10123
Szczegóły |
Tytuł |
10123 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10123 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10123 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10123 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paulo Coelho
Zahir
przełożyła Zuzanna Bułat Silva
tytuł oryginału
O Zahir
Drzewo Babel Warszawa 2005
koncepcja graficzna
Michał Batory
zdjęcie autora
Borys Buzin [Kazachstan]
redakcja
Maria Wiernikowska
korekta
Katarzyna Malinowska
przygotowanie do druku
PressEnter
Copyright © 2005 by Paulo Coelho
Copyright © for the Polish edition by Drzewo Babel, Warszawa 2005
This edition was published by arrangements with Sant Jordi Asociados, Barcelona, Spain. All rights reserved
Drzewo Babel
ul. Litewska 10/11 00-581 Warszawa
ISBN 83-918441-9-6
w książce wykorzystano fragmenty opowiadania Zahir
Jorge Luisa Borgesa
w tłum. Zofii Chądzyńskiej
Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich,
nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni
i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie?
Łukasz 15,4
O Maryjo bez grzechu poczęta,
módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy. Amen
Jeśli wyruszasz w podróż do Itaki,
Pragnij tego, by długie było wędrowanie,
Pełne przygód, pełne doświadczeń.
Lajstrygonów, Cyklopów, gniewnego Posejdona
Nie obawiaj się. Nic takiego
Na twojej drodze nie stanie, jeśli myślą
Trwasz na wyżynach, jeśli tylko wyborne
Uczucia dotykają twego ducha i ciała.
Ani Lajstrygonów, ani Cyklopów,
Ani okrutnego Posejdona nie spotkasz,
Jeżeli ich nie niesiesz w swojej duszy,
Jeśli własna twa dusza nie wznieci ich przed tobą.
Pragnij tego, by wędrowanie było długie:
Żebyś miał wiele takich poranków lata,
Kiedy, z jaką uciechą, z jakim rozradowaniem,
Będziesz podpływał do portów, nigdy przedtem nie widzianych;
Żebyś się zatrzymywał w handlowych stacjach Fenicjan
I kupował tam piękne rzeczy,
Masę perłową i koral, bursztyn i heban,
I najróżniejsze wyszukane olejki
Ile ci się uda zmysłowych wonności znaleźć.
Trzeba też, byś egipskich miast odwiedził wiele,
Aby uczyć się i jeszcze się uczyć — od tych, co wiedzą.
Przez cały ten czas pamiętaj o Itace.
Przybycie do niej twoim przeznaczeniem.
Ale bynajmniej nie spiesz się w podróży.
Lepiej, by trwała ona wiele lat,
Abyś stary już był, gdy dobijesz do tej wyspy,
Bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze,
nie oczekując wcale, by ci dała bogactwo Itaka.
Itaka dała ci tę piękną podróż.
Bez Haki nie wyruszyłbyś w drogę.
Niczego więcej już ci dać nie może.
A jeśli ją znajdujesz ubogą, Haka cię nie oszukała.
Gdy się stałeś tak mądry, po tylu doświadczeniach,
Już zrozumiałeś, co znaczą Haki.
Konstandinos Kawafis [1863-1933]
tłum. Zygmunt Kubiak
Dedykacja
W samochodzie napomknąłem, że skończyłem pierwszą wersję książki. Kiedy zaczęliśmy wspinać się na pewną górę w Pirenejach, która dla nas jest święta, bo przeżyliśmy tam wiele niesamowitych chwil, zapytałem, czy nie ciekawi jej, o czym jest książka, jaki ma tytuł. Odpowiedziała, że od dawna chciała zapytać, ale z szacunku dla mojej pracy wolała nic nie mówić, czuła tylko zadowolenie, ogromne zadowolenie.
Powiedziałem jej, o czym jest książka i jaki nadałem jej tytuł. Szliśmy dalej w milczeniu. W drodze powrotnej usłyszeliśmy szelest, wiatr przybierał na sile, poruszając bezlistnymi koronami drzew. Zbliżał się do nas, sprawiając, że góra znów ujawniała swą magię, swą moc.
Wkrótce potem zaczął padać śnieg. Zatrzymałem się i kontemplowałem tę chwilę: spadające białe płatki, szare niebo, las, a obok ona. Ona, która przez wszystkie te lata była zawsze przy mnie.
Już wtedy chciałem jej powiedzieć, ale tego nie zrobiłem. Niech się dowie, dopiero gdy po raz pierwszy będzie przeglądać te strony. Ta książka jest dedykowana Tobie, Christino, moja żono.
Autor
Według Jorge Luisa Borgesa pojęcie Zahira wywodzi się z tradycji islamskiej i sięga XVIII wieku. Zahir w języku arabskim znaczy: widoczny, obecny, niemogący ujść uwagi. Może to być istota lub przedmiot. Gdy napotkamy go na swej drodze, zajmuje stopniowo cały nasz umysł, aż do momentu kiedy nie jesteśmy już w stanie myśleć o niczym innym. Może to być postrzegane jako oznaka świętości albo szaleństwa.
Faubourg Saint-Peres, Encyklopedia Niezwykłości, 1953
Jestem wolny
Ona, Ester, korespondentka wojenna, właśnie wróciła z Iraku na krótko przed inwazją, lat trzydzieści, zamężna, bezdzietna. On, nieznany mężczyzna, wiek około dwudziestu pięciu lat, brunet, rysy mongolskie. Po raz ostatni widziano oboje w kawiarni na ulicy Faubourg Saint-Honore.
Policja wiedziała, że spotykali się już wcześniej, chociaż nie wiadomo, ile razy. Ester zawsze podkreślała, że mężczyzna — mówiła o nim tylko Michaił — bardzo wiele dla niej znaczy, ale nigdy nie wyjawiła, czy dla niej jako dziennikarki, czy jako kobiety.
Policja wszczęła już formalne dochodzenie. Wzięto pod uwagę możliwość porwania, szantażu i morderstwa — nic dziwnego, bo kontaktowała się z ludźmi powiązanymi z siatką terrorystyczną, aby zdobyć informacje do pracy. Stwierdzono, że na parę tygodni przed zaginięciem Ester z jej konta bankowego regularnie wypłacano pewne sumy pieniędzy. Prowadzący sprawę funkcjonariusze sądzą, że może to mieć związek z opłacaniem informatorów. Nie wzięła ze sobą żadnych ubrań, ale, co dziwne, nie odnaleziono jej paszportu.
On, nieznajomy młody mężczyzna, nie notowany na policji, nie pozostawił żadnych śladów, które pozwoliłyby ustalić jego tożsamość.
Ona, Ester, dwie międzynarodowe nagrody dziennikarskie, lat trzydzieści, zamężna.
Moja żona.
Natychmiast mnie zatrzymano w charakterze podejrzanego, ponieważ odmówiłem złożenia wyjaśnień, co robiłem w dniu jej zniknięcia. Ale oto strażnik więzienny właśnie otwiera drzwi celi i oznajmia, że jestem wolny.
