Sławomir Łubiński JAK KULAWY ZE ŚLEPĄ Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Część pierwsza ONA Pod koniec lutego Siudowa sporządziła specjalny raport o stanie zużycia przedmiotów trwałego użytku, w podległych spółdzielni placówkach i sklepach. Zażyczył sobie tego prezes Stokłosa. Było z tym sporo roboty. Potem okazało się, że raport nikomu nie jest potrzebny, i Siudowa zapomniała o nim. I dopiero dzisiaj, w połowie lipca, prezes wezwał ją do siebie żądając, aby przygotowała mu raport do przejrzenia. – Dobrze pomyślana oszczędność – powiedział na koniec – najszybciej dźwignie naszą go-spodarkę w górę. Przed piętnastą, pani Elżbietko, chcę mieć ten raport na biurku. Teraz nie-stety żegnam. Jadę do województwa. Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby prezes nigdzie nie jechał, Siudowa by wpadła. W biurze bowiem raportu znaleźć nie mogła. Przeszukała wszystkie szuflady, przejrzała na pół-kach segregatory i nic. Ani śladu. Osłabła aż ze zdenerwowania. Wypaliła papierosa. Potem przeszukała jeszcze raz i znów bez skutku. Była w pokoju sama. Jej współpracownica, z którą razem prowadziła dział inwentaryzacji, poszła na urlop. Nie musiała się więc obawiać, że ktoś doniesie. Jakby to mogło pomóc jej w czymś, zaczęła zastanawiać się, do czego prezesowi raport może być potrzebny. I to akurat teraz, w pełni lata. Ponownie sięgnęła po papierosa, zacią-gnęła się raz i drugi i nagle olśniło ją. Że też od razu nie zorientowała się, w czym tu rzecz, o co tak naprawdę Stokłosie chodzi? Jak własną kieszeń znała przecież tego speca. Ze trzy dni temu, nie dalej, chwalił się w biurze, że jego córka już za pierwszym podejściem, dostała się na studia i będzie redaktorką. – Moja dziewucha – dodał – już i teraz mogłaby napisać artykuł do każdej gazety i na każ-dy temat, ale nie ma maszyny do pisania. Coś trzeba wymyślić. I wymyślił. Wybierze najlepszy rocznik, każe spisać na złomowanie i maszyna jego. Papieros tlił się przy samym filtrze. Zaciągnęła się ostatni raz i zdusiła niedopałek w po-pielniczce. Od tego palenia gryzło ją w gardle. Jeśli raportu nie ma w biurze, musi być w do-mu. Inna możliwość nie istnieje. Wyjęła kosmetyczkę. Przejrzała się w lusterku i trochę pod-malowała. Potem poszła zwolnić się z pracy. Wiceprezesem spółdzielni do spraw ekonomicznych była kobieta. Nazywała się Emilia Skała. Podlegał jej między innymi również i dział inwentaryzacji. Siudowa weszła do sekretariatu. – Skałowa jest? – spytała sekretarki. – Jest – odparła sekretarka – telefonuje bez przerwy. Nawet do męża zadzwonić nie mogę. Wiceprezes Skałowa od roku budowała dom. Podobno sześć pokoi. I na pracę czasu miała bardzo mało. Siudowa zapukała w obite dermą drzwi i nie czekając na odpowiedź weszła do gabinetu. – Mówiłam przecież! Tysiąc sztuk cegły dziurawki! – darła się wiceprezes. – Stoi mi cały front robót! – spostrzegła Siudową. Zakryła dłonią słuchawkę. – Czego? – warknęła – urodziło się coś? – O dziesiątej – skłamała Siudowa – przychodzi mechanik do lodówki. Chciałam zwolnić się na godzinę. Skałową aż podrzuciło. – A idźcie sobie w cholerę! Trzyma was ktoś? Wiceprezes, gdy była zła, mówiła wszystkim per wy lub towarzyszu. Siudowa uśmiechnęła się. A to głupia krowa, pomyślała. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Tamta znów zaczęła krzyczeć: – Rozpiżę wam ten cały burdel! Jak to kto? Skałowa mówi! Skałowa! – Od samego rana tak tego ryja drze – odezwała się sekretarka – wytrzymać już nie można. I spytała: – Po zakupy idziesz, Ela? Może i ja bym skoczyła na trochę? – Nie mogę – odparła Siudowa – muszę zaraz być w domu. Nie lubiła sekretarki. Mało kto zresztą ją lubił. Nazywano ją „tajnym uchem prezesa”. Można się było nabrać. Na ulicy 1 Maja głównej ulicy miasta, zaleciał ją mocny, aż wiercący w nosie, rybi zapach. W Ogromowie był jeszcze jeden sklep rybny, sporo większy i do tego mniej cuchnący. Za to w tym było zwykle więcej towaru. Zastanowiła się, czy nie zajrzeć do środka. Po chwili zre-zygnowała. Od dawna nie było już w sprzedaży tańszych gatunków ryb, sprzedawano nie-omal wyłącznie pstrągi. Około dwudziestu metrów dalej ulica skręcała. Zaraz za zakrętem był sklep mięsny. Weszła tam. Na ladzie leżało parę kawałków tłustej wołowiny z kością. Ubrany w przybrudzony kitel, wsparty o ladę sprzedawca podrzemywał. Brzęczał wiatrak, jednostaj-nie mielący rozgrzane mimo wczesnej pory powietrze, uciążliwie bzyczały muchy. Rozejrzała się uważnie. Poza wołowiną była jeszcze anemiczna, bladawa kiełbasa, a bez kartek salceson i kaszanka nabijana w rury z tak grubego plastiku, że nożem trudno ją było ukroić. Sprzedaw-ca na moment przerwał drzemkę i leniwie popatrzył na nią. – Niczego więcej nie ma? – spytała.Sprzedawca ziewnął. – Są haki – odparł – zważyć? – Jak będę potrzebowała na rosół – zaśmiała się – wtedy przyjdę. Do widzenia panu. Przekroczyła jezdnię i szła teraz po słonecznej stronie ulicy. Szła wolno, upał już zaczynał doskwierać. Minęła mroczną bramę, z której buchnęła zatęchła wilgoć przesycona smrodem wylewającego się szamba. Parę metrów dalej wsparty o zniszczony rower–składak stał tłusty, śniadawy mężczyzna, o gładko przyczesanych włosach. Był pijany. Przezywano go Berbelu-cha. Było to jego stanowisko, tkwił tutaj każdego dnia. Berbelucha miał oczy mętne, na wpół przytomne, ale przy pomocy roweru trzymał się sztywno, jakby wkręcono go w chodnik. Znało go całe miasto. Berbelucha wydawał się wieczny. Nie zmieniał się od lat. Przyspieszyła. Na wystawy sklepowe zerkała już tylko przelotnie. Ale przed ciastkarnią zatrzymała się i po chwili weszła tam. Kupiła drożdżówkę, stanęła z boku i zaczęła jeść. Kie-dy przyjechała do Ogromowa, ciastkarnia też tu była. Ta sama zresztą. Dobrze zapamiętała ten dzień. Była zmarnowana po podróży, brudna i niewyspana. Nie wiedziała, co będzie z nią dalej. Weszła tu wtedy pierwszy raz i kupiła dwa ciastka. Dwa na pewno, bo na więcej było jej szkoda pieniędzy. I cukiernik też był ten sam. Z tą różnicą, że wówczas był szczupły i przystojny, z gęstą, falującą nad czołem czupryną. Teraz utył, wyłysiał i nie wiedzieć czemu, oczy zrobiły mu się wyłupiaste jak u psa pekińczyka. Obok niej przy wąskim, doczepionym na wysokości piersi do ściany kontuarze, stały dwie dziewczyny. Łapczywie żarły napoleonki. Jedna z nich chichotała, druga gadała jak nakręcona: – Ty! Wiesz? Stary był w Erefenie. Samochody mył. A co? Dyplom z uczelni schował do kieszeni. Płacili mu, no nie. Nie kiepsko w ogóle tam płacą. Inny pieniądz. Marki zachodnio-niemieckie. Bluzek mi przywiózł z dziesięć. Buty też. I spodnie. Amerykański dżins. A raj-stop ile, mówię ci... Zirytowały ją te siksy. Ale właściwie dlaczego, zastanowiła się po chwili, dlatego że głu-pie? Szybko przełknęła drożdżówkę i za ciastkarnią poszła skrótem, wąską ścieżką wijącą się pośród rozgrzebanych rumowisk, pozostałych po wyburzonych domach. Czy moje dziewuchy są mądrzejsze od tych siks, pomyślała, czy tak naprawdę interesuje je coś więcej niż samo życie? Chyba nie. Są jednak mądrzejsze już przez to tylko, że są moje, stwierdziła