Alex Shearer Prędkość Mroku (The speed of the dark) Przekład Jolanta Kozak Dla Kate (oczywiście) Obcy tu Obce napotyka rzeczy, obce widuje cuda. Obce skarby ten piękny świat przed nim obnaża. Obce i wszystkie dla mnie zgoła nowe. Thomas Traherne (1636-1674) Rozdział pierwszy CHRISTOPHER Ci młodzi zdolni zwyczajnie się nie załapują. Widać ich z daleka, jak paradują ulicami, świeżo po dyplomie, wszystko jedno gdzie zdobytym: kieszenie pełne świadectw o kwalifikacjach, a miny takie, jakby znali lekarstwo na wszystko i odpowiedź na każde pytanie, nawet takie, jakie jeszcze nie padło. Ale ci nie trzymają się długo. To na ogół fajerwerki: rozświetlą niebo na parę sekund i zaraz spadają na ziemię. Spokojnie i pomału – oto moja dewiza. Pan Żółw staje do biegu z panem Zającem i który z nich wygra, jak myślicie? Więcej wskórano jak dotąd żmudnym dociekaniem niż błyskotliwością. Dlatego właśnie ja wciąż tutaj jestem i pracuję, a tamci wrócili, skąd ich przywiało, albo odeszli w siną dal, na nowe pastwiska. Widziałem, jak przychodzili, widziałem, jak odchodzili, widziałem, jak próbowali wracać, ale było już za późno. A ja tu jestem długodystansowcem i zamierzam utrzymać się do emerytury. Stąd się nikogo nie wyrzuca. W każdym razie nie takich zasiedziałych etatowców jak ja. Nie stać ich na pozbycie się takiego gościa. Zresztą, ja mam wyniki. Nic nadzwyczajnego – dość banalne przyczynki, na miarę, że tak powiem, chleba z masłem – ale za to regularne. A kto nie wypracuje sobie chleba z masłem, ten nie będzie miał kanapki. Bo sama konfitura nie zda się na nic. Za to ci młodzi zdolni w dziewięciu wypadkach na dziesięć – poprawka: w dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu na tysiąc – wypalają się błyskawicznie i już po nich. Czasem pękają. Za dużo się od nich oczekuje i nie umieją temu sprostać. W swoich rodzimych bajorkach – w domu czy na uczelni – byli grubymi rybami. Ale przychodzą tutaj – i przekonują się, że są płotkami w oceanie. To przykre przebudzenie dla kogoś, komu całe życie wmawiano, że jest Rekinem Ludojadem, bo łykał szkolne podręczniki jak sardynki czy szprotki. Niektórzy ludzie nie umieją się pogodzić z własną przeciętnością. Ja umiem – taki się już urodziłem, więc nigdy nie miałem niczego do stracenia. Każda odrobina ponad przeciętność to już była dla mnie wielka nagroda, niespodziewany czek przysłany pocztą. Budzę się nieraz i aż muszę się uszczypnąć, żeby uwierzyć, że to wszystko nie jest snem. Nie mam pojęcia, jak się tu dostałem. Widocznie miałem szczęście albo pomylono mnie z kimś innym. Optuję raczej za tą drugą możliwością. Tak czy owak, jestem tu i nie ruszę się aż do chwili, gdy wręczą mi pokaźny czek z odprawą za zwolnienie z powodu redukcji etatów – albo doczekam emerytury. Mógłbym zabawiać was setkami dykteryjek o młodych zdolnych, którzy przewinęli się przez nasz instytut, o dziwakach i błaznach – tylko jaki to ma sens? Na pewno sami znacie lepsze anegdotki, a te moje i tak już prawdopodobnie słyszeliście. Krąży ich wszędzie na pęczki: jedną kupujesz, druga darmo. Może nawet znacie osoby, o których w nich mowa, może chodziliście z nimi do szkoły. Dla mnie to też w większości odgrzewane kotlety – z wyjątkiem tej jednej historii. Jest ona niepowtarzalna, gdyż mówi o kimś, kto załamał się i zniknął jednocześnie – dwa w jednym, że się tak wyrażę. To był zwyczajny, młody facet, Christopher Mallan. Pracował nad deceleratorem światła – mogliście słyszeć coś o tym, jeśli czytujecie prasę naukową, o to was jednak nie posądzam. Rzecz była od początku do końca jego pomysłem. Ja od razu wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. Nie sposób ująć takiego problemu w równania, nawet za pomocą komputerów, które pracowałyby na okrągło dzień i noc, także w weekendy i święta, przez tysiąc lat. Na sukces liczyć mógł jedynie geniusz albo szczęściarz – a najlepiej genialny szczęściarz. Działający od początku z założeniem, że wyliczyć się tego nie da – o co gotów byłem się założyć, stawiając cały swój majątek. Projekt był nierealny od samego początku. Mimo to nigdy bym nie podejrzewał, że Christopher Mallan może nagle zniknąć, a tym bardziej że jest poetą czy w ogóle pisarzem, którym w końcu się okazał. Według mnie, absorbowała go wyłącznie fizyka i szalona idea deceleratora. Zajmował się jedną z tych dziedzin fizyki, na których zna się z dziesięć, być może, osób na świecie. A i z tej dziesiątki, która twierdzi, że wszystko rozumie, pięcioro najpewniej kłamie, przesadza albo naciąga argumenty dla ratowania własnej reputacji. Chris cały swój czas poświęcał problemowi, którego nigdy nie rozwiązał. Może odrobinę pchnął kwestię do przodu, może o milimetr czy dwa przybliżył naukę do upragnionego celu, ale właściwie nic więcej nie osiągnął – co można by zapewne powiedzieć o większości pracowników naukowych: cała nasza działalność to mozolne popychanie tego monstrualnego pociągu po torach. Gdy przyłożymy się i pchniemy wszyscy pospołu, udaje się raz na sto lat przesunąć kolubrynę naprzód o jakieś dwa centymetry. I nagle zjawia się ktoś taki jak Isaac Newton czy Albert Einstein, kto jednym palcem w minutkę popycha nasz pociąg o całą milę. Dla większości z nas jednak działalność naukowa to mordęga i nuda, dreptanie w kółko i serie niepowodzeń, po których czasem następuje drobny sukces – ale często i to nie. Chris był samotnikiem, a po trosze chyba i ofiarą samotności, do pracy zaś miał stosunek osobliwy. W działaniu naukowym widział nie tyle odkrywanie nowych rzeczy, ile odzyskiwanie przez nas dawnej, zagubionej wiedzy. Naukowców postrzegał z perspektywy „wielkiego upadku” – jakbyśmy wszyscy byli Adamami i Ewami, którzy próbują dostać się z powrotem do Raju, przypomnieć sobie rzeczy dawno zapomniane, odnowić wiedzę, z którą przyszliśmy na świat, odzyskać to, co utracone. Łączyła nas raczej koleżeńska znajomość niż przyjaźń, chociaż mogłoby dojść do ocieplenia stosunków między nami, gdyby nie jego całkowite zapamiętanie w pracy, no i różnica wieku. Chris był młody. Ja przy nim jestem starcem. Ale Chris nie miał czasu na przyjaźnie z nikim, bez względu na wiek. Chris żył pracą. Może nawet się dla niej poświęcał. Przypuszczam, że niektórzy ciężko znoszą porażki, a nawet samą myśl o porażce. Chris jednak był tak silnie owładnięty swoją obsesją, tak nawiedzony, że chyba nawet nie dopuszczał do siebie takich obaw. Zagłuszał je pracą. Nawet Bóg po stworzeniu świata wziął wolne w niedzielę – a skoro Bóg skorzystał z dnia wypoczynku, to korzystam z niego i ja. Ale Chris uznawał tylko pracę, pracę i jeszcze raz pracę. Raz jeden udało mi się namówić go, żeby w weekend zrobił sobie parę godzin przerwy i wpadł do mnie na grilla. Był czerwiec, wyjątkowo upalny. Po naszym domu i ogrodzie przewalały się tłumy przyjaciół i ich rozbrykanych dzieci; zaprosiliśmy też sąsiadów, żeby nie mieli pretensji o hałasy, skoro sami się do nich przyczynią. Moja żona zdybała Chrisa w jakimś kącie, z drinkiem i hamburgerem w dłoniach, i zaczęła go wypytywać o rzeczy, które na pewno nie powinny jej obchodzić – Chris był jednak zbyt uprzejmy, aby zwrócić jej na to uwagę. Na początek spytała, czy nigdy nie miał ochoty się ustatkować, ożenić albo chociaż zamieszkać z kimś i założyć rodzinę – a może już istniała w jego życiu jakaś ważna osoba? (Domyślałem się, co próbuje wysondować, ale czułem, że się myli – zresztą, to naprawdę nie była jej sprawa. Chris nie stronił od kobiet – po prostu nie miał na nie czasu). Odpowiadał wymijająco, jak zwykle. Robił uniki, kluczył, meandrował, aż w końcu zmienił temat, dając jednak wcześniej do zrozumienia – co triumfalnie zakomunikowała mi żona jeszcze tej samej nocy – że ma już zobowiązania rodzinne, i to poważne, w związku z czym nie może się obarczać dodatkowymi. Co do natury owych zobowiązań nie puścił jednak pary z ust. Przyznam, że mnie to zaskoczyło. Nie pamiętałem bowiem, aby Chris, odkąd go znałem, dzwonił do kogoś lub odbierał prywatne telefony. Ani na jego biurku, ani na parapecie jego okna w laboratorium nie widziałem nigdy kartki od wuja, ciotki czy kogokolwiek innego z życzeniami na urodziny, Boże Narodzenie lub inną okazję. O jego przeszłości wiedziałem tylko tyle, ile sam zechciał mi wyznać, a była to wiedza szczątkowa. Parę faktów znałem z życiorysu, który złożył wraz z podaniem o pracę i dyplomem wzorowego studenta, oraz ze wstępnego wywiadu (który przeprowadziłem z nim osobiście). W dzieciństwie został porzucony przez rodziców. Jak, dlaczego i w jakich okolicznościach – tego nie zdradził mi nigdy, słyszałem jednak z innych źródeł, że najpierw z domu odeszła matka, a w parę lat po niej ojciec – po prostu wyszedł i więcej nie wrócił, zostawiając małego na łasce losu. Chłopcem zajęli się obcy ludzie, a konkretnie, zdaje się, jakiś przyjaciel rodziny. Ojciec zniknął bez śladu z życia Chrisa, odciął się od niego. Chris nie był już wtedy nieświadomym pacholęciem, zbyt młodym, aby odczuć ból odtrącenia. Być może przyjąłby to łatwiej, gdyby był młodszy. Przykre doświadczenie zapadłoby w jego psychikę zbyt głęboko, by poczynić w niej większe szkody. Lecz stało się inaczej, znacznie gorzej i boleśniej. Chris znał i kochał swojego tatę – tatę, który go wychowywał od najmłodszych lat, od przedwczesnej śmierci matki czy też – co na jedno wychodzi – jej odejścia z domu. Ojciec Chrisa był typem niekonwencjonalnym, lecz to nie znaczy, że nie był człowiekiem przyzwoitym i opiekuńczym. Szczerze mówiąc, mam zaufanie do oryginałów – doświadczenie nauczyło mnie, że uważać trzeba raczej na tych w garniturach. To ojciec zmieniał Chrisowi pieluszki, wstawał do niego w nocy, martwił się, kiedy mały dostawał gorączki, dreszczy i napadów kaszlu. To ojciec odprowadzał go do przedszkola i na plac zabaw – czasem jako jedyny mężczyzna w tłumie matek. Dlatego Chris tym boleśniej odczuł jego stratę. Tak mocno byli zżyci, przez tyle lat – i nagle ojciec po prostu sobie poszedł, bez słowa wyjaśnienia, bez słowa pożegnania. Zniknął bez śladu. To się zdarza, rzecz jasna: ludzie znikają. Może dlatego i Chris zrobił w końcu to samo. Może znikanie to cecha dziedziczna, jak niektóre zdolności, zalety i wady – po prostu ma się to we krwi. Archiwa świata pełne są akt osób zaginionych – osób, które przewinęły się przez życie innych ludzi, a potem nagle słuch o nich zaginął. Może niektóre z nich zaginęły naprawdę, może niektóre nie chcą zostać odnalezione. Część padła pewnie ofiarą morderców, a ich ciała spoczęły w betonowych trumnach albo na dnie morza. Ktoś rzucił się z wysokiego urwiska, ktoś przedawkował leki i położył się w wysokiej trawie, bo miał już wszystkiego dość, po czym więcej się nie obudził. Być może ojciec Chrisa nie tyle sam zniknął, ile został zniknięty (przez osobę lub osoby nieznane, z przyczyn niewiadomych). Ocierał się, o ile mi wiadomo, o margines społeczny i kto wie, czy nie znał jakichś podejrzanych typków. Ale do dziecka to nie trafia, że kochana osoba odeszła nie z własnej woli. Dla dziecka tak czy owak jest to porzucenie: zostaje samo, opuszczone przez tego, kogo kocha. Nieważne, dokąd ten ktoś odszedł ani dlaczego – ważny jest sam fakt odejścia. Czy da się o czymś takim myśleć inaczej? Czy da się po czymś takim żyć inaczej niż z bolesną świadomością odrzucenia, połączoną z nigdy niewygasłą do końca nadzieją na powrót utraconej osoby? Myślę – a przynajmniej lubię sobie wyobrażać – że ludzie, którzy zajęli się Chrisem po odejściu ojca, byli dobrzy, poczciwi i pełni szlachetnych intencji. Ale przecież mogli być całkiem inni: surowi i brutalni. Nie mam pojęcia, jak było naprawdę. Wiem jedno: Chris niewiele o nich mówił i nie utrzymywał z nimi kontaktów. Jeżeli nawet miał przyrodnie rodzeństwo, to nigdy o nim nie wspominał. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie zachowuje żadnych związków z własną przeszłością, żadnych pamiątek – z wyjątkiem jednej: małej szklanej kopułki. Pospolity, wszystkim znany przedmiocik – Chris używał go jako przycisku do papierów. Kopułka stała na jego biurku w gabinecie, ilekroć tam zachodziłem. Przez pewien czas pracowaliśmy nad równoległymi projektami, więc często uzgadnialiśmy dane i wymienialiśmy obserwacje. Nie wiem dokładnie, jakie miała dla niego znaczenie, ale z pewnością niemałe. Wyglądała na typową jarmarczną zabawkę, wypełnioną przejrzystą cieczą z zawiesiną z płatków śniegu. Najczęściej na spodzie w środku takiej kopułki tkwi bałwanek, a kiedy nią potrząsnąć, chmura śniegu wzbija się w górę i opada na niego. I nagle znów mamy zimę i przedsmak świąt Bożego Narodzenia – na każde zawołanie, na własnym biurku. Tyle że z kopułki Chrisa cały płyn musiał z latami wyciec albo wyparować, gdyż najwyraźniej była pusta. Brakowało w niej pęcherzyka powietrza, uwięzionego między powierzchnią cieczy a czubkiem półkuli. Nie wiedziałem o tym, rzecz jasna, gdy ją pierwszy raz zobaczyłem – widocznie nie przyjrzałem się dość uważnie – i rozmawiając z Chrisem, machinalnie sięgnąłem po kopułkę, aby wstrząsnąć nią lekko i popatrzeć, jak pada śnieg. Ledwie jednak wyciągnąłem rękę, z Chrisem stało się coś dziwnego. Pobladł gwałtownie. Normalnie był człowiekiem spokojnym i bezkonfliktowym. Ale wtedy poczułem, że gdyby musiał mnie zabić, aby zapobiec dotknięciu przeze mnie kopułki – zrobiłby to bez skrupułów. Błyskawicznie sięgnął przez biurko i złapał mnie za nadgarstek. Jego chwyt był jak ciasna stalowa pętla. Zląkłem się nie na żarty. Poczułem w nim przez moment nadludzką siłę, zdolną złamać mi rękę jak zapałkę. Miałem autentycznego pietra – jak każdy, kto odkryje nagle, że żyjący obok niego zwyczajny, normalny człowiek jest w gruncie rzeczy wariatem, a on to dopiero teraz zauważył. – Nie waż się nigdy więcej tego robić! – ostrzegł mnie. – Nie waż się tego tknąć. Nigdy! Wystarczy poruszyć... wystarczy potrząsnąć i... Usiłowałem zachować spokój. Jeśli zachowam spokój, on też się uspokoi – taką przynajmniej miałem nadzieję. – Ale o co chodzi, Chris? – spytałem niewinnie. – Czy zrobiłem coś złego? Co się stało? Chciałem tylko popatrzeć, jak pada śnieg. Nic więcej. Przepraszam cię. Naprawdę nie miałem zamiaru popsuć ci kopułki. Więcej jej nie dotknę. Zapomnijmy o tym. Wszystko w porządku. Jeszcze przez chwilę więził moją rękę, wreszcie gniew zgasł w jego oczach i zwolnił uścisk. – Przepraszam – bąknął. – Ale to... jest dla mnie bardzo ważna rzecz. Bardzo już stara... dość stara, w każdym razie... i bardzo delikatna... dlatego... Wtedy dopiero zauważyłem, że w kopułce nie ma płynu. – Wszystko wyciekło – powiedziałem. – Śnieg tak czy owak nie miałby jak padać. Chris spojrzał na mnie tępym wzrokiem jak przybysz z innego świata. – Śnieg? – No, śnieg, płatki śniegu... Dopiero wtedy zrozumiał, o czym mówię, ale pokręcił głową. – Nie. Tam nigdy nie było płatków śniegu. To co innego. – Nie było śniegu? – Nie – odparł. – Nie było śniegu. Przyjrzałem się baczniej kopułce. Chris miał rację. Nie było w niej śniegu, nie było płynu – mało tego: nie było nawet bałwana. Wnętrze półkuli było najwyżej lekko zabrudzone, jakby dostało się tam kilka czarnych drobinek pyłu. – Więc co to właściwie jest? – spytałem. – To... pamiątka – odpowiedział. Rozdział drugi KOPUŁKA Przyjrzałem się kopułce jeszcze raz. Ale niezbyt skrupulatnie. Nieszczególnie mnie wtedy interesowała. Miałem własną robotę, własne porachunki ze światem, własne schody do pokonania, własne kwity do zapłacenia. Tak to nieraz bywa we wspaniałym świecie nauki. Poza tym, coraz mocniej odczuwałem brak okularów do czytania, lecz z próżności odkładałem wizytę u okulisty. Nie widziałem więc kopułki zbyt wyraźnie, jednak wystarczająco, by zauważyć, że istotnie była to pamiątka. Wewnątrz tkwiła miniaturowa replika jakiegoś miasteczka. Turyści chętnie kupują takie rzeczy. Mimo braku tabliczki z nazwą miałem wrażenie, że rozpoznaję miejscowość. Model przedstawiał uzdrowisko w zacisznym rejonie Anglii, wiekowe miasteczko o bogatej przeszłości historycznej – charakterystyczne wieże katedralne, plac przed opactwem, parki, tereny zielone, teatr i, oczywiście, gorące źródła mineralne. Było to bez wątpienia... gdzieś. Kto tam był, ten sam już się domyślił. Dla pozostałych wolę zachować nazwę miasteczka w sekrecie. Czy to w końcu takie ważne, gdzie to się stało? Wszystko gdzieś się musi zdarzyć – a mogłoby zdarzyć się wszędzie. Model wyglądał na robotę pierwszej klasy i był, na moje marne oko, zaskakująco szczegółowy. – Mieszkałeś tam kiedyś? – spytałem Chrisa. Zanim mi odpowiedział, zapatrzył się w kopułkę, jakby zaglądał w głąb własnego dzieciństwa, w przeszłość pełną przykrości i cierpień, ale może też i szczęśliwych, miłych wspomnień. – Tak – odparł wreszcie. – Kiedyś tam mieszkałem. – I masz tam jeszcze krewnych? Zmroził mnie wzrokiem. Znacie takie spojrzenie? Takie, które potrafi ściąć wodę w lód bez konieczności użycia zamrażarki? – Owszem, mam tam jeszcze krewnych, w pewnym sensie. Ale właściwie co cię do mnie sprowadza? – Twoje równania. Twoje prace nad deceleratorem. Bądźmy szczerzy, Chris: przykro mi znów to powtarzać, ale marnujesz czas. Jest tyle innych zagadnień... Uśmiechnął się półgębkiem. – Czyżby? Marnuję czas? Tak sądzisz? – Naprawdę przykro mi to mówić – odparłem – ale zmierzasz w całkiem fałszywym kierunku. Cały ten projekt to jedna wielka strata czasu. Nie da się skonstruować deceleratora. Wątpię, czy takie urządzenie w ogóle ma rację bytu. – Wątpisz? – Wątpię. Znów uraczył mnie enigmatycznym, z lekka pogardliwym uśmieszkiem. – A gdybym ci powiedział, że takie urządzenie już istnieje? – Trudno byłoby mi w to uwierzyć – odparłem. (Nie lubię owijać w bawełnę). Zlekceważył mój sceptycyzm. – Gdybym powiedział ci nie tylko, że takie urządzenie istnieje, ale że je widziałem na własne oczy? – W to równie trudno byłoby mi uwierzyć. On jednak szedł już na całego – łeb spuszczony, rogi wystawione, jak rozjuszony byk na widok czerwonej płachty. – A gdybym ci jeszcze powiedział, że to nie jest żaden problem? – Niby co? – zapytałem, z lekka już zaintrygowany. – Spowolnić prędkość światła tak, że przestanie ono być światłem... – Nie nadążam za tobą... – Tak że światło przeistoczy się w... jak to najlepiej określić... przeistoczy się w... ciemność? – Nie napiłbyś się kawy, Chris? – zasugerowałem ostrożnie. – Biała bez cukru, taką pijasz, prawda? – I powiem ci coś jeszcze: trudność wcale nie polega na stworzeniu deceleratora. Polega na odwróceniu jego funkcji – ciągnął swoje Chris, ignorując propozycję kawy. – Odwróceniu, tak? Okej. Marzyłem już tylko o tym, żeby coś zakłóciło nam rozmowę – miałem cichą nadzieję, że ktoś wejdzie do pokoju, że zadzwoni telefon. – Bo inaczej nikomu nie będzie można o nim powiedzieć. – Czemu nie? – Ponieważ dopóki działa jednokierunkowo, jest zbyt niebezpieczny. Przestaje być maszyną. – A staje się czym? – Bronią. – Bronią? – Narzędziem kary – zemsty. A czyż można dopuścić, żeby takie narzędzie wpadło w ręce niewłaściwych osób? – Wybacz, Chris, ale... Jeśli o mnie chodzi, zabrnęliśmy w zbyt głęboką wodę. Może Chrisowi sięgała tylko po szyję, ale mnie zdecydowanie przydałby się akwalung, a nie wziąłem go ze sobą. Poruszałem się po dnie z coraz większym trudem. – Spójrz od tej strony – perorował dalej Chris. – Na świecie pełno jest wspaniałych maszyn. Co mają z sobą wspólnego? Można je wyłączyć. Ich działanie nie zawsze bywa nieodwracalne. Ale weź rewolwer. Z rewolweru wystrzelony zostaje pocisk. Pocisk zabija. Nie ma odwrotu, nie można cofnąć się do punktu wyjścia. Drugie prawo termodynamiki – mruknąłem, po to jedynie by dać mu sygnał, że wciąż jestem na tej samej głębokości i uczestniczę w rozmowie. – Entropia systemu stale narasta – innymi słowy, powstaje coraz większy burdel. Upuszczasz kieliszek – rozbija się w drobny mak. Upuszczasz kawałki szkła, ale one spontanicznie nie łączą się w całość, w nowy kieliszek. Strzelasz do kogoś... – I nie możesz już odstrzelić. O to właśnie chodzi. Nie da się odeksplodować eksplozji. I tego właśnie muszę się dowiedzieć... Urwał w pół zdania i zapatrzył się w okno. – Czego, Chris? Odwrócił się do mnie. – Jak odstrzelić wystrzał. Muszę dowiedzieć się, jak odstrzelić wystrzał. Nabierałem coraz większej pewności, że Chris dołączył do grona czubków. Znacie pewnie to powiedzonko: „wielkim umysłom blisko do szaleństwa” czy jakoś tak. Czyli, o ile dobrze rozumiem, im człowiek inteligentniejszy, tym bardziej skłonny do ześwirowania. Nie żebym znał się specjalnie na psychologii. – Czyli rewolwer masz już w garści? – zapytałem. – Mówiąc metaforycznie: masz już ten rewolwer? – Mam. – Ale nikomu nie możesz o nim powiedzieć. – Nikomu. Dopóki się nie dowiem, jak z niego odstrzeliwać. – Kapuję. Nie kapowałem. Ale powiedziałem tak dla świętego spokoju. Dodałem tylko, jakby mimochodem: – A wiesz, Chris, chętnie bym rzucił okiem na to urządzenie. Jest jakaś szansa? Znów odpowiedział nikłym, enigmatycznym uśmieszkiem, w którym czaiła się swoista wyższość. Jakby wiedział więcej niż wszyscy, jakby jemu jednemu były dostępne rzeczy ukryte, o których zrozumieniu my, zwykli śmiertelnicy, nie mamy nawet co marzyć. – Może kiedyś – powiedział. – Może kiedyś. Przyznam się, że na mnie takie uśmieszki nie robią wrażenia. Widywałem je już na twarzach facetów, którzy obnoszą po ulicach hasła protestacyjne, i takich, co pisują pamflety albo snują niestworzone teorie, albo wydają własnym sumptem cienkie broszurki o zawiłej treści, albo wspięci na pudła po mydle wygłaszają płomienne mowy, albo wieszczą rychłą inwazję kosmitów, albo opowiadają, jak zostali porwani do latającego spodka, albo na każdym kroku wietrzą spisek, za którym stoi sam premier i skrzętnie go tuszuje. Więc, powtarzam, takie nikłe, enigmatyczne uśmieszki nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Budzą we mnie nie tyle świadomość własnych ograniczeń, ile raczej oczekiwanie na wycie karetki pogotowia z panami w białych kitlach. – Więc mogę je kiedyś zobaczyć? – upewniłem się. – Niedługo? Namyślał się chwilę nad odpowiedzią. Był mistrzem w namyślaniu się chwilę nad odpowiedzią. Może w pewnym sensie nie było to złe, ale potrafiło doprowadzić człowieka do szału. – Może – odparł w końcu. Tyle czekania na jedno słowo! – Więc kiedy? – Kiedyś. To ciągłe „kiedyś” zaczynało mnie już denerwować. Prawdę mówiąc, tak się wkurzyłem, że miałem chęć od razu, tam, na miejscu, cofnąć mu dotację naukową. Osobiście uczynić tego nie mogłem, ale cóż prostszego niż złożyć odpowiedni wniosek. Pohamowałem się jednak, przygryzłem tylko wargę, odwróciłem się i ruszyłem do drzwi. – To niemożliwe, Chris – rzuciłem na odchodnym. – Mamy kłopot z rozpędzeniem najmniejszej drobiny materii do prędkości światła, a co tu mówić o procesie odwrotnym... niedorzeczna koncepcja. Tego się zwyczajnie nie da zrobić. – Da się... – powiedział. A gdy domykałem drzwi, zdawało mi się, że dodał: – Już się dało. Ale pewnie się przesłyszałem. Przypuszczam, że prawdziwy naukowiec, innowator, pionier, nie może żyć samą tylko nauką: musi mieć w sobie także coś z artysty – coś, czego ja nigdy nie miałem. Szczerze mówiąc, miałem w sobie raczej coś z przeciętniaka. Z kolei prawdziwy artysta obdarzony jest intuicyjnym rozumieniem otaczającego go świata, co czyni go – nawet jeśli nie z wykształcenia, to z natury – naukowcem. Przynajmniej ja tak uważam. Nigdy nie opowiadałem się za rozdzieleniem nauki i sztuki. Dla mnie stanowią one dwie uzupełniające się części całości, dwie strony tego samego medalu. Niejeden wielki artysta był zarazem wielkim naukowcem, niejeden wielki naukowiec był również artystą, i to są fakty. Nigdy jednak nie podejrzewałem Chrisa Mallana o talent pisarski. Nigdy. Ta jego zdolność ujawniła się zresztą bardzo późno. Właściwie nie mam już nic istotnego do dodania na temat Christophera. Był odludkiem, dziwakiem, pasjonatem nękanym przez własne kompleksy i demony. Pracował do późnej nocy, wręcz obsesyjnie, i nigdy, o ile tylko mógł tego uniknąć, nie brał urlopu. Działał z taką pasją, jakby chciał spłacić jakiś dług, jakby wypełniał daną komuś obietnicę, że nie zawiedzie go i nie ustanie w staraniach – jakby dla tego kogoś był jedyną nadzieją. Działał jak człowiek spieszący na ratunek – nie wiadomo komu ani w jakiej opresji. A jednak przypomina mi się kolejne dziwne zdarzenie. Incydent ten przekonał mnie jeszcze dobitniej, że Christopher nie jest zwyczajnym ekscentrykiem, lecz kiedy zechce, umie popaść w autentyczny obłęd. Mniej więcej tydzień po zajściu z przyciskiem do papierów musiałem znów zajrzeć do jego gabinetu, w sprawie jakichś kwestionariuszy, które powinien był dawno wypełnić, a nawet się do tego nie zabrał. (Deceleracja kwestionariuszy do wypełnienia wychodziła mu doskonale). Przycisk do papierów tkwił na tym samym miejscu. Tyle że zaszła w związku z nim pewna zmiana. Był przykręcony do biurka. W drewnianą podstawę kopułki wkręcono trzy śrubki, kalecząc mahoniowy blat. (No, zgoda, mahoniowy był tylko fornir, ale biurko mimo wszystko miało swoją wartość i było własnością instytutu). Chris zauważył, że spostrzegłem zmianę. Chyba nigdy nie przyszło mu do głowy, że do biurka będącego własnością instytutu nie należy niczego przykręcać. A może po prostu miał to w nosie. – Bałem się – rzekł – że sprzątaczka ją przesunie. – Ach tak – odparłem. Na to Chris powiedział coś, co upewniło mnie, że przydałby mu się urlop: – To byłoby jak trzęsienie ziemi. – Ach tak? – wykrztusiłem. – Ludzie mogliby stracić życie. – Naturalnie – przyznałem skwapliwie. – I dlatego niech lepiej stoi bezpiecznie przykręcona w jednym miejscu – podsumował Chris. – W ten sposób unikniemy wypadku i ofiar. Nie wolno przecież dopuścić, żeby ktoś zginął pod gruzami. – Jasne, Chris. Nie wolno do tego dopuścić. Zmusiłem go, żeby jeszcze w tym samym roku wziął urlop. Pogadałem z Jeffersonem i wymogliśmy to na nim wspólnymi siłami. Zdaje się, że przez parę tygodni podróżował po Europie. Pod jego nieobecność zajrzałem do gabinetu. W blacie biurka widniały trzy otwory po śrubkach, ale kopułki nie było: Christopher zabrał ją z sobą. Chciał, żeby też miała wakacje – pomyślałem. Może postanowił pokazać jej świat. Po powrocie z urlopu przykręcił kopułkę z powrotem do biurka. Tkwiła tam aż do czasu jego zniknięcia. Sprostowanie: pozostała tam nawet po jego zniknięciu. Patrzę na nią w tej chwili. Pewnego dnia Chris zniknął – tak po prostu. Ulotnił się ze swojego laboratorium. Ostatnią osobą, która go widziała, była pani Evershad z działu księgowości. Wychodząc z instytutu, minęła się z Christopherem, który wracał właśnie do swoich badań. Wciąż pracował nad projektem deceleratora, mnożąc coraz bardziej zawiłe równania dotyczące polaryzacji światła, zróżnicowanej długości fal poszczególnych barw, rozszczepienia spektrum, izolowania pojedynczych kolorów i zderzania ich fal, którego efektem byłoby spowolnienie całego procesu, a następnie odwrócenie go. Jakieś postępy poczynił, ale – o ile mi wiadomo – nie rozgryzł problemu do końca. Co dziwniejsze, bezpośrednio przed zniknięciem zdemolował znaczną część kosztownego wyposażenia laboratorium. Wszędzie pełno było okruchów szkła i poprzepalanych obwodów. (Całe szczęście, że jesteśmy ubezpieczeni). Co do równań, Chris zostawił ich po sobie mnóstwo – tyle że prawie nie da się ich odcyfrować, nie mówiąc już o zrozumieniu. Może był to – lub miał być – jego wielki dzień, ale coś poszło nie tak i miarka się przebrała: Chris skapitulował, uznał, że ma dość, a nie potrafił przyznać się do porażki. Naturalnie, wszystkie miłe obowiązki – tropienie poszlak, próby odnalezienia Chrisa, rozmowy z władzami i policją, papierki, tajniacy i tak dalej – spadły na niżej podpisanego. Na koniec musiałem posprzątać biurko Christophera i wtedy właśnie natknąłem się na maszynopis – ten, który poznacie niebawem. Na biurku pozostała też szklana kopułka. Nie mogłem zrozumieć, czemu Chris nie zabrał jej ze sobą, skoro najwyraźniej przedstawiała dla niego tak wielką wartość. Była odkręcona i odstawiona na bok. Tuż przy niej stało na biurku osobliwe, lecz dość zręcznie skonstruowane urządzenie, złożone z licznych soczewek, lusterek i elektromagnesów. Domyśliłem się, że nad nim właśnie pracował Chris. W dolnej szufladzie biurka znalazłem pudło z maszynopisem. Na pokrywie pudła leżał list następującej treści: Drogi Chanie (Charlie to ja), przypuszczam, że to Ty będziesz po mnie sprzątał, więc chciałbym przekazać Ci to, co znajdziesz w środku, tytułem swoistego wyjaśnienia. Mam poczucie, że przynajmniej tyle jestem Ci winien. Zdziwi Cię może, dlaczego nie opisałem sprawy wprost, tylko nadałem jej formę literacką. Odpowiedź jest prosta: dlatego że i tak nikt mi nigdy nie uwierzy. Choćbym nie wiem jak się starał, każdy – może nawet i Ty – uzna tę historię za fikcję, więc lepiej z góry przedstawić ją w ten sposób. Przyznam też szczerze, że nie byłem w stanie pisać w pierwszej osobie. Próbowałem, nawet tak zacząłem, ale „ja „i wszelkie jego formy po prostu nie przechodziły mi przez pióro. Przywoływanie wspomnień okazało się zbyt bolesne. Musiałem się więc jakoś od nich zdystansować. I dlatego napisałem tę historię tak, jakby przydarzyła się komuś innemu. Starałem się też oddać sprawiedliwość wszystkim postaciom, tak pozytywnym, jak i negatywnym. Wydaje mi się bowiem, że na świecie tak naprawdę nie ma skończonych łotrów – są tylko ludzie dotknięci cierpieniem, których nieszczęście pcha do popełniania czynów niegodnych. I to już wszystko. Może zdołasz opublikować kiedyś tę historię w moim imieniu, może nie. Tak czy owak, mam nadzieję, że przyczyni się ona choć po części do wyjaśnienia sprawy. Dzięki za wszelką okazaną mi serdeczność, pozdrów też ode mnie żonę i dzieci, podziękuj im za ofiarne próby zaprzyjaźnienia się ze mną. Mam nadzieję, że nie zapamiętały mnie jako osobnika wyniosłego i opryskliwego. Ja po prostu nie miałem nigdy czasu na przyjaźń. Co być może niebawem zrozumiesz. Twój Christopher Nie, nie był to w gruncie rzeczy zły gość. Wcale nie. W każdym razie, otworzyłem pudło i odkryłem w nim ten manuskrypt, a także dyskietkę, zawierającą – jak się później okazało – jego wersję elektroniczną. W pudle znajdowało się ponadto parę wierszy autorstwa Christophera – niektóre nawet niezłe, chociaż wszystkie na ten sam temat: miłości i straty. Przeczytałem je od deski do deski i, jakkolwiek nie do końca zrozumiałem, odniosłem wrażenie, że mają w sobie to, co powinna mieć poezja: budzą w czytelniku poczucie, że mógłby być kimś doskonalszym, niż jest, że świat jest lepszy, niż się zdaje, że istnieją sfery życia ledwo przez nas dotknięte i że choćby nie wiem jak podle świat nas traktował, zawsze pozostanie nieodgadniony, piękny i pełen cudów. A po lekturze pozostaje zadziwienie – dziecinne wręcz, jakby z czasów gdy wszystko było jeszcze nowe, straszne i nadzwyczajne, zanim uświadomiono nam, że sny się nie spełniają, i wierzyliśmy, że wszystko jest możliwe – z czasów gdy cuda się zdarzały. No i jeszcze ten... ten rękopis. Nie wiem, co o nim powiedzieć. Nie znam się na literaturze i nie jestem nawet pewien, czy tekst Christophera zasługuje na to miano. Ale może ma swoją wartość. Tak jak ma swoją wartość kopułka – wartość pamiątki po kimś i wspomnienia. W pewnym sensie rękopis Chrisa jest jego testamentem i pomnikiem – jedynym zapewne, jakiego się doczeka. Bardzo możliwe, że Chris sterczy teraz przed wejściem do jakiegoś sklepu albo kuca przy maszynie w salonie gier, żebrząc o drobne u szczęśliwców, których stać na zakupy i hazard. Swoją książkę musiał pisywać wieczorami, podczas przerw w pracy nad projektem deceleratora. Tu stroniczka, tam stroniczka, i uzbierał się z tego w końcu niezły plik. Mam swoją teorię na temat rękopisu Chrisa: był to jego sposób odreagowywania. Chris pozostał w głębi duszy porzuconym dzieckiem. Nigdy nie pogodził się do końca ze stratą rodziców, a fantazjowanie na kartach rękopisu łagodziło jego ból. Paradoksalnie, fantazjowanie było w jego przypadku racjonalizacją (przepraszam za pretensjonalny styl). No i tyle właściwie. Cała historia jest autorstwa Christophera. Ja nadałem jej jedynie tytuł. Chris zostawił swoją opowieść bez tytułu. Długo zastanawiałem się, jak ją nazwać – szukałem frazy zarazem zręcznej i oddającej treść książki. Wymyśliłem i odrzuciłem chyba ze sto kombinacji. I nagle przypomniałem sobie sformułowanie, którego używał sam Christopher, przyjmując je w końcu jako roboczy tytuł projektu deceleratora. To samo sformułowanie pojawia się raz w jego artykułach naukowych i kilkakrotnie w rękopisie. Wydało mi się trafne i odpowiednie, gdyż łączyło w sobie sztukę z nauką, tajemnicę z paradoksem. Christopher byłby, sądzę, zadowolony. Może nawet sam wybrałby ten właśnie tytuł. A oto on: Prędkość mroku. Nie namawiam Państwa do dalszej lektury. Jeśli jednak mają Państwo ochotę poznać historię Chrisa, opowiedzianą jego własnymi słowami, kropka w kropkę tak jak w maszynopisie – proszę uprzejmie. Zaczyna się na sąsiedniej stronie. Rozdział trzeci POPPEA – TANCERKA Jej zniknięciem z początku nikt specjalnie się nie przejął, bo było to w jej stylu. Stale znikała. Jak za sprawą magicznej sztuczki. Miała niby wyjechać gdzieś do pracy w balecie, ale gdy tam zadzwonili, powiedziano im, że wcale się nie zjawiła – widocznie zmieniła zdanie. Pracowała dorywczo u pana Eckmanna, odkąd przyszła zima i zrobiło się za zimno i za mokro na odgrywanie posągu. Ale pan Eckmann twierdził, że wtedy jej nie widział. Po prostu przychodziła i odchodziła – zawsze przychodziła i odchodziła – właśnie tym budziła ciepłe uczucia, za to ją ludzie kochali. Przynajmniej Robert, a może i Christopher też. Bardzo łatwo było ją kochać. Mógłby ktoś powiedzieć, że zawiodła pana Eckmanna, który spodziewał się, że popracuje u niego dłużej – ale nawet on nie miał do niej pretensji, a jeśli miał, to nigdy się do tego nie przyznał. Z pewnością sprawiła mu swoją nieobecnością pewien kłopot, bo musiał teraz całkiem sam nie tylko tworzyć eksponaty, ale i prowadzić galerię. Sam obsługiwał kasę i przyjmował pieniądze, sam też kierował zwiedzających na górę do zaciemnionego pokoju, doradzając im, aby najpierw postali chwilę i przyzwyczaili oczy do półmroku, zanim zaczną zaglądać w mikroskopy. Ale to mu widać nie przeszkadzało. Mógł z łatwością znaleźć nową osobę do pomocy – stale ktoś rozglądał się za dorywczą, niezobowiązującą pracą, najchętniej pod dachem, z dala od chłodu i wilgoci, w przyzwoitych godzinach, na siedząco, z niewielkim zakresem obowiązków, ograniczających się do udzielania odpowiedzi na sporadyczne pytania, wydawania biletów i obsługiwania czytnika kart kredytowych. Najwyraźniej mu nie zależało. Może wolał łudzić się nadzieją, że trzyma posadę dla niej – tej, która wróci równie niespodziewanie, jak odeszła. Lecz mijały tygodnie, a nie dawała znaku życia – ani słówka. On jednak wciąż trzymał wakat. Zimą ruch w galerii był zresztą niewielki, nie to, co wiosną i latem, gdy do miasteczka ściągały tłumy zwiedzających z całego świata, żeby oglądać stare budowle, historyczne łaźnie i w skwarnym słońcu podziwiać zabytki z odkrytej platformy autobusu turystycznego z przewodnikiem. Turyści trafiali się, rzecz jasna, nawet w środku zimy. Ale bardzo nieliczni. Niezbyt przyjemnie było też o tej porze roku odgrywać posąg, z pomalowaną na srebrno twarzą, w stroju baleriny spryskanym srebrnym lakierem samochodowym – ani nawet w foliowym opakowaniu, w którym występował Blaszany Drwal z Czarnoksiężnika z krainy Oz – skoro wolno było poruszyć się tylko wtedy, gdy ktoś na niby nakręcił kluczyk i wrzucił do puszki pieniążek, uruchamiając muzykę. Latem zarobki były przyzwoite, a Poppea należała do najlepszych posągów, jakie można spotkać. Potrafiła stać bez ruchu w nieskończoność. Do pracy w galerii nie nosiła, oczywiście, kostiumu baleriny, a czesała się gładko do tyłu w ciasny koczek, jak to zwykle robią tancerki, żeby włosy im nie przeszkadzały. Chodziła w podkoszulku, spranych dżinsach, sandałach i bez makijażu. Ale i tak wyglądała pięknie – przynajmniej w oczach pana Eckmanna. Wszyscy mówili o nim „pan Eckmann”. („Pewnie nawet jego matka” – zażartowała kiedyś Poppea). Ubierał się w dwu-albo trzyczęściowe garnitury, a więc całkiem niezgodnie z popularnym wyobrażeniem artysty. Mieszkał w jednym ze starych domów z epoki Regencji, przy okrężnej alei okalającej łukiem park. Ale nie spędzał tam wiele czasu. Zwykle przesiadywał w pracowni nad galerią, na wysokim strychu, sam na sam ze swymi narzędziami, mikroskopami, teleskopami i soczewkami. Stamtąd mógł oglądać Księżyc i gwiazdy. A jeśli skierował lunetę w dół, miał widok na całe miasto. Dysponował niewielką kamerą obskurą, którą skonstruował sam. Był to specyficzny teleskop, rzucający kolisty obraz miasta na wklęsłą, pomalowaną na biało stalową tarczę średnicy około dwóch metrów. Można było rozróżnić postacie na ulicach, pomniejszone do rozmiarów małych owadów pełzających po białym, wklęsłym ekranie. Kamera obskura pozwalała obserwować świat w miniaturze i chyba za to właśnie pan Eckmann tak ją lubił. Dawała mu złudzenie, że miniaturowe figurki są jego tworami, że ich los spoczywa w jego rękach, a on sam jest niczym istota boska, górująca nad nimi w wieży z kości słoniowej. Tu przestawał być niski, gruby i nieatrakcyjny, nie poruszał się kaczym chodem. Bądźmy zresztą szczerzy: kto podoba się sobie taki, jaki jest i jak wygląda? Kto nie chciałby zmienić w sobie tego czy owego? I tam właśnie wszystko się zaczęło. W cieniu katedry, gdzie kręcili się turyści, widać ich było zawsze – latem, zimą, jesienią i wiosną. Turystów zimą było niewielu, artystów też, ale nawet przy najsroższym mrozie i najdokuczliwszej pogodzie trafił się zawsze ktoś, kto chciał zarobić parę funtów, parę pensów, parę zagranicznych drobniaków – cokolwiek, co tam wpadnie do kapelusza. Najczęściej tłumek gapiów zaczynał się rozpraszać, gdy tylko wyczuł, że pokaz zbliża się do końca. Właśnie w tym momencie, zanim jeszcze wszyscy uciekli, należało puścić w obieg kapelusz. Sporo ludzi nie zamierzało płacić za coś, co traktowali jako darmową rozrywkę – rejterowali więc, pozostawiając kwestię finansową innym. W końcu nikt nie prosił artystów, żeby występowali – tyle że i artysta musi z czegoś żyć. Wbrew pozorom. Nie można jednak było puścić w obieg kapelusza, mając ręce jeszcze zajęte żonglerką, pedałując na unicyklu, spacerując po linie czy co tam kto wyczyniał. Dlatego warto było zatrudnić asystenta – wspólnika, przyjaciela, ewentualnie dziecko. Albo sprytnie – tak jak to robiła Poppea – pobierać opłatę z góry. Żywiołowa wesołość artystów (bo kto chciałby oglądać ponurego klauna czy smętnego żonglera?) podszyta była jednak jakimś chłodem, jakimś cieniem – czymś na kształt lęku graniczącego nawet z rozpaczą. Mógł to być lęk artysty, który drży z obawy, że jego talent nie spotka się z uznaniem, że opuści go inwencja, że jego sztuczki przestaną bawić publiczność. Artyści uliczni byli przeważnie młodzi. Po trzydziestce nagle jakby tracili talent. Może zimowe chłody na dobre właziły im w kości i nie umieli już pozbyć się zesztywnienia? Może odzywały się skutki poważnego upadku, nieostrożnego salta w tył, niefortunnego lądowania? Może tracili refleks i zaczynali gubić pałeczki żonglerskie, krztusić się ogniem, tłuc talerze wirujące na patyku, upuszczać diabolo? A może zwyczajnie opuszczała ich vis comica – po latach rutyny dawały o sobie znać wiek, smutek lub rozczarowanie i odechciewało im się żartów? A co potem? Owego sobotniego popołudnia nad katedrą zawisła posępna bura chmura, grożąca rychłym deszczem. Jednocześnie świeciło jednak słońce i było jeszcze dość ciepło. Typowa, jak na tę porę roku, angielska pogoda. Turyści przeglądali pocztówki wystawione na stelażach przed sklepami pamiątkarskimi. Przejechał piętrowy autobus z otwartą górną platformą, reklamujący „ZWIEDZANIE MIASTA W PIĘCIU JĘZYKACH”, z których jeden brzmiał jak japoński. Silnik diesla ryczał wniebogłosy, ciągnąc autobus stromo pod górę w kierunku eleganckiej łukowatej ulicy, zabudowanej willami z jasnego wapienia pochodzącymi z okresu Regencji. Po przeciwnej stronie łukowatej ulicy ciągnął się park, a potem znów wyjeżdżało się na brukowany plac przed katedrą, gdzie artyści dawali swoje popisy, walcząc o miejsce, czas i prawo do tytułu stałych wykonawców, z wszystkimi wypływającymi stąd przywilejami. Właściwie nie mieli prawa tam występować – dlatego usuwano ich od czasu do czasu albo karano grzywną. Nieduża grupka gapiów zebrała się wokół młodej kobiety stojącej na skrzynce pośrodku placu. Skrzynka pomalowana była na srebrno, a dziewczyna miała na sobie strój baletnicy: różowy trykot z pierzastą spódniczką, różowe rajstopy, różowe baletki z różowymi klamerkami i różową wstążkę na ściągniętych do tyłu włosach. Od umalowanej na biało twarzy odcinały się ciemne usta, ciemne oczy i dwa kółka różu na policzkach. Z oczu kapały na rumieńce malowane łzy. Łzy te świadczyły o sporym talencie char akt ery zator a: były drobne tuż przy kącikach oczu, a im niżej na policzkach, tym większe. Twarz dziewczyny pozostawała całkiem bez wyrazu – wszystko mówiła za nią charakteryzacja. Cała postać sprawiała wrażenie dużej mechanicznej lalki – powiększonej wersji typowej figurki baletnicy, wieńczącej lustrzaną przykrywkę szkatułki na biżuterię z pozytywką: wystarczy pokręcić kluczykiem, a zabrzmi muzyka i tancerka zacznie powoli kręcić piruety. Tak też dokładnie było. Z boku skrzynki, na której stała artystka, tkwił spory srebrny klucz. Przy kluczu widniał otwór na monety. Kto chciał zobaczyć, jak baletnica tańczy, podchodził do skrzynki, udawał, że nakręca ją kluczykiem (co uwieczniali na fotografii znajomi lub krewni), a potem wrzucał w otwór monetę. Moneta, dzięki sprytnemu urządzeniu wewnątrz, uruchamiała ukryty magnetofon i ze skrzynki dobywała się muzyka. Zazwyczaj był to Taniec małych łabędzi z Jeziora łabędziego Czajkowskiego – rzadziej Walc kwiatów z Dziadka do orzechów. Ledwie zabrzmiały pierwsze takty, baletnica zaczynała obracać się w kółko. Ruchy miała eleganckie i wdzięczne – najwyraźniej uczyła się kiedyś tańca z myślą o innej karierze niż kręcenie piruetów na skrzynce ku uciesze turystów. Z powodu makijażu trudno było określić dokładnie jej wiek, lecz sądząc po figurze, musiała być jeszcze całkiem młoda – choć nie nastolatka – i piękna, chociaż w specyficzny sposób. Nie odznaczała się bowiem urodą konwencjonalną: niektórzy wahaliby się, czy w ogóle można nazwać ją ładną. Lecz dla tych, którzy cenią sobie niezwykłość i oryginalność, był to typ urody rzadki jak pustynny kwiat. Dopóki grała muzyka, baletnica tańczyła, obracając się w kółko na swojej małej scenie – trwało to równo minutę. Po sześćdziesięciu sekundach ukryty mechanizm wyłączał muzykę i tancerka zastygała w pozie, którą właśnie przybrała. Kto wie, czy nie ta właśnie zdolność wytrzymywania dowolnie długo w każdej pozie stanowiła największą atrakcję jej występu. Potrafiła przez wiele minut – i to bez widocznego wysiłku – trwać na pointach, jak w środku piruetu. A jeśli koniec frazy muzycznej zaskoczył ją stojącą w pozycji wagi na jednej nodze, z rozpostartymi ramionami, również i tę pozycję umiała utrzymać, zdawało się, w nieskończoność – w rezultacie jednak do chwili, aż jakiś litościwy widz pokręcił kluczem, wrzucił monetę i pozwolił jej się wreszcie poruszyć. Jej publikę, co nie dziwi, stanowili głównie turyści. Miejscowi znali przecież te sztuczki od dawna i nieraz jeszcze, chcąc nie chcąc, mieli je oglądać. Przechodzili mimo, jakby widok tańczących posągów był najpospolitszym zjawiskiem na świecie. Niektórzy znali dziewczynę, ale nie przyszłoby im do głowy zawołać ją po imieniu. Wykonywała, bądź co bądź, swoją pracę, a w pracy nie wypada nikomu przeszkadzać. Kostium baletnicy i charakteryzacja maskowały imperatyw ekonomiczny: nawet ktoś tak piękny jak tancerka ze łzą w oku musi płacić rachunki za czynsz, za jedzenie i zmagać się z codziennymi trudami rzeczywistości. Zycie nie zwalnia z kłopotów za sam wygląd – oferuje najwyżej drobne ulgi. Lecz jeden z widzów nie był turystą i choć oglądał spektakl wielokrotnie, nie zobojętniał na jego uroki. Obserwował baletnicę niemal codziennie, z niezmienną fascynacją. Mimo oczarowania wstrzymywał się jednak przed przystąpieniem do skrzynki, odegraniem pantomimy nakręcania mechanizmu i wrzuceniem do otworu należnych drobniaków. Wolał zostawić tę przyjemność innym, a samemu trzymać się na uboczu. Mógł mieć po temu istotny powód. Człowiek mniej samokrytyczny może by się tym nie przejmował, ale Ernst Eckmann był przewrażliwiony na punkcie swego osobliwego wyglądu i nie lubił, by przypominały mu o nim spojrzenia gapiów. Wystarczyło mu to, co przeżył w szkole. Nie lubił dzieci – może nie pojedynczych osobników, ale ogólnie, jako gatunku. Kiedy sam był dzieckiem, rówieśnicy zamienili jego życie w koszmar. Nawet teraz, w dorosłym życiu, bywał nieraz obiektem bezwstydnych ciekawskich spojrzeń i brutalnie szczerych docinków ze strony dzieciaków. – Mamusiu, dlaczego ten pan jest taki śmieszny? Albo i gorzej. Dorośli zresztą też nie byli lepsi: nasłuchał się od nich nieraz, gdy wracając z galerii do domu, mijał w alejkach, na ulicach, pod arkadami albo w parku grupki wesołków, często rozochoconych alkoholem i przez to zwykle bardziej agresywnych. – Hej, patrzcie! Krasnal idzie! Wszystkie obelgi od dawna znał na pamięć. Zbiorowa wyobraźnia najwyraźniej nie zrodziła niczego oryginalnego od czasów jego dzieciństwa. Niski wzrost – w gruncie rzeczy nawet nie tak strasznie niski – nie był zresztą jego jedyną ułomnością. Sprawiał wrażenie karła przez swą posturę, dziwnie nieforemną, jakby niewykończoną: szyi właściwie nie miał i zdawało się, że jego przerośnięta głowa wyrastała prosto z torsu. Bez sensu było powtarzać sobie, że to nie jego wina. Świadomość, że przyczyną jego nieszczęścia był zwykły wypadek przy porodzie, w niczym nie ułatwiała Eckmannowi życia. Znajomość przyczyn nie uśmierza bólu. Nie czerpał też wielkiej pociechy z tego, że ma jedyny w swoim rodzaju, nieprzeciętny talent. Może nawet pogarszało to jego samopoczucie. Taki geniusz jak on zasługiwał na podziw i szacunek. Eckmann czuł jednak, że ludzie nie traktują jego dzieła poważnie, że z niego szydzą. Sam uważał się za odpychającego i z góry zakładał, że budzi obrzydzenie w innych, nawet jeśli tak nie było. Wiele osób traktowało go uprzejmie i chętnie obdarzyłoby przyjaźnią. Mimo to odruch szoku, zdumienia przy pierwszym spotkaniu był nieunikniony. A tego odruchu Eckmann nigdy nie był w stanie wybaczyć. Ona jednak była inna. Ta dziewczyna na srebrnej skrzynce. Nigdy nie wzdrygnęła się ani nie odwróciła oczu, widząc go w tłumie gapiów. Mogło się nawet zdawać, że go nie dostrzega, ale on wiedział, że jest inaczej: był pewien, że go widzi, ilekroć znajdzie się wśród publiczności. Większość mężczyzn wzięłaby brak reakcji ze strony tancerki na ich uporczywą obecność za znak odrzucenia, a przynajmniej obojętności. Eckmann jednak odbierał to jako zachętę, a brak odruchu obrzydzenia odczytywał jako sygnał pozytywny. Chwilami nawet jako znak autentycznej sympatii ze strony dziewczyny. Łudził się nawet przyjemną myślą, że jest dla niej na swój sposób pociągający. A przynajmniej okazałby się taki, gdyby tylko miała okazję lepiej go poznać. Niedorzeczne byłoby, naturalnie, przypuszczenie, że mógłby zostać pokochany przez nią lub kogokolwiek innego za sam wygląd. Ale za talent, za unikatowy i niekwestionowany geniusz... owszem, to z pewnością było możliwe. Czyż brakowało przykładów takich sytuacji? Przeciwnie, było ich wiele. Piękne kobiety w ramionach pospolitych, nawet szpetnych mężczyzn. Szpetnych mężczyzn ze znacznym majątkiem, szpetnych mężczyzn z nieprzeciętną osobowością, cieszących się wielką sławą albo niezaprzeczalnym talentem i osiągnięciami. I właśnie do tej ostatniej kategorii Eckmann, zresztą niebezpodstawnie, zaliczał siebie. A poza tym, czyż nie łączyła ich pewna wspólna cecha? Czy nie byli oboje wyrzutkami społeczeństwa? Dwoje ludzi obdarzonych niekonwencjonalnym talentem i zdolnościami – artysta i tancerka. A czyż nie jest prawdą, że właściwie każdy, kto przekracza granice normy, zostaje wykluczony ze zbiorowości, skazany w pewnym sensie na pogardę, wyklęty? Nawet ktoś tak piękny jak ona. Grom burzy rozpruł chmurę i lunął deszcz. Tłum rozpierzchł się w mgnieniu oka i krople deszczu spadały już tylko na osamotnioną baletnicę. Wszyscy w pośpiechu szukali schronienia, ale ona trwała na posterunku, nieruchoma, z powrotem zamieniona w posąg – czekała, aż ktoś pokręci kluczem i wrzuci monety do otworu skrzynki. Eckmanna ogarnęła wielka litość, litość pomieszana z czułością. W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, czemu dziewczyna nie przerwie występu, nie zeskoczy ze skrzynki, nie ucieknie przed