13634
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13634 |
Rozszerzenie: |
13634 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13634 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13634 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13634 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Alex Shearer
Prędkość Mroku
(The speed of the dark)
Przekład Jolanta Kozak
Dla Kate (oczywiście)
Obcy tu Obce napotyka rzeczy, obce widuje cuda.
Obce skarby ten piękny świat przed nim obnaża.
Obce i wszystkie dla mnie zgoła nowe.
Thomas Traherne
(1636-1674)
Rozdział pierwszy
CHRISTOPHER
Ci młodzi zdolni zwyczajnie się nie załapują. Widać ich z daleka, jak paradują
ulicami,
świeżo po dyplomie, wszystko jedno gdzie zdobytym: kieszenie pełne świadectw
o kwalifikacjach, a miny takie, jakby znali lekarstwo na wszystko i odpowiedź na
każde pytanie,
nawet takie, jakie jeszcze nie padło. Ale ci nie trzymają się długo. To na ogół
fajerwerki:
rozświetlą niebo na parę sekund i zaraz spadają na ziemię.
Spokojnie i pomału – oto moja dewiza. Pan Żółw staje do biegu z panem Zającem i
który
z nich wygra, jak myślicie? Więcej wskórano jak dotąd żmudnym dociekaniem niż
błyskotliwością. Dlatego właśnie ja wciąż tutaj jestem i pracuję, a tamci
wrócili, skąd ich
przywiało, albo odeszli w siną dal, na nowe pastwiska.
Widziałem, jak przychodzili, widziałem, jak odchodzili, widziałem, jak próbowali
wracać,
ale było już za późno. A ja tu jestem długodystansowcem i zamierzam utrzymać się
do
emerytury. Stąd się nikogo nie wyrzuca. W każdym razie nie takich zasiedziałych
etatowców jak
ja. Nie stać ich na pozbycie się takiego gościa. Zresztą, ja mam wyniki. Nic
nadzwyczajnego –
dość banalne przyczynki, na miarę, że tak powiem, chleba z masłem – ale za to
regularne. A kto
nie wypracuje sobie chleba z masłem, ten nie będzie miał kanapki. Bo sama
konfitura nie zda się
na nic.
Za to ci młodzi zdolni w dziewięciu wypadkach na dziesięć – poprawka: w
dziewięciuset
dziewięćdziesięciu dziewięciu na tysiąc – wypalają się błyskawicznie i już po
nich.
Czasem pękają. Za dużo się od nich oczekuje i nie umieją temu sprostać. W swoich
rodzimych bajorkach – w domu czy na uczelni – byli grubymi rybami. Ale
przychodzą tutaj –
i przekonują się, że są płotkami w oceanie. To przykre przebudzenie dla kogoś,
komu całe życie
wmawiano, że jest Rekinem Ludojadem, bo łykał szkolne podręczniki jak sardynki
czy szprotki.
Niektórzy ludzie nie umieją się pogodzić z własną przeciętnością. Ja umiem –
taki się już
urodziłem, więc nigdy nie miałem niczego do stracenia. Każda odrobina ponad
przeciętność to
już była dla mnie wielka nagroda, niespodziewany czek przysłany pocztą. Budzę
się nieraz i aż
muszę się uszczypnąć, żeby uwierzyć, że to wszystko nie jest snem. Nie mam
pojęcia, jak się tu
dostałem. Widocznie miałem szczęście albo pomylono mnie z kimś innym. Optuję
raczej za tą
drugą możliwością. Tak czy owak, jestem tu i nie ruszę się aż do chwili, gdy
wręczą mi pokaźny
czek z odprawą za zwolnienie z powodu redukcji etatów – albo doczekam emerytury.
Mógłbym zabawiać was setkami dykteryjek o młodych zdolnych, którzy przewinęli
się przez
nasz instytut, o dziwakach i błaznach – tylko jaki to ma sens? Na pewno sami
znacie lepsze
anegdotki, a te moje i tak już prawdopodobnie słyszeliście. Krąży ich wszędzie
na pęczki: jedną
kupujesz, druga darmo. Może nawet znacie osoby, o których w nich mowa, może
chodziliście
z nimi do szkoły.
Dla mnie to też w większości odgrzewane kotlety – z wyjątkiem tej jednej
historii. Jest ona
niepowtarzalna, gdyż mówi o kimś, kto załamał się i zniknął jednocześnie – dwa w
jednym, że
się tak wyrażę.
To był zwyczajny, młody facet, Christopher Mallan. Pracował nad deceleratorem
światła –
mogliście słyszeć coś o tym, jeśli czytujecie prasę naukową, o to was jednak nie
posądzam.
Rzecz była od początku do końca jego pomysłem. Ja od razu wiedziałem, że nic z
tego nie
wyjdzie. Nie sposób ująć takiego problemu w równania, nawet za pomocą
komputerów, które
pracowałyby na okrągło dzień i noc, także w weekendy i święta, przez tysiąc lat.
Na sukces
liczyć mógł jedynie geniusz albo szczęściarz – a najlepiej genialny szczęściarz.
Działający od
początku z założeniem, że wyliczyć się tego nie da – o co gotów byłem się
założyć, stawiając
cały swój majątek. Projekt był nierealny od samego początku.
Mimo to nigdy bym nie podejrzewał, że Christopher Mallan może nagle zniknąć, a
tym
bardziej że jest poetą czy w ogóle pisarzem, którym w końcu się okazał.
Według mnie, absorbowała go wyłącznie fizyka i szalona idea deceleratora.
Zajmował się
jedną z tych dziedzin fizyki, na których zna się z dziesięć, być może, osób na
świecie. A i z tej
dziesiątki, która twierdzi, że wszystko rozumie, pięcioro najpewniej kłamie,
przesadza albo
naciąga argumenty dla ratowania własnej reputacji.
Chris cały swój czas poświęcał problemowi, którego nigdy nie rozwiązał. Może
odrobinę
pchnął kwestię do przodu, może o milimetr czy dwa przybliżył naukę do
upragnionego celu, ale
właściwie nic więcej nie osiągnął – co można by zapewne powiedzieć o większości
pracowników
naukowych: cała nasza działalność to mozolne popychanie tego monstrualnego
pociągu po
torach. Gdy przyłożymy się i pchniemy wszyscy pospołu, udaje się raz na sto lat
przesunąć
kolubrynę naprzód o jakieś dwa centymetry.
I nagle zjawia się ktoś taki jak Isaac Newton czy Albert Einstein, kto jednym
palcem
w minutkę popycha nasz pociąg o całą milę.
Dla większości z nas jednak działalność naukowa to mordęga i nuda, dreptanie w
kółko
i serie niepowodzeń, po których czasem następuje drobny sukces – ale często i to
nie.
Chris był samotnikiem, a po trosze chyba i ofiarą samotności, do pracy zaś miał
stosunek
osobliwy. W działaniu naukowym widział nie tyle odkrywanie nowych rzeczy, ile
odzyskiwanie
przez nas dawnej, zagubionej wiedzy. Naukowców postrzegał z perspektywy
„wielkiego upadku”
– jakbyśmy wszyscy byli Adamami i Ewami, którzy próbują dostać się z powrotem do
Raju,
przypomnieć sobie rzeczy dawno zapomniane, odnowić wiedzę, z którą przyszliśmy
na świat,
odzyskać to, co utracone.
