13634

Szczegóły
Tytuł 13634
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13634 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13634 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13634 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alex Shearer Prędkość Mroku (The speed of the dark) Przekład Jolanta Kozak Dla Kate (oczywiście) Obcy tu Obce napotyka rzeczy, obce widuje cuda. Obce skarby ten piękny świat przed nim obnaża. Obce i wszystkie dla mnie zgoła nowe. Thomas Traherne (1636-1674) Rozdział pierwszy CHRISTOPHER Ci młodzi zdolni zwyczajnie się nie załapują. Widać ich z daleka, jak paradują ulicami, świeżo po dyplomie, wszystko jedno gdzie zdobytym: kieszenie pełne świadectw o kwalifikacjach, a miny takie, jakby znali lekarstwo na wszystko i odpowiedź na każde pytanie, nawet takie, jakie jeszcze nie padło. Ale ci nie trzymają się długo. To na ogół fajerwerki: rozświetlą niebo na parę sekund i zaraz spadają na ziemię. Spokojnie i pomału – oto moja dewiza. Pan Żółw staje do biegu z panem Zającem i który z nich wygra, jak myślicie? Więcej wskórano jak dotąd żmudnym dociekaniem niż błyskotliwością. Dlatego właśnie ja wciąż tutaj jestem i pracuję, a tamci wrócili, skąd ich przywiało, albo odeszli w siną dal, na nowe pastwiska. Widziałem, jak przychodzili, widziałem, jak odchodzili, widziałem, jak próbowali wracać, ale było już za późno. A ja tu jestem długodystansowcem i zamierzam utrzymać się do emerytury. Stąd się nikogo nie wyrzuca. W każdym razie nie takich zasiedziałych etatowców jak ja. Nie stać ich na pozbycie się takiego gościa. Zresztą, ja mam wyniki. Nic nadzwyczajnego – dość banalne przyczynki, na miarę, że tak powiem, chleba z masłem – ale za to regularne. A kto nie wypracuje sobie chleba z masłem, ten nie będzie miał kanapki. Bo sama konfitura nie zda się na nic. Za to ci młodzi zdolni w dziewięciu wypadkach na dziesięć – poprawka: w dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu na tysiąc – wypalają się błyskawicznie i już po nich. Czasem pękają. Za dużo się od nich oczekuje i nie umieją temu sprostać. W swoich rodzimych bajorkach – w domu czy na uczelni – byli grubymi rybami. Ale przychodzą tutaj – i przekonują się, że są płotkami w oceanie. To przykre przebudzenie dla kogoś, komu całe życie wmawiano, że jest Rekinem Ludojadem, bo łykał szkolne podręczniki jak sardynki czy szprotki. Niektórzy ludzie nie umieją się pogodzić z własną przeciętnością. Ja umiem – taki się już urodziłem, więc nigdy nie miałem niczego do stracenia. Każda odrobina ponad przeciętność to już była dla mnie wielka nagroda, niespodziewany czek przysłany pocztą. Budzę się nieraz i aż muszę się uszczypnąć, żeby uwierzyć, że to wszystko nie jest snem. Nie mam pojęcia, jak się tu dostałem. Widocznie miałem szczęście albo pomylono mnie z kimś innym. Optuję raczej za tą drugą możliwością. Tak czy owak, jestem tu i nie ruszę się aż do chwili, gdy wręczą mi pokaźny czek z odprawą za zwolnienie z powodu redukcji etatów – albo doczekam emerytury. Mógłbym zabawiać was setkami dykteryjek o młodych zdolnych, którzy przewinęli się przez nasz instytut, o dziwakach i błaznach – tylko jaki to ma sens? Na pewno sami znacie lepsze anegdotki, a te moje i tak już prawdopodobnie słyszeliście. Krąży ich wszędzie na pęczki: jedną kupujesz, druga darmo. Może nawet znacie osoby, o których w nich mowa, może chodziliście z nimi do szkoły. Dla mnie to też w większości odgrzewane kotlety – z wyjątkiem tej jednej historii. Jest ona niepowtarzalna, gdyż mówi o kimś, kto załamał się i zniknął jednocześnie – dwa w jednym, że się tak wyrażę. To był zwyczajny, młody facet, Christopher Mallan. Pracował nad deceleratorem światła – mogliście słyszeć coś o tym, jeśli czytujecie prasę naukową, o to was jednak nie posądzam. Rzecz była od początku do końca jego pomysłem. Ja od razu wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. Nie sposób ująć takiego problemu w równania, nawet za pomocą komputerów, które pracowałyby na okrągło dzień i noc, także w weekendy i święta, przez tysiąc lat. Na sukces liczyć mógł jedynie geniusz albo szczęściarz – a najlepiej genialny szczęściarz. Działający od początku z założeniem, że wyliczyć się tego nie da – o co gotów byłem się założyć, stawiając cały swój majątek. Projekt był nierealny od samego początku. Mimo to nigdy bym nie podejrzewał, że Christopher Mallan może nagle zniknąć, a tym bardziej że jest poetą czy w ogóle pisarzem, którym w końcu się okazał. Według mnie, absorbowała go wyłącznie fizyka i szalona idea deceleratora. Zajmował się jedną z tych dziedzin fizyki, na których zna się z dziesięć, być może, osób na świecie. A i z tej dziesiątki, która twierdzi, że wszystko rozumie, pięcioro najpewniej kłamie, przesadza albo naciąga argumenty dla ratowania własnej reputacji. Chris cały swój czas poświęcał problemowi, którego nigdy nie rozwiązał. Może odrobinę pchnął kwestię do przodu, może o milimetr czy dwa przybliżył naukę do upragnionego celu, ale właściwie nic więcej nie osiągnął – co można by zapewne powiedzieć o większości pracowników naukowych: cała nasza działalność to mozolne popychanie tego monstrualnego pociągu po torach. Gdy przyłożymy się i pchniemy wszyscy pospołu, udaje się raz na sto lat przesunąć kolubrynę naprzód o jakieś dwa centymetry. I nagle zjawia się ktoś taki jak Isaac Newton czy Albert Einstein, kto jednym palcem w minutkę popycha nasz pociąg o całą milę. Dla większości z nas jednak działalność naukowa to mordęga i nuda, dreptanie w kółko i serie niepowodzeń, po których czasem następuje drobny sukces – ale często i to nie. Chris był samotnikiem, a po trosze