deszczem. Może znajdzie się gdzieś dla niej płaszcz nieprzemakalny – na pewno trzyma gdzieś pod skrzynką torbę z rzeczami. Nagle jednak pojął prawdę: po prostu nie dość jeszcze zarobiła. Nie uzbierała dziennej normy. A niebawem nadejdzie inny uliczny artysta, upomni się o swój czas i miejsce i dziewczyna będzie musiała odejść. Aż do jutra. Dlatego, deszcz nie deszcz, stała dalej, z wyraźnym postanowieniem wykorzystania czasu do końca, z nadzieją, że jednak ktoś podejdzie, przekręci klucz, zapłaci – i da jej zarobić na przeżycie tego dnia. Deszcz nasilał się, plac coraz bardziej pustoszał. Z kafejek wychodzili kelnerzy z hakami na długich kijach i rozciągali markizy nad stolikami. Tu i ówdzie markiza okazywała się podarta i deszcz sączył się przez szparę, bębniąc dźwięcznie o blaszane blaty i puste popielniczki. A baletnica wciąż stała, samotna i niewzruszona. Deszcz ściekał po jej twarzy, mieszając prawdziwe łzy z malowanymi. Pojedyncza kropla kapnęła z czubka jej nosa, ale dziewczyna nadal ani drgnęła. Eckmann obserwował ją. Zostali całkiem sami. Był teraz jedynym widzem, jednoosobową publicznością. Miał wrażenie, że własne serce go przerasta, przepełnione litością aż po brzegi. Obezwładniało go uczucie tragizmu, patos tej sceny. To, że tak pięknej dziewczynie ścieka z czubka nosa kropla deszczu – to właśnie było źródłem owego tragizmu, patosu. Poszperał w kieszeni. Wyciągnął portfel i sprawdził jego zawartość. Pieniędzy w każdym razie tam nie brakowało. Wyciągnął dwa banknoty o wysokich nominałach, zwinął je w tutkę i pokonując wstyd, ruszył przez plac w kierunku baletnicy zastygłej na skrzynce. To przejście, to świadome wystawienie się na widok publiczny było dla niego skrajną udręką, niepojętą torturą psychiczną. Klienci kafejek obserwowali go mimochodem – nareszcie działo się coś, co przerwało monotonię czekania na drinki. Usiłował stąpać godnie, lecz serce mu waliło i czuł pot spływający po plecach. Zanim podszedł do tancerki, przełknął ślinę i spróbował powściągnąć drżenie rąk. Stanął przy wielkim nibykluczu w ściance srebrnej skrzynki. Motylkowaty uchwyt klucza był już w zasięgu jego ręki. W poczuciu, że robi z siebie durnia, Eckmann obrócił klucz kilka razy. Po co wdał się w ten cyrk – sam nie wiedział. Nie było to konieczne. Mógł po prostu wrzucić pieniądze do skrzynki. A jednak przekręcenie klucza było zabiegiem istotnym. Nadawało sens całości zdarzenia. Oznaczało, że wszystko odbyło się zgodnie z zasadami, a tancerka została potraktowana należycie i z szacunkiem. Puścił klucz. Spojrzał w górę. Kostium baletnicy był ciężki od deszczu. Ona sama spoglądała w przestrzeń, widząc go, a zarazem nie widząc, dzięki czemu pozbawiała znaczenia jego przysadzistą szpetotę. Uniósł zwitek banknotów, żeby widziała, że to nie miedziaki, tylko coś więcej. Coś specjalnego. – To dla pani – wyszeptał. – To dla pani. I wrzucił pieniądze do skrzynki. Czekał na muzykę. Ale muzyka nie zagrała. Jasne, jasne. Waga, waga. Mechanizm musi poczuć ciężar monety, żeby się uruchomić. Oczywiście. To jasne. W panice przeszukał kieszenie płaszcza. I dacie wiarę? Nie znalazł nic. W marynarce też nie. Żadnych drobnych. Portfel pełen kart kredytowych i banknotów, a ani jednej monety. Poczuł, że twarz mu purpurowieje. Palił się ze wstydu i skruchy. Błąd. Popełnił błąd. Przez plac widział twarze ludzi obserwujących go spod kawiarnianych markiz. Śmiali się? Znów się z niego śmiali? Z kurdupelka sterczącego na deszczu? Podniósł wzrok na tancerkę. Czy ona wiedziała? Czy zauważyła, że wrzucił pieniądze? Że to nie była jego wina? Może zawinił zbytnią hojnością... ale niczym więcej. Jeżeli nie zauważyła, to nie zatańczy dla niego... ale przecież i tak nie zatańczy, dopóki nie zagra muzyka – taka jest zasada. Usiłował nawiązać z nią kontakt wzrokowy, ale oczy miała utkwione gdzieś w dalekiej przestrzeni. – Przepraszam – szepnął. – Przepraszam. Po czym, wciąż palony wstydem i poczuciem nieudacznictwa, spapranej sprawy, złamanej konwencji, odwrócił się i poczłapał z powrotem przez plac, przez olbrzymie, brukowane pustkowie, na oczach wszystkich gapiów. Ledwie jednak dał pierwsze kroki, tancerka poruszyła się. Ożyła dla niego i zaczęła wirować na pozytywce w przecudnej arabesce. Tańczyła w ciszy i deszczu i był to najwspanialszy, najdoskonalszy, najpiękniejszy widok, jaki Eckmann kiedykolwiek oglądał. Najcudowniejszy moment jego życia. Ludzie wciąż się na nich gapili, ale teraz jakby z oddali, zza szklanej ściany. Tak naprawdę na całym świecie było tylko ich dwoje – on i ona, marionetka na pozytywce, tańcząca w ciszy, w strugach deszczu. Słyszał piskliwe tarcie jej baletek o skrzynkę, czuł, jak deszcz spływa mu po twarzy. Aż wreszcie baletnica zamarła w bezruchu. Czekała na następny pieniążek. – Dziękuję – powiedział. – To było piękne. Dziękuję pani bardzo. I nie wiedząc właściwie czemu, niepewny, czy to ona jest jego dłużniczką, czy może na odwrót, skłonił jej się uprzejmie i ruszył przez plac w kierunku katedry i ukrytych za nią brukowanych uliczek, gdzie mieściła się jego pracownia i galeria. Idąc, mamrotał coś do siebie, w kółko to samo, bez ustanku. – Zatańczyła dla mnie. Zatańczyła dla mnie. Naprawdę dla mnie zatańczyła. Dla mnie. Jakby całkiem zapomniał, że tańczyła dla każdego, kto wrzucił datek do skrzynki, a dla niego zatańczyła wyłącznie jak marionetka dla klienta, a nie jak kobieta dla mężczyzny. – Dla mnie! Zatańczyła dla mnie! Zacierał przy tym ręce ze sztubacką uciechą. Stanąwszy w drzwiach galerii, wyjął z kieszeni klucze, otworzył, wszedł do środka i przewiesił tabliczkę z napisem „ZAMKNIĘTE” na drugą stronę: „OTWARTE”. Przekręcając tabliczkę, wyglądał jak mały chłopczyk, wykonujący z wysiłkiem zadanie, które powinno się właściwie powierzyć komuś starszemu i słuszniejszego wzrostu. A przecież nie był małym chłopcem. I to już od dawna. Był dorosłym mężczyzną, o umyśle dorosłego mężczyzny, o uczuciach, pasjach, myślach i pragnieniach dorosłego mężczyzny. Zegar na placu katedralnym wybił kolejną godzinę. Przemoczona tancerka zeszła z pozytywki, bo już zbliżał się ku niej po kamiennych płytach młody mężczyzna w obcisłych getrach i podkoszulku – wszystko w gwiazdki. Zanim tancerka, odwróciwszy skrzynkę, na której przed chwilą stała, przeliczyła zarobione pieniądze, zdążyli zamienić parę słów. – Jak tam dzisiaj poszło, Poppeo? – Nieźle. – Miejmy nadzieję, że przestanie padać. – Przestanie. Już przestaje. – No to do zobaczenia jutro. – Pa. Baletnica włożyła żakiet, zasłaniając kostium. Skrzynka – którą zmajstrowała własnoręcznie i była z tego bardzo dumna – miała, jak się okazało, przymocowane kółka, więc schowawszy pieniądze do kieszeni, Poppea pociągnęła rekwizyt za sobą. Wyglądała dość dziwacznie ze skrzynką na sznurku, malowanymi łzami na policzkach i różową baletową spódniczką rozpychającą dół marynarki. Ale nikt nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Zwyczajna ekscentryczka – i tyle. Po drodze wstąpiła do piekarni kupić bułkę na lancz. W domu zjadła coś, przebrała się, zmyła makijaż i przyszykowała się do drugiej pracy: prowadzenia lekcji tańca dla młodocianych miłośniczek baletu w miejscowej akademii. Przed wyjściem z domu jeszcze raz przeliczyła pieniądze. Ranek był wyjątkowo udany. Ktoś dał jej sporą sumę. Ale to się czasami zdarzało. Wcale nie tak znowu rzadko. Ach, a mechanizm pozytywki widocznie znów się zaciął: raz nie zadziałała. Trzeba będzie go sprawdzić wieczorem. Pieniądze zabrała z sobą. Wieczorem, wracając do domu, zamierzała zrobić zakupy. Co do Eckmanna, zdążyła już o nim zapomnieć. Na placu żongler uniósł w górę maczetę i zademonstrował jej ostrość, przecinając w powietrzu kartę papieru. Ludzie okazali zainteresowanie. – Zechcą się państwo cofnąć, pan też, i pani. Nie chciałbym nikogo skaleczyć. Podniósł z ziemi jeszcze dwie identyczne maczety i wszystkimi trzema zaczął żonglować. Srebrzyste ostrza błyskały i migotały w słońcu. Chmury całkiem się już rozwiały i deszcz ustał. Ludzie stali i gapili się na żonglera. Niektórzy czekali, czy przypadkiem nie złapie którejś maczety za ostrze, zamiast za trzonek. Mogłoby mu nawet obciąć rękę. Śledzili więc pilnie spektakl, a żongler żonglował i żonglował. Nie byli w stanie oderwać się od niego. Jak i my wszyscy – żyli nadzieją. Rozdział czwarty ROBERT – ARTYSTA Wieczorem, w ciepłym blasku zmierzchu plac katedralny zaczynał się zmieniać. Lato niosło długie popołudnia. Słońce nie chowało się tu nagle za horyzont jak na dalekim Południu, lecz z każdą wieczorną godziną coraz bardziej wydłużało cienie na dziedzińcu, kładąc na ziemi nienaturalnie wyciągnięte sylwetki wież, pinakli i rzygaczy. Jesienią i zimą na dziedzińcach restauracji zapalano gazowe piecyki, a latem wieczorni goście przy kolacji oganiali się od owadów kartami dań. Uliczni artyści znikali z placu, a ich miejsce zajmowali drobni handlarze z walizkami, które rozkładały się w stoliki pełne domowej roboty biżuterii. Wśród nich krążyli sprzedawcy zimnych napojów i piwa. Na krzesełkach siadywały kobiety z mnóstwem różnobarwnych nitek i za skromną opłatę oferowały zaplatanie warkoczyków. Ich klientela rekrutowała się na ogół spośród nastolatek i zagranicznych studentek, których towarzyszki lub towarzysze czekali cierpliwie z boku, obserwując z podziwem zręczne palce, wplatające kolorowe włókna we włosy ich koleżanek. Mijali ich ludzie, którzy snuli się po placu bez celu, po prostu zażywając spaceru i chłonąc lokalną atmosferę. Ten czy ów przysiadł czasem w kawiarni, wypił kawę z ekspresu, zamówił piwo albo kieliszek wina. Pojawiło się trzech mężczyzn z walizką. Otworzyli ją i ustawili na drewnianym paliku. Wnętrze obite było zielonym suknem. Jeden z mężczyzn rzucił na sukno trzy karty: dwie dziesiątki i czerwoną damę. Odwrócił je na drugą stronę, wymieszał wprawnym ruchem i polecił drugiemu zgadnąć, która z kart jest damą. Trzeci mężczyzna stał na straży w pewnej odległości. Nadszedł turysta. Wciągnęli go do gry i pozwoliwszy wygrać parę razy z rzędu, wyłudzili z niego całą zawartość portfela. Oskubali faceta do cna. Dopiero wtedy nabrał wątpliwości i zaczął dyskutować z nimi łamaną angielszczyzną. Może ci trzej panowie nie byli wcale tacy sympatyczni i uczciwi, jak się wydawało. Może pozostawali w zmowie. Może... Trzeci mężczyzna gwizdnął krótko. Przez plac przechodzili na ukos dwaj policjanci. W parę sekund zielony stolik znów stał się walizką, podtrzymujący go palik – zwyczajną laską, turysta został z pustymi kieszeniami, a cała trójka ulotniła się bez śladu. To również należało do lokalnych nocnych rozrywek. Część sklepów – jubiler, cukiernia, perfumeria i kiosk z pocztówkami – stała otworem nawet o tej porze. Pozostałe dawno już pozamykano: ich właściciele podsumowali dzienny utarg, zbilansowali księgi rachunkowe i poszli do domu. Zamknięte były też drzwi galerii Eckmanna, co poświadczała wywieszona na nich tabliczka – jednak światło w pracowni nadal się paliło. Eckmann od czasu do czasu podchodził do okna i spoglądał na ulicę z wyżyny swojej samotni albo lustrował obraz całego miasta na ekranie kamery obskury. Zaburczało mu w brzuchu. Był głodny, ale głód oznaczał konieczność wyjścia na świat. Eckmann musiałby znów stać się mały i nieznaczący, podczas gdy tutaj był kimś całkiem innym. Tu był akceptowany, szanowany, wręcz podziwiany. Tu, w ascetycznej i pozornie pustej pracowni, doceniano i wychwalano jego geniusz. Nikt do niego nie mówił. On sam odzywał się od czasu do czasu, ale robił to tylko dla siebie, aby zabić ciszę. Co minutę lub dwie przystępował na chwilę do dalszej pracy. Mógł ją wykonywać tylko krótkimi zrywami, gdyż była to praca nader precyzyjna i delikatna. Należało trafić we właściwy moment – inaczej jeden nieostrożny ruch mógł zniszczyć dzieło całego tygodnia. Nad placem katedralnym przefruwały z jednej strony na drugą nietoperze. Matki kazały dzieciom uważać albo iść szybciej, żeby nietoperz nie wkręcił im się we włosy. Co, naturalnie, nigdy się jeszcze nikomu nie zdarzyło ani też pewnie nie miało zdarzyć. Nietoperze były zanadto zwinne i czujne, miały bystry wzrok i wewnętrzne radary. Gołębie pracowicie dziobały okruchy i buszowały pod ławkami w poszukiwaniu resztek jedzenia. W samej katedrze grała niewielka orkiestra i śpiewał chór. Wstęp był tylko za biletami, ale ktoś zostawił drzwi otwarte i muzyka płynęła z wnętrza na plac. Robiło się już ciemno, gdy nadeszło kilku malarzy ze sztalugami, kredkami i szkicownikami. Każdy niósł składane krzesło z płóciennym oparciem i stołek dla modela pozującego do portretu. Ustawiali też dodatkowe krzesło dla osoby towarzyszącej modelowi, aby mogła pogadać z portretowanym przyjacielem czy przyjaciółką, wypalić papierosa albo poczekać na swoją kolej do pozowania. Wystawiali próbki swoich prac, rysowanych węglem albo malowanych akwarelą, rzadziej akrylami lub olejem. Były to najczęściej portrety słynnych ludzi i ulubieńców masowej publiczności – gwiazd muzyki pop, aktorów hollywoodzkich, sportowców albo idoli sprzed trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu lat, takich jak Marilyn Monroe, James Dean, młody Marlon Brando, Che Guevara, Bob Marley czy Beatlesi. Portrety kopiowane z fotografii. Spacerowicze krążyli między artystami. Bardzo nieliczni decydowali się pozować do portretu, chociaż w skrytości ducha wielu pewnie o tym marzyło. Najpierw długo dawali się namawiać przyjaciołom, narzeczonym albo samemu artyście. Każdy malarz miał własne metody perswazji. Ekstrawertycy sypali żarcikami i pochlebstwami, i to tak dowcipnie, że klient ani się obejrzał, a już siedział na stołku. Potem zabawiali go dalej przez cały czas tworzenia portretu, aż w końcu model odchodził uśmiechnięty i szczęśliwy, nawet jeśli podobizna nie była szczególnie zachwycająca. Innym los poskąpił daru elokwencji. Ci działali w milczeniu, odzywając się najwyżej półsłówkami, skupieni bez reszty na wykonywanej pracy. Malowali jednak wcale nie gorzej od tamtych, a poza tym nie każdy model lubił być zagadywany – niektórzy woleli pozować w milczeniu. Wśród malarzy było też paru karykaturzystów. Natychmiast wychwytywali oni jedną lub dwie dominujące cechy fizjonomii modela – zadarty nos albo piegi – i wyolbrzymiali ich efekt powiększeniem lub zniekształceniem. A rezultaty, choć niekiedy groteskowe, spotykały się niemal zawsze z życzliwym przyjęciem. Przyjaciele i krewni portretowanego podglądali karykaturę w trakcie powstawania, parskając śmiechem i strojąc miny, a tymczasem sam model, płonąc z ciekawości, z trudem utrzymywał pozę. Gdy wreszcie ujrzał dzieło, reagował udanym oburzeniem lub salwą śmiechu, ale bardzo rzadko – o ile w ogóle – szczerym gniewem. Cokolwiek bowiem uczynił artysta z jego twarzą, była w tym zawsze szczypta pochlebstwa. Karykatura potwierdzała indywidualność osoby, czyniła z niej osobowość. Kolejny malarz rozstawił swoje krzesła i sztalugi pośród reszty. Mężczyzna około trzydziestki. Wzrostu więcej niż średniego, ale nie wysoki. Barczysty, solidnej budowy. Oczy ciemne, cera śniada, włosy czarne, kręcone. Twarz ogólnie sympatyczna, nawet przystojna, w niezbyt zadbanym, niedogolonym stylu, ale naznaczona cieniem melancholii, może nawet nawracającego pesymizmu. Wyglądał na człowieka skłonnego do zmiennych nastrojów. Skinął na powitanie paru przyjaciołom i znajomym, kolegom po fachu. – O, Robert. – Cześć, Robert. – Przesunę się kawałek, zrobię ci miejsce. Mimo iż artyści z oczywistych względów stanowili dla siebie wzajemną konkurencję, przynajmniej latem, to interes szedł tak dobrze, że dla wszystkich starczało roboty – mogli więc pozwolić sobie na przyjazne stosunki. Zimą nie było to już takie proste. Robert wyróżniał się w tym gronie nie tyle aparycją, ile tym, że nie przychodził sam. Towarzyszyło mu dziecko, chłopczyk – sądząc po kręconych włosach i ciemnych oczach, najwyraźniej syn. Mały pomagał ojcu nosić sprzęt, a gdy dotarli na swoje miejsce – zarezerwowane tu dla każdego artysty z osobna na mocy niepisanej umowy – razem z nim rozstawiał krzesła, sztalugi i kolekcję prac na pokaz. Wydzielony skrawek miejsca o powierzchni paru stóp kwadratowych, na którym pracował artysta, mógł stać pusty przez dwa wieczory z rzędu. Jeżeli zajmujący go malarz nie pojawił się po raz trzeci, miejsce uznawano za wolne i mógł je zająć każdy, kto uważał, że zajmował dotychczas gorszą pozycję. Gdyby pierwotny użytkownik wrócił jednak czwartego wieczoru, musiał zadowolić się miejscem na obrzeżach placu, z dala od głównego szlaku przepływu turystów, gdzie w dodatku było gorsze światło – i cierpliwie czekać okazji powrotu do centrum. Jeśli usiłowałby zaraz czwartego wieczoru odzyskać dawne miejsce, sprzeciwiliby mu się wszyscy. Zdarzały się nawet bójki na tym tle, lecz ich sprawca zawsze w końcu rejterował w obliczu zbiorowej opozycji. Na tym polegała wszystkim tu znana zasada, że artysta ma prawo do życia, ale świat nic mu nie jest winien. Co się tyczy wabienia klientów, to Robert Mallan był zbyt nieśmiały, by namawiać przechodniów do skorzystania z jego usług malarskich. Nie w jego stylu były oklepane żarciki i wesołe zagadywanie, które sprawdziło się i przysłużyło w przeszłości tak wielu kolegom. Nie był komplemenciarzem, nie umiał czarować. Nosił w sobie głęboko zakorzeniony upór przodków. Pochodził z górzystego rejonu wrzosowisk, gdzie tradycyjnie bieda szła ręka w rękę z dumą, gdzie każdy człowiek miał swoją godność, a często też buntował się przeciwko bliżej niesprecyzowanej niesprawiedliwości świata. Robert miał bunt we krwi, a jego stosunek do potencjalnego klienta streszczał się w formule: chcesz – to bierz, nie – to nie. Jeśli ludzie nie zechcą skorzystać z jego usług, to ich strata. Dumie Roberta Mallana towarzyszyła bowiem, a nawet ją podsycała, pogarda dla świata, który w swym zaślepieniu nie dostrzega jego talentu – a był w istocie artystą nieprzeciętnie uzdolnionym. Lecz jego siła stanowiła zarazem jego słabość: był zbyt wyjątkowy, zbyt indywidualny, skomplikowany i trudny do zaszufladkowania. Nigdy nie zadowoliłby właścicieli galerii, redaktorów popularnych czasopism, arbitrów smaku artystycznego. Wiedział o tym, co napawało go zarazem złością i dumą. Szczycił się swoją niezależnością i bezkompromisowością – bolał jednak nad tym, że jako artysta nie zostanie doceniony za życia, a po śmierci jego dzieło przepadnie i pójdzie w zapomnienie. Tymczasem wiązał jakoś koniec z końcem. Sam sobie ustalał godziny pracy, sam na siebie zarabiał, nikogo nie nazywał swoim szefem. Nawet klienta, który mu pozował do portretu. Klient w oczach artysty nie jest wszak jego pracodawcą. Relacja między artystą a modelem ma w zasadzie charakter partnerski. A jeśli już ktoś w niej dominuje, to – w uznaniu artysty – raczej on. Twarz mężczyzny zmieniała się jedynie, gdy patrzył na syna. Znikał z niej wówczas wszelki cień surowości, pozostawiając tylko nieskończoną cierpliwość. Trudno było odgadnąć, czy kocha chłopca dla niego samego, czy może ze względu na podobieństwo do matki – czy kocha w nim dwie osoby czy jedną. Na pytania o matkę dziecka, o to, dlaczego sam wychowuje syna i czy żona niedługo wróci, padała niezmienna odpowiedź: pilnuj własnego nosa. I lepiej było posłuchać tej rady. Z głębokiego smutku, jaki malował się w oczach syna i ojca, można było wnioskować, że matka chłopca jest istotnie stracona dla nich na zawsze i trwają po niej w ciężkiej żałobie. Nikt nie wiedział jednak, czy umarła, czy poróżniła się z Robertem i odeszła z domu, czy zakochała się w kimś innym, czy chciała od życia czegoś więcej niż tylko męża i syna, czy też zdarzyło się jeszcze coś innego. W każdym razie nikt nie spodziewał się jej rychłego powrotu. Było, jak było – i tyle. Po rozstawieniu na placu sztalug i krzeseł, po rozłożeniu farb, węgli, pędzli i próbek pracy powtarzała się za każdym razem ta sama sytuacja. Chłopczyk, Christopher, siadał na jednym z płóciennych krzeseł i otwierał książkę. Był zapalonym czytelnikiem i co wieczór przynosił nową lekturę, czasem nawet dwie lub trzy. Biblioteka publiczna nie nadążała za jego tempem, więc ojciec kupował mu co pewien czas z dziesięć lub więcej zniszczonych egzemplarzy tanich wydań u antykwariuszy, którzy prowadzili sklepiki na skraju placu. Nie zawsze były to książki odpowiednie dla dziecka w jego wieku, ale i tak czytał wszystko od deski do deski. Nie zawsze też była to beletrystyka. Trafiały się i książki naukowe – z dziedziny medycyny, biologii, astronomii i wielu innych. Ojciec sprawdzał tylko na odwrocie okładki, czy lektura nie jest zbyt „drastyczna”. Jego definicja „drastyczności” była jednak, przyznać trzeba, dość liberalna. Chłopiec, dodajmy, nie był zwykłym pożeraczem książek, ale czytelnikiem z prawdziwego zdarzenia – czytanie stanowiło jego pasję, a nie tylko życiową konieczność. Wielokrotnie powracał do tych samych dzieł – klasyków, ulubionych utworów współczesnych, opowieści science fiction czy dziecięcych książek przygodowych. Raz czy dwa zdarzyło się, że jakiś wścibski przechodzień, z czystej życzliwości, złożył skargę na ojca za przetrzymywanie dziecka o tak późnej porze na ulicy. Dom Mallanów odwiedzały później pracownice opieki socjalnej i funkcjonariusze wydziału do spraw nieletnich. Robert za każdym razem przyjmował te najścia nader uprzejmie, z demonstracyjną gotowością do współpracy. Duma dumą, porywczość porywczością, ale miał dość rozsądku, aby przewidzieć, że najmniejszy odruch irytacji z jego strony może tylko pogorszyć sprawę, a nawet skłonić machinę biurokratyczną (którą szczerze pogardzał) do odebrania mu dziecka. Władze miały przecież takie prawo – dlatego Robert uśmiechał się, potakiwał, zapraszał do środka, częstował herbatą i okazywał wszelkie formy współpracy. Podsuwał funkcjonariuszom świadectwa szkolne syna, które przekonywały ich, że chłopiec uczy się dobrze, w czytaniu znacznie wyprzedza rówieśników, sprawia wrażenie szczęśliwego i zadbanego i nic nie wskazuje na to, aby był maltretowany czy cierpiał na brak opieki rodzicielskiej. Zresztą – argumentował Robert Mallan – jakie on, ojciec, ma inne wyjście? Na opiekunkę go nie stać, samego chłopca w domu nie zostawi, a pracować przecież musi. Usiłował już zmienić godziny pracy na wcześniejsze, ale w dzień interes po prostu nie szedł, a przynajmniej nie tak dobrze, aby dało się zarobić na życie. Za dnia ludzie nie byli widocznie w odpowiednim nastroju do pozowania. Woleli zwiedzać zabytki i objeżdżać miasto piętrowym autobusem z przewodnikiem w pięciu językach. A zanim siedli do pozowania, musieli się najeść, odpocząć, zwolnić tempo i wejść w nastrój kontemplacyjny. Na koniec składał parę obietnic, mamrotał słowa skruchy i życzliwy biurokrata odchodził uspokojony. Dopiero wtedy ojciec chłopca zaczynał walić garnkami w zlewie, przeklinać wszystkich życzliwych tego świata i mieszać z błotem wścibskich dobrodziejów, którzy ściągnęli na niego niepotrzebny kłopot. Chłopiec tymczasem siedział w kącie i czytał, z niewzruszoną pogodą ducha, którą musiał odziedziczyć po matce, gdyż w ojcu nie było jej ani krzty. Wreszcie, spojrzawszy przez pokój na syna, jak zwykle zatopionego w lekturze, z kędzierzawą czupryną, której wygładzić nie dało się ani grzebieniem, ani szczotką (chociaż nieczęsto czyniono takie próby), z jakiejś całkiem zgoła nielogicznej i nieodgadnionej przyczyny ojciec chłopca wybuchał dzikim śmiechem. Po chwili obaj turlali się ze śmiechu po podłodze, mocując się, łaskocząc i pohukując jak dwaj smarkacze – jak bracia, a nie ojciec i syn. Jak to się działo, że chłopiec – bez jednego słowa czy gestu – umiał doprowadzić go do śmiechu, wyciągnąć z ponurego nastroju i wprawić w nagłe poczucie szczęścia – tego mężczyzna nie wiedział. Chłopiec też nie odpowiedziałby wam na pytanie, jakim sposobem ojciec dawał mu poczucie, że jest kochany, Po prostu był kochany – obaj kochali się nawzajem. Ta prosta prawda obywała się bez słów. Czasami jednak, po skończonej nocnej pracy, gdy chłopiec już spał, ojciec zaglądał ukradkiem do jego pokoju i zadawał sobie pytanie, co stałoby się z synem, gdyby jego samego kiedyś zabrakło. Kto zaopiekowałby się małym? Kto by go pokochał? Może Poppea. Czy wypadało ją o to poprosić? Czy nie oznaczałoby to przekroczenia granicy intymności, niestosownego nakazu? Co właściwie sugerowałaby taka prośba? W takich chwilach ogarniał go niepokój i przygnębienie, a późna nocna godzina sprowadzała lęk o przyszłość i ponure myśli o śmierci, starości, ubóstwie i niedołęstwie. Potem jednak nastawał ranek, dziecko budziło się i znów wszystko było w porządku. A teraz byli już na placu, sztalugi rozstawione, krzesła przygotowane, próbki prac wystawione do wglądu. Chłopiec otworzył książkę, a malarz sięgnął po szkicownik i kredkę, po czym zaczął rysować syna. Robił to niezliczoną ilość razy, a mimo to każdy portret różnił się od poprzednich. Robert rysował, a przechodnie przystawali i zerkali mu przez ramię, obserwując, jak obraz nabiera kształtu. Styl Roberta nie był do końca realistyczny. Rysunek nie oddawał dokładnego wizerunku, lecz w jakiś sposób wychwytywał podobieństwo – istotę modela. Talent artysty zadziwiał, budził na twarzach gapiów pełne zachwytu uśmiechy. Gotowy portret, choć nie całkiem wierny, był w istocie trafniejszy, prawdziwszy i bardziej wymowny niż najlepsza fotografia. – Tak, to jest to. Strzał w dziesiątkę. O to właśnie chodzi. Wykapane podobieństwo, co do joty! Gapie kiwali głowami, trącali się łokciami i z uśmiechem popatrywali jeden na drugiego. Portret chłopca był w swoisty sposób całkowicie i skończenie udany. – Przepraszam bardzo... kiedy pan skończy... – Naturalnie, proszę siadać. Zaraz się panią zajmę. Trzymaj, Christopher. Wręczał chłopcu ukończony portret. Christopher odbierał go z uśmiechem, składał i chował między kartki swojej książki. – A teraz pani... pan też ma ochotę? Proszę łaskawie usiąść tam. Chris, ustąp panu miejsca. – Nie, nie, postoję. – Wykluczone. Chris... – Jasne. Chłopiec zabierał książkę i przenosił się nieopodal, na schody katedry. Spektakl światło i dźwięk był już w toku. Christopher czytał dalej w świetle reflektorów, podczas gdy jego ojciec zajmował się pracą. Wkrótce ukończył pierwszy portret i już zaczynał następny. Grupka klientów wokół niego stale rosła. – A pani szanowna? Tak, oczywiście. Rysunek czy akwarela? Cennik jest tutaj. Ale trzeba będzie chwilę poczekać – odpowiada to pani? Proszę iść spokojnie na kawę i wrócić. Zapamiętam panią. Tak, około dwudziestu minut. Zarezerwuję dla pani kolejkę. Chętni do pozowania otaczali go wkrótce karnym wianuszkiem jak samoloty oczekujące pozwolenia na lądowanie. Mógłby malować całą noc, aż do zamknięcia ostatniego baru. Ale przez cały czas miał oko na syna i nie przedłużał sesji poza wyznaczoną godzinę. – Przykro mi, proszę pana, ale to już ostatni. Zapraszam jutro, o ile jeszcze pan tu będzie. Tak, w porządku. Proszę wybaczyć. Christopher zamknął książkę. Widowisko światło i dźwięk dobiegło końca. Reflektory wygaszono, poza jednym czy dwoma, które świeciły całą noc. Bladożółty blask ulicznych latarni wyławiał z mroku rzygacze katedry. Chłopiec ziewnął i popatrzył dookoła. Wstał, przeciągnął się. Ze swojego miejsca widział okna strychu galerii pana Eckmanna. W pracowni paliło się światło, ale nagle zgasło. Potem zapaliło się światło na klatce schodowej budynku galerii. Ale i ono zgasło po chwili. Widocznie pan Eckmann skończył pracę i też szedł do domu. Ostatni portret został ukończony, opłata zainkasowana. Robert zwinął obraz i wsunął go w kartonową tubę, wliczoną w cenę. – W ten sposób się nie pogniecie. Proszę bardzo. – Dziękuję. – Dobrej nocy. Turyści rozchodzili się. Zegar na katedrze wybił godzinę. Christopher pomógł ojcu spakować sprzęt, poskładać krzesła, sztalugi, pozakręcać tubki z farbą. – Jak się masz, nieznajomy? Christopher odwrócił się i uśmiechnął. Do jego ojca podeszła z tyłu młoda kobieta i objęła go za szyję. – Poppea! Christopher nie był pewien, czy to jest jej prawdziwe imię. Większość ulicznych artystów nosiła pseudonimy, jakby nie podobały im się własne imiona albo jakby chcieli się odciąć od przeszłości, w czym zmiana imienia miała im pomóc. Robert okręcił się na pięcie, upewnił się, że stoi za nim osoba, której się spodziewał, przytulił ją i pocałował. – Jak tam u ciebie? Dzwoniłem wcześniej, nie było cię – powiedział. – Pracowałam. Cześć, Chris. Christopher uśmiechnął się wstydliwie. Lubił Poppeę. Wiedział, że tata też ją lubi, i to potęgowało jego sympatię. Poppea była inna, nie taka jak ci bogaci turyści, którzy czasami fundowali im kolację na tarasie Grand Hotelu, a wtedy Chris musiał włożyć marynarkę i przestrzegać dobrych manier przy stole, głowiąc się, do czego służy taka masa widelców. Poppea była inna. Poppea była miła. Nie taka jak tamci. Żyła na własną rękę. Tata namalował kiedyś jej portret. Christopher nie powinien był widzieć tego portretu, ale go widział. Poppea nie miała na nim żadnego ubrania. Ale nie wstydziła się. Pozwoliła nawet tacie umieścić portret na wystawie. Tata sprzedał wtedy trzy obrazy. Mógł sprzedać i ten z Poppeą bez ubrania, ale on nie był na sprzedaż. Kto nie znał Poppei, ten nie poznałby w ogóle, że to ona. Twarz miała w cieniu. Tata mógł spokojnie sprzedać ten obraz. Pan Eckmann chciał go kupić. Chciał go zabrać do domu – tak powiedział – a nie wywiesić w swojej galerii. Chciał go mieć dla siebie. A oto właśnie nadchodził pan Eckmann we własnej osobie: kolebał się jak pingwin, przecinając plac w drodze do swojego stałego stolika w restauracji, gdzie jadał późną kolację przed pójściem do łóżka albo przed powrotem do zajęć w pracowni. – Dobry wieczór, panie Eckmann. Eckmann podniósł wzrok, zobaczył chłopca i uśmiechnął się. – Christopher! Lubili się nawzajem, chłopiec i mały pan. Byli mniej więcej równego wzrostu, Eckmann może nawet ciut wyższy – ale już niedługo, uwzględniając tempo, w jakim rósł Christopher. Eckmann lubił chłopca również za to, że nie wyczuwał w nim odruchu potępienia, awersji, obrzydzenia. Umysł chłopca, jak portrety jego ojca, wychwytywał samą istotę osoby – pomijając powierzchowne detale, docierał wprost do prawdy wewnętrznej. – Jak tam rzeźby, panie Eckmann? Co słychać w galerii? – Wszystko świetnie, Christopher, wszystko świetnie. Dużo roboty, dużo roboty, tak, tak. – Coś nowego? – Niedługo, niedługo. – Mogę przyjść obejrzeć? – Oczywiście. – A kiedy? – Kiedy skończę. – Mógłbym kiedyś popatrzeć, jak pan je robi? – Może, może... Do tego trzeba wielkiej koncentracji... Nie mogę się rozpraszać. – Bardzo proszę. – Może kiedyś. Zobaczymy. Eckmann stanął jak wryty na widok Poppei. To była ona, rozmawiała z ojcem chłopca. Eckmann spurpurowiał ze wstydu aż po nasadę włosów. Ale kogo to obchodziło? Kto zaciekawiłby się albo chociaż zauważył jego zmieszanie w ciemności? Opanował się. Czy ona go pamięta? Czy potwierdziłaby znajomość? Czy przypomniałaby sobie, że dostała od niego pieniądze, zwitek banknotów? Że wrzucił je do skrzynki, ale muzyka nie zagrała – a ona i tak zatańczyła dla niego w ciszy i strugach deszczu? Tak przecież było: tańczyła specjalnie dla niego. A gdy tańczyła, wyobrażał ją sobie taką, jaka była na portrecie, który kiedyś chciał kupić. Na tym niezwykłym, osobliwie pięknym obrazie, który oddawał nie tylko urodę jej ciała, ale i urodę jej wnętrza. Tym, na którym była naga. Tańczyła dla niego na publicznym placu, a mimo to on wiedział – i ona wiedziała, musieli wiedzieć to oboje – że intymność owej chwili przewyższała wszelkie... – To ja już lepiej pójdę. Do zobaczenia jutro, Robercie. – Dobrze, do jutra. Pa. Chciała odejść. – Pa, Christopher. O, i do widzenia, panie... Pomachała niezobowiązująco małemu człowieczkowi. Wiedziała, że powinna znać jego nazwisko, ale zapomniała. Potem pocałowała malarza, zmierzwiła czuprynę jego synkowi – i już jej nie było. Patrzyli za nią wszyscy trzej. Eckmann ostatni odwrócił wzrok. Spojrzał na Roberta i przez moment poczuł do niego niemal morderczą nienawiść. Nie zazdrościł mu talentu – pod tym względem dorównywał malarzowi, a może nawet go przewyższał. Nienawidził go za wygląd: za ciemne włosy, marzycielskie oczy, barczyste ramiona – a najbardziej za to, że tancerka go pocałowała. Robert uświadomił sobie nagle, że Eckmann na niego patrzy. – Czołem, Ernst. Koniec na dzisiaj? Fala gorzkiej, zazdrosnej nienawiści odpłynęła. Eckmann znów był sobą. – Robert! Tak, przekąszę tylko jeszcze coś na kolację. A ty? – Też skończyłem. Pora do domu. – Nie dasz się zaprosić przedtem na drinka? Robert skinieniem głowy wskazał syna. – Chętnie, ale muszę położyć małego do łóżka. – Oczywiście, rozumiem. Może innym razem. – Jasne. – No to świetnie. Do zobaczenia. – Do widzenia, panie Eckmann. – Dobranoc, Christopher. Teraz prosto do łóżka. – Nie zapomni pan. – Nie zapomnę. – Obiecał pan pokazać mi nowe rzeźby. – Jak tylko skończę. Trzymając się za ręce, ojciec z synem odeszli przez plac, ciągnąc za sobą sprzęt do pracy. Eckmann śledził ich wzrokiem. Mdląca fala zawiści zalała go na nowo. Trzymać za rękę własne dziecko, rodzonego syna, spacerować z nim po ulicy. Kochać. Wiedzieć, że jest się kochanym wzajemnie. Kochanym bezdyskusyjnie, bezwarunkowo. Jakie to niesprawiedliwe, jakie niesprawiedliwe. Co on takiego zrobił, że nie było mu to dane? Jakiej dopuścił się zbrodni, poza tą, że urodził się nieco inny od większości ludzi? Która kobieta by go zechciała? Która kobieta gotowa byłaby wydać na świat jego dziecko? Odwrócił się od malarza i jego syna, myśląc z goryczą i rozżaleniem, że odwraca się w ten sposób od całego świata, tak jak świat nieraz odwracał się od niego. Poszedł przez plac do restauracji, gdzie kelnerzy znali go i zazwyczaj trzymali dla niego zarezerwowany stolik. Lubił jadać późno – nie z uwagi na dietę, tylko dlatego że o późnej porze mniej było wokół ludzi i mniej ciekawskich oczu. Tej nocy nie miał jednak szczęścia. Ledwie usiadł przy stoliku i zaczął studiować kartę dań, sącząc czerwone wino i zagryzając kruchym paluszkiem, obok przeszła familia turystów. Mała, wyraźnie zmęczona dziewczynka, która od dawna powinna była leżeć w łóżku, zwróciła uwagę na Eckmanna. Stanęła jak wryta i zaczęła gapić się na niego ze szczerą, niewinną ciekawością. – Mamusiu! – zawołała donośnym, dźwięcznym głosikiem, który rozniósł się echem po całym placu. – Zobacz tego pana! Dlaczego on jest taki dziwny? Matka ani nie zbeształa małej za grubiaństwo, ani nie przeprosiła Eckmanna. Powiedziała tylko: – Chodź szybciej. Nie guzdraj się. Już późno. I pociągnęła dziecko za sobą. – Czy mogę przyjąć od pana zamówienie? Eckmann spoglądał ponad kartą dań na odholowywane przez plac dziecko. Sam się zdziwił, że można aż tak bardzo znienawidzić obcą osobę, a zwłaszcza dziecko – nieświadome, Bogu ducha winne dziecko. A jednak nienawidził tej małej. Zamordowałby ją z wielką przyjemnością. Kelner odchrząknął. – Pan coś zamawia? Eckmann złożył zamówienie. – I jeszcze wina – dodał. – Kieliszek? – Nie, butelkę. Kelner zawahał się, jakby chciał coś powiedzieć, udzielić klientowi nieproszonej rady. Ale nawet jeśli miał taką intencję, rozmyślił się. – A więc butelkę – potwierdził. – Już przynoszę. I poszedł po wino. – Niech będzie pół butelki! – zawołał za nim Eckmann. Kelner dyskretnie skinął z aprobatą. Rozdział piąty PAN ECKMANN Największą atrakcję miasteczka stanowiły rzymskie łaźnie, w których bulgoczące gorące źródła tworzyły sadzawki od blisko dwóch tysięcy lat, a mimo to łaźnie pozostały miejscami nie mniej niż kiedyś – a może nawet bardziej – cywilizowanymi. Miasto miało również muzea: muzeum zabawek oraz muzeum strojów, w którego dyskretnie oświetlonych szklanych gablotach przechowywano ubiory ludzi bogatych i biednych – relikty minionych, mniej egalitarnych epok. Były tam też, jak wszędzie, godne obejrzenia kościoły i katedra z licznymi kaplicami. Ci, których nudziło zwiedzanie świątyń, mogli udać się do starej hali targowej, do sklepików z antykami, kafejek albo teatrów, w których podstarzałe, gasnące gwiazdy filmowe i telewizyjne odbywały próby spektakli z nadzieją wystawienia ich kiedyś na londyńskim West Endzie. Były drogie i modne galerie sztuki, gdzie upozowane przy biureczkach kobiety o łabędzich szyjach eleganckim gestem dawały klientom do zrozumienia, że owszem, mogą obejrzeć sobie wszystko, co jest wystawione, ale szczerze mówiąc, drodzy państwo (jeśli wolno, naturalnie, sądzić po wyglądzie), bardzo wątpliwe, czy będzie państwa na cokolwiek stać. Były i skromniejsze galerie, oferujące owoce talentów po bardziej przystępnych cenach. Wystawiano w nich ryciny piórkiem i tuszem, akwarele i malowane na jedwabiu widoki miasteczka i jego zabytków. Sztuka, rzec można, z prawdziwego zdarzenia – szlachetne pamiątki w postaci tradycyjnych sztychów i malowideł. Niektóre obrazy miały nawet swoje reprodukcje i pocztówki. No i była galeria Eckmanna, całkiem inna od pozostałych – w istocie wyjątkowa – a wyróżniająca się spośród reszty trzema istotnymi cechami: Po pierwsze, nie można było w niej niczego kupić. Po drugie, bardzo niewiele można było obejrzeć. Po trzecie, wejście do galerii było płatne. Galeria, w której nie ma nic do kupienia, bardzo mało jest do obejrzenia, a jeszcze trzeba płacić za wstęp – któż oprze się takiej atrakcji? Interes prosperował świetnie przez całe lato. Wejście było na poziomie ulicy. Tuż za drzwiami stało biureczko z biletami, kasą i paroma pamiątkami na sprzedaż. Ozdobą wnętrza był wiszący na ścianie obraz, czasem dwa – zazwyczaj prace lokalnych artystów, które Eckmann nabywał do własnej kolekcji. Strzałka i czerwony jedwabny sznur rozciągnięty między dwoma niewysokimi słupkami pozwalały zwiedzającemu trafić na kręcone żeliwne schody, wiodące do galerii właściwej. Nie było zwyczajem tutejszych artystów prowadzić galerię w celu wystawiania własnych prac. Ktoś mógłby posądzić Eckmanna o próżność lub przeciwnie – desperację: biedak, musi reklamować własne prace, bo nikt inny nie chce ich wystawić. Prawda tymczasem była zgoła inna. Eckmann nie zaliczał się do cyganerii artystycznej. Tradycyjną i legendarną niezaradność finansową artysty uważał za romantyczną bzdurę. Publika najwyraźniej lubiła widzieć artystów w nędzy. Lubiła widzieć ich pijanych, rozwiązłych i gnieżdżących się po strychach. Życzyła sobie, by artysta żył wedle jej fantazji. Domagała się artysty takiego, jakiego oglądała w filmach. Ale to wszystko były konwencje, na które Eckmann nie miał czasu. Jeszcze jako student zrozumiał, że uzależnienie artysty od marszanda i galerii jest przede wszystkim skutkiem braku wiary w siebie i pogoni za uznaniem. Artyści często byli niepewni siebie. Jednego dnia wierzyli, że są geniuszami, a następnego odmawiali swoim pracom wszelkiej wartości, twierdząc, że wyróżniają się one najwyżej jako przykłady totalnej klapy. Stale miotali się między skrajną pychą a skrajnym zwątpieniem. A marszandzi żerowali właśnie na tym ich rozdarciu. Właściciele galerii oferowali artystom dostęp do publiczności, szanse na zdobycie reputacji. Pobierali horrendalny procent od sprzedaży, a czasem nawet w ogóle nie płacili artyście, przyjmując prace wyłącznie za darmo lub do zwrotu. Tym sposobem mieli wiele do zyskania, a prawie nic do stracenia, natomiast artysta otrzymywał co najwyżej skromny procent ceny katalogowej dzieła. Początkowo Eckmann, jak każdy młody artysta, dreptał ze swoimi pracami od galerii do galerii. Wszędzie demonstrował portfolio, czasami przyjęto mu coś w komis, ale szybko zorientował się, że nie tędy droga. Uznał, że musi sam rozkręcić interes, bo na nikim nie można polegać. Nazwisko Eckmanna wywodziło się z Danii, lecz on sam był na wskroś Anglikiem, co poświadczał nienagannym akcentem. Jego dziadek pochodził z Amsterdamu. Ojciec jednak osiadł w Anglii i ożenił się z Angielką, matką Eckmanna. Synowi nadał imię Ernst – po dziadku. Mały Ernst zawiódł go jednak od samego początku. Pod żadnym względem nie spełnił ojcowskich oczekiwań. Ale to było dawno. Teraz rodzice nie żyli już od lat i Ernst Eckmann został sam. Jego praca była wyjątkowo żmudna, wymagała mnóstwa czasu i precyzji, a na dodatek często kończyła się fiaskiem. Wykonanie pojedynczego obiektu, który by go zadowolił, trwało tak długo, że sprzedaż dzieła i tak nie przyniosłaby Eckmannowi wystarczających zysków. Spłukałby się do cna, zanim zdążyłby ukończyć następną pracę. Wpadł więc na pomysł, że zrezygnuje w ogóle ze sprzedaży dzieł. W zamian za to będzie pobierał opłatę za ich oglądanie. Gdy po raz pierwszy zgłosił się do banku, by zaciągnąć kredyt na otwarcie prywatnej galerii, urzędniczka z działu drobnych kredytów potraktowała go nader podejrzliwie. Siedział przed nią mały, otyły człowieczek, przycupnięty na skraju krzesła jak grzeczny, domyty uczniak, w szarym garniturze na specjalne okazje i niewymyślnym krawacie. Przyniósł z sobą biznesplan i srebrne pióro. Podawał się za artystę – a tych urzędniczka dość się już naoglądała. Przedstawiali zazwyczaj mgliste projekty fantastycznych zamków z piasku i zabiegali o pieniądze na budowę fundamentów. Ten klient był jednak inny. Nie wyciągnął portfolia prac ani oprawionego w skórę foldera ze szkicami i obrazami. Mimo to nachylił się konfidencjonalnie i spytał urzędniczkę: – Chciałaby pani obejrzeć próbkę mojej... mojej działalności? To rzecz bardzo specyficzna. Całkiem, że tak powiem nieskromnie, unikatowa. Urzędniczka nie miała na to specjalnej ochoty, lecz przez zawodową uprzejmość skinęła głową i odparła chłodno: – Oczywiście. Jeżeli sądzi pan, że to cokolwiek zmieni. Tonem dała Eckmannowi do zrozumienia, że nie ma na co liczyć, za to ona po obejrzeniu pracy będzie mogła spławić go z czystym sumieniem. Eckmann sięgnął mimo to do kieszeni szarej marynarki i wyciągnął z niej... właściwie nic. Przynajmniej nic, co robiłoby specjalne wrażenie. Była to szklana kopułka na plastikowej podstawce. Nie różniła się wielkością od typowych bibelotów, mieszczących wewnątrz scenkę bożonarodzeniową z płatkami sztucznego śniegu, zawieszonymi w przezroczystej cieczy – wystarczyło potrząsnąć kopułką, aby śnieg zaczął padać. Gdy osiadł, potrząsało się kopułką na nowo, by upewnić się, że za pierwszym razem nie był to przypadek. Powtarzało się tę czynność jeszcze kilkakrotnie, po czym znudzony użytkownik odstawiał gadżecik gdzieś na półkę i całkiem o nim zapominał. Odkrywając go po wielu latach, stwierdzał, że płyn ze środka wyciekł albo wyparował. Wówczas brał kopułkę w rękę i dumał o przeszłości. Eckmann pchnął kopułkę przez biurko, zachęcając urzędniczkę do przyjrzenia się jej z bliska. Uczyniła to. Kopułka wydawała się pusta w środku. Nie było w niej widać nic szczególnego, może poza ziarnkiem piasku. Eckmann uśmiechnął się. Sięgnął do drugiej kieszeni i wyciągnął lupę jubilerską – grubą, ciężką soczewkę w oprawce, którą należy wcisnąć w oczodół. Położył ją na stole i wskazał urzędniczce zachęcającym gestem. Z pewnym wahaniem wzięła lupę do ręki. Soczewka miała moc powiększającą niedużego mikroskopu. Urzędniczka przyłożyła ją do oka, podniosła kopułkę i zajrzała do środka przez szkło powiększające. Przez sekundę nadal nie widziała nic. Nagle jednak wyrwał jej się cichy okrzyk – zachwytu, zaskoczenia, niedowierzania w obliczu rzeczy niemożliwej. A przecież możliwej. Miała ją oto przed sobą: rzecz zrazu niewidzialną, a potem nagle widoczną jak na dłoni – i wcale nie mniej przez to nieprawdopodobną. Była to niewiarygodnie maleńka – a jednak odwzorowana z mistrzowską pieczołowitością – replika indyjskiego Tadż Mahal. Rozmiarów ziarnka piasku. Urzędniczka spojrzała przez biurko na dziwnego człowieczka. – Pan to sam zrobił? – spytała. Eckmann kiwnął głową. – Piękna rzecz – powiedziała urzędniczka. – Przepiękna. Jeszcze raz obejrzała miniaturę przez lupę. – Piękna to mało powiedziane. To jest cud, istny cud, całkiem dosłownie – nie do wiary, że człowiek może coś takiego stworzyć własnymi rękami. Eckmann uśmiechnął się i skłonił głowę, przyjmując komplement z uprzejmą godnością. Urzędniczka zajrzała do kopułki po raz trzeci, po czym przywołała na oględziny miniatury swoją asystentkę. – Jakie to... jakie piękne! – zachwyciła się asystentka. – Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałam. Człowiek chętnie by zapłacił, żeby obejrzeć takie cudo, prawda? Zgadza się pani ze mną? I w ten sposób Eckmann dostał swój kredyt, wynajął lokal i otworzył galerię. Nazwał ją Galerią Sztuki Niemożliwej. Co dość dobrze określało charakter jego prac. Z upływem lata Eckmann nabrał zwyczaju zaglądania na plac w tych godzinach, gdy Poppea, ucharakteryzowana na marionetkę, w kostiumie baletnicy, z malowanymi łzami na twarzy, stała jak zaklęta na pozytywce, czekając, aż ktoś ją nakręci i wrzuci do skrzynki parę miedziaków. Eckmann uważał, że jest piękna, zachwycająca i wielce utalentowana. To, że zarabiała na życie staniem na skrzynce, nie oznaczało dlań wcale, że talent Poppei zalicza się do drugiej czy nawet trzeciej kategorii. Repertuar miała, owszem, ograniczony, ale czy winien temu był brak talentu czy też tylko brak ambicji rozwijania go – któż to mógł wiedzieć? W sztuce, czy to się komu podoba, czy nie, panują zasady konkurencji. Świat tańca nie jest tu wyjątkiem. Aby wspiąć się na szczyt, nie wystarczy sam talent: potrzeba też poświęcenia i siły przebicia. Szczerze mówiąc, nawet osiągnięcie średniego poziomu wymaga sporo talentu i poświęcenia. Może życie tancerki było zbyt trudne i wymagające, może Poppei nie pociągała po prostu idea występów w zespole baletowym – fikanie nogami w tle sceny i nic poza tym, aż do czasu gdy nawet do fikania nogami w tle sceny potrzebny będzie ktoś młodszy. Może zdawała sobie sprawę, że nie ma zadatków na primabalerinę. Lepiej już udawać posąg na publicznym placu. Eckmann za każdym razem, gdy ją mijał, wrzucał parę monet do skrzynki. Czynił to pospiesznie, nie zatrzymując się, by pokręcić kluczem – wrzucał pieniądze i szedł dalej. Gdy kaczym krokiem oddalał się przez plac, ścigały go dźwięki Jeziora łabędziego albo Tańca Wieszczki Cukrowej. Czasem obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Poppea tańczy. Zawsze tańczyła. Tak długo, jak grała muzyka, marionetka na pozytywce kręciła piruety, bez względu na to, czy została wcześniej nakręcona, czy nie. Eckmann postanowił już nigdy więcej nie odstawiać komedii z kluczem na oczach turystów i przechodniów. Wrzucenie paru monet do skrzynki było skromnym aktem dobroczynności, natomiast manipulacje pseudomechanizmem i mocowanie się z kluczem odbierał Eckmann jako upokarzające, uwłaczające wręcz jego godności – a już z całą pewnością komiczne. Brakowało mu tej odrobiny zwyczajnego, ludzkiego zmysłu aktorstwa, niezbędnej do wykonania takiej operacji bez żenady. W miejscu publicznym każdy z nas jest przecież do pewnego stopnia aktorem. Niektórzy są w tym jednak lepsi i śmielsi od innych. Eckmann coraz częściej myślał o Poppei – czy to siedząc za biurkiem biletera i gawędząc z asystentką, czy to kiedy zostawał sam w pracowni na górnym piętrze. Szukał jej imienia w księdze imion, ale znalazł tylko kilka zbliżonych do niego wersji. Wiedział, że Poppea uczy popołudniami, a nawet widywał ją nieraz, bez kostiumu i makijażu, jak spieszyła do studia tanecznego uczyć podstaw kręcenia piruetów marzące o scenie dziesięciolatki. – Co za marnotrawstwo – myślał sobie. – Co za marnotrawstwo. Przeczuwał, słusznie lub nie, że Poppea przechodzi ciężki okres, że z trudem wiąże koniec z końcem, że stale tkwi w długach i zalega z czynszem – i że jej obecnej sytuacji winna jest jakaś wielka przykrość, jakaś tragedia z przeszłości. Powiedzmy szczerze, że instynkt domorosłego psychologa zawiódł go w całej rozciągłości. Poppea była, w gruncie rzeczy, całkiem zadowolona ze swojego życia, nie miała większych ambicji. Pochodziła z porządnej, zamożnej rodziny, która w krytycznych chwilach zawsze mogła poratować ją finansowo. Lubiła teatr uliczny i z przyjemnością odgrywała rolę marionetki na pozytywce. Czasami trafiała jej się praca na scenie – zimą w pantomimie albo latem w musicalu. Eckmann jednak rzadko bywał w teatrach. Nienawidził tłumów i w dużej grupie ludzi zawsze bał się stratowania. Co zaś do tragedii życiowej, to Poppea nigdy jej nie zaznała. Jeszcze nie. Litując się nad wyimaginowaną niedolą Poppei, Eckmann począł niebawem widzieć się w roli jej zbawcy. Marzyła mu się rola anonimowego dobroczyńcy, którego hojność przypadkowo odsłoni prawdę o jego tożsamości – a wówczas spotka go stosowna nagroda. Był pewien, że poznawszy jego prawdziwy charakter – jego czułość, wielkoduszność i szlachetność – Poppea nie omieszka spłacić mu długu wdzięczności. A tam, gdzie jest wdzięczność, może zjawić się sympatia – gdzie zaś jest sympatia, tam, być może, pewnego dnia... zrodzi się miłość. Miłość, która, jak wiadomo, jest