Łączyła nas raczej koleżeńska znajomość niż przyjaźń, chociaż mogłoby dojść do
ocieplenia
stosunków między nami, gdyby nie jego całkowite zapamiętanie w pracy, no i
różnica wieku.
Chris był młody. Ja przy nim jestem starcem. Ale Chris nie miał czasu na
przyjaźnie z nikim, bez
względu na wiek. Chris żył pracą. Może nawet się dla niej poświęcał.
Przypuszczam, że niektórzy ciężko znoszą porażki, a nawet samą myśl o porażce.
Chris
jednak był tak silnie owładnięty swoją obsesją, tak nawiedzony, że chyba nawet
nie dopuszczał
do siebie takich obaw. Zagłuszał je pracą.
Nawet Bóg po stworzeniu świata wziął wolne w niedzielę – a skoro Bóg skorzystał
z dnia
wypoczynku, to korzystam z niego i ja.
Ale Chris uznawał tylko pracę, pracę i jeszcze raz pracę.
Raz jeden udało mi się namówić go, żeby w weekend zrobił sobie parę godzin
przerwy
i wpadł do mnie na grilla. Był czerwiec, wyjątkowo upalny. Po naszym domu i
ogrodzie
przewalały się tłumy przyjaciół i ich rozbrykanych dzieci; zaprosiliśmy też
sąsiadów, żeby nie
mieli pretensji o hałasy, skoro sami się do nich przyczynią.
Moja żona zdybała Chrisa w jakimś kącie, z drinkiem i hamburgerem w dłoniach, i
zaczęła
go wypytywać o rzeczy, które na pewno nie powinny jej obchodzić – Chris był
jednak zbyt
uprzejmy, aby zwrócić jej na to uwagę.
Na początek spytała, czy nigdy nie miał ochoty się ustatkować, ożenić albo
chociaż
zamieszkać z kimś i założyć rodzinę – a może już istniała w jego życiu jakaś
ważna osoba?
(Domyślałem się, co próbuje wysondować, ale czułem, że się myli – zresztą, to
naprawdę nie
była jej sprawa. Chris nie stronił od kobiet – po prostu nie miał na nie czasu).
Odpowiadał wymijająco, jak zwykle. Robił uniki, kluczył, meandrował, aż w końcu
zmienił
temat, dając jednak wcześniej do zrozumienia – co triumfalnie zakomunikowała mi
żona jeszcze
tej samej nocy – że ma już zobowiązania rodzinne, i to poważne, w związku z czym
nie może się
obarczać dodatkowymi. Co do natury owych zobowiązań nie puścił jednak pary z
ust.
Przyznam, że mnie to zaskoczyło. Nie pamiętałem bowiem, aby Chris, odkąd go
znałem,
dzwonił do kogoś lub odbierał prywatne telefony. Ani na jego biurku, ani na
parapecie jego okna
w laboratorium nie widziałem nigdy kartki od wuja, ciotki czy kogokolwiek innego
z życzeniami
na urodziny, Boże Narodzenie lub inną okazję. O jego przeszłości wiedziałem
tylko tyle, ile sam
zechciał mi wyznać, a była to wiedza szczątkowa.
Parę faktów znałem z życiorysu, który złożył wraz z podaniem o pracę i dyplomem
wzorowego studenta, oraz ze wstępnego wywiadu (który przeprowadziłem z nim
osobiście).
W dzieciństwie został porzucony przez rodziców. Jak, dlaczego i w jakich
okolicznościach – tego
nie zdradził mi nigdy, słyszałem jednak z innych źródeł, że najpierw z domu
odeszła matka,
a w parę lat po niej ojciec – po prostu wyszedł i więcej nie wrócił, zostawiając
małego na łasce
losu. Chłopcem zajęli się obcy ludzie, a konkretnie, zdaje się, jakiś przyjaciel
rodziny. Ojciec
zniknął bez śladu z życia Chrisa, odciął się od niego.
Chris nie był już wtedy nieświadomym pacholęciem, zbyt młodym, aby odczuć ból
odtrącenia. Być może przyjąłby to łatwiej, gdyby był młodszy. Przykre
doświadczenie zapadłoby
w jego psychikę zbyt głęboko, by poczynić w niej większe szkody.
Lecz stało się inaczej, znacznie gorzej i boleśniej. Chris znał i kochał swojego
tatę – tatę,
który go wychowywał od najmłodszych lat, od przedwczesnej śmierci matki czy też
– co na
jedno wychodzi – jej odejścia z domu. Ojciec Chrisa był typem
niekonwencjonalnym, lecz to nie
znaczy, że nie był człowiekiem przyzwoitym i opiekuńczym. Szczerze mówiąc, mam
zaufanie do
oryginałów – doświadczenie nauczyło mnie, że uważać trzeba raczej na tych w
garniturach.
To ojciec zmieniał Chrisowi pieluszki, wstawał do niego w nocy, martwił się,
kiedy mały
dostawał gorączki, dreszczy i napadów kaszlu. To ojciec odprowadzał go do
przedszkola i na
plac zabaw – czasem jako jedyny mężczyzna w tłumie matek.
Dlatego Chris tym boleśniej odczuł jego stratę. Tak mocno byli zżyci, przez tyle
lat – i nagle
ojciec po prostu sobie poszedł, bez słowa wyjaśnienia, bez słowa pożegnania.
Zniknął bez śladu.
To się zdarza, rzecz jasna: ludzie znikają. Może dlatego i Chris zrobił w końcu
to samo.
Może znikanie to cecha dziedziczna, jak niektóre zdolności, zalety i wady – po
prostu ma się to
we krwi.
Archiwa świata pełne są akt osób zaginionych – osób, które przewinęły się przez
życie
innych ludzi, a potem nagle słuch o nich zaginął. Może niektóre z nich zaginęły
naprawdę, może
niektóre nie chcą zostać odnalezione. Część padła pewnie ofiarą morderców, a ich
ciała spoczęły
w betonowych trumnach albo na dnie morza. Ktoś rzucił się z wysokiego urwiska,
ktoś
przedawkował leki i położył się w wysokiej trawie, bo miał już wszystkiego dość,
po czym
więcej się nie obudził.
Być może ojciec Chrisa nie tyle sam zniknął, ile został zniknięty (przez osobę
lub osoby
nieznane, z przyczyn niewiadomych). Ocierał się, o ile mi wiadomo, o margines
społeczny i kto
wie, czy nie znał jakichś podejrzanych typków. Ale do dziecka to nie trafia, że
kochana osoba
odeszła nie z własnej woli. Dla dziecka tak czy owak jest to porzucenie: zostaje
samo,
opuszczone przez tego, kogo kocha. Nieważne, dokąd ten ktoś odszedł ani dlaczego
– ważny jest
sam fakt odejścia.
Czy da się o czymś takim myśleć inaczej? Czy da się po czymś takim żyć inaczej
niż
z bolesną świadomością odrzucenia, połączoną z nigdy niewygasłą do końca
nadzieją na powrót
utraconej osoby?
