12515
Szczegóły |
Tytuł |
12515 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12515 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12515 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12515 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
KOBIETA W ŚCIANIE
Tego dnia, w którym przybyłem na Caper Street pod numer trzydzieści jeden, lał
zimny,
posępny deszcz. Nakrywszy głowę przemoczonym egzemplarzem Archman Times, skulony
przebiegłem odległość dzielącą uniesioną tylną klapę mego kombi od uchylonych
drzwi.
Kiedy wreszcie wszystko się skończyło, otoczony ociekającymi deszczówką pudłami
usiadłem w starym brązowym, podniszczonym fotelu, zamknąłem oczy, żeby nie raził
mnie
ostry blask nie osłoniętej żarówki, i odetchnąłem z ulgą.
Ale po części ze smutkiem, bo Vicky odeszła, odszedł również Jimmy Junior, a ja
byłem
sam w Archman w stanie Ohio. Panowała deszczowa noc, miałem przemoczone buty i
po
trwającym cztery lata małżeństwie nie mogłem się pochwalić żadnym dorobkiem z
wyjątkiem
starych magazynów, bożonarodzeniowych pocztówek o pozaginanych rogach i płyt,
których
nigdy już nie chciałem słuchać.
Przejrzałem cztery kartonowe pudła, zanim znalazłem do połowy opróżnioną butelkę
wild
turkey. Nie było nawet z czego się napić, chyba że nalałbym sobie do wazonika.
Usiadłem
pod nagą żarówką i przepiłem sam do siebie. Wzniosłem toast za miłość, za życie,
za to, co
do diabła.
Tyle razy bałeś się odejść. Tyle razy pyskowałeś, kłóciłeś się, przez cały czas
nie
wierzyłeś, że pewnego dnia to zrobisz. Lecz pewnego dnia to robisz. Oto stoisz
po
niewłaściwej stronie drzwi. To tyle. Wydarzyło się coś nieodwracalnego i nie
masz drogi
powrotu.
Moja rada dla wszystkich niezadowolonych mężów: nie kłóć się, nie pij, nie
wychodź.
Teraz Vicky pracuje w Toledo w charakterze sekretarki, Jimmy Junior został
zaklasyfikowany jako dziecko z rozbitej rodziny, a ja przygotowuję się do
podjęcia pracy na
stanowisku nauczyciela geografii i wychowania fizycznego w szkole Archman Junior
High.
Całe życie w jednej chwili postawione zostaje do góry nogami… po prostu dlatego,
że
wychodzi się trzasnąwszy drzwiami.
Dokończyłem drinka i na chwilę się przyłożyłem, a następnie postanowiłem się
przejść, a
przy okazji wpaść gdzieś na kolację. Wyszedłem wąskimi, frontowymi schodami i
ruszyłem
Caper Street aż do Main.
Przestało padać, ale ulice były jeszcze mokre. Od czasu do czasu z szumem opon
mijał
mnie samochód. Czerwone światła pozycyjne lśniły na mokrym asfalcie. Wbiłem ręce
w
kieszenie i popatrzyłem w szybko przejaśniające się niebo. Uświadomiłem sobie,
że od osób,
które znam i kocham, dzieli mnie trzy tysiące kilometrów.
Na rogu Willow i Main mieścił się Irv’s Best, niewielki bar z zaparowanymi
szybami.
Wstąpiłem do niego. W nozdrza uderzył mnie zapach pieczonego mięsa,
grapefruitowej gumy
do żucia i komiksów Elf Quest. Za ladą urzędował sprawiający wrażenie zmęczonego
chłopak
z twarzą jak kartofel i w papierowym kapeluszu.
— Czy dostanę kanapkę rewuben i jasne piwo? — zapytałem.
Nalał piwo.
— Chce pan mieć gazy? Po tym będzie je pan miał na pewno. Piwo i rewuben. To
gwarantowana recepta na gazy.
— Chcę po prostu kanapkę i piwo, to wszystko.
Parsknął.
— Jedzie pan na wschód?
— Nigdzie nie jadę.
Zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie rozumiał.
— Przeprowadziłem się tutaj. Będę tu mieszkał.
— Przyjechał pan, żeby zamieszkać w Archman? Urwał się pan z choinki?
— Jestem nauczycielem geografii i wychowania fizycznego w Junior High.
— Urwał się pan z choinki?
— Nie sądzę — odparłem, ale tym razem już mnie zirytował. — Szukałem jakiegoś
spokojnego miejsca, a Archman na takie wygląda.
— Tak, tu akurat ma pan rację. Archman jest raczej spokojne. Tak cholernie
spokojne, że
przysyłają szeryfa aż z Wauseon, żeby sprawdził, czy jeszcze żyjemy.
Parsknął jeszcze głośniej, po czym przez jakiś czas wycierał stalowy szynkwas
brudnym
gałganem.
— Mamy tu kościół, sklep, cegielnię i bibliotekę pełną książek, które już
wszyscy
przeczytali. To tyle.
Umilkł i zamyślił się na chwilę, a następnie wyciągnął rękę i powiedział:
— A tak swoją drogą nazywam się Carl. Miło mi pana poznać. Witamy w Archman.
— Co się stało z Irvem?
— Z jakim Irvem?
— To miejsce nazywa się Irv’s Best, prawda?
— A, Irv. Umarł.
Skończyłem kanapkę i wyszedłem na Caper Street. Carl miał rację. Archman było
najspokojniejszym miejscem, w jakim kiedykolwiek byłem. Kiedykolwiek. Możesz
stać o
północy na środku Main Street i nie słyszeć żadnego dźwięku. Jakby miasto
spowijała gruba,
filcowa płachta. To wspomnienia dziecięcej klaustrofobii, która ogarniała mnie,
gdy leżałem
pod zbyt ciężką kołdrą.
