12669
Szczegóły |
Tytuł |
12669 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12669 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12669 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12669 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sławomir Łubiński
JAK KULAWY ZE ŚLEPĄ
Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Część pierwsza ONA
Pod koniec lutego Siudowa sporządziła specjalny raport o stanie zużycia
przedmiotów trwałego użytku, w podległych spółdzielni placówkach i sklepach.
Zażyczył sobie tego prezes Stokłosa. Było z tym sporo roboty. Potem okazało się,
że raport nikomu nie jest potrzebny, i Siudowa zapomniała o nim. I dopiero
dzisiaj, w połowie lipca, prezes wezwał ją do siebie żądając, aby przygotowała
mu raport do przejrzenia.
– Dobrze pomyślana oszczędność – powiedział na koniec – najszybciej dźwignie
naszą go-spodarkę w górę. Przed piętnastą, pani Elżbietko, chcę mieć ten raport
na biurku. Teraz nie-stety żegnam. Jadę do województwa.
Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby prezes nigdzie nie jechał, Siudowa by
wpadła. W biurze bowiem raportu znaleźć nie mogła. Przeszukała wszystkie
szuflady, przejrzała na pół-kach segregatory i nic. Ani śladu. Osłabła aż ze
zdenerwowania.
Wypaliła papierosa. Potem przeszukała jeszcze raz i znów bez skutku.
Była w pokoju sama. Jej współpracownica, z którą razem prowadziła dział
inwentaryzacji, poszła na urlop. Nie musiała się więc obawiać, że ktoś doniesie.
Jakby to mogło pomóc jej w czymś, zaczęła zastanawiać się, do czego prezesowi
raport może być potrzebny. I to akurat teraz, w pełni lata. Ponownie sięgnęła po
papierosa, zacią-gnęła się raz i drugi i nagle olśniło ją. Że też od razu nie
zorientowała się, w czym tu rzecz, o co tak naprawdę Stokłosie chodzi? Jak
własną kieszeń znała przecież tego speca. Ze trzy dni temu, nie dalej, chwalił
się w biurze, że jego córka już za pierwszym podejściem, dostała się na studia i
będzie redaktorką.
– Moja dziewucha – dodał – już i teraz mogłaby napisać artykuł do każdej gazety
i na każ-dy temat, ale nie ma maszyny do pisania. Coś trzeba wymyślić.
I wymyślił. Wybierze najlepszy rocznik, każe spisać na złomowanie i maszyna
jego.
Papieros tlił się przy samym filtrze. Zaciągnęła się ostatni raz i zdusiła
niedopałek w po-pielniczce. Od tego palenia gryzło ją w gardle. Jeśli raportu
nie ma w biurze, musi być w do-mu. Inna możliwość nie istnieje. Wyjęła
kosmetyczkę. Przejrzała się w lusterku i trochę pod-malowała. Potem poszła
zwolnić się z pracy.
Wiceprezesem spółdzielni do spraw ekonomicznych była kobieta. Nazywała się
Emilia Skała. Podlegał jej między innymi również i dział inwentaryzacji. Siudowa
weszła do sekretariatu.
–
Skałowa jest? – spytała sekretarki.
–
Jest – odparła sekretarka – telefonuje bez przerwy. Nawet do męża zadzwonić nie
mogę. Wiceprezes Skałowa od roku budowała dom. Podobno sześć pokoi. I na pracę
czasu miała
bardzo mało. Siudowa zapukała w obite dermą drzwi i nie czekając na odpowiedź
weszła do gabinetu.
– Mówiłam przecież! Tysiąc sztuk cegły dziurawki! – darła się wiceprezes. – Stoi
mi cały front robót! – spostrzegła Siudową. Zakryła dłonią słuchawkę.
–
Czego? – warknęła – urodziło się coś?
–
O dziesiątej – skłamała Siudowa – przychodzi mechanik do lodówki. Chciałam
zwolnić
się na godzinę. Skałową aż podrzuciło.
– A idźcie sobie w cholerę! Trzyma was ktoś?
Wiceprezes, gdy była zła, mówiła wszystkim per wy lub towarzyszu. Siudowa
uśmiechnęła się. A to głupia krowa, pomyślała. Odwróciła się na pięcie i wyszła.
Tamta znów zaczęła krzyczeć:
–
Rozpiżę wam ten cały burdel! Jak to kto? Skałowa mówi! Skałowa!
–
Od samego rana tak tego ryja drze – odezwała się sekretarka – wytrzymać już nie
można. I spytała:
–
Po zakupy idziesz, Ela? Może i ja bym skoczyła na trochę?
–
Nie mogę – odparła Siudowa – muszę zaraz być w domu.
Nie lubiła sekretarki. Mało kto zresztą ją lubił. Nazywano ją „tajnym uchem
prezesa”. Można się było nabrać.
Na ulicy 1 Maja głównej ulicy miasta, zaleciał ją mocny, aż wiercący w nosie,
rybi zapach. W Ogromowie był jeszcze jeden sklep rybny, sporo większy i do tego
mniej cuchnący. Za to w tym było zwykle więcej towaru. Zastanowiła się, czy nie
zajrzeć do środka. Po chwili zre-zygnowała. Od dawna nie było już w sprzedaży
tańszych gatunków ryb, sprzedawano nie-omal wyłącznie pstrągi. Około dwudziestu
metrów dalej ulica skręcała. Zaraz za zakrętem był sklep mięsny. Weszła tam. Na
ladzie leżało parę kawałków tłustej wołowiny z kością. Ubrany w przybrudzony
kitel, wsparty o ladę sprzedawca podrzemywał. Brzęczał wiatrak, jednostaj-nie
mielący rozgrzane mimo wczesnej pory powietrze, uciążliwie bzyczały muchy.
Rozejrzała się uważnie. Poza wołowiną była jeszcze anemiczna, bladawa kiełbasa,
a bez kartek salceson i kaszanka nabijana w rury z tak grubego plastiku, że
nożem trudno ją było ukroić. Sprzedaw-ca na moment przerwał drzemkę i leniwie
popatrzył na nią.
–
Niczego więcej nie ma? – spytała.Sprzedawca ziewnął.
–
Są haki – odparł – zważyć?
–
Jak będę potrzebowała na rosół – zaśmiała się – wtedy przyjdę. Do widzenia panu.
Przekroczyła jezdnię i szła teraz po słonecznej stronie ulicy. Szła wolno, upał
już zaczynał doskwierać. Minęła mroczną bramę, z której buchnęła zatęchła wilgoć
przesycona smrodem wylewającego się szamba. Parę metrów dalej wsparty o
zniszczony rower–składak stał tłusty, śniadawy mężczyzna, o gładko przyczesanych
włosach. Był pijany. Przezywano go Berbelu-cha. Było to jego stanowisko, tkwił
tutaj każdego dnia. Berbelucha miał oczy mętne, na wpół przytomne, ale przy
pomocy roweru trzymał się sztywno, jakby wkręcono go w chodnik. Znało go całe
miasto. Berbelucha wydawał się wieczny. Nie zmieniał się od lat.