Myślę – a przynajmniej lubię sobie wyobrażać – że ludzie, którzy zajęli się
Chrisem po
odejściu ojca, byli dobrzy, poczciwi i pełni szlachetnych intencji. Ale przecież
mogli być całkiem
inni: surowi i brutalni. Nie mam pojęcia, jak było naprawdę. Wiem jedno: Chris
niewiele o nich
mówił i nie utrzymywał z nimi kontaktów. Jeżeli nawet miał przyrodnie
rodzeństwo, to nigdy
o nim nie wspominał. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie zachowuje żadnych
związków
z własną przeszłością, żadnych pamiątek – z wyjątkiem jednej: małej szklanej
kopułki.
Pospolity, wszystkim znany przedmiocik – Chris używał go jako przycisku do
papierów.
Kopułka stała na jego biurku w gabinecie, ilekroć tam zachodziłem. Przez pewien
czas
pracowaliśmy nad równoległymi projektami, więc często uzgadnialiśmy dane i
wymienialiśmy
obserwacje.
Nie wiem dokładnie, jakie miała dla niego znaczenie, ale z pewnością niemałe.
Wyglądała na
typową jarmarczną zabawkę, wypełnioną przejrzystą cieczą z zawiesiną z płatków
śniegu.
Najczęściej na spodzie w środku takiej kopułki tkwi bałwanek, a kiedy nią
potrząsnąć, chmura
śniegu wzbija się w górę i opada na niego. I nagle znów mamy zimę i przedsmak
świąt Bożego
Narodzenia – na każde zawołanie, na własnym biurku.
Tyle że z kopułki Chrisa cały płyn musiał z latami wyciec albo wyparować, gdyż
najwyraźniej była pusta. Brakowało w niej pęcherzyka powietrza, uwięzionego
między
powierzchnią cieczy a czubkiem półkuli.
Nie wiedziałem o tym, rzecz jasna, gdy ją pierwszy raz zobaczyłem – widocznie
nie
przyjrzałem się dość uważnie – i rozmawiając z Chrisem, machinalnie sięgnąłem po
kopułkę, aby
wstrząsnąć nią lekko i popatrzeć, jak pada śnieg.
Ledwie jednak wyciągnąłem rękę, z Chrisem stało się coś dziwnego. Pobladł
gwałtownie.
Normalnie był człowiekiem spokojnym i bezkonfliktowym. Ale wtedy poczułem, że
gdyby
musiał mnie zabić, aby zapobiec dotknięciu przeze mnie kopułki – zrobiłby to bez
skrupułów.
Błyskawicznie sięgnął przez biurko i złapał mnie za nadgarstek. Jego chwyt był
jak ciasna
stalowa pętla. Zląkłem się nie na żarty. Poczułem w nim przez moment nadludzką
siłę, zdolną
złamać mi rękę jak zapałkę. Miałem autentycznego pietra – jak każdy, kto odkryje
nagle, że
żyjący obok niego zwyczajny, normalny człowiek jest w gruncie rzeczy wariatem, a
on to
dopiero teraz zauważył.
– Nie waż się nigdy więcej tego robić! – ostrzegł mnie. – Nie waż się tego
tknąć. Nigdy!
Wystarczy poruszyć... wystarczy potrząsnąć i...
Usiłowałem zachować spokój. Jeśli zachowam spokój, on też się uspokoi – taką
przynajmniej miałem nadzieję.
– Ale o co chodzi, Chris? – spytałem niewinnie. – Czy zrobiłem coś złego? Co się
stało?
Chciałem tylko popatrzeć, jak pada śnieg. Nic więcej. Przepraszam cię. Naprawdę
nie miałem
zamiaru popsuć ci kopułki. Więcej jej nie dotknę. Zapomnijmy o tym. Wszystko w
porządku.
Jeszcze przez chwilę więził moją rękę, wreszcie gniew zgasł w jego oczach i
zwolnił uścisk.
– Przepraszam – bąknął. – Ale to... jest dla mnie bardzo ważna rzecz. Bardzo już
stara... dość
stara, w każdym razie... i bardzo delikatna... dlatego...
Wtedy dopiero zauważyłem, że w kopułce nie ma płynu.
– Wszystko wyciekło – powiedziałem. – Śnieg tak czy owak nie miałby jak padać.
Chris spojrzał na mnie tępym wzrokiem jak przybysz z innego świata.
– Śnieg?
– No, śnieg, płatki śniegu...
Dopiero wtedy zrozumiał, o czym mówię, ale pokręcił głową.
– Nie. Tam nigdy nie było płatków śniegu. To co innego.
– Nie było śniegu?
– Nie – odparł. – Nie było śniegu.
Przyjrzałem się baczniej kopułce. Chris miał rację. Nie było w niej śniegu, nie
było płynu –
mało tego: nie było nawet bałwana. Wnętrze półkuli było najwyżej lekko
zabrudzone, jakby
dostało się tam kilka czarnych drobinek pyłu.
– Więc co to właściwie jest? – spytałem.
– To... pamiątka – odpowiedział.
Rozdział drugi
KOPUŁKA
Przyjrzałem się kopułce jeszcze raz. Ale niezbyt skrupulatnie. Nieszczególnie
mnie wtedy
interesowała. Miałem własną robotę, własne porachunki ze światem, własne schody
do
pokonania, własne kwity do zapłacenia. Tak to nieraz bywa we wspaniałym świecie
nauki. Poza
tym, coraz mocniej odczuwałem brak okularów do czytania, lecz z próżności
odkładałem wizytę
u okulisty. Nie widziałem więc kopułki zbyt wyraźnie, jednak wystarczająco, by
zauważyć, że
istotnie była to pamiątka.
Wewnątrz tkwiła miniaturowa replika jakiegoś miasteczka. Turyści chętnie kupują
takie
rzeczy. Mimo braku tabliczki z nazwą miałem wrażenie, że rozpoznaję miejscowość.
Model
przedstawiał uzdrowisko w zacisznym rejonie Anglii, wiekowe miasteczko o bogatej
przeszłości
historycznej – charakterystyczne wieże katedralne, plac przed opactwem, parki,
tereny zielone,
teatr i, oczywiście, gorące źródła mineralne. Było to bez wątpienia... gdzieś.
Kto tam był, ten sam
już się domyślił. Dla pozostałych wolę zachować nazwę miasteczka w sekrecie. Czy
to w końcu
takie ważne, gdzie to się stało? Wszystko gdzieś się musi zdarzyć – a mogłoby
zdarzyć się
wszędzie.
Model wyglądał na robotę pierwszej klasy i był, na moje marne oko, zaskakująco
szczegółowy.
– Mieszkałeś tam kiedyś? – spytałem Chrisa.
Zanim mi odpowiedział, zapatrzył się w kopułkę, jakby zaglądał w głąb własnego
dzieciństwa, w przeszłość pełną przykrości i cierpień, ale może też i
szczęśliwych, miłych
wspomnień.
– Tak – odparł wreszcie. – Kiedyś tam mieszkałem.
– I masz tam jeszcze krewnych?