katego-rycznie, to wystarczy. Znalazła się na jeszcze jednej ulicy, wąskiej i porozkopywanej. Od paru lat układano tam podziemny kabel telefoniczny. Miał rozwiązać definitywnie sprawę telefonów w Ogromowie. Na razie jednak Siudową i tak mało to obchodziło, nic nie zostało rozwiązane. Brakowało bowiem na przemian to robotników, to kabla. Ulicą tą doszła do Placu Jedności Robotniczej. Zatrzymała się tu na dłużej. Rano, gdy szła do pracy, zatrzymała się tutaj również. Obserwowała, jak wokół wyłożone-go polerowanym granitem dołu, z potężnym, betonowym cokołem na dnie, w pośpiechu sa-dzono kwiaty. Już zeszłej jesieni wymurowano ów dół, cokół zaś zrobiono wiosną. Teraz wo-kół dołu kłębił się tłum ludzi, a ponad nim sterczały wysoko w górę, ramiona dwóch potęż-nych, samojezdnych dźwigów. Przepchnęła się do pierwszego szeregu. Zobaczyła wymalo-wany świeżą farbą czołg, kilkunastu żołnierzy i przytwierdzone już do czołgu liny dźwigów. Żołnierzami dziarsko komenderował młody oficer w stopniu podporucznika. Obok niego, zawzięcie gestykulując, stał inżynier Tumidaj, projektant i konserwator miejskiej zieleni. Na-zywano go powszechnie inżynierkiem od krzaków i nieświeżego powietrza. Tumidaj jeszcze gwałtowniej zamachał rękami i odskoczył parę kroków do tyłu. Rozległ się wściekły warkot, liny napięły się i czołg powoli uniósł się do góry. Tu i ówdzie dały się słyszeć oklaski. Tumi-daj klaskał najgłośniej. Gdzieś metr, może półtora metra nad ziemią, czołg znieruchomiał. Rozejrzała się. Przynajmniej pół urzędu miasta jest tutaj, stwierdziła. Zawsze to przecież roz-rywka i to całkiem za darmo. Jak tu więc z okazji nie skorzystać zwłaszcza, że latem trudno w urzędzie wytrzymać. Budynek jest nowy, dopiero co wzniesiony, okna wielkie, ściany nato-miast cienkie i do tego z betonu. Zimą hulają tam wiatry, w każdym pokoju pali się co naj-mniej jeden elektryczny piecyk, za to teraz, gdy od paru tygodni upały są takie, że nawet w cieniu nie można wysiedzieć, każdy kto w urzędzie się znajdzie, z miejsca oblewa się potem i zapomina, po co w ogóle tam przyszedł. Siudowa za nic nie chciałaby tam pracować, dla niej taka nowoczesność, te cztery piętra przeszklonych klatek, to tylko udręka i najzwyklejszy pic na wodę. Co to zresztą za nowoczesność, skoro prawie że pod bokiem urzędu napotkać moż-na rozwalające się drewniaki z pozapadanymi dachami, które zaraz po wojnie przejął kwate-runek, a w których ludzie mieszkają gorzej niż zwierzęta. Za to tutaj, na placu przed urzędem, jest elegancko, chodniki nowe, krawężniki odmalowane wapnem, a cały plac na równo wyla-ny asfaltem. Dawny ratusz, który ma już prawie ze dwieście lat, gdzie jeszcze niedawno za-siadały władze Ogromowa, obecnie jest pusty, jakby wymarły, drzwi ma zabite gwoździami. To co stare widać nikomu nie jest już potrzebne. Takie porządki. Huk motorów nasilił się i wokół niej zrobiło się jeszcze tłoczniej. To żołnierze zaczęli energicznie rozpychać tłum na boki. Dźwigi drgnęły i bardzo wolno ruszyły. Czołg centymetr po centymetrze przesuwał się do przodu. Słońce było już wysoko, robiło się coraz bardziej gorąco i duszno. Wszystko to zirytowało Siudową. Czołg kołysał się już ponad dołem, a jego lufa nakierowana była wprost na budynek urzędu miasta. Gdyby teraz wystrzelił, pomyślała, to by rozpadło się w drobną kaszkę całe to betonowe cacko. Przecisnęła się przez tłum na w miarę pustą część placu. Stąd do domu miała już niedaleko. I po co komu potrzebny ten czołg, zastanowiła się. Podobno pierwszy, jaki tu wjechał w