10541
Szczegóły |
Tytuł |
10541 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10541 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10541 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10541 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT JORDAN
CONAN ZWYCIĘZCA
PRZEKŁAD TATIANA GRZEGORZEWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VICTORIOUS
PROLOG
Noc vendhiańska była nienaturalnie cicha, powietrze zaś ciężkie i duszne. Ponieważ nie
wiał najlżejszy nawet wiaterek, stołeczne miasto Ayodhia omdlewało z gorąca. Księżyc wisiał
ciężko na niebie niczym potworny żółty pryszcz, a nieliczni, którzy odważyli się na niego
spojrzeć, zaczynali drżeć i modlić się w duchu, by chociaż jedna chmurka przysłoniła jego
obezwładniające, wrogie oblicze. W mieście szeptano, że taka noc i taki księżyc zwiastują
zarazę albo wojnę — w każdym razie śmierć.
Człowiek, który sam siebie nazywał Naipalem, puszczał te pogłoski mimo uszu. Spoglądał
z najwyższego balkonu rozległego pałacu z alabastrowymi wieżami i złotymi kopułami —
daru, który otrzymał od króla — wiedząc, że to nie księżyc jest niepomyślnym znakiem. To
gwiazdy, ich zmieniające się konfiguracje, blokowały jego poczynania od miesięcy. Położył
długie, giętkie palce na wąskiej złotej szkatułce. Ta noc, pomyślał, niesie ogromne
niebezpieczeństwo, może zetrzeć na proch wszystkie jego plany. Inna sprawa, że bez ryzyka
nie ma zysku, a im większe ryzyko, tym większe niebezpieczeństwo.
Naprawdę nie nazywał się Naipal, lecz w kraju powszechnie znanym z intryg tacy jak on
musieli zachować szczególną ostrożność. Był wysoki nawet jak na mieszkańca Vendhii,
którzy uchodzili za wysokich pomiędzy narodami Wschodu. By zamaskować ów wzrost,
nosił szaty ciemnej barwy (dziś także miał taką na sobie), kontrastujące z mieniącymi się
kolorami tęczy jedwabiami i atłasami noszonymi przez miejscowych modnisiów. Jego
skromny, niewielki turban, którego nie zdobił diadem ani pióro, miał kolor grafitu. Jego
twarz, posępnie przystojna, promieniowała spokojem, którego nie mógłby zburzyć żaden
kataklizm. Skryte za ciężkimi powiekami czarne oczy dla mężczyzn były oznaką mądrości,
dla kobiet zaś — namiętności.
Rzadko kiedy odkrywał się przed innymi, wszak jego siła tkwiła w tajemniczości, tak więc
mało kto wiedział, że pod imieniem Naipal kryje się nadworny czarnoksiężnik króla Vendhii
Bhandarkara. Ów Naipal, powiadano w Ayodhii, to mądry człowiek nie tylko dlatego, że
dobrze i wiernie służy królowi, od czasu gdy poprzedni czarnoksiężnik zaginął w
tajemniczych okolicznościach, ale również dlatego, że wydaje się pozbawiony ambicji. W
kraju, gdzie mężczyzn i kobiety aż rozsadzały nie zaspokojone ambicje i żądza władzy, tę
powściągliwość uważano za godną pochwały, chociaż dziwną. Swoją drogą, miał też inne
dziwactwa. Wiadomo było na przykład, że przeznacza ogromne sumy dla biedaków, dzieci
ulicy. Stanowiło to temat żartów dla dworskich dostojników, ponieważ uważali, że czyni tak,
by popisywać się szczodrością. Prawdę mówiąc, długo zastanawiał się, nim ofiarował
pierwszy grosz. Wychowywał się na tych ulicach i dobrze pamiętał owe nieszczęsne noce,
gdy leżał skulony w jakiejś uliczce, zbyt głodny, żeby zasnąć. Prawda ukazałaby jego słabość;
a ponieważ nie mógł sobie na słabość pozwolić, przeto sam rozpuszczał plotki o cynicznych
pobudkach swych uczynków.
Po raz ostatni spojrzawszy na niebo, Naipal zszedł z balkonu, mocno ściskając szkatułkę.
Misternie wykonane złote lampy w kształcie ptaków i kwiatów rozświetlały wysokie
korytarze jego pałacu. Na stołach z błyszczącego hebanu i rzeźbionej kości słoniowej stały
śliczne porcelanowe naczynia i delikatne kryształowe wazy. Grube dywany pod jego stopami,
mieniące się wszystkimi barwami, były bezcenne, zaś kunsztownie tkane gobeliny,
pokrywające alabastrowe ściany, warte ręki królewskiej córki. Na użytek publiczny Naipal
stanowił wcielenie skromności i umiaru; prywatnie gonił wciąż za przyjemnościami
zmysłowymi. Jednakże tej nocy, po tak długim oczekiwaniu, jego oczu nie cieszyły zdobienia
pałacu, nie pragnął też wina ani muzyki, ani kobiet.
Zszedł na dół, zapuścił się w głąb swego pałacu, by w końcu dotrzeć do komnat o
ścianach, które lśniły bladym perłowatym połyskiem, jak gdyby oszklone ręką mistrza,
pomieszczeń wyrwanych z wnętrza ziemi przez tajemne moce. Tylko nielicznym spośród
swoich służących pozwalał wchodzić do tych ukrytych głęboko pod powierzchnią ziemi
pokoi i korytarzy, a i oni nie mogli nikomu powiedzieć o tym, co tu robili lub widzieli, jako
że byli pozbawieni języków. Świat nie miał pojęcia o istnieniu tych pomieszczeń. Ci służący,
którzy nigdy do nich nie schodzili i dlatego pozwolono im zachować języki, powodowani
strachem i ostrożnością, na wszelki wypadek nie szeptali o nich nawet we własnych łóżkach.
Na końcu biegnącego w dół korytarza znajdowała się ogromna kwadratowa sala długości
trzydziestu kroków, o delikatnie lśniących jasnych ścianach, które były jedną całością, bez
śladu połączeń. Wyżej wznosiła się spiczasta kopuła wysokości dwudziestu ludzi. Pośrodku,
pod ową kopułą, znajdował się tajemny znak wykonany ze srebra, wtopiony w prawie
przezroczystą podłogę i zajmujący większą część pokoju. Ów srebrny znak zdawał się
promieniować niesamowitym lodowatym blaskiem. Na jego obwodzie widniał trójnóg z
delikatnej roboty złota, sięgający do wysokości kolan Naipala, tak że każda z nóg wyglądała,
jakby była przedłużeniem części wzoru. Powietrze wydawało się ciężkie z powodu
straszliwych mocy i wspomnień niegodziwych czynów.
Niespodziewanie szósta część jednej ze ścian przemieniła się w wielkie żelazne kraty z
wprawionymi weń zamkniętymi drzwiami, również z żelaza. Obok tych dziwnych krat stał
stół z błyszczącego drzewa różanego, gdzie na czarnym aksamicie — niczym klejnoty u
jubilera — leżały narzędzia i składniki, których potrzebował tej nocy. Na kryształowych
nóżkach na jednym z końców aksamitu stała duża płaska skrzynka z misternie rzeźbionej
kości słoniowej. Jednakże honorowe miejsce na owym stole zajmował niewielki, kunsztownie
rzeźbiony hebanowy kuferek.