Zmroził mnie wzrokiem. Znacie takie spojrzenie? Takie, które potrafi ściąć wodę
w lód bez
konieczności użycia zamrażarki?
– Owszem, mam tam jeszcze krewnych, w pewnym sensie. Ale właściwie co cię do
mnie
sprowadza?
– Twoje równania. Twoje prace nad deceleratorem. Bądźmy szczerzy, Chris: przykro
mi
znów to powtarzać, ale marnujesz czas. Jest tyle innych zagadnień...
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Czyżby? Marnuję czas? Tak sądzisz?
– Naprawdę przykro mi to mówić – odparłem – ale zmierzasz w całkiem fałszywym
kierunku. Cały ten projekt to jedna wielka strata czasu. Nie da się skonstruować
deceleratora.
Wątpię, czy takie urządzenie w ogóle ma rację bytu.
– Wątpisz?
– Wątpię.
Znów uraczył mnie enigmatycznym, z lekka pogardliwym uśmieszkiem.
– A gdybym ci powiedział, że takie urządzenie już istnieje?
– Trudno byłoby mi w to uwierzyć – odparłem. (Nie lubię owijać w bawełnę).
Zlekceważył mój sceptycyzm.
– Gdybym powiedział ci nie tylko, że takie urządzenie istnieje, ale że je
widziałem na własne
oczy?
– W to równie trudno byłoby mi uwierzyć.
On jednak szedł już na całego – łeb spuszczony, rogi wystawione, jak rozjuszony
byk na
widok czerwonej płachty.
– A gdybym ci jeszcze powiedział, że to nie jest żaden problem?
– Niby co? – zapytałem, z lekka już zaintrygowany.
– Spowolnić prędkość światła tak, że przestanie ono być światłem...
– Nie nadążam za tobą...
– Tak że światło przeistoczy się w... jak to najlepiej określić... przeistoczy
się w... ciemność?
– Nie napiłbyś się kawy, Chris? – zasugerowałem ostrożnie. – Biała bez cukru,
taką pijasz,
prawda?
– I powiem ci coś jeszcze: trudność wcale nie polega na stworzeniu deceleratora.
Polega na
odwróceniu jego funkcji – ciągnął swoje Chris, ignorując propozycję kawy.
– Odwróceniu, tak? Okej.
Marzyłem już tylko o tym, żeby coś zakłóciło nam rozmowę – miałem cichą
nadzieję, że ktoś
wejdzie do pokoju, że zadzwoni telefon.
– Bo inaczej nikomu nie będzie można o nim powiedzieć.
– Czemu nie?
– Ponieważ dopóki działa jednokierunkowo, jest zbyt niebezpieczny. Przestaje być
maszyną.
– A staje się czym?
– Bronią.
– Bronią?
– Narzędziem kary – zemsty. A czyż można dopuścić, żeby takie narzędzie wpadło w
ręce
niewłaściwych osób?
– Wybacz, Chris, ale...
Jeśli o mnie chodzi, zabrnęliśmy w zbyt głęboką wodę. Może Chrisowi sięgała
tylko po
szyję, ale mnie zdecydowanie przydałby się akwalung, a nie wziąłem go ze sobą.
Poruszałem się
po dnie z coraz większym trudem.
– Spójrz od tej strony – perorował dalej Chris. – Na świecie pełno jest
wspaniałych maszyn.
Co mają z sobą wspólnego? Można je wyłączyć. Ich działanie nie zawsze bywa
nieodwracalne.
Ale weź rewolwer. Z rewolweru wystrzelony zostaje pocisk. Pocisk zabija. Nie ma
odwrotu, nie
można cofnąć się do punktu wyjścia.
Drugie prawo termodynamiki – mruknąłem, po to jedynie by dać mu sygnał, że wciąż
jestem
na tej samej głębokości i uczestniczę w rozmowie. – Entropia systemu stale
narasta – innymi
słowy, powstaje coraz większy burdel. Upuszczasz kieliszek – rozbija się w
drobny mak.
Upuszczasz kawałki szkła, ale one spontanicznie nie łączą się w całość, w nowy
kieliszek.
Strzelasz do kogoś...
– I nie możesz już odstrzelić. O to właśnie chodzi. Nie da się odeksplodować
eksplozji. I tego
właśnie muszę się dowiedzieć...
Urwał w pół zdania i zapatrzył się w okno.
– Czego, Chris? Odwrócił się do mnie.
– Jak odstrzelić wystrzał. Muszę dowiedzieć się, jak odstrzelić wystrzał.
Nabierałem coraz większej pewności, że Chris dołączył do grona czubków. Znacie
pewnie to
powiedzonko: „wielkim umysłom blisko do szaleństwa” czy jakoś tak. Czyli, o ile
dobrze
rozumiem, im człowiek inteligentniejszy, tym bardziej skłonny do ześwirowania.
Nie żebym znał
się specjalnie na psychologii.
– Czyli rewolwer masz już w garści? – zapytałem. – Mówiąc metaforycznie: masz
już ten
rewolwer?
– Mam.
– Ale nikomu nie możesz o nim powiedzieć.
– Nikomu. Dopóki się nie dowiem, jak z niego odstrzeliwać.
– Kapuję.
Nie kapowałem. Ale powiedziałem tak dla świętego spokoju. Dodałem tylko, jakby
mimochodem:
– A wiesz, Chris, chętnie bym rzucił okiem na to urządzenie. Jest jakaś szansa?
Znów odpowiedział nikłym, enigmatycznym uśmieszkiem, w którym czaiła się swoista
wyższość. Jakby wiedział więcej niż wszyscy, jakby jemu jednemu były dostępne
rzeczy ukryte,
o których zrozumieniu my, zwykli śmiertelnicy, nie mamy nawet co marzyć.
– Może kiedyś – powiedział. – Może kiedyś. Przyznam się, że na mnie takie
uśmieszki nie
robią wrażenia. Widywałem je już na twarzach facetów, którzy obnoszą po ulicach
hasła
protestacyjne, i takich, co pisują pamflety albo snują niestworzone teorie, albo
wydają własnym
sumptem cienkie broszurki o zawiłej treści, albo wspięci na pudła po mydle
wygłaszają
płomienne mowy, albo wieszczą rychłą inwazję kosmitów, albo opowiadają, jak
zostali porwani
do latającego spodka, albo na każdym kroku wietrzą spisek, za którym stoi sam
premier
i skrzętnie go tuszuje.
Więc, powtarzam, takie nikłe, enigmatyczne uśmieszki nie robią na mnie wielkiego
wrażenia. Budzą we mnie nie tyle świadomość własnych ograniczeń, ile raczej
oczekiwanie na
wycie karetki pogotowia z panami w białych kitlach.
– Więc mogę je kiedyś zobaczyć? – upewniłem się. – Niedługo?
Namyślał się chwilę nad odpowiedzią. Był mistrzem w namyślaniu się chwilę nad
odpowiedzią. Może w pewnym sensie nie było to złe, ale potrafiło doprowadzić
człowieka do
szału.
– Może – odparł w końcu. Tyle czekania na jedno słowo!
– Więc kiedy?
– Kiedyś.