Dlaczego jestem wolny? Dlatego że dzisiaj wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, wystarczy postawić pytanie, a informacja zostaje podana jak na tacy: gdzie ostatnio użyłeś karty kredytowej, dokąd chodzisz na piwo, z kim sypiasz. W moim wypadku to było zupełnie proste. Pewna kobieta, także dziennikarka, przyjaciółka mojej żony, rozwiedziona — a więc mogła bez skrupułów się przyznać, że ze mną spała — dowiedziawszy się, że zostałem zatrzymany, przyszła zaświadczyć o mojej niewinności. Przedstawiła konkretne dowody na to, że była ze mną w dzień i w nocy, kiedy zniknęła Ester.
Idę na rozmowę z szefem policji. On oddaje mi rzeczy osobiste, przeprasza i tłumaczy, że moje nagłe zatrzymanie odbyło się zgodnie z prawem i nie mogę ich zaskarżyć. Wyjaśniam, że nie mam najmniejszego zamiaru tego robić, wiem, że każdy może być podejrzany i zatrzymany na dwadzieścia cztery godziny, nawet jeśli nie popełnił żadnego przestępstwa.
— Jest pan wolny — mówi, powtarzając dokładnie słowa strażnika.
Pytam, czy to możliwe, by rzeczywiście coś złego stało się mojej żonie. Wspominała, że w związku z kontaktami ze światem terrorystów czuła się czasem obserwowana. Inspektor zbywa mnie milczeniem. Ponawiam pytanie, ale on nie odzywa się ani słowem.
Pytam, czy jej paszport jest ważny. Odpowiada, że oczywiście, przecież nie popełniła żadnego przestępstwa, dlaczego nie miałaby swobodnie podróżować?
— A więc istnieje ewentualność, że nie ma jej już we Francji?
— Myśli pan, że opuściła pana z powodu tej dziewczyny, z którą pan sypia?
— To nie pańska sprawa — ucinam krótko.
Inspektor poważnieje, mówi, że zostałem zatrzymany, ponieważ tego wymaga rutynowe postępowanie, ale jemu osobiście jest bardzo przykro z powodu zaginięcia mojej żony. On także jest żonaty i chociaż nie podobają mu się moje książki (a więc wie, kim jestem! Nie aż taki ignorant, na jakiego wygląda!), jest w stanie postawić się w mojej sytuacji i rozumie, jaki to musi być dla mnie wstrząs.
Pytam, co powinienem teraz robić. On wręcza mi swoją wizytówkę, prosząc, abym odezwał się, jeśli będę mieć jakiekolwiek wieści od Ester — taką scenę można zobaczyć w każdym filmie akcji. Wcale mnie to nie przekonuje, inspektorzy policji zawsze wiedzą więcej, niż chcą wyjawić.
Pyta mnie, czy poznałem mężczyznę, z którym widziano Ester po raz ostatni. Odpowiadam, że znałem jego pseudonim, ale nigdy nie zetknąłem się z nim osobiście.
Pyta, czy mieliśmy jakieś kłopoty w domu. Mówię, że jesteśmy razem od ponad dziesięciu lat i mieliśmy wszystkie zwyczajne problemy, jakie pojawiają się w każdym małżeństwie, ni mniejsze, ni większe.
Ostrożnie pyta, czy nie rozmawialiśmy ostatnio o rozwodzie, a może żona zastanawiała się nad separacją? Odpowiadam, że tej kwestii nigdy nie poruszaliśmy, chociaż — powtarzam — „jak każde małżeństwo" kłóciliśmy się od czasu do czasu.
— Często, czy tylko od czasu do czasu?
— Od czasu do czasu — powtarzam z naciskiem.
Pyta jeszcze bardziej oględnie, czy ona wiedziała o moim romansie z jej przyjaciółką. Odpowiadam, że spaliśmy razem tylko ten jeden jedyny raz. Nie był to żaden romans, jedynie efekt braku pomysłu. Dzień był szary i nudny, nie miałem nic do roboty po obiedzie, a mały flirt zawsze pobudza do życia — tak oto wylądowaliśmy w łóżku.
— Idzie pan z kobietą do łóżka tylko dlatego, że dzień jest szary i nudny?
Mam ochotę odburknąć, że tego rodzaju pytania wykraczają chyba poza sprawę, ale potrzebuję go i może będę potrzebował w przyszłości — przecież istnieje niewidzialna instytucja zwana Bankiem Przysług, która zawsze mi się bardzo przydawała.
— Czasami tak się zdarza. Nie dzieje się nic ciekawego, kobieta szuka ciepła, ja szukam przygody i już. Nazajutrz oboje udajemy, że nic się nie stało i życie toczy się dalej.
Dziękuje mi za rozmowę, ściska dłoń na pożegnanie, mówi, że w jego środowisku takie rzeczy się nie zdarzają. Bywa oczywiście znużenie i monotonia, a nawet pokusa, by pójść z kimś do łóżka — ale jest więcej samokontroli, nikt nie robi wszystkiego, co mu wpadnie do głowy.
— Może wśród artystów w tych sprawach panuje większa wolność — dodaje.
Odpowiadam, że znam jego środowisko, ale nie chciałbym teraz bawić się w wymianę poglądów o ludzkiej naturze i normach moralnych. Milknę i czekam na jego ruch.
— Skoro już mowa o wolności, może pan odejść — kończy oficjalnie inspektor, nieco zawiedziony, że pisarz unika rozmowy z policjantem. — Teraz, kiedy poznałem pana osobiście, może przeczytam jakąś pańską książkę. Powiedziałem, że nie podoba mi się to, co pan pisze, ale szczerze mówiąc, nigdy niczego nie czytałem.
Nie pierwszy i nie ostatni raz słyszę te słowa. No cóż, przynajmniej dzięki temu spotkaniu zyskałem jednego czytelnika. Kłaniam się i odchodzę.
Jestem wolny. Wyszedłem z więzienia, moja żona zniknęła w tajemniczych okolicznościach, nie mam stałych godzin pracy, łatwo nawiązuję kontakty z ludźmi, jestem bogaty, sławny i jeśli naprawdę Ester mnie porzuciła, znajdę szybko kogoś, kto ją zastąpi. Jestem wolny i niezależny.
Tylko co to jest wolność?
Przez większą część życia byłem niewolnikiem czegoś, więc chyba powinienem rozumieć sens słowa wolność. Od dziecka walczyłem o nią jak o najdroższy skarb. Walczyłem z rodzicami, którzy chcieli, żebym był inżynierem, a nie pisarzem. Walczyłem z rówieśnikami, którzy już na początku roku szkolnego wybrali mnie na obiekt dokuczliwych kpin. Wiele krwi musiało popłynąć z mojego i z ich nosów, i wiele ran musiałem ukrywać przed matką — bo czułem, że sam powinienem rozwiązywać swoje problemy — aż udowodniłem, że potrafię znieść cięgi bez jednej łzy. Walczyłem, żeby zarobić na swoje utrzymanie, pracując jako zaopatrzeniowiec w sklepie żelaznym, żeby wreszcie uwolnić się od typowego rodzinnego szantażu: „Dajemy ci pieniądze, więc to możesz robić, a tamtego nie".