Przyspieszyła. Na wystawy sklepowe zerkała już tylko przelotnie. Ale przed
ciastkarnią zatrzymała się i po chwili weszła tam. Kupiła drożdżówkę, stanęła z
boku i zaczęła jeść. Kie-dy przyjechała do Ogromowa, ciastkarnia też tu była. Ta
sama zresztą. Dobrze zapamiętała ten dzień. Była zmarnowana po podróży, brudna i
niewyspana. Nie wiedziała, co będzie z nią dalej. Weszła tu wtedy pierwszy raz i
kupiła dwa ciastka. Dwa na pewno, bo na więcej było jej szkoda pieniędzy. I
cukiernik też był ten sam. Z tą różnicą, że wówczas był szczupły i przystojny, z
gęstą, falującą nad czołem czupryną. Teraz utył, wyłysiał i nie wiedzieć czemu,
oczy zrobiły mu się wyłupiaste jak u psa pekińczyka.
Obok niej przy wąskim, doczepionym na wysokości piersi do ściany kontuarze,
stały dwie dziewczyny. Łapczywie żarły napoleonki. Jedna z nich chichotała,
druga gadała jak nakręcona:
– Ty! Wiesz? Stary był w Erefenie. Samochody mył. A co? Dyplom z uczelni schował
do kieszeni. Płacili mu, no nie. Nie kiepsko w ogóle tam płacą. Inny pieniądz.
Marki zachodnio-niemieckie. Bluzek mi przywiózł z dziesięć. Buty też. I spodnie.
Amerykański dżins. A raj-stop ile, mówię ci...
Zirytowały ją te siksy. Ale właściwie dlaczego, zastanowiła się po chwili,
dlatego że głu-pie? Szybko przełknęła drożdżówkę i za ciastkarnią poszła
skrótem, wąską ścieżką wijącą się pośród rozgrzebanych rumowisk, pozostałych po
wyburzonych domach. Czy moje dziewuchy są mądrzejsze od tych siks, pomyślała,
czy tak naprawdę interesuje je coś więcej niż samo życie? Chyba nie. Są jednak
mądrzejsze już przez to tylko, że są moje, stwierdziła katego-rycznie, to
wystarczy.
Znalazła się na jeszcze jednej ulicy, wąskiej i porozkopywanej. Od paru lat
układano tam podziemny kabel telefoniczny. Miał rozwiązać definitywnie sprawę
telefonów w Ogromowie. Na razie jednak Siudową i tak mało to obchodziło, nic nie
zostało rozwiązane. Brakowało bowiem na przemian to robotników, to kabla. Ulicą
tą doszła do Placu Jedności Robotniczej. Zatrzymała się tu na dłużej.
Rano, gdy szła do pracy, zatrzymała się tutaj również. Obserwowała, jak wokół
wyłożone-go polerowanym granitem dołu, z potężnym, betonowym cokołem na dnie, w
pośpiechu sa-dzono kwiaty. Już zeszłej jesieni wymurowano ów dół, cokół zaś
zrobiono wiosną. Teraz wo-kół dołu kłębił się tłum ludzi, a ponad nim sterczały
wysoko w górę, ramiona dwóch potęż-nych, samojezdnych dźwigów. Przepchnęła się
do pierwszego szeregu. Zobaczyła wymalo-wany świeżą farbą czołg, kilkunastu
żołnierzy i przytwierdzone już do czołgu liny dźwigów. Żołnierzami dziarsko
komenderował młody oficer w stopniu podporucznika. Obok niego, zawzięcie
gestykulując, stał inżynier Tumidaj, projektant i konserwator miejskiej zieleni.
Na-zywano go powszechnie inżynierkiem od krzaków i nieświeżego powietrza.
Tumidaj jeszcze gwałtowniej zamachał rękami i odskoczył parę kroków do tyłu.
Rozległ się wściekły warkot, liny napięły się i czołg powoli uniósł się do góry.
Tu i ówdzie dały się słyszeć oklaski. Tumi-daj klaskał najgłośniej. Gdzieś metr,
może półtora metra nad ziemią, czołg znieruchomiał. Rozejrzała się. Przynajmniej
pół urzędu miasta jest tutaj, stwierdziła. Zawsze to przecież roz-rywka i to
całkiem za darmo. Jak tu więc z okazji nie skorzystać zwłaszcza, że latem trudno
w urzędzie wytrzymać. Budynek jest nowy, dopiero co wzniesiony, okna wielkie,
ściany nato-miast cienkie i do tego z betonu. Zimą hulają tam wiatry, w każdym
pokoju pali się co naj-mniej jeden elektryczny piecyk, za to teraz, gdy od paru
tygodni upały są takie, że nawet w cieniu nie można wysiedzieć, każdy kto w
urzędzie się znajdzie, z miejsca oblewa się potem i zapomina, po co w ogóle tam
przyszedł. Siudowa za nic nie chciałaby tam pracować, dla niej taka
nowoczesność, te cztery piętra przeszklonych klatek, to tylko udręka i
najzwyklejszy pic na wodę. Co to zresztą za nowoczesność, skoro prawie że pod
bokiem urzędu napotkać moż-na rozwalające się drewniaki z pozapadanymi dachami,
które zaraz po wojnie przejął kwate-runek, a w których ludzie mieszkają gorzej
niż zwierzęta. Za to tutaj, na placu przed urzędem, jest elegancko, chodniki
nowe, krawężniki odmalowane wapnem, a cały plac na równo wyla-ny asfaltem. Dawny
ratusz, który ma już prawie ze dwieście lat, gdzie jeszcze niedawno za-siadały
władze Ogromowa, obecnie jest pusty, jakby wymarły, drzwi ma zabite gwoździami.
To co stare widać nikomu nie jest już potrzebne. Takie porządki.
Huk motorów nasilił się i wokół niej zrobiło się jeszcze tłoczniej. To żołnierze
zaczęli energicznie rozpychać tłum na boki. Dźwigi drgnęły i bardzo wolno
ruszyły. Czołg centymetr po centymetrze przesuwał się do przodu. Słońce było już
wysoko, robiło się coraz bardziej gorąco i duszno. Wszystko to zirytowało
Siudową. Czołg kołysał się już ponad dołem, a jego lufa nakierowana była wprost
na budynek urzędu miasta. Gdyby teraz wystrzelił, pomyślała, to by rozpadło się
w drobną kaszkę całe to betonowe cacko. Przecisnęła się przez tłum na w miarę
pustą część placu. Stąd do domu miała już niedaleko. I po co komu potrzebny ten
czołg, zastanowiła się. Podobno pierwszy, jaki tu wjechał w czterdziestym
piątym. Akurat. Dobra-nocka dla naiwnych, nic więcej. Już sam ten granit
kosztował majątek. A reszta?
Nie wiadomo dlaczego ich ulica nazywała się Wyżynna. Wzniesienia w pobliżu
żadnego, gdzie popatrzyć równina, a tu taka nazwa. Stanęła. Wpadło jej coś do
buta. Jedną ręką wsparła się o drzewo, drugą zdjęła but i wytrząsnęła malutki
kamyk. Na Wyżynnej w ogóle dużo drzew rośnie. To stara, przedwojenna ulica.
Włożyła but, otarła ręką pot z czoła. Ludzie mówili, przypomniała sobie, że
naczelnik sporo tego granitu podprowadził dla siebie. Ro-dzinny pałac na
cmentarzu buduje. Dom ma, ładę na przydział dostał, a teraz ten granitowy
pomnik. Pełna kultura. Potknęła się o wystającą płytę chodnikową. Syknęła z
bólu. Dalej szła kulejąc. Oni nie mieli nawet syrenki. A dla teściów ledwie na
betonową obmurówkę i lastri-kowy krzyżyk starczyło.