czterdziestym piątym. Akurat. Dobra-nocka dla naiwnych, nic więcej. Już sam ten granit kosztował majątek. A reszta? Nie wiadomo dlaczego ich ulica nazywała się Wyżynna. Wzniesienia w pobliżu żadnego, gdzie popatrzyć równina, a tu taka nazwa. Stanęła. Wpadło jej coś do buta. Jedną ręką wsparła się o drzewo, drugą zdjęła but i wytrząsnęła malutki kamyk. Na Wyżynnej w ogóle dużo drzew rośnie. To stara, przedwojenna ulica. Włożyła but, otarła ręką pot z czoła. Ludzie mówili, przypomniała sobie, że naczelnik sporo tego granitu podprowadził dla siebie. Ro-dzinny pałac na cmentarzu buduje. Dom ma, ładę na przydział dostał, a teraz ten granitowy pomnik. Pełna kultura. Potknęła się o wystającą płytę chodnikową. Syknęła z bólu. Dalej szła kulejąc. Oni nie mieli nawet syrenki. A dla teściów ledwie na betonową obmurówkę i lastri-kowy krzyżyk starczyło. Utykając doszła do domu. Barak stał w cieniu dużych, rozrosłych drzew. Tylko od frontu było słonecznie. Spojrzała w okno. Było zamknięte. Zastanowiło ją to. Poldek rano skończył służbę, ma dzisiaj dzień wolny, powinien być w domu. Może śpi? Zardzewiała furtka skrzyp-nęła przeraźliwie. Ze dwadzieścia lat temu, to by wyczuł, że zerwie się z pracy, i by warował tu na nią. Zaśmiała się. I to od razu goły, żeby nie tracić czasu. Potknęła się znów. Chodnik, który biegł wzdłuż baraku, był w wielu miejscach pozapadany. Zaklęła. I ponownie musiała się wesprzeć, tym razem o ścianę. Nad jej głową widniał szyld. Łuszczyła się z niego farba, ale dało się jeszcze przeczytać: „Spółdzielnia Ogrodnicza w Ogromowie. Magazyn chemicz-nych środków ochrony roślin”. Wyjęła z torebki klucze i zabrała się do otwierania drzwi. Jak-bym się dowiedziała, pomyślała, że gdzieś ma babę, to bym mu chyba ten klejnot obcęgami zgniotła. Otworzyła jeden zamek i bez potrzeby zaczęła otwierać drugi. Drzwi bowiem zamknięte były tylko na ten nowy, na stary nie. Mojemu mężowi, stwierdziła, zawsze coś nie pasuje. Ona swobodnie otwiera i zamyka obydwa zamki, on nie może. A przecież taki do końca ga-moniowaty nie jest. Ciemnawy korytarz po paru krokach rozrastał się nagle w hol. Z holu na lewo było wejście do ich mieszkania, w prawo do magazynu, a z tyłu do umywalni i ustępów. Z tym, że drzwi do umywalni i ustępów były w górnej części przeszklone. W holu na moment zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać. Żadnych szmerów nie usłyszała. Jedynie w umywalni, w którymś z kranów, cierpliwie skapywała woda. Otworzyła drzwi do mieszkania. Tu było tak, jak być powinno. Drzwi zamknięte na obydwa zamki. I to nowe, niedawno założone. We-szła do środka i omal nie upadła na taboret. Cały Poldek, zezłościła się, niczego nie postawi na miejscu. Chyba, że się pomyli. Przesunęła nieco taboret i usiadła. Zdjęła buty, chwilę ma-sowała stopy, po czym założyła domowe pantofle. Poczuła się lepiej. Czym tu śmierdzi? Zawsze jest tak, choćby wietrzyć, nie wiem jak długo. A może barak od razu z tym smrodem został zbudowany i ten smród jest już w nim na stałe, jak te spróchniałe dechy, które już led-wie się trzymają? Ponownie zaczęła nasłuchiwać. To gdzie indziej. Może na ulicy? Poldek przecież wszystkie dziury pozabijał blachą. Odstawiła taboret na miejsce, cofnęła ze dwa kroki i przejrzała w dużym, wiszącym obok drzwi lustrze. Później stanęła tyłem i znów, oglądając się za siebie, zerknęła w lustro. Mój Boże, pomyślała, jaka ja kiedyś byłam zgrabna, nie było dnia, żeby jakiś chłop nie obejrzał się za mną. A teraz jakie buty by nosiła, zawsze ją gniotą. Przeszła na środek