chyba i ofiarą samotności, do pracy zaś miał stosunek osobliwy. W działaniu naukowym widział nie tyle odkrywanie nowych rzeczy, ile odzyskiwanie przez nas dawnej, zagubionej wiedzy. Naukowców postrzegał z perspektywy „wielkiego upadku” – jakbyśmy wszyscy byli Adamami i Ewami, którzy próbują dostać się z powrotem do Raju, przypomnieć sobie rzeczy dawno zapomniane, odnowić wiedzę, z którą przyszliśmy na świat, odzyskać to, co utracone. Łączyła nas raczej koleżeńska znajomość niż przyjaźń, chociaż mogłoby dojść do ocieplenia stosunków między nami, gdyby nie jego całkowite zapamiętanie w pracy, no i różnica wieku. Chris był młody. Ja przy nim jestem starcem. Ale Chris nie miał czasu na przyjaźnie z nikim, bez względu na wiek. Chris żył pracą. Może nawet się dla niej poświęcał. Przypuszczam, że niektórzy ciężko znoszą porażki, a nawet samą myśl o porażce. Chris jednak był tak silnie owładnięty swoją obsesją, tak nawiedzony, że chyba nawet nie dopuszczał do siebie takich obaw. Zagłuszał je pracą. Nawet Bóg po stworzeniu świata wziął wolne w niedzielę – a skoro Bóg skorzystał z dnia wypoczynku, to korzystam z niego i ja. Ale Chris uznawał tylko pracę, pracę i jeszcze raz pracę. Raz jeden udało mi się namówić go, żeby w weekend zrobił sobie parę godzin przerwy i wpadł do mnie na grilla. Był czerwiec, wyjątkowo upalny. Po naszym domu i ogrodzie przewalały się tłumy przyjaciół i ich rozbrykanych dzieci; zaprosiliśmy też sąsiadów, żeby nie mieli pretensji o hałasy, skoro sami się do nich przyczynią. Moja żona zdybała Chrisa w jakimś kącie, z drinkiem i hamburgerem w dłoniach, i zaczęła go wypytywać o rzeczy, które na pewno nie powinny jej obchodzić – Chris był jednak zbyt uprzejmy, aby zwrócić jej na to uwagę. Na początek spytała, czy nigdy nie miał ochoty się ustatkować, ożenić albo chociaż zamieszkać z kimś i założyć rodzinę – a może już istniała w jego życiu jakaś ważna osoba? (Domyślałem się, co próbuje wysondować, ale czułem, że się myli – zresztą, to naprawdę nie była jej sprawa. Chris nie stronił od kobiet – po prostu nie miał na nie czasu). Odpowiadał wymijająco, jak zwykle. Robił uniki, kluczył, meandrował, aż w końcu zmienił temat, dając jednak wcześniej do zrozumienia – co triumfalnie zakomunikowała mi żona jeszcze tej samej nocy – że ma już zobowiązania rodzinne, i to poważne, w związku z czym nie może się obarczać dodatkowymi. Co do natury owych zobowiązań nie puścił jednak pary z ust. Przyznam, że mnie to zaskoczyło. Nie pamiętałem bowiem, aby Chris, odkąd go znałem, dzwonił do kogoś lub odbierał prywatne telefony. Ani na jego biurku, ani na parapecie jego okna w laboratorium nie widziałem nigdy kartki od wuja, ciotki czy kogokolwiek innego z życzeniami na urodziny, Boże Narodzenie lub inną okazję. O jego przeszłości wiedziałem tylko tyle, ile sam zechciał mi wyznać, a była to wiedza szczątkowa. Parę faktów znałem z życiorysu, który złożył wraz z podaniem o pracę i dyplomem wzorowego studenta, oraz ze wstępnego wywiadu (który przeprowadziłem z nim osobiście). W dzieciństwie został porzucony przez rodziców. Jak, dlaczego i w jakich okolicznościach – tego nie zdradził mi nigdy, słyszałem jednak z innych źródeł, że najpierw z domu odeszła matka, a w parę lat po niej ojciec – po prostu wyszedł i więcej nie wrócił, zostawiając małego na łasce losu. Chłopcem zajęli się obcy ludzie, a konkretnie, zdaje się, jakiś przyjaciel rodziny. Ojciec zniknął bez śladu z życia Chrisa, odciął się od niego. Chris nie był już wtedy nieświadomym pacholęciem, zbyt młodym, aby odczuć ból odtrącenia. Być może przyjąłby to łatwiej, gdyby był młodszy. Przykre doświadczenie zapadłoby w jego psychikę zbyt głęboko, by poczynić w niej większe szkody. Lecz stało się inaczej, znacznie gorzej i boleśniej. Chris znał i kochał swojego tatę – tatę, który go wychowywał od najmłodszych lat, od przedwczesnej śmierci matki czy też – co na jedno wychodzi – jej odejścia z domu. Ojciec Chrisa był typem niekonwencjonalnym, lecz to nie znaczy, że nie był człowiekiem przyzwoitym i opiekuńczym. Szczerze mówiąc, mam zaufanie do oryginałów – doświadczenie nauczyło mnie, że uważać trzeba raczej na tych w garniturach. To ojciec zmieniał Chrisowi pieluszki, wstawał do niego w nocy, martwił się, kiedy mały dostawał gorączki, dreszczy i napadów kaszlu. To ojciec odprowadzał go do przedszkola i na plac zabaw – czasem jako jedyny mężczyzna w tłumie matek. Dlatego Chris tym boleśniej odczuł jego stratę. Tak mocno byli zżyci, przez tyle lat – i nagle ojciec po prostu sobie poszedł, bez słowa wyjaśnienia, bez słowa pożegnania. Zniknął bez śladu. To się zdarza, rzecz jasna: ludzie znikają. Może dlatego i Chris zrobił w końcu to samo. Może znikanie to cecha dziedziczna, jak niektóre zdolności, zalety i wady – po prostu ma się to we krwi. Archiwa świata pełne są akt osób zaginionych – osób, które przewinęły się przez życie innych ludzi, a potem nagle słuch o nich zaginął. Może niektóre z nich zaginęły naprawdę, może niektóre nie chcą zostać odnalezione. Część padła pewnie ofiarą morderców, a ich ciała spoczęły w betonowych trumnach albo na dnie morza. Ktoś rzucił się z wysokiego urwiska, ktoś przedawkował leki i położył się w wysokiej trawie, bo miał już wszystkiego dość, po czym więcej się nie obudził. Być może ojciec Chrisa nie tyle sam zniknął, ile został zniknięty (przez osobę lub osoby nieznane, z przyczyn niewiadomych). Ocierał się, o ile mi wiadomo, o margines społeczny i kto wie, czy nie znał jakichś podejrzanych typków. Ale do dziecka to nie trafia, że kochana osoba odeszła nie z własnej woli. Dla dziecka tak czy owak jest to porzucenie: zostaje samo, opuszczone przez tego, kogo kocha. Nieważne, dokąd ten ktoś odszedł ani dlaczego – ważny jest sam fakt odejścia. Czy da się o czymś takim myśleć inaczej? Czy da się po czymś takim żyć inaczej niż z bolesną świadomością odrzucenia, połączoną z nigdy niewygasłą do końca nadzieją na powrót utraconej osoby? Myślę – a przynajmniej lubię sobie wyobrażać – że ludzie, którzy zajęli się Chrisem po odejściu ojca, byli dobrzy, poczciwi i pełni szlachetnych intencji. Ale przecież mogli być całkiem inni: surowi i brutalni. Nie mam pojęcia, jak było naprawdę. Wiem jedno: Chris niewiele o nich mówił i nie utrzymywał z nimi kontaktów. Jeżeli nawet miał przyrodnie rodzeństwo, to nigdy o nim nie wspominał. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie zachowuje żadnych związków z własną przeszłością, żadnych pamiątek – z wyjątkiem jednej: małej szklanej kopułki. Pospolity, wszystkim znany przedmiocik – Chris używał go jako przycisku do papierów. Kopułka stała na jego biurku w gabinecie, ilekroć tam zachodziłem. Przez pewien czas pracowaliśmy nad równoległymi projektami, więc często uzgadnialiśmy dane i wymienialiśmy obserwacje. Nie wiem dokładnie, jakie miała dla niego znaczenie, ale z pewnością niemałe. Wyglądała na typową jarmarczną zabawkę, wypełnioną przejrzystą cieczą z zawiesiną z płatków śniegu. Najczęściej na spodzie w środku takiej kopułki tkwi bałwanek, a kiedy nią potrząsnąć, chmura śniegu wzbija się w górę i opada na niego. I nagle znów mamy zimę i przedsmak świąt Bożego Narodzenia – na każde zawołanie, na własnym biurku. Tyle że z kopułki Chrisa cały płyn musiał z latami wyciec albo wyparować, gdyż najwyraźniej była pusta. Brakowało w niej pęcherzyka powietrza, uwięzionego między powierzchnią cieczy a czubkiem półkuli. Nie wiedziałem o tym, rzecz jasna, gdy ją pierwszy raz zobaczyłem – widocznie nie przyjrzałem się dość uważnie – i rozmawiając z Chrisem, machinalnie sięgnąłem po kopułkę, aby wstrząsnąć nią lekko i popatrzeć, jak pada śnieg. Ledwie jednak wyciągnąłem rękę, z Chrisem stało się coś dziwnego. Pobladł gwałtownie. Normalnie był człowiekiem spokojnym i bezkonfliktowym. Ale wtedy poczułem, że gdyby musiał mnie zabić, aby zapobiec dotknięciu przeze mnie kopułki – zrobiłby to bez skrupułów. Błyskawicznie sięgnął przez biurko i złapał mnie za nadgarstek. Jego chwyt był jak ciasna stalowa pętla. Zląkłem się nie na żarty. Poczułem w nim przez moment nadludzką siłę, zdolną złamać mi rękę jak zapałkę. Miałem autentycznego pietra – jak każdy, kto odkryje nagle, że żyjący obok niego zwyczajny, normalny człowiek jest w gruncie rzeczy wariatem, a on to dopiero teraz zauważył. – Nie waż się nigdy więcej tego robić! – ostrzegł mnie. – Nie waż się tego tknąć. Nigdy! Wystarczy poruszyć... wystarczy potrząsnąć i... Usiłowałem zachować spokój. Jeśli zachowam spokój, on też się uspokoi – taką przynajmniej miałem nadzieję. – Ale o co chodzi, Chris? – spytałem niewinnie. – Czy zrobiłem coś złego? Co się stało? Chciałem tylko popatrzeć, jak pada śnieg. Nic więcej. Przepraszam cię. Naprawdę nie miałem zamiaru popsuć ci kopułki. Więcej jej nie dotknę. Zapomnijmy o tym. Wszystko w porządku. Jeszcze przez chwilę więził moją rękę, wreszcie gniew zgasł w jego oczach i zwolnił uścisk. – Przepraszam – bąknął. – Ale to... jest dla mnie bardzo ważna rzecz. Bardzo już stara... dość stara, w każdym razie... i bardzo delikatna... dlatego... Wtedy dopiero zauważyłem, że w kopułce nie ma płynu. – Wszystko wyciekło – powiedziałem. – Śnieg tak czy owak nie miałby jak padać. Chris spojrzał na mnie tępym wzrokiem jak przybysz z innego świata. – Śnieg? – No, śnieg, płatki śniegu... Dopiero wtedy zrozumiał, o czym mówię, ale pokręcił głową. – Nie. Tam nigdy nie było płatków śniegu. To co innego. – Nie było śniegu? – Nie – odparł. – Nie było śniegu. Przyjrzałem się baczniej kopułce. Chris miał rację. Nie było w niej śniegu, nie było płynu – mało tego: nie było nawet bałwana. Wnętrze półkuli było najwyżej lekko zabrudzone, jakby dostało się tam kilka czarnych drobinek pyłu. – Więc co to właściwie jest? – spytałem. – To... pamiątka – odpowiedział. Rozdział drugi KOPUŁKA Przyjrzałem się kopułce jeszcze raz. Ale niezbyt skrupulatnie. Nieszczególnie mnie wtedy interesowała. Miałem własną robotę, własne porachunki ze światem, własne schody do pokonania, własne kwity do zapłacenia. Tak to nieraz bywa we wspaniałym świecie nauki. Poza tym, coraz mocniej odczuwałem brak okularów do czytania, lecz z próżności odkładałem wizytę u okulisty. Nie widziałem więc kopułki zbyt wyraźnie, jednak wystarczająco, by zauważyć, że istotnie była to pamiątka. Wewnątrz tkwiła miniaturowa replika jakiegoś miasteczka. Turyści chętnie kupują takie rzeczy. Mimo braku tabliczki z nazwą miałem wrażenie, że rozpoznaję miejscowość. Model przedstawiał uzdrowisko w zacisznym rejonie Anglii, wiekowe miasteczko o bogatej przeszłości historycznej – charakterystyczne wieże katedralne, plac przed opactwem, parki, tereny zielone, teatr i, oczywiście, gorące źródła mineralne. Było to bez wątpienia... gdzieś. Kto tam był, ten sam już się domyślił. Dla pozostałych wolę zachować nazwę miasteczka w sekrecie. Czy to w końcu takie ważne, gdzie to się stało? Wszystko gdzieś się musi zdarzyć – a mogłoby zdarzyć się wszędzie. Model wyglądał na robotę pierwszej klasy i był, na moje marne oko, zaskakująco szczegółowy. – Mieszkałeś tam kiedyś? – spytałem Chrisa. Zanim mi odpowiedział, zapatrzył się w kopułkę, jakby zaglądał w głąb własnego dzieciństwa, w przeszłość pełną przykrości i cierpień, ale może też i szczęśliwych, miłych wspomnień. – Tak – odparł wreszcie. – Kiedyś tam mieszkałem. – I