Utykając doszła do domu. Barak stał w cieniu dużych, rozrosłych drzew. Tylko od
frontu było słonecznie. Spojrzała w okno. Było zamknięte. Zastanowiło ją to.
Poldek rano skończył służbę, ma dzisiaj dzień wolny, powinien być w domu. Może
śpi? Zardzewiała furtka skrzyp-nęła przeraźliwie. Ze dwadzieścia lat temu, to by
wyczuł, że zerwie się z pracy, i by warował tu na nią. Zaśmiała się. I to od
razu goły, żeby nie tracić czasu. Potknęła się znów. Chodnik, który biegł wzdłuż
baraku, był w wielu miejscach pozapadany. Zaklęła. I ponownie musiała się
wesprzeć, tym razem o ścianę. Nad jej głową widniał szyld. Łuszczyła się z niego
farba, ale dało się jeszcze przeczytać: „Spółdzielnia Ogrodnicza w Ogromowie.
Magazyn chemicz-nych środków ochrony roślin”. Wyjęła z torebki klucze i zabrała
się do otwierania drzwi. Jak-bym się dowiedziała, pomyślała, że gdzieś ma babę,
to bym mu chyba ten klejnot obcęgami zgniotła.
Otworzyła jeden zamek i bez potrzeby zaczęła otwierać drugi. Drzwi bowiem
zamknięte były tylko na ten nowy, na stary nie. Mojemu mężowi, stwierdziła,
zawsze coś nie pasuje. Ona swobodnie otwiera i zamyka obydwa zamki, on nie może.
A przecież taki do końca ga-moniowaty nie jest. Ciemnawy korytarz po paru
krokach rozrastał się nagle w hol. Z holu na lewo było wejście do ich
mieszkania, w prawo do magazynu, a z tyłu do umywalni i ustępów. Z tym, że drzwi
do umywalni i ustępów były w górnej części przeszklone. W holu na moment
zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Żadnych szmerów nie usłyszała. Jedynie w
umywalni, w którymś z kranów, cierpliwie skapywała woda. Otworzyła drzwi do
mieszkania. Tu było tak, jak być powinno. Drzwi zamknięte na obydwa zamki. I to
nowe, niedawno założone. We-szła do środka i omal nie upadła na taboret. Cały
Poldek, zezłościła się, niczego nie postawi na miejscu. Chyba, że się pomyli.
Przesunęła nieco taboret i usiadła. Zdjęła buty, chwilę ma-sowała stopy, po czym
założyła domowe pantofle. Poczuła się lepiej. Czym tu śmierdzi? Zawsze jest tak,
choćby wietrzyć, nie wiem jak długo. A może barak od razu z tym smrodem został
zbudowany i ten smród jest już w nim na stałe, jak te spróchniałe dechy, które
już led-wie się trzymają? Ponownie zaczęła nasłuchiwać. To gdzie indziej. Może
na ulicy? Poldek przecież wszystkie dziury pozabijał blachą.
Odstawiła taboret na miejsce, cofnęła ze dwa kroki i przejrzała w dużym,
wiszącym obok drzwi lustrze. Później stanęła tyłem i znów, oglądając się za
siebie, zerknęła w lustro. Mój Boże, pomyślała, jaka ja kiedyś byłam zgrabna,
nie było dnia, żeby jakiś chłop nie obejrzał się za mną. A teraz jakie buty by
nosiła, zawsze ją gniotą. Przeszła na środek izby. W domo-wych pantoflach na
płaskim obcasie wydawała się być sporo niższa. Chwilę tak stała, a póź-niej
zbliżyła się do okna i otworzyła je szeroko. Gęstą strugą napłynęło do izby
rozgrzane powietrze, a z nim uliczny hałas. To nie była już dawna ulica Wyżynna,
cicha i spokojna. Dziś Wyżynną dojechać można było nie tylko do szosy
warszawskiej, ale również do maga-zynów geesu. Przysiadła bokiem na parapecie
okna. Gdyby ten parapet był szerszy, to by się dało na nim jakieś doniczki
postawić, a tak nic z tego.
Za to pod oknem były kwiaty. Dużo. Prawie wzdłuż całej ściany baraku. Tej
krótszej, nie-stety. W stosunku do ulicy bowiem, barak nie jest usytuowany
równolegle, lecz poprzecznie. I tylko od frontu można było cokolwiek posadzić,
bo gdzie indziej jest cień. Peonie pięknie kwitły, teraz kwitną floksy i
zaczynają zakwitać dalie. Wieczorem maciejka pachnie. A co tu było wiosną? Jeden
bajzel. Pokrzywy, śmiecie, butelki po wódce, parę zdechłych irysów wzdłuż płotu.
Musiała przyznać mężowi, że się narobił. Każdą grudkę ziemi przetrząsnął wła-
snymi rękami. Nigdy nie sądziła, że z niego taki ogrodnik. Ale i ona miała coś
swojego. Parę doniczek bluszczu pozawieszała na ścianach. Rośnie kiepsko. Nie to
co w dawnym mieszka-niu.
Ten to pewnie jeździ na węgiel. Smrodzi jak Leon teściowej. I warczy przy tym,
aż w uszach dzwoni. Tego jeszcze w mieście nie było. Zwykła fura podczepiona do
traktora. Szko-da, że nie taczka. I jeden świniak tylko na tej furze nie większy
niż buldog. Przeciągnęła się. Poczuła, jak piersi napięły jej się pod bluzką.
Przez moment trwała w tej pozycji. Na dobrą sprawę, niestety, życie jej już
umknęło. I co ona miała z tego życia? Śmiech powiedzieć. A co zostało jeszcze?
Coraz częstsze choroby, praca, która ani ziębi, ani chłodzi, i na okrasę ten
barak, kto wie czy już nie do śmierci?
Zeskoczyła z parapetu i ze dwa kroki oddaliła od okna. Ulicą szła gromada
kilkunastolat-ków, rozbuchana młodością i rosnącym z minuty na minutę upałem.
Wybierali się nad rzekę.
Jeden z nich niósł koc, niektórzy mieli przerzucone przez ramiona ręczniki.
Popychali się i wrzeszczeli. Widzieli mnie? – zastanowiła się. Ładnych parę
chwil siedziała przecież, stara baba, na parapecie okna i wypinała cycki.
Mogliby pomyśleć, że wabi ich do siebie jak dziw-ka. Oglądała już takie coś w
zagranicznych filmach, pokazywanych w telewizji.
Ledwie znalazła się w domu, pokręciła trochę, otworzyła okno, a już zapomniała,
po co w ogóle tu przyszła. A czas mijał. Ale co tam. Najważniejsze, że
odpoczęła, uspokoiła się, po-myślała o tym i owym. Zapali sobie jeszcze i
zacznie szukać. Stokłosa to cwaniak i zimny drań. Lubi ją jednak, a i ona na
niego złego słowa powiedzieć nie może. Pomógł im, czy nie pomógł? Pomógł i to
jak! Z łapami też się nie pcha. Wcale nie przez grzeczność, niestety,
stwierdziła z pewną dozą smutku, tylko że za stara już jestem dla niego.