To ciągłe „kiedyś” zaczynało mnie już denerwować. Prawdę mówiąc, tak się
wkurzyłem, że
miałem chęć od razu, tam, na miejscu, cofnąć mu dotację naukową. Osobiście
uczynić tego nie
mogłem, ale cóż prostszego niż złożyć odpowiedni wniosek. Pohamowałem się
jednak,
przygryzłem tylko wargę, odwróciłem się i ruszyłem do drzwi.
– To niemożliwe, Chris – rzuciłem na odchodnym. – Mamy kłopot z rozpędzeniem
najmniejszej drobiny materii do prędkości światła, a co tu mówić o procesie
odwrotnym...
niedorzeczna koncepcja. Tego się zwyczajnie nie da zrobić.
– Da się... – powiedział. A gdy domykałem drzwi, zdawało mi się, że dodał: – Już
się dało.
Ale pewnie się przesłyszałem.
Przypuszczam, że prawdziwy naukowiec, innowator, pionier, nie może żyć samą
tylko
nauką: musi mieć w sobie także coś z artysty – coś, czego ja nigdy nie miałem.
Szczerze mówiąc,
miałem w sobie raczej coś z przeciętniaka. Z kolei prawdziwy artysta obdarzony
jest intuicyjnym
rozumieniem otaczającego go świata, co czyni go – nawet jeśli nie z
wykształcenia, to z natury –
naukowcem. Przynajmniej ja tak uważam. Nigdy nie opowiadałem się za
rozdzieleniem nauki
i sztuki. Dla mnie stanowią one dwie uzupełniające się części całości, dwie
strony tego samego
medalu. Niejeden wielki artysta był zarazem wielkim naukowcem, niejeden wielki
naukowiec był
również artystą, i to są fakty.
Nigdy jednak nie podejrzewałem Chrisa Mallana o talent pisarski. Nigdy. Ta jego
zdolność
ujawniła się zresztą bardzo późno.
Właściwie nie mam już nic istotnego do dodania na temat Christophera. Był
odludkiem,
dziwakiem, pasjonatem nękanym przez własne kompleksy i demony. Pracował do
późnej nocy,
wręcz obsesyjnie, i nigdy, o ile tylko mógł tego uniknąć, nie brał urlopu.
Działał z taką pasją, jakby chciał spłacić jakiś dług, jakby wypełniał daną
komuś obietnicę,
że nie zawiedzie go i nie ustanie w staraniach – jakby dla tego kogoś był jedyną
nadzieją. Działał
jak człowiek spieszący na ratunek – nie wiadomo komu ani w jakiej opresji.
A jednak przypomina mi się kolejne dziwne zdarzenie. Incydent ten przekonał mnie
jeszcze
dobitniej, że Christopher nie jest zwyczajnym ekscentrykiem, lecz kiedy zechce,
umie popaść
w autentyczny obłęd.
Mniej więcej tydzień po zajściu z przyciskiem do papierów musiałem znów zajrzeć
do jego
gabinetu, w sprawie jakichś kwestionariuszy, które powinien był dawno wypełnić,
a nawet się do
tego nie zabrał. (Deceleracja kwestionariuszy do wypełnienia wychodziła mu
doskonale).
Przycisk do papierów tkwił na tym samym miejscu. Tyle że zaszła w związku z nim
pewna
zmiana.
Był przykręcony do biurka.
W drewnianą podstawę kopułki wkręcono trzy śrubki, kalecząc mahoniowy blat. (No,
zgoda,
mahoniowy był tylko fornir, ale biurko mimo wszystko miało swoją wartość i było
własnością
instytutu).
Chris zauważył, że spostrzegłem zmianę. Chyba nigdy nie przyszło mu do głowy, że
do
biurka będącego własnością instytutu nie należy niczego przykręcać. A może po
prostu miał to
w nosie.
– Bałem się – rzekł – że sprzątaczka ją przesunie.
– Ach tak – odparłem.
Na to Chris powiedział coś, co upewniło mnie, że przydałby mu się urlop:
– To byłoby jak trzęsienie ziemi.
– Ach tak? – wykrztusiłem.
– Ludzie mogliby stracić życie.
– Naturalnie – przyznałem skwapliwie.
– I dlatego niech lepiej stoi bezpiecznie przykręcona w jednym miejscu –
podsumował Chris.
– W ten sposób unikniemy wypadku i ofiar. Nie wolno przecież dopuścić, żeby ktoś
zginął pod
gruzami.
– Jasne, Chris. Nie wolno do tego dopuścić. Zmusiłem go, żeby jeszcze w tym
samym roku
wziął urlop. Pogadałem z Jeffersonem i wymogliśmy to na nim wspólnymi siłami.
Zdaje się, że
przez parę tygodni podróżował po Europie. Pod jego nieobecność zajrzałem do
gabinetu.
W blacie biurka widniały trzy otwory po śrubkach, ale kopułki nie było:
Christopher zabrał ją
z sobą. Chciał, żeby też miała wakacje – pomyślałem. Może postanowił pokazać jej
świat.
Po powrocie z urlopu przykręcił kopułkę z powrotem do biurka. Tkwiła tam aż do
czasu jego
zniknięcia. Sprostowanie: pozostała tam nawet po jego zniknięciu. Patrzę na nią
w tej chwili.
Pewnego dnia Chris zniknął – tak po prostu. Ulotnił się ze swojego laboratorium.
Ostatnią
osobą, która go widziała, była pani Evershad z działu księgowości. Wychodząc z
instytutu,
minęła się z Christopherem, który wracał właśnie do swoich badań.
Wciąż pracował nad projektem deceleratora, mnożąc coraz bardziej zawiłe równania
dotyczące polaryzacji światła, zróżnicowanej długości fal poszczególnych barw,
rozszczepienia
spektrum, izolowania pojedynczych kolorów i zderzania ich fal, którego efektem
byłoby
spowolnienie całego procesu, a następnie odwrócenie go. Jakieś postępy poczynił,
ale – o ile mi
wiadomo – nie rozgryzł problemu do końca. Co dziwniejsze, bezpośrednio przed
zniknięciem
zdemolował znaczną część kosztownego wyposażenia laboratorium. Wszędzie pełno
było
okruchów szkła i poprzepalanych obwodów. (Całe szczęście, że jesteśmy
ubezpieczeni). Co do
równań, Chris zostawił ich po sobie mnóstwo – tyle że prawie nie da się ich
odcyfrować, nie
mówiąc już o zrozumieniu. Może był to – lub miał być – jego wielki dzień, ale
coś poszło nie tak
i miarka się przebrała: Chris skapitulował, uznał, że ma dość, a nie potrafił
przyznać się do
porażki.
Naturalnie, wszystkie miłe obowiązki – tropienie poszlak, próby odnalezienia
Chrisa,
rozmowy z władzami i policją, papierki, tajniacy i tak dalej – spadły na niżej
podpisanego. Na
koniec musiałem posprzątać biurko Christophera i wtedy właśnie natknąłem się na
maszynopis –
ten, który poznacie niebawem.