Położywszy złotą skrzynkę obok atłasowej poduszki, przed którą stał jeszcze jeden złoty
trójnóg, Naipal powrócił do stołu. Wyciągnął dłoń w kierunku kuferka, ale pod wpływem
nagłego impulsu zmienił zamiar i podniósł pokrywę skrzynki z kości słoniowej. Ostrożnie
odsunął na bok błękitny jedwab, miękki jak najdelikatniejszy puch, odsłaniając posrebrzane
lustro, którego gładka powierzchnia nie odbijała ani jego postaci, ani nawet pomieszczenia.
Mag skinął głową. Właśnie czegoś takiego się spodziewał, ale wiedział jednocześnie, że
nie wolno mu zaniedbać niezbędnych środków ostrożności. To lustro nie różniło się aż tak
bardzo od szklanej kuli, jednakże o ile kula służyła do porozumiewania się lub śledzenia, to
lustro miało zupełnie wyjątkowe zastosowanie. Srebrzysta powierzchnia ukazywała oblicza
tych, którzy zagrażali mu swymi knowaniami.
Kiedyś, niedługo po tym, jak został nadwornym czarnoksiężnikiem króla Bhandarkara, w
lustrze ukazała się góra Yimsha, siedziba straszliwych Czarnych Proroków. Wiedział, że jego
nagłe pojawienie się po prostu rozbudziło ich ciekawość. Nie widzieli w nim zagrożenia,
takimi byli głupcami. W dzień obraz się rozpłynął, by już nigdy więcej się nie pojawić. Co
najwyżej jako chwilowy przebłysk. Skutecznie się z nimi rozprawił.
Z uczuciem satysfakcji Naipal przykrył lustro i otworzył hebanowy kuferek. To, co ujrzał
wewnątrz, sprawiło, że jego satysfakcja wzrosła. W rzeźbionych otworach w czarnym
drewnie tkwiło dziesięć kamieni, gładkich, obłych, o czerni tak intensywnej, że heban
wydawał się mniej czarny niż one. Dziewięć było wielkości ludzkiego paznokcia, ostatni zaś
— dwa razy większy. To były khorassani. Przez całe wieki ludzie ginęli, daremnie próbując
je odnaleźć, aż w końcu obrosły legendą — stały się jedną z historii opowiadanych dzieciom
przed snem. Dziesięć lat poświęcił Naipal na ich odnalezienie, a jego poszukiwania
obfitowały w przygody i mogłyby stanowić kanwę dla niejednego dzieła literackiego — jeśli
tylko byłyby komuś znane.
Z ogromnym szacunkiem położył dziewięć mniejszych khorassani na złotych trójnogach,
które otaczały tajemny znak wtopiony w podłogę. Dziesiąty, największy, umieścił na trójnogu
przed poduszką.
Usiadł po turecku na poduszce i zaczął wypowiadać zaklęcia przyzywające niewidzialne
moce.
— E’las eloyhim! Maraath savinday! Khora mar! Khora mar!
Powtarzał te słowa, patrząc, jak kamień przed nim zaczyna się żarzyć, zupełnie jakby w
środku był uwięziony płomień. Nie dawał światła, choć wydawał się płonąć. Nagle, z sykiem,
jaki wydaje rozgrzany do białości metal zanurzony w wodzie, z rozżarzonego kamienia
dobyły się wąskie smugi ognia, a dziewięć khorassani otoczyło srebrny wzór. Równie
niespodziewanie, jak się pojawiły, ogniste kraty zniknęły, zaś wszystkie dziesięć kamieni
zaczęło płonąć z taką samą siłą. Rozległ się jeszcze jeden przenikliwy syk i księżycowe
kamienie przemieniły się w płonące punkty, podczas gdy z każdego trójnogu wynurzyły się
rozżarzone pręty. Wewnątrz ognistej klatki nie było widać ani podłogi, ani kopuły — nic,
poza bezkresną ciemnością.
Naipal milczał, napawając się swym dziełem, po czym zawołał:
— Masroku, przyzywam cię!
Nastąpiło poruszenie, jak gdyby wszystkie wiatry świata zaczęły się kotłować w
olbrzymich pieczarach.
W pomieszczeniu rozległ się grzmot i wewnątrz klatki z płomieni począł się unosić
olbrzymi ośmioręki kształt, dwukrotnie przewyższający człowieka, o skórze niczym
szlifowany obsydian. Za cały strój miał srebrny naszyjnik, z którego zwisały trzy ludzkie
czaszki, jego ciało zaś było oślizgłe i bezpłciowe. W dwóch rękach dzierżył srebrne miecze,
które świeciły nieziemskim blaskiem. W dwóch innych trzymał włócznie, które ozdobione
były ludzkimi czaszkami, w piątej zaś — cienki sztylet. Każda z tych broni mieniła się
turkusowo, chociaż każda z innym natężeniem. Po obu stronach bezwłosej głowy powiewały
ogromne płaty uszu, a skośne rubinowe oczy skierowały się w stronę Naipala.
Potwór ostrożnie przybliżył jedną ze srebrnych włóczni do granicy ognia. Milion szerszeni
zabrzęczało z wściekłością, a światło rozbłysło wzdłuż granicy ognia, gasnąc tylko wtedy,
gdy ostrze włóczni się wycofywało.
— Czemu wciąż próbujesz uciec, Masroku? — zapytał Naipal. — Nie uda ci się tak łatwo
wycofać z naszej umowy. Tylko materia nieożywiona może przejść na drugą stronę tej
granicy. Nikt, nawet ty, nie może tego dokonać. Zresztą, dobrze o tym wiesz.
— Jeśli popełnisz jakiś błąd, człowiecze, nie będzie potrzeby przestrzegania jakichkolwiek
umów. — Buczące słowa wydobyły się spomiędzy zębów, które wydawały się stworzone
jedynie do rozszarpywania mięsa. Wypowiedziane zostały beznamiętnym tonem, choć dało
się w nich usłyszeć nutkę arogancji. — Cały czas trzymam się naszego paktu.
— Z całą pewnością, wszak winieneś mi wdzięczność nie tylko z tego powodu. Czyż nie
wydobyłem cię na wolność z więzienia, w którym tkwiłeś od stuleci?
— Na wolność, człowiecze? Opuszczam me więzienie tylko wtedy, gdy mnie przyzywasz
w to miejsce, i muszę tu pozostawać, dopóki nie raczysz łaskawie zezwolić mi, bym znów do
owego więzienia wrócił. Czy myślisz, że pomagam ci ze względu na czcze obietnice?
Wysłałem demony, by dopadły twego poprzednika, dzięki czemu mogłeś zyskać moc
niezbędną do zostania nadwornym czarnoksiężnikiem. Zasłoniłem oczy Czarnym Prorokom z
Yimshy, gdy szukałeś tego, co mogło sprowadzić na twoją głowę ich gniew. Robiłem to
wszystko na twoje żądanie, człowiecze, a ty ośmielasz się mówić mi o wolności?
— Bądź mi dalej posłuszny — powiedział Naipal chłodno — a odzyskasz pełną wolność.