Znużony wspiąłem się po schodach na pierwsze piętro do mego mieszkania i
zamknąłem
za sobą drzwi. Rozebrałem się. Ubranie rzuciłem na ziemię. Wziąłem prysznic. W
rurach tak
grało, że musiało to być słychać w całym mieście. Nacierałem się mydłem i
śpiewałem: The
night they drove Old Dixie down… and all people were singing…
I wtedy usłyszałem hałas dobiegający gdzieś z głębi mieszkania. Dźwięk tak lekki
i
delikatny, iż w pierwszej chwili sądziłem, że się przesłyszałem.
Nastawiłem uszu. Czułem się tak, jak czuje się ktoś, komu rozum podpowiada, żeby
był
rozsądny, ale instynkt już wszczyna alarm. Zasadniczo w pustym mieszkaniu nie
lubię brać
prysznica; człowiek jest taki bezbronny i podatny na ciosy.
Po chwili myślisz, że to nadchodzi Anthony Perkins z trzydziestocentymetrowym
nożem,
którym przerżnie zasłonkę okalającą prysznic.
Ponownie usłyszałem ten dźwięk i tym razem już zakręciłem kran. Słuchałem i
słuchałem,
ale teraz moich uszu dobiegał jedynie bulgot wody w rurze ściekowej. Wyszedłem z
brodzika
i sięgnąłem po ręcznik. Otworzyłem drzwi łazienki.
I znów. Lekkie, uporczywe skrobanie. Zapewne szczur albo ptak w rynnie. Wydawało
mi
się, że hałas dochodzi z sypialni. Zawahałem się chwilę przed drzwiami, ale
przekroczyłem
jej próg.
Sypialnia była pusta. Jedna ściana została wykonana z gołej, czerwonej cegły,
pozostałe
trzy pomalowano na biało. Wstawiłem do pokoju kupioną przed trzema dniami u
Searsa nową
otomanę z mosiężnymi okuciami na wezgłowiu, ale poza tym w pokoju nie było
żadnych
mebli. Żadnej szafy, gdzie mogłyby ukryć się szczury lub koty. Żadnych
zakamarków i
kryjówek. Zwykły prostokątny pokój z jednym łóżkiem. Podwójnym łóżkiem, które
jedna z
ofiar ostatnio rozpadniętego małżeństwa zamierzała od czasu do czasu z kimś
dzielić. Może
Bóg zdarzy, że w Archman trafi się jakaś samotna kobieta. Poprawka, Panie Boże.
Samotna
kobieta poniżej sześćdziesiątki.
Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę, ale dobiegał mnie jedynie stłumiony
odległością
łoskot przejeżdżającego gdzieś pociągu towarowego. Wytarłem się do sucha,
wszedłem pod
kołdrę i zgasiłem światło. Po suficie krążyły rzucane przez światło ulicznych
latarń cienie
kropel deszczu na szybach. Leżałem z otwartymi oczyma, tak smutny i samotny jak
jeszcze
nigdy w życiu. Pomyślałem o Vicky. Pomyślałem o Jimmym Juniorze. Zaszlochałem
krótko,
choć brzmiało to raczej jak kaszel. Potem już zapanowałem nad sobą.
Sen przyszedł niepostrzeżenie. Chrapnąłem, rozbudziłem się i ponownie zasnąłem.
Minęły
dwie godziny i znów usłyszałem hałas. Lekkie, powtarzające się skrobanie, jak
chrobot
pazurów o cegłę. Leżałem, gapiłem się w ścianę, napięty do tego stopnia, że
prawie nie
oddychałem. Po chwili znów się zaczęło.
Wyciągnąłem rękę, by zapalić światło. Spodziewałem się trochę, że ujrzę szczura
czmychającego w cień. Ale sypialnia była pusta. Słuchałem i słuchałem. Znów
dobiegł mnie
hałas. Skrob, skrob, skrob.
Tym razem już nie miałem najmniejszych wątpliwości. Dźwięk dochodził zza ściany.
Może ktoś miał tam szczeniaka, którego zamykał na noc w pokoju. A może robił w
środku
nocy remont i zeskrobywał stare tapety. Cokolwiek by to było, nie miało ze mną
nic
wspólnego… Ale jeśli będzie trwało dłużej, zastukam do odpowiednich drzwi w
sąsiednim
budynku i zaprotestuję.
Wyłączyłem światło, nakryłem głowę kołdrą i postanowiłem zasnąć. Prawie mi się
to
udało, lecz znów rozległo się skrobanie. Teraz już wściekły i bardzo zmęczony,
chwyciłem
ciężką, mosiężną popielniczkę i walnąłem nią w cegły.
— Słyszycie mnie? Wy, którzy mieszkacie za ścianą! Chcę spać!
Prawie natychmiast w odpowiedzi dobiegły zza ściany trzy stuknięcia.
— Posłuchajcie! — ryknąłem. — Chcę tylko, żebyście się uciszyli. Słyszycie mnie?
Żadnego więcej pukania! Po prostu dajcie mi zasnąć!
Odpowiedziała mi cisza. Klęczałem bez ruchu na łóżku i oczekiwałem kolejnego
puknięcia, ale się nie doczekałem. Po chwili znów wślizgnąłem się pod kołdrę i
zacząłem od
nowa mościć sobie gniazdko.
Minęła godzina. Zasnąłem i miałem sen. Słyszałem szepty i śmiechy. Raz spałem, a
raz
nie. Wydawało mi się, że widzę jakąś zakapturzoną postać siedzącą w
przeciwległym kącie
pokoju, ale okazało się, że to tylko sen. Później obudziłem się spocony i
chociaż pokój
pogrążony był w ciemności, wiedziałem, że ktoś do mnie mówi. Leżałem skulony pod
kołdrą,
słuchałem, wstrzymywałem oddech, umysł miałem zimny jak przedpokój wyłożony
linoleum.
Ktoś powiedział:
— Pomóż mi. Uniosłem odrobinę głowę.
— Pomóż mi — powtórzył głos. Głos kobiety, ale bardzo słaby.
Usiadłem w łóżku i nasłuchiwałem tak intensywnie, że zaczęło mi dzwonić w
uszach.