izby. W domo-wych pantoflach na płaskim obcasie wydawała się być sporo niższa. Chwilę tak stała, a póź-niej zbliżyła się do okna i otworzyła je szeroko. Gęstą strugą napłynęło do izby rozgrzane powietrze, a z nim uliczny hałas. To nie była już dawna ulica Wyżynna, cicha i spokojna. Dziś Wyżynną dojechać można było nie tylko do szosy warszawskiej, ale również do maga-zynów geesu. Przysiadła bokiem na parapecie okna. Gdyby ten parapet był szerszy, to by się dało na nim jakieś doniczki postawić, a tak nic z tego. Za to pod oknem były kwiaty. Dużo. Prawie wzdłuż całej ściany baraku. Tej krótszej, nie-stety. W stosunku do ulicy bowiem, barak nie jest usytuowany równolegle, lecz poprzecznie. I tylko od frontu można było cokolwiek posadzić, bo gdzie indziej jest cień. Peonie pięknie kwitły, teraz kwitną floksy i zaczynają zakwitać dalie. Wieczorem maciejka pachnie. A co tu było wiosną? Jeden bajzel. Pokrzywy, śmiecie, butelki po wódce, parę zdechłych irysów wzdłuż płotu. Musiała przyznać mężowi, że się narobił. Każdą grudkę ziemi przetrząsnął wła- snymi rękami. Nigdy nie sądziła, że z niego taki ogrodnik. Ale i ona miała coś swojego. Parę doniczek bluszczu pozawieszała na ścianach. Rośnie kiepsko. Nie to co w dawnym mieszka-niu. Ten to pewnie jeździ na węgiel. Smrodzi jak Leon teściowej. I warczy przy tym, aż w uszach dzwoni. Tego jeszcze w mieście nie było. Zwykła fura podczepiona do traktora. Szko-da, że nie taczka. I jeden świniak tylko na tej furze nie większy niż buldog. Przeciągnęła się. Poczuła, jak piersi napięły jej się pod bluzką. Przez moment trwała w tej pozycji. Na dobrą sprawę, niestety, życie jej już umknęło. I co ona miała z tego życia? Śmiech powiedzieć. A co zostało jeszcze? Coraz częstsze choroby, praca, która ani ziębi, ani chłodzi, i na okrasę ten barak, kto wie czy już nie do śmierci? Zeskoczyła z parapetu i ze dwa kroki oddaliła od okna. Ulicą szła gromada kilkunastolat-ków, rozbuchana młodością i rosnącym z minuty na minutę upałem. Wybierali się nad rzekę. Jeden z nich niósł koc, niektórzy mieli przerzucone przez ramiona ręczniki. Popychali się i wrzeszczeli. Widzieli mnie? – zastanowiła się. Ładnych parę chwil siedziała przecież, stara baba, na parapecie okna i wypinała cycki. Mogliby pomyśleć, że wabi ich do siebie jak dziw-ka. Oglądała już takie coś w zagranicznych filmach, pokazywanych w telewizji. Ledwie znalazła się w domu, pokręciła trochę, otworzyła okno, a już zapomniała, po co w ogóle tu przyszła. A czas mijał. Ale co tam. Najważniejsze, że odpoczęła, uspokoiła się, po-myślała o tym i owym. Zapali sobie jeszcze i zacznie szukać. Stokłosa to cwaniak i zimny drań. Lubi ją jednak, a i ona na niego złego słowa powiedzieć nie może. Pomógł im, czy nie pomógł? Pomógł i to jak! Z łapami też się nie pcha. Wcale nie przez grzeczność, niestety, stwierdziła z pewną dozą smutku, tylko że za stara już jestem dla niego. Wygodnie rozsiadła się na wersalce. Wyjęła papierosa, zapaliła. Dobrze, że chociaż w ba-raku jest chłodno, pomyślała. Na dworze żar, spiekota, wiatr goni tumany kurzu. Baraki zwy-kle rozgrzewają się od słońca, piekarniki się z nich robią, a u nich akurat jest odwrotnie. A zresztą jak ma być? Skoro od fundamentu ciągnie wilgoć, a naokoło pełno cienia. Zimą, jeśli instalacja wytrzyma, będą jeszcze jeden piec akumulacyjny musieli wstawić. Poldek dobrze zna ten barak. Prąd przecież i tak spalają na koszt spółdzielni. Kiedy wspomniała o tym pre- zesowi, że niby oni chcą płacić, Stokłosa tylko machnął ręką. Na razie jednak