ślepa na ułomności ukochanej osoby. Powiększył kwoty wrzucane do skrzynki. Czynił to stopniowo. Zaczął skromnie, od banknotów pięciofuntowych. Codziennie wsuwał w otwór pozytywki ciasno zwinięty banknot o nominale pięciu funtów, po czym wrzucał monetę i odchodził, gdy muzyka zaczynała grać, a tancerka obracać się w kółko. Zawsze zwijał banknoty w identyczny sposób, żeby dziewczyna miała pewność, że pochodzą od jednej osoby. Ale i inni widzowie miewali odruchy hojności. Któregoś dnia Eckmann widział na własne oczy, jak turysta wpycha do otworu skrzynki banknot dziesięciofuntowy. Rozeźliło go to na chwilę, jakby ktoś obcy próbował skraść mu osobistą własność, przewyższyć go i wepchnąć się bezpardonowo na jego terytorium. Nazajutrz znów zwiększył kwotę. Wrzucił do skrzynki banknot dwudziestofuntowy. Dzień później i dwa dni później uczynił to samo. W piątek też wrzucił dwadzieścia funtów. W tenże piątek, tuż przed zamknięciem, do galerii weszła ona. – Pan Eckmann? Spojrzał na nią, chwilowo niezdolny wykrztusić ani słowa. – Ehem, tak, to ja. Dobry wieczór. Czym mogę służyć? Wyjęła z kieszeni żakietu cztery dwudziestofuntowe banknoty i położyła je na blacie przy kasie. – Przepraszam... to bardzo uprzejmie z pana strony... ale ja nie mogę ich przyjąć. – Ależ doprawdy, doprawdy... – To za dużo. – Nie, doprawdy... – Za dużo. O wiele za dużo. Naprawdę nie mogę przyjąć. Jest pan bardzo uprzejmy, ale przykro mi, to po prostu nie w porządku. Eckmann poczuł, że pali się ze wstydu. W konfrontacji z nią, na żywo, nie znajdował żadnego potwierdzenia dla swoich fantazji. Gdyby tylko... gdyby tylko... gdyby mógł w jakiś sposób poruszyć zasadniczą kwestię. Gdyby tylko... – No więc bardzo panu dziękuję, ale raczej nie skorzystam z pańskiej hojności. To ładny gest z pana strony, ale mnie stawia w... w niezbyt miłym świetle. Eckmann spochmurniał. – Niezbyt miłym? – Krótko mówiąc: dwuznacznym. – Moje pieniądze stawiają panią w dwuznacznym świetle? – Powiedzmy, że... budzą moje zażenowanie. – Tylko te ode mnie czy od każdego? – Turyści to inna sprawa. Dla nich jestem czymś nowym. Ale pan... my... widzimy się przecież codziennie. Jesteśmy... nie wiem, jak to powiedzieć... po tej samej stronie. – Po tej samej stronie? To zmieniało postać rzeczy. Skoro są po tej samej stronie... – No tak. Chodzi mi o to, że oboje zarabiamy na turystach, a nie na sobie nawzajem. Czy rozumie mnie pan teraz? – Naturalnie, ale to przecież nie przeszkadza, aby artysta artyście... powinniśmy wspierać się wzajemnie... – Nie, to bardzo miło z pana strony, ale mnie nic nie trzeba. Radzę sobie. Lubię czuć, że sama na siebie zarobiłam, a to... jest dla mnie jak... jałmużna. – Jałmużna? W gruncie rzeczy nie było to przecież nic innego. A może jednak coś więcej? Rodzaj mecenatu? Darowizna, za którą kryło się nieme oczekiwanie pozyskania czegoś w zamian? Eckmann zgarnął pieniądze z biurka. – Oczywiście, skoro czuje pani... Schował banknoty do portfela. – To było naprawdę bardzo uprzejme z pana strony. Ale ja sobie świetnie radzę. Teraz już lepiej pójdę. Do widzenia. – Chwileczkę. Widziała pani moją wystawę? Lecz drzwi galerii właśnie się domykały, a jej już nie było. Dopiero po paru miesiącach, gdy zima zagościła już na dobre, pomyślał o zaproponowaniu jej pracy w galerii. Do tego czasu Poppea zapomniała chyba całkiem o historii z pieniędzmi. Zrobiło się za mokro i za zimno, aby wystawać w charakterze posągu na katedralnym placu, z lekcjami tańca też było krucho, więc Poppea z chęcią przystała na ofertę pracy. Zwłaszcza że zajęcie było niezbyt absorbujące, cztery czy pięć godzin dziennie, przez pięć dni w tygodniu. W sam raz, by przetrwać do kolejnego sezonu pantomimy i angaży scenicznych. Poppea uważała, zdaje się, że oddaje przysługę Eckmannowi, który dzięki niej będzie miał więcej czasu na pracę nad swoimi rzeźbami. Przez myśl jej nawet nie przeszło, że gdyby o to tylko chodziło, Eckmann mógłby zatrudnić kogo bądź. Nie przyszło jej do głowy, by spytać, co się stało z poprzednią asystentką Eckmanna i dlaczego już u niego nie pracuje. A prawda była taka, że Eckmann ją zwolnił. Wypłacił dziewczynie pełną gażę i kazał się zwijać, tłumacząc, że i tak z końcem sezonu turystycznego w galerii nie ma już ruchu, więc doskonale poradzi sobie sam. Poppea nie przypuszczała ani przez moment, że Eckmann pozbył się jej poprzedniczki jedynie po to, by właśnie jej móc zaproponować pracę i ściągnąć ją pod swój dach. Rozdział szósty WYSTAWA Wielbłąd, majestatycznie przechodząc przez ucho igielne, zastygł w pół kroku. Chłopiec przyglądał mu się z zapartym tchem i lekko rozdziawioną buzią. Jego mina dowodziła jednak nie braku inteligencji, lecz szczerego, niezmąconego zachwytu. Zgodnie z przekazem biblijnym, to, co oglądał, było niemożliwością – a przynajmniej rzeczą wielce nieprawdopodobną. „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego” – powiedział Jezus. W takim razie miniatura stanowiła dobrą nowinę dla bogaczy. Pan Eckmann zwiększył ich szanse zbawienia. – Podoba ci się, Christopher? Eckmann nie miał co do tego wątpliwości. Chciał jednak ogrzać się w cieple chłopięcego podziwu. Dorośli nie umieli tak podziwiać. Christopher wpatrywał się w miniaturę z jawnym zachwytem i niedowierzaniem. Nie było w nim ani cienia zawiści. Nie myślał nawet o Eckmannie jako twórcy tego olśniewającego zjawiska. Ono po prostu istniało niezależnie i podziwiali je razem. – Jak pan to zrobił, panie Eckmann? Jak to się robi? – Oho ho. „Oho ho”. Typowa odpowiedź artysty. Sekrety zawodowe. Prawdę mówiąc jednak, Eckmann sam dobrze nie wiedział, jak robi to, co robi. Wiedział tylko, że potrafi to robić – i nic więcej. Zaczął uprawiać swe rzemiosło jeszcze jako dziecko, niewyrośnięte, otyłe i samotne. Przesiadywał w samym końcu ogrodu i budował sprzęty dla mrówek: huśtawki, zjeżdżalnie, stoliki ogrodowe, krzesełka, na których mrówki nigdy nie siadały, narzędzia gospodarskie, których nigdy nie używały. Mrówki gramoliły się bezceremonialnie po jego dziełach, stanowiących dla nich tuzinkowe przeszkody na drodze. A potem przyszły deszcze. Maleńkie, misternie rzeźbione przedmiociki nasiąkały wilgocią i w końcu się rozpadały. Ale Eckmann nie zabierał ich z mrowiska. Zniszczenie, które wliczał w koszty ryzyka zawodowego, dawało mu pretekst do tworzenia nowych rzeźb. Sam nie wiedział, skąd wziął się u niego talent do wykonywania tak kunsztownych miniatur. Dręczyło go poczucie, że umiejętność ta została mu podrzucona jak kukułcze jajo – że w istocie talent wcale nie należy do niego, że otrzymał go tylko na przechowanie, a prawowity właściciel pewnego dnia upomni się o swoje. Ojciec Eckmanna działał w interesach, matka prowadziła sklepik z odzieżą dla kobiet w ciąży. Ojciec stanowił rozczarowanie dla matki z racji swej gruboskórności i ciągłych skoków w bok, matka stanowiła rozczarowanie dla ojca z innych zgoła powodów, Ernst natomiast stanowił rozczarowanie dla nich obojga. Za niski, za gruby, zbyt ślamazarny. W dodatku był jedynakiem, a Eckmannowie chcieli mieć więcej dzieci – no i woleli dziewczynkę. Co do uzdolnień artystycznych syna, to uważali je za dziwaczne, niepraktyczne i niemające nic wspólnego z prawdziwą sztuką – godne raczej jarmarcznego gabinetu osobliwości, podobnie jak sam twórca. Jak można było chwalić się czymś, co ledwo widać? Mały Eckmann konstruował sprzęty dla mrówek ze skrawków drewna: stoliki miały blaty z wiórków, a nogi z ułamków rozszczepionych zapałek. Nie używał wówczas kleju, lecz wycinał i zespalał łącza. Było w tym równie wiele stolarki co rzeźby, tyleż rzemiosła co sztuki. Jako narzędzi rzeźbiarskich używał szpilek i scyzoryków. Początkowo kontrolował pracę gołym okiem. Wzrok miał nadzwyczajny. Z czasem jednak, w miarę miniaturyzacji rzeźb, zaczął posługiwać się szkłami powiększającymi osadzonymi na stelażach – takimi, jakich używają wyplatacze makramy albo ilustratorzy manuskryptów. Potem przyszła kolej na lupy jubilerskie, a wreszcie na mikroskopy. W pracowni stało ich pełno – dużych i małych, nowych i starych. Jeden podłączony był do monitora komputerowego. Niektóre musiały mieć po sto lat albo i więcej: ciężkie, solidne, wykonane z matowego, niepolerowanego mosiądzu. Eckmann potrafił godzinami pracować bez mrugnięcia okiem. Potem musiał przemywać przekrwione białka i spojówki, by spłukać z nich kurz. Im grubsze stosował soczewki, tym mniejszymi operował narzędziami. Obecnie za dłuto rzeźbiarskie służył mu trójkątny okruszek szkła przylepiony do główki szpilki. Rzeźbił w każdym materiale: w drewnie, metalu, szkle, wosku, nawet cukrze. Jednym z jego najświetniejszych eksponatów była egipska piramida wykonana z pojedynczego ziarnka piasku. Do przebojów zaliczał się także Empire State Building, wyrzeźbiony z końcówki ołówkowego grafitu, po którego ścianie wspinał się najmniejszy na świecie King Kong, trzymający w garści najmniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek została porwana. Eckmann pracował tylko w ciszy, pod osłoną nocy. Od czasu do czasu zamykał galerię, by zaszyć się na jakiś tydzień na znanej sobie odległej wysepce, gdzie nie było samochodów. Najlżejsze wibracje – dygot budynku po przejeździe ciężarówki lub pociągu – potrafiły doszczętnie zrujnować dzieło. Najdrobniejszy błąd twórcy mógł udaremnić pracę całego miesiąca. Nacięć dłutem dokonywał Eckmann między jednym a drugim uderzeniem własnego serca. Tyle tylko miał czasu. W każdej innej chwili ręka lekko mu drżała i wszystko psuł. Zdarzały mu się błędy. Na pracę dłutem miał dosłownie tylko ułamek sekundy. Gdy czasem źle przyłożył ostrze, obcinał ramię figurze, burzył symetrię już gotowej formy lub piękną twarz zamieniał w maszkarona. Pracował na stojąco, oparty ramieniem o ścianę, przy wysokim stole zaopatrzonym w mikroskop i narzędzia rzeźbiarskie. Potrafił spędzić tak całą noc, jak w transie, nieświadom upływu czasu. Zdarzało się, że przez parę godzin pracy wykonał tylko dwa nacięcia. O ile jednak były to nacięcia właściwe, nie żałował czasu. Wykonanie wielbłąda zajęło mu trzy miesiące. Po drodze stracił dwa wielbłądy. Jednemu nieopatrznie obciął garb, a drugi gdzieś się zawieruszył. Eckmann zapomniał wstrzymać oddech, zanim pochylił się nad mikroskopem, by dokonać nacięcia. Podmuchem powietrza z nosa zwiał rzeźbę ze szkiełka i strącił na podłogę. Była tak lekka – wręcz nieważka – że uleciała pewnie w powietrze jak drobinka kurzu. Ale która drobinka kurzu? Mogła teraz unosić się gdziekolwiek w pracowni, jak pyłek kwiatowy nad łąką. Kto wie zresztą, czy zawinił oddech Eckmanna. Może to nagromadzony ładunek elektryczny katapultował wielbłąda ze szkiełka. Z lupą w ręku wyruszył Eckmann na poszukiwanie rzeźby. Poświęcił jej tygodnie pracy. Zbadał każdy cal kwadratowy podłogi. Rozbawiła go nawet myśl o odpowiedzi, której udzieliłby przypadkowemu gościowi na pytanie, za czym tak szpera na kolanach ze szkłem powiększającym w garści. „Szukam wielbłąda”. Niestety, wielbłąd się nie znalazł. Ryzyko zawodowe. Eckmann przez tydzień nie wpuszczał do pracowni sprzątaczki. I tak jej zresztą nigdy nie wpuszczał, póki nie pozamykał wszystkich prac bezpiecznie pod szkłem. Teraz jednak przez kilka dni z rzędu nie miała tam wstępu, a kurz, na który biadoliła, stanowił obiekt obserwacji i badań Eckmanna. Eckmann obserwator gwiazd stał się obserwatorem kurzu. Wielbłąd jednak nie znalazł się, i już. Kto ukradł wielbłąda? – Gdzie mój wielbłąd? – darł się Eckmann do mieszkańców krainy kurzu. – Kto ukradł mi wielbłąda? Kto jeździ sobie teraz na nim w najlepsze – niech no się pokaże! I pękał ze śmiechu, słuchając własnych samotnych krzyków w środku nocy. Śmiał się nieraz do łez, gdy pomyślał o małych stworzonkach żyjących w dywanie, które jeżdżą na jego wielbłądzie. Wyobrażał sobie, jak sam zareagowałby, gdyby ni stąd, ni zowąd spadł mu z nieba wielbłąd i wylądował w przydomowym ogródku w jego świecie. Spojrzałby w niebo, podrapał się po głowie i pomyślał: pada deszcz wielbłądów. Ale dlaczego pada deszcz wielbłądów? Może tym właśnie były meteoryty: spadającymi z nieba wielbłądami gigantycznego rzeźbiarza, które spadły spod jego mikroskopu na nasz miniaturowy światek. Przyjemnie byłoby mieć z kim dzielić swoje przeżycia. Eckmann opowiedziałby temu komuś, jak coś podobnego zdarzyło mu się po raz pierwszy. Wyrzeźbił miniaturowego konika, zgubił go i rozpłakał się. I nagle konik się znalazł: dryfował we wnętrzu jego łzy. Konik zatopiony w kropli łzy – niesamowite, co? Trochę nawet śmieszne. Poppei spodobałaby się taka komiczna historyjka. Poppea. Gdyby tylko wiedziała. Gdyby tak wszyscy wiedzieli. O to przecież właśnie chodzi. Gdyby ludzie wiedzieli, co kryje się pod powłoką bliźniego. Gdyby znali nie to, co widać gołym okiem, ale to, co jest wewnątrz, co stanowi osobę, jej sekrety, jej sny. Wszystkie rzeczy niewidzialne. Rzeczy, które ujrzeć można tylko z bliska. Tak samo jak jego rzeźby: trzeba się bardzo zbliżyć, aby docenić ich piękno. A nawet sama bliskość nie wystarczy. Potrzebne są soczewki lub szkło powiększające, które w szczególny sposób otwierają oczy. I potrzeba kogoś, kto trzyma patrzącego za rękę – jest jego przewodnikiem. Gdyby ona zbliżyła się choć trochę, z pewnością wszystko stałoby się dla niej jasne. Wystarczy spojrzeć przez lupę, zogniskować mikroskop – i już nie widzi się małego, brzydkiego człowieczka, tylko kogoś zgoła innego: artystę, twórcę pięknych postaci, stworzyciela czarodziejskich światów. I znów Eckmann wybuchał nagłym śmiechem, bo przyszedł mu do głowy kolejny żart. A jeśli Pan Bóg jest brzydkim, niskim grubasem? To dopiero byłby numer. Gdyby stwórca wszechświata i wszechrzeczy był tłuściutkim kurdupelkiem, w dodatku łysiejącym i czeszącym się „na pożyczkę”. Ha ha! Co by na to powiedzieli jego wyznawcy? Czy wierzyliby w niego tak jak dawniej i wciąż chodzili w niedzielę do kościoła? Wielbłąd nie odnalazł się nigdy, więc trzeba było zabrać się za następnego. Kolejne tygodnie żmudnej, cierpliwej dłubaniny, setki nacięć dłutkiem między uderzeniami serca. Po każdej sesji w pracowni Eckmann był wycieńczony. Gdy wreszcie ukończył dzieło, potrafił przespać cały dzień albo i dłużej. Czuł się trochę jak po długiej podróży odrzutowcem, jak po męczącym powrocie z odległego kraju w obcej strefie czasowej. Nie pracował codziennie, zdarzały mu się nawet przerwy dłuższe niż tydzień. Czasami zadowalało go siedzenie w galerii, odpowiadanie na pytania, rozdawanie folderów i inkasowanie opłat za bilety. Na kantorku stała tabliczka z napisem: „Jeśli widz nie jest w pełni zachwycony – kasa zwraca za bilety”. Nigdy jeszcze nie doszło do zwrotu pieniędzy. No, może jeden raz – ale to tylko dwoje nastolatków założyło się dla zasady. Eckmann widział, że w gruncie rzeczy są olśnieni wystawą tak jak wszyscy. Nie było innej możliwości. Wrażenie było pewne jak pociągnięcie smyczkiem po strunach skrzypiec: czy instrument mógł nie wydać dźwięku? Tu, w galerii, smyczkiem były mikroskopijne rzeźby Eckmanna, a instrumentem – ludzka zdolność do odczuwania zachwytu. A jednak... Eckmanna stale gnębiło poczucie niedosytu. Rzeźbom brakowało jednej istotnej cechy. Cechy, której nie potrafił im nadać: ruchu. Gdyby tylko udało mu się to osiągnąć. Gdyby okazało się to możliwe... Ponowne rzeźbienie wielbłąda trwało trzy i pół tygodnia. Ukończywszy figurkę, Eckmann stanął wobec arcytrudnego i delikatnego zadania umieszczenia jej w uchu igielnym. Problemem nie była wielkość otworu. Wielbłąd był tak maleńki, że w uchu igielnym mogły zmieścić się dwa takie jak on, z lamą na dodatek, i jeszcze zostałoby miejsce na jaka. Trudność polegała na umocowaniu wielbłąda w otworku, a przede wszystkim – na umieszczeniu go tam. Gdyby Eckmann posłużył się w tym celu drugą igłą, z kropelką kleju na czubku, która podtrzymywałaby wielbłąda w trakcie transportu – istniało niebezpieczeństwo, że wielbłąd przyklei się na dobre do narzędzia albo też ulegnie zniszczeniu podczas zdejmowania go z lepkiego czubka igły pomocniczej. W końcu Eckmann zdecydował się na włos. W uchu igielnym umieścił miniaturową kropelkę kleju. Następnie wyrwał sobie pojedynczy włos znad karku, naelektryzował go lekko potarciem o rękaw i podsunął pod ustawionego na szkiełku mikroskopowym wielbłąda. Z obawy, że ładunek elektryczny podziała na figurkę odpychająco, podstawił wolną dłoń, gotów w każdej chwili złapać spadającego wielbłąda. Lecz ładunki naelektryzowanego włosa i figurki okazały się przeciwne. Wielbłąd przesunął się po szkiełku i przylgnął do czubka włosa jak opiłek metalu do magnesu. Eckmann lewą ręką uniósł igłę pionowo za czubek. Wstrzymując oddech, bez mrugnięcia okiem, patrzył przez mikroskop i ostrożnie wprowadzał wielbłąda na włosku w ucho igielne. Cholera jasna! Włos wygiął się w otworze i wielbłąd zawisł grzbietem w dół. Nad maleńką kropelką kleju znajdowała się teraz jego głowa. Co to będzie za eksponat? Ekscentryczny wielbłąd, przechodzący przez ucho igielne do góry nogami? Eckmann powolutku przekręcił włos, modląc się w duchu, aby figurka nie straciła przyczepności. Udało się. Wielbłąd stanął prosto. Eckmann umocował jego kopyta w mikroskopijnej kałuży kleju. Obserwował przez mikroskop, jak klej zaczyna zastygać. Odliczył do pięciu, bardzo powoli. Następnie szarpnął włos. W pierwszej chwili wielbłąd też drgnął. Przechylił się na jeden bok. Już-już zdawało się, że klej go nie utrzyma. Ale włos nagle oderwał się od figurki. Wielbłąd zakolebał się i wrócił do pionu. Eckmann, nie wiedzieć czemu, wetknął włos w okolice głowy, skąd go wyrwał. Jakby nie chciał go stracić. Jakby miał nadzieję, że przyrośnie z powrotem. Dzieło było wreszcie gotowe: Ucho igielne. Nowy eksponat do galerii pana Eckmanna – Galerii Sztuki Niemożliwej. Jeśli widz nie jest w pełni zachwycony – kasa zwraca za bilety. (Ale każdy wychodził zachwycony. Bez wyjątku). – Mogę obejrzeć jeszcze raz, panie Eckmann? – Proszę bardzo, Christopher. Oczywiście, że możesz. Eckmann odsunął się, by dopuścić chłopca do mikroskopu. Gdy mały przyglądał się rzeźbie, Eckmann przyglądał się jemu. Zazdrościł mu życia. Zazdrościł jego ojcu, że ma dziecko; zazdrościł jego ojcu związku z tancerką; wiedział, że Poppea spędza u nich co drugi wieczór i że pewnego dnia ona i ojciec chłopca pobiorą się – albo, jeśli uznają to za zbyt konwencjonalne, po prostu zamieszkają razem. A wtedy Christopherowi przybędzie braciszek albo siostrzyczka, albo jedno i drugie. Potem dzieci dorosną, a malarz i tancerka zestarzeją się, nie osiągając w życiu nic nadzwyczajnego – poza, być może, szczęściem. Po prostu będą sobie żyli, jak wielu podobnych im ludzi. Uliczny malarz portretów i tancerka udająca posąg na katedralnym placu. Czas zrobi swoje, młodość ich opuści. Przyjdzie dzień, że jakiś turysta przyjrzy się żywej statuetce na pozytywce i mruknie do swego towarzysza czy towarzyszki: „Ciut za stara na to, no nie?”. I co wtedy? Gdy makijaż służyć już będzie tylko tuszowaniu zmarszczek? A co z ojcem chłopca? Jeśli zacznie mu dokuczać reumatyzm, jeśli nie będzie już mógł godzinami wysiadywać na zimnie? Jeśli turyści zaczną go omijać, skłonni pozować do portretu raczej komuś innemu – młodszemu i mniej skwaszonemu? Co robi artysta, gdy jego sztuka pozostaje już tylko uciążliwym obowiązkiem? – A mogę jeszcze zajrzeć do galerii, panie Eckmann? – Nie ma tam nic nowego, Christopher. Nowe jest tylko to jedno. – Ale ja i tak chciałbym obejrzeć. Wystawa nigdy mu się nie nudziła. Więc Eckmann ruszył przodem. Opuścili pracownię i zeszli na dół, do galerii. Świeciła pustkami. Tabliczka na drzwiach odwrócona była do ulicy napisem „ZAMKNIĘTE”. Christopher przywykł wpadać do galerii po drodze ze szkoły. Omijał ją tylko latem, gdy w środku tłoczyli się turyści, i wiedział, że będzie zawadzał. Ale zimą – to było całkiem co innego. Ściany galerii pomalowane były na czarno, podobnie jak sufit. Słabe jarzeniówki zapewniały wnętrzu nikłe oświetlenie. Wchodziło się tam jak na widownię kina: przez parę sekund trzeba było przyzwyczajać oczy do półmroku. Galeria składała się z dwóch pomieszczeń, większego i mniejszego. Przez pierwsze się wchodziło, przez drugie wychodziło. Na ścianach wisiały tabliczki informacyjne. Grała dyskretna muzyka. Żadnych obrazów. Wzdłuż ścian ustawione były szklane kopułki na postumentach sięgających klatki piersiowej osoby przeciętnego wzrostu. Do każdej kopułki przytwierdzono – zależnie od rozmiarów obiektu wewnątrz – szkło powiększające albo mikroskop laboratoryjny. Postumenty zaopatrzone były w schodki, aby i dzieci mogły podziwiać eksponaty, a dorośli nie musieli ich w tym celu podnosić do góry. Mała plakietka dawała krótki opis umieszczonego pod kopułką obiektu. W pięciu językach: angielskim, hiszpańskim, francuskim, niemieckim i japońskim. – Niech pan spojrzy, panie Eckmann! Niech pan spojrzy! Eckmann uśmiechnął się. Nie potrzebował zaglądać w mikroskop. Na co niby miał patrzeć? Na własne dzieła? Każdy ich najdrobniejszy szczegół znał przecież na pamięć. Ale spojrzał. Chłopiec odsunął się, dopuszczając go do okularu. – Widzi pan, panie Eckmann? Widzi pan? Uśmiechnął się półgębkiem. – Tak, widzę, Christopher, widzę. Przycupnięty na skrawku liścia pasikonik grał na miniaturowej gitarce i wyśpiewywał do gwiazd w górze. Christopher już był przy następnym eksponacie. – Niech pan spojrzy, panie Eckmann! To rzeczywiście było cudo: góra lodowa, wyrzeźbiona z pojedynczego kryształka cukru, na niej leniwie wyciągnięty mors o kłach z kości słoniowej, a obok pingwin – maleńki czarno-biały kelner w wykwintnym wieczorowym stroju. Ale wszystko to podziwiać można było jedynie przez mikroskop. Oglądana gołym okiem kopułka zdawała się pusta – jedno wielkie oszustwo: nic tam w środku nie ma, najwyżej jakiś bezkształtny, bezwartościowy, półprzezroczysty pyłek. – Widział pan to, panie Eckmann? Czy on to widział? On to stworzył. Pod następną kopułką stado hipopotamów pławiło się przy cembrowinie naparstka wody. Ale nie był to naparstek naturalnych rozmiarów, lecz naparstek Tomcia Palucha – najmniejszy naparstek świata. Nie rozdzielajmy jednak włosa... A skora już o tym mowa, to był i włos – rozdzielony dokładnie pośrodku, typowy włos z rozdwojoną końcówką, którego rozwidlone nitki rozciągał w dłoniach siłacz w lamparciej skórze, z bicepsami jak piłki futbolowe. Siłacz, jakiego świat nie widział. Gdyby jednak ów siłacz przysiadł ci na rękawie, nie strzepnąłbyś go nawet, ponieważ w ogóle byś go nie zauważył. Nie był większy od drobinki kurzu. Okrążyli pierwszą salę i przeszli do następnej. Eksponatów było w sumie najwyżej czterdzieści. Chłopiec przeskakiwał od jednego do drugiego, a Eckmann dreptał za nim. Chłopiec delektował się miniaturami, a Eckmann delektował się jego zachwytem – uzupełniali się doskonale. Cudów i dziwów na wystawie nie brakowało: zamek z murami obronnymi i fosą, umieszczony na mikroskopijnym płatku kwiatu, Wielki Kanion rzeki Kolorado wyciosany w ołówkowym graficie, katedra z główki zapałki, kopie słynnych budowli i dzieł wielkich twórców, rzeźbione z wykałaczek lub mydlanych wiórków. Była to sztuka, a zarazem coś więcej. Niezwykłość prac Eckmanna polegała bowiem nie na ich jakości, ale na tym, że w ogóle zostały stworzone. Oto skrawek ziarenka zielonego groszku, a na nim sowa z kotem, wyruszający w morską podróż pod okiem świnki z kolczykiem w nosie, która przygląda im się z czubka wbitej obok igły. Niektóre eksponaty miały stałe oświetlenie. Inne, bardziej wrażliwe na wpływ światła, były wyposażone w przycisk czasomierza, który pozwalał je oświetlić na trzydzieści sekund. Christopher przechodził od jednego do drugiego. Uruchamiał przyciski, czasami przytrzymywał je na dłużej. – Christopher... Zegar na katedrze wybił godzinę. – Powinieneś już chyba iść do domu. Za chwileczkę. Jeszcze tylko chwileczkę. Eckmann zmuszał się do cierpliwości. Nie chciał, aby ojciec chłopca zaczął nachodzić galerię, podejrzewając go o nie wiadomo co. Całkowicie zresztą niesłusznie. Całkiem niesłusznie. – Gdzie jest Poppea? – spytał Christopher, odrywając wzrok od Krzywej Wieży w Pizie. – Poppea? – Nie pracuje u pana? Mój tata mówił, że tak. – Tylko od czasu do czasu. Po pół dnia. Dziś zwolniłem ją wcześniej, bo nie było dużego ruchu – odparł Eckmann. – Za zimno już chyba, żeby udawać pomnik na placu. Eckmann kiwnął głową. Chłopiec oglądał już kolejny obiekt: korowód słoni, z których każdy trzymał poprzednika trąbą za ogon, podążający przez rozległą sawannę porośniętą srebrzystą trawą. – Lubi pan Poppeę, panie Eckmann? – Bardzo jest sympatyczna. – Mój tata ją lubi. – Ach tak. – Poppea czasami u nas mieszka. – Ach tak. Christopher spojrzał na Eckmanna znad Wielkiego Muru Chińskiego, wijącego się na mile po przestrzeni nie większej od paznokcia. – Ja też ją lubię. – Nie wątpię, że wszyscy ją lubią. – Poppea jest stuknięta. – Tak uważasz? – Udaje pomnik. – No tak. – Trzeba być stukniętym, żeby udawać pomnik. – Zarabia na życie. – Większość ludzi nie zarabia na życie udawaniem pomnika. – No nie. – Więc Poppea jest ekscentryczna. Nie stuknięta, ale ekscentryczna. Christopher przyglądał się dłuższą chwilę wieży Eiffla, studiując ją w wielkim skupieniu. Każdy pręt ażurowej konstrukcji był na swoim miejscu. – Panie Eckmann, dlaczego ja nie znam żadnych normalnych ludzi? Eckmann roześmiał się. – Normalnych? – W szkole są normalni ludzie. Ale ja? Mój tata jest malarzem, a Poppea żywym posągiem. Ja nie znam nikogo normalnego. – A co to znaczy normalny? – Nie wiem. Chłopiec umilkł na chwilę, zajęty podziwianiem Tadż Mahal, a następnie Mount Everestu, na którego szczyt wspinała się właśnie ekipa alpinistów w maskach do oddychania i z butlami tlenowymi na plecach. – Panie Eckmann... czy pan myśli, że mój tata i Poppea wezmą ślub? Eckmann poczuł bolesne ukłucie, nie tyle nawet zawiści, ile żalu. – Nie wiem. A czemu pytasz? Nie wiem. Tak się po prostu zastanawiam. Christopher wcisnął guzik, aby oświetlić Kaplicę Sykstyńską. – Panie Eckmann? – Słucham. – Jak pan myśli, dlaczego moja mama odeszła? Nie kochała mnie? Eckmann złapał się nagle na tym, że wstrzymuje oddech. Zupełnie jak podczas pracy, jakby właśnie miał dokonać nacięcia między jednym a drugim uderzeniem serca i obawiał się, że najmniejszy błąd z jego strony może spowodować nieodwracalne zniszczenie. – Jestem pewien, że cię kochała, Christopher. Bardzo cię kochała. – Więc dlaczego sobie poszła? Dlaczego ludzie odchodzą? – Czasami... ludzie nie są z sobą szczęśliwi. To niczyja wina. Tak po prostu bywa. – Ja byłem szczęśliwy. – Wierzę. – A moja mama, nawet jeżeli nie była szczęśliwa, czy nie mogła zostać ze względu na mnie? Kaplica Sykstyńska była już oświetlona. Dzwony katedralne za oknem przestały bić. – O to najlepiej spytaj ojca, Christopher. – Pytałem. Wymigał się od odpowiedzi. – Może kiedyś, za jakiś czas, ci to wyjaśni. – Ludzie nie chcą człowiekowi za dużo tłumaczyć, dopóki jest mały. Mówią, że nie zrozumie. Ale to tylko taka wymówka. Tak naprawdę boją się, że człowiek właśnie zrozumie i będzie się martwił, a wolą tego uniknąć. Wolą zajmować się tylko sobą. Wymigują się, i tyle. – Może i masz rację. – Tak uważam. – Mądry z ciebie chłopiec. – Przynajmniej jestem normalny. Zgadza się pan? – Tak. – A pan jest normalny, panie Eckmann? – Nie – uśmiechnął się Eckmann. – Ja też jestem stukniętym artystą. – I naukowcem. – To tylko zainteresowania uboczne. – Ja zamierzam w przyszłości zostać naukowcem. Ale nie zwariowanym. Normalnym. – A nie artystą? – Nie, bo trzeba pracować na zimnie i nigdy nie ma się pieniędzy. Pan, panie Eckmann, ma pieniądze, ale większość astystów nie. Mój tata nigdy nie ma pieniędzy. A jak ma, to mało. Mógłbym teraz obejrzeć teleskopy? I soczewki, i inne przyrządy w pracowni? – Nie, nie dzisiaj. Lepiej pędź już do domu, Christopher. Tata będzie się o ciebie martwił. – Gdzie ustawi pan wielbłąda, panie Eckmann? – O, właśnie tutaj. Żeby oglądało się go na samym końcu. – Myśli pan, że przeniesie się pan kiedyś do większej galerii? Może tak, a może nie. Tu też mogę zmieniać ekspozycję: jedne rzeczy chować do magazynu, inne wystawiać. I zawsze będzie jakaś zmiana. Taka galeria mi wystarcza. Każda większa byłaby za duża. Nawet oglądanie cudów potrafi zmęczyć. Co za dużo, to niezdrowo. Odprowadził Christophera do drzwi i przypomniał mu o zabraniu tornistra. – A udało się już coś, panie Eckmann? – Udało? – No, z tą drugą sprawą? Z rzeźbą, która potrafi się poruszać? – Pracuję nad nią. Metodą prób i błędów. – Stale pan to powtarza. – Prób i błędów, i dalszych prób. – Aż w końcu się uda. – Może. Proszę, to twoja kurtka. Nie zapomnij jej. – Dzięki. Pan myśli, że się uda? – To bardzo trudne. – Tylko panu jednemu może się udać. – Podzielam twój optymizm. Podzielam twoją nadzieję. Lecz co do twojej wiary w moje zdolności, mam pewne wątpliwości. – No to bierzmy się do lekcji, panie Eckmann. – Tak jest. Trzeba odrobić pracę domową. – Metodą prób i błędów. – W twoim przypadku – prób i sukcesów. Masz w szkole dobre stopnie. – Do widzenia. – Dobranoc. Mogę jeszcze kiedyś przyjść? – Najpierw spytaj ojca, czy ci pozwala. Drzwi otworzyły się i chłopiec zniknął w mroku. Zimowy podmuch wtargnął gwałtownie do wnętrza. Eckmann natychmiast zamknął drzwi z powrotem. Pogasił światła w galerii i wdrapał się na górę do pracowni. Rzucił okiem na wielbłąda, wciąż karnie unieruchomionego w uchu igielnym. Unieruchomionego. Właśnie. W tym tkwił problem. Ale i tak jutro wypisze mu się plakietkę i wstawi do galerii. Poppea pomoże. Poza tym niewiele będzie miała do roboty. Galerię odwiedzało teraz najwyżej z dziesięć osób dziennie – i tak miało pozostać aż do ferii zimowych, gdy wystawę znów obiegną tłumy. Unieruchomionego. Jak to przezwyciężyć? Można było pomniejszać obiekty, przynajmniej do pewnej granicy. Ale postępująca miniaturyzacja to jedno, a ruch to całkiem inny problem. Gdyby tak wielbłąd, zamiast sterczeć w uchu igielnym, mógł rzeczywiście przez nie przejść, zstąpić na dół po igle, wspiąć się od drugiej strony i znów przejść przez ucho igielne, i tak dalej, bez końca. Gdybyż udało się to osiągnąć. Wyrzeźbić ruch. Ale jak? Skonstruować mikroskopijny mechanizm zegarowy i wmontować go w wielbłąda? Czy możliwa jest taka konstrukcja? I na jakiej zasadzie miałyby się poruszać nogi wielbłąda? A nawet gdyby udało się wmontować figurce mechanizm, to co z jego napędem, z nakręcaniem – jak utrzymać go w ciągłym działaniu? Wersja skomputeryzowana? Obwód scalony, miniaturowy czip? Może kiedyś, w przyszłości, ale jeszcze nie dziś. Zresztą, i ten wariant nie rozwiązywał kwestii zasilania, podłączenia do prądu, wmontowania w figurkę. Pozostawała jeszcze, naturalnie, idea, nad którą Eckmann ustawicznie pracował, utrzymując ją w tajemnicy. Nic jednak nie wskazywało na to, że poświęcony tej koncepcji czas i wysiłek kiedykolwiek wyda owoce. Eckmann zostawił wielbłąda i skupił swą uwagę na innej kopułce. Pod jej wypukłym szkłem nabierał kształtu jego najambitniejszy projekt. Miniaturowe miasto. Replika miasta widocznego za oknami – miasta, którego Eckmann sam był obywatelem. Wyciągnął rękę i odwrócił tubę ustawionego na postumencie teleskopu, tak by rzuciła obraz miasta na białą misę kamery obskury. Oto był jego model. Jego matryca. Podregulował ostrość, ogniskując obiektyw na gmachu katedry. Ujrzał wyraźnie jej wieżyczki, iglice, występy i rzygacze. Przeniósł swój model bliżej, zdjął szklaną kopułkę i sięgnął do skrzyneczki po narzędzia. Były wśród nich cieniutkie igły, szpileczki, szczypczyki, skrawki metalu i szkła. Był też i sprzęt medyczny: skalpele i narzędzia stosowane w delikatnej, precyzyjnej chirurgii oka. A także specyficzne, jeszcze subtelniejsze przyrządy, wykonane na zamówienie według jego oryginalnego projektu i wskazówek. Eckmann uzbroił oko w lupę jubilerską. Wybrał dłutko, którym zamierzał kontynuować pracę nad fasadą katedry. W tej samej jednak chwili na ekranie kamery obskury dostrzegł ruch. Przez plac przechodziły drobne ludzkie figurki. Jedną z nich było dziecko. Rozpoznał Christophera. Chłopiec najpierw szedł, a potem ruszył biegiem po powierzchni kamery obskury. Biegł z rozpostartymi ramionami, prosto w objęcia dwóch postaci, zmierzających ręka w rękę przez plac katedralny. Postacie rozdzieliły się na jego widok, jedna z nich rozwarła ramiona i pochwyciła chłopca, przytulając go mocno i okręcając w kółko. Eckmann patrzył na nich, aż przestali wirować, a odstawiony na ziemię chłopczyk wcisnął się między dwie większe postacie, ujął je za ręce i cała trójka, najwyraźniej szczęśliwa, oddaliła się dziarskim krokiem przez plac. Lecz gdy tak sobie kroczyli beztrosko, dosięgnął ich palec z nieba. A dokładnie mówiąc – kciuk Eckmanna. Spoczął on na głowie jednej z widocznych na ekranie postaci i zdusił ją bezlitośnie jak owada. Człowiek, którego wizerunek został przed chwilą tak brutalnie zmiażdżony, szedł jednak dalej przez plac, nieświadom niczego, w towarzystwie Poppei i swego syna. Nie wiedział, że wymazano go właśnie z ekranu kamery obskury, i spokojnie zajmował się swoimi sprawami. Postacie opuściły plac. Eckmann z powrotem skupił oko obiektywu na katedrze. Ujął skalpel. Spojrzał na obraz kamery obskury, spojrzał na swój model – i zdecydował, gdzie i jak zrobić nacięcie. Dokonał go pewnym, szybkim, precyzyjnym ruchem skalpela, między jednym a drugim uderzeniem serca. Rozdział siódmy PROPOZYCJA Po sezonie Robert przesiadywał głównie w mieszkaniu – szkicował i rozsyłał rysunki do wydawnictw z nadzieją, że otrzyma zamówienie na ilustrację książki. W tej dziedzinie panowała jednak ostra konkurencja, a on był nikomu nieznanym prowincjonalnym artystą. Po co zatrudniać obcego gościa, zamieszkałego w dodatku na odległość nudnej jazdy pociągiem, kiedy ma się pod ręką znanego i sprawdzonego ilustratora z bogatym dorobkiem, solidnego w dotrzymywaniu terminów i chętnego do wprowadzenia bez dyskusji każdej proponowanej zmiany? Czasami – kiedy miał pieniądze na materiały – malował oleje na płótnie, abstrakcje albo fantazje z pamięci. Mógł malować popularne lokalne widoczki i sprzedawać je na ulicach. Ale nie czerpałby z takiej pracy żadnej satysfakcji – a poza tym inni już to robili. Nawet tu, w miasteczku, konkurencja była zajadła. Czasem rano odprowadzał Christophera do szkoły. Nieraz chłopiec wolał iść sam i Robert mu na to pozwalał. Wyznawał wolność i dobrowolną akceptację związanego z nią ryzyka. Jakże bowiem, nie wystawiając się na ryzyko, można nauczyć się je rozpoznawać i omijać? Inaczej człowiek żyje jak w kokonie, jak w powijakach, a wypuszczony na wolność zbyt późno, nie zdąży dorosnąć. Wyłania się z bezpiecznej otoczki jak te stare Chinki, ofiary obyczaju krępowania stóp, które do końca życia drepczą drobnymi, niepewnymi kroczkami, niezdolne uciec przed zagrożeniem i na zawsze już zdane na opiekę innych. Robert wolał, żeby Christopher sam nauczył się troszczyć o siebie. A poza tym, jego zdaniem, zagrożenia okresu dzieciństwa były mocno przesadzone. Ich mieszkanie nie było ani duże, ani małe – w sam raz. Składało się z salonu połączonego z kuchnią i jadalnią, dwóch niewielkich sypialni i łazienki. Robert przemieszczał się po nim ze sztalugami, rozstawiając je tam, gdzie akurat przyszła mu ochota. Czasem pracował w salonie, czasem w sypialni. Przy ładnej pogodzie wystawiał krzesło na balkonik i tam siadał ze szkicownikiem. Podobnie jak Eckmann, miał z domu dobry widok na całe miasto – tyle że z mniej wytwornej dzielnicy. Ze swojego balkonu widział katedrę, rzymskie łaźnie i długą kolejkę oczekujących na wejście do muzeum. Co pewien czas brał pod pachę kilka obrazów i obchodził z nimi miejskie galerie, namawiając marszandów do wywieszenia u siebie paru jego prac – choćby, jeśli już nie można inaczej, na zasadzie przyjęcia ich w komis. Ponure, gburowate usposobienie nie ułatwiało mu jednak pertraktacji. Nie cierpiał zresztą zawodowych marszandów za wygórowane ceny, którymi opatrywali obrazy, i pobierany przez nich procent. Miał szczęście, jeśli otrzymywał ze sprzedaży choćby połowę. Zresztą, jego prace nie sprzedawały się ani dobrze, ani często. Były dobre, ale nietypowe. Podobały się tylko nielicznym – tym, których sam Robert zaliczał do koneserów sztuki. Christopher najczęściej wracał ze szkoły sam. O tej porze, zależnie od pory roku i pogody, Robert był już najczęściej w pracy, na placu katedralnym. Jeśli ojciec pracował po południu, Christopher sam otwierał drzwi mieszkania, oglądał trochę telewizję, potem odrabiał lekcje, a niekiedy nawet coś sobie ugotował. Poppea miała własny klucz i Christopher zastawał ją nieraz w domu po powrocie. Czasami zostawała u nich na noc, czasami szła spać do siebie. Gdy zostawała, Christopher, leżąc już w łóżku z książką, słyszał z salonu niewyraźne odgłosy rozmowy. Nie do końca rozumiał relacje między Poppeą a ojcem: czy zamieszkają kiedyś wszyscy razem, czy będzie jeszcze inaczej. W gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia, bo obecny układ całkiem go zadowalał – dawał mu swoiste poczucie bezpieczeństwa. Poppea od czasu do czasu wyjeżdżała na castingi. Była zdolną, profesjonalną tancerką, chociaż zdecydowanie za mało ćwiczyła. Jeśli otrzymywała role, to raczej w małych, prowincjonalnych spektaklach, kiepsko płatnych i niezbyt widowiskowych. Christopher tylko raz oglądał ją na scenie, w teatrze Royal, gdzie tańczyła w partiach zespołowych baletowej opowieści O Jasiu i pędzie fasoli. Wyglądała olśniewająco w trykotach i kostiumie, więc Christopher oklaskiwał spektakl z całych sił, jakby nigdy w życiu niczego lepszego nie oglądał – miał chyba nadzieję, że Poppea usłyszy jego oklaski w burzy innych, pozna, że to właśnie on tak klaszcze, i jego tata, i zrozumie, jaka jest dla nich ważna. Ku swemu zdumieniu, z amfiteatru, gdzie siedzieli z ojcem, dojrzał w pierwszych rzędach pana Eckmanna. Pan Eckmann zajmował świetne miejsce: ostatni fotel od strony środkowego przejścia, skąd nikt nie zasłaniał mu widoku. Christopherowi zrobiło się trochę smutno, że pan Eckmann przyszedł do teatru sam. Pantomima baletowa to przecież raczej spektakl rodzinny. Dorośli nie chodzą sami na takie przedstawienia. Żeby mieć prawdziwą przyjemność, należało pójść z dzieckiem – takie przynajmniej było zdanie Christophera. Kto nie miał własnego dziecka, ten mógł je wypożyczyć od znajomych albo wziąć do teatru wnuczka. Takich właśnie było na widowni najwięcej – babć i dziadków, którzy wypożyczyli wnuczęta od rodziców na jedno popołudnie lub wieczór, żeby je zabrać na przedstawienie i móc straszyć: „Uważaj! Stoi za tobą!”, albo, jeśli dziecko się bało: „Nie bój się, on tu nie przyjdzie!”, i posykiwać z emocji, gdy na scenie zjawiał się czarny charakter, i przez chwilę samemu znów poczuć się dzieckiem w ciemnej sali, gdzie wszyscy z zapałem liżą lody. A pan Eckmann, biedaczek, siedział bez towarzystwa, sam trochę jak dziecko – mały, gruby, schludny, w wyjściowym ubraniu. Zawsze dziwnie było zobaczyć go poza galerią, z którą wydawał się zrośnięty. W każdym innym otoczeniu przypominał rybę bez wody, spazmatycznie łapiącą powietrze. Christopherowi żal było pana Eckmanna, wolałby go widzieć w towarzystwie – na przykład z panią Eckmannową po jednej stronie i gromadką małych Eckmannków po drugiej. Pan Eckmann na pewno byłby wtedy szczęśliwy, szczęśliwy aż po kres swoich dni. On tymczasem kochał się w Poppei, która go ledwie dostrzegała. Dla niej był tylko właścicielem galerii i facetem, który wrzucił do jej skrzynki za dużo pieniędzy, gdy pracowała jako żywy posąg przed katedrą. Nie on pierwszy tak postąpił i pewnie nie ostatni. Poppea wliczała to w ryzyko zawodowe. Osoba publiczna musi oswoić się z takimi incydentami, nawet jeśli jest tylko skromnym pomnikiem na miejskim placu. Z czasem, i to dość szybko, zrozumiała, dlaczego Eckmann zaproponował jej pracę w galerii, lecz nie widziała w tym niczego złego, zwłaszcza że nie robiła mu najmniejszych złudzeń i stawiała sprawę jasno od samego początku. Łączy ich tylko biznes. Relacje czysto zawodowe. Eckmann potrzebował w końcu kogoś do pomocy w galerii, jeżeli chciał mieć więcej czasu na pracę i inne sprawy. Robert nie przepadał za tym układem – ani za Eckmannem – ale może kierowała nim zazdrość. Cokolwiek bowiem powiedzieć o Eckmannie, czy nazwać jego działalność sztuką czy mikroinżynierią, faktem było, że nieźle sobie z tego żył – w przeciwieństwie do większości artystów. W całym kraju na palcach można było policzyć takich, którzy utrzymywali się tylko i wyłącznie z własnej sztuki. Większość zatrudniała się gdzieś dorywczo, w roli wykładowców na wyższych uczelniach albo kelnerów w restauracjach, szła na kompromisy albo zwyczajnie się poddawała i zmieniała zawód. W galerii, gdy Poppea podjęła tam pracę, panował marazm – co jej, osobie towarzyskiej, z temperamentem, niezbyt odpowiadało. Większe ożywienie przyniosły dopiero ferie szkolne, lecz po nich znów przyszedł zastój. Według pierwotnych ustaleń, Poppea miała obsługiwać kasę, a Eckmann dłubać na górze w pracowni przy swoich rzeźbach. W rzeczywistości jednak było inaczej. Zamiast całymi godzinami, a nawet dniami, przesiadywać w pracowni – na co teraz mógł sobie pozwolić – Eckmann wynajdywał wciąż nowe powody i preteksty do zaniedbywania pracy. A to rzeźba się nie udawała, a to strzykało go w krzyżu, a to oczy go piekły, a to nie mógł się skupić, a to brakowało mu weny twórczej (w co sam nie wierzył, ale inni – tak). Proponował kawę, nawet sam ją parzył. Poppea była zadowolona, że przez chwilę ma z kim pogadać. – Jak to się panu opłaca? – pytała. – Takie tu pustki. – Tylko zimą. Latem trudno się opędzić od gości. Z odgrywaniem posągów na placu jest przecież tak samo. – Pewnie tak. – Pomału, ale do przodu. – Dużo pan zarabia? – Pomału, ale do przodu; pomału, ale do przodu... Jakby chcąc ją do końca przekonać, powtórzył jeszcze raz: – Pomału, ale do przodu! Sącząc kawę, przyglądała mu się z zaciekawieniem. Marzyła o papierosie, ale nie ośmieliła się zapalić. Po pierwsze, tancerki nie powinny palić, a po drugie, Eckmann nienawidził zapachu tytoniu w galerii, chociaż w domu zdarzało mu się od czasu do czasu wypalić cygaro. – Panie Eckmann... – Ernst... – Ernst... Nagle jednak wszedł klient, a zaraz po nim drugi – dwaj Amerykanie, obcy sobie, ale zachwyceni, że trafili na ziomka tak daleko od domu. Kupili bilety i razem weszli do galerii, głośno i bez skrępowania dziwując się miniaturowym rzeźbom. – Pani chciała mnie o coś spytać? Poppea zapomniała już, o co jej chodziło. Podtrzymywała przecież tylko luźną konwersację – może chciała zagadnąć Eckmanna o jego obco brzmiące nazwisko, niepasujące do tak typowo angielskiej postaci. Zanim jednak to sobie przypomniała, temat wydał jej się niewart rozwijania. Wobec tego Eckmann zadał jej pytanie, lecz nie wprost, a z ogródkami, aluzyjnie, chytrze zmierzając do wytyczonego celu. – Zastanawiam się od pewnego czasu nad nową rzeźbą – powiedział. Poppea spróbowała okazać zainteresowanie, lecz myśl o papierosie nie dawała jej spokoju. Tym dokuczliwsza, że Poppea postanowiła rzucić palenie, bo poprzysięgła sobie, że nie wpadnie w nałóg. Z wysiłkiem skupiła uwagę na chwili bieżącej. – Naprawdę nie dość tego, co już jest? – odparła niezbyt taktownie. Eckmann spojrzał na nią ze zdumieniem. Tego pytania nigdy sam sobie nie zadał, ale odpowiedź na nie oczywiście brzmiała: dość. Nie potrzebował więcej eksponatów. Jeszcze długo nie. Przynajmniej do czasu, aż obecne zaczną zdradzać ślady zniszczenia i domagać się wymiany. Sprawa była jednak znacznie bardziej skomplikowana. Eckmann był artystą, a przynajmniej za takiego się uważał. Jeśli przestanie tworzyć, to kim pozostanie? Właścicielem galerii. Co to za artysta, który nie ćwiczy własnego kunsztu – jak go nazwać? I co zrobiłby Eckmann wówczas ze swoim czasem, swoim życiem? Kim by się stał, gdyby przestał być sobą? – Trzeba stale pracować – powiedział. – Kto wie, może otworzę nową galerię, w innym mieście? Może zacznę pomału sprzedawać eksponaty? – A nie pracuje pan teraz nad niczym? Mówił pan, zdaje się... – Owszem, nad miniaturą miasta. Ale to wielki projekt... Poppea omal nie parsknęła śmiechem. Słowa „wielki projekt” zabrzmiały w ustach Eckmanna absurdalnie, gdyż chodziło o rzecz nie większą od typowej bożonarodzeniowej scenki z padającym śniegiem, zamkniętej pod szklaną kopułką. Któregoś popołudnia uparł się zademonstrować Poppei niegotową pracę. Zabrał ją do pracowni, drepcząc z tyłu po schodach jak mały piesek, rozradowany tym, że zyskał uwagę swojej pani. Z szarmancką cierpliwością objaśnił jej, jak regulować mikroskop, nie mając pojęcia, jak bardzo ją tym zirytuje. Czy ona, Poppea, nie umiała sobie ustawić głupiego mikroskopu, czy ktoś musiał jej to tłumaczyć? Pod kopułką znajdowała się replika miasta. Poppea czuła oddech Eckmanna na policzku, gdy ten wyjaśniał jej trudności związane z konstrukcją poszczególnych obiektów. Jego bliskość wprawiła Poppeę w chwilowe zażenowanie. Ale Eckmann był dżentelmenem w każdym calu. Nie było wiele tych cali, lecz każdy z nich wypełniały szlachetne maniery. – To taki wielki projekt... Może dla niego. Poppea widziała tylko miniaturowe miasteczko pod szklaną kopułą. Bardzo ładne, bardzo wierne, bardzo zręcznie wykonane – ale co z tego? Co to miało wspólnego z życiem? Zeszli z powrotem na dół. – Za dużo rzeczy trzeba tam kończyć naraz – narzekał po drodze Eckmann. – Potrzebuję czegoś, co mógłbym robić w przerwach... Myślałem o... – O czym? – To tylko taki pomysł. Może tancerka? – Tancerka? – Taka jak pani. – Ach tak? – Miniaturowa tancerka na czubku igły. – Na czubku? A nie na drugim końcu, tam gdzie jest uszko? Tym grubszym? – Nie, nie. Na czubku. – Na ostrym końcu? – No właśnie. – Taka malutka? – Tak. Baletnica w tiulowej spódniczce, z bladym makijażem, zastygłą na policzku łzą i malowanym uśmiechem. – Całkiem jak ja? – Słucham? – Całkiem jak ja. Żywy posąg. – Ależ tak! Tak, rzeczywiście. Ma pani słuszność. Stąd się właśnie musiał wziąć cały pomysł. Zapamiętałem panią z placu. Poppea uśmiechnęła się. Czy on myślał, że ją nabierze? A jednak... jakoś jej to pochlebiało. – Nie przypuszczam... Nie. To pytanie zawiesił w powietrzu. Pozostało niezadane i bez odpowiedzi. Amerykańscy goście wyłonili się z galerii, mrugając gwałtownie w oświetlonym przedsionku. – Cudowne! – Wspaniałe! – Zachwycające! W tym samym duchu wpisali się do księgi zwiedzających, po czym wyszli, szykując się na dalsze atrakcje – może muzeum strojów, może objazd zabytków na zimnym i wietrznym o tej porze roku górnym pokładzie turystycznego autobusu, a może herbatka w pijalni wód, przy dźwiękach tercetu smyczkowego, usiłującego w miarę swych możliwości odświeżać znane klasyczne kawałki. – Na czym to myśmy stanęli? – podjął rozmowę Eckmann. Tak jakby zdążył zapomnieć. – Aa... już wiem. To mogłaby być całkiem atrakcyjna rzecz: tancerka, która nie tylko stoi na czubku igły, ale jeszcze się porusza. Poppea spojrzała na niego zdziwiona. – Porusza się? – Tak, tańczy. – Tańczy? Jak to: tańczy? Jakim cudem? – No, kręci się w kółko. – Kręci się w kółko? – Właśnie tak. Można zamontować igłę na mechanizmie, który będzie ją powoli obracał i... – Aha! A ja przez chwilę myślałam, że pan mówi o... prawdziwym tańcu. – To byłoby trudne. – Pewnie. – Wspaniałe, ale bardzo trudne. Eckmann rozłożył ręce skromnym, przepraszającym gestem, pokazując, jak bardzo jest mu przykro, że nie osiągnął jeszcze takiego mistrzostwa – tak jakby cuda, których już dokonał, nie były warte tego miana. Tak, to był może największy cud: ta łatwość, z jaką ludzie przyzwyczajają się do cudów, zaczynają uważać je za rzecz oczywistą i rozglądać się za czymś nowym. Cóż w końcu bardziej banalnego niż księżyc, gwiazdy i słońce na niebie – cuda codzienne, brane za oczywistość i z rzadka zaszczycane baczniejszym spojrzeniem? Poppea ujrzała nagle Eckmanna w całkiem nowym świetle. Dotychczas miała go za podstarzałe niewiniątko, teraz jednak straciła co do tego pewność. Dała się zwieść jego posturze: małej, krępej, dziecinnej figurce Piotrusia Pana, który nigdy nie dorósł – tylko rozrósł się wszerz. Jego splecione pulchne rączki, czyściutkie i delikatne, nie wiadomo czemu przywiodły Poppei na myśl kolonię ostryg albo gniazdo pełne mysich osesków. Może on wcale nie jest takim niewiniątkiem – pomyślała sobie. To w końcu dorosły mężczyzna, a nie mały chłopczyk; kto wie, co porabia wieczorami, kiedy zje już kolację przy swoim stoliku w restauracji na katedralnym placu. Może wcale nie wraca prosto do domu albo do pracowni. Może po drodze odwiedza całkiem inne miejsce. Forsy mu przecież nie brakuje. Postawiła na zwłokę, co leżało w jej naturze. Zawsze przedkładała odroczenie decyzji nad zobowiązanie, o czym doskonale wiedział Robert: tę cechę akurat mieli wspólną. Teraźniejszość zawsze była dla niej