— Proszę, pomóż mi, wezwij policję, proszę. Przyłożyłem ucho do ceglanej ściany.
— Pomóż mi — powtórzyła i tym razem nie było już wątpliwości, że znajduje się za
ścianą i stamtąd do mnie szepcze.
— Co się stało? — zawołałem. — Czy pani mnie słyszy? Co się stało?
— …óż mi — dobiegł mnie głos.
— Proszę posłuchać! — krzyknąłem. — Czy jest pani zamknięta? Co się stało? Czy
ktoś
tam panią zamknął? Co tam się dzieje?
— …mi, na Boga, pom…
Usiadłem wyprostowany. Nie wiedziałem, co mam robić. Obca kobieta za ścianą
mojej
sypialni błagała o pomoc, ale nie wyjaśniła, o co chodzi. Może mnie nie
słyszała. Lecz skoro
ona mówiła szeptem, a ja słyszałem, to znaczy, że do niej tym bardziej musiały
docierać moje
krzyki.
Wyskoczyłem z łóżka. Przeszedłem salon, znalazłem telefon i podniosłem
słuchawkę,
zdecydowany zadzwonić na policję. Ale pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak
jeszcze raz
sprawdzę. Już raz zadzwoniłem na posterunek, kiedy pokłóciliśmy się z Vicky, i
to
doświadczenie wystarczyło, żebym nabrał rozwagi w kwestii wzywania
przedstawicieli
prawa. Wróciłem do sypialni i zastukałem w cegły popielniczką.
— Proszę pani, czy wszystko w porządku? — zawołałem. — Czy panią skrzywdzono
albo
coś w tym rodzaju? Czy wezwać karetkę?
— On nadchodzi! — szepnęła. — Proszę się pośpieszyć, on nadchodzi!
A potem wrzasnęła tak przenikliwie, że i ja krzyknąłem, chwyciłem spodnie z
poręczy
krzesła, wciągnąłem je na siebie, plącząc się w nogawkach. Sięgnąłem po koszulę,
szarpnięciem otworzyłem drzwi, zbiegłem po schodach i w sekundę później
znalazłem się na
ulicy. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo jestem wystraszony.
Było zimno i wiał wiatr. Zacinała uporczywa mżawka. Załomotałem do drzwi
sąsiedniego
domu. Numer dwadzieścia dziewięć.
— Otwierać! — zawołałem. — Otwierać! Jeśli tkniesz tę kobietę, wezwę policję!
Waliłem i krzyczałem, krzyczałem i waliłem. W dwóch czy trzech domach po drugiej
stronie ulicy zapaliły się światła. Próbowałem wyważyć ramieniem drzwi — nie
puściły,
chociaż były stare i spróchniałe, pokryte łuszczącą się już zieloną farbą.
Ciężko łapiąc powietrze, wycofałem się na ulicę i próbowałem zajrzeć do okien na
pierwszym piętrze. Ciemne, chyba od środka zostały zabite deskami. Zastanawiałem
się, czy
powinienem jeszcze raz krzyknąć albo znaleźć jakąś siekierę i roztrzaskać drzwi,
ale teraz już
z pełnym wrogości zainteresowaniem obserwowali mnie sąsiedzi, więc postanowiłem
tego nie
robić. Jeśli za drzwiami domu pod numerem dwadzieścia dziewięć działo się coś
niedobrego,
lepiej będzie, jak zadzwonię na policję i jej powierzę zadanie włamania się do
środka.
Biegiem wróciłem na piętro, po czym natychmiast zabębniłem w ścianę w sypialni.
— Wszystko w porządku! Niech pani się trzyma! Dzwonię na policję!
Żadnej odpowiedzi. Mój Boże — pomyślałem. — Zabił ją. Zabił ją, a ja go nie
powstrzymałem. Sięgnąłem po słuchawkę i wykręciłem numer miejscowego posterunku
policji. Czekałem prawie minutę, zanim po tamtej stronie ktoś się odezwał.
Radiowóz przystanął przy krawężniku. Błyskały czerwone i niebieskie światła
„koguta”.
Całe sąsiedztwo zerwało się na równe nogi. Chudy, siwowłosy oficer w skautowskim
kapeluszu stanął na chodniku i czekał, aż mu otworzę.
— To pan złożył doniesienie o domu pod dwudziestym dziewiątym?
— Zgadza się. Usłyszałem, że kobieta wzywa pomocy. Później krzyczała.
Powiedziała coś
o nadchodzącym mężczyźnie. Próbowałem się tam włamać, ale mi się nie udało.
Oficer policji niezmordowanie żuł gumę i gapił się na mnie z zainteresowaniem.
— Próbował się pan włamać, ale się panu nie udało?
Skinąłem głową.
— Drzwi były zamknięte na głucho. Nie umiałem ich wyważyć.
— Drzwi były zamknięte na głucho — powtórzył, a ja zacząłem odnosić wrażenie, że
któryś z nas jest cofnięty w rozwoju.
Skinąłem głową w kierunku domu numer dwadzieścia dziewięć.
— Nie sądzi pan, że będzie lepiej, jeśli spróbujecie dostać się do środka i
zobaczyć, co się
stało? Tam jest kobieta, może jest ranna.
Oficer z finezją poprawił kapelusz.
— No cóż, proszę za mną. Zobaczymy, co się tam wydarzyło.
Zamknąłem drzwi do swego domu i ruszyłem za nim chodnikiem. Na ulicę wyszło
kilku
sąsiadów i gapiło się na mnie. Pozakładali ramiona na piersi, ich twarze były
podejrzanie
nieprzyjazne.
— Od dawna pan tutaj mieszka? — zapytał oficer policji, nie odwracając się w
moją
stronę.
— Wprowadziłem się dziś po południu.
— Tak myślałem, bo nie znam pańskiej twarzy. A większość kojarzę. Poza tymi
oczywiście, które właściciele z premedytacją ukrywają.