Wygodnie rozsiadła się na wersalce. Wyjęła papierosa, zapaliła. Dobrze, że
chociaż w ba-raku jest chłodno, pomyślała. Na dworze żar, spiekota, wiatr goni
tumany kurzu. Baraki zwy-kle rozgrzewają się od słońca, piekarniki się z nich
robią, a u nich akurat jest odwrotnie. A zresztą jak ma być? Skoro od fundamentu
ciągnie wilgoć, a naokoło pełno cienia. Zimą, jeśli instalacja wytrzyma, będą
jeszcze jeden piec akumulacyjny musieli wstawić. Poldek dobrze zna ten barak.
Prąd przecież i tak spalają na koszt spółdzielni. Kiedy wspomniała o tym pre-
zesowi, że niby oni chcą płacić, Stokłosa tylko machnął ręką.
Na razie jednak żyć tu można, a nawet jest przytulnie. Mebli pewnie trochę za
dużo, ale gdzie miała się z nimi podziać? Zawsze mieszkali byle jak, wiecznie
towarzyszyła im prowi-zorka. Uparła się więc i wymogła to na mężu, żeby chociaż
meble mieli solidne, na wysoki połysk. Kosztowały dużo, jeszcze do dzisiaj z
pożyczek wyjść nie mogą. A ile było przy tym biegania, łapówek, szukania
znajomości? I ona to załatwiała, nie kto inny. Bo jego mało to obchodziło.
W baraku urządziła się, jak umiała. Wydzieliła część kuchenną z lodówką,
kredensikiem, wiadrami na czysta i brudną wodę, z dwupłytkową kuchenką
elektryczną, na której gotowała posiłki. Tu, gdzie stoi wersalka, jest
sypialnia, a tam, gdzie duży stół, jadalnia. Tylko Poldek, roześmiała się,
gabinetu nie ma. Dobrze zresztą. Bo jakby miał, to by jeszcze więcej różnych
rupieci naznosił do domu. Ta lampa na przykład. Skąd on ją wziął? Mówi, że kupił
okazyjnie. Gadanie. Znalazł ją na śmietniku, to wszystko. Jest duża, to fakt. Ma
na dole malutką szafkę, to też fakt. Co z tego jednak, kiedy jest starsza niż
Polska Ludowa, a poza tym nie ma abażu-ra. I pewnie nie będzie miała. Poldek
bowiem wymyślił sobie do niej abażur z woskowanego papieru, wielki jak kubeł.
– Inne nie mogą być – oświadczył – bo są za drogie i wyglądają, jak obszyte
babskimi majtkami. Gdzie on taki abażur kupi? Do Warszawy też jeździł. Tanich
nie opłaca się robić. A zresztą co się opłaca, jeśli nie opłacają się nawet
knajpy?
Raptownie zerwała się z miejsca. Przyszła tu w końcu po coś czy nie przyszła?
Chwile stała niezdecydowana. Nie mogła sobie niczego przypomnieć. Pewne było
tylko to, że zrobiła ten raport i że oryginał odwiozła do wojewódzkiego związku.
Dawniej często brała robotę z biura i z braku miejsca, żeby papiery nie walały
się na wierzchu, kładła je przeważnie na sza-fie. Tylko kiedy to było, w starym
mieszkaniu jeszcze. Na wszelki wypadek jednak przysta-wiła krzesło do szafy i
weszła na nie. Większego bajzlu niż jest tutaj, stwierdziła, zrobić już chyba
nie można. To jego zasługa, no bo kogo? Ducha świętego? Drut jakiś. Po co mu on?
A ten popsuty kran? Komu to jeszcze może być potrzebne? Nawet gazety. Co prawda
poukłada-ne. Starannego ma męża. Ta gazeta sprzed miesiąca, a tamta sprzed
dwóch. Chłop dokształcać jej się zaczął, ale do tyłu. Odbiło mu na stare lata.
Zaraz. A może on chce założyć fabrykę papieru toaletowego i na razie zbiera
makulaturę? Dobra myśl. Na tyłku zawsze można było zarobić.
Zeszła z krzesła i zastygła bez ruchu. Co jest? Nic chyba. To tylko gałąź trze
się o dach. Usiadła. Raport był gotowy w marcu, przeprowadzili się na Wyżynną w
początkach kwietnia.
Może zaginął podczas przeprowadzki? Najgorsze, że w głowie wciąż miała pustkę.
Teraz to już naprawdę koniec. A nie jest to przecież igła, tylko z piętnaście
kartek maszynopisu, for-mat A4. I co ona powie Stokłosie, że raport szczury
zeżarły?
Spokój. Nie zaglądała jeszcze do szafy. Poderwała się szybko. W szafie, jak w
szafie. Wszystko równo poukładane. Na sztywnych, jakby nie swoich nogach,
przeszła do części kuchennej. I już bez wiary w sukces przeszukała dokładnie
kredensik, zajrzała do szuflad. Zaczerpnęła garnczkiem wody z wiadra i napiła
się trochę. Papierosa. Zostały na wersalce. Poszła tam. Zapaliła próbując
jednocześnie uporządkować myśli. Do województwa zawiozła oryginał, przypomniała
sobie, pokwitowano jej na kopii. Potem wróciła prosto do domu. Ude-rzyła się
ręką w czoło. Zgadza się. Tego dnia składała też odwołanie odnośnie mieszkania,
chociaż w tej akurat sprawie szkoda było tylko czasu i papieru. Jasne, że wtedy.
Raport musi być razem z kopią odwołania. Nie może być gdzie indziej.
W paru susach dopadła szafy i otworzyła ją znów. Na górnej półce pod warstwą
bielizny trzymała w tekturowej teczce ich najważniejsze dokumenty. Wyjęła teczkę
i przeniosła na stół. Poczuła niepokój. Teczka, z której dawno już urwały się
tasiemki, przewiązana była zwykle kolorową wstążką. Wstążki nie było. Nerwowo
zajrzała do środka. Poukładane datami odwołania były przemieszane. To
najstarsze, stwierdziła z goryczą, które powinno być pod spodem, a które teraz
jest na wierzchu, pożółkło już ze starości. Podsunęła sobie krzesło, usiadła.
Przejrzała dokumenty raz i drugi. Bez skutku. Powoli, jakby automatycznie,
niczego już nie porządkując, zamknęła teczkę i ponownie wsunęła ją pod bieliznę.
Całym wysiłkiem woli zmuszała się do tego, aby nie płakać, ale nie dała rady.
Nie łkała nawet. Łzy po prostu dwiema strugami, ściekały jej po twarzy.
Przechyliła się do tyłu, wsparła głowę o oparcie wersalki i tak bez jednego
ruchu siedziała. Gdyby zrobiła więcej kopii, byłoby zupełnie ina-czej. Ale
Stokłosie odbiło. Co ten baran jej wtedy powiedział?
– Oszczędność, koleżanko Elżbietko – powiedział – jest nakazem chwili. A już w
żadnym wypadku nie może być rozrzutności w zakresie papieru. My tu się będziemy
rozrzucać, a tam, w drukarniach, podręczników szkolnych nie ma na czym drukować.
Myślałby kto, że to prawda. Całe biuro od dawna zawija śniadania w przebitkę i
przebitką dupska podciera, a jeżeli jej akurat nie ma pod ręką, to do tego celu,
choć twardy jest i niepo-ręczny, bierze się papier maszynowy. I czy kiedyś
przebitki lub papieru maszynowego zabra-kło? Nigdy. A ile jest biur w Ogromowie,
a w całej Polsce? Zerwała się z miejsca jak oparzo-na. Znów ten odgłos, ten
chrobot, który przenika do kości. I to wcale nie w pobliżu ściany, ale pośrodku
izby, obok stołu. Podbiegła tam, zaczęła tłuc nogami w podłogę. Skrzywiła się z
bólu. Odgłos ucichł. Oparła się o krzesło.