ważniejsza niż przyszłość; wolała cieszyć się chwilą, niż snuć dalsze plany. – No, nie wiem... Eckmann wytropił w jej tonie nutkę możliwości. – To nie potrwałoby długo – zapewnił. Nie była przekonana. – Tyle czasu stać bez ruchu... – Przecież jest pani zawodowym posągiem. – I o to mi właśnie chodzi: nie mam ochoty tak sterczeć, kiedy nie muszę. Przez sekundę Eckmann chciał jej zaoferować zapłatę, ale słusznie uznał, że propozycja taka zabrzmiałaby nieprzystojnie i odstręczyła Poppeę na dobre. – No, nie wiem... – powtórzyła Poppea i ziewnęła ukradkiem, zasłaniając usta. Eckmann spojrzał na zegarek. Zrobił to dość ostentacyjnie, aby Poppea miała okazję docenić, jak cenny czasomierz jej pryncypał nosi na ręku. – Więc proszę się namyślić – powiedział. – Wrócimy do tego później. Teraz mam spotkanie. – Okej. – Będę z powrotem po południu. – Dobrze, panie Eckmann. – Proszę: Ernst. Nie nazwała go jednak Ernstem, przynajmniej nie wtedy. A Eckmann udał się na swoje spotkanie – o ile nie było zmyślone. Może tak tylko zełgał, a w istocie spędził popołudnie, snując się po ulicach i gapiąc na wystawy sklepów jubilerskich, a potem zaszedł nad rzekę, siadł na ławce i zjadł kanapkę, skórką chleba dokarmiając okoliczne ptactwo. Może dyndał przy tym nogami jak dziecko na huśtawce, a kiedy skończył jeść, zeskoczył z ławki na ziemię i pomaszerował dalej. Chciał wrócić do galerii, zanim skończą się lekcje w szkołach. Nastolatki na ulicy dopuszczały się czasem nieprzystojnych żartów względem niego, rzucając głośne, ordynarne uwagi, kiedy mijał ich, zmierzających hurmą do kiosku po słodycze – niby już prawie dorośli, a tak naprawdę jeszcze dzieci: krawaty poprzekrzywiane, koszule powyciągane na wierzch, panienki w spódniczynach jak z młodszej siostry, czego ich rodzice widocznie w porę nie zauważyli. A może miały biednych rodziców. Po powrocie do galerii wyczuł w pomieszczeniu woń peta. Z dezaprobatą pociągnął nosem. Poppea szybko wskazała salę galerii. – Ktoś palił w środku. Kazałam natychmiast zgasić papierosa albo wyjść. Eckmann kręcił głową bardzo niezadowolony. – Przecież widzą tabliczki! – zrzędził. I miał rację. Tyle że każdy widzi tylko to, co chce zobaczyć. Eckmann skierował się wprost do drzwi z napisem „PRYWATNE”, za którymi były schody na górę, do pomieszczeń magazynowych pełnych akt i rachunków, a jeszcze wyżej – do pracowni na strychu. – A propos – rzucił niby to mimochodem, już z ręką na klamce. – Namyśliła się pani? – Nad czym? Nad tym pomnikiem? – No właśnie. – Jak długo by to potrwało? – Krótko. Na początek wykonałbym tylko parę szkiców i model rzeźby z gliny, na podstawie którego mógłbym potem pracować. Według niego tworzyłbym potem miniaturę. – Aha. Więc nie rzeźbiłby jej pan od razu? – To za trudne. Jeśli więc chodzi o panią, to tylko pozowanie do modelu, a potem najwyżej jedna sesja przy wykańczaniu. – To ja się zastanowię – powiedziała Poppea. – W porządku – odparł Eckmann. Z uśmiechem zamknął drzwi za sobą i poszedł do pracowni. Nie pracował tego popołudnia nad żadną rzeźbą, tylko obserwował życie miasta odbite na ekranie kamery obskury. Zycie toczyło się na jego oczach: ludzie przychodzili i odchodzili bez żadnego widocznego celu. Przypominało to oglądanie programu telewizyjnego bez głosu – programu pozbawionego w dodatku jakiejkolwiek wyrazistej akcji i dramaturgii. Czyż to nie dziwne, że życie sprawia wrażenie tak niezorganizowanego, bezcelowego, beztreściowego, bezsensownego, przypadkowego? A mimo to pozostaje życiem. Teatr wydaje się prawdziwszy od rzeczywistości. Po jakimś czasie Eckmann usłyszał, że Poppea woła z dołu dobranoc, więc odpowiedział jej, po czym usłyszał trzask zamykanych drzwi galerii. Mrok zapadł wcześnie tego dnia. Mrok ciężki, zimowy, ponury, pełen szarości, brązów i sztucznej żółci jarzeniówek, z domieszką mżawki. Eckmann nagiął ku sobie teleskop kamery obskury, wymienił w nim obiektyw, założył parę filtrów i z powrotem ustawił tak, aby na wklęsły ekran padł obraz miasta. Następnie rozmieścił na powierzchni ekranu kilka szklanych pryzmatów. Widmo światła białego wystrzeliło tęczowymi pasmami we wszystkich kierunkach. Czemu Patrzysz, Żabko Zielona, Na Grubą Fokę... Głupkowata formułka sprzed lat uczepiła się pamięci jak rzep psiego ogona. Ale pozwalała łatwo przypomnieć sobie barwy widma światła: Czerwień, Pomarańcz, Żółć, Zieleń, Niebieski, Granat, Fiolet. A także wszystkie subtelne niuanse odcieni pomiędzy nimi. Na świecie nie ma przecież tylko siedmiu kolorów – prędzej już siedem tysięcy, a może nawet nieskończenie wiele. Może barwy są jak liczby – nieskończenie podzielne. Można je liczyć i liczyć, a i tak nigdy nie dojdzie się do końca. Bo końca nie ma. Tęczowe kolory tryskały z pryzmatów pod dziwacznymi, ostrymi kątami. Promienie przypominały kończyny o zbyt wielu stawach. Eckmann długo śledził geometrię barw. W końcu wyjął z szuflady notes, otworzył go na stronicy zapisanej wzorami i równaniami i zaczął pisać dalej, wprowadzając uzupełnienia i korekty. Pochrząkiwał przy tym z cicha, jakby mówił: „Tak, tak. Właśnie tak. Zgadza się. Zgadza się”. Pochłonięty tym działaniem, zatracił rachubę czasu, całkiem jak podczas pracy nad rzeźbami. Dopiero pusty żołądek uświadomił mu, że zrobiło się późno. Eckmann był głodny, spragniony i zmęczony samotnością, zdjął więc z wieszaka płaszcz, a także kapelusz, który nosił czasami, zamknął galerię i skierował się do kawiarni na placu. Piecyki gazowe buzowały i markizy były rozpostarte, a mimo to prawie nikt z gości nie odważył się usiąść na zewnątrz. Jedyna para, która to zrobiła, wybrała akurat ulubiony stolik Eckmanna. Kelner wskazał mu inny. – Co pan szanowny dziś zamawia? To co zawsze? – spytał, strzepnąwszy nieistniejące okruchy z nieskazitelnie czystego obrusa. Eckmann kiwnął głową. Miło być stałym klientem, miło widzieć, że ktoś zna nasze upodobania, miło mieć swoje „to co zawsze”. Eckmann, bądź co bądź, nie tylko bywał w tym lokalu regularnie, ale i płacił od ręki – stanowił zatem cenną podporę interesu. Dla restauratora był jak lokata w banku. Kelner przyniósł mu, jak zwykle, pół butelki wina i napełnił kieliszek. Eckmann podziękował skinieniem głowy. Uśmiechnął się, sącząc wino. Spojrzał z dołu na okna strychu swojej galerii, gdzie zostawił zapalone światło. Tak. Tym razem osiągnął prawdziwy przełom. Już prawie wiedział, jak to zrobić. Inni nie widzieli tego tak jak on, nie dostrzegali naturalnego związku nauki ze sztuką, ich wzajemnej komplementarności. Spójrzmy jednak na Leonarda da Vinci, na twórców katedr i piramid. Zwróćmy uwagę na pierwiastek nauki w sztuce, pierwiastek sztuki w nauce. Czym bowiem jest projekt bez wykonania? Idea bez praktyki? Marzenie bez wiedzy i zdolności do jego realizacji? Nie mając z kim trącić się kieliszkiem, Eckmann, wiedziony nagłym impulsem, zwrócił się ku parze, która zajęła jego stolik. – Państwa zdrowie! – oznajmił, wznosząc toast. – Ehem... pańskie zdrowie... – odparli tamci z lekką konsternacją. – Piękny wieczór, nieprawdaż? – zagadnął Eckmann, wbrew oczywistym faktom. Adresaci tej uwagi mimo wszystko przyznali mu rację, tak jak to zwykle czynią ludzie, podejrzewając, że gadatliwy nieznajomy jest niezrównoważony albo pijany, a zatem lepiej przytakiwać mu dla świętego spokoju, w nadziei, że zaraz się zamknie albo oddali. Nazajutrz Poppea oświadczyła Eckmannowi, że przemyślała sprawę i gotowa jest pozować do rzeźby tancerki. – To mi nawet pochlebia – powiedziała. – Pozować do rzeźby... nawet takiej, którą widać tylko przez mikroskop. Eckmann nie krył zadowolenia. – Nie pożałuje pani – zapewnił. – Chyba potrzebny mi będzie kostium. Eckmann potwierdził. Poprosił o cały komplet: makijaż, baletki, trykot i spódniczkę. Cieszył się na tę pracę. Wprost nie mógł się jej doczekać. Rozdział ósmy TRIK ŚWIATŁA Poppea postanowiła nie mówić o pozowaniu nikomu (czyli Robertowi), bo ludzie reagują nieraz dziwnie, bywa, że nieuzasadnioną zazdrością, nawet – a może zwłaszcza – wtedy gdy nie ma po temu żadnego powodu. Poza tym trzeba zachować pewien margines niezależności, odrębnego, własnego życia. Kto wie, czy to właśnie nie jest warunkiem udanego związku: wzajemna zgoda na wolność, prywatność, indywidualne życie drugiej osoby. Jak mleko zapomniane w butelce pod drzwiami, tak i zaniedbana miłość po prostu kwaśnieje. Trzeba ją stale odświeżać i ożywiać. Więc nie zdradzała się nikomu, przynajmniej na razie. Sami zobaczą, gdy praca będzie ukończona – czyli już niedługo. Czy takie doświadczenia wpisuje się do życiorysu? „Pozowałam do eksponatu Galerii Sztuki Niemożliwej. Maleńka tancerka – to ja”. Nie, może lepiej nie. Mimo wszystko było to lepsze niż wysiadywanie godzinami przy kasie w roli bileterki. Zresztą, i ta rola nie miała trwać długo. Wkrótce znowu rozpocznie się sezon na pantomimę – a więc, jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, jeszcze sześć do ośmiu tygodni solidnej roboty, potem zasłużone dwa tygodnie wakacji gdzieś w ciepłym klimacie, a potem już wiosna i powrót na plac w charakterze żywego pomnika. Poppea wyjmie z szafy kostium, wypierze go – a może zmieni image i uszyje sobie nowy. Może zmieni i makijaż. Może w przyszłym roku już nie będzie baletnicą, tylko całkiem innym pomnikiem. I minie wiosna, a po niej lato, może trafi się jakiś letni angaż do teatru, po sezonie nauka tańca albo jakaś inna dorywcza praca – może powrót do Eckmanna, może prowadzenie wieczorowych kursów tanecznych – a w końcu znów pantomima. Sława wcale nie jest konieczna. Nie trzeba zaraz tańczyć Julii w Romeo i Julii, Odetty w Jeziorze łabędzim albo Klary w Dziadku do orzechów. Wystarczy robić swoje, być sobą i spokojnie przyjmować upływ czasu. Na tym chyba polega spełnienie, prawda? To się nazywa życie. Aż w końcu przyjdzie taki dzień, że znów nastanie wiosna i pora pantomimy, a Poppea nie stanie, być może, jako pomnik na katedralnym placu. Może spojrzy do lustra, uświadomi sobie, że czas mija, i zapragnie mieć dziecko – własne dziecko. I zamieszkają razem, ona, Robert, Christopher i niemowlę, i będą szczęśliwi. Tak rysowały się jej ogólne plany na przyszłość, o ile w ogóle snuła plany – co zdarzało się nieczęsto. Raczej instynktownie przeczuwała taki rozwój zdarzeń, jednak i to należy nazwać planem, cóż z tego, że niewypowiedzianym głośno. Niech życie toczy się samo, swoją drogą, aż do miejsca, w którym zechcemy je zatrzymać. Do tego czasu miała Poppea Roberta i Christophera, pracę, przyjaciół, a od czasu do czasu także sekrety i niespodzianki – jak ta z panem Eckmannem. I to było całe jej życie: pozwalała mu mijać, dopóki jeszcze była młoda. W najbliższy poniedziałek, idąc do pracy w galerii, zabrała więc kostium baletnicy. Po południu pan Eckmann oznajmił, że zamknie wcześniej, bo przy tak paskudnej pogodzie trudno spodziewać się wielu zwiedzających. Wywiesił na drzwiach tabliczkę „ZAMKNIĘTE”, przekręcił zasuwę i zaprosił Poppeę na górę. – Nie możemy zostać tutaj? – Chodzi o światło – wyjaśnił. – W pracowni jest o wiele lepsze... chodzi o jakość światła. A poza tym... Urwał jednak i Poppea nigdy nie dowiedziała się, co poza tym. Wspięła się za nim po wąskich schodkach, mijając piętro pełne akt i ksiąg rachunkowych, aż na strych, do pracowni. A co zrobię, jeżeli on spróbuje się do mnie dobierać? – spytała się w duchu. Nie, to absurd. Zresztą, nawet gdyby, górowała nad nim wzrostem. Jeśli ktoś tu był zagrożony, to tylko pan Eckmann – zagrożony bolesną, i to dosłownie, odmową, gdyby próbował jakichś sztuczek. Jej obawy okazały się bezpodstawne. Eckmann pozostał dżentelmenem w każdym calu. Gdy przebierała się w kostium, wyszedł dyskretnie za drzwi i wrócił dopiero na jej okrzyk: – Już, jestem gotowa! Wrócił dziwnie onieśmielony i zażenowany; nie od razu miał odwagę spojrzeć na Poppeę. Gdy to wreszcie uczynił, profesjonalizm wziął w nim górę. Poprosił o drobne korekty postawy i stroju. Nie tknął jednak modelki. Rzeźbił tylko powietrze rękami, demonstrując, o co dokładnie mu chodzi, lecz wykonanie zadania pozostawił Poppei, chociaż byłoby szybciej, gdyby sam dokonał poprawek. Gdy układ stroju i figury nie budził już zastrzeżeń, Eckmann wykonał serię wstępnych szkiców, mających potem służyć mu za punkt odniesienia, a uzyskawszy zadowalający rezultat, sporządził mały model z gliny – wysokości najwyżej ośmiu do dziesięciu cali. – Jeszcze tylko parę rysunków – powiedział, widząc, że Poppea jest zmęczona i z trudem utrzymuje pozę. – W pozycji swobodnej i... od... Zawahał się, nie znajdując odpowiedniego słowa, więc pomogła mu: – Od tyłu? – Od strony pleców. Umówili się na następną sesję w środę wieczorem, po pracy. Eckmann nie chciał zbyt często zamykać galerii przed czasem. Sporadycznie było to do przyjęcia, ale gdyby powtarzało się zbyt często, wyrobiłby sobie reputację niesolidnej firmy i ludzie w końcu przestaliby do niego zaglądać. Zaproponował jej zapłatę za nadgodziny, ale odmówiła. To nie była przecież praca, tylko przywilej. Coś w rodzaju przepustki do nieśmiertelności. Eckmann znów wyszedł z pracowni, gdy się przebierała. Spytała, czy może zostawić u niego kostium – nie zgłosił obiekcji. Znalazł wieszak i umieścił kostium w oknie, na karniszu od firanek, gdzie strój zawisł smętnie, wiotki i bez śladu życia, jak wielki martwy motyl wywieszony do suszenia. – Może... – rzekł ostrożnie Eckmann – następnym razem... makijaż? Poppea kiwnęła głową. – Jasne, co za gapa ze mnie. Miałam przynieść wszystko z sobą, ale zapomniałam. Obiecała, że następnym razem przyniesie przybory do makijażu i wymaluje sobie łzy, żeby Eckmann wiedział, jak ucharakteryzować Maleńką tancerkę, kiedy już będzie gotowa. W środę wieczór, po drugiej sesji, Eckmann doszedł do wniosku, że konieczne będzie jeszcze trzecie posiedzenie, a może nawet i czwarte. Poppea zbuntowała się. Uznała, że ma dość; zaczynała czuć się głupio, stercząc przed Eckmannem w stroju baleriny, z makijażem i malowanymi łzami na twarzy. Eckmann upierał się jednak, nalegał i przekonywał ją, że o wszystkim przesądza szczegół, a on musi mieć do końca jasne wyobrażenie całości, zanim przystąpi do miniaturyzacji rzeźby. Zgodziła się więc na jeszcze jedną sesję, w piątek wieczorem, zapowiadając z góry, że pod koniec następnego tygodnia wyjeżdża. Eckmann był wyraźnie zaskoczony. Mało tego: był w szoku. Skulił się, jakby dostał w twarz. – Wyjeżdża pani? Jak to? – Zaproponowano mi pracę w balecie, sceny zbiorowe, oczywiście, na sezon zimowy. – A galeria? – zaoponował Eckmann. – Mały teraz ruch – odparła Poppea. – Obejdzie się pan beze mnie. Zresztą, to od początku była luźna umowa, prawda? Jeśli pan chce, mogę poszukać zastępstwa. Nie mogę przecież odrzucić propozycji tańca, to chyba jasne? – Nie odpowiada pani praca tutaj? – Odpowiada. Nie o to chodzi. Jestem tancerką. A co to za tancerka, która nie tańczy? To żadna tancerka. Eckmann pokiwał głową, ale pobladł wyraźnie i ściągnął usta w linijkę, jakby z trudem hamował złość lub urazę. Uporządkował do końca materiały, sprzątnął pracownię i poszedł zmyć glinę z rąk. Na ławie rzeźbiarskiej stały teraz dwie małe gliniane tancerki: Poppea w pozie tanecznej i w spoczynku. Poppea przyjrzała im się. Były udane. Obie doskonale kopiowały modelkę. Powiedziała to Eckmannowi, który uśmiechnął się z zadowoleniem. Potem podeszła do kamery obskury i spojrzała na ekran, na którym widniał obraz miasta. – Więc tym się pan zajmuje – powiedziała. – Podglądaniem ludzi. Eckmann wziął żart poważnie. Oblał się rumieńcem i zaprotestował gwałtownie: – Nie, nie, to wcale nie tak. – Żartowałam przecież. Niech pan nie bierze wszystkiego tak serio. Można? Sięgnęła do teleskopu. Eckmann kiwnął głową. Poppea przesunęła lunetę i na ekranie ukazała się inna część miasta: dzielnica sklepów i rozjarzonych świateł. W witrynach widniały już pierwsze gwiazdkowe dekoracje, chociaż do Bożego Narodzenia zostało jeszcze parę tygodni. – Wspaniałe – powiedziała. – To jakby mieć swój własny mały świat. Eckmann skinął głową. Zebrał się na odwagę i zaproponował: – Wybierałem się właśnie coś zjeść. Czy dałaby się pani zaprosić na kolację... chciałem powiedzieć... na małą przekąskę? Poppea zerknęła na zegarek. Robert pracował jeszcze, a potem planował zabrać Christophera do kina. Miała więc wolne. Mogła zjeść kolację z Eckmannem, a do domu wrócić później. – Okej. Jej łatwa i niespodziewana zgoda zbiła Eckmanna z pantałyku. Nie spodziewał się, że pójdzie mu tak gładko. A więc tak wygląda ten świat, w którym mężczyźni chodzą na kolację z kobietami – jakby nigdy nic, tak po prostu, bez żadnych formalności, bez cienia heroizmu? Ubrali się i wyszli do kawiarni na placu. – Pan zawsze jada na zewnątrz? – Nie. Tylko dopóki nie jest za zimno. Ale na razie... Kolacja pod gołym niebem, przy ciepłym gazowym piecyku, owiana mgiełką oddechów, miała w sobie coś niecodziennego i romantycznego. Podszedł kelner, jak zwykle zawodowo beznamiętny. – Dobry wieczór pani, dobry wieczór panu... Tym razem podał dwie karty dań – zupełnie jakby Eckmann z reguły przyprowadzał na kolację atrakcyjne młode kobiety, jakby to było normalne, pospolite zdarzenie. Kelner nie skomentował go w każdym razie ani słowem. Zamówili jedzenie, napili się wina, porozmawiali, pośmiali się nawet trochę. Lecz to, co dla Poppei było jednorazowym, zwyczajnym posiłkiem z przygodnym znajomym, dla Eckmanna oznaczało nieporównanie więcej. Dla niego był to przełom, rewolucja, moment zwrotny w historii. Coś podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło. Czuł się, jakby miał co najmniej sześć stóp wzrostu. Gdy kelner przyniósł rachunek i Poppea sięgnęła do torebki, chcąc zapłacić za siebie, Eckmann zaprotestował gwałtownie, a nawet, przez sekundę, wręcz agresywnie. Wino uderzyło mu do głowy – Poppea zauważyła to, więc dalej nie oponowała. Eckmann wielkopańskim gestem wyłożył na stół kartę kredytową, z którą kelner oddalił się do wnętrza lokalu. – No a teraz? – spytał rozochocony Eckmann, bełtając w kieliszku resztkę koniaku, jakby dawał do zrozumienia, że wieczór ledwo się zaczął i należy do nich. – Co teraz? – Ja naprawdę muszę już iść. Kieliszek zastygł w palcach Eckmanna. Trzymająca go dłoń zesztywniała. – Musi pani? – Tak, czekają na mnie. – Ale... – To była bardzo miła kolacja. Naprawdę miła. Nie zabrzmiało to satysfakcjonująco. Przynajmniej dla Eckmanna. „Miła” to stanowczo za mało. „Naprawdę miła” nie ratowało sytuacji – przeciwnie: było jak obelga, jak cios w zęby. Znów, jak zawsze, ta sama zapłata. Człowiek się wysila, robi co może, a wszyscy odpłacają mu tym samym, wciąż tym samym. Każdy by tylko brał, nie dając nic w zamian. Ograna, stara śpiewka, którą znał od lat. Ty dajesz, oni biorą, a sami nie dają ci nic. I tak w koło Macieju. W życiu artystycznym to samo. Człowiek daje z siebie wszystko. A co otrzymuje w zamian? Nic. Ani krzty należytego uznania, tylko pogardę. Nikt nie dostrzegał w jego sztuce prawdziwej sztuki. A przecież Eckmann tworzył rzeczy subtelniejsze i piękniejsze niż ktokolwiek dotąd. Mimo to jego galerię traktowano jak gabinet osobliwości. Wielbłąd w uchu igielnym, Empire State Building wyrzeźbiony z czubka ołówkowego grafitu, katedra z główki zapałki – bardzo to ciekawe, owszem. A teraz chodźmy gdzieś pooglądać prawdziwą sztukę. Takie myśli kłębiły się Eckmannowi w głowie. Poppea tymczasem widziała w nim tylko małego, podpitego człowieczka, który uległ chwilowemu roztargnieniu. – No tak, tak, naturalnie. Skoro musi pani jechać... skoro pani oczekują... To zrozumiałe. W każdym razie, spotkamy się jutro... Poppea sięgnęła po torebkę i płaszcz. – Oczywiście. I jeszcze raz dziękuję. Za kolację. – Umówimy się na ostatnią sesję? – Niech będzie. – W przyszły piątek? Przed pani wyjazdem? – W piątek. Umowa stoi. Uśmiechnęła się i odeszła. Eckmann odprowadził ją wzrokiem przez plac. Sunęła jak tancerka: elegancko, precyzyjnie, z niewymuszonym wdziękiem. – Pani już poszła, proszę pana? Kelner wrócił z jego kartą kredytową. – Tak, pani musiała... już poszła. Przyjrzał się badawczo minie kelnera, szukając w niej śladów współczucia lub pogardy, ale z beznamiętnej twarzy nic się nie dało wyczytać. Wszystkie myśli wypisane były na niej sympatycznym atramentem. – Pańska karta. – Dziękuję. – Dziękuję panu. Życzę miłego wieczoru. Eckmann pomaszerował przez plac swym charakterystycznym kaczym chodem, którego mimo usilnych starań nie umiał się pozbyć ani nawet lekko skorygować. Uznał, że może właściwie wracać do pracowni. Nic lepszego nie miał do roboty. Tam też skierował swe kroki. Wdrapał się na strych, zapalił światło – i ujrzał baletową sukienkę Poppei, zawieszoną na karniszu. Podszedł do niej, pomacał tkaninę, przycisnął ją do twarzy i długo wdychał zapach, zapach Poppei. Pomyśleć tylko, pomyśleć... Sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył z niej małe czerwone puzderko jubilerskie. Otworzył je. Wewnątrz leżała bransoletka z diamentów szlifowanych w wielościany, błyszczących, migotliwych jak gwiazdy. Przyczyną migotania diamentów była prędkość światła. Wbrew potocznemu mniemaniu, nie jest ona stała. W próżni – owszem. Ale nie w diamencie. Wewnątrz kamienia światło podąża ze zmienną szybkością, załamywane i odbijane, od ścianki do ścianki, od szlifu do szlifu. Na tym właśnie polega magia diamentu: na zmiennej prędkości światła w jego wnętrzu. I pomyśleć tylko, tylko pomyśleć... miał właśnie wyznać jej, że ją kocha. Zaśmiał się. A raczej zacharczał groteskowo, przy czym pociekło mu z nosa. W końcu zaniósł się wściekłym, gorzkim, żałobnym szlochem, waląc drobnymi piąstkami po całym ciele. Szarpał porastające go zwały tłuszczu, szczypał je, wykręcał, przeklinając samego siebie i wrzeszcząc: – Nienawidzę cię, nienawidzę cię! Zasmarkany, zalany łzami, opadł na krzesło przy ławie do pracy. Przez cały czas ściskał w dłoni diamentową bransoletkę, której błyski docierały do niego przez łzy, tak jakby same łzy były brylantami. Wreszcie gniew i wzburzenie minęły. Eckmann urwał kawałek papierowego ręcznika, wysiąkał nos i otarł twarz. I wtedy właśnie doznał olśnienia. W łamigłówce brakowało jednego elementu. Prędkość światła! Naturalnie! Teraz się uda. To przecież oczywiste, oczywiste jak na dłoni, zawsze takie było. Dzięki temu wprawi swe stworzenia w ruch, obdarzy je życiem i zdolnością motoryczną. To jest to. Prędkość światła. Zróżnicowana prędkość światła. Możliwość spowolnienia go i wynikające stąd skutki. Eckmann podszedł z bransoletką do okna. Rozstawił swoje pryzmaty i filtry, po czym skierował na nie światło teleskopu. Potem umieścił w odpowiednim miejscu bransoletkę i obserwował, jak światło wchodzi do wnętrza największego z diamentów i jak z niego wychodzi. Tak. Tak. Miał rację. Oczywiście, sprawa wymagała jeszcze pewnych starań. Nie było to takie proste. Należało wytworzyć pole magnetyczne, używając potężnych elektromagnesów – no i zawsze istniało ryzyko, że wszystko spali się i rozpadnie, zanim... Teoretycznie jednak – tak, teoretycznie powinno się udać. Nie było powodu myśleć inaczej. Eckmann pospieszył po swój notes i otworzył go na stronicy zapisanej wzorami. A pomyśleć tylko – pomyśleć, że miał jej właśnie wyznać miłość. Co za wstyd, co za kompromitacja! Jak Poppea opisałaby zajście po powrocie do domu, jak śmiałaby się z niego razem z tym swoim malarzem! Poppea i Robert. Śmialiby się z niego. A potem poszliby do łóżka. Jego kosztem! Miał więc czas do piątku. To niedużo, ale powinno wystarczyć. A pomyśleć, że chciał się wystawić na takie pośmiewisko. Przed nią, przed nimi – drugorzędną tancerką i trzeciorzędnym malarzyną. A pomyśleć – łudził się nawet, że może on... że może ona... taka kobieta... Pomyśleć, że chciał wyznać jej miłość. Zwariował chyba na moment. A może wciąż był szalony. Bo przecież nawet teraz nie przestał jej kochać. Rozdział dziewiąty MALEŃKA TANCERKA – Panie Eckmann? Eckmann siedział za kasą galerii. Podniósł wzrok znad gazety i spojrzał przez biurko. – Christopher? – Coś nowego? Chłopiec przyszedł w mundurku, prosto ze szkoły, ciągnąc po ziemi tornister za jeden pasek. – Coś nowego? – powtórzył Eckmann. Poskładał gazetę i odłożył ją na bok. – Akurat przechodziłem... Christopher, nie wiedzieć czemu, unikał wizyt w galerii, kiedy była tam Poppea. Teraz jednak, po jej wyjeździe, poczuł się uprawniony do ich wznowienia. W przeddzień wyjazdu Poppea pokłóciła się z jego ojcem. Wyjechała więc bez pożegnania, co bardzo Christophera rozczarowało. Ale wiedział, że tata i Poppea znów się pogodzą, zawsze się godzili. Kłócili się o byle co, dąsali na siebie przez parę dni z rzędu, każde czekało, żeby to drugie zadzwoniło pierwsze, aż w końcu któreś mówiło przepraszam i cała sprawa natychmiast szła w zapomnienie – do następnego razu. – Coś nowego? Nie można mieć codziennie czegoś nowego, sam chyba rozumiesz. – Rozumiem, panie Eckmann. – Wiesz, jak długo trwa wykonanie jednej rzeźby, tylko jednej...? – Wiem. Dobrze wiem. Ale pan przecież stale nad czymś pracuje. – To prawda. Stale. A dlaczego? – Bo jest pan artystą. – No właśnie. A co to za artysta, który nie pracuje? – Żaden artysta. – Skąd to wiesz? – Mój tata mówi tak samo. – Aha. Eckmann nachmurzył się. – Mógłbym w takim razie obejrzeć w galerii stare rzeczy? – Oczywiście... ale zaczekaj... chcesz coś zobaczyć? – Coś nowego? Eckmann skinął głową. – Może... – Gotowego? – Może... – Gdzie? – Nie wiem, czy powinienem ci to pokazać. – Czemu nie? – To pierwsza... to prototyp... no, ale zawsze... jakkolwiek jeszcze niedoskonały. Christopher ożywił się, wprost pękał z ciekawości. – Czy to jest coś innego? – spytał, wyraźnie przejęty. Eckmann z powagą pokiwał głową. Prawdę mówiąc, miał w sobie coś z showmana. Lubił potęgować napięcie i klimat oczekiwania, stwarzać iluzję, że oto już za chwilę oczom nieświadomego świata ukażą się cuda. Gestem przywołał Christophera do siebie. Przechylił się przez biurko. Popatrzył czujnie po galerii – najpierw w prawo, potem w lewo, jak pieszy, który chce bezpiecznie przejść przez ulicę – upewniając się, że są sami i nikt ich nie podsłucha. – To się porusza – powiedział. Chłopiec, nie odrywając od niego wzroku, rozdziawił buzię z wrażenia. – Porusza się? To znaczy, kręci się w kółko? – Nie, nie. Porusza się... samo z siebie. – Ale jak? – Aha! Kolejny trik showmana: uchylić rąbka tajemnicy, ale resztę zataić, podsycając w ten sposób zaciekawienie. – Mogę zobaczyć? – Chodź ze mną. Jest w pracowni. Eckmann wywiesił na drzwiach tabliczkę „ZAMKNIĘTE” i ruszył przodem na górę. Christopher za nim. Eckmann gramolił się po schodach kaczym krokiem, przystając na podeście dla złapania tchu. Pokonał w końcu drugi ciąg stopni i weszli do pracowni. – Co to jest? Zmiana rzucała się w oczy. Tam gdzie dawniej stał wycelowany w niebo teleskop, widniała teraz misterna konfiguracja soczewek i filtrów, pod nią zaś walcowata metalowa komora, otoczona plątaniną kabli i szklanych rurek, połączonych z urządzeniem przypominającym laser. Eckmann spojrzał na aparaturę, jakby całkiem o niej zapomniał lub też zamierzał ją wcześniej ukryć, ale całkiem wyszło mu to z głowy. – To tylko taki eksperyment – zbył pytanie. – Podejdź tutaj. Poprowadził Christophera do ławy rzeźbiarskiej, na której stała szklana kopułka, podobna do wystawionych na dole, w galerii, eksponatów – może dziełu brakowało tylko paru ostatnich szczegółów, zanim dołączy do wystawy. – Przypatrz się. Tak, ta kopułka była inna – ciemna w środku, gdyż do połowy pokrywała ją czarna farba. Obok widniał przycisk z timerem, za pomocą którego oświetlało się rzeźbę wewnątrz. Iluminacja trwała dokładnie sześćdziesiąt sekund, po czym rzeźba znów pogrążała się w mroku. – Co mam zrobić? – Spójrz w mikroskop i wciśnij timer. Christopher stanął przy ławie. Okular mikroskopu znajdował się dokładnie na wysokości jego oczu. Eckmann, widząc to, uśmiechnął się, chociaż wiedział, że chłopiec niebawem go przerośnie. Ciekawe, jak się czuje dziecko, gdy przerośnie dorosłego, który dotychczas patrzył na nie z góry? Czy można poważać osobę zarazem starszą i mniejszą od siebie? Czy też osoba taka automatycznie traci godność w oczach dziecka – o ile kiedykolwiek ją miała? – Ten guzik? – Tak jest. – A jak ona się nazywa, ta rzeźba? Eckmann zawahał się. Oblizał wargi i rzekł wreszcie: – Maleńka tancerka. – Maleńka tancerka? W tonie powtórzonej jak echo nazwy zabrzmiała nuta zachwytu. – No, spróbuj – ponaglił Eckmann, równie ciekaw reakcji chłopca jak Christopher samej rzeźby. – Wciśnij guzik. „Wciśnij guzik” zabrzmiało w jego ustach prawie jak „naciśnij spust”. „Wciśnij guzik”, „naciśnij spust” – i stań się innym człowiekiem. Christopher wykonał polecenie i spojrzał w mikroskop. Światło. Maciupeńka figurka stoi na czubku igły. Nie na grubszym końcu, nad uchem igielnym, tylko na samym ostrym czubku. To tancerka, miniaturowa marionetka, w baletkach i tiulowej spódniczce, z włosami ciasno, bezwzględnie, rygorystycznie skrępowanymi wstążką. – Fantastyczna, panie Eckmann, fantastyczna! Eckmann uśmiechnął się. To prawda. Rzeźba była fantastyczna. Mimo wszystko przyjemnie było usłyszeć potwierdzenie tej oceny z ust osoby postronnej. – Jak się to panu udało? – Sztuczki zawodowe, sztuczki zawodowe. Christopher nie odrywał oka od mikroskopu. Eckmann zaś obserwował go uważnie, oczekując reakcji, która dopiero miała nastąpić. Już! Chłopiec nagle zesztywniał. Przywarł okiem do mikroskopu. Zaczęło się. – O raju, panie Eckmann! O raju! Baletnica tańczyła. Kręciła piruety na czubku igły. Wykonywała powolne, wdzięczne ruchy, zupełnie jak Poppea na katedralnym placu, gdy ktoś wrzucił jej do skrzynki pieniążek i uruchomił muzykę. – O kurczę, panie Eckmann! O kurczę! Siedząc taniec miniaturowej figurki, Christopher podziwiał jej perfekcję w każdym szczególe. Jeszcze żadna z rzeźb pana Eckmanna nie była tak łudząco podobna do żywej postaci. Nawet oczy Maleńkiej tancerki zdawały się ruchome, pełne blasku i wewnętrznego ognia. A makijaż, którym pan Eckmann ozdobił jej twarz, imitował idealnie oblicze mima: beznamiętne, a zarazem dziwnie smutne. Pod oczami wymalowane miała dwie małe łezki, a niżej, na policzkach – coraz większe. Baletnica tańczyła dalej, kręcąc powolne piruety. I nie był to bynajmniej sztywny, mechaniczny taniec marionetki zdobiącej cenne puzderko z pozytywką – taniec figurki o nieruchomych kończynach, która po prostu obraca się w kółko. Przeciwnie: Maleńka tancerka poruszała rękami i nogami z płynnością godną żywej istoty. – O kurczę, panie Eckmann! Jak pan to zrobił? W tym momencie tancerkę pochłonęła ciemność. – Mogę obejrzeć jeszcze raz? Christopher już trzymał palec na przycisku timera, gotów oświetlić tancerkę na nowo i uruchomić mechanizm. – Nie! Eckmann gwałtownie pochwycił chłopca za przegub dłoni. – Au! To boli! Eckmann natychmiast zwolnił uchwyt. – Przepraszam cię, Christopher. Nie gniewaj się. Moja wina. Powinienem był cię uprzedzić. Nie wolno dwa razy pod rząd naciskać guzika. Trzeba dać... dać odpocząć. Mechanizmowi, oczywiście. Mógłby się przegrzać. To dopiero początki. Tak, właśnie: dopiero początki. Trzeba bardzo uważać, żeby nie przesadzić. – Nie wiedziałem. Przepraszam. – Nie, nie. To moja wina. Zejdźmy teraz na dół. Obejrzysz sobie galerię. – Dobrze. Ale niech mi pan powie, panie Eckmann, jak pan to zrobił. Jak wprawił ją pan w ruch? – Ha! Sztuczki zawodowe, już ci mówiłem. Sztuczki zawodowe. – Nie, ale poważnie: jak? Mikroczipy komputerowe? – Może, może. Sekrety rzemiosła, mój drogi. – Taka malutka... Taka malutka, a ma w sobie mechanizm, który ją porusza... – Chodźmy już stąd, chodźmy. Która to godzina? Ojciec nie czeka na ciebie w domu? – Jeszcze nie. Zresztą, mam swój klucz. – No, jesteśmy z powrotem. Teraz możesz sobie obejrzeć galerię. Wszystko już znasz, oczywiście, ale jeśli masz chęć... – Tak. Dziękuję. A co z Maleńką tancerką? Wystawi ją pan w galerii? – Może, nie jestem pewien. Trochę się niepokoję, żeby... – Zęby co? – Żeby, no wiesz... nie przesadzić. – To znaczy, żeby się za szybko nie zużyła? – No właśnie. Proszę. Poczęstujesz się ciasteczkiem? Mam dobre ciasteczka. A może wolisz batonik? Lubisz czekoladę? – Dziękuję. Więc martwi się pan, żeby się za szybko nie zużyła? – No cóż... jak już mówiłem, wszystko co nowe... eksperymentalne... – To byłaby niesamowita atrakcja, panie Eckmann. – Tak sądzisz? – Jasne! Każdy będzie chciał ją zobaczyć! Każdy! Wszystkie pana rzeźby są fantastyczne – ale coś tak malutkiego, co się porusza... Tu się będą ustawiać kolejki, zobaczy pan. Aż za róg ulicy. Ludzie będą włączać ten pstryczek od rana do wieczora. Eckmanna opadło nagłe znużenie, przygnębienie i niepokój. – Tak, z całą pewnością masz rację. – A pan nie je ciasteczek, panie Eckmann? – Zjadłem już wcześniej. Sam nie wiem... Może jednak lepiej będzie zatrzymać tę rzeźbę na górze. – Tylko dla siebie? – Tak... dla siebie. – I dla przyjaciół, i specjalnych gości. – No, może. Może. – Prywatne pokazy? – Kto wie. – Czy ja też będę mógł jeszcze kiedyś ją obejrzeć? – Przypuszczam, że tak. – Wie pan, co ona mi przypomina, panie Eckmann? Eckmann zesztywniał. Jego głos zabrzmiał nagle niecierpliwie, wręcz grubiańsko, jakby chciał czym prędzej zakończyć rozmowę. – Co takiego ci przypomina? – Toy Story. – Toy Story? – Pan nigdy nie oglądał Toy Story? – Nie, nigdy. – To taki film, animacja komputerowa, w którym zabawki ożywają. – Ach, rozumiem. – Bardzo polecam. Jest też na wideo. Nawet dwie części, bo nakręcili już drugą część. – Postaram się obejrzeć. Dzięki, w każdym razie, Christopher. – To ja dziękuję, panie Eckmann. Mogę jeszcze kiedyś przyjść? – Oczywiście. – Nie będę przychodzić za często. Nie chcę sprawiać kłopotu. Gdybym przeszkadzał, to powie mi pan, prawda? – Powiem na pewno. Nie martw się. – Najlepiej zawsze mówić prawdę, no nie? Przecież nie trzeba się zaraz obrażać. – Zgadzam się całkowicie. Nie ma powodu obrażać się o prawdę. No, napatrzyłeś się już? Bo chciałbym zamknąć. – Tak, jasne. Dzięki. Wezmę tylko tornister. – Właśnie, nie zapomnij tornistra. Tam leży, koło kasy. – Dziękuję. – Odprowadzę cię do drzwi. – Jak tak patrzę na pana rzeźby, panie Eckmann, to wie pan, co sobie myślę? – No, co takiego? – Myślę sobie, jak ludzie patrzą na życie i co jest dla nich ważne. – Ach tak? – Im coś jest mniejsze, tym mniej ludzie to cenią. Zauważył pan? – Owszem, zauważyłem. Masz rację. – Wieloryba, na przykład, albo słonia wszyscy chcą ratować. Bo to są takie piękne, wielkie, wspaniałe zwierzęta. Jakby człowiek wziął strzelbę i zastrzelił słonia, to... – Popełniłby straszne przestępstwo. – No właśnie, każdy tak mówi. Ale weźmy mysz albo muchę, albo komara... można je bez namysłu zdusić jednym palcem. – Święta racja. – I ludzie tak robią. Bo dla nich to jest coś całkiem innego. Ktoś, kto za nic nie zabiłby słonia, z łatwością zabija komara albo bez wahania kupuje pułapkę na myszy. A wie pan, panie Eckmann, co ja o tym myślę? – Nie wiem, Christopher. Co? – Myślę, co by było, gdyby słoń miał rozmiary muchy. Albo człowiek rozmiary mrówki? Bo jakby pan, panie Eckmann, chciał się kogoś pozbyć... – Christopher! Ja nikogo nie chcę się pozbyć! Cóż to za chora wyobraźnia! – Nie miałem na myśli pana osobiście, panie Eckmann, ani w ogóle nikogo. Ja sam, na przykład, lubię większość ludzi, ale są tacy, z którymi się nie dogaduję, znam takich w szkole. Czasami to wydaje mi się, że mógłbym ich zabić. Nie naprawdę, oczywiście. Tak się przecież tylko mówi, prawda? Ale nigdy się tego nie robi, nigdy. Bo nie ma nic gorszego na świecie niż pozbawienie życia drugiego człowieka. Nie sądzi pan? – Tak, tak. Oczywiście. – Prawda, panie Eckmann, że nie ma nic gorszego niż odebranie życia człowiekowi? Jesteś głęboko moralnym chłopcem, Christopher, głęboko moralnym. Masz wrażliwe sumienie. A niektórzy powiadają, że dzisiejsza młodzież... ja w to, naturalnie, wcale nie wierzę. Wierzę, że większość dzieci jest bardzo szlachetna. Wierzę w przyszłość. Świat przejdzie w dobre ręce. – Ale mnie, panie Eckmann, ciekawi, co stałoby się z człowiekiem małym jak mrówka. Traktowano by go chyba całkiem inaczej. Ludzie uważaliby jego życie za mniej ważne, tylko dlatego że on sam jest taki mały. Pewnie nawet nie uznaliby zabicia kogoś takiego za morderstwo. Bo przecież zabicie owada to też rodzaj morderstwa, prawda? A jednak nikt się tym nie przejmuje. – Niektórzy się przejmują. Istnieją takie religie. Członek sekty dżinistów, zdaje mi się, nie zabiłby nawet komara. – Ale dla większości ludzi, panie Eckmann, to jest tylko sprawa rozmiarów. Jeśli istota jest malutka, jej zniszczenie im nie przeszkadza. Wobec małych jakby nie mieli sumienia, bo małe życie nie jest dla nich ważne. Eckmann otworzył drzwi. – Dałeś mi dzisiaj do myślenia, Christopher. – Dziękuję jeszcze raz, panie Eckmann. – Dobranoc. – Do zobaczenia. Po wyjściu Christophera Eckmann pogasił wszystkie światła w galerii. Udał się na górę do pracowni i podszedł do kopułki z Maleńką tancerką. Wcisnął guzik, aby ją oświetlić i wprawić w ruch. Ona jednak ani drgnęła. Trwała nieruchomo na czubku igły. Coś musiało się popsuć w mechanizmie. Eckmann zaczął przemawiać do figurki: błagał ją, aby zatańczyła – jak żywą osobę, która słyszy jego głos. Gdyby go jednak nawet usłyszała – jakiż sens wydobyłyby jej miniaturowe uszy i receptory nerwowe z basowego dudnienia, docierającego do nich w postaci nierozróżnialnych słów, przypominających odległy grzmot burzy na niebie? Nie poruszyła się. Eckmann zdjął szklaną kopułkę i pipetką spuścił na czubek igły drobniutką kroplę wody. Prawie wszystko spłynęło w dół – napięcie powierzchniowe utrzymało na metalowym czubku tylko mikroskopijną mokrą plamkę. Cóż tu jednak mogła pomóc kropla wody? Jeśli coś szwankowało w mechanizmie? Rozdział dziesiąty UPADEK Robert ani myślał do niej dzwonić. Niech sama pierwsza się odezwie. To w końcu ona odeszła – ona dała się porwać pracy nie wiadomo dokąd, chociaż wcale nie było to konieczne. Może to zresztą tylko taka gra – stary, oklepany numer: udawanie obojętności, jakby na świecie nie istniała zazdrość ani zawiść, ani niepewność, ani potrzeba, ani miłość. Gra z podtekstem, że nic się nie liczy, nikt nic nikomu nie jest winien i nikt do nikogo nie ma żadnych praw. Że wspólne życie jest zbyt konwencjonalne, zbyt drobnomieszczańskie, zbyt schematyczne dla każdego z nich dwojga – przynajmniej w teorii. Więc niech zadzwoni sama. Poprzednim razem to on podniósł słuchawkę i przerwał ciszę, więc teraz jej kolej. Udowodni jej, że potrafi być tak samo jak ona uparty. Albo i bardziej. – Poppea się nie odezwała, tato? – Jeszcze nie. – Pewnie jest bardzo zajęta. – Pewnie tak. Tylko czy człowiek może być do tego stopnia zajęty, że nie ma ani sekundy na wykręcenie numeru telefonu, wysłanie esemesa albo e-maila? Bzdura! W końcu pękł. Wysłał jej esemesa z komórki Christophera. Ale nie odpowiedziała. Potem zadzwonił. Włączyła się automatyczna sekretarka. Posłał więc jeszcze jednego esemesa i na tym poprzestał. Teraz jej ruch. Jeśli poznała kogoś nowego, kogoś z teatru, z zespołu – no to trudno. Nie była przecież jego własnością. Ale powinna mu to przynajmniej sama powiedzieć. Było mu przykro głównie ze względu na Christophera, który lubił Poppeę i tęsknił za nią – nie powinna była wprowadzać go w błąd, dawać do zrozumienia, że wszystko to coś dla niej znaczy, gdy nie znaczyło nic. Między dorosłymi – okej, jest to kwestia świadomego ryzyka: człowiek wiąże się z kimś albo angażuje emocjonalnie, ale wie – a przynajmniej powinien wiedzieć – na co się naraża. Ale z dziećmi sprawa wygląda całkiem inaczej. Dziecko tego nie wie. I dlatego nie wolno zaprzyjaźniać się z dzieckiem, przyzwyczajać je do siebie, a potem nagle znikać bez słowa. Tak się po prostu nie robi. Dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co wpisane jest drobnym drukiem w każdy układ międzyludzki. Nikt ich o tych podtekstach nie uprzedził; każdą relację traktują bezwarunkowo. Gdy minął kolejny tydzień, Christopher zaczął się niepokoić na dobre. Poprzednie dziewczyny jego ojca przychodziły i odchodziły, ale tym razem zdawało się, że jest inaczej – że tak już będzie zawsze. Ojciec nic nie mówił, ale Christopher wiedział, że tęskni za Poppeą i czuje się dotknięty jej milczeniem. Przyszło mu do głowy, że może pan Eckmann coś wie, postanowił więc zajrzeć do niego któregoś popołudnia w drodze ze szkoły i spytać – a przy okazji obejrzeć może raz jeszcze Maleńką tancerkę. Wieczór zapadał teraz wcześnie, trotuary lśniły od deszczu. Ludzie chodzili z parasolami, niektórzy w paltach zalatujących wonią wilgotnej wełny. Trudno było przypomnieć sobie lato czy w ogóle ciepło. A przecież lato nadejdzie nieuchronnie i wtedy trudno będzie wyobrazić sobie zimę i mróz – chyba że włoży się rękę do zamrażarki. Co jest lepsze? W upale marzyć o chłodzie czy na mrozie tęsknić za ciepłem? Christopher odłączył się od grupki kolegów, z którymi zwykle wracał ze szkoły, i skręcił w uliczkę wiodącą do galerii. Mijał rozjarzone witryny pełne gwiazdkowych towarów. Przeważały barwy czerwieni i złota – ciepłe kolory, w sam raz na mroźną porę roku. W jednym oknie wystawowym stała lektyka, nieprawdziwa, ale wiernie odtworzona: udrapowano na niej tkaniny na sprzedaż. Przez szybki drzwi galerii widać było pana Eckmanna. Siedział na wysokim stołku przy kasie, pochylony nad rysunkiem, z ołówkiem w ręku i lupą jubilerską w oku – szkicował widać jakiś precyzyjny detal. Gdy Christopher wszedł, Eckmann podniósł głowę. – Dzień dobry, panie Eckmann. – Dzień dobry. Eckmann był wyraźnie nie w sosie. Skwaszony i małomówny. Christopher wiedział, że to cecha natury artystycznej. Jego ojcu też zdarzały się takie humory. I nauczycielom w szkole. Właściwie wszystkim ludziom, których znał. Natura artystyczna na tym widocznie polega, że nie trzeba być artystą, żeby ją mieć. Chyba że wszyscy ludzie są artystami. – Można obejrzeć? – Tak, jasne. Oczywiście. Eckmann wrócił do swojego szkicu. – Ale czy mogę obejrzeć tancerkę? Eckmann podniósł wzrok. Jedno oko miał wciąż uzbrojone w lupę jubilerską i wyglądał przez to jak jakiś pirat. – Tak. Możesz. – Stoi teraz w galerii? – Nie. Jeszcze na górze, w pracowni. – Mogę... mam poczekać? Eckmann zerknął w głąb galerii. Kręciła się tam grupka klientów, którym najwyraźniej się nie spieszyło i zamierzali obejrzeć wszystko. Słychać było, jak przywołują się nawzajem do kolejnych eksponatów: „Ojejku!”, „Uau!”, „Zobacz, zobacz!”, „Niesamowite!”