Ku memu zdziwieniu minął frontowe drzwi numeru dwadzieścia dziewięć, nawet nie
rzuciwszy na nie okiem.
— Krzyki dobiegały stąd — powiedziałem, próbując go zatrzymać. — Dochodziły
prosto
zza ściany.
Policjant doszedł do końca fasady numeru dwadzieścia dziewięć. Skręcił w alejkę
obok
budynku, odwrócił się do mnie i skinął palcem.
— O co chodzi? — spytałem niepewnie.
— Niech pan tu podejdzie. Niech pan sam zobaczy.
Skręciłem w alejkę, przekonany, że ujrzę coś przerażającego.
Ale oficer nie wyglądał na zaniepokojonego.
— Proszę popatrzeć — powiedział.
Wyciągnął rękę, a ja zrobiłem jeszcze krok do przodu i ujrzałem, że za
wzniesioną z cegieł
fasadą domu pod numerem dwadzieścia dziewięć, w którym były zatrzaśnięte na
głucho
drzwi i zasłonięte kocami okna, nie znajdowało się nic, tylko pusta parcela
zarośnięta trawą,
zwiędłymi już pokrzywami i zapchana starymi oponami, zniszczonymi łóżkami i
innym
śmieciem.
Powoli uniosłem wzrok na pokryty liszajami zacieków mur domu numer trzydzieści
jeden;
na ceglaną ścianę mojej sypialni znajdującej się sześć metrów nad ziemią. Z tej
strony nikt nie
mógł ani skrobać, ani szeptać, ani krzyczeć, chyba że dysponowałby
sześciometrową drabiną.
Po plecach przeszedł mi straszny dreszcz, odwróciłem się i kompletnie zbaraniały
patrzyłem
na oficera.
Z uśmiechem żuł gumę.
— Moim zdaniem wszystko się panu przyśniło. Co pan na to? — zapytał.
Znów popatrzyłem na ścianę. Zaczynało coraz mocniej padać. Krople deszczu
szumiały
cicho w porastających pustą parcelę chaszczach.
— Nie wiem — odparłem. — Nie wyglądało to na koszmar senny. Nie tym razem.
— Najlepiej będzie, jeśli wróci pan do łóżka — zasugerował oficer policji.
Potem poszedł do radiowozu, zatrzasnął drzwiczki i odjechał.
Następnego dnia w Irv’s Carl przechylił się przez szynkwas i powiedział:
— Słyszałem, że pan w nocy zawracał ludziom dupę.
— Wieści roznoszą się szybko — odparłem z ustami pełnymi duńskiego sera.
— Nic nie umknie mojej uwagi — odrzekł Carl. — Jim Kelly mówił, że słyszał pan
krzyk
jakiejś kobiety. Chyba pod dwudziestym dziewiątym.
— Kto to jest Jim Kelly?
— Hydraulik. Mieszka naprzeciwko pana.
Przełknąłem ser i zamieszałem kawę.
— No cóż, musiało mi się coś przywidzieć. Oficer policji, który tam się pojawił,
stwierdził, że miałem koszmar senny.
— On tak zawsze mówi.
— Co to znaczy: „on tak zawsze mówi”? Twierdzisz, że to już zdarzyło się
wcześniej?
Carl skinął głową.
— W całym mieście. Tu, tam, wszędzie. John Peebles słyszał to na Sycamore, pani
Dunning na East Main. W końcu Izba Handlowa zaprosiła tutaj pewnego profesora z
uniwersytetu w Chicago, żeby osobiście stwierdził, co się, do licha, wyrabia.
Zbiorowa
histeria. Tak to nazwał. Coś w tym rodzaju. Społeczność czuje się winna.
— Winna czego?
— Nie czego, a z jakiego powodu. Z powodu Nesty Philips, nauczycielki ze szkoły
podstawowej. Pewnego zimowego popołudnia cztery lata temu wyszła ze szkoły i
wtedy
widziano ją po raz ostatni. Nie znaleziono jej ciała, nie znaleziono nawet włosa
z wyjątkiem
jednego, na grzebieniu, którym upinała kok i który odnalazł się usmarowany
zeschłą krwią.
Nigdy nie ustalono losów Nesty ani nie odkryto, kto ją zabił, i dlatego rzekomo
cała
społeczność Archman słyszy szepty i krzyki, tak jak pan słyszał zeszłej nocy.
Pewnie włosy
jeżyły się panu na głowie ze strachu, prawda? Dziwię się, że Dennis nic panu nie
powiedział.
— Kto to jest Dennis?
— Dennis jest tutaj zastępcą szeryfa. Facet, który powiedział panu, że coś się
panu
przyśniło. Wie pan, co mówią o Dennisie? „Możesz zawsze polegać na Dennisie,
nigdy cię
nie zawiedzie. Zawsze wyjdzie na głupka”.
Carl roześmiał się z własnego dowcipu.
— Robi wszystko dwa razy dłużej, niż przewidują najbardziej liberalne przepisy,
i jest dwa
razy bardziej tępy.
Łyknąłem kawy.
— Aż trudno uwierzyć, że to, co słyszałem zeszłej nocy, było halucynacją. No…
przecież
ja nie mogę czuć się winny tego, co spotkało Neste Philips, prawda? Pierwszy raz
o niej
słyszę.
— Są rzeczy na niebie i ziemi, które nie śniły się ani panu, ani mnie, jak mówi
Horacy —
sparafrazował Carl.
— Ale to brzmiało tak realnie. Jakby naprawdę była za ścianą.
Carl skrzywił się.
— Sam pan widział. Tam nie ma „za ścianą”.
— A może ona jest po prostu w ścianie?
— Mówi pan, że siedzi między cegłami? Myśli pan, że wspięła się na górę
wydrążonym w
ścianie korytarzem, żeby obudzić pana w nocy? Jeśli nawet byłoby to możliwe, to
nie ma
sensu.
— Nie wiem — odparłem. — Nic nie ma sensu, jakkolwiek byś na to nie patrzył.