Na biurku pozostała też szklana kopułka. Nie mogłem zrozumieć, czemu Chris nie
zabrał jej
ze sobą, skoro najwyraźniej przedstawiała dla niego tak wielką wartość. Była
odkręcona
i odstawiona na bok. Tuż przy niej stało na biurku osobliwe, lecz dość zręcznie
skonstruowane
urządzenie, złożone z licznych soczewek, lusterek i elektromagnesów. Domyśliłem
się, że nad
nim właśnie pracował Chris.
W dolnej szufladzie biurka znalazłem pudło z maszynopisem. Na pokrywie pudła
leżał list
następującej treści:
Drogi Chanie (Charlie to ja), przypuszczam, że to Ty będziesz po mnie sprzątał,
więc
chciałbym przekazać Ci to, co znajdziesz w środku, tytułem swoistego
wyjaśnienia. Mam
poczucie, że przynajmniej tyle jestem Ci winien. Zdziwi Cię może, dlaczego nie
opisałem sprawy
wprost, tylko nadałem jej formę literacką. Odpowiedź jest prosta: dlatego że i
tak nikt mi nigdy
nie uwierzy. Choćbym nie wiem jak się starał, każdy – może nawet i Ty – uzna tę
historię za
fikcję, więc lepiej z góry przedstawić ją w ten sposób. Przyznam też szczerze,
że nie byłem
w stanie pisać w pierwszej osobie. Próbowałem, nawet tak zacząłem, ale „ja „i
wszelkie jego
formy po prostu nie przechodziły mi przez pióro. Przywoływanie wspomnień okazało
się zbyt
bolesne. Musiałem się więc jakoś od nich zdystansować. I dlatego napisałem tę
historię tak, jakby
przydarzyła się komuś innemu. Starałem się też oddać sprawiedliwość wszystkim
postaciom, tak
pozytywnym, jak i negatywnym. Wydaje mi się bowiem, że na świecie tak naprawdę
nie ma
skończonych łotrów – są tylko ludzie dotknięci cierpieniem, których nieszczęście
pcha do
popełniania czynów niegodnych. I to już wszystko. Może zdołasz opublikować
kiedyś tę historię
w moim imieniu, może nie. Tak czy owak, mam nadzieję, że przyczyni się ona choć
po części do
wyjaśnienia sprawy. Dzięki za wszelką okazaną mi serdeczność, pozdrów też ode
mnie żonę
i dzieci, podziękuj im za ofiarne próby zaprzyjaźnienia się ze mną. Mam
nadzieję, że nie
zapamiętały mnie jako osobnika wyniosłego i opryskliwego. Ja po prostu nie
miałem nigdy czasu
na przyjaźń. Co być może niebawem zrozumiesz.
Twój Christopher Nie, nie był to w gruncie rzeczy zły gość. Wcale nie.
W każdym razie, otworzyłem pudło i odkryłem w nim ten manuskrypt, a także
dyskietkę,
zawierającą – jak się później okazało – jego wersję elektroniczną.
W pudle znajdowało się ponadto parę wierszy autorstwa Christophera – niektóre
nawet
niezłe, chociaż wszystkie na ten sam temat: miłości i straty. Przeczytałem je od
deski do deski i,
jakkolwiek nie do końca zrozumiałem, odniosłem wrażenie, że mają w sobie to, co
powinna mieć
poezja: budzą w czytelniku poczucie, że mógłby być kimś doskonalszym, niż jest,
że świat jest
lepszy, niż się zdaje, że istnieją sfery życia ledwo przez nas dotknięte i że
choćby nie wiem jak
podle świat nas traktował, zawsze pozostanie nieodgadniony, piękny i pełen
cudów. A po
lekturze pozostaje zadziwienie – dziecinne wręcz, jakby z czasów gdy wszystko
było jeszcze
nowe, straszne i nadzwyczajne, zanim uświadomiono nam, że sny się nie spełniają,
i wierzyliśmy, że wszystko jest możliwe – z czasów gdy cuda się zdarzały.
No i jeszcze ten... ten rękopis. Nie wiem, co o nim powiedzieć. Nie znam się na
literaturze
i nie jestem nawet pewien, czy tekst Christophera zasługuje na to miano. Ale
może ma swoją
wartość. Tak jak ma swoją wartość kopułka – wartość pamiątki po kimś i
wspomnienia.
W pewnym sensie rękopis Chrisa jest jego testamentem i pomnikiem – jedynym
zapewne,
jakiego się doczeka. Bardzo możliwe, że Chris sterczy teraz przed wejściem do
jakiegoś sklepu
albo kuca przy maszynie w salonie gier, żebrząc o drobne u szczęśliwców, których
stać na
zakupy i hazard.
Swoją książkę musiał pisywać wieczorami, podczas przerw w pracy nad projektem
deceleratora. Tu stroniczka, tam stroniczka, i uzbierał się z tego w końcu
niezły plik.
Mam swoją teorię na temat rękopisu Chrisa: był to jego sposób odreagowywania.
Chris
pozostał w głębi duszy porzuconym dzieckiem. Nigdy nie pogodził się do końca ze
stratą
rodziców, a fantazjowanie na kartach rękopisu łagodziło jego ból. Paradoksalnie,
fantazjowanie
było w jego przypadku racjonalizacją (przepraszam za pretensjonalny styl).
No i tyle właściwie. Cała historia jest autorstwa Christophera. Ja nadałem jej
jedynie tytuł.
Chris zostawił swoją opowieść bez tytułu. Długo zastanawiałem się, jak ją nazwać
– szukałem
frazy zarazem zręcznej i oddającej treść książki. Wymyśliłem i odrzuciłem chyba
ze sto
kombinacji. I nagle przypomniałem sobie sformułowanie, którego używał sam
Christopher,
przyjmując je w końcu jako roboczy tytuł projektu deceleratora. To samo
sformułowanie pojawia
się raz w jego artykułach naukowych i kilkakrotnie w rękopisie. Wydało mi się
trafne
i odpowiednie, gdyż łączyło w sobie sztukę z nauką, tajemnicę z paradoksem.
Christopher byłby,
sądzę, zadowolony. Może nawet sam wybrałby ten właśnie tytuł.
A oto on: Prędkość mroku. Nie namawiam Państwa do dalszej lektury. Jeśli jednak
mają
Państwo ochotę poznać historię Chrisa, opowiedzianą jego własnymi słowami,
kropka w kropkę
tak jak w maszynopisie – proszę uprzejmie.
Zaczyna się na sąsiedniej stronie.
Rozdział trzeci
POPPEA – TANCERKA
Jej zniknięciem z początku nikt specjalnie się nie przejął, bo było to w jej
stylu. Stale znikała.
Jak za sprawą magicznej sztuczki. Miała niby wyjechać gdzieś do pracy w balecie,
ale gdy tam
zadzwonili, powiedziano im, że wcale się nie zjawiła – widocznie zmieniła
zdanie.
Pracowała dorywczo u pana Eckmanna, odkąd przyszła zima i zrobiło się za zimno i
za
mokro na odgrywanie posągu. Ale pan Eckmann twierdził, że wtedy jej nie widział.
Po prostu
przychodziła i odchodziła – zawsze przychodziła i odchodziła – właśnie tym
budziła ciepłe
uczucia, za to ją ludzie kochali. Przynajmniej Robert, a może i Christopher też.