Jako nastolatek walczyłem — niestety bez powodzenia — o moją pierwszą miłość. Dziewczyna też mnie kochała, w końcu jednak mnie zostawiła, bo rodzice przekonali ją, że nie mam widoków na przyszłość.
Walczyłem z wrogością środowiska w moim następnym fachu, dziennikarstwie, kiedy mój pierwszy szef kazał mi czekać trzy godziny i zauważył mnie dopiero, gdy zacząłem drzeć na kawałki książkę, którą właśnie czytał. Spojrzał na mnie zaskoczony i dostrzegł osobę upartą, która potrafi stawić czoło przeciwnikowi — a to cecha niesłychanie istotna dla dobrego reportera. Walczyłem o ideały socjalizmu, trafiłem do więzienia, wyszedłem na wolność i dalej walczyłem, czując się bohaterem klasy robotniczej — dopóki nie usłyszałem Beatlesów i nie stwierdziłem, że wolę być fanem rocka niż Marksa. Walczyłem o miłość mojej pierwszej, drugiej i trzeciej żony. Walczyłem, aby mieć odwagę odejść od pierwszej, drugiej i trzeciej, bo miłość nie przetrwała, a ja musiałem iść dalej, szukać kogoś, kto był mi przeznaczony — a to nie była żadna z tych trzech kobiet.
Walczyłem sam ze sobą, żeby rzucić posadę w gazecie i mieć czas na napisanie książki, chociaż wiedziałem doskonale, że w moim kraju nie zarabia się na literaturze. Poddałem się po roku, napisawszy ponad tysiąc stron, które wydały mi się absolutnie genialne, bo nawet ja sam nie byłem w stanie ich pojąć.
Podczas walki spotykałem ludzi, którzy dużo mówili o wolności i im zacieklej bronili swojego prawa do niej, tym bardziej okazywali się ulegli presji rodziców, małżeństw zawieranych „do końca życia", wagi, diet odchudzających, projektów przerwanych w pół drogi, kochanków, którym nie umieli powiedzieć „nie" albo „dosyć", weekendów, kiedy musieli zasiadać do stołu z ludźmi, których wcale nie chcieli spotykać. Niewolnicy luksusu, pozorów luksusu, pozorów pozorów luksusu. Niewolnicy życia, którego sami nie wybrali, ale z którym się pogodzili — ponieważ dali się komuś przekonać, że to dla nich lepsze. I tak upływały im jednakowe dni i jednakowe noce, gdzie przygoda mogła się zdarzyć tylko w książce albo w bez przerwy grającym telewizorze. A kiedy otwierały się przed nimi jakieś drzwi, mówili zawsze: „To mnie nie interesuje, nie mam ochoty".
A skąd właściwie mieli wiedzieć, czy mają ochotę, czy nie, skoro nigdy nie spróbowali? Ale nie warto było ich o to pytać. Tak naprawdę bali się jakiejkolwiek zmiany, która mogłaby zagrozić ich stabilizacji.
Inspektor powiedział, że jestem wolny. Owszem, jestem teraz wolny, ale tak samo wolny byłem w więzieniu, bo wolność to stan ducha. Wciąż cenię ją sobie najbardziej na świecie. Oczywiście, przez to wypiłem sporo wina, które mi nie smakowało, zrobiłem wiele rzeczy, których nie powinienem był robić i których nie mam zamiaru powtarzać, nabawiłem się blizn na duszy i ciele, zraniłem kilka osób — które prosiłem o wybaczenie, kiedy zrozumiałem, że wolno mi robić wszystko, co mi się żywnie podoba, ale nie mogę wciągać innych w moje szaleństwo, w wir mojej dzikiej pasji życia. Nie żałuję chwil, które przecierpiałem, noszę moje blizny niczym medale, wiem, że wolność ma wysoką cenę, równie wysoką jak niewola. Jedyna różnica polega na tym, że tę cenę płaci się z przyjemnością i z uśmiechem, nawet jeśli czasem bywa to uśmiech przez łzy.
Opuszczam komisariat. Jest piękny dzień, słoneczna niedziela, która nijak się ma do mojego nastroju. Adwokat czeka na mnie przed bramą komisariatu, ze słowami otuchy i bukietem kwiatów. Mówi, że obdzwonił wszystkie szpitale i kostnice (normalna rzecz, rutynowe postępowanie w przypadku czyjegoś zaginięcia), ale nie odnalazł Ester. Dodaje, że udało mu się utrzymać w tajemnicy przed dziennikarzami miejsce mojego zatrzymania. Musimy teraz porozmawiać i obmyślić wspólnie strategię na wypadek przyszłych zarzutów. Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobił. Wiem, że tak naprawdę nie ma zamiaru obmyślać ze mną żadnej strategii — po prostu nie chce zostawić mnie samego, bo boi się mojej reakcji (upiję się i znowu mnie zamkną? wywołam jakiś skandal? targnę się na własne życie?). Odpowiadam, że mam teraz kilka ważnych spraw do załatwienia, a przecież obaj świetnie wiemy, że nie wszedłem na razie w żaden konflikt z prawem. On nalega, ale nie zostawiam mu wyboru — w końcu jestem wolnym człowiekiem.
Wolnym. I rozpaczliwie samotnym.
Łapię taksówkę, jadę do centrum Paryża, wysiadam przy Łuku Triumfalnym. Idę powoli przez Pola Elizejskie, w kierunku hotelu Bristol, dokąd zawsze wpadaliśmy z Ester na filiżankę gorącej czekolady, kiedy któreś z nas wracało z dalekiej podróży. To był nasz rytuał powrotu do domu, do miłości, do siebie nawzajem, choć życie popychało nas coraz częściej w przeciwne strony.
Idę. Ludzie wokół mnie śmieją się, dzieci cieszą się przebłyskami wiosny w środku zimy, na jezdni normalny ruch, wszystko niby w porządku. Tyle że nikt nie zdaje sobie sprawy, a może udaje, że nie zdaje sobie sprawy, albo po prostu nikogo nie obchodzi fakt, że właśnie straciłem żonę. Czyżby nie rozumieli, jak bardzo cierpię? Powinno być im przykro, powinni mi współczuć, solidaryzować się z człowiekiem, którego serce krwawi z miłości. Ale oni się śmieją, zanurzeni po uszy w tej swojej małej, nędznej egzystencji od weekendu do weekendu.
