utworów tego pisarza. Jeśli więc koło światopoglądowych przeżyć skoczowskie-go pisarza zamknęło się w momencie przerwania twórczości, tedy zamknęło się pogłębionym, ale nadal stanowczym wyznaniem wiary w człowieka i jego dobre skłonności. W dobie zwątpienia i totalnego sceptycyzmu — twórczość ta sprawiała wrażenie anachronicznej i świętofranciszkańskiej; w okresie, kiedy znowu gwałtownie poszukujemy pewności i poczucia bezpieczeństwa, w świecie zagrożeń i możliwego unicestwienia — proza Gustawa Morcinka jest pewnym wsparciem. Z pewnością iluzorycznym, ale przecież i takie wydaje się w pewnych okolicznościach potrzebne i niezbędne. WITOLD NAWROCKI Spis treści CHLEB NA KAMIENIU Serce za tamą 6 Zgaszony płomyk 18 Miód w sercu 45 Piernikowe serce 50 Łysek z pokładu Idy 62 Cisza 82 Chleb na kamieniu . 91 Na bieda-szybie 106 Kataryniarz 125 W NAJMŁODSZYM LESIE W najmłodszym lesie 138 Pierwszy dzień w szkole 144 Najpiękniejsza lekcja 147 „Amerycki fotograf" 153 Zaduszkowe historie "' 160 Ujec 165 401 Niezadługo będzie Gwiazdka 170 Feryjne przygody 177 Jasełkowe historie 183 Książka w szkole 190 Poplątane ścieżki 196 Garbaty Handzel 202 Gołębie 208 Koniec roku szkolnego 214 KRÓLEWSKI DŁUG Burmistrzanka Gryzelda 220 Królewski dług 235 1 W Nysie na rynku 250 W WIERGUŁOWEJ DZIEDZINIE Opierzony kanarek 268 - . Jak górnik Pumperla chciał oszukać świętą Barbórkę 275 W wiergułowej dziedzinie 283 Kropelka światła 300 Odkryte skarby 317 „Wiktoria" 345 ' O pechowym rzezimieszku 373 Posłowie 397 Redaktor techniczny Karol Ryrko Korektor Krystyna Kossak 1* 4 I Symbol 32572/L. Wydanie 1. NakJad 50.000 + 300 egz. Ark. wyd. 23,1. Ark. druk. 25,25. Papier druk. sat., kl. V/70 g, A-l Druk ukończono w kwietniu 1985 r. Zakłady Graficzne w Katowicach, ul. Armii Czerwonej 138 Zam. 37/1100/84 — U-5