– Szczurze gospodarstwo! – krzyknęła na całe gardło – szczurza stajnia!
Umilkła. Zwariowała czy jak? Okno otwarte, ulica tuż, tuż, za oknem wszystko
słychać. Wolno, jakby przybyło jej dwadzieścia lat, osunęła się na krzesło.
Zamknęła oczy. Niczego już jej się nie chciało. Ani czegokolwiek robić, ani
nawet żyć. Siedziała ze zwieszoną głową, tępo wpatrzona w podłogę. Wydało jej
się teraz, że waży ze trzy razy tyle niż normalnie. Ło-motem pulsu napływał jej
do gardła lęk. Może ten bydlak przegryzł się przez podłogę i jest już w
mieszkaniu? Rozejrzała się. Nagle zatrzymała wzrok na mężowskiej lampie. Pod
jedną z nóżek bielało coś. Podeszła tam. Schyliła się i wyjęła złożony
wielokrotnie gruby zwitek papieru. Rozwinęła. Z wrażenia ugięły jej się nogi.
Musiała znów usiąść. Raport! Czy ten Poldek do reszty zidiociał? Czy to już
niczego innego nie było? I co ona zrobi z tym gniotem? Przepisać nie zdąży.
Odzyskała energię. Trzeba włączyć żelazko i wyprasować, postanowiła. Innego
wyjścia nie ma. Przyniosła z części kuchennej deskę do prasowania i żeby mieć
widniej, rozstawiła ją niedaleko okna. Wyjęła z szafy żelazko i bardzo długi
sznur. Gniazdko znajdowało się w ścianie, w pobliżu wersalki. Włączyła sznur do
gniazdka, następnie podłączyła do żelazka. Co tu jeszcze? Podstawka. W tym
momencie dobiegł z ulicy głośny trzask. Zaciekawiona podeszła do okna. W poprzek
jezdni stał mały fiat i jakby wczepiony w niego maską drugi samo-chód osobowy,
znacznie większy. Wychyliła się, żeby lepiej widzieć. Ten większy to chyba
mercedes, stwierdziła, bo czarny.
Odskoczyła od okna. Czy ty, kobieto, pomyślała, duru żeś się najadła? Po-żaru ci
jeszcze brakuje do szczęścia? Postawiła żelazko na sztorc. Z deski buchnął
ostry, świdrujący w nosie swąd. Odetchnęła. Przyniosła podstawkę pod żelazko.
Ale na co ma wyregulować termostat? Na papier podziałki nie ma, zaśmiała się.
Ustawiła na stilon.
Miała trochę czasu, więc znów podeszła do okna. Wokół miejsca wypadku zaczęli
się już gromadzić gapie. Mercedes zjechał na pobocze, tylko fiacik pozostał na
miejscu. Z mercedesa wysiadł potężny mężczyzna i szybkim krokiem zbliżył się do
fiacika. Koszulę miał rozpiętą do pępka, brzuch sterczał przed nim jak balon. A
przy fiaciku? Ale traf, Tumidajowa! Jasne, że ona. Drugiej takiej chudej i
płaskiej nie ma w całym Układzie Warszawskim. Pomyśleć, że takie coś medycynę
zdołało ukończyć i bakterie jej nie zeżarły. Dobrali się. Bo Tumidaj to też
atleta, spodnie przypina do kręgosłupa. Jej Poldek wygląda przy nim jak
emerytowany bokser.
Ale krzyczą. Tumidajowa macha rękami jak wiatrak skrzydłami. Elektryczność by
mogła wyrabiać. Co? Milicja już jest? Musieli akurat przejeżdżać, bo aż wierzyć
się nie chce. Aż trzech. Łażą dookoła i mierzą coś taśmą. Nie. Jeden już
odszedł. Jest przy fiaciku, zaparł się, próbuje go zepchnąć na bok. Sam nie da
rady. Podskoczyło paru gapiów. Teraz poszło im. Nieźle ten fiacik zgnieciony.
Połowy maski nie ma. Chwila nieuwagi, gęś głupia za kierowni-cą i dorobek całego
życia nadwerężony. A mercedesowi nic. Nie. Chyba jednak lampa poszła i może
trochę dewizowego lakieru odprysnęło. Fiacik z tą rozbitą facjatą wygląda, jakby
się śmiał. I na co był jej potrzebny samochód, lekarce od siedmiu boleści. Żeby
to chociaż miała daleko. Z domu do przychodni ma raptem może z kilometr. Z
Tumidaja też wielki inżynier. Od krzaków i przeciągów. Znała go dobrze. Kiedyś
pracował u nich. Czepiał się wszystkiego jak pijak latarni. Nikt go nie lubił.
Jak żelazko? Dobre już. Papieru, pod słowem, jeszcze nie prasowała. Tylko Poldek
przez papier prasował spodnie. Ma męża, który lubi wynalazki. Gdyby chciał
wynaleźć sposób na to, jak zarobić więcej pieniędzy, ruszyć w tym kierunku
głową. Ale tu pomysłów mu już bra-kuje. Zaraz. Gryzą? Nie. Cicho jest. Na razie.
Wyprasowała pierwszą stronę, podniosła i popatrzyła pod światło. Można
wytrzymać. Tak zupełnie na gładko wyprasować już nie da rady. Trudno. To tu, to
tam, zmarszczki będą wi-doczne. Wszystko zależy od prezesa, w jakim będzie
nastroju. Jeżeli zacznie udawać pedanta, to nawet wiadomo, co powie.
– Pani Elżbietko – powie – jeśli ma pani w biurku psa, to niech mu pani chociaż
nie po-zwala brać dokumentów do mordy. Dowcipny. Swoją drogą mógłby częściej
zmieniać te odzywki. A zresztą po co? Ma sta-nowisko, nie musi. Prasowała ten
raport strona po stronie i coraz szybciej jej to szło. Rozweseliła się przy tym
zajęciu na dobre. Nie wiedzieć kiedy zaczęła śpiewać:
Niby nic, a tak to się zaczęło,
niby nic, zwyczajne pa, pa, pa.
Jest w orkiestrach dętych jakaś siła,
bo to było tak...
Przeprasowała ostatnią stronę, popatrzyła na nią. Potem obejrzała jeszcze kilka
innych.
Wystarczy już. Lepiej nie będzie. Odpocznie sobie teraz, chyba jej wolno?
Odłączyła sznur. Żelazko i podstawkę wyniosła do części kuchennej, aby wystygły.
Schowała deskę do praso-wania. Wygodnie rozsiadła się na wersalce. Wyjęła
papierosa i powoli, nie spiesząc się, zmiękczała go w palcach. Wykruszony tytoń
ostrożnie strząsała do popielniczki. Zapaliła. Na chwile znieruchomiała i po raz
któryś z rzędu zaczęła nasłuchiwać. Nic się nie działo, dobie-gały tylko odgłosy
miasta. W sobotę zrobi generalne porządki, postanowiła. Przy okazji wy-rzuci też
te rupy, których naznosił Poldek. Tę głupią lampę zwłaszcza, jeśli się uda. Ona
wy-sprząta, on wymyje okno i wytrzepie dywan. Już parę lat go mają. Wysłużył
się, ale jeszcze dobry. Niedawno kupili nowy. Niestety nie wełniany, sztuczny.