Jeśli odmówisz… — Otworzył złotą skrzynkę. Wydobył z niej srebrzysty sztylet, podobny do
jednego z trzymanych przez demona, nawet żarzący się, i zamierzył się na niego. — Kiedy
zawieraliśmy pakt, zażądałem od ciebie jakiegoś potwierdzenia owego paktu, a ty dałeś mi tę
broń z ostrzeżeniem, jak niebezpieczna może się ona stać w zetknięciu z ludzkim ciałem. Czy
nie uważasz, że posiadając tę demoniczną broń, nie muszę zawracać sobie głowy tym, skąd
się wzięła jej moc? Nie doceniasz ludzkiej wiedzy, Masroku, a przecież to właśnie śmiertelni
ludzie wtrącili cię do twego ciężkiego więzienia. I właśnie dzięki wiedzy zwykłych ludzi w
pradawnych zapiskach ludzkich czarnoksiężników znalazłem wzmiankę o broni zrodzonej
przez demony, broni wykonanej z rozżarzonego srebra, broni, która nigdy nie chybiała,
niezależnie od tego, w kogo była wymierzona i mogła zabić każdego. Nawet demony,
Masroku. Nawet ciebie!
— Więc zadaj mi cios! — odburknął demon. — Maszerowałem na wojny u boku bogów i
przeciwko bogom w czasach, gdy najwyższym osiągnięciem człowieka było odwrócenie
kamienia, by zjeść leżącą pod nim gąsienicę. Zadaj mi cios!
Uśmiechając się nieznacznie, Naipal z powrotem umieścił sztylet w skrzyni.
— Na nic mi się nie przydasz, Masroku, będąc martwym. Chciałem ci po prostu
uzmysłowić, że pozostanie w więzieniu nie jest wcale najgorszą rzeczą, jaka może cię ode
mnie spotkać. Nawet dla demona uwięzienie jest czymś lepszym od śmierci.
Rubinowe oczy demona spojrzały niechętnie na maga.
— Czego żądasz ode mnie tym razem, człowiecze? Moje możliwości są ograniczone,
chyba że pozwolisz mi się przemieszczać.
— To nie będzie potrzebne. — Naipal zaczerpnął głęboko powietrza; niebezpieczeństwo
było wprost namacalne. — Zostałeś uwięziony w grobowcu króla Orissy pod zaginionym
miastem Maharashtra.
— Pytałeś już o to przedtem, człowiecze i wiesz, że nie powiem ci, gdzie leży grobowiec i
miasto. Jak mam to zrobić, skoro jestem cały czas związany?
— Dobrze znam granice twej pomocy. Słuchaj moich rozkazów. Powrócisz do tego
grobowca, Masroku, i przyniesiesz mi wojownika pogrzebanego z królem Orissą, jednego z
żołnierzy, którzy stanowili jego straż przyboczną w chwili śmierci.
Przez chwilę wydawało się Naipalowi, że demon przyjmie rozkaz bez sprzeciwu, lecz
nagle Masrok zaczął wrzeszczeć, a wówczas zaczął też wirować. Wirował coraz szybciej, aż
wreszcie stał się hebanowo — srebrną smugą. Ani razu nie dotknął granic klatki, ale
szerszenie brzęczały, a błyskawice cięły jej ogniste ściany. Komnata drżała od krzyku, a
błękitnobiały blask wypełnił powietrze.
Twarz Naipala pozostała spokojna, jeśli nie liczyć kropelek potu, które pojawiły się na
jego czole. Dobrze znał moce leżące za tą barierą i siłę potrzebną do tego, by tak krzyczeć i
migotać. Demon był bliski zniszczenia klatki i wydostania się na wolność. Gdyby mu się
udało, Naipal umierałby po tysiąckroć, a wszystkie jego plany spaliłyby na panewce.
Nawałnica ustała równie szybko, jak się zaczęła. Masrok znieruchomiał, jakby faktycznie
wyrzeźbiony został w obsydianie, wbijając pełne wściekłości spojrzenie w czarnoksiężnika.
— Żądasz zdrady!
— Malutkiej zdrady — powiedział Naipal słodko, mimo że utrzymanie nerwów na wodzy
wiele go kosztowało. — Nie obchodzi mnie, gdzie znajduje się ten grobowiec. Ja chcę tylko
jednego z tysięcy wojowników.
— Uciekać przed dwoma tysiącami lat niewoli to jedna sprawa, a zdradzić to, czego
miałem strzec, zupełnie inna!
— Oferuję ci wolność, Masroku.
— Wolność. — To było wszystko, co demon powiedział.
Naipal skinął głową.
— Wolność po dwóch tysiącach lat.
— Dwóch tysiącach lat, człowiecze? Całe ludzkie życie jest przy moim niczym chwilka.
Czym są te lata dla kogoś takiego jak ja?
— Dwa tysiące lat — powtórzył mag. Przez dłuższą chwilę panowała cisza.
— Trzech jest jeszcze strażników oprócz mnie — powiedział wolno Masrok. — To moje
inne ja. Wszyscy powstaliśmy z tego samego kłębowiska chaosu w chwili, kiedy narodził się
czas, człowiecze.
Naipal ledwo był w stanie ukryć podniecenie.
— Zrobisz to tak szybko, jak to będzie możliwe. I pamiętaj, że kiedy wykonasz swą misję,
odzyskasz wolność. Będę oczekiwał wiadomości, że zadanie zostało wykonane. A teraz
znikaj, Masroku! Rozkazuję ci!
Następny grzmot rozległ się w pomieszczeniu i ognista klatka stała się pusta.
Drżącą ręką Naipal otarł pot z czoła, po czym odruchowo wytarł ją o swą ciemną szatę.
Dokonało się. Kolejna nitka została umieszczona w misternie tkanym gobelinie. Owych nitek
były tysiące, wiele z nich tkali mężczyźni — i kobiety — którzy nie mieli pojęcia, co
naprawdę robią i dlaczego, ale kiedy wzór w końcu zostanie utkany… Na twarzy Naipala
pojawił się nikły uśmieszek. Kiedy wzór zostanie utkany, cały świat pokłoni się Vendhii,
Vendhia zaś — Naipalowi.
I
Z daleka miasto sprawiało wrażenie drogocennego klejnotu — kość słoniowa i złoto na
brzegu szafirowego morza — usprawiedliwiając w pełni miano Złotej Królowej morza
Vilayet, jakie mu nadano. Bliższe spojrzenie wyjaśniało jednak, czemu niektórzy zwali
Sultanapur Pozłacaną Dziwką Vilayetu.
Rozległy, osłonięty falochronem port pełen był statków, wypełnionych aż po brzegi
jedwabiem z Khitai, galer, które przewoziły ładunki cynamonu i goździków z Vendhii.
Oprócz nich zawijały tu inne okręty, z Khorafu czy Khawarismu, cuchnące brudem, potem i
rozpaczą przewożonych na nich niewolników.
Kopuły pałaców z białego marmuru wprost ociekały złotem, a alabastrowe wieże pięły się
ku lazurowi nieba, lecz ulice były ciasne i kręte nawet w najlepszych dzielnicach, jako że
Sultanapur rozwijał się przez całe wieki przypadkowo. Dziesiątki razy przez te wszystkie lata
miasto obumierało, jego pozłacane pałace zaś i świątynie zapomnianych bogów chyliły się ku
upadkowi. Jednakże nowe pałace i nowe świątynie nowych bogów rosły na gruzach starych
niczym grzyby po deszczu i niczym grzyby po deszczu wciskały się, gdzie tylko mogły,
pozostawiając jedynie kręte przesmyki ulic.