Cóż za niedorzeczna myśl! Przecież wiele z tych osób, które mijam, także ma złamane serce, a ja nawet się nie domyślam ani dlaczego, ani jak bardzo cierpią.
Wstępuję do jakiegoś baru, żeby kupić papierosy, barman odpowiada mi po angielsku. Wchodzę do apteki po moje ulubione miętowe cukierki — tutaj też mówią do mnie po angielsku (chociaż o obie rzeczy prosiłem po francusku). Zanim docieram do hotelu, zatrzymują mnie dwaj młodzieńcy, którzy właśnie przyjechali z Tuluzy. Szukają jakiegoś sklepu, pytali już wiele osób, ale nikt ich nie rozumie. Co się dzieje? Czyżby podczas tych dwudziestu czterech godzin, które przesiedziałem w areszcie, zmieniono język Pól Elizejskich?
Turystyka i pieniądze są w stanie dokonać cudów. Czemu wcześniej tego nie zauważałem? Pewnie dlatego, że oboje z Ester dawno już nie piliśmy gorącej czekolady w hotelu Bristol, chociaż i ona, i ja ostatnimi czasy wracaliśmy z podróży wielokrotnie. Zawsze było coś ważniejszego. Zawsze była jakaś sprawa niecierpiąca zwłoki. Tak, kochanie, wpadniemy na czekoladę następnym razem, wracaj prędko, wiesz, że wypadło mi dzisiaj naprawdę ważne spotkanie i nie mogę przyjechać po ciebie na lotnisko, weź taksówkę, komórkę mam włączoną, możesz zadzwonić, gdybyś mnie pilnie potrzebowała, a jeśli nie to pa, widzimy się wieczorem.
Komórka! Wyciągam ją z kieszeni i włączam natychmiast. Kilka połączeń, za każdym razem serce bije mi mocniej. Na małym ekranie widzę imiona i nazwiska osób, które usiłowały się do mnie dobić, nie zamierzam jednak oddzwonić w najbliższym czasie. Może pojawi się jakiś „numer nieznany". To mogłaby być tylko ona, mój numer telefonu jest zastrzeżony, zna go zaledwie dwadzieścia parę osób. Ale żaden „numer nieznany" się nie wyświetla, dzwonili tylko przyjaciele i bliscy współpracownicy. Pewnie chcieli wiedzieć, co się stało, jakoś pomóc (tylko jak?), zapytać, czy czegoś nie potrzebuję.
Telefon dzwoni. Odebrać? Może z kimś się spotkać?
Postanawiam jednak pobyć sam, dopóki nie dotrze do mnie, co się właściwie stało.
Wchodzę do Bristolu. Ester zawsze mówiła, że to jeden z niewielu paryskich hoteli, w którym klienci traktowani są jak goście, a nie jak bezdomni szukający schronienia. Witają mnie niczym dobrego znajomego, siadam przy stoliku obok pięknego starego zegara, słucham pianina, patrzę na ogród.
Muszę wziąć się w garść, przeanalizować wszystkie opcje, życie przecież toczy się dalej. Nie jestem ani pierwszym, ani ostatnim mężczyzną, którego opuściła żona — ale czy to musiało zdarzyć się akurat w tak piękny słoneczny dzień, kiedy ludzie na ulicy śmieją się, dzieci podskakują z radości, a kierowcy jak jeden mąż zatrzymują się przed przejściem dla pieszych?
Biorę serwetkę. Muszę wyrzucić te myśli z głowy, przelać je na papier. Emocje na na bok i zobaczmy, co mogę zrobić.
a) Rozważyć możliwość, że rzeczywiście została porwana, jej życiu zagraża niebezpieczeństwo, jestem jej mężczyzną, towarzyszem na dobre i złe, powinienem poruszyć niebo i ziemię, żeby ją odnaleźć.
Odpowiedź: Zabrała paszport. Policja o tym nie wie, ale wzięła również kilka rzeczy osobistych i portfel z obrazkami świętych chroniącymi od złego, który zawsze brała ze sobą, kiedy jechała za granicę. Podjęła pieniądze z konta.
Wniosek: Przygotowywała się do wyjazdu.
b) Rozważyć możliwość, że dała się oszukać informatorowi.
Odpowiedź: Wiele razy znajdowała się w niebezpiecznych sytuacjach — ryzyko było wpisane w jej zawód. Ale zawsze mnie uprzedzała, byłem jedyną osobą, której mogła ufać bezgranicznie. Mówiła, dokąd jedzie, z kim będzie się kontaktować (chociaż, żeby mnie nie narażać, zazwyczaj używała pseudonimów) i co powinienem zrobić, gdyby nie wróciła na czas.
Wniosek: Nie planowała spotkania ze swoimi informatorami.
c) Rozważyć możliwość, że spotkała innego mężczyznę.
Odpowiedź: Odpowiedzi nie ma. Choć to jedyna hipoteza, która ma jakiś sens. Nie potrafię się z tym pogodzić. Tak po prostu odeszła, nie mówiąc mi ani słowa? Oboje szczyciliśmy się tym, że wspólnie stawiamy czoło życiowym trudnościom. Cierpieliśmy, ale nie okłamywaliśmy się nigdy — choć do reguł gry należało przemilczanie przygód pozamałżeńskich. Zmieniła się bardzo, odkąd poznała tego Michaiła, to prawda, ale czy to może przekreślić dziesięć lat małżeństwa?
Nawet gdyby się z nim przespała, straciła dla niego głowę, to przecież nie położyłaby na szali wszystkich naszych wspólnie spędzonych chwil, wszystkiego, co razem zdobyliśmy, nie rzuciłaby się tak po prostu w wir nowej przygody, z której nie ma powrotu. Była wolna, mogła podróżować, ile dusza zapragnie, żyła otoczona mnóstwem mężczyzn, żołnierzy, którzy nie widzieli kobiety od miesięcy. O nic jej nigdy nie pytałem, ona sama o niczym mi nie opowiadała. Byliśmy wolni i oboje z tego dumni.
Ale zniknęła. Zostawiła ślady widoczne tylko dla mnie, zaszyfrowaną wiadomość: odchodzę.
Dlaczego?
Czy warto odpowiadać na to pytanie?
Nie warto. Bo odpowiedź zawiera moją niezdolność do zatrzymania przy sobie ukochanej kobiety. Czy warto szukać Ester i przekonywać, żeby do mnie wróciła? Błagać, żebrać o jeszcze jedną szansę dla naszego małżeństwa?
To byłoby żałosne. Lepiej już cierpieć, lizać rany w samotności, tak jak dawniej, kiedy porzucały mnie kobiety, które kochałem. Najpierw moje myśli zaczną obsesyjnie krążyć wokół niej, stanę się okropnie zgorzkniały, będę irytować przyjaciół moim wiecznym narzekaniem, że porzuciła mnie żona. Za wszelką cenę będę próbował zrozumieć, co się stało, dniami i nocami będę rozpamiętywał wszystkie spędzone z nią chwile. W końcu dojdę do wniosku, że to ona była dla mnie niedobra, choć ja zawsze dawałem z siebie wszystko co najlepsze. Zacznę się umawiać na randki. Będę ją widział w każdej mijanej kobiecie na ulicy i dręczył się dzień i noc, noc i dzień. To może trwać tygodniami, miesiącami, a nawet przez rok.