Było dobrze po północy, kiedy usłyszałem to ponownie. Zajęło mi blisko dwie
godziny,
zanim zacząłem zasypiać. I wtedy usłyszałem: skrob, skrob. Usiadłem na łóżku
całkowicie
rozbudzony, przyciskając do siebie kołdrę jak dziecko.
— To ty? — wydukałem.
Nastąpiła długa cisza. Za oknami przemknęły ulicą dwa albo trzy samochody.
— To ty? — powtórzyłem.
I znów ciche skrobanie — pazury na cegle. Przez chwilę się wahałem.
— Czy zagraża ci jakieś niebezpieczeństwo? — zapytałem w końcu.
Brak odpowiedzi.
— Jesteś uwięziona? Tak? Czy jesteś uwięziona w ścianie?
Brak odpowiedzi.
— Posłuchaj — powiedziałem już odważniej. — Jeśli mam ci pomóc, muszę wiedzieć,
gdzie dokładnie jesteś.
Nastąpiła bardzo długa cisza. Już zaczynałem myśleć, że nie usłyszę żadnej
odpowiedzi,
kiedy wychwyciłem budzący lęk elektryzujący szept:
— Pomóż mi. Proszę, pomóż mi.
Przysunąłem się jeszcze bliżej ściany.
— Ale gdzie jesteś? — błagałem. — Nie mogę nic zrobić, dopóki nie będę wiedział,
gdzie
cię znaleźć.
— Pomóż mi, on nadchodzi. Proszę, pomóż mi. Proszę! Nawet nie wiesz, co zamierza
mi
zrobić! Proszę!
— Posłuchaj! — wrzasnąłem. — Nie mogę nic zrobić, skoro nie wiem, gdzie jesteś!
I wtedy zaczęła szlochać, krzyczeć i błagać, żebym jej pomógł. Błagać. Ale ja
przecież nie
mogłem nic zrobić. Galopem zbiegłem do mego kombi, wyciągnąłem skrzynkę z
narzędziami
i wyjąłem z niej młotek, drewniany wybijak i łyżkę do zdejmowania opon.
Narobiłem
narzędziami tyle hałasu, że na całej ulicy zapaliły się światła w oknach i
rozległ się wrzask:
— Na miły Bóg!
Z powrotem na górę do sypialni. Odsunąłem łóżko od ściany i zacząłem młotkiem
łupać
goły mur. Kiedy to robiłem, kobieta krzyczała i krzyczała, bełkotała
histerycznie wezwania o
pomoc. Sam prawie wpadłem w histerię. Odłożyłem młotek, wybijakiem usunąłem
zaprawę
spomiędzy cegieł i zacząłem podważać je łyżką do opon.
Kiedy wydłubałem trzecią, ktoś zakołatał głośno do drzwi.
— Ej, do diabła, co się tam dzieje? Nie wiesz, że jest pierwsza w nocy!
Puściłem krzyki mimo uszu i wyciągałem cegły ze ściany.
— Idę po właściciela domu! — dobiegł mnie głos zza drzwi. — Już ja załatwię, że
cię
wywali z mieszkania, ty dupku żołędny!
Wyciągnąłem kolejne pół tuzina cegieł. Potoczyły się po podłodze. Teraz mogłem
zajrzeć
do wybitej dziury. Wziąłem nocną lampkę, uniosłem ją tak, że światło padało do
wnętrza
ściany, tam, skąd, jak mi się wydawało, dobiegał głos kobiety.
— Czy widzisz światło? — wrzasnąłem. — Czy widzisz światło?
Cisza.
— Czy mnie słyszysz? Czy widzisz światło?
Znów cisza.
Zacząłem się obawiać, że mogła wspiąć się na wysokość mojej sypialni, a kiedy
zadałem
kilka pierwszych uderzeń młotkiem, spadła sześć metrów do poziomu ziemi. Mogła
leżeć
gdzieś w ścianie, nieprzytomna lub ciężko ranna.
Ale przelot w ścianie miał zaledwie piętnaście czy dwadzieścia centymetrów
szerokości i
nikt nie zdołałby się w nim poruszać, nawet gdyby był na tyle obłąkany, żeby tej
sztuki
próbować. Zbyt wąski i zbyt ciemny. Każdy, kto by usiłował tędy wędrować,
poharatałby się
o szorstką zaprawę i ostre jak brzytwy krawędzie cegieł.
Gapiłem się w wyrąbaną dziurę w ścianie mojej sypialni. Upuściłem młotek na
podłogę. W
tej samej chwili usłyszałem, że otwierają się drzwi wejściowe do mego
mieszkania. W progu
stanął właściciel domu, pan Katz, w zielonym, znoszonym szlafroku. Był blady z
wściekłości.
Popatrzył na ścianę i rozłożył szeroko ręce.
— Cóż to znaczy? Ty głupi momzer! Coś pan zrobił z moją ścianą?
Usiadłem na łóżku.
— Wydawało mi się, że coś w niej słyszę.
Popatrzył na mnie z szeroko rozwartymi ustami.
— Wydawało ci się, człowieku, że coś w niej słyszysz? Co, na przykład?
— Nie wiem. Jakby ktoś był w niej uwięziony. Ale może to tylko moja wyobraźnia
spłatała mi figla.
— Taką wyobraźnię powinien mieć mój brat. Prowadzi firmę rozbiórkową.
— Przepraszam, panie Katz — powiedziałem. Poczułem się naraz śmiertelnie
znużony,
głupi i samotny. — Naprawdę straszliwie mi przykro.
— Wiesz pan, że powinienem pana natychmiast eksmitować z mieszkania? — odezwał
się
pan Katz, postępując krok do przodu w swoich bamboszach. Zajrzał do dziury w
ścianie. —
Powinienem pana natychmiast eksmitować… A za panem wyrzucić te pańskie pudła.