Miasto było zakurzone, co nie dziwiło w kraju, w którym deszcz zdarzał się najwyżej raz
w roku; a gdy spadł, powodował smród równie silny jak w porcie. Bez deszczu, który by
mógł zmyć ulice, odór przez lata unosił się w rozgrzanym powietrzu, zapachy kuchni i potu,
perfum i odpadków międliły się razem, aż wreszcie nie można było odróżnić jednych od
drugich. Wiecznie unoszące się wyziewy stanowiły równie nierozłączną część miasta jak
budynki.
W Sultanapurze było bez liku łaźni: zespoły ozdobnych, marmurowych, pokrytych
mozaiką basenów, obsługiwanych przez niewiasty odziane jeno we własną skórę; drewniane
balie za tawerna — mi, gdzie dziewczyna do posług mogła wyszorować plecy za cenę
napitku. Jednakowoż owe kąpiele należały do tradycji nie z powodu dbałości o higienę, lecz
stałej spiekoty. Zmarszczony nos i puzderko z pachnidłem były cechami rozpoznawczymi
nowo przybyłych do Sultanapuru, bo ci, którzy przebywali tu dłuższy czas, już zdążyli do
smrodu przywyknąć…
Przybysze byli tu zawsze, gdyż Pozłacana Dziwka Vilayetu przyciągała określony gatunek
ludzi ze wszystkich zakątków świata. W chłodzie ocienionego figowcem dziedzińca czy
tawerny kupiec z Puntu o hebanowej twarzy mógł negocjować z Khitańczykiem o
migdałowych oczach warunki sprzedaży wina z Zingaru, a blady Korynthiańczyk mógł
rozważać z przybranym w turban Vendhiańczykiem, którędy przewieźć kość słoniową do
Iranistanu. Ulice mieniły się od różnobarwnych strojów z niezliczonych krajów, a języków i
akcentów, które można było usłyszeć na bazarach, nie sposób zliczyć. Niektóre towary były
nabyte uczciwą drogą. W innych przypadkach — zakupiono je od piratów, będących
utrapieniem morskich szlaków, lub też członków karawan albo przemytników na ciemnym
nabrzeżu. Niemniej jednak, niemalże połowa tego, co przepływało przez Sultanapur,
wędrowała do królewskiego skarbca na poczet podatków.
Mimo że wyższy i szerszy w ramionach od większości przechodniów, których mijał,
muskularny młodzieniec — idący ulicami zapełnionymi przez zmierzające do doków,
ciągnięte przez woły, wozy o dużych kołach, piszczących z powodu nie posmarowanych osi
— nie wzbudzał niczyjej uwagi. Tunika z białego płótna była naciągnięta do granic
możliwości na jego ramionach, przy boku zaś w podniszczonej skórzanej pochwie wisiał
szeroki miecz, lecz ani miecz, ani szerokie bary nie były w Sultanapurze niczym niezwykłym.
W mieście, gdzie nigdy nie brakowało towarów i ciągle trzeba było chronić życie, siłacze z
mieczami mogli zawsze być pewni pracy.
Pod bujną czarną czupryną, odgarniętą z twarzy i przytrzymywaną przez skórzany pasek,
widniały oczy błękitne jak Vilayet i twarde jak agaty. Owe oczy sprawiały, że tych, co w nie
spojrzeli, przeszywał dreszcz. Niektórzy, gdy ich mijał, odczyniali uroki, lecz robili to
ukradkiem. Unikając przekleństwa tych dziwnych oczu, nikt nie chciał rozzłościć ich
posiadacza, gdyż skórzany pokrowiec jego miecza był zniszczony od częstego używania, a
postawa i twarz sugerowały, iż nie miałby nic przeciwko temu, by zniszczyć go jeszcze
bardziej.
Mimo że świadom obecności tych, którzy gapili się na niego i odczyniali uroki, młodzian
ignorował ich. Dwa miesiące spędzone w Sultanapurze sprawiły, że zdążył się już do tego
przyzwyczaić. Czasami zastanawiał się, jak ci mężczyźni zachowaliby się, gdyby zostali
wysłani w jego rodzinne góry Cymmerii, gdzie oczy o barwie innej niż błękitna lub szara
stanowiły taką rzadkość, jak jego oczy w tym południowym zakątku Turanu. Jakże często,
zanim przybył w to miejsce, gdzie błękit Vilayetu naigrawał się swą wilgotnością z suchego
powietrza, wspominał z tęsknotą omiatane wiatrem śnieżyste turnie swej ojczystej ziemi. Z
tęsknotą, lecz krótkotrwałą. Przed przybyciem do Turanu był złodziejem, a złoto, które
przynosiła ta profesja, przeciekało mu przez palce z taką samą szybkością, z jaką wchodził w
jego posiadanie. Zamierzał wrócić do Cymmerii — kiedyś — lecz z taką ilością złota, żeby
mógł je rozrzucać wokół jak krople wody. W Sultanapurze zaś znalazł starego przyjaciela i
nowy zawód.
Cymmerianin wszedł do zbudowanej z kamienia tawerny z półksiężycem niedbale
wypacykowanym na jej froncie, odcinając się od tumultu ulicy, ledwie zamknął za sobą
ciężkie drzwi. Wewnątrz „Złotego Półksiężyca” panował chłód, ponieważ grube mury
odgradzały od skwaru równie jak od hałasu. Stoły stały na kamiennej podłodze w tak dużej
odległości od siebie, że rozmów, toczących się przy jednym, prawie nie słyszało się przy
drugim, a środek izby był celowo słabo oświetlony. Wszystko to miało każdego utwierdzić w
przekonaniu, że nic z tego, co się tu mówi, nie dotrze do niepowołanych uszu. Klienci byli
przeważnie Turańczykami, chociaż rzadko kiedy czystej krwi. Mieli na sobie różne stroje:
począwszy od podniszczonych, w dalekiej przeszłości białych płócien, a skończywszy na
kosztownych aksamitach i jedwabiach w krzykliwych odcieniach szkarłatu i żółci. A jednak
nawet najbardziej obszarpanym z nich nie brakowało pieniędzy, o czym świadczyły dziwki
siedzące mężczyznom na kolanach i towary wyłożone pomiędzy stołami na wąskich paskach
jasnego, kolorowego jedwabiu.
Kilku mężczyzn powitało Cymmerianina głośno lub skinieniem głowy. Znał ich z imienia
— Junio, Valash i Emilius — jako że trudnili się tym samym co on, lecz ledwo odpowiadał na
pozdrowienia, ponieważ tego dnia co innego zaprzątało jego myśli. Rozejrzał się w półmroku,
wypatrując kobiety. Ujrzał ją w tej samej chwili, w której ona zobaczyła jego.