Aż któregoś ranka obudzę się i już nie będę o niej myślał. Wtedy zrozumiem, że najgorsze minęło. Serce będę miał zranione, ale pozbieram się i znowu życie zacznie być piękne. Tak już było i tak będzie, na pewno. Kiedy ktoś odchodzi, ktoś inny zajmuje jego miejsce — spotkam nową miłość.
Przez chwilę upajam się myślą o mojej nowej sytuacji samotnego milionera. Mogę umawiać się, z kim zechcę i kiedy zechcę, w biały dzień. Mogę zachowywać się na przyjęciach tak, jak się nie zachowywałem przez te ostatnie lata. Wieści szybko się rozejdą i niebawem cały tabun kobiet — młodych albo nie całkiem już młodych, bogatych albo nie tak bogatych, jak z pozoru mogłoby się wydawać, inteligentnych, a może tylko na tyle przebiegłych, żeby mówić to, co ich zdaniem chciałbym usłyszeć — zapuka do moich drzwi.
Chcę uwierzyć w to, że cudownie jest być wolnym. Znowu wolnym. Gotowym na spotkanie prawdziwej miłości, kogoś, kto na mnie czeka i kto nie pozwoli mi już nigdy znaleźć się w tak upokarzającej sytuacji.
Dopijam czekoladę, zerkam na zegarek, wiem, że jeszcze za wcześnie na to miłe uczucie powrotu do świata ludzi. Przez chwilę wyobrażam sobie, że Ester stanie w drzwiach, że przejdzie powoli po pięknych perskich dywanach, usiądzie przy mnie i nic nie mówiąc, zapali papierosa, spojrzy na ogród i weźmie mnie za rękę. Mija pół godziny, przez te pól godziny prawie uwierzyłem w historię, którą stworzyłem w wyobraźni, wreszcie dociera do mnie, że to czysta fantazja.
Postanawiam nie wracać do domu. Idę do recepcji, proszę o pokój, szczoteczkę do zębów i dezodorant. Hotel jest wprawdzie pełen, ale dyrektor daje mi do dyspozycji ładny apartament z tarasem i widokiem na wieżę Eiffla. Pode mną dachy Paryża, zapalają się pierwsze światła w oknach, rodziny zasiadają do niedzielnej kolacji. I wraca to uczucie z Pól Elizejskich: im piękniejszy świat wokół mnie, tym podlej się czuję.
Żadnej telewizji. Żadnej kolacji. Siadam na tarasie i przewijam do tyłu całe moje życie. Widzę chłopaka, który marzył o tym, by zostać sławnym pisarzem i nagle uświadomił sobie, że świat nie jest wcale taki piękny, jak mu się wydawało — pisze w języku, którego prawie nikt nie rozumie, w kraju, w którym podobno nikt nie czyta. Rodzina zmusza go do podjęcia studiów na uniwersytecie („wszystko jedno na jakim kierunku, synu, bylebyś tylko zdobył dyplom — bez tego nic w życiu nie osiągniesz"). On się buntuje. Są szalone lata sześćdziesiąte, włóczy się po świecie z hippisami. W końcu poznaje piosenkarza, dla którego pisze parę tekstów, i okazuje się, że zarabia więcej niż jego siostra, która posłuchała rodziców i została chemiczką.
Piszę kolejne teksty, piosenkarz odnosi coraz większe sukcesy, kupuję parę mieszkań, zrywam współpracę z piosenkarzem, ale mam dość oszczędności, żeby móc nie pracować przez następnych kilka lat. Żenię się po raz pierwszy, z kobietą starszą ode mnie. Wiele się od niej uczę — jak się kochać, jak prowadzić samochód, jak mówić po angielsku, jak spać do późna — ale w końcu rozstajemy się, bo jej zdaniem jestem „niedojrzały emocjonalnie, taki, co to poleci za byle podlotkiem z dużym biustem". Żenię się po raz drugi i po raz trzeci z kobietami, którym ufam, które dają mi poczucie emocjonalnej stabilizacji. Mam to, czego chciałem, lecz odkrywam, że tej wymarzonej stabilizacji towarzyszy okropna nuda.
Następne dwa rozwody. Znowu jestem wolny, ale to tylko złudzenie. Wolność to nie odrzucenie kompromisów, lecz świadomy wybór i zgoda na wszystkie konsekwencje tego wyboru.
Dalej szukam miłości i piszę teksty piosenek. Kiedy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję, odpowiadam, że jestem pisarzem. Kiedy mówi, że zna teksty moich piosenek, odpowiadam, że to zaledwie część mojej pracy. Kiedy przeprasza, że nie czytał żadnej z moich książek, odpowiadam, że pracuję właśnie nad powieścią — co oczywiście jest wierutnym kłamstwem. Tak naprawdę to mam i pieniądze, i znajomości, lecz nie mam odwagi napisać książki — a przecież moje marzenie ma szansę się wreszcie spełnić. Ale boję się spróbować, bo jeśli mi się nie uda, to nie wyobrażam sobie reszty mojego życia. Bezpieczniej jest pozostawać w sferze marzeń, niż ryzykować popełnienie błędu.
Pewnego dnia młoda dziennikarka prosi mnie o wywiad. Ciekawi ją, że jestem autorem tekstów, które śpiewa cały kraj, a mnie nikt nie zna, bo zazwyczaj tylko piosenkarz pojawia się w mediach. Ładna, inteligentna, wyciszona. Po raz drugi spotykamy się na przyjęciu, luźno, bez zawodowego napięcia. Jeszcze tej samej nocy udaje mi się zaciągnąć ją do łóżka. Zakochuję się, ona sądzi, że nic z tego nie będzie. Kiedy dzwonię, zawsze mówi, że jest zajęta. Im bardziej mnie odpycha, tym bardziej mnie interesuje — aż w końcu udaje mi się ją przekonać, aby spędziła ze mną weekend na wsi (chociaż byłem czarną owcą w rodzinie, jako jedyny z moich rówieśników miałem już własny dom na wsi — jak widać, czasem warto się zbuntować).
Przez trzy dni jesteśmy odcięci od świata, chodzimy na długie spacery po plaży, gotuję dla niej, ona opowiada o swojej pracy, aż w końcu zakochuje się we mnie. Po powrocie do miasta zaczyna regularnie u mnie sypiać. Pewnego ranka wychodzi wcześniej niż zwykle i wraca ze swoją maszyną do pisania. Od tej chwili, choć nic nie zostało powiedziane wprost, mój dom staje się jej domem.