Bardzo łatwo
było ją kochać.
Mógłby ktoś powiedzieć, że zawiodła pana Eckmanna, który spodziewał się, że
popracuje
u niego dłużej – ale nawet on nie miał do niej pretensji, a jeśli miał, to nigdy
się do tego nie
przyznał. Z pewnością sprawiła mu swoją nieobecnością pewien kłopot, bo musiał
teraz całkiem
sam nie tylko tworzyć eksponaty, ale i prowadzić galerię. Sam obsługiwał kasę i
przyjmował
pieniądze, sam też kierował zwiedzających na górę do zaciemnionego pokoju,
doradzając im, aby
najpierw postali chwilę i przyzwyczaili oczy do półmroku, zanim zaczną zaglądać
w mikroskopy.
Ale to mu widać nie przeszkadzało. Mógł z łatwością znaleźć nową osobę do pomocy
– stale
ktoś rozglądał się za dorywczą, niezobowiązującą pracą, najchętniej pod dachem,
z dala od
chłodu i wilgoci, w przyzwoitych godzinach, na siedząco, z niewielkim zakresem
obowiązków,
ograniczających się do udzielania odpowiedzi na sporadyczne pytania, wydawania
biletów
i obsługiwania czytnika kart kredytowych.
Najwyraźniej mu nie zależało. Może wolał łudzić się nadzieją, że trzyma posadę
dla niej –
tej, która wróci równie niespodziewanie, jak odeszła. Lecz mijały tygodnie, a
nie dawała znaku
życia – ani słówka. On jednak wciąż trzymał wakat. Zimą ruch w galerii był
zresztą niewielki,
nie to, co wiosną i latem, gdy do miasteczka ściągały tłumy zwiedzających z
całego świata, żeby
oglądać stare budowle, historyczne łaźnie i w skwarnym słońcu podziwiać zabytki
z odkrytej
platformy autobusu turystycznego z przewodnikiem.
Turyści trafiali się, rzecz jasna, nawet w środku zimy. Ale bardzo nieliczni.
Niezbyt
przyjemnie było też o tej porze roku odgrywać posąg, z pomalowaną na srebrno
twarzą, w stroju
baleriny spryskanym srebrnym lakierem samochodowym – ani nawet w foliowym
opakowaniu,
w którym występował Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z krainy Oz – skoro wolno
było
poruszyć się tylko wtedy, gdy ktoś na niby nakręcił kluczyk i wrzucił do puszki
pieniążek,
uruchamiając muzykę.
Latem zarobki były przyzwoite, a Poppea należała do najlepszych posągów, jakie
można
spotkać. Potrafiła stać bez ruchu w nieskończoność.
Do pracy w galerii nie nosiła, oczywiście, kostiumu baleriny, a czesała się
gładko do tyłu
w ciasny koczek, jak to zwykle robią tancerki, żeby włosy im nie przeszkadzały.
Chodziła
w podkoszulku, spranych dżinsach, sandałach i bez makijażu. Ale i tak wyglądała
pięknie –
przynajmniej w oczach pana Eckmanna.
Wszyscy mówili o nim „pan Eckmann”. („Pewnie nawet jego matka” – zażartowała
kiedyś
Poppea). Ubierał się w dwu-albo trzyczęściowe garnitury, a więc całkiem
niezgodnie
z popularnym wyobrażeniem artysty. Mieszkał w jednym ze starych domów z epoki
Regencji,
przy okrężnej alei okalającej łukiem park. Ale nie spędzał tam wiele czasu.
Zwykle przesiadywał
w pracowni nad galerią, na wysokim strychu, sam na sam ze swymi narzędziami,
mikroskopami,
teleskopami i soczewkami.
Stamtąd mógł oglądać Księżyc i gwiazdy. A jeśli skierował lunetę w dół, miał
widok na całe
miasto. Dysponował niewielką kamerą obskurą, którą skonstruował sam. Był to
specyficzny
teleskop, rzucający kolisty obraz miasta na wklęsłą, pomalowaną na biało stalową
tarczę średnicy
około dwóch metrów.
Można było rozróżnić postacie na ulicach, pomniejszone do rozmiarów małych
owadów
pełzających po białym, wklęsłym ekranie. Kamera obskura pozwalała obserwować
świat
w miniaturze i chyba za to właśnie pan Eckmann tak ją lubił. Dawała mu
złudzenie, że
miniaturowe figurki są jego tworami, że ich los spoczywa w jego rękach, a on sam
jest niczym
istota boska, górująca nad nimi w wieży z kości słoniowej. Tu przestawał być
niski, gruby
i nieatrakcyjny, nie poruszał się kaczym chodem.
Bądźmy zresztą szczerzy: kto podoba się sobie taki, jaki jest i jak wygląda? Kto
nie chciałby
zmienić w sobie tego czy owego?
I tam właśnie wszystko się zaczęło.
W cieniu katedry, gdzie kręcili się turyści, widać ich było zawsze – latem,
zimą, jesienią
i wiosną.
Turystów zimą było niewielu, artystów też, ale nawet przy najsroższym mrozie
i najdokuczliwszej pogodzie trafił się zawsze ktoś, kto chciał zarobić parę
funtów, parę pensów,
parę zagranicznych drobniaków – cokolwiek, co tam wpadnie do kapelusza.
Najczęściej tłumek gapiów zaczynał się rozpraszać, gdy tylko wyczuł, że pokaz
zbliża się do
końca. Właśnie w tym momencie, zanim jeszcze wszyscy uciekli, należało puścić w
obieg
kapelusz. Sporo ludzi nie zamierzało płacić za coś, co traktowali jako darmową
rozrywkę –
rejterowali więc, pozostawiając kwestię finansową innym. W końcu nikt nie prosił
artystów, żeby
występowali – tyle że i artysta musi z czegoś żyć. Wbrew pozorom.
Nie można jednak było puścić w obieg kapelusza, mając ręce jeszcze zajęte
żonglerką,
pedałując na unicyklu, spacerując po linie czy co tam kto wyczyniał. Dlatego
warto było
zatrudnić asystenta – wspólnika, przyjaciela, ewentualnie dziecko. Albo sprytnie
– tak jak to
robiła Poppea – pobierać opłatę z góry.
Żywiołowa wesołość artystów (bo kto chciałby oglądać ponurego klauna czy
smętnego
żonglera?) podszyta była jednak jakimś chłodem, jakimś cieniem – czymś na
kształt lęku
graniczącego nawet z rozpaczą. Mógł to być lęk artysty, który drży z obawy, że
jego talent nie
spotka się z uznaniem, że opuści go inwencja, że jego sztuczki przestaną bawić
publiczność.
Artyści uliczni byli przeważnie młodzi. Po trzydziestce nagle jakby tracili
talent. Może
zimowe chłody na dobre właziły im w kości i nie umieli już pozbyć się
zesztywnienia? Może
odzywały się skutki poważnego upadku, nieostrożnego salta w tył, niefortunnego
lądowania?