— Conan! — zapiszczała, a on otoczył ramionami jej jedwabiste, oliwkowe ciało. Skrawek
czerwonego jedwabiu, szeroki na dwa palce, przesłaniał jej krągłe piersi, inny zaś, dwukrotnie
szerszy, przeciągnięty przez wąską klamrę z pozłacanego mosiądzu, opasywał kusząco
wygięte biodra. Czarne włosy opadały na jej plecy aż do nagich pośladków, a ciemne oczy
błyszczały.
— Miałam nadzieję, że przyjdziesz się ze mną zobaczyć. Strasznie za tobą tęskniłam.
— Tęskniłaś za mną? — roześmiał się. — Minęły ledwie cztery dni, Tasho. Ale myślę, że
ten drobiazg wynagrodzi ci udręki samotności… — Sięgnął do skórzanej sakiewki
zawieszonej przy pasku i wyjął z niej błękitny topaz na przepięknym złotym łańcuszku.
Przez następne kilka minut był całowany. Zawiesił łańcuszek na jej szyi i znów został
obsypany pocałunkami. A pocałunki Tashy, pomyślał, to więcej niż noc spędzona z
jakąkolwiek inną kobietą.
Podniósłszy lazurowy kamień z gniazdka pomiędzy piersiami, przyjrzała mu się znów z
zachwytem, a potem spojrzała na Conana spod drugich rzęs.
— Musiałeś mieć udany połów — uśmiechnęła się.
Conan wyszczerzył w odpowiedzi zęby.
— Łowienie ryb to dla nas, rybaków, ciężki kawałek chleba. Na szczęście ich ceny są
naprawdę wysokie. — Ci z mężczyzn, którzy znajdowali się na tyle blisko, by słyszeć jego
słowa, wybuchnęli śmiechem, podprowadził więc Tashę do wolnego stołu.
Wszyscy mężczyźni, którzy odwiedzali „Złoty Półksiężyc”, nazywali siebie rybakami i
niewykluczone nawet, że kilku naprawdę nimi było — od czasu do czasu. Jednakże
przeważająca większość dostarczała swe „połowy” w nocy na wyludnione skrawki wybrzeża,
gdzie nie kręcili się poborcy króla Yildiza, wypatrując, czy towar jaki wyładowano, to ryby
czy też bele jedwabiu i beczułki wina. Powiadano, że gdyby wszyscy tak zwani rybacy
naprawdę przywieźliby do Sultanapuru ryby, miasto zostałoby zasypane aż po czubki
najwyższych wież, a Vilayet całkiem by opustoszał.
Conan usiadł przy stole stojącym z tyłu sali i posadził sobie Tashę na kolanach. U jego
boku pojawiła się ciemnooka karczmareczka w stroju niemal tak skąpym jak stroje dziwek,
tyle że zrobionym z bawełny, nie zaś z jedwabiu. Była równie łatwo dostępna jak inne kobiety
tutaj, a uśmiech, którym obdarzyła barczystego Cymmerianina, sugerował, że gotowa jest
natychmiast zająć miejsce Tashy.
— Wina — powiedział i gdy się oddalała, wpatrzył się w jej rytmicznie kołyszące się,
ledwie okryte biodra.
— Przyszedłeś, żeby się zobaczyć ze mną czy z nią? — spytała kwaśno Tasha. — A tak w
ogóle, to czemu nie zjawiłeś się wczoraj? Przecież wczoraj miałeś wrócić. A może zajęty
byłeś pocieszaniem jakiejś karczmary o grubych kostkach?
— Nie uważam, żeby jej kostki były grube — odparł ironicznie Conan. Jego ręka w
ostatniej chwili chwyciła nadgarstek Tashy, nim ta wymierzyła mu policzek. Wyrywała się,
usiłując wstać, aż musiał w końcu otoczyć rękoma jej kibić.
— Kto w takim razie siedzi na moich kolanach? Ona czy ty? — zapytał. — To powinno
wyjaśnić ci, kogo przez cały ten czas pragnąłem.
— Może — odparła, wciąż jeszcze nadąsana, ale przestała się wyrywać.
Ostrożnie oswobodził jej ramiona z uścisku. Powinien przewidzieć, że może dojść do
takiego wybuchu. Naprawdę mogłaby wydłubać mu paznokciami oczy. Lecz jej gwałtowność
przejawiała się również w innych dziedzinach, dlatego wciąż ją znosił.
Karczmarka wróciła z glinianym dzbanem wina i dwoma pogiętymi metalowymi
pucharami, po czym oddaliła się z monetami, które dostała. Tasha rzuciła jej na odchodnym
złowróżbne spojrzenie. Doświadczenie podpowiadało Conanowi, że kobiety — niezależnie od
tego, co mówią — wolą mężczyzn, którzy zbyt łatwo nie poddają się ich tyranii, ale pomyślał,
że może jednak warto by było załagodzić ten spór.
— A teraz posłuchaj — powiedział. — Mogliśmy wrócić do Sultanapuru dopiero tego
ranka, gdyż wiał przeciwny wiatr. Miałem tylko kilka godzin na znalezienie tego cacka dla
ciebie. Jeśli chcesz, sprowadzę Horda, by potwierdził me słowa.
— Skłamałby dla ciebie. — Wzięła puchar, który napełnił, lecz zamiast się napić,
przygryzła dolną wargę, po czym powiedziała:
— Szukał cię. Mam na myśli Horda. Zapomniałam ci powiedzieć. Chce się natychmiast z
tobą widzieć. Chodzi o jakiś ładunek „ryb”.
Conan powstrzymał uśmiech. Jej podstęp był zbyt grubymi nićmi szyty. Kiedy opuszczał
statek, jednooki przemytnik zwierzył mu się z zamiaru odwiedzenia pewnej kupieckiej żonki,
której mąż bawił właśnie w Ahifie. Cymmerianin nie widział jednak powodu, by dzielić się tą
wiadomością z Tashą.
— Hordo może poczekać.
— Ale…
— Cenniejsza mi jesteś nad jedwabie czy klejnoty. Zostanę tutaj. Z tobą.
Napotkał ukośne spojrzenie błyszczących oczu.
— Naprawdę jestem ci aż tak droga? — Przytuliła się do niego i schyliła, by zamruczeć
mu do ucha, biorąc je jednocześnie między białe zęby. — Bardzo mi się podoba twój prezent,
Conanie.
Uliczny hałas wzmógł się na chwilę, co oznaczało wejście kolejnego klienta. Tasha skuliła
się, wstrzymując oddech. Sprawiła wrażenie, jakby chciała zasłonić się Conanem niczym
tarczą. Uświadomił sobie nagle, że nawet jak na „Złoty Półksiężyc” zrobiło się zbyt cicho.
Szmer rozmów raptownie ucichł. Cymmerianin spojrzał w kierunku drzwi. W półmroku
zamajaczył ledwie cień mężczyzny, wysokiego jak na Turańczyka. Jedno wszelako było
pewne — nawet w nikłym świetle wpadającym zza drzwi. Mężczyzna miał na głowie wysoki,
spiczasty hełm strażnika miejskiego.
Intruz niespiesznym krokiem przemierzał wyciszoną tawernę, rozglądając się, jakby kogoś
szukał; palce jednej ręki zaciskał na rękojeści zakrzywionego miecza zawieszonego przy
biodrze. Żaden z mężczyzn siedzących wokół nie patrzył mu w oczy, ale on nie sprawiał
wrażenia zainteresowanego którymkolwiek z nich. Był oficerem — spostrzegł Conan —
wysoki, o pociągłej twarzy, z cienkim wąsikiem i niewielką spiczastą bródką.