. Mogli tam zabawić jeszcze długo. – Idź sam. Trafisz przecież. Ale obejrzyj tylko tancerkę. – Niech się pan nie obawia, panie Eckmann, niczego innego nie będę dotykał. Jestem przecież rozsądny. Na to Eckmann wreszcie się uśmiechnął. – Nie wątpię, Christopher. – Nad wiek rozsądny. – Kto ci tak powiedział? – Pan, panie Eckmann. – Rzeczywiście. Zapomniałem. – Więc mogę iść ją obejrzeć? – Idź. Christopher ruszył, ale zatrzymał się przed schodami. – Nie miał pan jakichś wiadomości od Poppei? Eckmann znów podniósł wzrok. Lupa jubilerska wyglądała jak ekscentryczna narośl pod jego zmarszczoną brwią. – Nie. Nic a nic. A do twojego taty się nie odzywała? – Chyba nie... ale nie wiem na pewno. Wydaje mi się, że nie. – Pewnie jest bardzo zapracowana. – Pewnie tak. Christopher ruszył samotnie na górę. Trochę niesamowicie, ale i ekscytująco było znaleźć się samemu na strychu, tuż pod dachem domu. Po ekranie kamery obskury wędrowały nieme, miniaturowe figurki. Nadchodziły i odchodziły, nieświadome tego, że są obserwowane. Nieświadome obserwacji, były nawet rozmieszczone na ulicach policyjne kamery bezpieczeństwa. Christopher postawił tornister na podłodze. Przesunął tubę teleskopu. Na wklęsłym ekranie ukazał się plac katedralny. A na placu – ojciec chłopca. Siedział przy sztalugach i malował portret młodej Japonki, której przyjaciele śledzili proces powstawania dzieła, śmiejąc się od czasu do czasu lub uśmiechając z aprobatą. Robert miał na dłoniach rękawiczki z poobcinanymi palcami, żeby ręce nie zgrabiały mu z zimna. Sztalugi rozstawił w pobliżu jednego z gazowych piecyków kawiarni, zapewniając w ten sposób odrobinę ciepła i sobie, i swoim klientom. Christopher zostawił kamerę obskurę i podszedł do dziwacznej konstrukcji pana Eckmanna, składającej się z soczewek, filtrów, pojemników, cylindrów, elektromagnesów i... reszty elementów nie potrafił nazwać. W sumie było to coś niezmiernie skomplikowanego. Ciekawe, czemu miało służyć. Nagle wzrok chłopca padł na kopułkę z miniaturową kopią miasta. Rzeźba bardzo się zmieniła, odkąd Christopher ostatni raz ją widział. Pan Eckmann włożył w nią masę pracy. Pojawiły się gargulce na katedrze i szyldy nad sklepami. Dalej, pod swoją własną kopułką, stała Maleńka tancerka, zaopatrzona już w tabliczkę z podpisem. Czekała w mroku, aż ktoś zapali światło. Christopher przytknął oko do mikroskopu i wcisnął guzik. Wnętrze kopułki zajaśniało. Tancerka stała na swoim miejscu. Na czubku igły. Wydawała się zaskoczona nagłym błyskiem światła. Po chwili jednak już tańczyła, tak samo jak przedtem – mikroskopijna, nie większa od kropki na końcu zdania, maleńka, piękna i doskonała z marionetkowym makijażem, w baletowym kostiumie, z malowanymi łzami. Christopher śledził zauroczony jej gesty i piruety. Aż do chwili gdy rozległ się głośny pstryk i światło zgasło – minuta minęła. Chłopiec chciał popatrzeć jeszcze raz. Znów wcisnął guzik. Znów zapaliło się światło. Baletnica znów zaczęła tańczyć, tak samo jak przedtem. A raczej prawie tak samo, bo jednak niezupełnie. To było fascynujące. Jak pan Eckmann zdołał coś takiego stworzyć? Nie tylko zaprogramować ruchy tak małej figurki, ale jeszcze je zróżnicować? Minuta minęła. Światło zgasło. Jeszcze raz, jeszcze raz. Christopher wcisnął guzik po raz trzeci. Zapomniał, że nie wolno uruchamiać urządzenia kilkakrotnie bez przerwy. Baletnica ruszyła do tańca. Wydawała się już jednak zmęczona, z trudem kręciła piruety. Po dziesięciu czy piętnastu sekundach zaczęła dziwnie wiotczeć, więdnąć, jak kwiat zwijający płatki przed nadejściem nocy. Jej sylwetka wyrażała niemoc i skrajne wycieńczenie. I nagle spadła z igły. Spadała i spadała, i spadała. Z samego czubka aż do podstawy, osadzonej na malutkim postumencie w dnie kopułki. Spadała powolutku, jakby tak nieznacznej wagi nie dotyczyło prawo ciążenia. Dryfowała w przestrzeni – aż do gwałtownego zderzenia z drewnianą podstawą. Leżała nieruchomo, bezwładna jak szmaciana lalka – jakby kości kończyn połamały jej się na tysiące drobnych kawałków. Christopher patrzył na nią przez mikroskop. Nagły, lodowaty chłód przeszył go aż do dna żołądka. A przecież on nie zrobił nic złego? Prawda, że nie? – Ja nic nie zrobiłem. To nie ja! Sam czuł, że zabrzmiało to fałszywie – a przecież było prawdą. Nie, nie było. Ona nie żyła. On ją zabił. Co za głupia myśl! Przecież to figurka, rzeźba, nie żywa osoba. W takim razie on ją popsuł. Lecz i to była nieprawda. Nic jej przecież nie zrobił. Sama spadła. On tylko zapalił światło... trzy razy pod rząd, bez przerwy. No i co z tego? Co za różnica? Oprócz zimna poczuł nagle coś jeszcze. Strach. Strach, że pan Eckmann rozzłości się i wcale mu nie uwierzy. Strach przed tym, co pan Eckmann powie. Pan Eckmann był malutki i na ogół bardzo miły, ale czuło się, że jakby go ktoś rozgniewał, jakby ktoś majstrował przy jego rzeźbie, to... Ale przecież on, Christopher, wcale nie majstrował. Właściwie nie. On nic nie zrobił. On tylko nacisnął guzik. Światełko zgasło, czas minął. Chłopiec uruchomił przycisk po raz czwarty. Tancerka leżała jak przedtem. Leżała z rozpostartymi kończynami u podstawy igły. To tak jakby posąg Nelsona na Trafalgar Square spadł ze swojej kolumny. Christopher zbiegł pędem do galerii. – Panie Eckmann, panie Eckmann, panie Eckmann! Gnał po schodach z głośnym, głuchym dudnieniem, potykając się i obijając o ścianę. – Panie Eckmann! Panie Eckmann! Jeszcze jeden ciąg schodów, wreszcie ostatni. Pan Eckmann domykał właśnie drzwi galerii za ostatnimi gośćmi. – Panie Eckmann... – Christopher. Co się stało? Chłopiec nie mógł złapać tchu. Niezdolny odpowiedzieć, wykrztusił tylko z trudem po raz kolejny: – Panie Eckmann... – No, słucham? Co się stało? Odsapnij chwilę. Christopher stanął w miejscu, przełknął ślinę. Wreszcie mógł mówić. – Ona spadła. – Spadła? – Maleńka tancerka. Ja nic nie zrobiłem. Niczego nie ruszałem. A ona spadła. Na sam dół. I leży. Nie rusza się. Ja tylko patrzyłem. Przysięgam, ja nic nie zrobiłem! Eckmann nie odezwał się ani słowem. Odwrócił się tylko na pięcie i pospieszył na górę. Christopher, nie wiedząc, co począć, podreptał za nim, powtarzając co chwila jak mantrę: „Ja nic nie zrobiłem”, z nadzieją, że usłyszy odpowiedź i otrzyma rozgrzeszenie, coraz bardziej rozczarowany, że pan Eckmann nie mówi: „To nic. Nie twoja wina”. A pan Eckmann wciąż milczał. Christophera obleciał strach. Może rzeczywiście zniszczył coś bezcennego – ale przecież niechcący, nic nie zrobił, żeby to popsuć, nikt go nie uprzedził, że rzecz jest tak strasznie delikatna. Weszli do pracowni. Eckmann dopadł kopułki, wcisnął guzik timera, zapalił światło i zajrzał w mikroskop. Jego sztywne, przygarbione plecy nagle się rozluźniły. Obejrzał się na Christophera. – Wszystko w porządku – powiedział. – Nie ma wielkiej szkody. Nic strasznego się nie stało. – Ona sama spadła – powtórzył raz jeszcze Christopher. – Ja nic nie zrobiłem. – Da się naprawić – rzekł Eckmann. – Zajmę się tym później. A teraz... Najwyraźniej życzył sobie, żeby Christopher już poszedł. Chłopiec wahał się jednak. Strasznie chciał raz jeszcze zajrzeć w mikroskop, zobaczyć figurynkę leżącą na dnie kopuły jak szmaciana lalka. Skąd pan Eckmann wiedział, że nic strasznego się nie stało, że da się naprawić, że nie ma wielkiej szkody? – Bardzo przepraszam, panie Eckmann. – Nie przejmuj się. Dobre z ciebie dziecko, Christopher. Dobre dziecko. Eckmann, mówiąc to, szedł w jego stronę, wyraźnie kierując chłopca w stronę drzwi. – Ja nie chciałem zrobić nic złego. – Wiem. Eckmann był już całkiem blisko i wypraszał go niedwuznaczną gestykulacją. Christopher odwrócił się i zaczął schodzić po schodach. – Czy to znaczy, że nie mogę już nigdy do pana przyjść? – Zobaczymy, zobaczymy. Na razie się tym nie przejmujmy. Wszystko się zobaczy. Christopher schodził na dół, Eckmann tuż za nim. Chłopiec próbował się ociągać, lecz Eckmann narzucał tempo. Nie zachowywał się wrogo, lecz kategorycznie i nieubłaganie. Czas było się wynosić. Dotarli na parter. Eckmann wręczył chłopcu tornister. – Proszę. Nic się nie martw. – Panie Eckmann... Eckmann już zmierzał do drzwi wejściowych. – Ja tylko... – Tak? – Wcisnąłem guzik. – Ach tak? – Trzy razy. Jeden po drugim. – Rozumiem. – Może to był błąd. – Skąd miałeś wiedzieć? Widocznie zapomniałeś. Zdawało mi się, że ci mówiłem. No, nieważne. – Może mechanizm się przegrzał albo coś. Trzy razy bez przerwy. Ja naprawdę nie chciałem. Zapomniałem. – Zdarza się. Zapnij dobrze kurtkę. Zimno na dworze. Przez uchylone drzwi wpadł zimny przeciąg. Mimo to Christopher zawahał się w progu. – Panie Eckmann... Do widzenia, Christopher. Uważaj na ulicy. Dobranoc. Christopher stanął na mokrym chodniku, a drzwi galerii zamknęły się za jego plecami. Usłyszał zgrzyt przekręcanego klucza i szczęk zasuwy. Dopiął kurtkę, wciągnął tornister na plecy i ruszył do domu. Mijając wieczorny tłum, przeciął jezdnię przed sznurem samochodów czekających na zmianę świateł. W supermarketach stały długie kolejki do kas. Chłopiec nie zwracał jednak na nic uwagi, tylko szedł naprzód, ufając własnym stopom, które instynktownie wiodły go do domu. Dręczyło go paskudne uczucie. Był w posiadaniu sekretu. Sekretu, którego nikomu nie można zdradzić. Bo któż by mu uwierzył? Sam przecież ledwo sobie wierzył. Może się pomylił? Może to było tylko złudzenie, figiel pamięci, trik światła? Iluzja, która kazała mu dostrzec coś, czego w istocie nie było? A jednak widział. Widział. Był tego pewien. Tuż przed upadkiem tancerki. Kiedy wykonywała ostatni piruet, nagle zmęczona, ociężała, wyczerpana, słaba i krucha, jakby już nigdy więcej nie miała zatańczyć – coś pojawiło się nagle na jej policzkach, jakby dwie krople deszczu, spływające na malowane łzy. Tancerka zapłakała. Zapłakała żywymi łzami. A potem spadła. Christopher dreptał dalej po lśniących deszczem ulicach, w tłumie ludzi spieszących do domów lub do sklepów, robotników, rodzin i grupek przyjaciół. On sam jednak nie zdążał już do domu: kierował się na plac katedralny. Gargulce świątyni były już oświetlone blaskiem naziemnych lamp. Wieżę główną iluminował pojedynczy reflektor. Do katedry wchodzili pospiesznie muzycy z instrumentami, w zarzuconych na ramiona płaszczach przeciwdeszczowych: panie w czarnych sukniach, panowie w krawatach i frakach. Ojca odnalazł w rogu placu, koło kawiarni: Robert pakował właśnie ostatnie przybory do sfatygowanej skórzanej torby. – Tato! – Cześć! – Idziesz do domu? – Właśnie się zbieram. Chodźmy. Kupimy po drodze coś do zjedzenia. Mam ugotować czy wolisz rybę z frytkami? – Wszystko mi jedno. Ty zdecyduj. Pomógł ojcu złożyć sztalugi i razem ruszyli do domu. Przez chwilę szli w milczeniu. Christopher popatrywał na ojca, zastanawiając się, jak mu powiedzieć, czy w ogóle powiedzieć i jaka jest szansa, że ojciec mu uwierzy. Zatrzymali się przy sklepie z rybą i frytkami, kupili dwie porcje i butelkę keczupu, ponieważ w domu właśnie im się skończył. Stamtąd mieli już do siebie najwyżej dwie minuty drogi. Rybę z frytkami zwykle niosło się do domu z lekkim zniecierpliwieniem, bo już chciało się ją jeść i człowiek wyobrażał ją sobie na talerzu (nie żeby Christopher i jego ojciec przejmowali się przy takim posiłku talerzami), i widział frytki unurzane w keczupie, z solą i octem, i czuł ich smak na podniebieniu. Tylko że... tego wieczoru chłopiec jakoś nie miał apetytu. Robert otworzył drzwi. Porzucając sprzęt do pracy w holu, poszedł prosto do kuchni. Postawił jedzenie na stole, nalał mleka do dwóch szklanek, umyli ręce i zasiedli do kolacji. – No, co jest? – Słucham? – No, o co chodzi? – O nic. – Chris, widzę przecież, że coś się stało. Co? – Nic, tato. – W szkole ci nie poszło? – Nie. Nic. Słowo daję. – Przecież widzę. Znam cię. No, o co chodzi? – Tato... – Tak? Chwilę jedli w milczeniu. – Byłem dzisiaj u pana Eckmanna – rzekł nagle Christopher. – Ach tak. Robert w zasadzie nie miał nic przeciwko tym wizytom. Ale i nie popierał ich. Szanował wolność cudzego wyboru. Wolność wyboru oznaczała odpowiedzialność, a tego każde dziecko powinno się nauczyć. – No i...? – No i... – No i co? – Chyba tam kogoś widziałem. – Kogo? – Poppeę. Robert wepchnął do ust wielką garść frytek, schrupał je żarłocznie, prawie ze złością, i popił połową szklanki mleka. – Jak to: widziałeś ją? – U pana Eckmanna. – Wróciła tam do pracy? – Nie, nie to miałem na myśli. – Więc co? – Jaja... ja ją widziałem... tylko... – Tylko jak? – To trudno powiedzieć. – Postaraj się. Więc Christopher się postarał. Wiedział jednak od początku, że ojciec mu nie uwierzy – poznał to po jego oczach, po tym, że ojciec, słuchając, jadł dalej, zły i zniecierpliwiony, że rozglądał się po kuchni... – Nie wiem, Chris, co cię czasem nachodzi – rzekł ojciec, gdy syn skończył relację. – Wygadujesz takie niestworzone historie. Skąd ci się to bierze? Wyszedł z kuchni i zabrał się do pracy nad rozpoczętym obrazem. Rozdział jedenasty ODNALEZIONA Christopher leżał w łóżku z rękami pod głową i przez okno dachowe wpatrywał się w Księżyc. Załóżmy, myślał, że istnieje gdzieś planeta, taka jak nasza, tylko że zamieszkana przez samych gigantów – większych od nas nie dwa, trzy, cztery, ale tysiące razy. Jak moglibyśmy się z nimi dogadać, nawet gdybyśmy mówili tym samym językiem? Czy zrozumielibyśmy dudniące jak grzmot dźwięki, dobywające się z ich przepastnych gardeł? Czy potrafilibyśmy odczytać pismo złożone z liter o rozmiarach wielu mil? To przecież niemożliwe. Obejście jednej tylko litery „o” zajęłoby nam tydzień. To zabawne, że w książkach istoty z innych planet tak bardzo różnią się od ludzi. Dlaczego nigdy nie są do nich podobne? A nawet takie same? Tylko większe? Albo mniejsze? Zamieszkujące światy wewnątrz światów? Nie tylko ludzie: wszelkie możliwe formy życia. I wcale nie odległe od nas o lata świetlne, bytujące gdzieś na granicy czasu i przestrzeni, tylko obecne tutaj – zawarte w nas samych. A jeśli wszechświat jest zbiorowiskiem cząsteczek i atomów wielkości planet, które wirują i zderzają się ze sobą? Wystarczyłoby wówczas odpowiednio się oddalić, aby dostrzec, że układa się on w jakąś całość: kroplę wody, ziarnko piasku, mysz, koci wąs albo krawat... I załóżmy, że światy zawarte w naszym świecie – atomy i cząsteczki, z których wszystko się składa – są wszechświatami same w sobie. Co by było, gdyby na którejś z planet takiego miniwszechświata istniało życie? Można wysłać rakietę na Księżyc i satelitę na Marsa – ale czy można wysłać rakietę na wirujący atom ziarenka soli? A gdyby nawet się to udało, to co byśmy tam odkryli? Życie? – Christopher! – Tato? – Zgaś światło! – Nie powiedziałeś mi dobranoc. – No dobra, już idę. Ojciec wszedł do pokoju. Trochę weselszy, chyba już się nie gniewał. – Przepraszam, tato. – Nie, to ja cię przepraszam. Niepotrzebnie tak na ciebie naskoczyłem. Byłem zmęczony. – A mnie się tylko tak zdawało. Nic więcej. – Nieważne już. – Myślisz, że nic jej się nie stało? – Na pewno nie. Jutro do niej zadzwonię. Jeżeli nie odbierze, zatelefonuję do firmy, która ją zatrudniła, i zostawię wiadomość. – Okej. No to dobranoc. – Branoc. Robert ucałował syna lekko w sam kącik ust. Inaczej, niż całuje się na dobranoc córeczkę. Trochę bardziej zdawkowo, ale z taką samą czułością. Może nie należy – jak twierdzili niektórzy – podkreślać różnicy płci. A jednak te różnice istniały. Christopher zamknął oczy i pozwolił ogarnąć się senności. Gdy dopuszczamy do siebie sen, rzeczywistość z wolna się zaciera. Wrażenia mieszają się, kurczą i roztapiają w nicość. Ale zdarza się też, że wszystko nagle zaczyna pasować. Jak w dziecinnej zabawce, gdzie do różnego kształtu otworów trzeba dobrać odpowiednio wycięte klocki. Nieczęsto tak bywało, ale jednak. Nagle wszystko się zgadzało, wszystko było jasne. Dlaczego mama odeszła i zostawiła Christophera samego z tatą, co się z nią stało i czemu nigdy nie wróciła. Znalazła się i Poppea: siedzieli wszyscy razem przy kuchennym stole, wszystko było w porządku i tak już miało pozostać na zawsze: nikt nigdy więcej nie odejdzie i życie będzie toczyć się normalnie. Christopher nie znosił, gdy ktoś odchodził. Dlaczego ludzie stale muszą odchodzić? Dlaczego nie mogą po prostu zostać z człowiekiem? Zadowolić się tym, co mają? Odchodząc, dają człowiekowi do zrozumienia, że on im nie wystarcza. Że muszą poszukać sobie czegoś więcej. Ale tata został. Christopherowi to wystarczało. Niczego więcej nie potrzebował. Dopóki tata z nim był. Nie zniósłby jednak, gdyby i taty zabrakło. Ale tata przecież będzie zawsze. Prawda, że tak? Prawda, że tak? Jasne, że tata będzie zawsze. Ale gdyby jednak którejś nocy nie wrócił do domu? Christopher rzucał się przez sen, przewracał z boku na bok, skopał kołdrę. Ojciec, który znów zajrzał do niego trochę później, przykrył go delikatnie, żeby mały nie obudził się z zimna. Koszmar minął tymczasem, ustępując miejsca miłym snom, spokojnym jak nocna uliczka pod świeżo spadłym śniegiem. Nazajutrz Robert zadzwonił do Poppei, ale znów odezwała się tylko automatyczna sekretarka jej telefonu komórkowego. Tym razem Robert nie nagrał wiadomości, tylko zadzwonił do znajomych Poppei i wziął od nich numer spółki teatralnej, dla której miała pracować Poppea. Po długich staraniach udało mu się znaleźć pod tym numerem osobę, która miała coś do powiedzenia. Stwierdziła, że Poppea nie stawiła się w pracy, nie odpowiada na wiadomości telefoniczne, więc uznali, że ich zlekceważyła, i zatrudnili na jej miejsce kogoś innego – wiadomo przecież, dodała rozmówczyni Roberta, co to za towarzystwo. – Nie – warknął rozdrażniony Robert. – Nie wiem, co to za towarzystwo ani jakie towarzystwo ma pani na myśli. – Artystów, drogi panie – odparł głos z drugiego końca linii. – To osoby kompletnie nieodpowiedzialne. Dostają lepszą propozycję i potrafią odejść bez słowa. W ogóle nie można na nich polegać. Robertowi doświadczenie podpowiadało, że jest wprost przeciwnie: „artyści” to najbardziej spolegliwi ludzie na świecie, czy deszcz, czy śnieg, czy astma, czy grypa – zawsze można na nich polegać. Jeśli się umawiają, to zawsze dotrzymują słowa, nawet w razie choroby. Przecież to oni mają najwięcej do stracenia: pracę, pieniądze, reputację. Kto zatrudni „artystę”, za którym ciągnie się opinia spóźnialskiego i niesolidnego? Przedstawienie musi trwać – czy nie tak brzmi żelazna reguła? – W każdym razie dziękuję pani – zakończył rozmowę Robert. I odłożył słuchawkę. Eckmann miał przy wejściu do galerii brzęczyk, który uruchamiał się automatycznie z chwilą otwarcia drzwi. Dzięki temu wiedział, że ktoś wszedł, nawet jeśli był akurat w łazience albo robił sobie kawę na zapleczu. Brzęczyk słychać było także na górze w pracowni – na jego dźwięk Eckmann zbiegał po schodach, pokrzykując głośno: „Zaraz! Zaraz! Już otwieram! Chwileczkę!”. Stać go było, oczywiście, na nową asystentkę, która siedziałaby przy kasie, ale chwilowo ruch w interesie był nieduży, a Eckmann od odejścia Poppei jakoś wolał robić wszystko sam. Tym razem jednak nie zastał na dole klienta. Zastał Roberta Mallana, ojca chłopca, cokolwiek niechlujnego po spacerze w popołudniowym deszczu. Gość miał przewieszone przez ramię portfolio malarskie i – tak jak Eckmann słusznie podejrzewał – odbywał właśnie rundę po galeriach, usiłując zainteresować marszandów swoją twórczością. – A, Robert. Eckmann silił się na przyjazny ton, jednak nie zdołał całkiem stłumić nutki wrogości czy też raczej zawiści wobec rywala. – Witam, Ernst. – Co słychać? Wpadłeś towarzysko czy... Tu Eckmann z lekkim niepokojem wskazał portfolio. – Nie, nie obawiaj się. Nie chcę ci proponować żadnych obrazów. – Ależ ja się wcale nie obawiam, skądże znowu, tyle tylko że, jak wiesz, nie wystawiam u siebie... – Wiem. Żadnych prac oprócz własnych. – Czy sprowadza cię zatem jakiś szczególny powód? – Nie, nie, przechodziłem po prostu i pomyślałem sobie, że może masz jakieś wiadomości od Poppei. Eckmann zrobił szczerze zdumioną minę. Pokręcił głową. – Ani słowa. Wyjechała prawie... dwa tygodnie temu. A dlaczego pytasz? – Bo nie odezwała się do mnie od wyjazdu, tylko dlatego. – Ach tak... – Eckmann rozłożył ręce w geście męskiej solidarności. – Kobiety... Wiesz, jak to z nimi jest. Robert wiedział, jak to jest z kobietami. Zaskoczyło go jednak, że Eckmann to wie. A jeśli rzeczywiście wie, to Robert ciekaw był, jak głęboko sięga jego wiedza. – Przykro mi – westchnął Eckmann. – Jeśli się ze mną skontaktuje, natychmiast, oczywiście, dam ci znać. Poza tym jednak... – Dziękuję. Eckmann miał nadzieję, że Robert już sobie pójdzie, ten jednak spojrzał nagle w głąb galerii. – A wiesz, że ja nigdy właściwie nie widziałem twoich prac? – Właśnie miałem zamykać – powiedział Eckmann, chociaż nie wybiła jeszcze nawet trzecia. – To może innym razem. – Zapraszam. Robert ruszył ku wyjściu, ale nagle znów się zawahał. – Może ja jednak mam coś, co by cię zainteresowało. – Czyżby? – Pewien obrazek. Przedstawiający ją. Teraz Eckmann się zawahał. Bezwiednie oblizał wargi. – Ją...? Poppeę? – Tak. Chodzi o ten akt. – Byłbyś gotów go sprzedać? – Może. – Dlaczego? – Powiedzmy, że potrzebuję pieniędzy. – Musiałbym najpierw obejrzeć. – Naturalnie. Tylko światło tu nie za dobre. – Chodźmy na górę. Do pracowni. Przywołując Roberta gestem, otworzył drzwi na schody. Gdy znaleźli się na górze, Robert rozwiązał teczkę i otwartą rozłożył na stole. Eckmann z uprzejmym zainteresowaniem kartkował prace, ale nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy tę jedną – aż ręce drżały mu z niecierpliwości. – A co to takiego? Eckmann podniósł wzrok. Robert odkrył jego kopułkę z modelem miasta. – To, pod tym szkłem? To kopia, kopia miasta. Obejrzyj przez mikroskop. Robert usłuchał. – Wspaniała rzecz. – Dziękuję. Więc mówisz, że masz tu gdzieś jej portret? – Na pewno. Chyba że zapomniałem wziąć... Eckmann dalej kartkował zawartość teczki. – Nie widzę. – Musiałeś przegapić. Przejrzyj jeszcze raz. A tu druga kopułka. Z tabliczką informującą: Maleńka tancerka. Robert wyciągnął szyję, przystawił oko do mikroskopu i wcisnął guziczek oświetlenia. Scena ukazała się w pełnym blasku. Maleńka tancerka siedziała u podstawy igły, obejmując ramionami skulone kolana. Uniosła jedną dłoń i osłoniła nią oczy przed światłem: wyglądało to prawie tak, jakby sprawdzała, kto patrzy na nią z góry. Skądś dobiegł dziwny odgłos – warkot, buczenie, wyraźny szum maszynerii. Robert jednak niczego nie słyszał, pochłonięty bez reszty tym, co zobaczył przez mikroskop. – To się rusza... ona się rusza... – wymamrotał. – Ona jest... żywa. Światełko zgasło. Robert ponownie wcisnął guzik. Maleńka tancerka wstała. Gestykulowała z ożywieniem, bardzo wymownie: „Czego chcesz? Co ja mam począć? Co ja zrobiłam? Dlaczego ja? Po co to wszystko? Czego ode mnie chcesz?”. Światełko zgasło. Widocznie upłynęła kolejna minuta. Robert znów wcisnął guzik i tym razem go przytrzymał. Zapomniał o Eckmannie, o swoim portfolio, o obrazie, którego nie przyniósł i nigdy nie pokazałby go nawet – a co dopiero sprzedał – Eckmannowi, za żadną cenę. Zapomniał o swoim podstępie, o intrydze, o grubymi nićmi szytym pretekście, dzięki któremu postanowił dostać się do pracowni i przekonać na własne oczy. Ostatnim wrażeniem, które zarejestrował kątem oka, była blada smuga – a potem nagły, oślepiający błysk i potworny, rozsadzający ból pod czaszką. I nic, nic więcej. Tylko cisza i pustka zapomnienia. Rozdział dwunasty I ZAGINIONY Christopher po powrocie ze szkoły zastał mieszkanie puste. Nie było w tym nic niezwykłego, ojciec często wychodził popołudniami: do pracy, na obchód miejscowych galerii, do sklepu z przyborami artystycznymi. A nieraz wałęsał się, po prostu „szukając natchnienia” – trudno powiedzieć jakiego. Sam pewnie nie wiedział, ale miał nadzieję, że rozpozna je, gdy zobaczy. Chociaż samo natchnienie nigdy do końca nie wystarczało. Nawet już znalezione, wymagało dalszej obróbki. Z natchnieniem było jak z bryłą gipsu albo gliny: należało je jakoś uformować. Raz bywało najgorszym wrogiem artysty – raz jego najlepszym przyjacielem. Potrafiło zwieść na manowce, w ślepą uliczkę, gdzie rozpoczęte dzieło za nic nie dawało się ukończyć. Ojciec zazwyczaj uprzedzał Christophera, gdy miał wrócić do domu później. Ale chłopiec się nie zmartwił. Nalał sobie mleka, wziął garść ciasteczek (może trochę więcej niż zwykle, korzystając z tego, że jest sam) i zasiadł na chwilę przed telewizorem. Zauważył, że sztalugi i składane krzesła – jedno dla artysty, drugie dla modela – stoją z boku pod ścianą. Ojciec nie poszedł więc na plac katedralny namawiać turystów, aby fundowali sobie portrety. Christopher obiecał sobie solennie, że za pół godziny siądzie do odrabiania lekcji, ale tymczasem w telewizji zaczął się następny program, więc obejrzał i ten, a po nim jeszcze jeden. Minęło półtorej godziny, zanim wyłączył telewizor. Było już po szóstej. Christopher sprawdził czas na dużym zegarze i zaczął się troszeczkę niepokoić. Wszedłszy do pokoju ojca, pełnego ukończonych i nieukończonych obrazów, natychmiast zauważył brak portfolio. Widocznie ojciec krąży po galeriach. A ponieważ wszystkie się właśnie pozamykały, z pewnością niebawem wróci do domu. Uspokojony Christopher nalał sobie jeszcze jedną szklankę mleka i odrobił część lekcji. O siódmej poczuł głód. Uporał się już zresztą z całą pracą domową. Następnego dnia miał w planie tylko dwa przedmioty, zamiast, jak zwykle, trzech, a żadne z zadań nie sprawiło mu specjalnej trudności – ani wypracowanie z historii, ani kilka równań matematycznych. Żałował, że ojciec nie ma telefonu komórkowego. Christopherowi kupił komórkę, na wszelki wypadek, żeby mógł w każdej chwili zadzwonić do domu – sam jednak nienawidził tego urządzenia i upierał się, że za nic nie będzie go nosił. Christopher udał się do kuchni i otworzył lodówkę. Zajrzał do zamrażarki, sprawdzając zapasy. Może powinien zacząć coś przyrządzać, żeby było gotowe, gdy ojciec wróci. Wyciągnął paczkę frytek, parówki wegetariańskie i zielony groszek. Włączył mikrofalówkę. Ojciec wciąż nie przychodził. Kolacja była gotowa. Christopher zjadł swoją porcję, a drugą nałożył na talerz ojca i wstawił do kuchenki, nastawiając na lekkie podgrzewanie, żeby jedzenie nie wyschło, zanim ojciec wróci. Była już prawie ósma. Niepokój nie pozwalał się dłużej uśmierzać. Towarzyszył chłopcu przez cały czas, przyczajony, ale teraz ogarnął go na dobre. Christopher postanowił dać ojcu jeszcze dziesięć minut – no, może piętnaście. Potem zadzwoni do kogoś albo sam pójdzie go szukać. Spojrzał na telefon, zastanawiając się, dlaczego ojciec nie zadzwonił. Przeszedł do salonu. Spróbował coś poczytać, ale nie mógł się skupić, więc na nowo włączył telewizor. Nadawali akurat quiz, jeden z jego ulubionych, ale tym razem pytania wydały się Christopherowi głupie, a cały program bezsensowny i lipny. Po co ludzie w czymś takim występują? Żeby przechwalać się w telewizji swoją wiedzą albo ignorancją? Na co im to? Czego to dowodzi? Że się jest mądrym, że się jest głupim? Tak naprawdę nie dowodziło to niczego. Wyciszył głos, ale pozostawił obraz. Siedział i obgryzał paznokcie. Myślał o Maleńkiej tancerce, o jej upadku, o prawdziwych łzach, które zdawało mu się, że widział. Ale to przecież niemożliwe, na pewno poniosła go fantazja. Tylko w jaki sposób pan Eckmann sprawił, że tancerka się poruszała? I taka była podobna do Poppei. Na pewno rzeźbił ją według jej postaci – na pewno. Christopher znów spojrzał na zegar i poszedł po notes adresowy ojca, który leżał na nocnym stoliku w jego pokoju. Zatelefonował do paru osób. – Halo? Mówi Christopher. Chciałbym tylko spytać, czy jest u was mój tata. Nie miał szczęścia. – Cześć, czy to Miff? Tu Christopher. Byłeś dzisiaj na placu? Nie widziałeś mojego taty? Nie. Okej. W każdym razie dzięki. Nie. Na pewno nic mu się nie stało. Po prostu spóźnia się trochę. Jasne, okej. Jak chcesz. Dzięki. Nie, radzę sobie. Ale dzięki za propozycję. Tak, zadzwonię później. Nie, nie musisz do mnie wpadać, naprawdę. Wszystko jest okej. Przyszło mu na myśl, że może powinien zadzwonić na policję, ale po zastanowieniu doszedł do wniosku, że nie jest jeszcze dość późno. A jeśli tata miał wypadek i leży w szpitalu? Nagle zrobiło mu się niedobrze: uświadomił sobie, jak bardzo jest sam. Inne dzieci miały braci i siostry, i matki, i ojców. Biły się z rodzeństwem, kłóciły z rodzicami i narzekały na swoje ciężkie życie. Ale przynajmniej miały się z kim bić i kłócić, a potem przepraszać. A z tylko jedną bliską osobą człowiek nie ma żadnego zabezpieczenia. Kiedy ją traci, nie zostaje mu już nikt. W takim układzie brak miejsca na margines błędu, na to, że coś może się popsuć. Przy telefonie w kuchni znalazł notes, napisał wiadomość dla ojca, informując go, że rusza na poszukiwanie, i przyczepił kartkę na zewnątrz drzwi wejściowych, na wypadek gdyby ojciec wrócił pod jego nieobecność. Aha! – dopisał jeszcze, że kolacja czeka w mikrofalówce, tylko musiał wyłączyć podgrzewanie, żeby nie wyschła, więc jedzenie może być zimne. Sorry. Lepsze jednak to niż pożar. Pa, pa, całuski – Chris. Może po prostu zaszło drobne nieporozumienie. Może tata poprosił kogoś o przekazanie Christopherowi wiadomości, a ten ktoś zapomniał to zrobić? A może tata znalazł wreszcie Poppeę? Tak, na pewno ją znalazł! I pewnie właśnie idą razem do domu z butelką wina i gorącą kolacją na wynos z indyjskiej restauracji. Wyobraził sobie, jak wpadają z impetem przez drzwi, tata znów szczęśliwy, Poppea roześmiana, z torby bucha zapach czosnku i kolendry, tata odkorkowuje wino, Poppea wyciąga na talerze jedzenie i rwie rękami indyjski chleb, i częstuje nim Christophera, bo wie, że on bardzo taki chleb lubi. Jak cicho, kiedy człowiek jest sam. Christopher – zgodnie z tym, co napisał na kartce – wyłączył kuchenkę, żeby jedzenie nie przypaliło się pod jego nieobecność. Całe mieszkanie mogłoby od tego stanąć w płomieniach. Takie rzeczy się zdarzają, gdy człowiek nie jest dość ostrożny. Trzeba być bardzo ostrożnym, gdy zostaje się samemu. Nie wolno być małym dzieckiem i liczyć na to, że ktoś inny będzie się o wszystko martwił. Samemu trzeba się martwić. Włożył kurtkę, wziął swoje klucze i wyszedł w noc. Deszcz już ustał, pokazał się księżyc; poza paroma chmurami z szarym brzeżkiem niebo było czyste. Christopher poszedł na plac katedralny, ale taty tam nie było. Zagadnął paru artystów, którzy znali Roberta, lecz każdy odmownie kręcił głową. Potem poszedł spytać Scotchy’ego, który szykował właśnie sprzęt do żonglowania z nadzieją przyciągnięcia dostatecznie dużej widowni, żeby występ mu się opłacił – ale i Scotchy nie widział jego ojca. Z ust Scotchy’ego pachniało parafiną. Kończył każdy występ połykaniem ognia i nieraz osmalił sobie przy tym brwi – właściwie nic mu już po nich nie zostało. Christopher udał się następnie do kawiarni i zagadnął kelnera, który rozpalał właśnie gazowe piecyki. Ten jednak pokręcił głową. Udał, że w ogóle nie wie, o kogo Christopher pyta. Ale chłopiec mu nie uwierzył. Kelner po prostu nie chciał pomóc. Coraz bardziej zdenerwowany i niespokojny Christopher zadzwonił do domu, żeby sprawdzić, czy ojciec przypadkiem nie wrócił. Nikt jednak nie odbierał. Telefon dzwonił i dzwonił, aż w końcu włączył się automat informujący, że abonent jest nieobecny. – Hej, mały, dokąd idziesz? Christopher przyspieszył kroku. Oprócz niego na ulicach nie było już żadnych dzieci. Sami dorośli, młodzi albo w średnim wieku, i trochę studentów, którzy też byli dorośli albo wydawało im się, że tacy są. Jedni przechodnie kierowali się do barów i kin, a inni – starsi i bardziej stateczni – do restauracji, teatrów i sal koncertowych. Naprawdę starych ludzi też nie było widać: może bali się spacerować po nocy i woleli siedzieć w domu. Dokąd teraz? Chłopiec nie miał pojęcia. Wyczerpał już wszystkie pomysły. Niepokój przerodził się w lęk i znów straszliwa pustka zaciążyła mu jak kamień w żołądku. Wróciły mdłości i wszystkie dawne, nierozwiązane pytania bez odpowiedzi. Dlaczego ludzie odchodzą? Dlaczego ludzie zostawiają innych ludzi? Nogi niosły go, gdzie chciały, a on był im posłuszny. Miał nadzieję, że jego nogi same wiedzą, dokąd idą. – Synek, chodź no tu na chwileczkę... Nawet się nie odwrócił. Sam ton tego głosu skłaniał do przyspieszenia kroku – co do takich głosów nie było wątpliwości. Dokąd teraz? Gdzie go niosą własne nogi? Z trudem opanował się, żeby nie zacząć krzyczeć jak zagubione dziecko w supermarkecie: „Tatusiu! Tatusiu!”. I tatuś zaraz by przybiegł. „Myślałem, że mnie zostawiłeś. Myślałem, że sobie poszedłeś”. Nie, takich rzeczy głośno się nie mówi. Już lepiej się zezłościć albo rozpłakać. A znaleziony tatuś powie wtedy: „No, co się stało? Już wszystko w porządku”. A tak naprawdę człowiek zawsze myśli, że tatuś czy mamusia zostawili go na dobre i już nigdy więcej ich nie zobaczy. Znajdzie ojca za najbliższym rogiem ulicy. Skręci za ten róg – a tam tata: niesie portfolio i ma trochę złą minę, bo chyba nie był to udany dzień: może w żadnej galerii nie chcieli jego obrazów albo chcieli, tylko za marne pieniądze. Ale na widok Christophera twarz taty się rozjaśni, a Christopher będzie świetnie wiedział, co mu powiedzieć, gdy będą razem wracali do domu. Powie mu to, czego ojciec sam go nauczył: „A pomyśl, tato, o van Goghu albo o Paulu Gauguinie: obaj stali się sławni dopiero po śmierci”. Wtedy ojciec zacznie się śmiać. „Ja nie chcę – powie – być sławnym nieboszczykiem. Ja chcę tylko zarobić na życie”. Ciekawe, że pośmiertna sława i uznanie przekreśla jakby to, że za życia było się lekceważonym i odtrącanym. Van Gogh umarł w nędzy. Teraz za jego obrazy płaci się miliony. Jednak sam van Gogh – uważał Christopher – nie zyska już na tym nic. Pośmiertna sława nie przywróci mu nawet ucha. Tata zawsze śmiał się, gdy Christopher mu mówił: „Ucho ci na nowo nie wyrośnie, tato”. Zaraz znów go zobaczy, za najbliższym rogiem. Nie zobaczył. Śmierć nie przywróci ci ucha. Ani śmierć, ani sława, ani pieniądze. Nic nie przywróci tego, co najważniejsze. Za pieniądze można kupić tylko rzeczy. Ale nie ludzi. Ale nie to, co się kocha. Okej. Więc za następnym rogiem. Jeśli i tam nie spotka taty – podda się. Wróci do domu i zadzwoni na policję albo pójdzie prosto do szpitala. Jeszcze tylko jedna próba, jeszcze jeden róg. Nie ma go. A więc jeszcze jeden. Christopher skręcił w następną ulicę. Ojca nie było. Trzeba więc... Nagle zorientował się, gdzie doszedł. Stał przed wejściem do galerii pana Eckmanna. Wewnątrz paliło się światło. Tabliczka na drzwiach informowała chłopca, że trafił do Galerii Sztuki Niemożliwej, otwartej w godzinach od 10.00 do 17.30. Sięgnął w górę i nacisnął dzwonek. Echo rozniosło dźwięk po całym budynku. I nic. Może pana Eckmanna nie ma w środku; może zostawił tylko światło dla bezpieczeństwa. Christopher zadzwonił jeszcze raz i spojrzał do góry w okno. Zdawało mu się, że dostrzegł na poddaszu ruchomy cień, tam gdzie mieściła się pracownia pana Eckmanna. Wciąż cisza. Nacisnął dzwonek po raz trzeci, tym razem długo i mocno, dając tym do zrozumienia, że ma ważną sprawę, nie da się spławić i nie odejdzie od drzwi, dopóki ktoś mu nie otworzy. Wewnątrz zabłysło nagle więcej świateł. Po chwili Christopher dostrzegł cień pana Eckmanna, schodzącego na dół po schodach. – Kto tam? O co chodzi? Galeria zamknięta. – Panie Eckmann, to ja! Christopher przycisnął buzię do szybki w drzwiach, żeby Eckmann mógł go rozpoznać. – Proszę odejść. Proszę przyjść jutro. Galeria zamknięta. Christopher załomotał pięściami w szybę. – Panie Eckmann! To ja! – Słyszałeś, co powiedziałem? Pijany jesteś czy co? Mam wezwać policję? – Panie Eckmann! To ja! Christopher! Oddzielała ich tylko szyba. Eckmann patrzył przez nią na zewnątrz, chłopiec do środka. – Christopher, to ty? – Panie Eckmann, mój tata się zgubił. – Co takiego? – Nie widział pan mojego taty? Nie wrócił do domu, zgubił się, nie wiem, co robić. – Zaczekaj. Zaraz cię wpuszczę. Zgrzytnął klucz, szczęknęła zasuwa, zabrzęczały łańcuchy zabezpieczające. Pan Eckmann był przezorny jak mało kto. Trzymał swoje rzeźby pod kluczem – i to niejednym – zabezpieczone dodatkowo paroma alarmami. – Bardzo się martwię, panie Eckmann... – Wejdź, wejdź. Chodźmy do pracowni. – Nie mogę znaleźć taty. – Chodź na górę, tam mi wszystko opowiesz. Kiedy ostatnio widziałeś ojca? – Dzisiaj rano, wychodząc do szkoły. Eckmann prowadził chłopca schodami na górę. – Siadaj tutaj. – Nie wiem, co robić, panie Eckmann. Mój tata... Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się nie wrócić do domu. W każdym razie nie do tak późnej nocy. Martwię się. Pan go przypadkiem nie widział? Bo to naprawdę nie w jego stylu... – Pomału, pomału. Siadaj. Odsapnij i rozważmy wszystko spokojnie, po kolei. Może nie ma powodu do obaw. Przede wszystkim nie wpadaj w panikę. To najgorsze wyjście. No więc – możemy zacząć od początku? Christopher wiedział, że pan Eckmann ma rację. Przycupnął na skraju krzesła, wziął głęboki oddech i spróbował się uspokoić. Pan Eckmann mu pomoże. Widać było, że chce pomóc. Pan Eckmann to dobry człowiek. Może trochę nietypowy, dziwaczny i smutny, ale serce ma dobre. Pomoże Christopherowi. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo chce pomóc. To miło z jego strony, że poświęcił mu czas, zszedł na dół, otworzył drzwi... Tylko że... nagle uderzyła Christophera myśl, że pan Eckmann jakby się go spodziewał. Wcale nie był specjalnie zaskoczony, gdy go zobaczył. Udawał tylko zaskoczonego. – Przepraszam cię na chwilkę, Christopher. Zdaje mi się, że zapomniałem zamknąć drzwi. Lepiej zejdę na dół i sprawdzę. Nie podejrzewam, żeby ktoś miał tam teraz wejść, ale nigdy nic nie wiadomo... Pospieszył na dół. Christopher słyszał miarowy stukot jego obcasów na schodach: jakby miniaturowy kucyk truchtał przez drewniany mostek. Klip-klap, klip-klap. Skąd jeszcze Christopher znał ten dźwięk? No jasne: tak tuptały trzy kózki z bajki dla dzieci. Ale to nie było „klip-klap”. Ten odgłos brzmiał inaczej. Trop-trup. Tak, właśnie tak. Trop-trup, trop-trup przez drewniany mostek. Mostek, przy którym czyhał troll. Troll – mały, krępy, muskularny, dość paskudny, prawie bez szyi. Głowa wyrastała mu prosto z ramion, ale był silny i przebiegły, może nawet zły. „Ja jestem troll, fol-de-rol”. Trop-trup, trop-trup – dreptała przez drewniany mostek najmniejsza kózka. Nie miała szans pokonać trolla. „Fol-de-rola”. Christopher popatrzył po pracowni i nagle poczuł się dziwnie nieswojo. Wstał i podszedł do kopułki z Maleńką tancerką. Wcisnął guzik i zajrzał w mikroskop. Światło rozbłysło, ale tancerki w środku nie było. Kopułka stała pusta: tkwiła w niej tylko igła na miniaturowym postumencie. Trop-trup, trop-trup. Chłopiec rozejrzał się i zatrzymał wzrok na teleskopie, układzie soczewek, ekranie kamery obskury, systemie szklanych rurek, elektromagnesów, kondensatorów i laserów. Na co ta cała aparatura? Czemu ona służy? Przeszedł do drugiej ławy rzeźbiarskiej i przyjrzał się kopułce zawierającej maleńkie miasto – kopię miasta za oknem. Jej wnętrze było puste, jeśli nie liczyć paru czarnych drobinek kurzu. Ale dziwna rzecz: drobinki sprawiały wrażenie ruchomych. Z dołu brzęknął łańcuch zakładany na drzwi. Po chwili drobne stopki pana Eckmanna potuptały z powrotem po schodach. Coraz wyraźniej słychać było jego sapanie. Nagle Christopher dostrzegł coś ukrytego za stosem rysunków i projektów pana Eckmanna. Była to teczka rysunkowa jego ojca, zniszczone, stare portfolio, które służyło Robertowi od czasów studenckich. Christopher poznał je natychmiast. W rogu teczki widać było zresztą zmatowiałe złote inicjały – R.M. Na wejście Eckmanna chłopiec błyskawicznie odwrócił wzrok. – No już. Załatwione. Nie lubię zostawiać drzwi otwartych, kiedy nikt nie pilnuje na dole. Nigdy nic nie wiadomo. Christopher siłą powstrzymywał się od zerkania na portfolio. Nie chciał, żeby pan Eckmann zorientował się, że je zauważył. Sam nie wiedział czemu. Po prostu nie chciał. – No więc... co teraz zrobimy? Christopher zastanawiał się przez chwilę, czy nie zaatakować Eckmanna pytaniem wprost. Albo wiać z galerii. Pan Eckmann nie był w końcu wyższy od niego – najwyżej cięższy. Ale wyglądał na silnego: nadgarstki miał masywne, porośnięte czarnymi włoskami, a palce grube i tępo zakończone. Musiał być silny – nawet bardzo. Za to Christopher był młodszy i szybszy. Może najlepiej byłoby zwiać i nie czekać. Tylko co później? Nie, Christopher nie może stąd wyjść, póki się czegoś nie dowie. – Pan... pan go dzisiaj nie widział, prawda, panie Eckmann? – Twojego ojca? – Tak. – Ja?... Nie. Po co miałby tutaj przychodzić? – Nie wiem... Myślałem, że mógł go pan widzieć... gdzieś na ulicy. – Nie wychodziłem dzisiaj, Christopher. – Aha. Coś było nie tak, ale Eckmann nie chciał mu tego powiedzieć. Dlaczego nie? Dlaczego kłamał? Dlaczego? – Panie Eckmann... – Słucham. Eckmann dalej stał w drzwiach. Nie było drogi ucieczki. – Gdzie jest dzisiaj tancerka? – Tancerka? – No tak, Maleńka tancerka. Zajrzałem do kopułki. Nie ma jej tam. – Rzeczywiście. Usunąłem ją na pewien czas. Jest w bezpiecznym miejscu. – No to ja już chyba pójdę, panie Eckmann. – A twój ojciec? Mieliśmy się wspólnie zastanowić, co robić. – Może wrócił już do domu. Ja naprawdę muszę już iść. Eckmann ani drgnął. Tarasował drzwi, wpatrując się bacznie w twarz Christophera, jakby chciał z niej wyczytać jego myśli. – Miasto jest fantastyczne – oznajmił nagle Christopher. – Ta miniatura miasta. Fantastyczna. Brakuje w niej tylko ludzi. Eckmann przytaknął mu ruchem głowy. – Właśnie, brakuje tylko ludzi. Dom bez ludzi to nie dom, miasto bez ludzi to pusta skorupa... Odstąpił od drzwi, poszedł po szklaną kopułkę z repliką miasta i schował ją do szafki. Christopher miał teraz okazję uciec. Ale wiedział, że jeśli ucieknie, nie dowie się nigdy, gdzie oni zniknęli. – Panie Eckmann... – Wiesz, co ja myślę, Christopher? Myślę, że mądry z ciebie chłopiec. Czasami wiesz więcej, niż mówisz. Christopher przełknął ślinę. Okropnie zaschło mu w ustach. – Panie Eckmann, Maleńka tancerka była bardzo podobna do Poppei, prawda? – Tak uważasz? – Tak. Właściwie identyczna. Eckmann podążył wzrokiem za spojrzeniem Christophera. Zorientował się, że nie dość starannie ukrył portfolio. – To prawda, Christopher. Identyczna. Poppea była moją, można powiedzieć, modelką – w pewnym sensie kimś więcej niż modelką. – Panie Eckmann... – Słucham, Christopher? – Czy to jest portfolio mojego taty? – Portfolio? Eckmann dość udatnie odegrał zdumienie. – Należy do twojego taty? Poszedł po teczkę i wyciągnął ją zza sterty papierów. – No tak, rzeczywiście, rzeczywiście. W takim razie bądź łaskaw mu ją zwrócić. Ceremonialnym gestem wręczył portfolio chłopcu. Przedmiot był zbyt duży i nieporęczny dla dziecka, chociaż sam Eckmann niewiele różnił się od dziecka posturą. – I powiedz mu... – zawahał się. – Powiedz mu, że dziękuję... dziękuję, ale nie skorzystam. Podobają mi się te prace, doceniam ich wartość i jakość, autor ma niewątpliwy talent, tylko... – Tylko co? – Tylko to nie są prace, które pasowałyby do mojej galerii. Sądzę, że lepiej zaproponować je komuś innemu. Postawił portfolio na podłodze, gestem sugerując Christopherowi, że ma je wziąć. To w końcu jego własność, tak czy nie? W każdym razie na pewno własność jego ojca, która pod nieobecność ojca przechodzi... na syna, zgadza się? Christopher sięgnął po teczkę, ociągając się z zadaniem kolejnego pytania. Zawierało ono wręcz obraźliwą sugestię, że pan Eckmann nie mówi całej prawdy, że zwyczajnie kłamie, że pan Eckmann... Trudno, trzeba było stawić czoła wyzwaniu: Christopher musiał odnaleźć ojca. – Ehem... panie Eckmann? – Tak, Christopher? Eckmann zajmował się już czymś innym: porządkował papiery, sortując szkice w równiutkie pliki – był człowiekiem schludnym i metodycznym. – No bo pan mówił, panie Eckmann, że go nie widział. – Kogo? – Mojego taty. – Zgadza się. – A on tu zostawił swoje portfolio... – No tak... Ale to było... niech sobie przypomnę... ze dwa albo trzy dni temu. Powiedziałem mu, że może coś z tego wybiorę, ale po namyśle... No tak, to wyjaśniało sprawę. Teczki nie było w mieszkaniu od paru dni, tylko widocznie Christopher wcześniej tego nie zauważył. Skoro jednak ojciec nie udał się na obchód galerii, to dokąd poszedł? I dlaczego nie dał Christopherowi znać, nie zostawił choćby karteczki z wiadomością? I co z Poppeą – jak to się stało, że i ona zniknęła? To też nie zostało przecież wyjaśnione. – Panie Eckmann? – Słucham cię, Christopher? – Jak pan to zrobił, że Maleńka tancerka się poruszała? – Chodzi ci o Maleńką tancerkę... – Tak. Jak pan to zrobił? – Tajemnica zawodowa, tajemnica zawodowa. – Zawsze pan tak odpowiada, chociaż wie pan, że nie zdradziłbym nikomu prawdy. Umiem dotrzymywać sekretów. – Takie to dla ciebie ważne... znać prawdę? – Dosyć ważne. To znaczy, jeśli naprawdę nie chce mi pan powiedzieć... – Sam nie wiem, Christopher... Tajemnice zawodowe, rozumiesz, to sprawy wielkiej wagi. Gdyby ktokolwiek z moich konkurentów... – Przecież pan nie ma konkurencji. Pan jest wyjątkowy. Pan jeden potrafi to zrobić. I nikt więcej. – Może, może, ale nigdy nic nie wiadomo... – Nie wygadam. Słowo daję. Może mi pan ufać. – Jesteś pewien? – Tak. – Nikomu nie powiesz? Nawet ojcu, kiedy wróci do domu? – A gdzie on teraz jest, jak pan myśli, panie Eckmann? – Och, jestem pewien, że niedaleko stąd. – I myśli pan, że wkrótce wróci? – Jestem pewien, że tak. – No więc jak pan to zrobił... z tancerką? – Czip. – Czip komputerowy? – Właśnie. Bardzo, bardzo, bardzo malutki. Niestety, okablowanie i połączenie okazało się niemożliwie trudne do zainstalowania, a naprawienie go w ogóle nie wchodzi w rachubę. Krótko mówiąc: klapa. Podziałało jakiś czas, w końcu się przepaliło – i klapa. – Ojej. Jaka szkoda. – Owszem. Ale początki zawsze są trudne. – Trzeba stale próbować, panie Eckmann. – Trzeba stale próbować, Christopher. – Wciąż od nowa. Eckmann uśmiechnął się, podziwiając hart ducha chłopca. – Tak jest, wciąż od nowa. – I nigdy nie wolno się poddawać. – Nigdy. – Ja nigdy się nie poddam, panie Eckmann, nigdy. Jeżeli naprawdę będę chciał coś zrobić albo czegoś się dowiedzieć, to na pewno się nie poddam. Nigdy. – Wierzę ci, to po tobie widać. – Panie Eckmann? Christopher sięgnął po portfolio i ułożył je sobie na kolanach, podtrzymując z wielkim pietyzmem. Należało przecież do ojca, stanowiło wręcz część jego osoby, nie mniej osobistą niż ubranie. Podniósłszy wzrok, napotkał baczne spojrzenie pana Eckmanna, pełne niepokoju i troski. Nieufność chłopca ulotniła się w jednej chwili. Jego podejrzliwość była całkiem nieuzasadniona. Pan Eckmann to dobry człowiek. Chciał mu pomóc. Christopher przeczuwał to przecież od samego początku. – Panie Eckmann... co ja powinienem teraz zrobić? Łatwo, aż nazbyt łatwo, byłoby posłać chłopca tą samą drogą – drogą Roberta i Poppei, którzy przeniknęli przez punkt ciemności do innego, alternatywnego świata. Tam żyło teraz tych dwoje ludzi, których poszukiwał Christopher – bytowali w postaci maleńkich figurek, uwięzionych w maleńkim mieście, o parę stóp zaledwie od chłopca, za zamkniętymi na klucz drzwiczkami szafki. Dla nich dwojga zapadła już noc, nieprzenikniona i czarna – noc pod szklaną kopułą stanowiącą ich niebo. Najwyżej odrobina światła mogła się sączyć przez ciasną szparę między drzwiczkami szafki a framugą. Wydawało się to nie tylko łatwe, ale i sensowne – jako jedyne logiczne rozwiązanie skomplikowanego problemu Christopher nie miałby szans. Eckmann znacznie górował nad nim siłą. Był silny jak wół, jak stado wołów. A jednak... Eckmann powstrzymał rękę. Mężczyzna – owszem, kobieta – owszem: bo czyż nie spiskowali, by ograbić Eckmanna z jedynej rzeczy, której pragnął, potrzebował, a nie posiadał nigdy... miłości. Ale chłopiec... On był samą miłością. – Może powinniśmy gdzieś zadzwonić, Christopher. – Tak pan myśli? – Raczej tak. – Na policję? – Tak. – Do szpitali? – Może też. Ale najpierw na policję. – Myśli pan, że mój tata miał wypadek? Mnie też przyszło to do głowy. Wypytałem już wszystkich malarzy i aktorów na placu. – Nie, nie, nie. Jestem pewien, że nic złego go nie spotkało. Przynajmniej nic poważnego. Ale tak na wszelki wypadek... żeby się uspokoić... – Zadzwoni pan, panie Eckmann? – Ja? Osobliwe uczucie. Eckmann nie znał go dotąd: inna istota ludzka polega na nim, ufa mu, liczy na jego pomoc. – Ja? – Bardzo pana proszę... Pana będą słuchać. Pan jest dorosły. To prawda. Był dorosły. Z samego głosu nikt nie domyśli się niczego więcej. – Bardzo pana proszę. Eckmanna zalała fala ciepła. Nie potrafił znaleźć nazwy dla tego doznania, które przeniknęło go na wskroś – ale było to współczucie: chęć niesienia pomocy drugiej osobie i związane z nią krzepiące przeświadczenie o własnej wartości. Mimo iż sam był sprawcą dramatu Christophera – jego obaw, niepokoju i lęku – Eckmann zaznał odruchu współczucia. Współczucia, jakim silny darzy słabego, a wiedzący – nieświadomego. Gdyby Eckmann mógł uczynić cokolwiek, aby położyć kres udręce chłopca, uśmierzyć jego jakże widoczny ból, lęk przed odrzuceniem, paniczny strach, że być może na zawsze utracił jedyną bliską osobę na świecie, jedyną osobę, co do której był pewien, że kocha go bezwarunkowo... gdyby mógł cokolwiek w tym celu uczynić, zrobiłby to natychmiast. Choćby dla zachowania pozorów. Zerknął ukradkiem w stronę szafki. Oczywiście, jedyna słuszna odpowiedź, rzeczywiste rozwiązanie... To jednak nie było w jego mocy. Skurczyć, zminiaturyzować – owszem. Ale odwrócić proces – nie, tej sztuki jeszcze nie opanował i wcale nie był pewien, czy kiedykolwiek opanuje. Może w drugą stronę w ogóle było to niemożliwe. A nawet gdyby było możliwe – czy zdecydowałby się na taki krok? Co by z tego wynikło – dla niego? W tej chwili miał ją dla siebie, nieosiągalną jak dawniej, ale dla siebie. Więc nawet gdyby mógł ją uwolnić i przywrócić normalnemu światu – czy zechciałby to uczynić? – Panie Eckmann... proszę... Chłopiec prosił go. Niemal błagał. Eckmann był ważny, był potrzebny, i to pilnie. W takim razie, oczywiście, pomoże, zrobi wszystko... wszystko poza tym, czego nie da się zrobić. Chłopiec potrzebuje przyjaciela, kogoś, kto przejąłby ster działań i odpowiedzialność – a pozostał mu tylko Eckmann i nikt inny. Jeszcze raz pomyślał o maleńkim mieście ukrytym w mroku szafki. Pożałował nagle gorzko tego, co zrobił – nieodwracalności, nieuleczalności własnego czynu. Ale wyrzutowi sumienia towarzyszyło poczucie triumfu, sukcesu, władzy. A potem znów zrobiło mu się żal bezbronnego dziecka. Czuł się jak konkwistador, który wyciąwszy w pień rodzinę niewinnego pacholęcia, lituje się nad ocalałym, przygarnia go pod swój dach i wychowuje jak rodzonego syna. Wychowuje jak rodzonego syna. Eckmann uprzytomnił sobie nagle, że Christopher wpatruje się w niego z pełną wyczekiwania nadzieją, podszytą lękiem zawodu. Taki wydawał się młody, taki bezbronny. Eckmann miał wrażenie, że widzi jego duszę na wskroś i nie znajduje w niej niczego poza tą bezbronną niewinnością i przemożnym, niszczycielskim strachem. Wyrok zależał teraz od Eckmanna – od jego kciuka, skierowanego w górę lub w dół. On, Eckmann, stał się oto panem życia – i śmierci. – Oczywiście – powiedział. – Już dzwonię. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer służb alarmowych. – Z policją proszę – odpowiedział na głos z drugiego końca linii. A po chwili: – Halo? Poszukuję zaginionej osoby, mężczyzny. Jest ze mną jego syn. Niepokoimy się, czy nie doszło do wypadku. Posłał Christopherowi dyskretny, krzepiący uśmieszek. Przeistoczył się już niemal w postać, którą udawał: miłosiernego pomocnika, dobrego samarytanina, człowieka, który na widok nieszczęścia nie odwraca się obojętnie i nie przechodzi na drugą stronę ulicy. – Nic się nie martw, Christopher – rzekł, zakrywając mikrofon słuchawki. – Znajdziemy go. Szczerze uwierzył we własną dobroć i autentyzm współczucia. Jakby zupełnie zapomniał, że doskonale wie, gdzie podział się ojciec Christophera. I kto go tam umieścił. Chłopcu na pewno poprawi humor świadomość, że żadne środki nie zostały zaniedbane i że ma na świecie przynajmniej jednego przyjaciela, kogoś, na kim może polegać, komu może zaufać – przynajmniej z pozoru. – Jestem pewien, że go znajdą – uśmiechnął się Eckmann. – Jestem pewien. Christopher pokiwał głową, pogodniejszy już nieco i podniesiony na duchu. Siedział dalej z teczką rysunkową ojca w objęciach, a Eckmann kończył rozmowę z policją. – Znajdą go, Christopher – powtórzył raz jeszcze. Wiedząc świetnie, że nie znajdą go nigdy. Rozdział trzynasty UCZEŃ Osobliwy tworzyli widok. Osobliwą, chciałoby się rzec, stanowili parę. Chociaż w istocie nigdy nie zżyli się do tego stopnia, by można było mówić o nich łącznie. Nie, oni nie byli parą ludzi. Byli pojedynczymi osobnikami, których połączył przypadek. Nawet w tych związkach, które się rozpadają, daje się wyczuć pewną oczywistą, niezaprzeczalną, choć zdegenerowaną więź. W ich przypadku jednak taka więź po prostu nie istniała – a jeśli istniała, to nie w sposób oczywisty. Trudno byłoby określić charakter łączącej ich relacji. Może była to z jednej strony wdzięczność, a z drugiej – uczucie; z jednej – niemy szacunek i nieco sztywna grzeczność, z drugiej – pełne dumy i miłości wsłuchiwanie się i obserwowanie. Nie ulegało wątpliwości, że znają się dobrze, ale jak dobrze i w jakim dokładnie sensie – trudno powiedzieć. Wyższy z tych dwóch był młodszy. Nosił blezer z emblematem i grafitowoszare spodnie ekskluzywnej szkoły niepublicznej – przykatedralnej Abbey School, placówki z tradycjami, a zarazem zaskakująco nowoczesnej, nieobawiającej się – a nawet wprost przeciwnie – postępować z duchem czasu. Szkoła już jakieś ćwierć wieku wcześniej otworzyła swe podwoje dla dziewcząt. W tamtych latach było to posunięcie nader śmiałe. Szkoła mieściła się nieopodal katedry i dostarczała zastępów młodocianych chórzystów na uroczyste msze Bożego Narodzenia, Wielkanocy i innych świąt kościelnych. Zostać wybranym do chóru stanowiło (w oczach niektórych) nie lada wyróżnienie. Christopher dostąpił tego zaszczytu, ale nie był zachwycony ciągłymi próbami, które zabierały mu masę czasu. Eckmann nie opuścił ani jednego występu chóru. Pieniądze – sama świadomość ich dostępności, jeśli nawet nie posiadania – dawały Christopherowi pewność siebie. Szedł swobodnie, zamaszyście, a towarzyszący mu mały człowieczek, aby nie zostać w tyle, drobił po trzy kroczki za każde jego dwa. Minęli grupkę ulicznych malarzy, zmierzających na śniadanie do popularnej, taniej kafejki. Dawniej artyści zawołaliby Christophera po imieniu, pytając, jak się miewa. Teraz jednak skinęli tylko na powitanie, na co Christopher odpowiedział enigmatycznym uśmiechem, a Eckmann skłonił się zdawkowo, jakby chciał ich zbyć czym prędzej i odpędzić niczym natrętne muchy od zdrowego pożywienia, na którym gotowe jeszcze zostawić zarazki. Nienawidził bohemy artystycznej, a zwłaszcza malarzy. Uważał ich w większości za nicponi. Jakby sztuka stanowiła wymarzony azyl dla nierobów, pijaków i utracjuszy. Obwiniał literaturę i kino za specyficzny wizerunek tej profesji, wiedząc doskonale, że film o ciężko pracującym, szanującym się artyście, który regularnie płaci podatki i nie wdaje się w awantury, nie znalazłby wielkiego uznania wśród widowni. Publika wolała znajdować w artyście ucieleśnienie dekadencji i demoralizacji. Domagała się Moulin Rouge, a nie Royal Academy i trzyczęściowych garniturów. Gdy tak szli, obaj elegancko i kosztownie wystrojeni, można było, przy odrobinie wyobraźni, wziąć ich za ojca i syna. Po lewej kroczył prosperujący mistrz swojego fachu, dbały o to, by jego syn odebrał należyte wykształcenie i pewnego dnia przejął schedę lukratywnej i szacownej profesji. Po prawej zaś szedł syn, który przerósł ojca. Wyglądali dość typowo. Takich jak oni widywało się wszędzie: młoda generacja bardziej lub mniej smukłych gigantów z reguły górowała nad rodzicami – mając raptem kilkanaście lat, już patrzyli z góry na łysiejące głowy mężczyzn starszych od nich o dwadzieścia czy trzydzieści lat. Świat rósł z pokolenia na pokolenie. Nie żeby Eckmannowi specjalnie to przeszkadzało. Czerpał nawet swoistą satysfakcję z tej różnicy wzrostu. Zdawało mu się wręcz, że słyszy komentarze przechodniów: „Patrzcie na syna tego faceta. Ależ przerósł ojca”. Nie znajdował w tym nic uwłaczającego. Był dumny, że ludzie kojarzą go z idącym obok młodzieńcem. Pysznił się, że uważają ich za ojca i syna. Bo w pewnym sensie mieli całkowitą słuszność. Chłopiec był jego synem. W każdym razie tak jakby był. Christopher dostrzegł z daleka kolegę wchodzącego w bramę Abbey School w towarzystwie dwóch dziewcząt. Pomachał mu uniesioną wysoko ręką. – Rees! Wysoki, chudy blondyn odwrócił się, lecz na widok Christophera przybrał cierpiętniczą minę, za pomocą której ludzie okazują znajomym, że wątpliwa przyjemność spotkania ich to w istocie tylko przykrość i kłopot. – No cześć, Mallan. Zabolało to Eckmanna. Może i Abbey School szła z duchem czasu, ale nie pod każdym względem. Stara uczniowska tradycja zwracania się do siebie po nazwisku jednak przetrwała. „Mallan”. O ileż piękniej, o ileż bardziej stosownie zabrzmiałoby: „Eckmann”. No bo kto w końcu płaci czesne? – Idź już lepiej – powiedział Christopher. – Spotkamy się później. – Dobrze, Chris. Masz wszystko? – Tak, tak. Jasne, że mam. Nie odprowadzaj mnie już dalej. Nawet irytacja w głosie chłopca sprawiała Eckmannowi przyjemność. Była to irytacja syna wobec nadopiekuńczego ojca. „Tak, tak, tak, tak, tato. A teraz spadaj, dobra? – i daj mi spokój”. Christopher, oczywiście, nigdy nie użył dokładnie tych słów. Nigdy nie nazwał Eckmanna tatą. Jego ojciec wciąż pozostawał nietykalny, święty – był jedyną osobą, której nikt nigdy nie zastąpi. Christopher wciąż o nim śnił i wierzył w możliwość jego powrotu. – No, idziesz, Mallan, czy nie? Rees czekał, nie kryjąc zniecierpliwienia. Dwie panienki obserwowały scenę z boku. Jedna powiedziała coś do drugiej, a tamta się uśmiechnęła. Może dotyczyło to Christophera – może podobał się którejś z nich. A może naśmiewały się z Eckmanna – co za śmieszny kurdupelek! Może tak, a może nie. Kto wie, czy nie mówiły o czymś zupełnie innym. Tak czy owak, po Eckmannie spłynęło to jak woda po kaczce. Po tylu latach człowiek siłą rzeczy zatraca wrażliwość. Przynajmniej pozornie, bo w środku, w środku... – No to lecę, Ernst. Dźwięk własnego imienia wzruszył go i zasmucił zarazem. Eckmann nie mógł przywyknąć do słowa „Ernst” wymawianego tym jednym głosem. Działało na niego jednocześnie jak zimny prąd i rozgrzewający łyk koniaku. Przyprawiało niemal o dreszcze. Przez bardzo długi czas był tylko „panem Eckmannem”. Przez bardzo długi czas uporczywie, ale bez histerii, nalegał: – Zwracaj się do mnie jakoś inaczej, Christopher. Miał nadzieję, że chłopiec sam odgadnie, o jakie słowo mu chodzi i zacznie tego słowa używać. – Ale jak, panie Eckmann? Jak mam się do pana zwracać? – No, wiesz... nie tak oficjalnie. – Przecież nie mogę mówić do pana „opiekunie”, panie Eckmann. – Nie, nie. Oczywiście, że nie. Obaj uśmiechnęli się na siłę. – Ale może spróbujesz jakoś inaczej. W końcu, skoro mamy mieszkać pod jednym dachem... – No to może... – Tak? Eckmann sam właściwie nie wiedział, dlaczego tak mu zależy na tym honorowym tytule. Może chodziło o swoiste poczucie zakotwiczenia – formalny pozór autentycznej łączności ze światem, poczucie ciągłości, przynależności do całej rodziny ludzkiej, pełni człowieczeństwa obejmującej zarówno przyszłość, jak i przeszłość? Mężczyzna i jego syn. – Więc może...? Kusiło go, żeby powiedzieć tak: „Chcesz mówić do mnie »ojcze«, Christopher? Proszę bardzo. Rozumiem cię doskonale. I wiem, naturalnie, że twój prawdziwy ojciec jest nie do zastąpienia. Ale życie, wiadomo, toczy się dalej. Na to jedno nie mamy wpływu: życie wciąż idzie naprzód i trzeba je jakoś przeżyć, bez względu na to, co zdarzyło się w przeszłości. No więc, Christopher, byłby to dla mnie zaszczyt i przywilej, gdybyś zechciał nazywać mnie...”. – Więc może będę do pana mówił po imieniu, panie Eckmann? Ernst? – Ernst? Tego się Eckmann nie spodziewał. Szczerze mówiąc, był zaszokowany. Pamiętał, że sam kiedyś proponował tę formę pewnej osobie, ale w innych zgoła okolicznościach. Po krótkim namyśle doszedł jednak do wniosku, że chwilowo na nic więcej nie może chyba liczyć. Trzeba będzie przystać na kompromis i zadowolić się nim jako jedynym rozwiązaniem kłopotliwej sytuacji. – Zgoda, Christopher. To mi odpowiada. I tak zostało. Eckmann powiódł wzrokiem za spieszącym do kolegów Christopherem – wysoki chłopak, prosty jak świeca, rysy regularne, przystojny, można powiedzieć, czeka go świetna przyszłość... Oto syn, z którego można być dumnym. Christopher miał w sobie to wszystko, czego Eckmann nie miał nigdy, a czego tak desperacko pragnął w jego wieku. Co za niesprawiedliwość – co za karykaturalna, krzycząca niesprawiedliwość. Jak głęboko życie potrafi okaleczyć człowieka już w najmłodszych latach. I jak przez to na zawsze zmienia barwy i kształty rzeczy. Takie blizny nigdy się nie goją, nigdy. A inni ludzie przechodzą przez życie bez skazy. Co za niesprawiedliwość. Eckmann poczuł fizyczny ból rozżalenia w okolicy klatki piersiowej. Ciekaw był, czy Christopher odwróci się i pomacha mu, czy przypomni go sobie raz jeszcze, zanim wejdzie z kolegami do szkoły. Stał i patrzył, i czekał, z lekką zadyszką, z niepokojem, z nadzieją – dokładnie tak samo jak swego czasu wystawał na placu katedralnym, obserwując tancerkę: wtedy też patrzył i czekał, z tym samym niepokojem, z tą samą nadzieją, że zostanie zauważony. – Czołem, Rees. – Czołem, Mallan. Dzisiaj klasówka z matmy, pamiętasz? – Żartujesz chyba. Nic nie powtórzyłem! – Trudy, mamy dzisiaj klasówkę z matmy, no nie? – Nie słuchaj go, on cię nabiera. – Trudy? Czy ty się czasem w nim nie kochasz? – Zamknij się, dobra? Minęli bramę szkoły – rodzice, dom, świat zewnętrzny, wszystko poszło w zapomnienie. Eckmann znów poczuł ukłucie nostalgii – tym razem za dzieciństwem, jakiego został pozbawiony, za młodością, jakiej nigdy nie zaznał. Ale widząc, jak dziarsko i wesoło Christopher maszeruje z kolegami przez dziedziniec ku głównej auli, słysząc z daleka ich śmiechy i żarty, punktowane kuksańcami i podskokami – uśmiechnął się z pobłażliwym rozczuleniem wyrozumiałego rodzica. Niech mu się szczęści. Niech im się wszystkim szczęści. Bo Eckmann był teraz pośrednio częścią tego świata – świata miłości, troski, opieki i odpowiedzialności. On też miał rodzinę. On też miał łączność z teraźniejszością, przyszłością i przeszłością. Miał syna. Ruszył przed siebie lekkim, niemal skocznym krokiem, kierując się w stronę galerii. Zanim tam jednak doszedł, nadłożył trochę drogi, aby zrobić zakupy w dziale spożywczym ekskluzywnego domu towarowego, niedaleko wejścia do kompleksu łaźni rzymskich. Półki sklepowe uginały się pod przesadnie drogimi produktami: wśród puszkowanych zup dla smakoszy i słoików kawioru stały i pospolitsze artykuły. Świeże owoce i warzywa piętrzyły się wytwornie, opatrzone odpowiednio wygórowanymi cenami. Każde jabłko lśniło jak nawoskowane, pomidory szokowały agresywną czerwienią, bakłażany – intensywnym fioletem, papryka raziła jadowitą żółcią, zielenią lub purpurą. Istna paleta barw, popakowanych w wymyślne tuby. Zdawało się, że dość ścisnąć w garści bakłażana, by wypłynęła z niego gęsta fioletowa farba. Jedzenie jak z obrazka albo obrazki do jedzenia – jak kto woli. Eckmann mógł zrobić zakupy dwa razy taniej w jakimkolwiek innym sklepie, ale nie miał czasu ani ochoty na szukanie okazji. Jak każdy bogacz, czerpał też perwersyjną przyjemność z przepłacania rachunków. Czemu nie, skoro go na to stać? Poza tym, towar był tu pierwszej jakości, a on zaopatrywał, bądź co bądź, wyjątkową osobę. Oprócz konserw, świeżych owoców i warzyw kupił też spory zapas butelkowanej wody. Zapłacił, po czym przeszedł do działu kosmetycznego, by tam nabyć kilka podstawowych artykułów, w tym coś, z czego korzystają wyłącznie kobiety. Kasjerka uraczyła go życzliwym uśmieszkiem: oto mężczyzna wysłany po zakupy przez żonę, która jest widocznie zbyt zajęta lub niedysponowana, by samodzielnie zaopatrzyć się w niezbędne akcesoria. Przypuszczenie kasjerki było i mylne, i słuszne zarazem. Wiadomy produkt rzeczywiście służyć miał kobiecie. Tyle że Eckmann nie był jej mężem. I nigdy nie miał nim zostać. Torby ważyły sporo. Wypakowane były zapasami na dobrych parę dni, w każdym razie na pewno na weekend i połowę przyszłego tygodnia, kiedy znów trzeba będzie wykroić czas na porządne, większe zakupy. Tak, torby były ciężkie, ale Eckmann dźwigał je bez wysiłku. Korpus miał masywny i mocny, a ponieważ stale uważał, żeby się nie garbić i wyciągnąć ile się da z mikrego wzrostu, trzymał się nienagannie prosto, a głowę nosił wysoko. Tak kroczył do galerii. Zainwestował ostatnio w buty na koturnach, pragnąc zmniejszyć dysproporcję między sobą a „synem”. Zegar katedry wybijał właśnie pełną godzinę, gdy Eckmann dotarł do drzwi galerii. Odstawiwszy torby na ziemię, wygrzebał z kieszeni klucze. Otworzył zamki, ale spiętrzona wewnątrz sterta świeżo dostarczonych listów i katalogów stawiała drzwiom opór. Eckmann wcisnął się przez uchylone wejście, usunął barykadę, po czym wrócił na ulicę po torby, wniósł je do środka i zatrzasnął drzwi za sobą. Gdy mijał kasę, włączył się alarm antywłamaniowy. Eckmann znów odstawił torby, wstukał gdzie trzeba kod alarmu i zapadła cisza. Pozbieraną z ziemi pocztę zostawił na stoliku przy kasie – niech się nią zajmie nowa pomocnica, kolejna zatrudniona przez niego panienka ze studenckiej agencji pracy. Żadnej nie lubił trzymać zbyt długo. Kiedyś było inaczej – kiedyś cenił sobie osoby znane – teraz jednak wolał stale oglądać nowe twarze. Miało to swoje wady, bo każdej nowej pracownicy trzeba było tłumaczyć wszystko od początku i żadna nie osiągała należytego stopnia kompetencji. Z drugiej jednak strony, krótki czas gwarantował, że nie staną się wścibskie i nazbyt dociekliwe. Eckmann spojrzał na zegar. Dziewczyna miała przyjść za pół godziny. Czasu było więc dość, i to z nawiązką. Podniósł torby i pospieszył z nimi na górę, do swojej pracowni na poddaszu. W połowie schodów przystanął dla zaczerpnięcia tchu. Zawsze dbał o zdrowie i gdzie tylko się dało, chodził pieszo, ale ostatnio zauważył, że traci kondycję. Może to tylko wiek robi swoje. Trzeba będzie trochę zwolnić tempo. Musi przecież uważać na siebie. Bo chodzi już nie tylko o niego samego, ale i o innych: miał teraz rodzinę, miał swoich podopiecznych, obowiązki, gęby do wykarmienia. Uśmiechnął się mimo woli, a nawet zachichotał, ubawiony ironią tej myśli. Miał rodzinę, gęby do wykarmienia. Niektóre, przyznać trzeba, wyjątkowo małe. Niemała to odpowiedzialność – utrzymywać zmarłych przy życiu. Po siedmiu latach. Przynajmniej w tym kraju. Co kraj, to obyczaj, ale tutaj śmierć następuje dokładnie po siedmiu latach. O ile, naturalnie, nie znajdą ciała. Po siedmiu latach nieobecny uznany zostaje za zmarłego. Każdy, oczywiście, ma prawo zniknąć znienacka. Przywilejem każdego obywatela jest ulotnić się bez śladu, bez uprzedzenia czy listu pożegnalnego z adresem korespondencyjnym, bez żadnych wyjaśnień. Jednak w szczególnych okolicznościach, po upływie siedmiu lat od zniknięcia danego osobnika jego rodzina, małżonka lub potomkowie mogą wystosować podanie o prawne uznanie go za zmarłego i objąć w posiadanie cały jego majątek tytułem spadku. Nadal istniała więc możliwość, że bliscy Christophera żyją – przynajmniej w sensie prawnym. Upłynęły trzy lata od dnia, w którym Christopher zjawił się w pracowni Eckmanna, zrozpaczony, wystraszony, poszukujący ojca. Trzy lata minęły bez wyjaśnienia, bez słowa, bez śladu jakiejkolwiek wiadomości. Mimo to chłopiec wierzył w możliwość powrotu zaginionych. A nawet jeśli, nawet wówczas gdy minie siedem lat, Christopher na pewno nie zechce uruchomić procesu prawnego o uznanie jego ojca i Poppei za zmarłych. W jego przekonaniu ci dwoje będą żyć, dopóki on sam żyje, a umrą, gdy on umrze – choć może nawet i wtedy nie. Dręczyło go to w chwilach szczególnie dotkliwej samotności, której nie potrafiła uśmierzyć nawet dobroć pana Eckmanna. Najgorsza była ta tajemnica, ta niewiedza, te nagromadzone koszmary, które podsuwa wyobraźnia. Co się stało z nimi dwojgiem? Czy ich porwano, zabito, wtrącono do więzienia, wzięto jako zakładników, torturowano, upokarzano? Czy siedzą gdzieś zamknięci w ciemności, w ciągłym strachu, bólu i rozpaczy? Lepiej już, gdyby umarli, taka myśl była z wielu względów mniej bolesna. Łatwiej było z nią żyć. Christopher miotał się w ponurym labiryncie domysłów. Każde przyjęte rozwiązanie okazywało się na końcu bolesne – dla niego lub dla nich. Jeśli zniknęli wbrew własnej woli i nie nawiązali z nim dotąd kontaktu, to albo nie żyją, albo są gdzieś uwięzieni, bez szans ucieczki i przekazania wieści. Jeśli jednak było inaczej i odeszli z własnej woli, to jak pogodzić się z tym, że rodzony ojciec opuścił go bez słowa? Oznaczałoby to przecież, że nie tylko nie kochał go, ale wręcz nienawidził. Tylko skrajna nienawiść tłumaczyłaby tak nieludzki akt okrucieństwa jak porzucenie jedynego dziecka, pozostawienie go bez domu, bez opieki, bez miłości. Christopher wiedział jednak, że to nie może być prawdą. Był pewien, że ojciec go kocha, tak samo jak on kochał ojca. Prędzej by umarł, niż uczynił coś takiego. Więc w takim razie... Wracamy do rozwiązania numer jeden... A może istnieje jakieś trzecie? Niemoc fizyczna, wypadek, udar mózgu, choroba, uraz głowy? Może ojca potrącił samochód, tak że upadł, uderzył się w głowę, doznał wstrząsu mózgu i stracił pamięć? Może nie wie teraz, kim jest i błąka się po świecie zagubiony? Może jak dawniej maluje portrety, siedząc na placu jakiegoś odległego miasta, gdzie obce brzmienie obcych dzwonów budzi w nim niepokojące echo wspomnienia innych czasów, innych miejsc? Wspomnienia zawsze mglistego i nieuchwytnego? Może ma nową rodzinę – żonę, syna, córkę, nowe nazwisko? To przecież całkiem możliwe. Takie wyjaśnienie niosło z sobą szansę wybaczenia, pojednania, powrotu. Brzmiało całkiem wiarygodnie, prawda? Była w nim nadzieja, że pewnego dnia Robertowi wróci pamięć, a wraz z pamięcią on sam powróci do syna. Lecz to, co wiarygodne, traciło całą swoją wiarygodność po pomnożeniu przez dwa. Nawet gdyby Christopher przyjął, że ojciec miał wypadek i stracił pamięć – to co z Poppeą? Jakie jest prawdopodobieństwo, że identyczny wypadek, i to w tej samej okolicy, zdarzył się dwukrotnie? Jak, gdzie i dlaczego zniknęła również Poppea? Czemu nie odpowiedziała na żaden z publikowanych apeli o pomoc w poszukiwaniu ojca Christophera i jej samej? Ktoś musiał ich widzieć – a przynajmniej jedno z nich. Ktoś musiał znać prawdę. Dlaczego nikt się nie przyznawał? A może Poppea po prostu wyjechała za granicę? Odgrażała się przecież czasem, że kiedyś to zrobi. Może pokłócili się z ojcem i pogniewali na siebie o jeden raz za dużo? Może dostała pracę gdzieś daleko, wyjechała tam i postanowiła zostać? Może ma już własne dzieci? Może nic nie wie o zniknięciu Roberta? Może ojciec Christophera pozostał w jej pamięci tylko jako miłe wspomnienie romansu sprzed lat, z czasów, zanim odeszła w siną dal? Może, może, może. Żadne wyjaśnienie nie brzmiało do końca zadowalająco, więc Christopher przerzucał się ustawicznie z jednego na drugie, krążąc w błędnym kole hipotez. Dzięki Bogu za pana Eckmanna, który, koniec końców, okazał się równym gościem. Bo dawniej Christopher miewał czasem wrażenie, że pan Eckmann nie lubi jego ojca. Że zazdrości mu trochę Poppei, chociaż przecież sam był po swojemu człowiekiem sukcesu. Dzięki Bogu za pana Eckmanna, za jego cierpliwość, pomoc i niezaprzeczalną dobroć. Gdyby nie pan Eckmann, nie wiadomo, co by się stało z Christopherem. Gdyby nie pan Eckmann, doszłoby może nawet do jakiegoś strasznego nieszczęścia. Nowa szkoła była całkiem inna od dawnej, ale z czasem Christopher przywykł do niej. Tchnęła nieuchwytną atmosferą staroświeckich zobowiązań i bliżej niesprecyzowanych przywilejów. Latem turyści przystawali tłumnie na ulicy, by popatrzeć, jak szkolny chór w archaicznych kryzach i opończach maszeruje ze szkoły do katedry. Gdy młodociana procesja wchodziła do środka, gapie pchali się za nią i zapełniali kościelne ławki, chcąc posłuchać muzyki i anielskiego śpiewu, przy czym zupełnie ignorowali wywieszone na ścianach tabliczki: „Zakaz fotografowania z lampą błyskową wewnątrz katedry”. Podczas krótkich przemarszów chóru do katedry Christopher – który czuł się trochę głupio z powodu niedzisiejszego stroju, ale i krzepiąco bezpiecznie z racji przynależności do szacownej, wyjątkowej instytucji – rozglądał się po katedralnym placu i wspominał dawne czasy. Gdy zdarzało się to rankiem, widywał Poppeę stojącą na skrzynce z ukrytym mechanizmem, który po wrzuceniu pieniążka w otwór grał fragment muzyki, wprawiając baletnicę w ruch. Tyle że, oczywiście, nie była to Poppea. Jakaś inna uliczna artystka, inna tancerka marionetka, wchłonęła błyskawicznie nieobecność Poppei, jak odkurzacz wchłania powietrze. Żaden wakat, żadna wolna okazja do zarobienia paru groszy nie utrzymywały się na placu zbyt długo. Więc nie była to Poppea, ale ktoś tak podobny do niej z daleka, że Christophera ogarniała czasem nieopanowana wprost tęsknota. Tak silna, że obezwładniała go chwilami i przez nieuwagę nadeptywał na skraj dość komicznej alby lub opończy idącego przodem kolegi. Wtedy głos Reesa gwałtownie wyrywał go z marzeń: – Hej tam, Mallan, uważaj, przydeptałeś mi pelerynę! Jeśli, co zdarzało się rzadziej, uczestniczyli w mszy wieczornej – jednej z tych, których Eckmann nigdy nie opuścił – Christopher przypominał sobie po drodze inne obrazy, inne wieczory. Pamiętał pana Eckmanna siedzącego, jak zwykle samotnie, przy stoliku w restauracji na placu, z obowiązkową, pełną do połowy butelką wina. Pamiętał, jak pan Eckmann bawił się kieliszkiem, kręcąc go w palcach i obmywając ścianki czerwonym płynem, zanim upił pierwszy, niedostrzegalny prawie łyk – by zaraz potem podjąć całą procedurę na nowo. Patrzył na malarzy rozstawiających swoje krzesła i sztalugi. A oto z głębi brukowanej uliczki nadchodziły duchy mężczyzny i chłopca. Ciemnowłosy mężczyzna mógł się zrazu wydać nieprzystępny i gburowaty, ale wystarczyło przełamać pierwsze lody, poznać go bliżej... – Hej tam, Mallan, co z tobą, rusz się! Chórzyści maszerowali gęsiego do katedry, z której otwartych drzwi biło złociste światło. Katedralne wykusze, kolumny i wieże pięły się aż pod usiany gwiazdami i spięty księżycem baldachim nieba. Gargulce gramoliły się w górę po ciosanych występach, jakby spieszno im było do raju. Ich upiorne, powykrzywiane gęby, zastygłe na zawsze w szyderczych grymasach, miały odpędzać od świątyni diabły. Christopherowi ni stąd, ni zowąd przypomniała się scenka sprzed lat: pan Eckmann wstaje od stolika i kładzie na blacie pieniądze za rachunek. Chłopiec znów zobaczył minę pana Eckmanna, gdy ten spoglądał na pakującego manatki ojca Christophera i Poppeę, która właśnie po niego przyszła. W tym wspomnieniu twarz pana Eckmanna upodobniła się do wykrzywionych gargulców na szczytach katedry, a jego oczy błyszczały w blasku gazowej lampy jak rozżarzone, pomarańczowe węgle. Ale może to tylko figiel pamięci? – Mallan! Uważaj! Znów przydeptałeś mi pelerynę! Patrz, gdzie idziesz! Gniewny głos przywrócił Christophera do teraźniejszości. – Przepraszam, Rees. Przepraszam. Byłem myślami gdzie indziej. A raczej: w innym czasie. W przeszłości, której fragmenty w tajemniczy, prawie niedostrzegalny i niepojęty sposób zaczynały nagle obrastać w podejrzenia znaczeń. Czy to była prawda? Ten wyraz oczu pana Eckmanna? Czy pan Eckmann nie lubił ich – Roberta i Poppei? Ale to przecież niemożliwe. Taki był dobry, szczodry, i to pod każdym względem. Christopher odegnał niepokojącą myśl. Uwłaczała jego godności. Pan Eckmann był jego zbawcą. Więcej – przyjacielem. Gdzie znajdowałby się w tej chwili Christopher, gdyby nie on? Dokąd by poszedł? Z czego żył? Co by się z nim stało? Chórzyści przekraczali po kolei próg katedry. Christopher obejrzał się po raz ostatni. Ujrzał ciemnowłosego mężczyznę, który rozstawiał właśnie sztalugi i stołek. Chłopiec omal nie upuścił śpiewnika i nie pognał do niego. Ale to był ktoś obcy. Miał tylko ciemne włosy. Nie był jednak tym ciemnowłosym mężczyzną, którego szukał Christopher. Chłopiec wkroczył więc z resztą chóru do katedry. Organy już grały, w powietrzu snuła się woń zapalonych świec. Drobny, przelotny błysk flesza zdradził kogoś, kto uwieczniał na kliszy fotograficznej wszystkie miejscowe atrakcje i osobliwości. Rozdział czternasty MIASTO Eckmann zamknął za sobą na zasuwę drzwi poddasza. Podszedł do okna i podciągnął żaluzje. Chłodne, poranne światło napełniło pracownię, rozjaśniając miniaturowe miasto pod kopułą – arcydzieło, któremu twórca poświęcił wiele czasu i mozołu. Eckmann podszedł do biurka po lupę jubilerską. Uzbrojonym w nią okiem zajrzał do miniaturowego miasta i uśmiechnął się. Byli tam; zajmowali się własnymi sprawami – sprawami na miarę swojego świata. Przypominało to czołówkę filmu, w której kamera wędruje ku centrum miejsca akcji i głównemu bohaterowi, ogarniając po drodze marginalne postacie, krzątające się wokół prozaicznych zajęć. Tyle tylko że tutaj oprócz dwóch postaci marginalnych nie było żadnych innych. Więc one dwie tworzyły, przynajmniej na razie, całą opowieść. Kobieta wyszła z domu z miską prania, które zaczęła rozwieszać na sznurze do bielizny, przypinając klipsami. Mężczyzna wyszedł za nią i wziął się do pomocy. Podawał kobiecie klipsy – dłonie miał maleńkie, lecz idealnie ukształtowane. – No i jak się dziś miewamy? – szepnął Eckmann. Nie umiał powściągnąć uśmiechu. Widok tych dwojga za każdym razem go rozczulał, a nawet bawił. Chociaż czasami wściekał się na nich, widząc, jak nawet w swoim skrajnym ubezwłasnowolnieniu potrafią grać mu na nosie i drażnić tym, czego sam nadal nie miał. Mógł ich przecież zgładzić jednym pstryknięciem, zdusić w palcach jak robactwo. Jak wesz. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj wyraźnie się pokłócili. Eckmanna ich kłótnie radowały niezmiernie, gdyż w przeciwieństwie do wszystkich innych ludzi, ci dwoje nie mieli wyjścia: nie mieli z kim pogadać, do kogo się zwrócić, nie mieli komu poskarżyć się na siebie nawzajem. Zabawnie było wyobrażać sobie, że kochankowie kochają się coraz mniej, a może nawet zaczynają się wzajemnie obwiniać i żałować, że są razem. „Gdyby nie ty... Gdybym cię nigdy... Nie siedziałbym tu teraz, gdyby...” Zabawnie było patrzeć, jak ci, którzy niczemu nie są winni, oskarżają się nawzajem, podczas gdy sprawca całej sytuacji przygląda się w milczeniu ich maleńkiemu światu niczym bóg. Na niebie regularnie pojawiało się oko – ich słońce, księżyc, światło, ciemność, ich dobroczyńca, ich kat. Czym zdołają go przebłagać, jeśli wpadnie w gniew? Co uczynią, jeśli pewnego dnia przestanie ich karmić i zaopatrywać w wodę? Jeśli zabraknie boskiej manny i ani kropla wody nie spadnie ze szklanej kopuły nieba? Jeśli on postawi warunek: religia za żywność? Jeśli każe bić sobie pokłony za każdą najmniejszą butelkę wody? Wtedy... wtedy pewnie się zbuntują. A niezdolni zniszczyć jego, zniszczą, być może, samych siebie. Ta opcja zawsze stała dla nich otworem, a on żadnym sposobem nie mógł jej udaremnić. Potrafiliby to zrobić, choćby na złość jemu, gdyby uczynił ich życie zbyt nieznośnym. Metoda kija i marchewki – oto jedyne wyjście. Bawić się nimi jak rybą na haczyku. Raz szarpnąć, raz poluzować. Raz mała kara, raz mała nagroda – parę wycinków z prasy, nawet cała gazeta, kilka książek, jakieś leki. W pewnym sensie Eckmann miał do nich słabość. Bo w gruncie rzeczy nie był mściwy – był pasjonatem, owszem, pyszałkiem, raptusem, ale nie okrutnikiem. Mimo to świadomość ich całkowitej niemocy budziła w nim pokusę okrucieństwa. Tak im kiedyś zazdrościł, tak ich podziwiał – a kim są teraz? I kim jest teraz on, ze swoją wiedzą, swoją mocą? On, który posiada to, co dla nich w świecie najcenniejsze: chłopca? Kończyli wieszać pranie. O tak, dzisiaj rano było widać, że się na siebie gniewają. Ciekawe, skąd to nagłe milczenie i dąsy? Może po prostu zaczynali działać sobie na nerwy? Może przydałoby się zminiaturyzować jakiś poradnik o relacjach damsko-męskich i posłać im na dół? Pewnie byliby zadowoleni. Eckmann uśmiechnął się pod nosem. Jak to mówią: władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie. Ale ta kwestia ma jeszcze jeden aspekt. Możliwość bezkarnego szafowania okrucieństwem budzi w człowieku żądzę pastwienia się nad innymi. Jak kot bawiący się myszą dla czystej przyjemności. Jak chłopczyk w ogrodzie, który posypuje solą z solniczki wijącego się w mękach ślimaka. Niezmiernie łatwo byłoby ulec takiej pokusie. Tylko że... istniał jeszcze Christopher. Gdyby Christopher kiedykolwiek odkrył prawdę, gdyby się dowiedział... Ci dwoje w jakimś sensie należeli przecież do chłopca, tak jak on do nich, więc raniąc ich, Eckmann zraniłby również Christophera, a raniąc Christophera – zraniłby samego siebie. Bo on miał teraz syna. Miał rodzinę, miał obowiązki wszelkiego rodzaju. Nie przestawał obserwować tych dwojga. Oni wiedzieli, że na nich patrzy. Musieli wiedzieć. Jego głowa, pochylona nad kopułą, przesłaniała światło dzienne, powodując na ich planecie częściowe zaćmienie realnego słońca. Zimą mieli słońce żarówkę i księżyc żarówkę. Kiedy Eckmann chciał ich ukarać, wyłączał księżyc wcześniej, a słońce zapalał z opóźnieniem. Stwórca wszechświata był wszak do tego zdolny jako wszechmocny, wszechwiedzący i wszystkowidzący. Tak – Eckmann znów uśmiechnął się do siebie – najwyraźniej się pokłócili. Jej twarz, wciąż śliczna, straciła jednak na urodzie, ściągnięta gniewem i hamowaną irytacją. To również, szczerze mówiąc, uradowało Eckmanna. On i ona w milczeniu. Ale właśnie gdy Eckmann miał odłożyć jubilerski okular, mężczyzna wyciągnął rękę i dotknął ramienia kobiety. Powiedział przy tym coś, co ją wyraźnie rozbroiło, irytacja minęła w jednej chwili i padli sobie w ramiona. Tak jakby Eckmann wcale nie patrzył, jakby go tu nie było, jakby w ogóle nie istniał – a może właśnie na złość jemu, żeby mu dokuczyć, pokazać, że chociaż ma prawie wszystko, co mieć można, to jedno zawsze pozostanie dla niego niedostępne: Poppea i dobrowolny dar jej miłości. Rozmyślnie kopnął biurko. Mebel zadrżał, co musiało ich nieźle przestraszyć. Wszak to istne trzęsienie ziemi w miniaturowym mieście pod szklaną kopułą – mieście fasad i pustych wnętrz, mieście pozorów i kopii, mieście drzwi, które się nie otwierają, schodów, które wiodą donikąd, mieście dwojga mieszkańców. Przydałby im się pewnie ktoś do towarzystwa – tak, to jest myśl. Eckmann znów się uśmiechnął. Wpuścić ich tam więcej? Ciekawy eksperyment. Jedno, dwoje, stopniowo, pomalutku... Po jednej osobie naraz – kto by zauważył? Ludzie przychodzą przecież i odchodzą, świat roi się od niespokojnych duchów. Kto to dostrzeże, kto się przejmie? Pojedynczo, po trochu, Eckmann mógłby zaludnić swój prywatny świat. Pan stworzenia, władca wszystkiego, co ogarnia okiem. Sam jednak nie miał wstępu do tego świata. A raczej, mógł go odwiedzić, ale bez szansy powrotu. Może dlatego właśnie Bóg zstąpił na ziemię tylko raz: na przeszkodzie stał problem powrotu do domu. Eckmann zmarszczył czoło. Jego niedosyt równy był satysfakcji. Drażniło go, że jak dotąd nie zdołał odwrócić procesu – oznaczało to bowiem niemożność sprowadzenia jej do dawnej postaci. Z dołu dobiegło go wołanie. To pomocnica z agencji. Eckmann podszedł do drzwi, odryglował je, uchylił i krzyknął: – Tak, może pani otwierać. I proszę przejrzeć pocztę. Ja tu kończę pracę. Z powrotem zamknął drzwi i przekręcił zasuwę. Nie daj Boże, żeby ktoś wtargnął tu teraz znienacka. Trzeba było przecież nakarmić zwierzęta. Na tę myśl znowu się uśmiechnął. „Dbaj o swoje zwierzątka, Ernst, bo nowych nie dostaniesz”. Głos matki zabrzmiał echem sprzed lat. Stała na końcu długiego korytarza, obok ojca, który zdawał się wiecznie rozczarowany synem. „Dbaj o swoje zwierzątka!” No więc przyszedł czas nakarmić zwierzątka – nakarmić i sprzątnąć po nich. Odpadki czekały co dzień rano w schludnie związanych miniaturowych czarnych plastikowych workach, dostarczanych pod kopułę zawczasu. Eckmann znów sięgnął po lupę jubilerską. Ostatnia inspekcja. Pora gimnastyki i rekreacji – którą zwierzęta zawdzięczały, rzecz jasna, łaskawości i dobroci Eckmanna. Mężczyzna siedział i malował. (Zminiaturyzowane farby, stołek, papier, pędzle i sztalugi uzyskał dzięki... komuż by innemu?) Kobieta gimnastykowała się, wykonując na rozgrzewkę serię skłonów i skrętów tułowiem. (Miniaturowy trykot i baletki otrzymała... no, od kogo?) I tak upływały im dni. Dziwne, ale mężczyzna malował najczęściej otaczającą go scenerię miniaturowego miasta. Tworzył więc sztukę ze sztuki – coś w rodzaju powieści o powieści, dramatu o dramacie: spiętrzenie nierzeczywistości. Czasami też malował ją. Pozowała mu. Do portretów, rysunków i szkiców z natury. On uczył ją rysunku, ona jego – tańca. Mieli wszystko, co potrzebne – no, może nie potrzebne, ale niezbędne – do prowadzenia życia. Bo największej swojej potrzeby spełnić nie mogli – podobnie jak Eckmann. Oni nie mogli wrócić; on nie mógł mieć Poppei. Jedyne, co mu po niej zostało, to obraz – akt namalowany przez Roberta. Eckmann trzymał go w domowym sejfie. Zabrał obraz z ich mieszkania. Gdy Christopher spał, wyjmował go czasem, kontemplował przez chwilę i chował z powrotem, zabezpieczając solidnym zamkiem z ciężkim kluczem. Zdarzało się też, że Robert malował syna: tworzył portrety pamięciowe Christophera – ale dawnego, nie obecnego, który był starszy i wyższy, twarz miał bardziej pociągłą, wydatniejsze kości policzkowe, a kończyny chwilowo nieproporcjonalnie długie i niezdarne. Robert nie wiedział nawet, że maluje tylko wspomnienia – portrety kogoś, kto już nie istnieje. Na początek ci dwoje uświadomili sobie obecność Eckmanna. Spoglądali w górę, osłaniając oczy, i machali rękami. Pierwsze zdjęcie kopuły napełniło ich zarazem nadzieją i lękiem: byli wolni, mogli odejść – ale dokąd? Przed nimi rozciągała się wielka drewniana pustynia biurka, a dalej był już koniec świata. Eckmann posłał im list. Napisał go, a potem zminiaturyzował. Z przykrością zawiadamiam... Z przykrością zawiadamiał, że proces jest na tym etapie nieodwracalny. Nie wyrażał skruchy z żadnego innego powodu. Informował, że bada możliwości powiększania, zarówno jak miniaturyzacji, lecz w najbliższym czasie nie należy raczej liczyć na efekty. A nawet gdyby był w stanie przywrócić ich do poprzedniego stanu – jak wielkie było prawdopodobieństwo, że to zrobi? Komunikacja była jednostronna, podobnie jak cały proces. Eckmann nie słyszał swoich więźniów – co może i lepiej. Musiał sam odgadywać ich potrzeby. A odpowiedzi udzielał na pytania, jakie, w jego mniemaniu, mogliby zadać. Posyłał im to, czego jego zdaniem potrzebowali, i informował o tym, co jego zdaniem powinni wiedzieć. Ani mniej, ani więcej. Nieraz się mylił, nieraz mylił się totalnie: posyłał im rzeczy w niewłaściwych rozmiarach albo w ogóle źle dobrane. Bywało, że czymś ich uraził. Martwił się, co będzie, gdy któreś z nich poważnie zachoruje – jedyne, co mógł zrobić, to przesyłać im środki przeciwbólowe, czyli nieść ulgę w powolnym umieraniu. Przez pewien czas odmawiali jedzenia. Eckmann codziennie przynosił swoje dary ofiarne, zdejmował szklaną kopułkę, włączał decelerator, poddawał wszystkie artykuły procesowi i deponował zminiaturyzowane zapasy na stałym miejscu. Nazajutrz zastawał je nietknięte. Z początku zląkł się, że oznacza to chorobę, której tak się obawiał. Ale nie. To był zwyczajny bunt – jakby strajk głodowy miał rangę kartki „Wychodzisz z więzienia” przy grze w Monopol. A przecież z tego więzienia nie było ucieczki. Witajcie w klubie – pomyślał sobie wtedy Eckmann. Zobaczcie, jak się żyje w cudzej skórze – w skórze outsidera, odmieńca, obcego, innego, dziwoląga. Wciąż zabierał nietknięte jedzenie i podrzucał nowe. Przyjmowali tylko wodę. Schudli oboje, osłabli, nabrali kanciastych ruchów. Większość czasu przesypiali albo leżeli bezczynnie na materacach, w podesłanej przez Eckmanna pościeli, wpatrzeni w pustkę, czekając, aż ich strajk głodowy cokolwiek zmieni. A strajk głodowy nie mógł zmienić nic. Zrozumieli to wreszcie i zaczęli z powrotem jeść. Zmobilizowała ich do tego dodatkowo myśl o Christopherze i obietnica Eckmanna, że będzie im dostarczał wiadomości o chłopcu. Christopher ma się dobrze i podjął naukę w nowej szkole. Ścinki, skrawki, okruchy informacji. Eckmann wydzielał je jak kostki cukru koniowi, nieregularnie, tytułem łaski i wielkiego przywileju. Udostępniał im gazety, bo wiadomości w gazetach były, z jego punktu widzenia, bezosobowe. Tu jakaś wojna, tam jakiś konflikt – cóż to miało za znaczenie dla osoby rozmiarów pyłka kurzu? Jaki wpływ miała taka osoba na życie – albo życie na nią? A jednak wiedza to potęga i Eckmann nieraz walczył z szatańską pokusą kłamstwa. Z przykrością zawiadamiam, że Christopher leży w szpitalu. Ostre zapalenie opon mózgowych. Potrzymać ich w napięciu, a po paru dniach: Christopher zapadł w śpiączkę. Spieszę do szpitala. Znów parę dni przerwy, niech się martwią. A co potem? Może: Szczęśliwie, Christopher wyzdrowiał zupełnie i od poniedziałku wraca do szkoły. Albo bez happy endu: Z żalem zawiadamiam, że Christopher zmarł dziś w nocy... Nigdy nie dowiedzieliby się, czy to prawda. Na szczęście dla nich, Eckmann nie był tego rodzaju człowiekiem. Na szczęście dla nich, miał skrupuły, miał zasady i swoistą moralność. O dziwo – tak. Mówił im prawdę, choć niepełną. Gorzko żałuję tego, co się stało... – zaczął kiedyś. Ale podarł tę notatkę. Przeprosiny i żale nie miały sensu. Co się stało, to się nie odstanie. Może pewnego dnia, gdy Eckmann odkryje metodę odwracania procesu, przyjdzie czas na skruchę. Tylko czy on skorzystałby z tej wiedzy i umiejętności, gdyby ją posiadł – czy zezwoliłby kiedykolwiek na powrót tych dwojga? Kto dobrowolnie wypuszcza lwy z klatki? Jak zatem Eckmann mógłby uwolnić ludzi, którzy mają wszelkie prawo go nienawidzić? Utrzymywał wobec nich ton półoficjalny. Sytuacja nie sprzyjała poufałości. Podawał więc nowiny bez komentarza. Christopher czuje się dobrze. Jest smutny, ale zdrów. Albo: Władze chcą go oddać pod opiekę państwa. Nie zgadzają się, aby zamieszkał na stałe ze mną, chociaż on sam wyraża taką chęć, zna mnie i uważa za przyjaciela. Ponieważ jednak jestem mężczyzną, i to samotnym, podejrzewają mnie o ukrytą motywację. Uważam to za niegodne i obraźliwe. Zasięgnę rady najlepszych adwokatów. Tak jakby obchodziła ich jego reputacja, jakby i oni oburzali się na szarganie dobrego imienia Eckmanna, imputowanie mu podejrzanych motywów i sugerowanie, że jest ciemnym typem o perwersyjnych skłonnościach. Ucieszy was zapewne wiadomość, że Christopher będzie jednak mógł zamieszkać u mnie. Po szczegółowym i chwilami uwłaczającym dochodzeniu na temat mego życia prywatnego władze zezwoliły Christopherowi wprowadzić się pod mój dach, pod warunkiem że zatrudnię osobę płci żeńskiej w charakterze gospodyni i guwernantki, co też uczyniłem. Nie cieszy mnie obecność w domu obcej osoby ani związane z tym koszty, ale dla dobra Christophera gotów jestem się z tym pogodzić. Omal nie dodał: Przynajmniej tyle mogę uczynić w zaistniałych okolicznościach – ale po raz kolejny zdołał w porę powściągnąć odruch skruchy. Przecież to tak, jakby żądać od kulawego psa, żeby sam się kopnął. Z jakiej racji on, Eckmann, ma bić się w piersi i błagać ich o przebaczenie? Komu zależy na przebaczeniu takich mikroskopijnych ludzików? Jaką miarę, jaką wagę ma ich przebaczenie? Minimalne, bezwartościowe, ledwie widoczne – tak samo jak oni? Jakkolwiek Christopher wydaje się zadowolony ze szkoły postanowiłem jako jego opiekun prawny przenieść go do Abbey School, gdzie, jak mniemam, odbierze lepsze wykształcenie. Klasy są tam mniej liczne, program nauki bogatszy a wyposażenie – zwłaszcza w dziedzinie przedmiotów ścisłych, szczególnie bliskich zainteresowaniom i zdolnościom Christophera – nieporównanie doskonalsze. Czuł się, jakby wysyłał szkolne raporty do dziadków chłopca lub innych osób zainteresowanych. Zakładam, że nie zgłaszacie obiekcji. Jeśli jest inaczej, dajcie temu wyraz natychmiast po przeczytaniu tego listu. Będę was obserwował i uważał na wszelkie znaki protestu. To niesamowite, że Eckmann – uczyniwszy to, co uczynił – szukał poparcia tych dwojga dla swoich planowanych posunięć. Nie zgłosili zastrzeżeń. Może po prostu uznali go za wariata – kompletnego i nieuleczalnego szaleńca. Autentyczne szkolne raporty też przesyłał im w wersji zminiaturyzowanej. Jak widać z załączonego raportu, Christopher uczy się bardzo dobrze w nowej szkole. Integruje się doskonale, a jego osiągnięcia przerosły wszelkie oczekiwania. Uzyskał już kilka dyplomów oraz nagrodę za wyniki w naukach ścisłych. Potem przyszło pogorszenie. Chłopcu brakowało ręki ojca. W minionym semestrze Christopher nie spisał się najlepiej. Jest ostatnio bardzo trudny i zamknięty w sobie. Nadal tęskni za wami. Miewa długie okresy milczącego przygnębienia i apatii, jak zwierzę w czasie hibernacji. Zdarzają mu się chwile pozornego zapomnienia, ale potem wszystko wraca. Wciąż żyje nadzieją jakiejś wieści o was. Niewiedza dręczy go, ale jak mam powiedzieć mu prawdę? Czas płynie. Chwilami odnoszę wrażenie, że rany się zabliźniły, ale zaraz widzę jasno, że ból trwa. Martwię się o niego. Jaka czeka go przyszłość, skoro teraźniejszość ma wypełnioną tęsknotą za przeszłością? I znów w bardziej optymistycznym tonie: Kolejne celujące świadectwo Christophera! Raporty ujawniały nie tylko osiągnięcia chłopca, lecz przede wszystkim osobistą dumę Eckmanna z jego postępów. Zupełnie jakby pisał o rodzonym dziecku, z krwi i kości, własnym synu i dziedzicu. Którym Christopher pomału się stawał. Piszę, aby powiadomić was, o ile jest to przedmiotem waszej troski, że zabezpieczyłem Christophera finansowo na wypadek swojej przedwczesnej śmierci. Nie zazna ubóstwa. Nie jestem bogaczem, lecz powodzi mi się stosunkowo nieźle. Christopherowi nie zabraknie niczego. Założyłem fundusz powierniczy na jego konto. Czy macie jakieś potrzeby? Pewnego razu Robert wziął pędzel i zaczął malować na chodniku miniaturowego miasta gigantyczne w tamtej skali litery. Eckmann obserwował przez lupę, jak litery, a potem słowa nabierają sensu. Przypominało to zabawę w zgadywanie słówek. Najpierw „A”. Robert skończył malować olbrzymią – a w istocie jakże maleńką – literę, po czym spojrzał w górę, jakby pytał: „No i jak? Odczytałeś?”. Cóż jednak znaczyło samo „A”? Potem „N”. „AN”. „AN”? I co z tego? Eckmann wyszedł do łazienki. Gdy wrócił, napis na chodniku głosił: „ANTY”. Eckmann wciąż nie miał pewności. Domyślał się już, ale czekał na stuprocentowe potwierdzenie. Prześledził powstawanie dwóch kolejnych liter i dopiero wtedy opuścił pracownię. „ANTYBI”. Gdy powrócił z domu, niosąc tabletki w torebce, z zadowoleniem stwierdził, że nie mylił się co do rozwiązania. „ANTYBIOTYK”. Przechowywał pewien zapas antybiotyku w domowej apteczce: miały służyć pięciodniowej kuracji, z której w końcu nie skorzystał. Domyślił się, że to dla niej. Zachorowała widocznie, bo nie pojawiła się od rana. Leżała w łóżku, w jednym z częściowo wydrążonych domeczków; może miała wysoką gorączkę, może dopadł ją wrzód żołądka... Nie daj Boże, żeby potrzebna im kiedyś była operacja albo pilna interwencja dentysty. Co począłby wtedy Eckmann? Zminiaturyzowałby chirurga i cały blok operacyjny? Skurczyłby dentystę z wiertłem? Co robili ludzie sprzed epoki nowoczesnej chirurgii i stomatologii? Jakoś sobie przecież radzili. Jeden przeżył, drugi umarł i świat toczył się dalej. Pokazała się z powrotem po trzech dniach, lekko utykając. Musiało więc chodzić o drzazgę albo skaleczenie, po którym nastąpiło zakażenie krwi. Słowo „ANTYBIOTYK” pozostało na chodniku przez dłuższy czas. Jak graffiti, pospolity akt wandalizmu. Nie było deszczu, który mógłby je spłukać. W końcu chyba znudziło się Robertowi, bo je zamalował. A pewnego ranka, gdy Eckmann przyniósł dzienną rację pożywienia i napojów, na chodniku pod kopułą widniało gniewne hasło: „GŁUPI KARZEŁ”. Eckmann aż zachwiał się nad biurkiem, gubiąc jubilerską lupę, która potoczyła się na podłogę. Ból rozsadzał mu pierś, a serce biło nieregularnie. Trzepotanie to trwało jednak tylko parę chwil, po czym rytm serca wrócił do normy. Eckmann siadł, osłabiony i przybity. Więc oni wciąż mogą go krzywdzić? Nawet teraz mają moc zadawania mu głębokich ran – te drobiny ludzkie, te nicości, te pyłki kurzu? Wściekły, porwał ze skrzynki z narzędziami ciężki klucz francuski i uniósł go nad szklaną kopułą, gotów strzaskać w drobny mak wszystko i wszystkich w środku. „GŁUPI KARZEŁ”. Znów poczuł palpitacje serca. Usiadł ciężko i rozluźnił palce, wypuszczając z nich niedoszłe narzędzie zniszczenia. Nie, nie mógł zniszczyć czegoś tak wspaniałego, tak pięknego, czegoś, co kosztowało go tyle czasu, wysiłku, poświęceń i zdolności – to było przecież największe dzieło jego życia. Co więcej – nie mógł skrzywdzić jej. A może to ona wymalowała hasło na ulicy? Nie. To na pewno on. Na pewno on. Trzeba im było jednak dać nauczkę. Taki wybryk nie mógł im ujść na sucho. Tego dnia nie dostali jedzenia ani wody. Spodziewali się widocznie tego rodzaju sankcji, bo porobili zapasy. Jak duże – trudno było ocenić: na parę dni, na tydzień, może na dwa? W każdym razie Eckmann mógł ich spokojnie przetrzymać. Miał czas nieograniczony. Zamiast prowiantów, posłał im karteczkę z rozkazem: Zamalować natychmiast. Brak reakcji. Przeniósł więc kopułkę do szafki, gdzie przez całą dobę panowała ciemność. Wiedział, że nie dysponują żadnym innym światłem. On, Eckmann, był ich słońcem, ich księżycem, gwiazdami i niebem. Długo to trwało. Eckmann codziennie otwierał szafkę i zerkał do środka. Wciąż bez zmian. Wreszcie, po dziesięciu dniach, pierwsza litera została zamazana. „ŁUPI KARZEŁ”. Potem następna. „UPI KARZEŁ”. I dwie kolejne. „PI ARZEŁ”. Co to za wygłupy? Jeszcze teraz żarty się ich trzymają? Nie dość im ciemnicy, głodu i pragnienia – ile potrafią wytrzymać? „I ZEŁ”. To ma być śmieszne? W końcu napis zniknął. Eckmann wystawił kopułkę z szafki i przywrócił im światło. Ale jedzenia jeszcze nie. Posłał następną kartkę z żądaniem: Przeprosić. Nazajutrz rano na ulicy widniało trzyliterowe słowo: „NIE”. Więc posłał kolejną wiadomość. Ja mam czas. Przez całą dobę nic się nie działo. Potem powoli na chodniku zaczął wyrastać napis: „PRZE”. I na tym się skończyło, dzień minął. Może już kiepsko z nimi. Zaczęli się chować, gdy nadchodził, wyczuwając z daleka wielki cień jego obecności. Może są tak wycieńczeni głodem i pragnieniem, że nie mają siły dokończyć napisu. Może wyczerpała im się energia, a może farba. Najpewniej jednak wyczerpał się ich gniew. Bo następnego ranka napis na chodniku głosił: „PRZEPRASZAMY”. No, to już lepiej. Eckmann dostarczył im trochę jedzenia i parę butelek wody. Nie za dużo, ale w miarę. Obciął racje żywnościowe. Postanowił odebrać im możliwość gromadzenia zapasów na czas oblężenia. „PRZEPRASZAMY”. Tak, to zdecydowanie lepiej. To Eckmannowi wystarczyło – przeprosiny. Nie chciał ich przecież krzywdzić, głodzić ani pozbawiać niczego. Ale czasem trzeba tupnąć, nie ma rady. Trzeba pokazać, kto tu rządzi. Nie miał wrażenia, że postąpił mściwie – przeciwnie, raczej czuł, że zachował się z umiarem. Mógł przecież zażądać jeszcze słowa „PROSIMY”, nawet „PROSIMY BARDZO”. To komiczne, jak umieli mu dokuczyć. Tacy maleńcy, a potrafili zaleźć za skórę. Zdawało mu się, że ma to już za sobą, wszystkie docinki z dzieciństwa, z dawnych lat. A jednak kij czy kamień zawsze złamie kość; ostre słowo wciąż rani, nawet gdy usta, które je wyrzekły, dawno zamilkły. Ludzie świetnie o tym wiedzą. Wolał utrzymywać z nimi porozumienie jednostronne. Eckmann podszedł do okna, by uruchomić decelerator. Procedura, mimo skomplikowanej konstrukcji, była w istocie prosta. Sprowadzała się do zwyczajnego odwrócenia. Jak wie każdy uczeń i uczennica (o ile uważali na lekcjach fizyki), w myśl teorii względności Einsteina każdy obiekt osiągający prędkość zbliżoną do prędkości światła zwiększa swą masę do nieskończoności. Na czym więc polega odwrotność zjawiska – druga strona tego teoretycznego medalu? Co stanie się w sytuacji maksymalnego spowolnienia, działania w kierunku przeciwnym? Gdy nadamy obiektowi... prędkość ciemności? Naturalnie, pojawia się tu zaraz zastrzeżenie logiczne: ciemność nie ma prędkości. Ciemność nie jest bowiem swoją własną obecnością, lecz przeciwnie: nieobecnością światła. Definiujemy ją negatywnie: nie przez to, czym jest, ale przez to, czym nie jest. Czy jednak słusznie? Czy przyjemność, na przykład, jest li tylko nieobecnością cierpienia? Czy więc, przez analogię, ciemność jest tylko nieobecnością światła, czy też może istnieniem samym w sobie, o suwerennych cechach? Istnieje materia... i antymateria. Istnieje światło i... Eckmannowi na chwilę zabrakło słowa... antyświatło? Które nie jest prostą nieobecnością światła, lecz czymś odrębnym, nieco – a raczej dalece – bardziej skomplikowanym. Co z tego wynika? Wróćmy do zagadnienia wstępnego. Jeśli obiekt poruszać się będzie z prędkością światła, osiągnie masę nieskończoną. Jeśli zaś odwrócimy sytuację i obiekt poruszać się będzie z prędkością antyświatła – z prędkością ciemności – to co się z nim stanie? Jego masa ulegnie... nieskończonemu pomniejszeniu? Będzie więc malała stopniowo, w miarę zbliżania się tempa ruchu obiektu do prędkości ciemności. Po przekroczeniu granicy cienia, gdy obiekt znajdzie się po drugiej stronie, jego masa może utrzymywać się na stałym poziomie, aż do ponownego wprawienia w ruch. Tyle że tego ostatniego etapu Eckmann nie zdołał jeszcze opanować. Nie wiedział, jak odwrócić kierunek prędkości. Może kiedyś, może kiedyś. Pokiwał głową i mrucząc pod nosem, zaczął nastawiać maszynerię. – Tak, nieskończenie małe. Dokładnie. Bardzo dobrze. Podregulował soczewki, teleskop i lustra. Szarpnął włącznik i uruchomił cud. Obserwował proces jak zahipnotyzowany, bo widok ten, bez względu na to, ile razy oglądany, nigdy go nie nudził. Żałował tylko, że nie ma świadka, kogoś, kto podzieliłby z nim niezwykłe doświadczenie i docenił jego geniusz – to jednak, z oczywistych względów, było niemożliwe. W grę wchodził tylko Christopher, a gdyby on się dowiedział... Warczenie ustało. Teleskop celował teraz prosto w blade poranne słońce. Światło wpadało przez dużą górną soczewkę i wychodziło dolną, zogniskowane w intensywny punkcik średnicy czubka szpilki. Eckmann precyzyjnym ruchem zmienił kąt ustawienia teleskopu i światło rozproszyło się po imponującej aranżacji rozmieszczonych w całej pracowni pryzmatów i luster. Wynalazca z satysfakcją obserwował proces rozszczepiania się światła w barwy tęczy, które po załamaniu znów przechodziły w pojedynczy promień światła białego, przeskakujący z lustra na lustro – a były to lustra o osobliwych kształtach, ustawione pod różnymi kątami. Następnie światło podróżowało dalej, przez soczewki polaryzujące i grube szklane piramidy, które na nowo rozszczepiały je w spektrum, kierując z wielkim impetem w cylindryczny system spiral i pętli. Stłumione buczenie oznajmiło, że ożył elektromagnes: wirował z narastającą szybkością, aż jego zamazany kształt przestał być widoczny. Jakby przekroczył stan dynamiki – przybrał na nowo pozór ciała stałego, nieruchomego; tak wielka była jego prędkość elektrostatyczna. – Teraz... – mruknął do siebie Eckmann. – Teraz... Ostatnia soczewka rzucała na ścianę w głębi pracowni czarny krąg o średnicy około dwunastu cali. Staranna obserwacja zdradzała jednak, że czarny krąg nie jest w istocie projekcją. Nie był on ani cieniem na ścianie, ani nieobecnością światła: był fizycznie obecną ciemnością. Zawisł w powietrzu niczym czarna kula, miniatura czarnej dziury kosmicznej, alternatywny wymiar, drobne rozdarcie materii czasu – luka w świecie, wiodąca do... Na obrzeżu czarnego dysku pojawiła się nikła, sina iskierka. Zaskwierczała, trzasnęła – i znikła. Eckmann podregulował soczewkę. Czarna dziura skurczyła się prawie do rozmiarów czubka szpilki. Wisiała teraz w powietrzu nie większa od kropki w tekście, prawie niewidoczna, lecz obdarzona tak niesamowitą siłą, że wprost czuło się, jak zagarnia, wciąga, wsysa w siebie. Eckmann zdjął szklaną kopułkę z miniaturowego miasta. Przesunął czarną dziurę tak, by zawisła nad maleńką ulicą. Rozejrzał się po pracowni za przyniesionymi rano zakupami. Na początek przeniósł na biurko jedną torbę. – Teraz... Uniósł torbę i pomalutku wprowadził ją w punkcik ciemności. Zniknęła. Eckmann wciąż trzymał uchwyt, ale reszty torby już nie było: pomniejszoną prawie do niewidzialności, wessała ją ciemność, jak wentylator wsysa dym. Puścił uchwyt. Torba spadła, niewidoczna już gołym okiem, na uliczkę miniaturowego miasta. Eckmann poszedł po następną. Powtórzył proces. Wreszcie wrzucił w mikroskopijną czeluść ciemności również trzecią torbę, z artykułami higienicznymi. Miał wrażenie, że pakunek zagłębia się w czarnym dysku ruchem wirowym, niczym woda spływająca w otwór zlewu. Im bliżej czarnej dziury, tym przyciąganie było silniejsze, przechodziło w gwałtowne ssanie. Eckmann czuł wyraźnie tę przemożną siłę, która wciągała w czarny punkcik torbę, a razem z torbą – jego rękę. Raptownie puścił uchwyt. Gdyby wciągnęło mu dłoń, gdyby on sam wpadł w czarną dziurę – to co wtedy? Kto utrzymywałby ich przy życiu? – Panie Eckmann? Jest pan tam? Eckmann aż podskoczył. Głos dochodził z bliska, tuż zza drzwi. Rozległo się gwałtowne pukanie. – Panie Eckmann! Panie Eckmann! Telefon do pana! To ta dziewczyna. Dzięki Bogu, że pamiętał o zamknięciu drzwi. Nie usłyszał nawet telefonu, chociaż miał w pracowni drugi aparat, podłączony do głównego. Może sam ściszył sygnał, chociaż nie pamiętał, żeby to robił. – Niech zostawi wiadomość! Proszę powiedzieć, że oddzwonię. – Ten ktoś mówi, że to ważne, panie Eckmann. – Oddzwonię. Kroki za drzwiami oddaliły się na dół. Ważne! – żachnął się w duchu Eckmann. Ludzie nie mają pojęcia, co znaczy: ważne. Podszedł do deceleratora i wyłączył mechanizm. Warkot słabł, aż zapadła cisza. Czarny punkcik jeszcze przez chwilę wisiał w powietrzu, jak kropka pod znakiem zapytania, blaknąc powoli jak wyszczerzony uśmiech Kota z Cheshire z Przygód Alicji w krainie czarów – aż znikł bez śladu. Eckmann z powrotem nakrył miniaturowe miasto szklaną kopułką. Zajrzał do środka przez lupę jubilerską. Tak, tak. Z wielkoduszną satysfakcją, z ojcowską wręcz aprobatą kiwał głową, patrząc, jak dwie maleńkie figurki zbierają z ulicy torby z żywnością i innymi zakupami. Wszystko chyba dotarło dzisiaj w porządku, żadna butelka się nie stłukła, żadne opakowanie się nie rozsypało. Akcja humanitarna – zrzut darów miłosierdzia – przebiegła bez szwanku. Dobrze, dobrze. Wszystko gra. Eckmann już chciał odłożyć lupę jubilerską – ale coś go powstrzymało. Jeszcze raz przypatrzył się z bliska miniaturowym postaciom uwijającym się wokół zapasów, którymi tak hojnie (i jak zwykle za darmo) uraczył ich władca świata. Istna, rzec można, manna z nieba. I przeszył go dreszcz. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. Zdjął z oka szkło jubilerskie, przetarł je, wypolerował starannie, otarł twarz, założył lupę z powrotem i zajrzał w kopułkę po raz trzeci. Nie, skądże, skądże. To przecież niemożliwe. To na pewno złudzenie. Złudzenie? Czy jednak... Obserwował, jak przenoszą zakupy do niszy, która im służyła za spiżarkę. Płytka nisza zaopatrzona była w drzwi – resztę domu stanowiła fasada. Eckmann nie budował przecież miasta z myślą o tym, że ktoś w nim zamieszka. A jednak tym dwojgu nie brakowało do życia niczego. Eckmann skrupulatnie o to dbał. Pewne rzeczy trudno było przekazać, to jasne, ale robił co mógł. Dostarczał im miniaturowe butle z gazem i piecyki. Filiżanki, spodeczki, talerze, sztućce, garnki i patelnie. Wszystko maleńkie, ale dla nich w sam raz. Żyli w Krainie Liliputów. W świecie minimalnym. Na pewno się pomylił. To tylko sweter, który włożyła na trykot, tak dziwnie się wybrzuszył, kiedy schyliła się po parę butelek wody. Tak, nic innego. Zwyczajny trik światła, iluzja ruchu. Pomylił się. Poczuł niebywałą ulgę. Odłożył szkło jubilerskie z uczuciem, że o włos uniknął niebezpieczeństwa. Wyobraźnia potrafi jednak płatać straszne figle, podsyłać najczarniejsze scenariusze. Najważniejsze jednak, że wszystko jest w porządku. Nie ma się czym martwić. Schował lupę w małym, skórzanym, wyłożonym aksamitem etui. Domknął pokrywkę, rozejrzał się raz jeszcze po pracowni i zostawił ich samym sobie – z rozpakowywaniem zakupów, śniadaniem, malowaniem, gimnastyką i wszelkimi innymi zajęciami, jakie sobie zaplanowali na ten dzień. Odbezpieczył zasuwę, a potem starannie zamknął drzwi od zewnątrz i schował klucz do kieszeni. Schodząc po schodach, wołał na dół do dziewczyny: – Już idę! Kto tam dzwonił? Czego chciał? Rzeczywiście coś ważnego? Powiedziała pani, że oddzwonię? Po czym, jak zwykle, zajął się sprawami galerii. Był to w końcu dzień jak co dzień. Kolejny zwyczajny dzień. Rozdział piętnasty NIESPODZIANKA – O, w ten sposób. Widzisz, Christopher? Spróbuj na zapałce. Rezerwy cierpliwości Eckmanna były na wyczerpaniu. Nagromadził ich więcej niż przeciętny osobnik, ale jednak dzieci to tylko dzieci. Potrafią raz-dwa wyczerpać całą cierpliwość człowieka, choćby jej miał nie wiadomo ile. Wychłepcze taki smarkacz do dna ocean cierpliwości i jeszcze się skarży, że było słone. Christopher wziął w ręce zapałkę i skalpel, gotów do kolejnej próby. To nie było trudne nacięcie, właściwie elementarnie proste, ale chłopiec jakoś nie mógł sobie z nim poradzić. – Spójrz jeszcze raz. Przypatrz się, jak ja to robię. Eckmann sięgnął do pudełka po zapałkę dla siebie, wybrał cienki skalpel i paroma zręcznymi nacięciami przekształcił główkę zapałki w Myszkę Miki. – Widziałeś? Teraz ty. Christopher spróbował. Tym razem ściął główkę zapałki, kalecząc się przy okazji w palec. Krew kapała do pudełka z zapałkami, znacząc na nich rozbryzgane kleksy. – No i widzisz, co zrobiłeś! Rozdzielił ich nagle mur złości. Christopher był zły na Eckmanna, że zmusza go do takich zadań – ale i na siebie, że okazał się w nich kompletnym beztalenciem. Ponosił porażkę za porażką, chociaż tak się starał – a zarazem wściekało go, że oczekuje się od niego sukcesów w dziedzinie, w której nie przejawia najmniejszych uzdolnień. – Przepraszam, Ernst. – Przepraszam! On mi mówi przepraszam! Całe zapałki zakrwawione! Gdyby nie autentyczna złość obu stron, cała scena mogła wydać się komiczna. Poszło w końcu o pudełko zapałek warte parę pensów, czyli tyle co nic dla człowieka tak zamożnego jak Eckmann. – Ja nie chcę tego robić! Nie nadaję się! – Bo się nie starasz! – Nie znoszę tego! Właśnie że się starałem! – Za mało! Nie poświęcasz dość czasu na próby. A to nie przychodzi z dnia na dzień. Trzeba ciężko harować, żeby zostać artystą! – Ja wcale nie chcę być artystą! Nie jestem artystą! Nigdy nie byłem. Ty jesteś artystą. Mój tata był artystą. A ja nie. Ja jestem kimś innym. Kimś innym. Jestem sobą! – I co zamierzasz z sobą zrobić? – Jeszcze nie wiem. – W czym jesteś dobry? – Jeszcze nie wiem! – A wiesz, ile kosztuje czesne w twojej szkole? – Nie pchałem się do niej. Sam mnie przeniosłeś! – Dla twojego dobra. Tylko i wyłącznie dla twojego dobra! – Mnie tam było dobrze w starej szkole. Kłócili się – co Eckmann nagle sobie uświadomił – jak ojciec z synem. Podrostek, wkraczający w samodzielne, niezależne życie, i zrzędliwy rodzic, który czuje, jak osuwa się w przeszłość, tracąc znaczenie w świecie i wpływ na własne dziecko, a zyskując świadomość bliskiej starości i tego, że nie jest niezastąpiony – przeczucie schyłku. – Chciałem ci pomóc, przygarnąłem cię, dałem dach nad głową. I tak mi się odpłacasz?! – Jeżeli sprawiam kłopot, to się wyprowadzę. Pójdę stąd. Nie mam zamiaru pchać się, gdzie mnie nie chcą. Dam sobie radę. Nie zginę. Znajdę sobie miejsce. Mam znajomych. – Włóczykijów i nierobów! Ulicznych malarzy, mimów, żonglerów, akrobatów, połykaczy ognia! To są twoi znajomi! – Mój tata był ulicznym malarzem! Nie masz prawa tak o nim mówić. Nie obijał się! Był prawdziwy – autentyczny! Nie sprzedawał się tak jak ty! I Poppea też była prawdziwa. Nigdy nie zrobiła nic złego! Im zależało nie tylko na pieniądzach! Eckmannowi serce waliło jak młot, a ręce rwały się do bicia – ledwo je powstrzymał. – Ja się sprzedaję? Ja? O co ci chodzi? Mnie też zależy nie tylko na pieniądzach! To niesprawiedliwe! Moja sztuka zasługuje na taki sam szacunek jak każda inna! Uważasz, że jak człowiekowi dobrze się powodzi, to nie dlatego że sobie na to zasłużył, tylko dlatego że się sprzedaje? Klęska to tytuł do chwały, tak uważasz? Dobry artysta to nieudacznik? – Mój tata nie był nieudacznikiem! Po prostu nie dbał o pieniądze, i tyle. Wiedział, że są ważniejsze rzeczy. Czy wszystko mierzy się pieniędzmi? – Czy wszystko mierzy się ich brakiem? – odparował Eckmann. – Co ty tam wiesz, w twoim wieku! Ja zawsze byłem wierny swojej sztuce – zawsze. Masz ty pojęcie, jakie to było trudne dla mnie?! Cisza. Atmosfera stała się gęsta, klaustrofobiczna. Obaj milczeli. Eckmann podszedł do komody, otworzył szufladę, wyjął plaster i chusteczkę odkażającą w zapieczętowanej saszetce. – Masz, zrób sobie opatrunek. Rzucił akcesoria na stół. Christopher przemył skaleczenie i zakleił palec plastrem. Spojrzał na Eckmanna z miną nadąsaną i zaciętą. Nikt mu nie będzie rozkazywał. Ma swój rozum. I potrafi się uprzeć, jak trzeba. Jest synem swojego ojca. „A nie twoim – pomyślał ze złością. – Jestem synem swojego ojca. Prawdziwego ojca. Mam go we krwi i w genach. I potrafię być jak on uparty. Wiem, że mnie nie porzucił, że nigdy by tego nie zrobił. Coś mu się stało, coś złego. Spotkało go coś złego, a ja kiedyś odkryję prawdę. Nie jestem artystą, nie umiem malować ani rysować, ale i tak jestem synem swojego ojca. Nie twoim. Jego”. Mały człowieczek stał przy oknie i wyglądał na ulicę. Christopher obserwował go. „Zobacz. Zobacz, jaki jesteś mały. A ja nie. Już jestem wyższy od ciebie. Jestem synem swojego taty”. Złość pomału opuszczała Eckmanna, a na jej miejsce wkradała się melancholia. Być znienawidzonym przez osobę, którą się kocha... Dlaczego to się zawsze tak kończyło, dlaczego? On przecież chciał dla chłopca jak najlepiej, niczego więcej nie pragnął. A może zbytnio się przejmuje? Może Christopher na tym etapie swojego rozwoju odnosiłby się identycznie do rodzonego ojca, chociaż uważa i deklaruje, że byłoby inaczej? Tak, na pewno zachowywałby się podobnie. Z własnym ojcem też by się kłócił. To naturalna kolej rzeczy, takie jest życie. Eckmann zanadto się przejmuje. Niepotrzebnie robi z igły widły. Odwrócił się. Spojrzeli sobie w oczy. Christopher uśmiechnął się nagle od ucha do ucha, z niewymuszoną, spontaniczną, szczerą serdecznością. – Przepraszam, Ernst. Nie chciałem tego powiedzieć. Taki uśmiech potrafił stopić lody nawet w sercu Eckmanna. – To ja przepraszam, Christopher. Moja wina. – Wiesz, Ernst... – Co takiego, Christopher? – Ty, widzisz, jesteś taki świetny w swojej pracy, przychodzi ci ona z taką, mimo wszystko, łatwością, że... że pewnie nie umiesz sobie wyobrazić, jakie to trudne dla kogoś, kto w ogóle nie ma do tego zdolności. Eckmann aż usiadł, wzruszony komplementem i zdjęty skruchą. – Umówmy się zatem, że nigdy nie zostaniesz mistrzem miniatury, zgoda? – Zgoda. Umowa stoi. – I koniec kłótni. – Koniec kłótni. Eckmann wstał z powrotem. – Idę teraz do pracowni... mam coś do zrobienia. Nie będzie ci smutno samemu? – Nie. Zresztą Lucy jest w domu. Gospodyni zajmowała oddzielne mieszkanko w suterenie. Ten wieczór spędzała akurat przed telewizorem. – Ernst? – Christopher? – Jeszcze raz przepraszam cię za to, co powiedziałem. Ja... jestem ci wdzięczny. Zawsze byłeś dla mnie dobry. Naprawdę. – Kiedy... dla mnie to przyjemność, Christopher. Chłopiec szedł już do drzwi, ale znów się odwrócił. – Ernst... – Tak, Christopher? – Nie było żadnych wiadomości, prawda? Eckmann zesztywniał w czujnym napięciu. – Nie, niestety. Nagroda wciąż czeka, oczywiście, ale na razie... nic. – Nic... – Przykro mi. – A nie myślisz... – O czym, Christopher? – Nie. Już nic. – Powiedz, o co chciałeś spytać. – Tak mi tylko przyszło do głowy, że gdybyśmy podnieśli nagrodę, to może... może ktoś by się zgłosił z jakąś... jakąś informacją... albo w ogóle... – Ależ oczywiście, że można spróbować. Z całą pewnością, jasne, nawet trzeba. – Głupio mi o to prosić, tyle już zrobiłeś... – Nie, nie. Nie ma o czym mówić. Załatwię to. Podniesiemy nagrodę. Pamiętaj jednak, że mieliśmy już fałszywe doniesienia – fałszywe tropy, złudne nadzieje, alarmy... – Tak, pamiętam. I wiem, że minęło dużo czasu, ale nigdy nic nie wiadomo... jeśli miał amnezję, został pobity i błąka się gdzieś, nie wiedząc sam, kim jest? Ktoś mógł go widzieć. A może drugi raz dostanie w głowę i pamięć mu wróci, tak jak to bywa w książkach albo w tym filmie, który razem oglądaliśmy? W każdej chwili coś może się zdarzyć... Eckmann przeczekał spokojnie potok słów. Znał je na pamięć i znosił już wiele razy. – Nigdy nic nie wiadomo, prawda, Ernst? Nigdy nic nie wiadomo. Eckmann z powagą pokiwał głową. – Masz rację, Christopher. Nigdy nic nie wiadomo. Obiecuję ci, że nagroda zostanie podwyższona. – O ile, twoim zdaniem, byłoby...? – Podwoimy ją! – Podwoimy? Jesteś pewien, że to nie za dużo? Możemy sobie na to pozwolić? Eckmann nie przegapił liczby mnogiej w ostatnim pytaniu. Czy możemy sobie na to pozwolić. My. A więc znów stanowili my – ciało zbiorowe zjednoczone we wspólnym przedsięwzięciu, związane wzajemnym uczuciem. My. Ty i ja. Zaimek wspólnoty. Pierwsza osoba liczby mnogiej. Eckmann kiwnął głową. – Możemy sobie pozwolić. Zajmę się tym jutro. – Dziękuję, Ernst. Jesteś bardzo dobry. Eckmann odchrząknął, skłonił się i skierował do drzwi. Bywał hojny w różnych okolicznościach, to prawda. Lecz akurat w tym konkretnym przypadku okazanie hojności przyszło mu wyjątkowo łatwo, gdyż nic nie kosztowało podwojenie wartości nagrody, która z całą pewnością – z racji nieodwracalnych faktów – nigdy nie miała zostać odebrana. – Aha, Christopher... – Słucham? – Skoro sztuka cię nie pociąga, to może... nauka? – Tak. Lubię nauki ścisłe. – Więc może zostaniesz naukowcem. – Może, czemu nie. – Podobałoby ci się to? – Chyba tak. – Więc popracujemy w tym kierunku. – Okej, w porządku. – To będzie nasz cel. – Dobrze. – I koniec z rzeźbieniem w zapałkach. Chłopiec uniósł oklejony palec i uśmiechnął się. – Dobranoc, Christopher. – Dobranoc, Ernst. – Tylko nie kładź się za późno. – Nie. Nie za późno. Eckmann wyszedł z pokoju. Christopher rósł jak na drożdżach, z każdym dniem szybciej. Rysy mu się zmieniały: był coraz bardziej podobny do Roberta. Nawet w ruchach i zachowaniu odziedziczył po nim pewne manieryzmy. Nie ulegało wątpliwości, że jest synem swojego ojca. To się rzucało w oczy. Eckmann wymknął się na ulicę i tradycyjną trasą podążył do galerii. Noc była piękna. Parę mew, które zapędziły się w głąb lądu, walczyło z gołębiami na katedralnym placu o okruchy rzucane przez turystów. Wokół placu pełno było tabliczek z prośbą, aby nie karmić ptaków. „Gołębie zanieczyszczają miasto i roznoszą zarazki” – ostrzegała nielitościwie jedna z tablic. Ale ludzie, jak to ludzie, nie zwracali uwagi na takie apele. W pobliżu stała nawet budka, w której można było nabyć porcjowane ziarno dla ptaków. Eckmann obrzucił jej właściciela pogardliwym spojrzeniem – oto jeden z miejscowych nicponi, cwaniaków, ludzi ulicy, handlarzy od siedmiu boleści, którzy żyją z dnia na dzień. Zatrzymał się w kawiarni na lampkę wina. Kolację jadł z Christopherem i nie był już głodny. Zasiedział się przy pierwszym kieliszku i poprosił o następny, ale gdy kelner podszedł do niego po raz trzeci – odmówił. Dwa kieliszki to całkiem dość, skoro czeka go nocna praca. Rozluźniają odpowiednio ciało i umysł. Za to już po trzecim można by coś popsuć albo stłuc. Uiścił rachunek i oddalił się kaczym krokiem. Turysta, który siedział z dziećmi przy sąsiednim stoliku, zwrócił na niego uwagę, a gdy Eckmann znalazł się poza zasięgiem jego głosu, zaproponował pociechom, aby rzuciły garść okruszków także temu panu, który człapie jak kaczka. Dziatwa roześmiała się karnie na żart tatusia. Eckmann usłyszał ten śmiech. Ale spłynął on po nim jak woda po kaczce. Za twardą miał już skórę na takie strzały. Czuł się opancerzony. Szydercze śmiechy nie robiły już na nim wrażenia. Wszedłszy do galerii, udał się prosto na górę, do pracowni. Zostawił tam zapaloną lampę ze słabą żarówką. Jakiś czas temu uznał, że niepotrzebnym okrucieństwem z jego strony jest skazywać ich na długie godziny ciemności – dlatego zaczął zostawiać światło. Podszedł do biurka i naszykował sprzęt do pracy. Maleńkie miasto w jakiś dziwny sposób dotrzymywało mu towarzystwa – lubił mieć tych dwoje blisko siebie. Jak domowe zwierzątka? – przemknęło mu znów przez myśl. Owszem, może trochę jak domowe zwierzątka. Wziął się do pracy. Ostatnio nie szła mu zbyt gładko. Eksponatów miał dość na dłuższy czas, w galerii i w rezerwie. Czuł, że pewną dziedzinę swojej sztuki wyeksploatował – i co dalej? Co jest dostatecznie nowe i oryginalne, by zasługiwało na wystawienie? Chyba tylko... Spojrzał na kopułkę. Co oni tam dzisiaj porabiają? Jak im upływa czas? Szybko? Wolno? Czy ciąży nad nimi jak bagienne opary, jak mgła? Zabrał się za ostatnie rozpoczęte dzieło. Pod okularem mikroskopu rzeźbił kopię słynnego Pocałunku Rodina – z ziarnka ryżu. Naciął skalpelem. Ziarnko pękło. Strząsnął następne na szkło mikroskopu i zaczął od nowa. To był ryż basmati, indyjski, dobrej jakości; Eckmann wolał go od innych gatunków. Niektóre odmiany ryżu miały ziarna zaokrąglone i pękate, a ta – dłuższe, smuklejsze. Najważniejsza była cierpliwość, niewyczerpane pokłady cierpliwości. Cierpliwość, oddanie i jeszcze raz cierpliwość. Cierpliwość niemal anielska. Eckmann poczuł niemiły ucisk w dolnej lewej części klatki piersiowej, tuż nad przeponą. Zmienił pozycję i ból zelżał. Pewnie jakaś niestrawność albo zgaga, może po winie – mogło być odrobinę za kwaśne. Skupił się na pracy, odwzorowując w ziarnku kontur rzeźby według ustawionej naprzeciwko fotografii. Przez pewien czas praca posuwała się dobrze. Przyszedł czas na przerwę. Eckmann nalał wody do ekspresu i czekając, aż się zagotuje, postanowił zajrzeć pod kopułę, ciekaw, jak się wiedzie jej mieszkańcom. Czy też mają przerwę na kawę? Zdaje się, że posłał im paczkę kawy. Takiej, jaką sam pijał – z pozdrowieniami. Czasem, w przypływie dobrego humoru, posyłał im nawet wino. I zawsze starał się pamiętać o urodzinach. Takie drobiazgi znaczą bardzo wiele, gdy jest się... gdy samemu jest się drobiazgiem. Podarował im radio. Wątpił, czy będzie grało, ale chciał zaeksperymentować. Nigdy potem nie zauważył, żeby słuchali czegokolwiek, więc chyba radio faktycznie nie przetrwało miniaturyzacji – tak jak Eckmann się spodziewał. Odstawił na bok ryżową rzeźbę i przesunął mikroskop nad kopułkę. Bez porównania lepiej. Lupa jubilerska nie była zła, ale mikroskop dawał ostrzejszy, bardziej szczegółowy obraz. Pozwalał nawet dostrzec pierwsze oznaki starości – pogłębiające się bruzdy na policzkach i czole Roberta, wyżłobione gniewem i nieustępliwym uporem. Ach, tam są. Siedzą i czytają. Zgromadzili już całkiem sporą bibliotekę. Może pewnego dnia okaże się, że któreś potrzebuje okularów. To byłby problem; każda dolegliwość fizyczna stanowiła problem. A jeśli Eckmannowi coś się stanie – co będzie z nimi? Czy – jak faraon i jego słudzy zamurowani w grobowcu piramidy albo indyjski dostojnik i żony towarzyszące mu na stos – umrą wszyscy razem? Podregulował ostrość obrazu. Tak jest. Siedzieli obydwoje na stopniach miniaturowej katedry, czytając i gadając, aż przyszła pora spać. Ona wydawała się dziś wieczorem bardzo rozluźniona, weselsza niż ostatnimi czasy. Wyglądała kwitnąco – miniaturowe życie, mimo wszystko, najwyraźniej jej służyło. Przybrała nawet nieco na wadze, też z korzyścią dla siebie, bo zawsze była bardzo szczupła, wręcz chuda. Obserwował ją: odłożyła książkę, wstała i przeciągnęła się całym ciałem, prężąc ramiona w górę i stając na pointach – po czym wróciła do normalnej pozycji. Jej luźna sukienka towarzyszyła ruchom, uwydatniając kontury ciała. W pierwszej chwili Eckmann nie przyjął do wiadomości tego, co zobaczył. – Oj, Poppea, Poppea – mruknął. – Roztyłaś się. To na pewno wina trybu życia: za mało ruchu, za mało zajęć, nuda, nadmiar jedzenia dla zabicia monotonii. Poppea opuściła ręce. Za chwilę znów wspięła się na palce i zakręciła parę piruetów. Wirująca sukienka, tak jak poprzednio, przylgnęła do jej ciała. – Brzuszek ci rośnie, moja droga. Poppea podeszła do zaczytanego Roberta. Siadła przy nim, wyjęła mu książkę z rąk, odłożyła na schody, a dłoń Roberta położyła płasko na swoim żołądku, przyciskając obiema rękami, żeby jej się nie wymknęła. Nie. Nie na żołądku. Na łonie. Eckmann wstrzymał oddech, jak przy ostatnim dotknięciu skalpelem prawie gotowej już rzeźby – jak szlifierz diamentów przed decydującym cięciem bezcennego kamienia. Mijała sekunda za sekundą. Poczuł zimno na skórze, potem lepkość. Na jego czoło wystąpiły krople potu. Ona jest w ciąży. Spodziewają się dziecka. Jak śmieli! Bez jego pozwolenia! Bez pozwolenia boga! Odwrócił się, targany burzą emocji – zły, skrzywdzony, zaniepokojony, zatroskany, oburzony, przerażony, znieważony, upokorzony... właśnie: upokorzony. Upokorzyli go. Czuł się jak... jakby wrócił do domu i zastał żonę z kochankiem w małżeńskim łóżku, w swoim łóżku. Ktoś inny spał z jego żoną! To niemoralne, to oburzające, to zniewaga – oburzająca zniewaga wobec niego, akt niewiarygodnej bezczelności! Po tym wszystkim, co dla nich zrobił. Po tym wszystkim, co zrobił! Woda w ekspresie z sykiem spłynęła do filtra i zaczęła kapać do imbryka. Bulgotanie i parskanie trwało przez całe pięć minut, aż ostatnie krople przesiąkły przez filtr. Eckmann wstał, ledwo panując nad sobą. Mało brakowało, a zgruchotałby miniaturowe miasto, z jego szklanym niebem, mieszkańcami i przyszłymi mieszkańcami. Wystarczył jeden ruch – a jednak wybuch gniewu jakoś nie nastąpił. Wściekłość tętniła tylko w całym ciele Eckmanna jak przyspieszony puls. W końcu zidentyfikował ostatni składnik emocjonalnej zupy, która w nim wrzała: zawiść. Gorzka, zjadliwie zielona zawiść. Eckmann im zazdrościł. Nawet teraz, nawet w tej sytuacji, nie umiał z nimi wygrać. Ona spodziewa się dziecka – dziecka tamtego mężczyzny. Nie dziecka Eckmanna. Jego dziecka. Ale kto ich zamknął razem? Kto to umożliwił? Kto, gdy się lepiej zastanowić, sprawił, że nie mogło stać się inaczej? On, Eckmann. Sam był sobie winien. Dziwić się można najwyżej, że nie doszło do tego wcześniej. Przyrodni braciszek albo siostrzyczka dla Christophera. I znów jego dziecko. Trzeba ich za to ukarać. Tylko umiejętnie. Zemsta musi być stosowna do zbrodni. Odpłata w równej walucie. Co może przewyższyć radość oczekiwania narodzin dziecka? Jedynie żałoba po śmierci dziecka. Oko za oko, ząb za ząb, dziecko za dziecko. Powiadomi ich, że Christopher nie żyje. Niech ta radosna wieść spadnie na nich jak tona miniaturowych cegieł. Rozdział szesnasty GNIEW Nadzieja odtrącona Gniewem Serce psuje. A jednak Christopher nie tracił nadziei. W tych okolicznościach zakrawała ona raczej na nierealistyczny, nieuzasadniony optymizm, graniczący wręcz z łagodną formą szaleństwa. Mimo to fakt, że jego nadzieje i marzenia pozostawały niespełnione, nie oznaczał dla chłopca ich końca. Christopher wciąż wierzył, że ojciec pewnego dnia powróci. Tymczasem zadowolić się musiał panem Eckmannem. Żywił wobec niego ambiwalentne uczucia: wdzięczność – owszem, szacunek – owszem, sympatię – tak, nawet do tego by się przyznał. Ale z miłością było już gorzej. Pan Eckmann nie należał do osób łatwo budzących w innych uczucie miłości i nie miało to – przynajmniej w wypadku Christophera – nic wspólnego z jego wyglądem fizycznym. Ten bowiem już od dawna nie liczył się dla chłopca – o ile w ogóle kiedykolwiek miał dla niego znaczenie. Pan Eckmann był po prostu... panem Eckmannem. Był, jaki był: jego oczywista brzydota, pokraczna figura, szuranie nogami, kaczy chód, tembr głosu, nieproporcjonalnie rozrośnięte bary, mocne, grube palce, niezdolne z pozoru do jakiejkolwiek precyzyjnej czy subtelnej operacji – wszystko to rzeczywiście stanowiło pana Eckmanna, a zarazem go nie stanowiło. Christopher widział w nim kogoś innego: człowieka wielkiej hojności i dobroci, niezwykle uczuciowego i troskliwego, lecz zarazem – co chłopiec przeczuwał, choć nie umiałby ująć tego w słowa – człowieka o nieodwracalnie zrujnowanej duszy. Jakby w którymś momencie życia alienacja od reszty świata zadała mu śmiertelną ranę. Coś w nim pękło, nie zabliźniło się do końca i tak już miało pozostać na zawsze. Był w nim gniew, straszny, przerażający gniew. Wściekłość gracza, któremu dostała się w rozdaniu kiepska karta. Fakt, że innym przypadły w udziale karty jeszcze gorsze, nie sprawiał mu żadnej pociechy. W pierwszym odruchu Eckmann chciał wymierzyć swoim więźniom jakąś natychmiastową, doraźną karę. Pozbawić ich czegoś – może zamknąć w szafce, skazać na ciemności. Już sięgał po miniaturowe miasto, gdy uprzytomnił sobie haniebną małostkowość tego pomysłu – poniżyłby się jedynie, gdyby tak postąpił. Nie ruszył miasta. Wziął za to kartkę papieru i pospiesznie coś na niej napisał. Wcześniej była to tylko gimnastyka umysłu, fantazje na temat władzy, ale teraz zamierzał wcielić ideę w czyn. Z żalem zawiadamiam, że Christopher nie żyje. Zginął w wypadku na ulicy. Eckmann. Nie uwierzą. To zbyt nagłe, zbyt czytelne w tych okolicznościach, zbyt naciągane. Domyśla się, że to zemsta – gwałtowny, natychmiastowy rewanż za ich przewinienie. Poznają się na kłamstwie. Nie są głupi. Przeczytał wiadomość jeszcze raz. Do niczego. Farsa. Infantylna w dodatku. Pobrzmiewało w niej echo złośliwej piosenki: „Tralala, hop siup – jesteś w ciąży, a on trup”. Nie, nie. Wykluczone. Zmiął kartkę i cisnął do kosza. Natychmiast jednak, przestraszony, że ktoś mógłby ją wyciągnąć i przeczytać, wyciągnął papierową kulkę i podarł ją na drobne kawałki. Nie, o wiele lepiej będzie działać pomału, dozować niepokojące informacje. Na początek krótka notatka: Christopher niezbyt dobrze się dzisiaj czuje, nie poszedł do szkoły. Po paru dniach następna: Christopher, niestety, wciąż pozostaje w domu. Idę z nim do lekarza. Kilka dni przerwy i trzecia wiadomość: Christopher wrócił do szkoły, ale nadał skarży się na złe samopoczucie – silne bóle głowy. Lekarz zalecił badania specjalistyczne. Dłuższa przerwa, niech się pomartwią. Wreszcie: Byłem dziś z Christopherem w szpitalu. Skierowano go na konsultacje. Niepokojący wynik tomografii. Bóle głowy b. silne. Znów nie chodzi do szkoły. Gdy już dobrze najedzą się strachu i zaczną snuć domysły, kolejny liścik: Wolałbym tego nie pisać, ale muszę. Christopher jest poważnie chory: nieoperacyjny guz mózgu. Nowotwór rośnie bardzo gwałtownie. Pozostaje tylko się modlić. I niech się męczą. Zobaczymy, ile radości będą wtedy mieli z dziecka w jej łonie. To ich nauczy. Po kilku dniach przyjdzie pora na kolejną wiadomość, na wpół czytelną, nagryzmoloną na kolanie koślawą kaligrafią, zdradzającą pośpiech i zmęczenie: Wracam właśnie od łóżka Christophera. Spędzam teraz przy nim prawie całe dnie. Wyskoczyłem tylko na chwilę, by przekazać wam ten list. Christopher na przemian traci i odzyskuje świadomość. Cierpi niewyobrażalnie... (Tak, to dobre. Ten mały dodatek o niewyobrażalnym cierpieniu przekręci nóż wbity w serce ojca)... ale, dzięki Bogu, morfina zaczyna chyba w końcu działać. (Czy aby nie przesadził trochę z tym w końcu?) Muszę już lecieć z powrotem. Robimy co w naszej mocy. Potem zrobi się następną przerwę... jak długo tym razem? Dwa dni? Dwa długie dni, ciągnące się jak wieczność? Nie. Lepiej trzy. Niech tam, idźmy na całość. Cztery. Albo pięć. Nie. Najlepiej sześć. Idealnie. A po sześciu dniach ostatni komunikat (ewentualnie pokropiony tu i ówdzie wodą, która rozmyje atrament, udając łzy – bo przecież nie obejdzie się bez łez). Z największym żalem zawiadamiam, że Christopher odszedł od nas dziś nad ranem. Byłem przy nim aż do końca. Tuż przed ostateczną utratą świadomości myślał i mówił o was, wyrażając nadzieję, że kiedyś znów będziecie wszyscy razem. Przyjmijcie, proszę, moje najszczersze wyrazy współczucia i żałoby. Dopilnuję, aby Christopher został godnie pochowany. Brak mi słów na wyrażenie żalu z powodu wszystkiego, co się stało. Szczerze chciałbym móc odwrócić proces. Może kiedyś się to uda, może już wkrótce. Raz jeszcze przesyłam najszczersze wyrazy współczucia. Eckmann. To załatwi sprawę. W zupełności. Zatruje im radość na zawsze. Tak, kto ma wiedzę, ten ma władzę. Więcej nawet niż władzę: ten ma broń. Przykre to doprawdy, że wiedza daje władzę, skoro władza korumpuje absolutnie. Może parę dni później Eckmann prześle im kopię lekcjonarza mszy żałobnej, z tekstami psalmów, pieśni i czytań. Może dołączy nawet mały pukiel włosów Christophera. Tak, to byłby miły gest: mała pamiątka, pukiel włosów zmarłego. Drobny akcent artystyczny. Uspokojony, podniesiony na duchu, z odpowiednim planem zemsty w głowie, Eckmann poczuł większą skłonność do miłosierdzia. Odsłonił nawet żaluzje, żeby mieszkańcy kopułki mogli radować oczy blaskiem księżyca, gdy on sam opuści już pracownię na poddaszu, jak zwykle zamykając za sobą drzwi na klucz. Udał się do domu. Na ulicach było pusto. Minęła już godzina pierwsza. Przeszedł obok bramy łaźni rzymskich, zamkniętej i zabezpieczonej, wolnej od turystów. Pomyślał o czasach sprzed dwóch tysięcy lat, czasach rzymskiej okupacji tych terenów. Czy był wówczas ktoś taki jak on, kto wędrował nocą przez opustoszałe miasto, słuchając szczekania dzikich psów i szumu wiatru między kolumnami i pilastrami? Skoro, jak mówią, buntownik narodził się wcześniej niż państwo, to od jak dawna istniał wyrzutek, odmieniec, postać zmierzająca samotnie do domu? Pewnie od początku świata, od początku cywilizacji, od epoki jaskiniowej. Eckmann wszedł do mieszkania. Zdjął buty, włożył kapcie i po cichu wspiął się po schodach. W pokoju Christophera nadal paliło się światło. Drzwi były lekko uchylone. – Christopher... Wyszeptał imię chłopca i powoli otworzył drzwi. Christopher leżał w łóżku, z głową na poduszce, oczy miał zamknięte, ale w ręku wciąż trzymał książkę. Zasnął przy lekturze. Eckmann podszedł bliżej, wyjął mu książkę z dłoni, zaznaczył otwartą stronicę, zaginając jej róg, i odłożył lekturę na nocny stolik. Zaciekawiony, zerknął na okładkę. Buszujący w zbożu. Eckmann też kiedyś to czytał, dawno temu. Pamiętał, że książka jest wspaniała, ale nie byłby zdolny do niej wrócić. Zbyt boleśnie raniła serce. Spojrzał na Christophera: śpiący chłopiec był wzruszająco bezbronny. Eckmannowi przemknęło przez myśl, że mógłby właśnie teraz skoczyć po nożyczki i uciąć Christopherowi pukiel włosów – będzie jak znalazł, gdy przyjdzie odpowiednia pora. Christopher oddychał płytko i powoli. Gałki oczne poruszały się pod powiekami, śledząc jakieś senne majaki. Eckmann studiował twarz chłopca, o regularnych rysach i konwencjonalnej urodzie – jakże inną od jego własnej, napiętnowanej stygmatem inności, szpetoty. Nigdy nie będzie miał syna. Ani córki. Nikogo. Nigdy nie będzie miał żony i dziecka, rodziny. Nigdy. To była jego rodzina. Adoptowana, pożyczona, przywłaszczona podstępem i siłą. Czy zatem o to właśnie chodziło od początku? – spytał sam siebie Eckmann. Czy przedmiotem jego żarliwych pragnień była nie sama Poppea, lecz wizja owoców ich związku? Dziecko? Czy tego w istocie pożądał? Ciągłości? Nitki, która połączyłaby go zarówno z przyszłością, jak z przeszłością? Jego usta bezwiednie formowały słowa. – Mój syn – szepnął Eckmann. – Mój syn. Wyciągnął rękę i odgarnął włosy z czoła chłopca. W gruncie rzeczy, to przecież prawda. Christopher jest jego synem – on go kocha, on za niego odpowiada. On. I nikt inny. To jego syn, jego dziedzic, ktoś, kto przeniesie pamięć o nim poza granice śmierci, kto będzie go wspominał – z sympatią, z wdzięcznością, może nawet z miłością. – Dobranoc – powiedział cicho, gasząc nocną lampkę. Wyszedł z pokoju i udał się do swojej sypialni. Siadł na łóżku. Zapalił cygaro. Rzadko to robił, ale dzisiaj czuł przemożną potrzebę zaciągnięcia się dymem, który przyprawiał go o lekki zawrót głowy i poczucie oderwania od rzeczywistości. Już zrozumiał, że nie zdobędzie się na to. Na ukaranie ich. Jakże by mógł? To przecież dwie ukochane osoby Christophera. A on, Eckmann, kocha Christophera. Jakże więc mógłby skrzywdzić istoty, które tak wiele dla chłopca znaczą? Pośrednio skrzywdziłby wówczas i jego – Christopher, co prawda, nie byłby tego świadom, ale jednak... popsułoby to wszystko między nimi. Prędzej czy później dałoby znać o sobie, jak nieczyste sumienie, jak zła krew. Zazdrość i zawiść uchodziły z Eckmanna wraz z dymem cygara i rozwiewały się w powietrzu. Trzeba będzie poczynić plany, podjąć praktyczne kroki, pomyśleć o rzeczach, które mogą być im teraz potrzebne – książkach, ubraniach, preparatach mineralnych, szczególnie dla niej. Następna sprawa: sam poród. Jest tylko jeden człowiek, który może przy nim asystować – a czy ma on najbledsze choćby pojęcie o roli akuszera? Było o czym myśleć, było co planować. Na szczęście, zostało jeszcze sporo czasu. Nie ma pośpiechu – a to już coś. Eckmann położył się na plecach i wydmuchnął słup dymu prosto w sufit. Po chwili, odłożywszy cygaro na popielniczkę stojącą na szafce, sięgnął po pilota telewizora. Późno już bardzo, ale może uda się gdzieś złapać wiadomości. I wtedy go dopadło. Zaczęło się dokładnie pośrodku klatki piersiowej. Zrazu nie tyle jako ból, ile wrażenie ucisku. Po chwili zaczęło się rozszerzać. Promieniowało na zewnątrz i do góry – pod lewą łopatkę, a stamtąd w dół przez całą lewą rękę. Poczuł strach. Odruch paniki. A jednocześnie jakby działo się to poza nim, jakby obserwował kogoś innego. Skórę znów pokrył lepki pot. Na całym ciele, ale szczególnie od pasa w górę. Zimno, dreszcze. Wrażenie ucisku przeradzało się w ból. Nie ostry, nie ponad ludzką wytrzymałość, ale uporczywy, rytmiczny. Eckmann wiedział, co to znaczy, i bał się. Postanowił, że najlepiej będzie się nie ruszać. Poleżeć spokojnie – może samo przejdzie. A może czeka go śmierć. Tu, na łóżku, dziś w nocy. Nie bał się przecież śmierci. Rosnącego bólu – owszem; ale śmierci – nic a nic. Był na nią obojętny. Jak chce, niech przyjdzie, jemu wszystko jedno. Szczerze mówiąc, ucieszyłby się nawet, że już po wszystkim. Zrobił w życiu, co chciał, osiągnął, ile mógł. A teraz pozostało mu już tylko zabijanie czasu. Nagle jednak przypomniał sobie Christophera i swoje obowiązki wobec niego; pomyślał o dwóch – nie: trzech – całkowicie uzależnionych od siebie istotach bytujących w maleńkim mieście pod kopułą. On jeden wiedział o ich istnieniu, on jeden umiał korzystać z deceleratora, aby utrzymać ich przy życiu. Bóg nie ma łatwej roli. Z tym, że Bóg jest, rzecz jasna, nieśmiertelny. Bogu nigdy nie wysiądzie serce. Eckmann wciąż leżał nieruchomo na łóżku. Jego klatkę piersiową uciskała teraz z narastającą siłą ciężka dłoń. Dłoń mocarza. Jeśli naciśnie choćby odrobinę bardziej – zląkł się Eckmann – to... wydusi z niego życie. Obserwował wznoszący się spiralnie dym z cygara. Obserwował, jak cygaro popieleje, dopalając się samo, tak jak wszystkie porządne, drogie cygara, niezaprawione saletrą. Obserwował. Czekał. Ucisk na piersi wzmógł się. Jeszcze chwila, a mostek trzaśnie i klatka piersiowa Eckmanna stanie otworem – wtedy niewidzialna ręka sięgnie w głąb jamy i zdusi serce w garści. Nadal jednak nie czuł lęku przed śmiercią – przeciwnie: myślał o niej z życzliwą, wręcz radosną akceptacją, zmąconą jedynie lekkim żalem, że niedostatecznie zadbał o swą spuściznę. Pieniądze nie stanowiły problemu: wszystkie dostanie Christopher. Martwiła go tylko kopułka. Musi powiedzieć o niej Christopherowi, musi mu wytłumaczyć, musi uzyskać jego... rozgrzeszenie? – Christopher! Zawołał go po imieniu, ale głosem tak słabym, że chłopiec nie mógł usłyszeć. Spróbował krzyknąć głośniej, lecz ból mu na to nie pozwolił. No to nie będzie spowiedzi na łożu śmierci. Nie będzie ostatnich słów. Nie będzie nic. A trzeba było zostawić list, zapieczętowany, z zastrzeżeniem: „Na wypadek mojej śmierci”. Nie. Za mało dobitnie. „Na niechybną okoliczność mojej śmierci”. Zbyt histerycznie? W takim razie: „Otworzyć po mojej śmierci”. To wystarczy. Konwencjonalna formuła. List adresowany do Christophera, z dopiskiem na wierzchu zaklejonej koperty: „Otworzyć tylko i wyłącznie po mojej śmierci”. List schować w sejfie tutaj albo w galerii, a jeszcze lepiej powierzyć adwokatowi, u którego spisany został testament. Czy jednak nie ma ryzyka, że ktoś w biurze adwokackim zajrzy do środka – z czystej, ludzkiej ciekawości? Nie, nie. To profesjonaliści wysokiej klasy, z solidną reputacją. Zresztą, kto uwierzyłby w taką historię? Kto, z wyjątkiem Christophera? Teraz jednak za późno na listy i szokujące wyznania. Eckmann nie miał pojęcia, ile czasu tak przeleżał. Gdy ból zaczął wreszcie z wolna ustępować – stracił świadomość. Obudził się parę godzin później, zdumiony, że wciąż oddycha. Cerę miał szarą jak świt za oknem, był wycieńczony, kompletnie bez energii, a ból zostawił po sobie tępe ćmienie. W pierwszej chwili chciał wezwać pogotowie. Ale rozmyślił się. Postanowił poczekać do rana i pójść do lekarza. Rozebrał się i ułożył w chłodnej pościeli. Włączył koc elektryczny i zapadł w sen. Obudził się spocony, wyłączył koc – i znów zasnął. Było mu dziwnie błogo i szczęśliwie. To wielka ulga wiedzieć, że lada dzień można umrzeć. Rano Eckmann czuł się doskonale. Gdy zszedł na dół do kuchni, Christopher siedział już przy śniadaniu z gosposią. Eckmann przywitał ich i pozwolił nalać sobie kawy. – Wyjdę dzisiaj razem z tobą – powiedział do chłopca. – Muszę wstąpić do lekarza. Christopher spojrzał na niego przez stół, stroskany i zaniepokojony. Stracił już w życiu tyle bliskich osób, że najodleglejsza nawet możliwość utraty następnej wprawiała go w panikę. – Nic poważnego, mam nadzieję? – powiedziała gosposia, tonem, który z góry wykluczał jakąkolwiek poważniejszą dolegliwość. – Nie, nic poważnego – potwierdził Eckmann. – Zwykła... kontrola okresowa. Po kilku dniach, na podstawie przeprowadzonych badań, lekarz oznajmił Eckmannowi to, co ten sam już wiedział. – Przeszedł pan zawał. Umówię pana na konsultację z kardiologiem. On dokładniej odczyta zapis EKG. Kolejnych parę dni zwłoki, kolejne badania, w trakcie których Eckmann leżał plackiem na stole, podłączony do aparatury kilkunastoma kablami. – Widać bliznę pozawałową – oznajmił kardiolog. – Część tkanki mięśnia sercowego jest martwa. Świadczyć to może o wcześniejszych zawałach, których pan nie zauważył. – Czy to możliwe? – Tak. – A w przyszłości? – No cóż... – zawahał się konsultant, nie wiedząc, z jakim typem pacjenta ma do czynienia, jak wiele Eckmann już wie i ile powinien – a właściwie chce – się dowiedzieć. – Słyszałem, że po pierwszym zawale u większości osób zdarzają się następne. Kardiolog po chwili wahania skinął głową. – Owszem. To prawda. – Więc i mnie prawdopodobnie to czeka? – Tak. Znów chwila milczenia. – Czy następny zawał może mnie zabić? Konsultant przyzwyczajony był do owijania rzeczy w bawełnę. – Obawiam się – rzekł – że ma pan wrodzoną wadę serca. Dziwi mnie, że wcześniej jej nie wykryto. Z dużym prawdopodobieństwem wada ta wiąże się z pana... Jak to delikatnie ująć? – ...posturą. Ach tak. Eckmann siedział jak głaz. Bez słowa. Lekarz podał mu koszulę. Eckmann wciągnął ją na krótkie, muskularne ręce. Pozapinał guziki na potężnej, beczkowatej, porośniętej czarniawym zarostem klatce piersiowej. Wyglądał na siłacza zdolnego dźwignąć małą górę. A więc zdrada – pomyślał sobie ze złośliwą satysfakcją. Bomba zegarowa. Uśmiechnął się. Spisek – oto, co człowieka wykańcza: spisek własnego organizmu. Każdy zabija to, co kocha. A ponieważ każdy najbardziej kocha samego siebie – od siebie też zaczyna. Wstał, upchał skraj koszuli pod pasek spodni i podniósł wzrok na konsultanta. – Operacja nie wchodzi w rachubę? Mina kardiologa wyrażała powątpiewanie. – Wymiana zastawki? Rozrusznik? – Nie w tym problem. – A więc dieta? Więcej ruchu? Mniej ruchu? Używki? Co mi pan radzi? A może nic już nie da się dla mnie zrobić? – Zapiszę lek na rozrzedzenie krwi. I nitroglicerynę w spreju: w razie wystąpienia bólu proszę rozpylać ją pod język. Kiedy się skończy, lekarz prowadzący da panu następną receptę. Będziemy pana regularnie wzywać na badania i trzymać rękę na pulsie. – Więc jak długo? – Jak długo co? – Jak długo jeszcze będę żył? Kardiolog nie był zwolennikiem aż tak bezpośrednich pytań. Cenił szczerość, ale w pewnych sprawach wolał używać określeń mniej precyzyjnych. – Wiele lat – uśmiechnął się z zawodowym optymizmem, pozbawionym ciepła. – To znaczy ile? – Trudno powiedzieć. – Potrzebuję czterech. – Czterech? – Mam kogoś pod opieką. Syna. Czternastoletniego. Potrzebuję czterech lat. Za cztery lata on dorośnie i pójdzie na uniwersytet. Cztery lata. – Panie Eckmann, pan może żyć jeszcze i trzydzieści lat. – „Może trzydzieści” mnie nie urządza. Potrzebuję czterech z gwarancją pewności. Konsultant ściągnął z dłoni gumowe rękawiczki, wrzucił je do kosza i podszedł do zlewu, żeby umyć ręce – które przecież musiały być czyste. – Przykro mi, panie Eckmann. Chciałbym móc wystawiać pacjentom gwarancje – wszystkim pacjentom. – Więc wróży mi pan nawet trzydzieści, a czterech nie jest mi pan w stanie zagwarantować? Konsultant dalej mył ręce. – Nawet sobie nie mogę zagwarantować czterech, panie Eckmann. Znów uśmiechnął się zdawkowo. – No tak – pokiwał głową Eckmann. – To chyba niemożliwe. Takie jest życie. – Takie jest życie – potwierdził kardiolog. – A teraz, nie chcę pana ponaglać, ale... Ale za drzwiami czekał już następny pacjent. Eckmann wstąpił do sklepu z artykułami chemicznymi, po czym udał się do swojej galerii. Pomocnica siedziała przy kasie, a po sali wystawowej kręciło się trochę turystów. – Duży ruch od rana, pani Eleno? – Dosyć duży. – Będę w pracowni. – Dobrze, panie Eckmann. Odprowadziła go wzrokiem, myśląc sobie to, co myślały w podobnej sytuacji wszystkie jej poprzedniczki: „Śmieszny kurdupelek”. Tak też o nim mówiły w domu po pracy: – Posłali mnie dzisiaj do nowej roboty. – No i gdzie pracujesz? – U takiego jednego śmiesznego kurdupelka. Tego ranka najśmieszniejsze było jednak to, co Eckmann niósł w torbie: wystawała z niej mata do przewijania niemowląt i czerwona plastikowa grzechotka. Gdy wspinał się po schodach, grzechotka zsunęła się widocznie na dno torby, bo akompaniowała zamaszystym krokom Eckmanna jak marakasy. Rozdział siedemnasty ŁOTR Czas mijał. Wyjaśnienia sprzed lat przestawały wystarczać Christopherowi, który coraz częściej kwestionował to, co niegdyś przyjmował bez zastrzeżeń. W miarę jak dorastał, dojrzewały w nim wątpliwości. Coś się nie zgadzało w przedstawionej mu wersji zdarzeń; tkwił w niej jakiś błąd. Chłopiec uporczywie wracał myślą do widoku maleńkiej tancerki, kręcącej piruety na czubku szpilki; pamiętał jej mimikę, jej prawdziwe łzy, pamiętał, jak spadła na dół i leżała bezwładnie, niczym szmaciana lalka rzucona na podłogę. Było to tak dawno temu, że Christopher chwilami tracił pewność, czy jej sobie nie wymyślił. Ale tylko chwilami. Bo widział ją przecież naprawdę. Widział, jak tańczyła – nie z mechaniczną precyzją laleczki na pozytywce, tylko ze smutną rezygnacją – jakby nie miała wyboru. Wkrótce potem zniknęła. A pan Eckmann, na pytanie, jakim sposobem zdołał wreszcie wprawić rzeźbę w ruch, odpowiedział wymijająco: „Czip, zwyczajny czip komputerowy – ale trudne początki, nie całkiem się udało”. Nigdy więcej nie podjął tematu ani – o ile Christopher się orientował – prób usunięcia mankamentów i udoskonalenia procesu. Ale przecież to bez sensu. Pan Eckmann powinien był podjąć dalsze próby. Eksperyment, mimo ostatecznego niepowodzenia, był wszak zdumiewającym, graniczącym z cudem sukcesem. Tak płynna, naturalna animacja zadziwiałaby niezwykłością bez względu na wielkość figury. Jednak w odniesieniu do obiektu tak mikroskopijnych rozmiarów wydawała się niemal... cudem. Czemu więc pan Eckmann nie kontynuował prób? Dlaczego je zarzucił? To wbrew logice. Pan Eckmann nie należał do tych, którzy łatwo się poddają. Liczne dowody jego uporczywości stały w szklanych gablotach galerii: każdy mógł obejrzeć je przez mikroskop. Jednak nie dało się z nim o tym rozmawiać. Natychmiast jeżył się, irytował i zmieniał temat, mrucząc gniewnie, że stracił zainteresowanie, że to była pomyłka, ślepy zaułek, fałszywy trop. Twierdził, że ma ciekawsze, ważniejsze rzeczy do roboty. I na nich się teraz skupia, nad nimi pracuje – absorbuje go nowy projekt. Nowy proces, prowadzący do całkiem innego celu. Ale co to za cel – nie chciał wyjawić. Christopher znalazł na to tylko jedno wyjaśnienie: Poppea. Po jej zniknięciu Eckmann upadł na duchu. Stracił zainteresowanie i chęć do dalszych działań. Z perspektywy już nie dziecka, a nastolatka, doświadczającego uczuć i pragnień dotąd mu nieznanych, Christopher stworzył nowy scenariusz o przeszłości. Eckmann kochał się w Poppei, miał obsesję na jej punkcie. To wyjaśniało masę rzeczy: jego niechęć do Roberta, psią służalczość wobec Poppei, gotowość zaspokojenia każdej jej potrzeby i zachcianki, a także hamowaną, lecz niekiedy widoczną irytację Poppei na takie zachowanie. Eckmann oferował jej miłość, a ona jej zwyczajnie nie chciała. Godziła się najwyżej na przyjaźń, lecz przyjaźń przedłużała tylko udrękę Eckmanna, dając mu nadzieję na coś więcej, na co przecież ze strony Poppei nigdy nie mógł liczyć. Zacznijmy od zatrudnienia w galerii. Wyglądało to tak, jakby Eckmann chciał Poppeę kupić. Ale Poppea nie była do kupienia. Może pan Eckmann w końcu to sobie uświadomił. Może właśnie dlatego Poppea w końcu odeszła. Jakaś sprzeczka, jakieś żądanie, jakaś sytuacja dla niej nie do przyjęcia... Tak, co do tego nie było wątpliwości: pan Eckmann to człowiek dziwny i skomplikowany. W miarę dorastania Christopher czuł coraz wyraźniej, że po prostu go nie rozumie. Czasami zastanawiał się, czy pan Eckmann rozumie sam siebie. Myślał też często o swojej matce, o przyczynach rozpadu związku rodziców, o tym, czemu matka zostawiła ich obu, dokąd odeszła, czy go czasem wspomina, czy tęskni za nim, czy chciałaby go odzyskać. Bywało, że kłócił się z Eckmannem. Raz omal go nie uderzył. Poszło o szkolne zadanie. Eckmann znalazł je, na wpół ukończone, na podłodze w pokoju Christophera. Pełen najgorszych przeczuć, podniósł zeszyt i poszedł szukać Christophera. Zastał go przed telewizorem: chłopiec oglądał program, tak jak to sobie wcześniej zaplanował. Eckmann wparował jak burza, mały i wściekły, z pianą na ustach. Cisnął zeszyt i zażądał wyjaśnienia, dlaczego praca domowa jest niedokończona. Nie czekając na odpowiedź Christophera, wygłosił kolejną tyradę o swoim poświęceniu i czarnej niewdzięczności chłopca. – Czy ty wiesz, ile mnie kosztujesz? Ile wynosi czesne w twojej szkole? Masz pojęcie – masz chociaż cień pojęcia? Posłałem cię tam, żeby dać ci, co najlepsze, a ty mi się tak odpłacasz! Nie odrabiasz nawet pracy domowej! Siedzisz przed telewizorem! Odpowiedź na to była prosta, ale Christopher nie zamierzał jej wygłosić. Samo najście i zachowanie Eckmanna, fakt, że Eckmann stał oto między Christopherem a ekranem, uniemożliwiając chłopcu śledzenie programu – plus bezczelne wtargnięcie do jego pokoju... Tym razem posunął się za daleko. – A co ty sobie myślisz? Jakim prawem włazisz do mojego pokoju, grzebiesz w moich zeszytach, zbierasz moje rzeczy z podłogi? Czy ja wchodzę do twojego pokoju? Wtrącam się do twojej pracy? No, odpowiedz! – To co innego! – Co innego? – Ja płacę za twoją szkołę. Ty za mnie nie płacisz! – To pójdę do innej szkoły. Do takiej, za którą nie będziesz musiał płacić! Urządza cię to? Wystarczy? No to teraz złaź mi z drogi. Chcę obejrzeć telewizję. – Nie masz prawa oglądać telewizji, dopóki nie odrobisz pracy domowej. – Ta praca jest zadana na przyszły tydzień. Dlatego jej nie skończyłem. Bo mam jeszcze czas. Okej? Ale Eckmann nie mógł się już wycofać. – To mnie nie obchodzi. Masz ją skończyć teraz. To jest mój dom. Moja praca, moje pieniądze – ja za wszystko płacę. A ty uważasz to za oczywiste. Nie okazujesz mi za grosz szacunku. Dokończysz tę pracę, i to zaraz! Rób, co każę! – Dlaczego? – Bo jestem twoim ojcem! Christopher wstał. Trząsł się ze złości. Eckmann podniósł na niego wzrok, czujnie, z lękiem. – Ty nie jesteś... Słowa dławiły chłopca. Głos łamał mu się z emocji. Przełknął ślinę i wziął głęboki oddech, starając się opanować. – Ty nie jesteś... ty nie jesteś... moim... ojcem. I nigdy nie będziesz. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Eckmann przysiadł na sofie. Krew tętniła mu w całym ciele, serce szalało. Siedział w trwożnym oczekiwaniu drugiego zawału – bał się, że tym razem serce nie wytrzyma. Wyjął z kieszeni sprej nitroglicerynowy i dwukrotnie strzyknął nim sobie pod język. Już lepiej, lepiej. Oparł się i odliczył powoli do dwudziestu, koncentrując uwagę na kolejnych liczbach. Tak, on miał rację – Christopher miał rację. Nie należało wchodzić do jego pokoju. Eckmann wiedział przecież, że Christopher jest pilnym uczniem i nie potrzebuje pomocy ani nadzoru przy odrabianiu lekcji. Więc czemu to zrobił? Co pchnęło go do prowokacji, do walki o władzę? Sam nie wiedział. Może to, że Christopher dorastał, nie był już dzieckiem, które łatwo ugłaskać, przekupić. Może to, że chłopiec odejdzie niedługo z domu, a on, Eckmann, znów zostanie sam, całkiem sam, tak jak dawniej. Eckmann poszedł przeprosić. Zapukał do drzwi pokoju Christophera. – Christopher... – Idź stąd! – Twój program jeszcze się nie skończył. – Nie mam ochoty go oglądać. – Christopher... – Czego chcesz? Idź sobie. Dosyć złego już zrobiłeś! – Christopher... Przepraszam. Przepraszał szczerze. Także za wszystko, czego nie mógł chłopcu powiedzieć, chociaż bardzo chciał. Już miał odejść, gdy drzwi się otworzyły. – Ernst... – Słucham? – Ja też przepraszam. Christopher niezdarnie wyciągnął rękę. Eckmann ujął ją skwapliwie. Christopher nieporadnie, z zażenowaniem, objął Eckmanna za ramiona i uścisnął przelotnie. Eckmann chciał odpowiedzieć tym samym, ale chłopiec już się odsunął. Dopiero późnym wieczorem Eckmann uświadomił sobie, że był to ich pierwszy uścisk w życiu. Od lat nikt nie okazał mu uczucia w ten sposób. Zasypiał ze smutkiem, jakiego dawno już nie zaznał. Dziecko urodziło się letnią nocą. Eckmann nie był świadkiem narodzin, chociaż ciekawość nieraz gnała go o świcie do pracowni, bo wiedział, że termin jest bliski, więc a nuż uda się zobaczyć... Najwidoczniej obyło się bez powikłań, bo w przeciwnym razie Robert zapewne nie poradziłby sobie z sytuacją i dziecko – a może nawet i matka – nie miałoby szans przeżycia. Okazało się, że narodziny, podobnie jak śmierć, to wciąż operacja dość prymitywna. Eckmann spojrzał w mikroskop. Nie starał się świadomie kontrolować ani kanalizować emocji. Gdy uczucie przyszło spontanicznie, rozpoznał je jako trwożny zachwyt – nie tylko z powodu pojawienia się nowego życia, ale przede wszystkim z racji pojawienia się go właśnie tutaj, w tym miejscu, w tym... wymiarze. Zycie było jak kwiat, który wyrośnie wszędzie. I na pustyni, i na ugorze, i w tundrze, i w dżungli. Było zarazem niestrudzenie silne i nieskończenie delikatne. Tak uparte, że czepia się ostatniej niteczki, gotowe jak najdłużej znosić nieznośne cierpienie, byle tylko nie ulec śmierci. A zarazem tak kruche, że byle podmuch potrafi je zniszczyć – przyjdzie wicher, ulewa i kwiat życia zmarnieje, zwiędnie, jakby go nigdy nie było. Eckmann poczuł dumę. Wyobraził sobie swoje miniaturowe miasto pełne zabieganych obywateli, troszczących się o własne miniaturowe sprawy, a nie tylko o to, jak dostać się z powrotem tam, skąd przybyli. Zycie to życie, jak widać, gdziekolwiek się toczy. Duże czy małe, gigantyczne czy mikroskopijne, zawsze wygląda tak samo. Wielkość, jak to się mówi, nie ma nic do rzeczy. Może nazwą swoje miasto Eckmannville. Okazało się, że to dziewczynka. Eckmann nie mniej ucieszyłby się z chłopczyka. Ale chłopczyka już miał, dobrze więc, że trafiła się mu dziewczynka do pary. Oczywiście, nie rozumiał tego dosłownie – żadne z dzieci nie było jego własnym i wcale nie udawał, że jest inaczej. Traktował to raczej jak swoistą zabawę: zabawę w posiadanie. A swoją drogą, w sensie opieki i odpowiedzialności faktycznie należeli do niego. Stał się przykładnym ojcem. Może nawet trochę przeholował. Mniej uważał na to, kiedy robi zakupy i gdzie je zostawia. Raz zostawił w kuchni paczkę pieluch z różową etykietką. Christophera, gdy wrócił do domu, niecodzienny obiekt najpierw rozbawił, a potem zdumiał. – Co to jest? – zagadnął gosposię. Spojrzała na pieluchy z takim samym jak on niedowierzaniem. – Widocznie Ernst je kupił. Eckmann zastał ich deliberujących nad znaleziskiem. – A, tutaj są – powiedział. – Obiecałem, że kupię je... dla tej dziewczyny... która mi pomaga w galerii. Poprosiła, żebym... kupił je po drodze. Nie zabrzmiało to zbyt wiarygodnie. Eckmann robi sprawunki dla swojej pracownicy? I od kiedy to dziewczyna ma dziecko? – Jej siostra... – bąknął Eckmann i, nie kończąc zdania, bo poczerwieniał jak burak, chwycił paczkę pieluch i wyszedł. Nigdy więcej się to nie powtórzyło. – Miejmy nadzieję, że nie poprzestawiało mu się w głowie – podsumowała gosposia. Christopher skarcił ją surowym spojrzeniem, dając do zrozumienia, że nie wypada tak się wyrażać o pracodawcy. A jednak dziwny to był zakup, bez dwóch zdań. Eckmann dbał sumiennie o swoich podopiecznych. Odpowiednie jedzenie, niezbędne lekarstwa, stosowne akcesoria, zabawki, książeczki z obrazkami – wszystko po pomniejszeniu dostarczane było do miasta. Także dodatkowy zapas worków na śmieci, których było teraz więcej. Pełne worki, wystawione na ulicę, usuwał za pomocą tępej pesety, wypatrując ich przez lupę jubilerską. Nie chciał dopuścić do rozprzestrzenienia się w mieście zarazków. Pełnił więc teraz wszelkie funkcje, od troskliwej niańki po śmieciarza. Posłał im szampana. I dwa szerokie kieliszki. Obserwował, jak piją trunek, z ukrytą nadzieją, że skierują kieliszki w górę, wznosząc toast na jego cześć, na cześć bóstwa – kimkolwiek ono było. Ale nic z tego. Zastanawiał się czasem, jak bardzo go nienawidzą. Zapewne bezgranicznie. W odruchu łaskawości, a może skruchy, posłał im zdjęcia Christophera i kopie jego najnowszych raportów szkolnych, aby Robert przekonał się na własne oczy, jakie jego syn robi postępy, jak bardzo się zmienił i jak Eckmann wywiązuje się z obowiązków opiekuna. Christopher zastał go w swoim pokoju, poszukującego szkolnych raportów. Eckmann natychmiast przeprosił za wtargnięcie. – Wybacz, Christopher, ciekaw byłem tylko, czy masz gdzieś ostatnie raporty. Chciałbym z nich zrobić kserokopie na wypadek, gdyby miały się zawieruszyć. Christopherowi dało to do myślenia. Przyszło mu do głowy, że może Eckmann ma kochankę. Nie wydawało się to niemożliwe. Eckmann był mały, pokraczny i brzydki – ale jednak był mężczyzną. W dodatku dość zamożnym. A za pieniądze można czasem kupić to, czego z racji wieku czy wyglądu nie otrzymałoby się za darmo. Może dlatego tak często znika z domu po nocy. Może wcale nie pracuje. Może zrobił jej dziecko. To by wiele wyjaśniało. Pan Eckmann mógł wieść sekretne, drugie życie, o którym nikt nie miał pojęcia. Tak samo było przecież z Christopherem. Miał swoją dziewczynę – Trudy, koleżankę ze szkoły. Nie zwierzał się panu Eckmannowi z prywatnego życia ani pan Eckmann nie zwierzał się jemu. Żaden nie zadawał drugiemu pytań i żaden nie był okłamywany. Christopherowi taki układ całkiem odpowiadał. Był jeszcze list. Eckmann przechowywał jego oryginał w komputerze, zabezpieczony specjalnym hasłem, a wydrukowaną kopię zamknął w sejfie, razem z testamentem. Do Christophera. Otworzyć po mojej śmierci. Dokument wielokrotnie zmieniał formę. Eckmann bezustannie przeformułowywał jego treść. Co pewien czas drukował nową wersję i chował ją do sejfu na miejsce poprzedniej, którą niszczył. Kochany Christopherze, wiem, że trudno Ci będzie w to uwierzyć, a jeszcze trudniej wybaczyć mi, ale... Albo: Najdroższy Christopherze, błagam Cię, byś zdobył się na przebaczenie i nie znienawidził mnie za to, co uczyniłem, ale... Zawsze to „ale”. Nie umiał go ominąć. Może więc w całkiem innym tonie: Christopherze, wiem, że trudno Ci będzie pogodzić się z tym, ale... Nie, nie. Znów „ale”. Jak się go pozbyć? Nie było sposobu. W końcu Eckmann zaniechał dalszych prób. I nagle, pewnego sierpniowego dnia, w roku, w którym Christopher ukończył szkołę, dopadło to Eckmanna, gdy szedł na górę po schodach. Przyszło i stało się – tak po prostu. Bez ostrzeżenia, bezceremonialnie. Niósł właśnie do pracowni tort urodzinowy, zamówiony specjalnie w pobliskiej cukierni. Aż tu nagle... Tort przeznaczony był dla dziecka. Eckmann wybrał dekorację z cyfrą „4” wypisaną różowym lukrem, pod którą, na jego życzenie, dopisano tymże lukrem: „Dla Kochanej Marii”. Do tego cztery świeczki osadzone w cukrowych różyczkach, które miały ozdobić cztery rogi kwadratowego tortu. I kartki urodzinowe. Jedna już zaadresowana do Marii, z podpisem: „Wujek Ernst”, a pozostałe czyste, jakby kupione na zamówienie kogoś, kto w swoim czasie zapełni je tekstem. Oprócz tortu i kartek Eckmann niósł masę prezentów. Może dlatego stracił równowagę. Upominków było tyle, że ledwo je dźwigał: książeczki, zabawki, kredki, ubranka, mydełka, układanki, gumki do włosów, paczka kolorowych baloników, gry planszowe, koraliki, pudło czekoladek... Część prezentów była już pięknie pozawijana i opatrzona bilecikami z identycznym jak na kartce napisem: Kochanej Marii, z najlepszymi życzeniami w dniu urodzin, Wujek Ernst. Reszta upominków czekała na zapakowanie: w tym celu Eckmann taszczył na górę rolki ozdobnego papieru, bileciki okolicznościowe i taśmę klejącą. Z pośpiechu ominął nogą ostatni stopień przed podestem. Gdyby nie był tak obładowany, zdołałby może utrzymać równowagę, lecz w tej sytuacji musiałby rzucić wszystko, by ratować siebie, a za nic w świecie nie chciał upuścić tortu. Mała czeka na tort. Wie już o nim, obiecali jej. Wie też o Wujku Ernście i o tym, jak działa jej świat. Może gdy podrośnie, powiedzą jej prawdę. Na razie jednak Wujek Ernst odgrywał rolę Świętego Mikołaja: postaci, w którą wierzy się w dzieciństwie. Wujek Ernst przychodził z nieba, kiedy Maria spała albo udawała, że śpi, i przynosił jej prezenty. Byle tylko nie upuścić tortu. To byłoby straszne: pudło rozwaliłoby się, gubiąc różową wstążkę, a ciasto wylądowałoby na schodach, z połamanymi świeczkami i pokruszonym lukrem... Pani Zycie, piękna pani. Śmierć łotr czyha, gdzie popadnie. Gdy upadał, te słowa przemknęły mu przez głowę, nie wiadomo skąd, z dalekiej przeszłości, z lat szkolnych – wiersz, którego autora nawet nie pamiętał. Sam nie wiedział, że je zna. Runął na plecy, nie wypuszczając z rąk prezentów. Przestraszył się, że skręci kark – ale nie. Wylądował ciężko na niższym stopniu, lecz nie zatrzymał się tam, tylko turlał dalej w dół. Łotr w sypialni się zaczai. Zależało mu tylko na utrzymaniu prezentów. Otrzepie je potem, poukłada. Byle jej nie zawieść. Byle utrzymać tort i upominki. Powiedzieli jej już, że dostanie tort na urodziny. Urodziny bez kinderbalu, bez tłumu dzieci, bez klauna i magicznych sztuczek. Ale z prezentami i tortem. I ze specjalnym upominkiem od Wujka Ernsta. Spadał dalej. Łotr na schodach cię dopadnie. Uratował tort. W stanie nietkniętym. Uratował tort. Dla swojej małej dziecinki. Takiej małej, malutkiej, maciupeńkiej... Dziecinki. W tej samej chwili łotr dopadł go i ścisnął za serce. Już kolanem pierś twą dusi. To kara, to pewnie kara za wszystkie jego postępki. Już ma palce na twej krtani. Ale tym razem Eckmann nie zareagował spokojem i rezygnacją. Tym razem chciał walczyć, siłą woli zmusić łotra do ustąpienia. Chciał żyć, musiał żyć. Musiał dostać się do pracowni, na poddasze. Tam ktoś obchodził urodziny, ktoś wyjątkowy, bardzo dla niego ważny, ktoś, kogo Eckmann... kochał. Ona czeka na prezenty od Wujka Ernsta. Jego dziecinka. Jego pupilka. Nie widziałaś go nigdy, prawda, malutka? Nigdy nie widziałaś Wujka Ernsta. Najwyżej jako chmurę, jako wielką, bezkształtną chmurę na niebie. Ale kiedyś, może kiedyś... Odstawił ostrożnie prezenty i sięgnął ręką do kieszeni po sprej. Łotr chwycił go za ramię i wykręcił je boleśnie. Eckmann nie mógł wyprostować ręki, nie mógł dosięgnąć kieszeni. Łotr przygwoździł go do schodów. Koniec z nami Pod schodami. To też z tego wiersza? Nie. To z jakiejś piosenki. Łotr trzymał w garści jego serce. Eckmann był silny, silny jak byk, barczysty jak wół – ale to było silniejsze. A może wcale nie zmagał się z łotrem, tylko z własną siłą. Heroicznym wysiłkiem jeszcze raz sięgnął po sprej, ale nie natrafił na niego ręką. Ból wykrzywił jego palce w zesztywniałe szpony. Nagle ból ustąpił. I zapadła ciemność. Łotr zdobył, co chciał, więc ruszył dalej. Zszedł na palcach po schodach i opuścił galerię, niewidzialny dla nikogo. Przeniknął przez drzwi bez otwierania. Na ulicy wmieszał się w tłum. I zaczął tropić kolejną ofiarę. Pani Zycie, piękna pani. Przebrzmiała piękność, Niegdysiejsza. Zwiędła i nic z niej nie zostało. Eckmann leżał wśród prezentów, bilecików z życzeniami, rulonów papieru do pakownia, toreb, kredek. Tort wciąż trzymał w objęciach. Nietknięty. Uratował tort. Dla swojej idealnej dziecinki. Tylko że teraz nie miał jej kto przekazać tortu. Rozdział osiemnasty LIST Znalazł go Christopher. Przybiegł do domu z ważną wieścią. Znał już wyniki swoich egzaminów. Miały przyjść dopiero nazajutrz, ale zajrzał do szkoły na wypadek, gdyby pojawiły się wcześniej – i były. Wpadł do domu z rozradowaną miną, krzycząc głośno od progu: – Ernst! Ernst! Mam wyniki! Same celujące. Od góry do dołu. – Ernst! Ernst! Jesteś tam? Ale Eckmanna nie było. Widocznie siedzi jeszcze w galerii. Christopher mógł tam zadzwonić, ale chciał osobiście zakomunikować Eckmannowi radosną nowinę, więc złapał klucze i wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi. Pół sprintem, pół truchtem zmierzał do galerii, ściskając świadectwo w dłoni. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Eckmann się ucieszy. Chociaż na pewno nie tak jak on, Christopher. Teraz mógł przebierać w najlepszych uczelniach. Same celujące. Układał sobie w myślach, co powie w galerii Eckmannowi – na początek trochę się z nim podroczy, pożartuje. – Pamiętasz, Ernst, jak mi kiedyś palnąłeś kazanie o odrabianiu lekcji? Jak mi wypominałeś, że płacisz wysokie czesne, a ja marnuję twoje pieniądze? No więc, nie żebym chciał koniecznie mieć ostatnie słowo, ale rzuć, proszę, okiem na to świadectwo... Pan Eckmann w pierwszej chwili zachowa rezerwę. Z lekkim niepokojem, ostrożnie sięgnie po dokument. Wreszcie przeczyta i rozpromieni się z dumy. Postanowi, że trzeba to jakoś uczcić. Kolacją w lokalu. W kawiarni na placu. A może Christopherowi uda się go namówić, żeby chociaż raz w życiu zmienił restaurację? Może zaproszą Trudy? Właśnie, trzeba do niej zadzwonić, ciekawe, jak jej poszło. I do Reesa. Może dziś wieczorem Christopher zachowa się jak dojrzały mężczyzna i wyjawi panu Eckmannowi swoje podejrzenia co do jego kochanki. Wtedy i ją mogą zaprosić na kolację. Pan Eckmann i jego tajemnicza kobieta, Christopher i Trudy, celujące świadectwo – będzie co świętować. A od października uniwersytet, który Christopher sam wybierze – i który wybierze Christophera. Ernst będzie z niego dumny. Tata też będzie z niego dumny... Byłby dumny. Nie psujmy jednak tak pięknego dnia. To dobry dzień. Dziś wieczorem będą pili wino. Christopher dorósł już do tego. Będzie bełtał trunek w kieliszku tak samo jak Eckmann, gdy obserwował go z daleka jeszcze jako mały chłopiec, pozując ojcu do portretu dla zwabienia turystów. Galeria była zamknięta. Nacisnął dzwonek, ale bez rezultatu. Zastukał więc zardzewiałą kołatką – rat-a-tat-tat – aby powiadomić Eckmanna, że za drzwiami czeka wesoły żartowniś. Cisza. W takim razie Eckmann siedzi w pracowni i albo nie słyszy, albo uznał, że to jakiś niepożądany gość, któremu nie warto otwierać. Christopher wyjął pęk kluczy i wyłuskał z niego klucz do galerii. Otworzył drzwi i wbiegł do środka. – Ernst! Ernst! Ta cisza była jakaś dziwna. Christopher skierował się ku schodom. Coś jednak kazało mu po drodze zajrzeć do sali wystawowej. Panował tam niemy mrok. Na chłopca spoglądały niewidoczne mikroskopijne rzeźby. Niedźwiedź polarny, nie większy od ziarnka soli, patrzył z tępą obojętnością. Figury pod piramidami ani drgnęły: sfinks trwał niewzruszony i nieodgadniony, jak to sfinks. Wielbłąd wciąż przechodził przez ucho igielne, torując drogę do królestwa niebieskiego wszystkim bogaczom. – Ernst! To ja! Wszedł na schody, przeskakując długimi nogami po dwa, trzy, cztery stopnie. Był już wysoki – mierzył ponad sześć stóp – i silnie zbudowany, na progu męskości. A przy tym inteligentny, zdolny, życzliwy, dobry, dowcipny, lojalny, szlachetny... Żywy tytuł do chwały dla rodziców, nauczycieli i wychowawców. – Ernst! Gdzie jesteś? W końcu zajrzał pod schody. Eckmann leżał tam jak dziecko, które zasnęło w otoczeniu prezentów urodzinowych po długim, wspaniałym dniu. – Ernst... Ernst... Christopher ukląkł obok ciała. Potrzymał chwilę dłoń nad twarzą leżącego, sprawdzając, czy Eckmann oddycha. Nie oddychał. Christopher ujął go za nadgarstek i zbadał puls. Żadnego sygnału. Dotknął czoła Eckmanna. Skóra była już zimna. – Ernst... Ernst... obudź się, Ernst... Przyniosłem świadectwo... mam wyniki... Podniósł ciało i utulił je w ramionach. Z żałosnym uporem spróbował pokazać Eckmannowi dokument, unosząc jego głowę i odrzucając tym samym świadectwo zmysłów – fakt, że Eckmann jest już zimny, martwy. Podsunął mu papier pod nos jak sole trzeźwiące, zdolne go jeszcze ożywić. – Ernst... zobacz, Ernst... spójrz... to przyszło dzisiaj... dostałem ze szkoły. Wstąpiłem tam przypadkiem, po drodze do domu. Przedtem byłem na rowerze. Przez cały dzień. Z kolegami. Przejechaliśmy się nad rzeką, ładnych parę mil. Widzisz... widzisz ten wydruk... to moje wyniki. Podetknął mu świadectwo jeszcze bliżej, tuż przed oczy. – No widzisz? Dobrze mi poszło, Ernst. Uczyłem się. Wiem, że tobie się czasem zdawało inaczej, ale ja się uczyłem. Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny. Chciałem ci się odpłacić. I udało się. Patrz, Ernst: same celujące. Widzisz? Cieszysz się, prawda? Głowa nieboszczyka zachwiała się i opadła na piersi. Ale Christopher nie zamierzał się na to zgodzić. Nie zamierzał pozwolić mu umrzeć. Zbyt wielu bliskich stracił w swoim życiu, by tak łatwo zrezygnować z następnego. – Wiedziałem, że się ucieszysz. Zawsze chciałem ci pokazać, jak jest naprawdę, Ernst. Tylko że nie wiedziałem... nie rozumiałem do końca własnych uczuć. Teraz wyjadę na uniwersytet. Będziesz mógł mnie odwiedzać. A ja będę przyjeżdżał do domu, na każde wakacje. Przywiozę kolegów. Pokażemy im galerię. Twoje rzeźby... Ernst, proszę cię, nie umieraj... proszę cię... jesteś moją rodziną... nikogo więcej nie mam... nie umieraj, proszę... ja... cię kocham. Te słowa, na które Eckmann czekał przez całe życie, trafiły teraz w głuche, martwe uszy. Tylko to tak naprawdę zawsze chciał usłyszeć. Że ktoś go kocha. I ktoś go kochał. Jego syn. Celujące świadectwo sfrunęło na podłogę i legło między prezentami. Christopher usiadł obok, wciąż tuląc w objęciach martwe, pokraczne ciało. Kołysał je delikatnie, jak ojciec kołysze dziecko, które upadło i potłukło się. W końcu zaczął płakać. Nie tylko nad zmarłym. Nad wszystkim. Opłakiwał swoje straty, minione czasy, matkę, której nie pamiętał, Roberta, Poppeę, własne dzieciństwo, przeszłość, Maleńką tancerkę, która spadła z igły i leżała nieruchomo na ziemi jak szmaciana lalka... Opłakiwał wspomnienie milionów zdarzeń i uczuć, których już nigdy nie doświadczy. Chwile kiedy siedział na placu, ojciec rysował jego portret, a turyści tłoczyli się i podziwiali. Dłoń ojca trzymająca jego dłoń, drapiący zarost na podbródku ojca, gdy całował go na dobranoc, zapach perfum Poppei, zapach jej włosów, gdy też całowała go na dobranoc. Odgłosy ich miłosnych nocy, gdy myśleli, że on już śpi. Płakał nad swoim życiem i nad utratą wszystkich, których kochał. A więc i nad tym małym człowieczkiem, którego zimne, martwe ciało trzymał oto w ramionach. W końcu wypłakał się. Łzy przestały płynąć. Oczy obeschły. Co teraz? Coś trzeba zrobić. Dopiero wówczas dostrzegł prezenty, ozdobny papier do pakowania, bileciki, kartki z życzeniami. – Ernst? Tort. Delikatnie odłożył ciało, dbając o to, by wyglądało godnie. Podniósł pudełko i rozwiązał wstążkę. Zdjął pokrywkę. Zajrzał do środka. „Dla Kochanej Marii”. I cyfra „4”. I cztery małe świeczki w lichtarzykach z cukrowych różyczek, po jednej w każdym rogu tortu. – Ernst... kto to jest Maria? Tort był przeznaczony najwyraźniej dla małej dziewczynki. Christopher przejrzał prezenty. Wyjął kartkę z niezaklejonej koperty: Kochanej Marii najlepsze życzenia z okazji czwartych urodzin składa Wujek Ernst. To nie miało sensu. Za grosz. Dlaczego tutaj? Czemu on to wszystko taszczył na górę? Christopher wstał i z podestu spojrzał w górę na drzwi pracowni. Ogarnęło go przenikliwe zimno. Ale zmusił się do wejścia na poddasze, schodek po schodku. Stanął pod drzwiami i dopiero po chwili przekręcił gałkę klamki. Zamknięte. Wrócił na dół do nieboszczyka i wyjął mu klucze z kieszeni. Rozpoznał klucz do pracowni. Otworzył zamek, ponownie przekręcił gałkę i wszedł do środka. Było tam jeszcze jasno. Latem noc zapadała dopiero po dziesiątej. Rozejrzał się czujnie, oczekując czegoś przerażającego i nieznanego. Nic takiego jednak nie dostrzegł. Tylko wieczorne światło ślizgało się po ekranie kamery obskury, z dołu dobiegał szum ulicy, a na biurku... No tak. Miniaturowe miasto. Wierna kopia. Najwspanialsze dzieło Eckmanna, jego majstersztyk. Ciekawe, że Eckmann od dłuższego czasu nic o nim nie mówił. A Christopher – co dopiero w tej chwili sobie uświadomił – nie oglądał miasteczka pod kopułą od bardzo dawna. Od lat. Podszedł bliżej. Tak, miasteczko wciąż tkwiło pod szklanym kloszem. Pamiętał, że zrobiło na nim swego czasu oszałamiające wrażenie szczegółowością, precyzją, podobieństwem do pierwowzoru – absolutnym perfekcjonizmem. Znów odszedł w głąb pracowni, wypatrując jakichkolwiek znaków, które tłumaczyłyby, czemu Eckmann szedł tutaj z prezentami dla dziecka. Rozglądał się pilnie, ale nie znalazł nic. Spostrzegł jednak mikroskop ustawiony w pobliżu maleńkiego miasta, wyraźnie tak żeby zawsze był pod ręką. Przesunął go więc nad kopułkę i wyregulował ostrość stosownie do własnych potrzeb. A potem zajrzał do miniaturowego miasta. Zobaczył znajome budowle i ulice. Oto ich dom. Oto łaźnie rzymskie. Oto łukowata uliczka willi z okresu Regencji, z drobiazgowo odtworzonymi fasadami. Wszystko bez zarzutu. Bulwar nad rzeką i sama rzeka, którą udaje cienki pasek lusterka. Boisko do rugby. Szkoła Christophera. Galeria Eckmanna. Katedra i plac katedralny, na którym jego ojciec niegdyś malował portrety, a Poppea udawała żywy posąg, który tańczył po wrzuceniu pieniążka do skrzynki, gdy zagrała muzyka. A oto... Oto ona. Poppea. Idzie przez plac. I jego ojciec. Idą razem przez plac. A z nimi Christopher. Idzie z nimi przez plac. Trzyma ich za ręce. Odrywają go co parę kroków od ziemi i huśtają między sobą, a on zaśmiewa się, piszczy z radości i ciągle chce jeszcze raz. Tylko że to nie jest on. To dziewczynka. Mała dziewczynka, może czteroletnia. Idą przez plac. Christopher poczuł przypływ czegoś, co dało się nazwać tylko szaleństwem, kompletnym szaleństwem – utratą funkcji poznawczych i władzy nad umysłem. Nagle wszystko w jego polu widzenia przybrało barwę krwi. Ale myśli z wolna się przejaśniały i Christopher pojął nareszcie, co się wydarzyło. Zrozumiał to ze straszliwą, okrutną oczywistością. Rozdział dziewiętnasty POZOSTAŁOŚCI Wszędzie kurz. I ciemniejsze plamy na spłowiałym tle, jak ślady po kieliszkach i filiżankach na kawiarnianym czy barowym stoliku. Przy wejściu, na zewnątrz, łopotał naderwany plakat. Deszcz siekł ulicę, a grupka turystów z rozczarowaniem gapiła się w oszklone drzwi z tabliczką „ZAMKNIĘTE”. Ktoś ciekawski osłonił oczy i zajrzał do środka. Podłogę zaścielały nieotwarte listy i, zapewne, nieopłacone rachunki. Znając Christophera, można jednak było mieć pewność, że wszystko zostanie z czasem uporządkowane i uregulowane. Christopher nigdy nie uchylał się od płacenia rachunków, tak jak i od żadnej innej powinności czy odpowiedzialności. Podjechał samochód. Duży i elegancki, pewnie wynajęty. Samochód stanowiący wizytówkę sukcesu. Agent nieruchomości, który nim przyjechał, zaparkował na podwójnej żółtej linii i ruszył dziarsko na spotkanie mężczyzny czekającego przy drzwiach. – Już jestem – oznajmił. – Mam nadzieję, że nie kazałem panu czekać? Wyciągnął rękę na powitanie. – Dopiero co przyszedłem – odparł mężczyzna. – To świetnie. Mam tu klucze... żebym tylko jeszcze znalazł właściwy... Spróbował kilku po kolei. Za piątym razem się udało. – Taki interes wymaga mnóstwa kluczy. Ale już możemy wejść. Proszę bardzo. Mężczyzna nie wchodził jednak, bo zainteresował się czymś nad drzwiami. – Galeria czego?– spytał z niedowierzaniem. Agent zerknął w górę na szyld. – Ach, to. Galeria Sztuki Niemożliwej. – A cóż to takiego? – Takie tam... miniaturowe rzeźby, zdaje mi się, czy coś w tym rodzaju. – I co się z nimi stało? – Przyznam, że nie wiem. – Nie brak było zwiedzających, mam nadzieję? – O nie, nie. Przeciwnie. To lokalizacja pierwsza klasa. Rewelacyjne miejsce. Na najbardziej uczęszczanym szlaku turystycznym. Wejdźmy jednak do środka. Lokal jest idealnie rozwiązany. Proszę zresztą samemu zobaczyć. Weszli. Chociaż drzwi stawiły pewien opór. Blokował je stos dostarczanych przez pocztę ulotek reklamowych. Część z nich adresowana była do Galerii Sztuki Niemożliwej (nazwę niekiedy zniekształcano), część zaś osobiście do P. E. Eckmanna lub Szanownego Pana E. Eckmanna. Wewnątrz unosił się lekki odór stęchlizny, panowała atmosfera pustki i początków rozkładu. – Przydałoby się wywietrzyć ten dom. – Od dawna stoi pusty? – Niespecjalnie. Od paru miesięcy. Wiadomo: sporządzanie inwentarza, te rzeczy... – Pewnie zagrzybiony, co? – Skąd, wystarczy włączyć ogrzewanie i pootwierać okna. To fakt, że stęchlizna atakuje szybko, ale łatwo się jej pozbyć. A pan w jakiej branży właściwie działa? – Świece, mydła, perfumy, luksusowe kosmetyki i tym podobne. – Idealna lokalizacja na taki biznes. – Owszem. Mamy już jeden sklep, w innym mieście, ale chcemy rozwinąć firmę. Wkroczyli do sali wystawowej. Postumenty ekspozycji wciąż stały, ale po wieńczących je niegdyś szklanych kopułkach, osłaniających najlepsze i najbardziej misterne dzieła Eckmanna, nie pozostało ani śladu. – Radzę uważać pod nogi. Sporo tu rozbitego szkła. – A co się stało? – Widocznie potłukli coś przy wynoszeniu. Ci tak zwani fachowcy od przeprowadzek. Zdarzają się wśród nich istni kowboje. – Pan mi to mówi? – No więc, jak sam pan widzi, lokal jest dość przestronny. – Na górze też coś się mieści? – Tak, tak. Tu jest parę poziomów. Spore zaplecze: magazyn, biuro i dawna pracownia. – Wejdziemy tam? W jednym oknie szyba była stłuczona. Deszcz napadał do środka, zostawiając plamę wilgoci na gołej podłodze. – A więc to była pracownia. – Tak mi się zdaje. Ziąb, wilgoć, martwota. – Po remoncie można z tego zrobić cudo. – Owszem... owszem... Potencjalny nabywca rozglądał się uważnie po wnętrzu. Na podłodze zostały ślady po stojących tam niegdyś biurkach i stołach. Ale w jednym kącie zachowało się coś dziwnego. – Co to za talerz? – To podstawa urządzenia zwanego, jeśli się nie mylę, kamera obskura. – Czyżby? Jest tu gdzieś jej reszta? – Przypuszczalnie kiedyś była. – Ale zabrali? – Wszystko zabrali, obawiam się. Tak. – Szkoda. – To prawda. Ale na pewno coś się da zrobić, jeżeli zechce pan ją uruchomić na nowo. W każdym razie ciekawy obiekt, nawet w tej postaci. – Hmmm – mruknął klient z powątpiewaniem. Pilnował się, żeby niczym nie zdradzić, że lokal przypadł mu do gustu. Zamierzał targować się o cenę znacznie niższą od proponowanej. Nigdy nic nie wiadomo: może właścicielowi, który odziedziczył dom, pilno jest go spieniężyć. Może chce się stąd wynieść jak najprędzej? Nazajutrz po pogrzebie Christopher wrócił do pracowni i potłukł wszystkie prace, metodycznie, jedną po drugiej, bez cienia gniewu i mściwości. Unicestwił po prostu dzieło życia Eckmanna. Nie czuł przy tym wcale, że to, co robi, jest słuszne czy choćby usprawiedliwione. Rzeźby istniały przecież jako obiekty niezwykłe i piękne same w sobie. W pewnym sensie już dawno straciły związek ze swoim twórcą, a nawet jeśli jakiś cień tego związku w nich pozostał, to cóż winna jest sztuka niedoskonałości artysty? Czy winy ojca obciążają syna? Widocznie tak. Christopher zdejmował kopułkę po kopułce z postumentu i ciskał na ziemię. Jeśli nie roztrzaskała się od razu, podnosił ją i rzucał z impetem jeszcze raz, aż do skutku. Na koniec rozdeptał szczątki. Chciał wymazać wszelki ślad po Eckmannie. Niech będzie tak, jakby Eckmann nigdy nie istniał. Sięgnął po kopułkę z wielbłądem przechodzącym przez ucho igielne. Przypomniało mu się, jak zobaczył tę rzeźbę pierwszy raz – jeszcze w dzieciństwie. Przybiegał wtedy do galerii prosto ze szkoły, a Eckmann wpuszczał go na wystawę za darmo. Pamiętał, z jakim radosnym zadziwieniem wpatrywał się w miniaturowe cudeńka, poddając się ich magii i oczarowaniu, które za każdym razem trwało małą wieczność. Może chociaż jedno powinien zachować, na pamiątkę. Zawahał się na chwilę z kopułką w dłoni, ale zaraz upuścił ją na podłogę. Rozprysła się w drobny mak. Christopher dodatkowo zmiażdżył okruchy obcasem. Działał dalej, cierpliwie i metodycznie, aż zniszczył wszystkie obiekty – z wyjątkiem jednego. Tego jednego, naturalnie, zniszczyć nie mógł – chyba że wraz z nim zniszczyłby również siebie. W nocy po znalezieniu ciała Eckmanna Christopher spędził wiele godzin na obserwacji maleńkiego miasta. Śledził jego mieszkańców w czasie zajęć i kiedy spali. Widział, jak budzą się rano. Dostrzegł bruzdy na twarzy ojca, który wyraźnie się postarzał, a włosy miał przyprószone siwizną. Poppea też się postarzała – wciąż była śliczna, nawet piękna, ale jak wszystko, co żywe, zdążała nieuchronnie ku schyłkowi życia i ostatecznej śmierci. No i była jeszcze dziewczynka. Ta dziewczynka. Ta, do której nie dotarły prezenty urodzinowe. Która nie dostała tortu. Której wiedza i pojęcie o świecie było... jakie właściwie? Że światem jest miniaturowe miasto, a niebem szklana kopuła, wyznaczające granice poznawalnego uniwersum? W jej świecie żyły jeszcze tylko dwie osoby, ojciec i matka, nikt więcej – poza Dawcą. Wielkim i dobrym Dawcą, który odwiedzał ich czasem, a nawet często – miłościwym, prawdziwym, mądrym, szczodrym bogiem. Czasami ręka boska unosiła kopułę nieba i zaczynały dziać się cuda – bóg zsyłał dary wody i dobrego jedzenia. Ale nie zsyłał dzieci. Nikt nigdy do nich nie przyszedł, nawet w odwiedziny. Inni ludzie żyli tylko w książkach, które opowiadały o innym świecie, istniejącym nie wiadomo gdzie. Gdzieś tam podobno był inny świat, pełen ludzi takich samych jak ona – tak przynajmniej mówiły książki. Ale dziewczynka nie wierzyła książkom. To przecież niemożliwe – wszystko zmyślone. Pytała mamę, która obiecywała jej, że pewnego dnia, gdy dziewczynka podrośnie, rodzice wszystko jej powiedzą. Wtedy kiedy będzie dość duża, aby zrozumieć. Christopher obserwował ją z fascynacją. Usłyszał cichy szept: – Moja siostra... moja siostra... Uświadomił sobie, że to jego głos. I nagle właściciel głosu przypomniał sobie imię – imię wypisane różowym lukrem na torcie. – Maria... Patrzył, jak Maria wychodzi na ulicę ze skakanką. Poskakała chwilę, ale znudziło jej się, więc usiadła i zaczęła wiązać supły na skakance, a potem je rozplątywać. – Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, Mario – szepnął Christopher. – Wszystkiego najlepszego. Nie mógł opędzić się od myśli o tym, jak rozczarowana musi być mała Maria, że urodziny prawie już minęły, a nie dostała prezentów. Ten drobny incydent ożywił w Christopherze całą złość, rozżalenie i ból jego własnego dzieciństwa – chłopiec rozpłakał się, roniąc łzy na szklaną kopułkę. Mała podniosła główkę. Pobiegła po rodziców. Wyciągnęła ich na ulicę, wskazując niebo. Robert i Poppea spojrzeli w górę i też zobaczyli deszcz. Krople padały na szklany nieboskłon i spływały po jego bokach, kreśląc mokre strugi. – Tato... Poppeo... to ja... Christopher... to ja. Znalazłem was. Znalazłem. Po tylu latach. Patrzyli w górę wszyscy troje – dziewczynka uradowana, dorośli skonsternowani – a deszcz padał i padał, jakby nigdy nie miał przestać. Wydawało się, że rozbije szkło, zaleje całe miasto i porwie ich falą powodzi. Dziewczynkę znudził w końcu ten widok i wróciła do zabawy skakanką. Ale mężczyzna i kobieta stali dalej, zapatrzeni w niebo i deszcz. Który padał i padał. Po dłuższym czasie Christopher wrócił na schody. Ciało Eckmanna leżało jak przedtem, tylko skóra przybrała już odcień sinawy. Christopher pochylił się i zamknął niewidzące oczy zimnymi powiekami. Nie umiał nazwać własnych uczuć, tak bardzo były sprzeczne, targały nim jak gwałtowne nurty i przypływy. – Jak to działa, Ernst? Christopher trącił lekko ciało czubkiem buta. – Jak mam to uruchomić? Przykucnął obok ciała. Omal nie rozdeptał przy tym jednego z prezentów, ale w porę cofnął stopę. Przeszukał kieszenie Eckmanna, wyciągając z nich całą zawartość. Sprawdził w portfelu, ale nie znalazł tam nic, co mogłoby mu pomóc. Porównał klucze Eckmanna z własnymi: było ich o kilka więcej. Na jednym widniała nazwa producenta domowego sejfu. – Zaraz wracam. Jego głos, a potem kroki, rozniosły się echem po galerii. Wyszedł na ulicę. Był już dzień, przed chwilą wzeszło słońce. Christopher popędził do domu. Tam udał się wprost do gabinetu Eckmanna, przejrzał wszystkie jego szuflady i prywatne papiery. Nie znalazłszy nic, zdjął obraz ze ściany i za pomocą klucza otworzył sejf. Pośród innych rzeczy dostrzegł w nim kasetę z pieniędzmi. I akt Poppei namalowany przez ojca, który dawno już uznał za zaginiony. Jeden z kluczy Eckmanna pasował do zamka pancernej kasetki. Christopher otworzył ją. I znalazł list adresowany do siebie: Do Christophera. Otworzyć po mojej śmierci. A obok dokument z nagłówkiem: E. Eckmann. Testament. Rozpieczętował list i usiadł z nim przy biurku Eckmanna. Przeczytał parę razy. List liczył kilka stron. Christopher każdą z nich studiował wolno i uważnie, odkładając na biurko, zanim zabrał się do następnej. List miał sens, a zarazem nie miał sensu. Powtarzała się w nim do znudzenia jedna fraza: Jeśli jesteś w stanie mi wybaczyć... Nie był w stanie. Zostawił list na biurku, wstał, wrócił do sejfu i, zgodnie z instrukcją zawartą w liście, wyjął z niego kartonową teczkę. Teczka była opasła, pełna odręcznych notatek i poprawek, poczynionych charakterystycznym pismem Eckmanna. Na grzbiecie miała nalepkę z jednym słowem: „DECELERATOR”. Christopher wrócił z nią do biurka i przystąpił do lektury. Na początek potrzebował pilnie podstawowych informacji: jak uruchomić urządzenie, jak utrzymać ich przy życiu. Od jutra może zacząć prace nad odwróceniem procesu. Nie zniechęciła go adnotacja na ostatniej stronie. Mimo wszelkich moich wysiłków – napisał Eckmann – proces wydaje się nieodwracalny. Christopher wsadził list do kieszeni kurtki. Z kartonową teczką pod pachą wyszedł z domu i wrócił do galerii. Pod jego nieobecność przyszła poczta. A pod drzwiami kręcili się turyści i zaglądali przez szybę w drzwiach. – Otwiera pan? – Przykro mi, ale dzisiaj nieczynne – odparł Christopher. – Przecież napisane, że otwarte. – Dzisiaj nie. Przepraszam. – A jutro? Christopher zawahał się. Dotąd nie był jeszcze pewien, ale nagle podjął decyzję. – Też nie – powiedział. – Nie będzie otwarte. Już nigdy. Likwidujemy galerię. Nic tam już nie ma do oglądania. Przykro mi. – Ale myśmy przyjechali ze Stanów... – Przepraszam. Nic na to nie poradzę. Państwo wybaczą. Zamknął za sobą drzwi. Minął ciało, nie patrząc na twarz Eckmanna. Kątem oka zauważył jednak tort. Zebrał parę prezentów, kartki z życzeniami i zaniósł to wszystko na górę. Wszedł do pracowni. Usiadł i napisał list. Następnie zdjął z miasteczka szklaną kopułkę, podszedł do deceleratora i włączył moc. Prosta operacja. Dokładnie taka jak w opisie. Zogniskował czarny punkt tuż nad ulicą miasta. Przesłał im prezenty i kartki. Na koniec wrzucił w czarną dziurę także swój list. Kartka znikła mu z oczu. Przez mikroskop obserwował, jak czytają jego list. Jak zadzierają głowy, wyglądając w górze autora. Jak padają sobie w ramiona i płaczą – może z żalu, a może z radości. Dziewczynka rozpakowywała tymczasem prezenty, pochłonięta bez reszty spóźnionymi urodzinami. Kupi jej później świeży tort i pośle razem z prezentem od siebie. Zostawił ich i poszedł do telefonu. Wykręcił numer pogotowia ratunkowego. – Halo? Znalazłem przed chwilą pewną osobę... leżącą na schodach... poszkodowany nie wrócił na noc do domu, więc przyszedłem szukać go tutaj... nie... nie... Mam wrażenie, że już nie żyje... chyba... od dłuższego czasu. Tak. Pewnie zawał. Tak, dziękuję. Czekam. Po pewnym czasie dom został sprzedany. Łącznie z galerią przyniósł niemały dochód. Posesja stanowiła wyłączną własność Eckmanna, nie była wynajęta ani obciążona hipotecznie. Eckmann zostawił też po sobie spory pakiet akcji oraz inwestycje w obligacjach, gotówce i nieruchomościach. Jego rzeźby, bez wątpienia, także dałyby się spieniężyć ze znacznym zyskiem, ale już nie istniały – zostały zniszczone. Wyłączając skromny spadek dla gospodyni, Eckmann cały majątek zapisał synowi... adoptowanemu synowi imieniem Christopher, który z dnia na dzień stał się niesamowicie zamożnym młodzieńcem. Jeśli jednak ktoś spodziewał się, że Christopher roztrwoni fortunę na drogie samochody, podróże i inne przyjemności, to bardzo się pomylił. Christopher przyjął oferowane mu miejsce na jednym z najlepszych uniwersytetów i wyjechał studiować fizykę. Okazał się studentem pilnym i ambitnym, chociaż skłonnym do samotności i niezbyt towarzyskim. Niektórzy uważali go wręcz za ekscentryka, głównie z racji przywiązania do pewnej pamiątki z rodzinnych stron – miniaturowej repliki miasta, w którym się wychował, zamkniętej w szklanej kopułce. Podobnych zabawek widywało się pełno na straganach w okresie Bożego Narodzenia. Można było się spodziewać, że i pod tym małym szklanym kloszem po potrząśnięciu zacznie padać sztuczny śnieg. Ale tam nie było śniegu ani cieczy, w której unosiłaby się zawiesina płatków. Widocznie dawno już wyciekła, wyschła albo ulotniła się w jakiś inny sposób. Rozdział dwudziesty OSTATNIE SŁOWO Na tym kończy się manuskrypt. Nie wiem, czy zgodnie z zamysłem autora. Może opowieść miała mieć dalszy ciąg, ale nawet jeśli tak, to nigdy nie został napisany – jest tylko to, co jest. Oto cała historia Christophera Mallana, spisana przezeń własnoręcznie – wszystko, co po nim zostało. Nie wiem, czy to dobra opowieść czy kiepska, ale przytoczyłem ją słowo w słowo. Niczego nie zmieniając. Jak na mój gust, trochę za dużo w niej gotyckiego horroru i irracjonalizmu, chociaż przyznam, że do bohaterów nabrałem nieco sympatii. Domyślam się, że to jakaś rozbudowana metafora – przypowieść, być może. Christopher chciał pewnie za pomocą tej opowiastki dotknąć istoty spraw głębszych, większej wagi – ale jakich, tego nie potrafię odgadnąć, bo nigdy nie miałem zamiłowania do poważnej literatury: wolę dobry dreszczowiec albo kryminał. Prawdopodobnie pisał to, aby dojść do ładu z własną przeszłością, z poczuciem straty, opuszczenia i innych nagromadzonych od dawna emocji – opowieść byłaby więc jego odpowiedzią na niepokoje, formą autoterapii, próbą odnalezienia sensu. Tacy to oni są, ci młodzi zdolni. Za mądrzy, na własne nieszczęście – zawsze to powtarzam. Wystrzeli jeden z drugim jak rakieta, a potem spada jak kamień. Płoną jasno, dopóki starcza żaru, ale szybko się wypalają. Fajerwerki, spadające gwiazdy – przemkną po niebie i giną z sykiem w oceanie, jak rozżarzone węgle wrzucone do beczki z deszczówką. Kiedy coś im nie wychodzi, zaraz zaczynają pękać. A stąd prosta droga do domu bez klamek. Niestety, niestety. Jak już mówiłem, naoglądałem się takich sporo: przychodzili i odchodzili. Christopher był nawet sympatycznym chłopakiem, ale i on nie dał rady, nie wytrzymał tempa. Wszystkie te jego wielkie plany i projekty musiały skończyć się fiaskiem: mrzonki o deceleratorze od początku były patykiem na wodzie pisane. Ale on tego nie widział – a ja mu nie mówiłem, chociaż mogłem. Przyszedł jednak dzień, gdy sam w końcu zrozumiał nierealność swoich fantazji – i nie wytrzymał, rzucił wszystko i zniknął. Przyznać trzeba, że historię wymyślił odlotową. Musiał być o krok od załamania, jak ją pisał. Ale przynajmniej wyrzucił wszystko z siebie. Lepiej niż gdyby... A może wcale nie lepiej? Co tu jeszcze powiedzieć? Christopher odszedł, nie zostawiając adresu. Trzeba sprzątnąć do końca jego biurko i czekać, aż je zajmie nowy młody zdolny. Jak długo ten wytrzyma? (Chociaż zdaje się, że tym razem to ma być dziewczyna. Nie żeby sprawiało to jakąkolwiek różnicę. Młodzi zdolni olśniewają i gasną bez względu na płeć). Ale ja, Pan Stateczny, mam inny styl. Spoko, pomalutku. Nie wyskakiwać przed orkiestrę, tylko krok za krokiem, za to solidnie, posuwać się do przodu – bez fajerwerków, ale użytecznie. Weźmy Żółwia i Zająca: każdy wie, który z nich ostatecznie wygrał wyścig. No właśnie. Czyli koniec pieśni. Tak mi się przynajmniej zdawało. Do czasu, aż znalazłem drugi list adresowany do mnie, pod plikiem papierów w pudle segregatora. Drogi Chanie, przeczytałeś już pewnie, co się stało, więc domyślasz się, o co chcę prosić. Wiem, że nie każdego byłoby stać na tak wielką przysługę, ale Ty zawsze wydawałeś mi się dobry, uczynny i spolegliwy. Potrafisz burknąć bezceremonialnie, ale serce masz na swoim miejscu. (O kurczę). Jeśli przeczytałeś manuskrypt, to sam już wiesz, o co zamierzam prosić: proszę Cię, abyś się nami zajął. Decelerator to całkiem proste urządzenie. Instrukcję obsługi znajdziesz w tym pudle, a dodatkowy sprzęt w laboratorium, zamknięty w szafce z nalepką z napisem „CHRIS”. Mechanizm jest tak prosty, że nie uwierzysz – to znaczy uwierzysz, bo nie będziesz miał wyjścia. Sam mógłbyś sobie taki zbudować w domowym warsztacie. Koszt nie przekroczyłby ceny porządnego radioodtwarzacza. Ja sam, Chanie, nie mogłem już dłużej czekać. Nie mogłem w nieskończoność podejmować prób wstrzelenia pocisku z powrotem do lufy. Oni się starzeją, a któż z nas wie, kiedy przyjdzie na niego koniec. Tata wygląda ostatnio blado i mizernie, boję się, że może umrzeć. Musiałem zaryzykować, Chanie – musiałem. Odkładałem tę decyzję z dnia na dzień, wciąż miałem nadzieję, że coś wymyślę, ale nie udało się. Czas działa przeciwko mnie. Przeciwko nam wszystkim. Każdy ma przed sobą określoną liczbę dni. Pozostaje nam tylko wybór, jak je przeżyć. Wszystko jest tutaj, w aktach: opis procesu i rejestr moich wieloletnich prób jego odwrócenia. Przez pewien czas poradzimy sobie sami. Od dawna gromadziłem wszelkiego rodzaju zapasy, które zapewnią nam samowystarczalność: nasiona, sadzonki, urządzenia do pozyskiwania wody z powietrza – tak że przez dłuższy czas niczego nam nie zabraknie. Ale zawsze wyniknąć mogą nieprzewidziane potrzeby, więc niezbędny jest ktoś, kto dostarczałby przesyłki – a może nawet podjął dalsze prace nad moim nieukończonym dziełem. Czy podejmiesz się tego, Chanie? Może uda ci się osiągnąć sukces tam, gdzie ja poniosłem klęskę? Jesteś o wiele mądrzejszy, niż to okazujesz. Może pewnego dnia przeniesiesz nas z powrotem? Pamiętasz, Charlie, jak zaprosiłeś mnie kiedyś do domu, przedstawiłeś żonie i dzieciom? Chciałbym Ci się kiedyś zrewanżować. Chciałbym, żebyś poznał mojego tatę, Poppeę i moją przyrodnią siostrę. Bardzo bym tego chciał, Charlie. Żebyś i Ty poznał moją rodzinę. Bo, jak widzisz, ja mam rodzinę, naprawdę. Dziękuję Ci za wszystko. Mam nadzieję, że nie narzucam Ci odpowiedzialności, która jest Ci niemiła. Jeśli tak, to nie przejmuj się nami – jakoś sobie poradzimy. Nikt nie żyje wiecznie. Zegnaj. Pozdrawiam serdecznie Christopher Cóż mogę powiedzieć? Pamiętam, jak umarł mój stary... nie żebyśmy mieli specjalnie dobre układy, różnie bywało... ale wciąż pamiętam ze szczegółami tamten dzień i wszystkie późniejsze momenty, w których myślałem sobie, że najchętniej pogadałbym z ojcem, posiedział z nim, poszedł na spacer... Czy ja wariuję? Słowo daję, że o mało mu nie uwierzyłem. Kto by pomyślał, że taki z niego kawalarz! Nabrał mnie, jak chciał. Już chciałem wyciągać mikroskop, żeby zajrzeć pod kopułkę – to się nazywa siła sugestii! Co minutę rodzi się naiwniak i ja widocznie zaliczam się do tego grona. Mam pomysł, miłe panie: jeśli którejś z was ten facet przypadł do gustu, to niech się do mnie zgłosi, a poślę ją tam na dół. Niech się przyczyni do kolonizacji Planety pod Kloszem. Jak się to paniom podoba? Zapoczątkować nową rasę krasnoludków? Przejść na stronę Obcych? Szkopuł tylko w tym, że to jest bilet w jedną stronę: wrócić się nie da. Omal nie połknąłem haczyka. Już sięgałem po mikroskop... Szczerze mówiąc: połknąłem haczyk. Spojrzałem przez mikroskop. I co wam powiem? Poczułem się... strasznie mały. Właśnie tak. Mały w tym naszym wielkim świecie, w tym uniwersum. Czułem się mały, patrząc na nich, na tych ludzi, do których Christopher tak bardzo tęsknił. Czułem się mały... nieistotny... pokorny... zażenowany. Chciałem uklęknąć i zmówić modlitwę – chociaż nie wyznaję żadnej religii. Już wiem. Na tym właśnie polega nasz wybór. Zastanawiałem się, jak to ująć, i lepiej nie umiem. Podrzucamy monetę i patrzymy, na którą spadnie stronę – orzeł czy reszka? Spędzić życie na tym świecie, w którym jest wszystko oprócz ukochanych osób – czy przenieść się w inny świat, do swoich bliskich, móc ich dotykać, gadać, płakać z nimi i śmiać się, a nawet kłócić? Być z nimi, ale nigdy nie móc wrócić? Co ty wybierasz? Nie odpowiadaj pochopnie. Namyśl się. Nie ma żadnej gwarancji, nie ma nic pewnego – poza tym, że nigdy nie wrócisz. Twardy orzech do zgryzienia, co? Jest o czym myśleć. Wrócę za jakiś czas, dowiedzieć się, co postanowiłeś. Mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Takich tam, wiesz, codziennych drobiazgów, rutynowych obowiązków. Trzeba zająć się tym i owym, nakarmić parę osób. No i rozgryzam pewien problem naukowy, który bardzo mnie absorbuje. Potem muszę wyskoczyć po prezenty. Dla małej. Niedługo obchodzi dziewiąte urodziny. Przecież jak ja jej czegoś nie kupię, to nie dostanie nic. Nie, to nie moja córka. Krewna kolegi. On sam chętnie kupiłby dla niej jakiś prezent, ale nie może wyjść do sklepu. Moneta już w powietrzu. Widzisz, jak wiruje? Zbliżasz się do podjęcia decyzji? Nie jest łatwa, przyznaję, ale życia ubywa z każdą chwilą. Więc co wybierasz? Orzeł czy reszka? Chociaż to wcale nie tak, to co innego: rozum czy serce? Oj, ciężko wybrać, ciężko. Zawsze tak było. A tylko to chwilami nam zostaje: tykanie zegara, moneta podrzucona w powietrze i świadomość, że trzeba podjąć decyzję. Jak Christopher. Mieć odwagę zajrzeć we własne serce. Gdy to zrobimy, dylemat rozwiąże się sam. Przypuszczam, że już postanowiłeś. Jestem teraz człowiekiem bardzo zajętym. Mam misję do spełnienia. Mam obowiązki, podopiecznych. Znam spust tej broni i muszę dowiedzieć się, jak pociągnąć go w odwrotną stronę. Wszyscy oni polegają na mnie, jestem ich jedyną ostoją – jedyną osobą, która o nich wie. I tak właśnie brzmi moje wymarzone epitafium. Tak chciałbym zostać zapamiętany: jako człowiek, który wstrzelił pocisk z powrotem do lufy. Człowiek, który cofnął wybuch bomby. Człowiek, który rozbił szklankę w drobny mak, a potem sprawił, że odłamki szkła znów połączyły się w całość. Sami widzicie: dołączyłem do świrusów. Tak, nie da się ukryć. Prawda, Chris? To niewielki wysiłek. Całkiem prosta sprawa. Dołączyliśmy obaj do grona świrusów, którzy wierzą w niewiarygodne. Moneta spada, kręci się na ziemi – już leży. On miał rację, powiem wam. Christopher miał rację. Czas działa przeciwko nam wszystkim. Każdy ma przed sobą określoną liczbę dni. Pozostaje nam tylko wybór, jak je przeżyć. Faktycznie, to jedyne, co naprawdę mamy. Zgadzam się z Christopherem. Decyzja, jak przeżyjemy swoje dni. I ukochane osoby. Reszta właściwie się nie liczy. Musimy iść tam, gdzie nas ciągnie konieczność, iść za sercem, gdziekolwiek nas poprowadzi. Może będzie to pełna lęku podróż w nieznanej ciemności – a jednak w końcu okaże się, że zmierzaliśmy do światła. Tak, myślę, że tak. Mam nadzieję, że tak. Zmierzamy do światła.