Dziś wieczorem go już nie będzie. Uzbierało się trochę pieniędzy na książeczce,
to po co mieli je trzymać. Poldek maru-dził. Ale to normalne u niego.
Podniosła się i z papierosem w ręku podeszła do okna. Koniec przedstawienia,
stwierdziła. Milicja pakuje się już do bryki, mercedes też odjeżdża. Tylko
Tumidajowa na stanowisku. Trzyma chustkę przy twarzy i płacze ostro, jakby to
mogło pomóc jej w czymś. Gdzie ona tę wodę w sobie mieści? Takie pięć minut.
Pacjenci w przychodni czekają, zwolnienia z pracy pilnie im są potrzebne, a ona
tutaj.
O Boże, a jednak znów! Jakby ktoś czubkiem noża w poprzek słojów darł deskę. Nie
wy-trzyma już tego! Niedopałek cisnęła za okno. Chwyciła krzesło i tym krzesłem
zaczęła walić w podłogę. Trzymała je oburącz, podniosła do góry i biła jak
szalona. W końcu osłabła. Wy-prostowała się, potem zataczając powlokła w stronę
wersalki. I nie tyle usiadła, co zwaliła na nią. Drżącymi rękami wydłubała z
paczki papierosa. Dwie pierwsze zapałki złamały się, trze-cia była od razu
niedobra. Przypaliła dopiero czwartą.
– Zabiję! – wycharczała przez zęby.Wstrzymała oddech. Przestał bydlak, czy nie?
Przestał.Wypełniająca ją wściekłość powoli zmieniała się w żal. Ale chłopa sobie
znalazłam, po-
myślała, Poldusia. Moje dzieci muszą mieć lepiej, na głowie stanę. Małgośka,
jakby nie było, pocieszyła się, mieszka już w blokach. Luśka też się doczeka.
Młoda jest. Zamyśliła się. Z niej też kiedyś ładna była kobieta, nie to co
dzisiaj. Mogła przebierać jak w ulęgałkach. I co jej z tego wyszło? Dwa białe
jej wyszły, a trzeci jak śnieg.
Zapaliła papierosa. Mdliło ją już. W życiu jest jak w kartach, myślała dalej.
Albo wycią-gnie się asa, albo blotkę. Ona wyciągnęła blotkę. Wtedy jednak nie
zastanawiała się nad tym, bo przecież była sama, jak ta zadra w tyłku. I czy to
dużo brakowało, aby i ona umarła? Led-wie wygnali krowy na pastwisko za rzeką,
kiedy samochodami nadjechali Niemcy i otoczyli wieś. Brat wrócił, jej kazał
uciekać do lasu. Zastrzelono wszystkich, zabijano nawet niemow-lęta. Domy
zostały spalone. Rodziców ani brata nie zobaczyła już nigdy.
Czy musiało się tak stać? Często zadawała sobie to pytanie. Ale gdyby zimą u
nich we wsi nie kwaterował ze swoim oddziałem „Cichy”, może by tak nie było?
Męczyło ją to do dzisiaj i nieraz powtarzał się jej taki sen: Idzie ulicą
jakiegoś nieznanego miasta. Naprzeciwko niej pojawia się „Cichy”. Wygląda jak
byle jaki urzędnik, niesie starą, obdartą teczkę. A ona pod-chodzi i pluje mu w
twarz.
Poruszyła się nerwowo. Tamtego dnia nie zapomni do końca życia. Ale wówczas,
tamtej zimy, cieszyła się tak, jak cieszyć się może głupie dziecko. Zresztą kto
się nie cieszył? Przez tych kilka tygodni żyli jak w wolnej Polsce. I pewnie
tylko niewielu zdawało sobie sprawę z tego, co może nastąpić potem. W stodołach
urządzane były zabawy, a ona, taka gówniara, usta malowała burakiem, żeby się
partyzantom podobać.
Przez kilka dni nie wychodziła z lasu. Krowa wlokła się za nią krok w krok jak
pies. Zna-lazła blaszaną puszkę, parę razy dziennie doiła ją do tej puszki i tym
żyła. Nagle zaczął padać deszcz, zrobiło się bardzo zimno. Dostała gorączki.
Półżywa dotarła do sąsiedniej wsi. Przy-garnął ją pierwszy z brzegu gospodarz.
Opłacało mu się. Krowa przecież została u niego. Pa-mięta, że bardzo długo
wracała do zdrowia. Gospodarz nazywał się Józef Flis. A jak miała na imię jego
kobieta? Jadwiga chyba? Może kiedyś przypomni sobie. Dużo dzieci tam było. Pię-
cioro. Chałupa mała, dwie izby. Całe tygodnie, nim wydobrzała na tyle, że mogła
chodzić, leżała w barłogu, żarta przez pchły. Kończyło się już lato, jesień
szła. Najstarszy z tego pię-ciorga miał na imię Stasiek. Kiedy nikogo w domu nie
było, zakradał się do niej, wsuwał łapy pod pierzynę i do obmacywania się brał.
Gryzła go i drapała jak wściekła. Potem nóż ścią-gnęła z kuchni i już z tym
nożem stale leżała. Stasiek bał się zbliżyć. Czuł, że dźgnęłaby go bez namysłu.
Oprócz niego była jeszcze Tereska i Marysia. Imion dwojga najmłodszych nie
pamiętała już zupełnie.
Przesunęła się do brzegu wersalki, wsparła o oparcie łokciem. Wspomnienia te
nachodziły ją zwykle, gdy była sama. Chwytała się wówczas pierwszej lepszej
roboty, żeby uwolnić się od nich. Niekiedy jednak, podobnie jak dziś, były od
jej woli silniejsze. Z kolei przypomniało jej się więc, jak oddano ją do
przytułku, do sióstr. U Flisa było już po wykopkach, ale w oko-licy wykopki
jeszcze trwały. Klasztor położony był dość daleko i furmanką jechać trzeba było
kilka godzin. Cieszyła się nawet, że tam jedzie, miała już dosyć pcheł i Staśka.
Jechali po-lnymi drogami, okute koła podskakiwały na wybojach, a nisko ponad
polami snuł się dym z ognisk, w których spalano kartoflane łęty. Już niedaleko
celu, w miejscu gdzie ich droga krzyżowała się z inną, zobaczyła zbliżający się
w tumanach kurzu samochód ciężarowy. Ogarnięta niemożliwym do poskromienia
strachem zeskoczyła z furmanki i ukryła w przy-drożnych zaroślach. Ciężarówka
okazała się być pusta. Poza szoferem, cywilem zresztą, nie było w niej nikogo.
Mimo tego bała się na furmankę wrócić i Flis siłą musiał wywlec ją z krzaków.
Do klasztoru dotarli przed wieczorem. I od tej chwili siostry były jej ojcem i
matką. Flisa nie widziała już nigdy. I tylko raz, już jako dorosła, odwiedziła
zbiorową mogiłę, w której leżeli jej najbliżsi. Więcej nie mogła. Gryzła się
tym. Nic jednak na to nie była w stanie pora-dzić.