masz tam jeszcze krewnych? Zmroził mnie wzrokiem. Znacie takie spojrzenie? Takie, które potrafi ściąć wodę w lód bez konieczności użycia zamrażarki? – Owszem, mam tam jeszcze krewnych, w pewnym sensie. Ale właściwie co cię do mnie sprowadza? – Twoje równania. Twoje prace nad deceleratorem. Bądźmy szczerzy, Chris: przykro mi znów to powtarzać, ale marnujesz czas. Jest tyle innych zagadnień... Uśmiechnął się półgębkiem. – Czyżby? Marnuję czas? Tak sądzisz? – Naprawdę przykro mi to mówić – odparłem – ale zmierzasz w całkiem fałszywym kierunku. Cały ten projekt to jedna wielka strata czasu. Nie da się skonstruować deceleratora. Wątpię, czy takie urządzenie w ogóle ma rację bytu. – Wątpisz? – Wątpię. Znów uraczył mnie enigmatycznym, z lekka pogardliwym uśmieszkiem. – A gdybym ci powiedział, że takie urządzenie już istnieje? – Trudno byłoby mi w to uwierzyć – odparłem. (Nie lubię owijać w bawełnę). Zlekceważył mój sceptycyzm. – Gdybym powiedział ci nie tylko, że takie urządzenie istnieje, ale że je widziałem na własne oczy? – W to równie trudno byłoby mi uwierzyć. On jednak szedł już na całego – łeb spuszczony, rogi wystawione, jak rozjuszony byk na widok czerwonej płachty. – A gdybym ci jeszcze powiedział, że to nie jest żaden problem? – Niby co? – zapytałem, z lekka już zaintrygowany. – Spowolnić prędkość światła tak, że przestanie ono być światłem... – Nie nadążam za tobą... – Tak że światło przeistoczy się w... jak to najlepiej określić... przeistoczy się w... ciemność? – Nie napiłbyś się kawy, Chris? – zasugerowałem ostrożnie. – Biała bez cukru, taką pijasz, prawda? – I powiem ci coś jeszcze: trudność wcale nie polega na stworzeniu deceleratora. Polega na odwróceniu jego funkcji – ciągnął swoje Chris, ignorując propozycję kawy. – Odwróceniu, tak? Okej. Marzyłem już tylko o tym, żeby coś zakłóciło nam rozmowę – miałem cichą nadzieję, że ktoś wejdzie do pokoju, że zadzwoni telefon. – Bo inaczej nikomu nie będzie można o nim powiedzieć. – Czemu nie? – Ponieważ dopóki działa jednokierunkowo, jest zbyt niebezpieczny. Przestaje być maszyną. – A staje się czym? – Bronią. – Bronią? – Narzędziem kary – zemsty. A czyż można dopuścić, żeby takie narzędzie wpadło w ręce niewłaściwych osób? – Wybacz, Chris, ale... Jeśli o mnie chodzi, zabrnęliśmy w zbyt głęboką wodę. Może Chrisowi sięgała tylko po szyję, ale mnie zdecydowanie przydałby się akwalung, a nie wziąłem go ze sobą. Poruszałem się po dnie z coraz większym trudem. – Spójrz od tej strony – perorował dalej Chris. – Na świecie pełno jest wspaniałych maszyn. Co mają z sobą wspólnego? Można je wyłączyć. Ich działanie nie zawsze bywa nieodwracalne. Ale weź rewolwer. Z rewolweru wystrzelony zostaje pocisk. Pocisk zabija. Nie ma odwrotu, nie można cofnąć się do punktu wyjścia. Drugie prawo termodynamiki – mruknąłem, po to jedynie by dać mu sygnał, że wciąż jestem na tej samej głębokości i uczestniczę w rozmowie. – Entropia systemu stale narasta – innymi słowy, powstaje coraz większy burdel. Upuszczasz kieliszek – rozbija się w drobny mak. Upuszczasz kawałki szkła, ale one spontanicznie nie łączą się w całość, w nowy kieliszek. Strzelasz do kogoś... – I nie możesz już odstrzelić. O to właśnie chodzi. Nie da się odeksplodować eksplozji. I tego właśnie muszę się dowiedzieć... Urwał w pół zdania i zapatrzył się w okno. – Czego, Chris? Odwrócił się do mnie. – Jak odstrzelić wystrzał. Muszę dowiedzieć się, jak odstrzelić wystrzał. Nabierałem coraz większej pewności, że Chris dołączył do grona czubków. Znacie pewnie to powiedzonko: „wielkim umysłom blisko do szaleństwa” czy jakoś tak. Czyli, o ile dobrze rozumiem, im człowiek inteligentniejszy, tym bardziej skłonny do ześwirowania. Nie żebym znał się specjalnie na psychologii. – Czyli rewolwer masz już w garści? – zapytałem. – Mówiąc metaforycznie: masz już ten rewolwer? – Mam. – Ale nikomu nie możesz o nim powiedzieć. – Nikomu. Dopóki się nie dowiem, jak z niego odstrzeliwać. – Kapuję. Nie kapowałem. Ale powiedziałem tak dla świętego spokoju. Dodałem tylko, jakby mimochodem: – A wiesz, Chris, chętnie bym rzucił okiem na to urządzenie. Jest jakaś szansa? Znów odpowiedział nikłym, enigmatycznym uśmieszkiem, w którym czaiła się swoista wyższość. Jakby wiedział więcej niż wszyscy, jakby jemu jednemu były dostępne rzeczy ukryte, o których zrozumieniu my, zwykli śmiertelnicy, nie mamy nawet co marzyć. – Może kiedyś – powiedział. – Może kiedyś. Przyznam się, że na mnie takie uśmieszki nie robią wrażenia. Widywałem je już na twarzach facetów, którzy obnoszą po ulicach hasła protestacyjne, i takich, co pisują pamflety albo snują niestworzone teorie, albo wydają własnym sumptem cienkie broszurki o zawiłej treści, albo wspięci na pudła po mydle wygłaszają płomienne mowy, albo wieszczą rychłą inwazję kosmitów, albo opowiadają, jak zostali porwani do latającego spodka, albo na każdym kroku wietrzą spisek, za którym stoi sam premier i skrzętnie go tuszuje. Więc, powtarzam, takie nikłe, enigmatyczne uśmieszki nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Budzą we mnie nie tyle świadomość własnych ograniczeń, ile raczej oczekiwanie na wycie karetki pogotowia z panami w białych kitlach. – Więc mogę je kiedyś zobaczyć? – upewniłem się. – Niedługo? Namyślał się chwilę nad odpowiedzią. Był mistrzem w namyślaniu się chwilę nad odpowiedzią. Może w pewnym sensie nie było to złe, ale potrafiło doprowadzić człowieka do szału. – Może – odparł w końcu. Tyle czekania na jedno słowo! – Więc kiedy? – Kiedyś. To ciągłe „kiedyś” zaczynało mnie już denerwować. Prawdę mówiąc, tak się wkurzyłem, że miałem chęć od razu, tam, na miejscu, cofnąć mu