Palce przybyłego przestały bębnić o rękojeść, gdy jego wzrok spoczął na stole, przy
którym siedział Conan, po czym zaczęły znowu, podczas gdy podchodził bliżej.
— Och, Tasho — powiedział łagodnie. — Czyżbyś zapomniała, że mieliśmy się dzisiaj
spotkać?
Tasha spuściła wzrok i odpowiedziała cichutko:
— Wybacz mi, kapitanie Muradzie. Widzisz, że mam klienta. Nie mogę… proszę cię.
— Znajdź sobie inną kobietę! — warknął Conan.
Kapitan poszarzał na twarzy, lecz nie spuszczał wzroku Tashy.
— Nie mówiłem do ciebie… rybaku. Tasho, nie chciałbym cię zranić, ale będę chyba
musiał nauczyć cię posłuszeństwa.
Conan zaśmiał się szyderczo.
Tyiko głupiec lubi straszyć kobiety. Lubisz tresurę, kup sobie psa do bicia.
Twarz strażnika pobladła pod opalenizną. Nagle chwycił Tashę za ramię, ściągając ją z
kolan Conana.
— Zejdź mi z oczu, pokurczu, zanim…
Straszliwy cios padł w tej samej chwili, gdy Conan z warknięciem zerwał się na równe
nogi. Mężczyzna o pociągłej twarzy, zaskoczony, otworzył szerzej oczy, jakby liczył na to, że
weźmie dziewczynę bez walki, a jego ręka powędrowała do rękojeści miecza — ale Conan
był szybszy. Nie sięgnął jednak po własne ostrze. Zabicie strażnika to dla przemytnika kiepski
interes — chyba że jest to absolutnie konieczne — chociaż, mówiąc szczerze, nawet wtedy
nie bardzo. Żołnierze, którzy wzięli łapówkę za udawanie, że nic nie widzą, stawali się
prawdziwymi tygrysami broniącymi królewskich praw, kiedy jeden z nich został zabity.
Cymmerianin grzmotnął pięścią w podbródek tamtego, nim jeszcze zdołał on wyciągnąć broń
z pochwy. Oficer sprawiał wrażenie, jakby usiłował zrobić salto do tyłu i upadł na stół,
przewracając go. Jego hełm potoczył się po podłodze, lecz Turańczyk leżał tam, gdzie upadł,
niczym worek owsa.
Karczmarz, tłusty Kothańczyk z małymi złotymi kolczykami w uszach, pochylił się nad
oficerem i przyjrzał się mu bacznie. Wytarł nerwowo pulchne dłonie w poplamiony winem
fartuch, po czym wyprostował się.
— Przez ciebie nie będę mógł prowadzić interesu przez dziesięć dni. Jeśli będę miał
szczęście. Na Mitrę, człowieku! Zabiłeś tego wyperfumowanego bufona! Ma przetrącony
kark.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć lub choćby się poruszyć, drzwi na ulicę
otworzyły się i weszło dwóch strażników. Maszerowali po sali, uśmiechając się z pogardą, jak
gdyby byli na koszarowym placu, wypełnionym kmiotkowatymi poborowymi. Nienaturalny
spokój tawerny zakłócany był jedynie przez lekkie szuranie i szelest, odmierzające trasę
mężczyzn.
Conan zaklął pod nosem. Akurat stał nad ciałem tego przeklętego durnia. Jakikolwiek ruch
przyciągnąłby uwagę szybciej, niż zdołałby umknąć. Nie miał zamiaru zakończyć ucieczki z
mieczem w plecach. Ostrożnym ruchem ręki nakazał Tashy odsunięcie się. Skwapliwość, z
jaką go posłuchała, nieco go rozczarowała.
— Szukamy kapitana Murada! — krzyknął w ciszy jeden ze strażników. Często łamany
nos nadawał mu wygląd awanturnika. Drugi skubał niespiesznie wąsy i spoglądał wyniośle na
salę. Kothańczyk usiłował ukryć się w cieniu, lecz żołnierz o złamanym nosie zmroził go
spojrzeniem.
— Hej, karczmarzu! Ta hołota, którą obsługujesz, wydaje się pozbawiona języków. Gdzie
jest kapitan Murad? Wiem, że tu wchodził.
Usta Kothańczyka pracowały bezgłośnie i jeszcze mocniej wycierał ręce o fartuch.
— Lepiej rozwiąż język, głupcze, nim będę ci go musiał rozciąć. Nawet jeśli kapitan jest tu
z dziewką, musi bezzwłocznie wysłuchać wiadomości, którą mu przynoszę. Gadaj albo zrobię
sobie z twojej skóry buty!
Nagle skubiący wąsy żołnierz złapał mówiącego za rękę.
— Murad jest tam, Taviku! — krzyknął, pokazując palcem.
Oczy strażników przeniosły się bezlitośnie z nieruchomej postaci oficera na Conana; ich
twarze stwardniały. Cymmerianin czekał niewzruszenie, pozornie nic sobie nie robiąc z ich
spojrzeń. Co ma być, to będzie.
— To twoja robota, wielkoludzie? — zapytał chłodno Tavik. — Podniesienie ręki na
oficera Straży Miejskiej będzie cię kosztować obicie pięt. Abdulu, spróbuj ocucić kapitana.
Potężny młodzieniec pomyślał, że strażnicy ostatnio byli trochę za bardzo pewni siebie.
Tavik wyciągnął swój zakrzywiony miecz, lecz trzymał go od niechcenia, zniżając do swego
boku, jakby nie wierzył, że ktokolwiek tutaj może sprawić, iż będzie musiał go użyć. Drugi ze
strażników nawet nie sięgnął po broń.
Abdul pochylił się nad zwłokami kapitana Murada, chwycił oficera za rękę i zmartwiał.
— On nie żyje — wyszeptał, po czym jego słowa przeszły w krzyk. — Nie żyje, Taviku!
Conan pchnął ławkę, na której przedtem siedział, na Abdula, który usiłował równocześnie
odskoczyć i wyciągnąć miecz. Podczas gdy skakał niezdarnie, usiłując wyminąć przeszkodę,
Cymmerianin odsłonił ostrze swego miecza. Wraz z jękiem swego towarzysza Tavik
wyciągnął miecz, by zadać nim cios. Unieszkodliwiłby z pewnością przeciwnika, gdyby nie
to, że ten przeciwnik był uzbrojony. Teraz płacił za swój błąd, gdyż miecz Conana rozpłatał
jego odsłonięty brzuch. Z rozdzierającym krzykiem Tavik upuścił miecz, zaciskając palce w
próżnym wysiłku, by wepchnąć z powrotem jelita, po czym legł obok swej broni na
kamiennej podłodze.
Conan odskoczył, gdy tylko wyjął z ciała miecz i skierował go w dół, w ostatniej chwili
odpierając pchnięcie Abdula. Siła ciosu wytrąciła strażnikowi broń z ręki i napełniła rozpaczą
jego ciemne oczy, na chwilę przed tym, zanim miecz Cymmerianina przeszył jego gardło na
wylot. Gdy Conan wyszarpnął broń z upadającego ciała, Tavik wierzgnął po raz ostatni, po
czym skonał.