Zaczynają się te same konflikty, które znam już z poprzednich związków. Kobiety szukają stabilizacji i wierności, ja zaś przygód i tego co nieznane. Tym razem jednak związek się nie rozpada. Mimo to po dwóch latach czuję, że między nami koniec, że Ester zabierze z powrotem swoją maszynę do pisania i wszystko, co ze sobą przyniosła.
— Myślę, że to się nie uda.
— Ale przecież ty kochasz mnie, a ja kocham ciebie, prawda?
— Nie wiem. Jeśli zapytasz, czy lubię być z tobą, to odpowiem, że tak. Jeśli jednak będziesz chciała wiedzieć, czy jestem w stanie żyć bez ciebie, to też odpowiem, że tak.
— Nie chciałabym być mężczyzną, bardzo się cieszę, że jestem kobietą. Od nas oczekujecie tylko, żebyśmy dobrze gotowały, oczywiście w dużym uproszczeniu. Od mężczyzn zaś wymaga się wszystkiego, absolutnie wszystkiego — żeby sprawdzili się w łóżku, utrzymywali dom, bronili potomstwa, zdobyli pożywienie, odnieśli sukces.
— Nie o to chodzi. Lubię być z tobą, ale jestem pewien, że to się nie uda.
— Lubisz być ze mną, ale nie cierpisz być sam ze sobą. Ciągle szukasz nowych wrażeń, żeby uciec od tego, co istotne. Wciąż potrzebujesz adrenaliny w żyłach i zapominasz, że tam powinna płynąc krew, nic więcej.
— Wcale nie uciekam od ważnych spraw. Co na przykład jest takie ważne?
— Napisanie książki.
— To akurat mogę zrobić w każdej chwili.
— Więc zrób. A potem, jeśli taka będzie twoja wola, rozstaniemy się.
Uwagi Ester wydają mi się absurdalne. Mogę napisać książkę, kiedy tylko zechcę. Znam wydawców, dziennikarzy, ludzi, którzy są mi coś dłużni. Ester po prostu boi się mnie stracić i wymyśla sobie jakieś historyjki. Mówię jej: basta! Nasz związek się wypalił. Nie chodzi tu o to, żeby wymyślała, co uczyni mnie szczęśliwym, chodzi o miłość.
— A co to jest miłość? — pyta.
Tłumaczę jej przez pół godziny i w końcu zdaję sobie sprawę, że nie potrafię podać definicji miłości.
Ona mówi, że skoro nie umiem wytłumaczyć, co to jest miłość, to może spróbuję napisać książkę.
Odpowiadam, że te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego i że wyprowadzę się jeszcze tego samego dnia do hotelu, czekając, aż ona znajdzie sobie jakieś lokum. Ona mówi, że jeśli o nią chodzi, to nie ma problemu, mogę odejść od razu, w ciągu miesiąca mieszkanie będzie puste, od jutra zacznie sobie czegoś szukać. Pakuję walizki, a ona siada i czyta książkę. Bąkam, że jest już późno, że pójdę jutro. Ona radzi, żebym się pospieszył, bo jutro moja determinacja może osłabnąć. Pytam, czy chce się mnie pozbyć. Ona śmieje się i mówi, że to przecież ja postanawiam odejść. Kładziemy się spać. Następnego dnia moja chęć odejścia jest już o wiele słabsza, postanawiam jeszcze raz wszystko przemyśleć. Ester upiera się jednak, że sprawa nie jest zakończona: jeśli nie zaryzykuję i nie postawię na jedną kartę tego, co uważani za moje prawdziwe powołanie, to podobne sceny wcześniej czy później się powtórzą. Będzie nieszczęśliwa i wtedy to ona zechce mnie porzucić. Tylko że ona swój zamiar wprowadzi w życie i spali za sobą wszystkie mosty. Dopytuję się, co to właściwie znaczy.
— Znajdę sobie kogoś, zakocham się — odpowiada.
Potem wychodzi do redakcji, a ja postanawiam zrobić sobie dzień wolnego (oprócz pisania tekstów piosenek, pracuję trochę w wytwórni płytowej) i zasiadam przed maszyną do pisania. Wstaję, czytam gazety, odpowiadam na ważne listy, a potem na te mniej ważne, notuję, co mam jeszcze do zrobienia, słucham muzyki, postanawiam pójść na spacer, zamieniam parę słów ze sprzedawcą w piekarni, wracam do domu. Tak mija dzień, a ja nie napisałem ani linijki. Dochodzę do wniosku, że nienawidzę Ester, bo zmusza mnie do robienia tego, na co nie mam ochoty.
Kiedy przychodzi po z pracy, o nic nie pyta — wie, że nie udało mi się nic spłodzić. Mówi, że moje spojrzenie dzisiaj jest takie samo jak wczoraj.
Następnego dnia idę do firmy, ale wieczorem znowu siadam przy biurku. Czytam, oglądam telewizję, słucham muzyki, wracam do maszyny i tak upływają dwa miesiące. Mam już stertę stron z „pierwszym zdaniem", ale jak dotąd nie udało mi się napisać do końca ani jednego akapitu.
Usprawiedliwiam się sam przed sobą, jak mogę: w tym kraju nikt nie czyta, nie mam jeszcze gotowej fabuły. Albo wręcz przeciwnie: fabuła już jest, ale szukam sposobu na jej rozwinięcie. Poza tym jestem okropnie zajęty, muszę napisać artykuł i szybko skończyć tekst piosenki. Mijają kolejne dwa miesiące. Pewnego dnia zjawia się Ester i wręcza mi bilet na samolot.
— Dość tego — mówi. — Przestań udawać, że jesteś taki zapracowany, odpowiedzialny i że świat tak bardzo potrzebuje tego, co robisz. Wyjedź w podróż na jakiś czas.
Zawsze będę mógł zostać szefem gazety, w której publikuję swoje reportaże, zawsze mam szansę zostać dyrektorem wytwórni płytowej, dla której piszę teksty piosenek i gdzie dali mi etat, żebym nie odszedł do konkurencji. Zawsze mogę wrócić do tego, co robię teraz, ale moje marzenie nie może już dłużej czekać. Albo podejmę wyzwanie, albo będę musiał o nim zapomnieć.
— Dokąd jest ten bilet?
— Do Hiszpanii.
Rzucam szklanką o ścianę, wrzeszczę jak opętany. Bilety są drogie, nie mogę teraz zostawić pracy, mam przed sobą karierę i muszę o nią dbać. Stracę kontakty w środowisku muzycznym, a nie o mnie tu chodzi, tylko o nasze małżeństwo. Jeśli zechcę napisać książkę, nikt nie będzie mnie w stanie powstrzymać.
— Możesz, chcesz, ale nie piszesz — mówi ona. — Twoim problemem nie jestem ja, lecz ty sam. Samotność dobrze ci zrobi.