dotację naukową. Osobiście uczynić tego nie mogłem, ale cóż prostszego niż złożyć odpowiedni wniosek. Pohamowałem się jednak, przygryzłem tylko wargę, odwróciłem się i ruszyłem do drzwi. – To niemożliwe, Chris – rzuciłem na odchodnym. – Mamy kłopot z rozpędzeniem najmniejszej drobiny materii do prędkości światła, a co tu mówić o procesie odwrotnym... niedorzeczna koncepcja. Tego się zwyczajnie nie da zrobić. – Da się... – powiedział. A gdy domykałem drzwi, zdawało mi się, że dodał: – Już się dało. Ale pewnie się przesłyszałem. Przypuszczam, że prawdziwy naukowiec, innowator, pionier, nie może żyć samą tylko nauką: musi mieć w sobie także coś z artysty – coś, czego ja nigdy nie miałem. Szczerze mówiąc, miałem w sobie raczej coś z przeciętniaka. Z kolei prawdziwy artysta obdarzony jest intuicyjnym rozumieniem otaczającego go świata, co czyni go – nawet jeśli nie z wykształcenia, to z natury – naukowcem. Przynajmniej ja tak uważam. Nigdy nie opowiadałem się za rozdzieleniem nauki i sztuki. Dla mnie stanowią one dwie uzupełniające się części całości, dwie strony tego samego medalu. Niejeden wielki artysta był zarazem wielkim naukowcem, niejeden wielki naukowiec był również artystą, i to są fakty. Nigdy jednak nie podejrzewałem Chrisa Mallana o talent pisarski. Nigdy. Ta jego zdolność ujawniła się zresztą bardzo późno. Właściwie nie mam już nic istotnego do dodania na temat Christophera. Był odludkiem, dziwakiem, pasjonatem nękanym przez własne kompleksy i demony. Pracował do późnej nocy, wręcz obsesyjnie, i nigdy, o ile tylko mógł tego uniknąć, nie brał urlopu. Działał z taką pasją, jakby chciał spłacić jakiś dług, jakby wypełniał daną komuś obietnicę, że nie zawiedzie go i nie ustanie w staraniach – jakby dla tego kogoś był jedyną nadzieją. Działał jak człowiek spieszący na ratunek – nie wiadomo komu ani w jakiej opresji. A jednak przypomina mi się kolejne dziwne zdarzenie. Incydent ten przekonał mnie jeszcze dobitniej, że Christopher nie jest zwyczajnym ekscentrykiem, lecz kiedy zechce, umie popaść w autentyczny obłęd. Mniej więcej tydzień po zajściu z przyciskiem do papierów musiałem znów zajrzeć do jego gabinetu, w sprawie jakichś kwestionariuszy, które powinien był dawno wypełnić, a nawet się do tego nie zabrał. (Deceleracja kwestionariuszy do wypełnienia wychodziła mu doskonale). Przycisk do papierów tkwił na tym samym miejscu. Tyle że zaszła w związku z nim pewna zmiana. Był przykręcony do biurka. W drewnianą podstawę kopułki wkręcono trzy śrubki, kalecząc mahoniowy blat. (No, zgoda, mahoniowy był tylko fornir, ale biurko mimo wszystko miało swoją wartość i było własnością instytutu). Chris zauważył, że spostrzegłem zmianę. Chyba nigdy nie przyszło mu do głowy, że do biurka będącego własnością instytutu nie należy niczego przykręcać. A może po prostu miał to w nosie. – Bałem się – rzekł – że sprzątaczka ją przesunie. – Ach tak – odparłem. Na to Chris powiedział coś, co upewniło mnie, że przydałby mu się urlop: – To byłoby jak trzęsienie ziemi. – Ach tak? – wykrztusiłem. – Ludzie mogliby stracić życie. – Naturalnie – przyznałem skwapliwie. – I dlatego niech lepiej stoi bezpiecznie przykręcona w jednym miejscu – podsumował Chris. – W ten sposób unikniemy wypadku i ofiar. Nie wolno przecież dopuścić, żeby ktoś zginął pod gruzami. – Jasne, Chris. Nie wolno do tego dopuścić. Zmusiłem go, żeby jeszcze w tym samym roku wziął urlop. Pogadałem z Jeffersonem i wymogliśmy to na nim wspólnymi siłami. Zdaje się, że przez parę tygodni podróżował po Europie. Pod jego nieobecność zajrzałem do gabinetu. W blacie biurka widniały trzy otwory po śrubkach, ale kopułki nie było: Christopher zabrał ją z sobą. Chciał, żeby też miała wakacje – pomyślałem. Może postanowił pokazać jej świat. Po powrocie z urlopu przykręcił kopułkę z powrotem do biurka. Tkwiła tam aż do czasu jego zniknięcia. Sprostowanie: pozostała tam nawet po jego zniknięciu. Patrzę na nią w tej chwili. Pewnego dnia Chris zniknął – tak po prostu. Ulotnił się ze swojego laboratorium. Ostatnią osobą, która go widziała, była pani Evershad z działu księgowości. Wychodząc z instytutu, minęła się z Christopherem, który wracał właśnie do swoich badań. Wciąż pracował nad projektem deceleratora, mnożąc coraz bardziej zawiłe równania dotyczące polaryzacji światła, zróżnicowanej długości fal poszczególnych barw, rozszczepienia spektrum, izolowania pojedynczych kolorów i zderzania ich fal, którego efektem byłoby spowolnienie całego procesu, a następnie odwrócenie go. Jakieś postępy poczynił, ale – o ile mi wiadomo – nie rozgryzł problemu do końca. Co dziwniejsze, bezpośrednio przed zniknięciem zdemolował znaczną część kosztownego wyposażenia laboratorium. Wszędzie pełno było okruchów szkła i poprzepalanych obwodów. (Całe szczęście, że jesteśmy ubezpieczeni). Co do równań, Chris zostawił ich po sobie mnóstwo – tyle że prawie nie da się ich odcyfrować, nie mówiąc już o zrozumieniu. Może był to – lub miał być – jego wielki dzień, ale coś poszło nie tak i miarka się przebrała: Chris skapitulował, uznał, że ma dość, a nie potrafił przyznać się do porażki. Naturalnie, wszystkie miłe obowiązki – tropienie poszlak, próby odnalezienia Chrisa, rozmowy z władzami i policją, papierki, tajniacy i tak dalej – spadły na niżej podpisanego. Na koniec musiałem posprzątać biurko Christophera i wtedy właśnie natknąłem się na maszynopis – ten, który poznacie niebawem. Na biurku pozostała też szklana kopułka. Nie mogłem zrozumieć, czemu Chris nie zabrał jej ze sobą, skoro najwyraźniej przedstawiała dla niego tak wielką wartość. Była odkręcona i odstawiona na bok. Tuż przy niej stało na biurku