Ale odwrócił się do mnie ponownie i dodał:
— Zamierza pan uczyć w szkole, prawda? Znam panią Henry, dyrektorkę, i jesteśmy
bardzo dobrymi przyjaciółmi. Ze względu na nią dam panu ostatnią szansę. Naprawi
pan
wyrządzone szkody, zamuruje tę dziurę i nie będzie pan już nic więcej
majstrował, nie tknie
pan nawet wyłącznika światła i zapomnimy o całej sprawie.
Podniósł z podłogi cegłę.
— Musi pan kupić nowe, bo te są potrzaskane. I proszę oddać dywan do prania.
Wtedy
puścimy incydent w niepamięć.
Długą chwilę jeszcze obserwował mnie w milczeniu. W końcu położył mi dłonie na
ramionach.
— Jest pan świeżo po rozwodzie. Może to dlatego. Czasami żal pozostaje w głowie
człowieka, a potem ujawnia się w najrozmaitszy sposób, na przykład przez walenie
w ścianę.
Może to tak?
— Może — odparłem, nie podnosząc wzroku.
W sobotę rano pojechałem do usytuowanej nad rzeką cegielni w Archman, żeby kupić
jedenaście cegieł do naprawy ściany pana Katza. Był wilgotny, mglisty poranek. W
zamglone
niebo biły dymy z pieców do wypalania. Wokół piętrzyły się olbrzymie stosy
świeżo
wypalonych cegieł, pustaków marglowych i klinkieru. Podszedłem do młodego
człowieka,
który siedział na wózku widłowym i czytał egzamplarz Guns & Ammo, słuchając
rocka
płynącego z walkmana marki Sony.
— Gdzie jest biuro? — zawołałem, a on kciukiem wskazał niewielki barak o dachu z
blachy falistej stojący obok głównego pieca tunelowego.
Włączony w biurze piecyk na naftę nagrzał pomieszczenie do tego stopnia, że
można było
się udusić. Gruby mężczyzna o czerwonej twarzy beształ kogoś przez telefon.
Nagle rzucił
słuchawkę na widełki i odwrócił się w moją stronę.
— Tak? — zapytał. — Czym mogę służyć?
— Chcę kupić kilka cegieł — odparłem niepewnie.
Wyciągnął chusteczkę i hałaśliwie wytarł nos.
— Trafił pan pod właściwy adres. Ile pan potrzebuje?
— Jedenaście.
Położyłem na stole brązową papierową torbę na zakupy i wyciągnąłem z niej cegłę
pochodzącą ze ściany w sypialni.
— Jedenaście takich jak ta — powiedziałem.
Rumiany gość wziął ją do ręki i zważył w dłoni.
— Ręcznej roboty. Ozdobna, pierwszej klasy. Nie mamy już takich. — Oddał mi
cegłę i
dodał: — Zresztą chodźmy do magazynu. Może jakieś zostały.
Z ulgą wyszedłem za nim na chłód z przegrzanego wnętrza. Szedł przede mną
kołyszącym
krokiem po chrzęszczących pod nogami czerwonych okruchach. Mijaliśmy stojaki. Na
każdym umieszczono cegły w innym kolorze. W końcu doszliśmy do rzędu chronionego
zadaszeniem.
— Jesteśmy na miejscu — sapnął czerwonolicy mężczyzna. — Zostało nie więcej niż
pięć
tuzinów. Zatrudnialiśmy pewnego gościa, który wyrabiał je ręcznie, ale kiedy
odszedł, nie
było sensu przyuczać nikogo do tej pracy. Teraz zresztą wszystko robi się
maszynowo. Dwa
piece tunelowe i piec Hoffmanna. Może pan podjechać tu samochodem i wybrać to,
czego
panu potrzeba.
Oddalił się kaczkowatym chodem, zostawiając mnie samego, żebym wybrał sobie
jedenaście cegieł. Sięgałem po jedną za drugą, bacznie zwracając uwagę, żeby nie
wziąć
ukruszonej; były idealnie takie same jak te w ścianie mojej sypialni. Prawie
kończyłem, kiedy
wydało mi się, że słyszę szept.
— Słucham? — powiedziałem odruchowo i rozejrzałem się.
Ale pogrążony we mgle teren cegielni był pusty. Zniknął nawet chłopak z
„widłakiem”.
I znów to usłyszałem. Tym razem nie mogłem mieć wątpliwości.
— Pomóż mi.
To ona. Kobieta ze ściany. Zamrowiła mnie skóra na przedramionach, jakby
przeszedł po
nich prąd.
— Pomóż mi. Proszę. Pomóż mi. Popatrzyłem na trzymaną w dłoni jedenastą cegłę.
— Pomóż mi, proszę, pomóż mi — prosiła.
Nie miałem już żadnych wątpliwości. Uniosłem ją i przytuliłem do piersi.
Cholera jasna, cegły! Była w cegłach! Jej ciało, jej dusza albo jakaś część jej
ostatnich mąk
wmieszały się w cegły! To dlatego słyszano szepty i błagania w różnych częściach
miasta!
Jeśli jakaś ściana została zbudowana z tych cegieł lub nimi uzupełniona, ona tam
była.
Krzyczała i błagała o ratunek.
Wróciłem do biura wstrząśnięty, ale zdecydowany.
— Ile kosztowałyby wszystkie tamte cegły? — zapytałem rumianego.
— Mówił pan, że chce pan tylko jedenaście.
— Tak, wiem. Ale są śliczne.
— Równo sto pięćdziesiąt dolarów. Transport na koszt własny. Moja ciężarówka
dostawcza jest rozbita.
Odliczyłem sto pięćdziesiąt dolarów i położyłem je na biurku.
— Proszę mi powiedzieć — zapytałem najobojętniej, jak umiałem. — Czy facet,
który
robił te cegły… czy on jeszcze żyje?
Czerwonolicy ponownie wyciągnął chusteczkę do nosa.
— Pewnie, że żyje. Jeszcze nawet nie doszedł do emerytury. Po prostu miał już
dosyć
wyrabiania cegieł. Tak w każdym razie powiedział. Nazywa się Jesse Franks i
mieszka na
Sycamore, zaraz za stacją benzynową Exxon. Ostatnio prowadzi własny sklep ze
sprzętem
kulturystycznym.