W klasztorze był rygor. O wpół do siódmej msza święta, potem śniadanie, od ósmej
szko-ła. Było za to co jeść i nie było pcheł. Czuła się tam bezpiecznie. Nie
tylko ona. Sierociniec był wypełniony po brzegi. W dwóch dużych salach łóżko
stało przy łóżku. Sporo Żydówek. Wszystkie miały polskie imiona i polskie
nazwiska. I chyba żadna z dziewcząt nie modliła się tak gorliwie jak one.
Ukończyła tam szkołę powszechną, a potem kursy kroju i szycia. Nie lubiła tego
zajęcia. Męczyło ja wielogodzinne ślęczenie przy maszynie. Wielkiego wyboru
jednak nie było. Mo-gła jeszcze ukończyć kursy fryzjerskie. Uśmiechnęła się z
zadumą. Chciała jak najszybciej opuścić klasztor, być na swoim i mieć własną
rodzinę. Każda chciała. W miarę jak dorastały, tylko o tym mówiły. A poza tym
były to pierwsze lata po wojnie i wszyscy rwali się do życia.
Barak rzucał coraz krótszy cień. Coraz też mocniej prażyło słońce. Stąd, gdzie
siedziała, widać było tylko głowy przechodniów. Pojawiały się na moment, żeby
zaraz zniknąć. Głupie byłyśmy wtedy, pomyślała. Głupie i całkiem zielone. Jak
tylko która skończyła osiemnaście lat, gnała przed siebie jak zerwana z
łańcucha. Miała koleżankę Zdzichę. Zaprzyjaźniły się. Zdzicha była jej
równolatką. I co ciekawe, były całkiem niepodobne do siebie. Zdzicha, zaw-sze
poważna, wszystko brała na serio i wszystkiego się bała. Ona odwrotnie. Bała się
tylko własnego dzieciństwa, poza tym niczego. Wreszcie i na nie przyszła kolej.
Zdzicha od razu przyjechała do Ogromowa, miała tu krewnych. Ona nie chciała
niczyjej łaski. Wyruszyła na Ziemie Odzyskane, do Jeleniej Góry. Wierzyła, że da
sobie radę. I dała. Z początku trochę szyła. Ale krótko. Potem zaczęła pracować
w sklepie chemicznym. Fakt, że w Jeleniej Górze też pomogły jej siostry. Miała
zresztą do nich list polecający. Szybko jednak zrezygnowała z tej pomocy i
wynajęła stancję. Była wreszcie wolna, mogła robić, co chciała.
Czy musiała z Ziem Odzyskanych wyjechać? Może tak, a może i nie? Ładnie tam
przecież wszędzie. Lasy, góry, czyste powietrze jeszcze wtedy. Nie to co
Ogromów. Poznała mężczy-znę. Dziesięć lat starszy od niej, przystojny przy tym
jak z obrazka. Szczupły, wysoki blon-dyn z niebieskimi oczami. Rzęsy długie jak
u dziewczyny i gęste, falujące włosy. Zakochana była do nieprzytomności. Ten
albo żaden, myślała. Cóż z tego jednak, kiedy podłubał, podłu-bał i uciekł.
Powiedziała mu, że jest w ciąży. Udał, że cieszy się, bydlak jeden. Rano wyszedł
po papierosy i tyle go widziała. Myślała, że zwariuje. Była pewna, że stało mu
się jakieś nie-szczęście. Zgłosiła, że zaginął na milicję, szukała go po
knajpach i kawiarniach. Ludzie za-częli już śmiać się z niej. Wtedy chciała się
otruć. Ukradła z pracy esencję octową. W końcu jednak postanowiła popsuć. Lekarz
odradzał. Kraj jest wyludniony, mówił. Ale ona nie zmie-niła zamiaru. Chciała
się, kretynka, w ten sposób zemścić na nim. A ile się wstydu przy tym najadła,
wie tylko ona.
Czuła się strasznie. Wydawało jej się, że wszyscy, których spotykała, wiedzą, co
zrobiła. W odruchu rozpaczy wysłała list do Zdzichy. Odpowiedź przyszła bardzo
szybko. W Ogro-mowie jest dla niej miejsce, może przyjeżdżać. Zdzicha pisała, że
też pracuje w handlu, w handlu są braki kadrowe, więc nie trudno jej będzie coś
załatwić. Z meldunkiem też nie po-winno być problemów. Obgadała już to z
rodziną. A jeśli chodzi o mieszkanie, to dopóki nie znajdą czegoś na mieście,
mogą przecież zamieszkać razem.
Ten list zwrócił jej nadzieję. Zaczęła powoli brać się w garść. Załatwiła, co
miała załatwić, i po dwóch tygodniach wylądowała w Ogromowie. Zdziśce nie
powiedziała nic. Zresztą do dzisiejszego dnia nie powiedziała o tym nikomu. Może
tylko kiedyś, jak przyjdzie na nią czas, wyjawi to księdzu.
Nie załamała się. Chciała żyć. W lata wpędzić się nie dam, postanowiła. Bo kto
ją później, starą dziewiątkę, będzie chciał? A co ona wtedy tych lat miała?
Mniej niż dwadzieścia. Wy-ciągała Zdzichę na zabawy. Przeważnie takie na świeżym
powietrzu. Uśmiać się z tego teraz można. Bo Zdzicha do tych zabaw pasowała jak
ona do różańca. Chodziły na Plac Stalina, obecnie 22 Lipca, gdzie były dechy.
Drugie dechy były przy stacji, na skwerku. Ale tam przeważnie bawiła się granda,
co drugi to łobuz. Zabawy organizowano najczęściej w sobotę, a czasem i w
niedzielę. Przy Placu Stalina grywał wtedy młodzieżowy zespół akordeonistów.
Nazywał się nawet jakoś, ale dziś już nie pamiętała. Trzy akordeony i perkusja.
Mówiło się po prostu: garbaty Władek i reszta. Bo ten główny grajek miał garb.
Dobry był z niego chłop i zdolny, chociaż brzydki przy tym jak deszczowa noc.
Kwiatki, niestety, już na nim rosną. Wykończyła go gruźlica i wódka.
Zdzicha patrzyła na mężczyzn, jakby to były płazy. Ona, mądra po szkodzie,
robiła ina-czej. Podpuszczała, podpuszczała i figa. Chłopaki wściekali się jak
diabli. A jeden, pamięta, kochaś za dziesięć groszy, to nawet zabrał się do
bicia. Ale zanim obejrzał się, sam dostał. Była już jesień, ostatnia zabawa w
sezonie, dochód na osierocone dzieci koreańskie. Ruszyło ją to. Co to, już
naszych sierot nie ma, pomyślała, mało to po świecie ich chodzi? Nie na tamte
czasy było takie myślenie. Co było w myślach, nie mogło być w mowie. A poza tym
dla młodych najważniejsze było to, żeby trochę poskakać pod muzykę. Gdzie
zresztą miała kogoś poznać, na ulicy?
W tamtą jednak sobotę nie zapowiadało się zbyt dobrze. Ludzi przyszło mało, bo
to już zimno, tyle że deszcz nie padał. Rozejrzała się i zobaczyła, że kręci się
jakiś chudziutki z wło-sem ułożonym na brylantynę, w płaszczu gumowym prawie do
kostek.
–
Spójrz na tego figusa – odezwała się do Zdzichy – kolos. Wygląda jak szprotka w
pre-zerwatywie.