osobliwe, lecz dość zręcznie skonstruowane urządzenie, złożone z licznych soczewek, lusterek i elektromagnesów. Domyśliłem się, że nad nim właśnie pracował Chris. W dolnej szufladzie biurka znalazłem pudło z maszynopisem. Na pokrywie pudła leżał list następującej treści: Drogi Chanie (Charlie to ja), przypuszczam, że to Ty będziesz po mnie sprzątał, więc chciałbym przekazać Ci to, co znajdziesz w środku, tytułem swoistego wyjaśnienia. Mam poczucie, że przynajmniej tyle jestem Ci winien. Zdziwi Cię może, dlaczego nie opisałem sprawy wprost, tylko nadałem jej formę literacką. Odpowiedź jest prosta: dlatego że i tak nikt mi nigdy nie uwierzy. Choćbym nie wiem jak się starał, każdy – może nawet i Ty – uzna tę historię za fikcję, więc lepiej z góry przedstawić ją w ten sposób. Przyznam też szczerze, że nie byłem w stanie pisać w pierwszej osobie. Próbowałem, nawet tak zacząłem, ale „ja „i wszelkie jego formy po prostu nie przechodziły mi przez pióro. Przywoływanie wspomnień okazało się zbyt bolesne. Musiałem się więc jakoś od nich zdystansować. I dlatego napisałem tę historię tak, jakby przydarzyła się komuś innemu. Starałem się też oddać sprawiedliwość wszystkim postaciom, tak pozytywnym, jak i negatywnym. Wydaje mi się bowiem, że na świecie tak naprawdę nie ma skończonych łotrów – są tylko ludzie dotknięci cierpieniem, których nieszczęście pcha do popełniania czynów niegodnych. I to już wszystko. Może zdołasz opublikować kiedyś tę historię w moim imieniu, może nie. Tak czy owak, mam nadzieję, że przyczyni się ona choć po części do wyjaśnienia sprawy. Dzięki za wszelką okazaną mi serdeczność, pozdrów też ode mnie żonę i dzieci, podziękuj im za ofiarne próby zaprzyjaźnienia się ze mną. Mam nadzieję, że nie zapamiętały mnie jako osobnika wyniosłego i opryskliwego. Ja po prostu nie miałem nigdy czasu na przyjaźń. Co być może niebawem zrozumiesz. Twój Christopher Nie, nie był to w gruncie rzeczy zły gość. Wcale nie. W każdym razie, otworzyłem pudło i odkryłem w nim ten manuskrypt, a także dyskietkę, zawierającą – jak się później okazało – jego wersję elektroniczną. W pudle znajdowało się ponadto parę wierszy autorstwa Christophera – niektóre nawet niezłe, chociaż wszystkie na ten sam temat: miłości i straty. Przeczytałem je od deski do deski i, jakkolwiek nie do końca zrozumiałem, odniosłem wrażenie, że mają w sobie to, co powinna mieć poezja: budzą w czytelniku poczucie, że mógłby być kimś doskonalszym, niż jest, że świat jest lepszy, niż się zdaje, że istnieją sfery życia ledwo przez nas dotknięte i że choćby nie wiem jak podle świat nas traktował, zawsze pozostanie nieodgadniony, piękny i pełen cudów. A po lekturze pozostaje zadziwienie – dziecinne wręcz, jakby z czasów gdy wszystko było jeszcze nowe, straszne i nadzwyczajne, zanim uświadomiono nam, że sny się nie spełniają, i wierzyliśmy, że wszystko jest możliwe – z czasów gdy cuda się zdarzały. No i jeszcze ten... ten rękopis. Nie wiem, co o nim powiedzieć. Nie znam się na literaturze i nie jestem nawet pewien, czy tekst Christophera zasługuje na to miano. Ale może ma swoją wartość. Tak jak ma swoją wartość kopułka – wartość pamiątki po kimś i wspomnienia. W pewnym sensie rękopis Chrisa jest jego testamentem i pomnikiem – jedynym zapewne, jakiego się doczeka. Bardzo możliwe, że Chris sterczy teraz przed wejściem do jakiegoś sklepu albo kuca przy maszynie w salonie gier, żebrząc o drobne u szczęśliwców, których stać na zakupy i hazard. Swoją książkę musiał pisywać wieczorami, podczas przerw w pracy nad projektem deceleratora. Tu stroniczka, tam stroniczka, i uzbierał się z tego w końcu niezły plik. Mam swoją teorię na temat rękopisu Chrisa: był to jego sposób odreagowywania. Chris pozostał w głębi duszy porzuconym dzieckiem. Nigdy nie pogodził się do końca ze stratą rodziców, a fantazjowanie na kartach rękopisu łagodziło jego ból. Paradoksalnie, fantazjowanie było w jego przypadku racjonalizacją (przepraszam za pretensjonalny styl). No i tyle właściwie. Cała historia jest autorstwa Christophera. Ja nadałem jej jedynie tytuł. Chris zostawił swoją opowieść bez tytułu. Długo zastanawiałem się, jak ją nazwać – szukałem frazy zarazem zręcznej i oddającej treść książki. Wymyśliłem i odrzuciłem chyba ze sto kombinacji. I nagle przypomniałem sobie sformułowanie, którego używał sam Christopher, przyjmując je w końcu jako roboczy tytuł projektu deceleratora. To samo sformułowanie pojawia się raz w jego artykułach naukowych i kilkakrotnie w rękopisie. Wydało mi się trafne i odpowiednie, gdyż łączyło w sobie sztukę z nauką, tajemnicę z paradoksem. Christopher byłby, sądzę, zadowolony. Może nawet sam wybrałby ten właśnie tytuł. A oto on: Prędkość mroku. Nie namawiam Państwa do dalszej lektury. Jeśli jednak mają Państwo ochotę poznać historię Chrisa, opowiedzianą jego własnymi słowami, kropka w kropkę tak jak w maszynopisie – proszę uprzejmie. Zaczyna się na sąsiedniej stronie. Rozdział trzeci POPPEA – TANCERKA Jej zniknięciem z początku nikt specjalnie się nie przejął, bo było to w jej stylu. Stale znikała. Jak za sprawą magicznej sztuczki. Miała niby wyjechać gdzieś do pracy w balecie, ale gdy tam zadzwonili, powiedziano im, że wcale się nie zjawiła – widocznie zmieniła zdanie. Pracowała dorywczo u pana Eckmanna, odkąd przyszła zima i zrobiło się za zimno i za mokro na odgrywanie posągu. Ale pan Eckmann twierdził, że wtedy jej nie widział. Po prostu przychodziła i odchodziła – zawsze przychodziła i odchodziła – właśnie tym budziła ciepłe uczucia, za to ją ludzie kochali. Przynajmniej Robert, a może i Christopher też. Bardzo łatwo było ją kochać. Mógłby ktoś powiedzieć, że