Cymmerianin, patrząc spode łba, wytarł miecz o tunikę Abdula i schował go do pochwy.
W izbie jadalnej, uświadomił sobie, pozostała teraz zaledwie połowa tych, którzy oglądali
początek walki, a i oni znikali wciąż za drzwiami. Każdy spośród mężczyzn i niewiast byłby
szczęśliwy, gdyby mógł przysiąc, że nie było go w „Złotym Półksiężycu” w dniu, w którym
zginęło trzech strażników miejskich.
Kothiański karczmarz otworzył drzwi na tyle, by wyjrzeć na ulicę, po czym zamknął je z
jękiem.
— Strażnicy — wymamrotał. — Chyba z dziesięciu. I wyglądają na zniecierpliwionych.
Będą tu lada moment, żeby sprawdzić, co dzieje się z tymi dwoma. Jak mam wyjaśnić to, co
zaszło w mojej tawernie? Co mam powiedzieć? — Chwycił złotą monetę rzuconą mu przez
Conana, nie omieszkawszy jej ugryźć, zanim ją schował pod fartuchem.
— Powiedz im, Banaricu — rzekł Conan — że kapitana zabili w czasie sprzeczki
handlarze niewolnikami z Khorafu. Oni też wykończyli później strażników. Było ich
kilkunastu. Zbyt wielu, byś mógł interweniować.
Banaric skinął niechętnie. Może w to uwierzą. Może.
Conan spostrzegł, że w tawernie pozostali tylko oni dwaj. Nawet Tasha zniknęła. I to bez
choćby jednego słowa, pomyślał cierpko. Swoją drogą, co za okropny dzień. A jeszcze do
tego musi się liczyć z pogonią Straży Miejskiej. Lub też nie musi — pod warunkiem, rzecz
jasna, że Kothańczyk powtórzy historyjkę, za którą mu zapłacił.
— Pamiętaj, Banaricu — powiedział. — Kilkunastu khorafiańskich handlarzy
niewolnikami. — Poczekał aż karczmarz skinie głową, po czym wziął nogi za pas.
II
Conan pospiesznie oddalał się od „Złotego Półksiężyca” labiryntem uliczek, który oplatał
obszar wokół karczmy; uliczek ledwie tak szerokich jak jego ramiona, a śmierdzących
moczem i padliną. Ten dzień zamierzał spędzić w objęciach Tashy, ale z pewnością nie
wchodziło to już w rachubę. Poślizgnął się na szlamie, z trudem utrzymał równowagę i zaklął.
Nawet jeśli uda mu się znaleźć ponownie tę dziwkę, nie był pewien, czy chce spędzać czas z
kobietą, która otrzymawszy prezent ucieka — nawet bez pocałunku — tylko z powodu
niewielkich kłopotów. Istnieją przecież inne kobiety i inne sposoby miłego spędzania czasu.
Mimo że kupił jej topaz i rzucił sztukę złota Banaricowi, w jego sakiewce trudno było
dostrzec dno. „Rybą”, wyładowaną ostatniej nocy na dzikiej plaży był khitański jedwab oraz
słynne basrallaskie koronki z Vendhii. Ich ceny były wysokie. Może wydać trochę złota na
przyjemności.
Znajdował się w samym sercu rozległego miasta, daleko od dzielnicy portowej, ale
wszystkie części Sultanapuru mogły się poszczycić mianem dzielnic handlowych. Nie było tu
wozów zaprzężonych w woły, ale wąskie uliczki nadal wypełniał tłum ludzi, bo sklep
kotlarski i dom publiczny z powodzeniem mogły stać obok domu kupca, a karczma i sklep
ceramiczny przy samej świątyni. Kupujący, sprzedawcy i wierni — wszyscy wymieszani w
ciżbie.
Wymuskane damy w woalkach z koronki, za którymi podążali słudzy niosący ich nabytki,
potrącały terminatorów dźwigających na barkach zwinięte dywany lub bele tkanin. Brudni
ulicznicy o zachłannych palcach czyhali na sakiewki w aksamitnych tunikach grubych
mężczyzn o jeszcze bardziej zachłannym spojrzeniu. Na niewielkim placyku żongler
utrzymywał w powietrzu sześć zapalonych pochodni naraz, równocześnie przeklinając malca,
proszącego o pieniądze tych, którzy zatrzymali się, by popatrzeć.
Na każdym skrzyżowaniu handlarze owocami sprzedawali granaty, pomarańcze i figi,
niektórzy z tac zawieszonych na szyi, inni z wiklinowych koszy na osłach. Od czasu do czasu
owe osły dodawały swój ryk do ogólnego zgiełku. Gęsi i kurczaki w trzcinowych klatkach
gdakały i krzyczały, świnie uwiązane za nogi chrząkały ponuro. Domokrążcy zachwalali setki
różnych towarów, a sprzedawcy targowali się co sił w płucach, krzycząc, że taka cena ich
zrujnuje, a jednak obniżali ją jeszcze bardziej.
Miedziak wystarczył na dużą garść fig, które Conan zjadł po drodze, rozglądając się i od
czasu do czasu robiąc też zakupy. Od kowala, kującego młotem rozżarzone do białości żelazo
w kuźni pod pasiastą markizą, Cymmerianin kupił sztylet o prostym ostrzu i pochwę, którą
wetknął z tyłu za pas. Misternie rzeźbione paciorki bursztynu włożył do sakiewki z myślą, że
przyozdobią szyję innej dziewczyny niż Tasha. Chyba że, oczywiście, przeprosi ładnie za
swoją ucieczkę.
Wąski, ocieniony sklepik, prowadzony przez kościstego mężczyznę o obleśnym
zachowaniu i służalczej fizjonomii, dostarczył peleryny z kapturem z najcieńszej wełny, która
miała chronić nie przed zimnem, które nigdy nie nawiedzało Sultanapuru, ale przed słońcem.
Szukał takiego odzienia od dłuższego czasu, jako że większość mężczyzn w Sultanapurze
nosiła turbany i sprzedawano niewiele peleryn z kapturami, nie mówiąc już o pelerynach na
tyle dużych, by pasowały na jego bary.
Obok Conana przeszedł obszarpany mężczyzna niosący na plecach wielki gliniany dzban
owinięty w wilgotne gałgany. Z dzbana wystawała rączka chochli, a po bokach brzęczały
zawieszone na łańcuchu miedziane kubki. Widok ten obudził w Conanie pragnienie po
zjedzeniu tak wielu słodkich fig. Obszarpaniec był nosiwodą. W mieście tak gorącym i
suchym jak Sultanapur, za wodę trzeba było płacić podobnie jak za wino.
Conan zatrzymał mężczyznę i kucnął przy ścianie, podczas gdy sprzedawca wody zdjął
dzban. Łańcuchy były tak długie, że każdy Turańczyk mógł pić na stojąco, ale Conan musiał
albo kucnąć, albo się pochylić. Miedziak powędrował do kościstej dłoni sprzedawcy, a Conan
chwycił kubek z wodą.