Pokazuje mi mapę. Mam polecieć do Madrytu, a tam złapać autobus, który zawiezie mnie w Pireneje, na granicę hiszpańsko-francuską. Tam zaczyna się średniowieczny szlak pielgrzymów, droga do Santiago de Compostela, którą muszę pokonać pieszo. Na końcu tej drogi Ester będzie na mnie czekać i wtedy pogodzi się z każdą moją decyzją: że już jej nie kocham, że za krótko żyłem, by napisać powieść, że nie chcę już być pisarzem, że to były tylko młodzieńcze mrzonki, nic więcej.
Istne wariactwo! Kobieta, z którą jestem od dwóch długich lat — prawdziwa wieczność w związku miłosnym — decyduje, co mam robić w życiu, każe mi porzucić pracę i przejść piechotą niemal całą Hiszpanię! Pomysł jest na tyle szalony, że postanawiam potraktować go poważnie. Upijam się przez kilka kolejnych nocy, ona ze mną, chociaż wiem, że nie cierpi alkoholu. Staję się coraz bardziej agresywny, oskarżam ją, że chce odebrać mi niezależność, że ten zwariowany pomysł zrodził się w jej głowie tylko dlatego, że boi się mnie stracić. Ona odpowiada ze stoickim spokojem, że ten pomysł się narodził, jeszcze kiedy chodziłem do liceum i marzyłem o tym, żeby zostać pisarzem — i teraz już nie da się go odroczyć. Albo się z tym zmierzę, albo przez resztę życia będę w kółko żenił się i rozwodził, opowiadając piękne historyjki o mojej przeszłości, staczając się coraz bardziej.
Oczywiście nie mogę jej przyznać racji, choć wiem, że mówi prawdę. I im bardziej zdaję sobie z tego sprawę, tym bardziej staję się agresywny. Ona udaje, że nie zauważa moich kąśliwych uwag, przypomina tylko, że zbliża się dzień lotu.
Pewnej nocy, już blisko wyznaczonej daty, Ester nie chce się ze mną kochać. Wypalam całego skręta z haszyszem, wypijam dwie butelki wina i mdleję na środku salonu. Kiedy odzyskuję przytomność, dociera do mnie, że sięgnąłem już dna i nie pozostaje mi nic innego, jak odbić się i wypłynąć na powierzchnię. I ja, który tak szczyciłem się swoją odwagą, nagle widzę zupełnie jasno, jak bardzo jestem tchórzliwy, wygodnicki i małostkowy. Tego ranka budzę Ester pocałunkiem i mówię, że zgadzam się na jej pomysł.
Lecę do Hiszpanii, w trzydzieści osiem dni przebywam pieszo drogę do Santiago de Compostela. Kiedy docieram na miejsce, uświadamiam sobie, że to dopiero początek mojej podróży. Postanawiam zamieszkać w Madrycie, żyć z tantiem z piosenek i pozwolić, żeby ocean oddzielał mnie od ciała Ester — chociaż rozmawiamy często przez telefon i oficjalnie wciąż jesteśmy razem. To dla mnie wygodne, mam żonę, wiem, że zawsze mogę do niej wrócić, a jednocześnie cieszę się całkowitą swobodą.
Zakochuję się w doktorantce z Katalonii, w Argentynce, która robi biżuterię, w dziewczynie, która śpiewa w metrze. Tantiemy pozwalają mi na dostatnie życie, nie muszę pracować, mam czas na wszystko, nawet na... pisanie książki.
Książka zawsze może poczekać do następnego dnia, przecież burmistrz Madrytu pod ciekawym hasłem Madrid me mata [Madryt jest zabójczy] postanowił przeobrazić stolicę w miejsce wielkiej ciągłej fiesty, zachęca, by włóczyć się nocami po barach, wymyśla romantyczną nazwę movida madrilena [madrycki zgiełk]. Nie mogę zabawy odłożyć do jutra, wszystko jest takie pasjonujące, dni są za krótkie, a noce długie.
Pewnego pięknego dnia dzwoni Ester i oznajmia, że przyjeżdża. Mówi, że musimy coś wreszcie postanowić. Zjawi się za tydzień, mam więc trochę czasu, żeby wymyślić na poczekaniu parę zręcznych wykrętów (jadę do Portugalii, ale wrócę za miesiąc — oznajmiam dziewczynie o jasnych włosach, która kiedyś śpiewała w metrze, a teraz mieszka u mnie i co noc hula ze mną w „madryckim zgiełku"). Sprzątam mieszkanie, zacieram wszelkie ślady kobiecej obecności, błagam przyjaciół o całkowitą dyskrecję: moja żona przyjeżdża na miesiąc.
Ester wysiada z samolotu, ma okropną fryzurę, ledwo ją rozpoznałem. Włóczymy się po Hiszpanii, zwiedzamy miasteczka, które na jedną noc wydają się ważne, ale gdybym tam miał wrócić, nie pamiętałbym nawet, gdzie były. Chodzimy na corridy, koncerty flamenco, jestem najczulszym mężem pod słońcem, chcę, by wróciła do domu z poczuciem, że wciąż ją kocham. Sam nie wiem, czemu mi na tym tak zależy. Może podświadomie czuję, że madrycki sen kiedyś się skończy?
Mówię, że nie podoba mi się jej uczesanie, ona idzie do fryzjera i znowu jest piękna. Zostało już tylko dziesięć dni do końca jej wakacji, chcę, żeby wyjechała zadowolona i zostawiła mnie znowu samego w zabójczym Madrycie. Dyskoteki, które otwierają się o dziesiątej rano, walki byków, niekończące się rozmowy na te same tematy, alkohol, kobiety, znowu byki, więcej alkoholu, więcej kobiet i żadnego, absolutnie żadnego planu dnia.
Pewnej niedzieli, po drodze do całonocnej knajpki, Ester porusza temat tabu: książki, którą miałem napisać. Wypijam duszkiem butelkę whisky, kopię w bramę, którą akurat mijamy, wymyślam przypadkowym przechodniom i pytam, po co tu przyjechała, skoro jej jedynym celem jest zatruwać mi życie, stłamsić całą moją radość. Ona milczy — ale oboje zdajemy sobie sprawę, że to ostatnie podrygi naszego związku. Spędzam bezsenną noc, następnego dnia wrzeszczę na kierownika hotelu, że telefon źle działa, łajam sprzątaczkę, że od tygodnia nie zmieniała pościeli, biorę bardzo długą kąpiel, żeby wyleczyć wczorajszego kaca, i wreszcie siadam przed maszyną do pisania, tylko po to, by pokazać Ester, że próbuję, naprawdę próbuję pracować.