zawiodła pana Eckmanna, który spodziewał się, że popracuje u niego dłużej – ale nawet on nie miał do niej pretensji, a jeśli miał, to nigdy się do tego nie przyznał. Z pewnością sprawiła mu swoją nieobecnością pewien kłopot, bo musiał teraz całkiem sam nie tylko tworzyć eksponaty, ale i prowadzić galerię. Sam obsługiwał kasę i przyjmował pieniądze, sam też kierował zwiedzających na górę do zaciemnionego pokoju, doradzając im, aby najpierw postali chwilę i przyzwyczaili oczy do półmroku, zanim zaczną zaglądać w mikroskopy. Ale to mu widać nie przeszkadzało. Mógł z łatwością znaleźć nową osobę do pomocy – stale ktoś rozglądał się za dorywczą, niezobowiązującą pracą, najchętniej pod dachem, z dala od chłodu i wilgoci, w przyzwoitych godzinach, na siedząco, z niewielkim zakresem obowiązków, ograniczających się do udzielania odpowiedzi na sporadyczne pytania, wydawania biletów i obsługiwania czytnika kart kredytowych. Najwyraźniej mu nie zależało. Może wolał łudzić się nadzieją, że trzyma posadę dla niej – tej, która wróci równie niespodziewanie, jak odeszła. Lecz mijały tygodnie, a nie dawała znaku życia – ani słówka. On jednak wciąż trzymał wakat. Zimą ruch w galerii był zresztą niewielki, nie to, co wiosną i latem, gdy do miasteczka ściągały tłumy zwiedzających z całego świata, żeby oglądać stare budowle, historyczne łaźnie i w skwarnym słońcu podziwiać zabytki z odkrytej platformy autobusu turystycznego z przewodnikiem. Turyści trafiali się, rzecz jasna, nawet w środku zimy. Ale bardzo nieliczni. Niezbyt przyjemnie było też o tej porze roku odgrywać posąg, z pomalowaną na srebrno twarzą, w stroju baleriny spryskanym srebrnym lakierem samochodowym – ani nawet w foliowym opakowaniu, w którym występował Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z krainy Oz – skoro wolno było poruszyć się tylko wtedy, gdy ktoś na niby nakręcił kluczyk i wrzucił do puszki pieniążek, uruchamiając muzykę. Latem zarobki były przyzwoite, a Poppea należała do najlepszych posągów, jakie można spotkać. Potrafiła stać bez ruchu w nieskończoność. Do pracy w galerii nie nosiła, oczywiście, kostiumu baleriny, a czesała się gładko do tyłu w ciasny koczek, jak to zwykle robią tancerki, żeby włosy im nie przeszkadzały. Chodziła w podkoszulku, spranych dżinsach, sandałach i bez makijażu. Ale i tak wyglądała pięknie – przynajmniej w oczach pana Eckmanna. Wszyscy mówili o nim „pan Eckmann”. („Pewnie nawet jego matka” – zażartowała kiedyś Poppea). Ubierał się w dwu-albo trzyczęściowe garnitury, a więc całkiem niezgodnie z popularnym wyobrażeniem artysty. Mieszkał w jednym ze starych domów z epoki Regencji, przy okrężnej alei okalającej łukiem park. Ale nie spędzał tam wiele czasu. Zwykle przesiadywał w pracowni nad galerią, na wysokim strychu, sam na sam ze swymi narzędziami, mikroskopami, teleskopami i soczewkami. Stamtąd mógł oglądać Księżyc i gwiazdy. A jeśli skierował lunetę w dół, miał widok na całe miasto. Dysponował niewielką kamerą obskurą, którą skonstruował sam. Był to specyficzny teleskop, rzucający kolisty obraz miasta na wklęsłą, pomalowaną na biało stalową tarczę średnicy około dwóch metrów. Można było rozróżnić postacie na ulicach, pomniejszone do rozmiarów małych owadów pełzających po białym, wklęsłym ekranie. Kamera obskura pozwalała obserwować świat w miniaturze i chyba za to właśnie pan Eckmann tak ją lubił. Dawała mu złudzenie, że miniaturowe figurki są jego tworami, że ich los spoczywa w jego rękach, a on sam jest niczym istota boska, górująca nad nimi w wieży z kości słoniowej. Tu przestawał być niski, gruby i nieatrakcyjny, nie poruszał się kaczym chodem. Bądźmy zresztą szczerzy: kto podoba się sobie taki, jaki jest i jak wygląda? Kto nie chciałby zmienić w sobie tego czy owego? I tam właśnie wszystko się zaczęło. W cieniu katedry, gdzie kręcili się turyści, widać ich było zawsze – latem, zimą, jesienią i wiosną. Turystów zimą było niewielu, artystów też, ale nawet przy najsroższym mrozie i najdokuczliwszej pogodzie trafił się zawsze ktoś, kto chciał zarobić parę funtów, parę pensów, parę zagranicznych drobniaków – cokolwiek, co tam wpadnie do kapelusza. Najczęściej tłumek gapiów zaczynał się rozpraszać, gdy tylko wyczuł, że pokaz zbliża się do końca. Właśnie w tym momencie, zanim jeszcze wszyscy uciekli, należało puścić w obieg kapelusz. Sporo ludzi nie zamierzało płacić za coś, co traktowali jako darmową rozrywkę – rejterowali więc, pozostawiając kwestię finansową innym. W końcu nikt nie prosił artystów, żeby występowali – tyle że i artysta musi z czegoś żyć. Wbrew pozorom. Nie można jednak było puścić w obieg kapelusza, mając ręce jeszcze zajęte żonglerką, pedałując na unicyklu, spacerując po linie czy co tam kto wyczyniał. Dlatego warto było zatrudnić asystenta – wspólnika, przyjaciela, ewentualnie dziecko. Albo sprytnie – tak jak to robiła Poppea – pobierać opłatę z góry. Żywiołowa wesołość artystów (bo kto chciałby oglądać ponurego klauna czy smętnego żonglera?) podszyta była jednak jakimś chłodem, jakimś cieniem – czymś na kształt lęku graniczącego nawet z rozpaczą. Mógł to być lęk artysty, który drży z obawy, że jego talent nie spotka się z uznaniem, że opuści go inwencja, że jego sztuczki przestaną bawić publiczność. Artyści uliczni byli przeważnie młodzi. Po trzydziestce nagle jakby tracili talent. Może zimowe chłody na dobre właziły im w kości i nie umieli już pozbyć się zesztywnienia? Może odzywały się skutki poważnego upadku, nieostrożnego salta w tył, niefortunnego lądowania? Może tracili refleks i zaczynali gubić pałeczki żonglerskie, krztusić się ogniem, tłuc talerze wirujące na patyku, upuszczać