Nawet się nic umywa do górskiego strumienia w Cymmerii, schłodzonego wiosennymi
roztopami, pomyślał. Ale takie myśli były całkiem bezużyteczne; sprawiały tylko, że spiekota
wydawała się wysysać wilgoć z człowieka jeszcze szybciej. Naciągnął kaptur nowej peleryny,
by skryć się w jej cieniu. Kiedy pił, poprzez kakofonię ulicy docierały do niego strzępki
rozmów. Myśli zajęte miał Tashą, ale jego uszy rejestrowały urywki.
— …Czterdzieści miedziaków za antałek to rozbój w biały dzień…
— …Przynajmniej dziesięciu zabitych, powiadają, a jeden to generał…
— … Słyszałem, że książę…
— …Jeśli mój mąż się dowie, Mahmoudzie…
— …Spisek vendhiański…
— …Podczas gdy wazam Vendhii w Aghrapurze prowadzi rozmowy pokojowe…
— … Więc uwiodłem jego córkę, by wyrównać rachunki…
— .. .Zamachowiec był olbrzymem z Północy…
Conan zamarł z miedzianym kubkiem przy ustach. Powoli podniósł wzrok na twarz
nosiwody. Mężczyzna, bezczynnie patrząc w ścianę, o którą oparł się Cymmerianin, wydawał
się po prostu czekać na zwrot kubka, ale pot spływał mu po ciemnym czole, choć jeszcze
przed chwilą nie było tam jego śladu, przestępował też z nogi na nogę, w każdej chwili gotów
do ucieczki.
— Co usłyszałeś, nosiwodo?
Obszarpaniec podskoczył, aż zachybotał dzban. Musiał go złapać, by się nie przewrócił.
— Tak, panie? Ja… ja nic nie słyszałem. — Nerwowy śmiech przerwał jego słowa. —
Zawsze są plotki, panie. Zawsze plotki, ale ja słucham tylko paplaniny w mojej głowie.
Conan wsunął kawałek srebra do stwardniałej dłoni mężczyzny.
— Co właśnie usłyszałeś? — spytał łagodniejszym tonem. — O człowieku z Północy?
— Panie, ja handluję wodą. Niczym więcej. — Conan nadal mu się przyglądał, ale
mężczyzna zamrugał i przełknął, jakby ktoś na niego warknął. — Panie, powiadają, że są
zabici żołnierze, strażnicy miejscy i może generał albo książę. Powiadają, że to sprawka
Vendhiańczyków i że jeden z zabójców…
— Tak?
Sprzedawca wody znowu przełknął ślinę. — Panie, mówią, że jeden z zabójców jest…
olbrzymem. Z… z Północy.
Conan skinął głową. Opowiadanie najwyraźniej nawiązywało do wydarzeń w „Złotym
Półksiężycu”. Jeśli wieść o nich rozeszła się, chociaż w zniekształconej formie, to o czym
jeszcze wiedziano? Może znano jego imię? Nie martwił się tym, w jaki sposób historia ujrzała
światło dzienne. Przemytnicy zazwyczaj nie zeznawali przeciwko sobie nawzajem, ale może
tego poranka któryś w tawernie został złapany i przesłuchany przez strażników?
Niewykluczone, że Banaric uznał sztukę złota za niewystarczającą zapłatę, żeby okłamać
strażników rozwścieczonych tym, co zobaczyli. W tej chwili jego głównym zmartwieniem
było wymyślenie sposobu na to, żeby uniknąć złapania w mieście, w którym rzucał się w oczy
jak wielbłąd na stepie. Ogarnął wzrokiem ulicę i nagle przyszedł mu do głowy pomysł. Nie
było strażników. Na razie.
Opróżnił kubek jednym haustem, ale przytrzymał go chwilkę dłużej.
— Handel wodą to niezłe zajęcie — powiedział. — Wodą i niczym więcej. Ludzie, którzy
handlują wodą i niczym więcej, nigdy nie muszą oglądać się za siebie, żeby sprawdzić, kto
czai się za ich plecami.
— Rozumiem, panie. — Nosiwoda sapnął. — Handluję wodą i niczym więcej. Niczym
więcej, panie.
Conan kiwnął głową i wypuścił z ręki kubek. Nosiwoda dźwignął dzban na plecy tak
szybko, że woda przelała się przez brzegi i popędził w tłum. Zanim zniknął z pola widzenia,
Conan już o nim zapomniał. Zostanie wyznaczona nagroda, pewnie tak samo przesadzona jak
liczba zabitych strażników, a nosiwoda i tak wcześniej czy później będzie próbował sięgnąć
po jakąś jej część, ale przy odrobinie szczęścia przynajmniej przez godzinę będzie siedział
cicho. Prawdę mówiąc, Cymmerianowi wystarczy jedna dziesiąta tego czasu.
Naciągnąwszy kaptur peleryny jeszcze bardziej, Conan pośpieszył w dół ulicy, szukając
szczególnego rodzaju handlarza. Handlarza, którego chyba tu wcale nie ma, pomyślał
gniewnie. Byli sprzedawcy miedzianych misek, wiklinowych koszy, tunik i sandałów, i
pozłacanej biżuterii — wszyscy, z wyjątkiem tego, którego szukał. Ale przecież widział
terminatorów noszących… O, jest. Stragan sprzedawcy dywanów, wypełniony dywanami we
wszystkich kolorach i rozmiarach, w stertach, zwiniętymi i rozwieszonymi na ścianach.
Kiedy Conan wszedł, pulchny sprzedawca z profesjonalnym uśmiechem na twarzy
pospieszył do niego, zacierając dłonie.
— Witam, panie. Witam. Oto najprzedniejsze dywany w całym Sultanapurze. Nie, w
całym Turanie. Dywany, które ozdabiają pałac samego króla Yildiza, niech go Mitra
błogosławi po trzykroć dziennie. Dywany z Iranistanu, z….
— Ten proszę — przerwał mu Conan, wskazując dywan, który leżał na przedzie straganu
zwinięty w rulon szerszy niż ludzka głowa. Uważał, żeby trzymać głowę opuszczoną. Jego
błękitne oczy mogłyby być dla straży wskazówką.
— Doprawdy panie, jesteś prawdziwym koneserem. Wybrałeś najlepszy dywan w moim
sklepie, nie kłopocząc się nawet rozwijaniem go. Kosztuje zaledwie sztukę złota…
Tym razem szczęka sprzedawcy opadła, bo Conan natychmiast rzucił żądaną monetą. Co
prawda, jego sakiewka prawie opustoszała, ale nie miał czasu na targowanie się, jakkolwiek
dziwne mogło się to wydawać sprzedawcy.
Usta pulchnego mężczyzny nie zamykały się, kiedy próbował odzyskać równowagę.
— Uch, tak panie. Oczywiście. Załatwię zaraz pomocników, żeby przenieśli pański zakup.
Dwóch powinno wystarczyć. To silne chłopaki.
— Nie trzeba — odpowiedział Conan. Miecz i pas zostały naprędce umieszczone
wewnątrz rulonu. — Sam sobie poradzę.
— Ale on jest zbyt ciężki dla jednego…
Sprzedawca zamarł w niemym podziwie, kiedy Conan z łatwością zarzucił sobie dywan na
lewe ramię, a później nonszalancko przesunął do wygodniejszej po