— Dzięki — powiedziałem. — Podjadę teraz i załaduję te cegły.
— Niech pan poprosi Martina o pomoc. Od czasu do czasu daje się namówić na pracę
fizyczną.
Prawie całe sobotnie popołudnie przesiedziałem naprzeciwko domu Jesse’a Franksa
w
swoim kombi, czekając, aż osobiście się pojawi.
Podejrzewałem, że mogłem po prostu pójść, zapukać do jego drzwi i się
przedstawić. W
końcu mnie nie znał. Ale ze względu na to, co zamierzałem zrobić, wolałem
pozostać w
cieniu i zachować incognito na wypadek, gdyby wszystko poszło źle i gdybym
okazał się
dupą wołową.
Prawdę mówiąc, byłem przerażony, ponieważ nie chciałem okazać się dupą wołową.
Jesse
Franks nie należał do mężczyzn, których chciałbym wyprowadzić z równowagi.
Padało, a potem deszcz ustał. O czwartej po południu, kiedy chmury gnały niczym
pędzone wiatrem gazety i zaczynało zmierzchać, otworzyły się drzwi frontowe
szarego,
zbudowanego z wyblakłych desek domu i na werandę wyszedł Jesse Franks. Miał na
sobie
granatowy, dwurzędowy płaszcz i brązową, wełnianą czapkę. Około czterdziestu
pięciu lat,
potężnie zbudowany. Rozejrzał się po ulicy, zszedł po schodkach, minął furtkę i
ruszył
Sycamore na południe, mijając stację benzynową.
Doszedł do narożnego baru i zniknął w jego wnętrzu. Dałem mu pięć minut. Robiło
się
coraz ciemniej, więc w końcu otworzyłem drzwi kombi i wysiadłem. Resory jęknęły.
Ciągle
woziłem z tyłu pięć tuzinów cegieł; wolałem przyjechać tutaj, zanim rozładuję
samochód i
wniosę je na górę do swego mieszkania.
Przekroczyłem jezdnię, chyląc głowę i kryjąc twarz za wysoko podniesionym
kołnierzem.
Poszedłem prosto na frontowe podwórko domu Jesse’a Franksa, a następnie po
schodkach
zszedłem do piwnicy. Śmierdziało kocimi siuśkami i zielskiem. Nacisnąłem klamkę,
ale
drzwi były zamknięte. Przez chwilę się zastanawiałem. Mogłem zrezygnować i dać
sobie
spokój. Nikomu to nie zaszkodzi. Tylko Nescie Philips, której dusza została w
jakiś sposób
uwięziona w tych cegłach i która nie mogła się uwolnić.
Ale tak rozpaczliwie szeptała: „Pomóż mi”, i wiedziałem, że tylko ja mogę tego
dokonać.
Na podwórku leżał kawałek strzaskanej płyty chodnikowej. Podniosłem ją i bez
chwili
wahania rozbiłem jedno z małych okienek w drzwiach piwnicy. Sięgnąłem do środka.
Dzięki
Bogu, namacałem tkwiący w zamku klucz. Drzwi przy otwieraniu gwałtownie
zadrżały. W
piwnicy panował mrok, wszędzie było pełno kurzu i pachniało kamforą.
Szybko, pocąc się, z trudem łapiąc dech, wbiegłem po schodach na parter. Cały
czas
wyobrażałem sobie, że Jesse Franks skończył piwo i właśnie wraca do domu. Ściany
puste,
umeblowanie skąpe. Podniszczona kanapa z plastikowym obiciem, dwa kupione w
sklepie ze
starzyzną krzesła z półkolistymi oparciami. Telewizor, biurko z popękanym
fornirem.
Żadnych kwiatów, żadnych ozdób, tylko dwa obrazki, oba przedstawiające pociągi
towarowe.
W kuchni kran z białym, plastikowym siteczkiem na końcu i wielki, brudny zlew.
Przez
chwilę nasłuchiwałem. Panowała cisza groźniejsza niż odgłosy świadczące o tym,
że ktoś
nadchodzi.
Na górze, we frontowej sypialni, pod podwójnym, dębowym łożem znalazłem to,
czego
szukałem.
Usta miałem suche jak pieprz, a serce waliło mi młotem, kiedy wyciągałem to spod
łóżka.
Tania, zamknięta walizka. Za pomocą śrubokręta sforsowałem zamki. W środku
znalazłem
zestaw noży — doskonale wyostrzonych, z rękojeściami owiniętymi taśmą
izolacyjną, gruby
plik czasopism pornograficznych oraz obszerny, chropowaty fartuch z czerwonej
gumy. Pod
fartuchem tkwiła beżowa, pieczołowicie złożona damska szmizjerka, rajstopy,
majtki i stanik.
Ubrania pokryte były ciemnymi, rdzawymi plamami.
Po lunchu odwiedziłem redakcję Archman Times, gdzie przeczytałem wszystko, co
mogłem znaleźć o Nescie Philips. W dniu, w którym zaginęła, miała na sobie
jasnobrązową
szmizjerkę.
Zamknąłem walizkę i podniosłem ją z podłogi. Stałem przez chwilę nasłuchując, a
następnie szybko skierowałem się do wyjścia. Na palcach przeszedłem do
frontowych drzwi.
Najlepsza rzecz, jaką mogłem zrobić, to wyjść spokojnie z domu, przekroczyć
jezdnię i
wsiąść do samochodu. Ale kiedy sięgałem do klamki, po drugiej stronie drzwi
rozległ się
ostry zgrzyt klucza.
Chciałem uciec w głąb przedpokoju, lecz kant walizki zahaczył o niewielki stolik
i na
podłogę wypadły noże, czasopisma i ubrania. Drzwi otworzyły się, a w progu
stanął Jesse
Franks. Patrzył na mnie kompletnie oszołomiony.