– Też coś – odparła Zdzicha – opanuj się. Co cię taki wypierdek obchodzi.
–
Mnie się podoba, a odkarmić zawsze go można. Na męża jest w sam raz. Urody w nim
nie ma i baby na niego lecieć nie będą.
Ledwie wymówiła te słowa, a figusiak podchodzi i prosi ją do tańca. Przetańczyli
ze trzy kawałki, tańczą czwarty, a ten ciągle nic, ani słowa, dyszy tylko i
wpycha się w nią gnatami. Zdenerwowało ją to w końcu, odsunęła się więc od niego
i mówi:
–
Z kolegi to chyba niemowa jakiś? O nie – dodała za moment – zwracam honor. Jak
kole-ga mnie prosił, to coś tam jednak zawarczał pod nosem.
–
W pracy nagadam się tyle – odrzekł figusiak – że potem mi się nie chce.
Pomilczeć wolę.
I dalej się pcha.
–
Więc co kolega takiego robi – spytała – chyba to tajemnicy nie stanowi?
–
W wydziale rolnym w powiecie pracuję.
–
To z kolegi figura, ale ja dziękuję, tak z workiem na zboże do kułaków ganiać i
świńskie ogony po chlewikach liczyć. Kolega w rachunkach musi być dobry.
Osobiście taka uczona nie jestem. Ze Zdzichą, tą, co koło tamtego drzewa stoi, w
sklepie pracuję. Ona na farbach i lakie-rach, ja przy towarach
ogólnoprzemysłowych.
Figusiak zakaszlał jej nad uchem i zaraz potem wyjąkał:
– Koleżanka w ogóle nie zna się na walce klas i na podstawowych motorach rozwoju
po
lityczno–gospodarczego. A ją aż skręciło ze śmiechu.
– Motory – odparła krztusząc się – to przeważnie warczą i przeważnie są na dwóch
kołach.
Poderwała się z wersalki i od razu musiała stanąć. Zdrętwiała jej noga.
Pochyliła się więc i przez chwilę ją rozcierała. No, Siudowa, nic tu po tobie,
westchnęła, pakuj ten raport i masze-ruj do pracy, bo już w bumelce
przekroczyłaś normę. I w tym momencie znów zrobiło jej się wesoło. Utykając na
odrętwiałej ciągle nodze, wykonała kilka tanecznych kroków i tak jak przedtem
zanuciła:
Niby nic, a tak to się zaczęło,
niby nic, zwyczajne pa, pa, pa...
Tym samym krokiem, nadal nucąc, zbliżyła się do toaletki, przejrzała w lustrze,
po czym przystawiła sobie krzesło, usiadła i zaczęła się czesać.
Odprowadził ją pod to drzewo do Zdzichy i mówi:
–
Jeżeli koleżanki mają życzenie, to może byśmy do bufetu skoczyli, wina się
napić?
–
Oho – odrzekła śmiejąc się znów – bogacz nam się trafił, fundować chce. Chyba
wobec
tego pójdziemy, co, Zdzicha? A ta jak zwykle:
– A bo ja wiem, a bo to warto, nie wszystkie kobiety lubieją wino, ja to bym się
kawy na-piła.
W bufecie był jeszcze wolny stolik. Usiedli. Figusiak przedstawił się. „Leopold
Siuda je-stem” – powiedział. Dobrze jest, pomyślała, ryba wzięła przynętę. Nie
przedstawiałby się przecież, gdyby było inaczej. Zaraz potem poszperał w
kieszeniach, majątek na macanego policzył i przyniósł butelkę wina i ze dwie
paczki herbatników do tego. Kawę dla Zdzichy już ona przyniosła, bo jemu to
jakoś umknęło z umysłu. Bufetowa akurat parzyła dla siebie, więc zaparzyła i dla
nich.
Wypili. Za chwilę znów. Poldek jeszcze większej śmiałości nabrał i łapę położył
jej na kolanach. No, złoty koralu, pomyślała, zaraz cię coś obleci. Udała
jednak, że niczego nie czuje, a on, jakby już całkiem był pewny swego, wsadził
to łapsko pod sukienkę.
Uczesała się już. Teraz przybliżyła twarz do lustra i wypchnęła językiem jeden
policzek, później drugi. Coraz więcej mam zmarszczek, stwierdziła, nie da się
ukryć. O, tutaj też. Człowiek linieje z młodości, czy chce tego, czy nie. A czas
ucieka nie wiadomo kiedy. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku.
Umalować się jeszcze musi. Upudrować też. Wzięła szminkę. Jeśli na grubo się
wytapetuje, to jeszcze jakoś wygląda.
Trochę mu tę rączkę uszkodziła wtedy. No, bo co? Piekarnia? Dopiero co się
zapoznał, a już sięga, gdzie wzrok nie sięga.
– Idziemy stąd, Zdzicha – powiedziała – kawaler nam się trafił prędki jak woda w
kloze-cie.
Energicznie podniosła się z krzesła. Tupnęła w podłogę. Nieźle im dałam do
wiwatu, za-śmiała się, cicho jest. Ale ledwie stąd wyjdzie, znów zaczną.
Schowała raport do torebki. Po-tem kosmetyczkę i grzebień. Powspominało się
trochę. Niedługo to już tylko wspomnienia człowiekowi zostaną.
Gdyby Poldeczka w tamtą sobotę nie skarciła, to pewnie nic by z tego nie wyszło.
A tak, żal jej go się zrobiło. I teraz ma za swoje. Ale czy tylko ona? Gdzie nie
spojrzeć, każdy wal-czy z tym życiem, jak umie. Walczy i nie tylko. Bo czasem
też, jak mu już sił zabraknie, w różne głupoty ucieka. Zdzicha na przykład.
Przeniosła się do Warszawy, męża ma Jehowę i sama tę wiarę przyjęła. Z rok temu
była w Ogromowie. Nadal trzyma się handlu. Poplotko-wały trochę. Utyła mocno.
Ale rysy wciąż ma takie, jakby ją zęby bolały. Pokazywała zdjęcie syna. Poszedł
w mamusię. Gruby. Twarz wściekła, nie wiadomo dlaczego.
– Ela, zastanów się nad sobą – powiedziała – bo zbliża się koniec świata i
wszystkich grzeszników niedługo piorun ognisty spali.
– Opanuj się, Zdzicha – odparła – mnie chcesz straszyć? Co ma być, to będzie.
Rozstały się nieco skłócone. Nikomu jednak nie pozwoli się straszyć. Co to, to
nie. Wiary swojej też nie chce zmieniać, choć do kościoła prawie też nie chodzi.
W młodości wystarcza-jąco się namodliła.
Zerknęła na zegarek. Po jedenastej już. Zbałaganiła stanowczo za długo. Ale co
tam? Fir-ma nie rozleci się z tego powodu. Najważniejsze, że jest raport. Co
jeszcze? Właśnie. Narzeka na Poldka, a sama by okna nie zamknęła. Jak ktoś ma
szczęście, to ma. Tumidajowej wynieśli krzesło. Siedzi w cieniu i pilnuje
resztek dorobku. Jakiś usłużny się znalazł. A jutro po nagro-dę, co ani grosza
pani doktór nie kosztuje, pogna do przychodni. Niczego na tym świecie nie ma za
darmo. Tumidaj jeszcze nie przyszedł, coś podobnego?