Może tracili refleks i zaczynali gubić pałeczki żonglerskie, krztusić się
ogniem, tłuc talerze
wirujące na patyku, upuszczać diabolo? A może zwyczajnie opuszczała ich vis
comica – po
latach rutyny dawały o sobie znać wiek, smutek lub rozczarowanie i odechciewało
im się żartów?
A co potem?
Owego sobotniego popołudnia nad katedrą zawisła posępna bura chmura, grożąca
rychłym
deszczem. Jednocześnie świeciło jednak słońce i było jeszcze dość ciepło.
Typowa, jak na tę porę
roku, angielska pogoda.
Turyści przeglądali pocztówki wystawione na stelażach przed sklepami
pamiątkarskimi.
Przejechał piętrowy autobus z otwartą górną platformą, reklamujący „ZWIEDZANIE
MIASTA
W PIĘCIU JĘZYKACH”, z których jeden brzmiał jak japoński. Silnik diesla ryczał
wniebogłosy,
ciągnąc autobus stromo pod górę w kierunku eleganckiej łukowatej ulicy,
zabudowanej willami
z jasnego wapienia pochodzącymi z okresu Regencji.
Po przeciwnej stronie łukowatej ulicy ciągnął się park, a potem znów wyjeżdżało
się na
brukowany plac przed katedrą, gdzie artyści dawali swoje popisy, walcząc o
miejsce, czas
i prawo do tytułu stałych wykonawców, z wszystkimi wypływającymi stąd
przywilejami.
Właściwie nie mieli prawa tam występować – dlatego usuwano ich od czasu do czasu
albo
karano grzywną.
Nieduża grupka gapiów zebrała się wokół młodej kobiety stojącej na skrzynce
pośrodku
placu. Skrzynka pomalowana była na srebrno, a dziewczyna miała na sobie strój
baletnicy:
różowy trykot z pierzastą spódniczką, różowe rajstopy, różowe baletki z różowymi
klamerkami
i różową wstążkę na ściągniętych do tyłu włosach. Od umalowanej na biało twarzy
odcinały się
ciemne usta, ciemne oczy i dwa kółka różu na policzkach. Z oczu kapały na
rumieńce malowane
łzy.
Łzy te świadczyły o sporym talencie char akt ery zator a: były drobne tuż przy
kącikach
oczu, a im niżej na policzkach, tym większe. Twarz dziewczyny pozostawała
całkiem bez wyrazu
– wszystko mówiła za nią charakteryzacja. Cała postać sprawiała wrażenie dużej
mechanicznej
lalki – powiększonej wersji typowej figurki baletnicy, wieńczącej lustrzaną
przykrywkę szkatułki
na biżuterię z pozytywką: wystarczy pokręcić kluczykiem, a zabrzmi muzyka i
tancerka zacznie
powoli kręcić piruety.
Tak też dokładnie było.
Z boku skrzynki, na której stała artystka, tkwił spory srebrny klucz. Przy
kluczu widniał
otwór na monety. Kto chciał zobaczyć, jak baletnica tańczy, podchodził do
skrzynki, udawał, że
nakręca ją kluczykiem (co uwieczniali na fotografii znajomi lub krewni), a potem
wrzucał
w otwór monetę.
Moneta, dzięki sprytnemu urządzeniu wewnątrz, uruchamiała ukryty magnetofon i ze
skrzynki dobywała się muzyka. Zazwyczaj był to Taniec małych łabędzi z Jeziora
łabędziego
Czajkowskiego – rzadziej Walc kwiatów z Dziadka do orzechów.
Ledwie zabrzmiały pierwsze takty, baletnica zaczynała obracać się w kółko. Ruchy
miała
eleganckie i wdzięczne – najwyraźniej uczyła się kiedyś tańca z myślą o innej
karierze niż
kręcenie piruetów na skrzynce ku uciesze turystów.
Z powodu makijażu trudno było określić dokładnie jej wiek, lecz sądząc po
figurze, musiała
być jeszcze całkiem młoda – choć nie nastolatka – i piękna, chociaż w
specyficzny sposób.
Nie odznaczała się bowiem urodą konwencjonalną: niektórzy wahaliby się, czy w
ogóle
można nazwać ją ładną. Lecz dla tych, którzy cenią sobie niezwykłość i
oryginalność, był to typ
urody rzadki jak pustynny kwiat.
Dopóki grała muzyka, baletnica tańczyła, obracając się w kółko na swojej małej
scenie –
trwało to równo minutę. Po sześćdziesięciu sekundach ukryty mechanizm wyłączał
muzykę
i tancerka zastygała w pozie, którą właśnie przybrała.
Kto wie, czy nie ta właśnie zdolność wytrzymywania dowolnie długo w każdej pozie
stanowiła największą atrakcję jej występu. Potrafiła przez wiele minut – i to
bez widocznego
wysiłku – trwać na pointach, jak w środku piruetu. A jeśli koniec frazy
muzycznej zaskoczył ją
stojącą w pozycji wagi na jednej nodze, z rozpostartymi ramionami, również i tę
pozycję umiała
utrzymać, zdawało się, w nieskończoność – w rezultacie jednak do chwili, aż
jakiś litościwy widz
pokręcił kluczem, wrzucił monetę i pozwolił jej się wreszcie poruszyć.
Jej publikę, co nie dziwi, stanowili głównie turyści. Miejscowi znali przecież
te sztuczki od
dawna i nieraz jeszcze, chcąc nie chcąc, mieli je oglądać. Przechodzili mimo,
jakby widok
tańczących posągów był najpospolitszym zjawiskiem na świecie. Niektórzy znali
dziewczynę, ale
nie przyszłoby im do głowy zawołać ją po imieniu. Wykonywała, bądź co bądź,
swoją pracę,
a w pracy nie wypada nikomu przeszkadzać. Kostium baletnicy i charakteryzacja
maskowały
imperatyw ekonomiczny: nawet ktoś tak piękny jak tancerka ze łzą w oku musi
płacić rachunki
za czynsz, za jedzenie i zmagać się z codziennymi trudami rzeczywistości. Zycie
nie zwalnia
z kłopotów za sam wygląd – oferuje najwyżej drobne ulgi.
Lecz jeden z widzów nie był turystą i choć oglądał spektakl wielokrotnie, nie
zobojętniał na
jego uroki. Obserwował baletnicę niemal codziennie, z niezmienną fascynacją.
Mimo
oczarowania wstrzymywał się jednak przed przystąpieniem do skrzynki, odegraniem
pantomimy
nakręcania mechanizmu i wrzuceniem do otworu należnych drobniaków. Wolał
zostawić tę
przyjemność innym, a samemu trzymać się na uboczu.
Mógł mieć po temu istotny powód. Człowiek mniej samokrytyczny może by się tym
nie
przejmował, ale Ernst Eckmann był przewrażliwiony na punkcie swego osobliwego
wyglądu
i nie lubił, by przypominały mu o nim spojrzenia gapiów. Wystarczyło mu to, co
przeżył
w szkole. Nie lubił dzieci – może nie pojedynczych osobników, ale ogólnie, jako
gatunku. Kiedy
sam był dzieckiem, rówieśnicy zamienili jego życie w koszmar. Nawet teraz, w
dorosłym życiu,
bywał nieraz obiektem bezwstydnych ciekawskich spojr