— Kim, do licha… — zaczął, ale wtedy dostrzegł sukienkę, czerwony gumowy fartuch
i
noże. — Co ty, do cholery, robisz? — zapytał.
Twarz miał napiętą. Błyszczały w niej małe, jasnoniebieskie oczy.
Nie miałem ochoty na rozmowę. Walnąłem go ostro barkiem w klatkę piersiową,
wywinąłem się z jego wyciągniętych rąk i w trzech susach przebyłem frontowe
schody.
Przebiegłem przez jezdnię i szarpnąłem drzwi mego kombi.
Ale Jesse Franks był tuż, tuż. Chwycił mnie za ramię i odciągnął od samochodu.
Uderzył z
całych sił w żebra. I jeszcze raz, a ja zachwiałem się i opadłem na samochód.
— Wetknąłeś nos w nie swoje sprawy, skurwysynu. Zabiję cię! — sapnął.
Zbliżył się i ponownie mnie uderzył.
Gdybym nie miał Dennisa za takiego głupka, sam bym go wcześniej wezwał. Ale
wezwała
go na Sycamore Street staruszka, która zza firanki obserwowała ulicę i widziała,
jak
włamywałem się do domu Franksa. W tej samej chwili wyjechał zza rogu błyskający
światłami włączonej syreny radiowóz. Jesse Franks odwrócił się niezdarnie, jakby
ktoś
gwałtownie szarpnął go za ramię.
— Ty skurwysynu! — wrzasnął ochryple. — Wezwałeś gliny!
Byłem zbyt oszołomiony, a więc potrafiłem tylko nieudolnie wznieść rękę.
Jesse wskoczył ciężko do kombi i włączył silnik.
— To moje auto! — zaprotestowałem, ale on tylko wyciągnął palec w moją stronę i
warknął:
— Jeśli mnie złapią, skurwysynu, załatwię cię na cacy!
Ruszył ulicą. W tej samej chwili olbrzymi samochód–cysterna wyłonił się ze
stacji Exxon i
całkowicie zablokował jezdnię. Jesse zawrócił w miejscu, po czym nabierając
szybkości
jechał w moją stronę.
Dennis zorientował się, co robi Jesse, postawił więc swój wóz w poprzek ulicy,
blokując ją
do reszty.
To, co się wydarzyło później, pamiętam niczym film wideo, który puszczam
nieustannie.
Jesse wjechał na chodnik, ale stracił kontrolę nad kierownicą i trafił prosto w
hydrant.
Pobiegłem w jego stronę, lecz prawie natychmiast stanąłem jak wryty. W
normalnych
okolicznościach Jesse przebyłby przeszkodę bez kłopotu. Ale uderzenie sprawiło,
że
załadowane cegły jak lawina runęły do przodu, zmiażdżyły mu głowę, a przez
dziurę w
przedniej szybie chlusnął strumień krwi. Ujrzałem jeszcze, że macha rękami,
próbuje chronić
czaszkę, ale w tej samej chwili któraś cegła trafiła go w nasadę szyi i jego
głowa opadła pod
nienaturalnym kątem. Kilka cegieł z impetem wyprysnęło przez przednią szybę i w
fontannie
roztrzaskanego szkła potoczyło się po chodniku.
Dennis wyskoczył z radiowozu, podbiegł do kombi i otworzył drzwi. Jesse leżał na
kierownicy, a na nogi skapywała mu krew.
— Nie żyje — stwierdził Dennis. Najwyraźniej był w szoku.
— Zgadza się — powiedziałem. Czułem rosnącą w żołądku kulę. Musiałem wziąć
głęboki
wdech i odwrócić wzrok. — Próbował uciec.
— Tak? Uciec od czego? — zapytał Dennis. — Wezwano mnie, bo ktoś próbował włamać
się do jego domu.
— To ja. Szukałem pewnej rzeczy. Dowodu na to, że to Jesse Franks zamordował
Neste
Philips. Niech pan zajrzy do przedpokoju jego domu. Znajdzie pan wszystkie
dowody. Noże,
ubranie. Podejrzewam, że trzymał je w charakterze pamiątek.
— Jesse Franks zamordował Neste Philips?
Skinąłem głową.
— Dokładnie tak. Później ją poćwiartował i włożył resztki do pieca do wypalania
cegieł.
Skremował zwłoki i wymieszał je z gliną, z której wyrabiał cegły. Dlatego nikt
nie znalazł
ciała.
Dennis odstąpił od samochodu i parsknął.
— A jak pan do tego doszedł? — zapytał.
Schyliłem się i podniosłem cegłę.
— Mówią, że ludzka dusza jest nieśmiertelna, prawda? Mówią, że nigdy nie umiera.
Nie pozwolono by mi pochować ich na cmentarzu w Archman, więc pewnego dnia
zawiozłem cegły do lasów otaczających jezioro Hamson i tam je złożyłem równo
półtora
metra pod ziemią. Stałem przez chwilę nad grobem oświetlany chłodnymi
promieniami
jesiennego słońca. Odmówiłem modlitwę za zmarłych i myślałem, że co z prochu
powstało, w
proch się obróci.
Wydawało mi się, że słyszę głos, a raczej szept. Lecz to był tylko wiatr, który
cicho
zawodził w koronach drzew.
Wkrótce potem Vicky odwiedziła mnie z Jimmym Juniorem. Spostrzegła na moim
biurku
oprawioną, czarno–białą fotografię młodej kobiety.
Hamowała swoje inkwizytorskie instynkty tak długo, jak potrafiła, ale w końcu
nie
wytrzymała.
— Czy mogę zapytać, kto to jest?
— Och, to Nesta — odparłem.
— Nesta? Nigdy nie wspominałeś o żadnej Neście.
— Nie, ona już odeszła — odrzekłem. Wziąłem do ręki fotografię i uśmiechnąłem
się
żałośnie. — Byliśmy sąsiadami, to wszystko. Bardzo bliskimi sąsiadami.
Mieszkała…
Wskazałem ścianę sypialni.