diabolo? A może zwyczajnie opuszczała ich vis comica – po latach rutyny dawały o sobie znać wiek, smutek lub rozczarowanie i odechciewało im się żartów? A co potem? Owego sobotniego popołudnia nad katedrą zawisła posępna bura chmura, grożąca rychłym deszczem. Jednocześnie świeciło jednak słońce i było jeszcze dość ciepło. Typowa, jak na tę porę roku, angielska pogoda. Turyści przeglądali pocztówki wystawione na stelażach przed sklepami pamiątkarskimi. Przejechał piętrowy autobus z otwartą górną platformą, reklamujący „ZWIEDZANIE MIASTA W PIĘCIU JĘZYKACH”, z których jeden brzmiał jak japoński. Silnik diesla ryczał wniebogłosy, ciągnąc autobus stromo pod górę w kierunku eleganckiej łukowatej ulicy, zabudowanej willami z jasnego wapienia pochodzącymi z okresu Regencji. Po przeciwnej stronie łukowatej ulicy ciągnął się park, a potem znów wyjeżdżało się na brukowany plac przed katedrą, gdzie artyści dawali swoje popisy, walcząc o miejsce, czas i prawo do tytułu stałych wykonawców, z wszystkimi wypływającymi stąd przywilejami. Właściwie nie mieli prawa tam występować – dlatego usuwano ich od czasu do czasu albo karano grzywną. Nieduża grupka gapiów zebrała się wokół młodej kobiety stojącej na skrzynce pośrodku placu. Skrzynka pomalowana była na srebrno, a dziewczyna miała na sobie strój baletnicy: różowy trykot z pierzastą spódniczką, różowe rajstopy, różowe baletki z różowymi klamerkami i różową wstążkę na ściągniętych do tyłu włosach. Od umalowanej na biało twarzy odcinały się ciemne usta, ciemne oczy i dwa kółka różu na policzkach. Z oczu kapały na rumieńce malowane łzy. Łzy te świadczyły o sporym talencie char akt ery zator a: były drobne tuż przy kącikach oczu, a im niżej na policzkach, tym większe. Twarz dziewczyny pozostawała całkiem bez wyrazu – wszystko mówiła za nią charakteryzacja. Cała postać sprawiała wrażenie dużej mechanicznej lalki – powiększonej wersji typowej figurki baletnicy, wieńczącej lustrzaną przykrywkę szkatułki na biżuterię z pozytywką: wystarczy pokręcić kluczykiem, a zabrzmi muzyka i tancerka zacznie powoli kręcić piruety. Tak też dokładnie było. Z boku skrzynki, na której stała artystka, tkwił spory srebrny klucz. Przy kluczu widniał otwór na monety. Kto chciał zobaczyć, jak baletnica tańczy, podchodził do skrzynki, udawał, że nakręca ją kluczykiem (co uwieczniali na fotografii znajomi lub krewni), a potem wrzucał w otwór monetę. Moneta, dzięki sprytnemu urządzeniu wewnątrz, uruchamiała ukryty magnetofon i ze skrzynki dobywała się muzyka. Zazwyczaj był to Taniec małych łabędzi z Jeziora łabędziego Czajkowskiego – rzadziej Walc kwiatów z Dziadka do orzechów. Ledwie zabrzmiały pierwsze takty, baletnica zaczynała obracać się w kółko. Ruchy miała eleganckie i wdzięczne – najwyraźniej uczyła się kiedyś tańca z myślą o innej karierze niż kręcenie piruetów na skrzynce ku uciesze turystów. Z powodu makijażu trudno było określić dokładnie jej wiek, lecz sądząc po figurze, musiała być jeszcze całkiem młoda – choć nie nastolatka – i piękna, chociaż w specyficzny sposób. Nie odznaczała się bowiem urodą konwencjonalną: niektórzy wahaliby się, czy w ogóle można nazwać ją ładną. Lecz dla tych, którzy cenią sobie niezwykłość i oryginalność, był to typ urody rzadki jak pustynny kwiat. Dopóki grała muzyka, baletnica tańczyła, obracając się w kółko na swojej małej scenie – trwało to równo minutę. Po sześćdziesięciu sekundach ukryty mechanizm wyłączał muzykę i tancerka zastygała w pozie, którą właśnie przybrała. Kto wie, czy nie ta właśnie zdolność wytrzymywania dowolnie długo w każdej pozie stanowiła największą atrakcję jej występu. Potrafiła przez wiele minut – i to bez widocznego wysiłku – trwać na pointach, jak w środku piruetu. A jeśli koniec frazy muzycznej zaskoczył ją stojącą w pozycji wagi na jednej nodze, z rozpostartymi ramionami, również i tę pozycję umiała utrzymać, zdawało się, w nieskończoność – w rezultacie jednak do chwili, aż jakiś litościwy widz pokręcił kluczem, wrzucił monetę i pozwolił jej się wreszcie poruszyć. Jej publikę, co nie dziwi, stanowili głównie turyści. Miejscowi znali przecież te sztuczki od dawna i nieraz jeszcze, chcąc nie chcąc, mieli je oglądać. Przechodzili mimo, jakby widok tańczących posągów był najpospolitszym zjawiskiem na świecie. Niektórzy znali dziewczynę, ale nie przyszłoby im do głowy zawołać ją po imieniu. Wykonywała, bądź co bądź, swoją pracę, a w pracy nie wypada nikomu przeszkadzać. Kostium baletnicy i charakteryzacja maskowały imperatyw ekonomiczny: nawet ktoś tak piękny jak tancerka ze łzą w oku musi płacić rachunki za czynsz, za jedzenie i zmagać się z codziennymi trudami rzeczywistości. Zycie nie zwalnia z kłopotów za sam wygląd – oferuje najwyżej drobne ulgi. Lecz jeden z widzów nie był turystą i choć oglądał spektakl wielokrotnie, nie zobojętniał na jego uroki. Obserwował baletnicę niemal codziennie, z niezmienną fascynacją. Mimo oczarowania wstrzymywał się jednak przed przystąpieniem do skrzynki, odegraniem pantomimy nakręcania mechanizmu i wrzuceniem do otworu należnych drobniaków. Wolał zostawić tę przyjemność innym, a samemu trzymać się na uboczu. Mógł mieć po temu istotny powód. Człowiek mniej samokrytyczny może by się tym nie przejmował, ale Ernst Eckmann był przewrażliwiony na punkcie swego osobliwego wyglądu i nie lubił, by przypominały mu o nim spojrzenia gapiów. Wystarczyło mu to, co przeżył w szkole. Nie lubił dzieci – może nie pojedynczych osobników, ale ogólnie, jako gatunku. Kiedy sam był dzieckiem, rówieśnicy zamienili jego życie w koszmar. Nawet teraz, w dorosłym życiu, bywał nieraz obiektem bezwstydnych ciekawskich spojr