I nagle zdarza się cud. Patrzę na kobietę, która siedzi naprzeciw mnie, właśnie zaparzyła kawę i czyta gazetę, ma w oczach zmęczenie i rozpacz, jak zwykle zachowuje się cicho, nie okazuje czułości gestami, patrzę na tę kobietę, która sprawiła, że powiedziałem „tak", chociaż chciałem powiedzieć „nie", zmusiła mnie, żebym walczył o to, co uważała — i miała całkowitą rację — za najważniejsze dla mnie, zgodziła się na długą rozłąkę, bo jej miłość do mnie była większa niż jej miłość do siebie samej, nie pozwoliła, bym minął się ze swoim powołaniem, i sprawiła, że wyruszyłem tropem moich marzeń. Patrzę na tę kobietę, jeszcze prawie dziewczynę, której oczy mówią więcej niż usta, spokojną, często w duszy przestraszoną, ale zawsze odważną w działaniu, która kocha nie poniżając się, nie prosząc o wybaczenie, patrzę, jak walczy o swojego mężczyznę — i nagle moje palce zaczynają stukać w klawiaturę.
Pierwsze zdanie. Drugie.
Przez dwa dni prawie nie jem, śpię tylko tyle, ile to konieczne, a słowa pojawiają się same, nie wiadomo skąd — tak jak to się kiedyś działo z tekstami piosenek, kiedy po wielu kłótniach i bezsensownych dyskusjach ja i mój partner wiedzieliśmy, że „to" już jest gotowe i trzeba tylko przelać słowa na papier. Tym razem wiem, że „to" płynie z serca Ester. Moja miłość do niej rodzi się na nowo, piszę, bo ona istnieje i pokonała trudności, nie narzekając i nie robiąc z siebie ofiary. Zaczynam opowiadać o jedynej rzeczy, która poruszyła mnie w ostatnich latach — o drodze do Santiago.
Pisząc, uświadamiam sobie, że mój sposób widzenia świata ulega ważnym przemianom. Wiele lat studiowałem i praktykowałem magię, alchemię, wiedzę tajemną. Fascynowała mnie idea, że garstka wybrańców może mieć w swoich rękach ogromną moc, którą nie powinna się dzielić z resztą ludzkości, gdyż oddanie tego niesłychanego potencjału w niepowołane ręce byłoby wielkim ryzykiem. Brałem udział w tajnych zebraniach, dawałem się wciągać do egzotycznych sekt, kupowałem bardzo drogie książki „z drugiego obiegu", poświęciłem wiele czasu i energii na odprawianie rytuałów i zaklęć. Przez lata wstępowałem i występowałem z różnych ugrupowań i bractw, zawsze łudząc się tym, że spotkam kogoś, kto odsłoni przede mną tajemnice niewidzialnego świata. I zawsze doznawałem rozczarowania, bo zwykle ci ludzie — chociaż wszyscy mieli dobre intencje — ulegali jakimś dogmatom i stawali się fanatykami, po prostu dlatego, że czasem jedynym ujściem dla wątpliwości, które nieustannie nękają ludzką duszę, jest fanatyzm.
Odkryłem co prawda, że większość z tych rytuałów działa. Ale odkryłem także, że ci, którzy uważali się za mistrzów, co posiedli tajemnicę życia, ci, którzy twierdzili, że znają techniki pozwalające każdemu człowiekowi osiągnąć, co tylko zapragnie, stracili zupełnie kontakt z naukami starożytnych. Przejście drogi do Santiago, spotkania ze zwyczajnymi ludźmi, odkrycie, że wszechświat mówi językiem „znaków" i żeby go zrozumieć, wystarczy patrzeć z otwartym umysłem na to, co dzieje się wokół nas, to wszystko sprawiło, że zacząłem wątpić, czy okultyzm jest jedynym sposobem dotarcia do tajemnicy. W książce o pielgrzymce do Santiago zaczynam więc rozważać inne możliwości duchowego rozwoju i dochodzę do takiego oto wniosku:
Wystarczy być czujnym, lekcje zawsze przychodzą, kiedy jesteśmy na nie gotowi, i jeśli zwracasz uwagę na znaki, dowiesz się wszystkiego, co jest ci potrzebne, aby postawić następny krok.
Człowiek ma w życiu dwa duże dylematy: jeden to wiedzieć, kiedy zacząć, a drugi — wiedzieć, kiedy skończyć.
Po tygodniu zaczynam pierwszą, drugą, trzecią korektę. Madryt dla mnie już nie jest zabójczy, pora wrócić do domu — czuję, że pewien cykl został zamknięty i trzeba rozpocząć następny. Żegnam się z tym miastem tak, jak zazwyczaj żegnałem się w życiu, pocieszając się w duchu, że zawsze mogę zmienić zdanie i któregoś dnia tu wrócić.
Wracam do kraju z Ester. Rozglądam się za nową pracą, ale póki nie udaje mi się nic znaleźć (a nie udaje mi się, bo nie jest mi to widać potrzebne), dalej poprawiam moją powieść. Wątpię, czy normalny człowiek zainteresuje się kimś, kto przeszedł pieszo pewną drogę w Hiszpanii, drogę romantyczną, acz trudną.
Cztery miesiące później, kiedy zabieram się do dziesiątej korekty, odkrywam, że maszynopis zniknął. Nie ma też Ester. Gdy jestem już bliski obłędu, zjawia się ona z potwierdzeniem przekazu pocztowego — wysłała maszynopis swojemu dawnemu narzeczonemu, który jest teraz właścicielem małego wydawnictwa.
Były narzeczony wydaje moją powieść. W prasie nie pojawia się ani jedna recenzja, mimo to parę osób kupuje książkę. Polecają innym, którzy również kupują i polecają kolejnym. Po sześciu miesiącach pierwszy nakład zostaje wyczerpany. Rok później ukazuje się trzecie wydanie książki i zaczynam zarabiać pieniądze na tym, o czym nie śmiałem marzyć — na literaturze.
Nie wiem, jak długo to jeszcze potrwa, ale postanawiam żyć tak, jakby ta chwila była ostatnią. I okazuje się, że sukces otwiera mi wymarzone od dawna drzwi: inne wydawnictwa chcą opublikować moją następną powieść.
Ponieważ nie da się co roku chodzić do Santiago, o czym mam teraz pisać? Czy znów ma się powtórzyć dramat niemocy twórczej, bezowocnego wysiadywania przed maszyną? Dobrze byłoby dalej dzielić się moją wizją świata, opowiadać o moich życiowych doświadczeniach. Próbuję przez kilka kolejnych dni, przez wiele .następnych nocy, wreszcie poddaję się, dochodzę do wniosku, że nie dam rady. Pewnego wieczoru wpada mi w ręce przypadkiem (przypadkiem?) ciekawa historia z Baśni tysiąca i jednej nocy. Rozpoznałem w niej metaforę mojej własnej drogi, dzięki której zrozumiałem, kim jestem i dlaczego tyle czasu zabrało mi podjęcie decyzji, choć dawno powinienem był ją podjąć. Ta baśń stanowi dla mnie inspiracj