żyć tu można, a nawet jest przytulnie. Mebli pewnie trochę za dużo, ale gdzie miała się z nimi podziać? Zawsze mieszkali byle jak, wiecznie towarzyszyła im prowi-zorka. Uparła się więc i wymogła to na mężu, żeby chociaż meble mieli solidne, na wysoki połysk. Kosztowały dużo, jeszcze do dzisiaj z pożyczek wyjść nie mogą. A ile było przy tym biegania, łapówek, szukania znajomości? I ona to załatwiała, nie kto inny. Bo jego mało to obchodziło. W baraku urządziła się, jak umiała. Wydzieliła część kuchenną z lodówką, kredensikiem, wiadrami na czysta i brudną wodę, z dwupłytkową kuchenką elektryczną, na której gotowała posiłki. Tu, gdzie stoi wersalka, jest sypialnia, a tam, gdzie duży stół, jadalnia. Tylko Poldek, roześmiała się, gabinetu nie ma. Dobrze zresztą. Bo jakby miał, to by jeszcze więcej różnych rupieci naznosił do domu. Ta lampa na przykład. Skąd on ją wziął? Mówi, że kupił okazyjnie. Gadanie. Znalazł ją na śmietniku, to wszystko. Jest duża, to fakt. Ma na dole malutką szafkę, to też fakt. Co z tego jednak, kiedy jest starsza niż Polska Ludowa, a poza tym nie ma abażu-ra. I pewnie nie będzie miała. Poldek bowiem wymyślił sobie do niej abażur z woskowanego papieru, wielki jak kubeł. – Inne nie mogą być – oświadczył – bo są za drogie i wyglądają, jak obszyte babskimi majtkami. Gdzie on taki abażur kupi? Do Warszawy też jeździł. Tanich nie opłaca się robić. A zresztą co się opłaca, jeśli nie opłacają się nawet knajpy? Raptownie zerwała się z miejsca. Przyszła tu w końcu po coś czy nie przyszła? Chwile stała niezdecydowana. Nie mogła sobie niczego przypomnieć. Pewne było tylko to, że zrobiła ten raport i że oryginał odwiozła do wojewódzkiego związku. Dawniej często brała robotę z biura i z braku miejsca, żeby papiery nie walały się na wierzchu, kładła je przeważnie na sza-fie. Tylko kiedy to było, w starym mieszkaniu jeszcze. Na wszelki wypadek jednak przysta-wiła krzesło do szafy i weszła na nie. Większego bajzlu niż jest tutaj, stwierdziła, zrobić już chyba nie można. To jego zasługa, no bo kogo? Ducha świętego? Drut jakiś. Po co mu on? A ten popsuty kran? Komu to jeszcze może być potrzebne? Nawet gazety. Co prawda poukłada-ne. Starannego ma męża. Ta gazeta sprzed miesiąca, a tamta sprzed dwóch. Chłop dokształcać jej się zaczął, ale do tyłu. Odbiło mu na stare lata. Zaraz. A może on chce założyć fabrykę papieru toaletowego i na razie zbiera makulaturę? Dobra myśl. Na tyłku zawsze można było zarobić. Zeszła z krzesła i zastygła bez ruchu. Co jest? Nic chyba. To tylko gałąź trze się o dach. Usiadła. Raport był gotowy w marcu, przeprowadzili się na Wyżynną w początkach kwietnia. Może zaginął podczas przeprowadzki? Najgorsze, że w głowie wciąż miała pustkę. Teraz to już naprawdę koniec. A nie jest to przecież igła, tylko z piętnaście kartek maszynopisu, for-mat A4. I co ona powie Stokłosie, że raport szczury zeżarły? Spokój. Nie zaglądała jeszcze do szafy. Poderwała się szybko. W szafie, jak w szafie. Wszystko równo poukładane. Na sztywnych, jakby nie swoich nogach, przeszła do części kuchennej. I już bez wiary w sukces przeszukała dokładnie kredensik, zajrzała do szuflad. Zaczerpnęła garnczkiem wody z wiadra i napiła się trochę. Papierosa. Zostały na wersalce. Poszła tam. Zapaliła próbując jednocześnie uporządkować myśli. Do województwa zawiozła oryginał, przypomniała sobie, pokwitowano jej na kopii. Potem wróciła prosto do domu. Ude-rzyła się ręką w czoło. Zgadza się. Tego dnia składała też odwołanie odnośnie mieszkania, chociaż w tej akurat sprawie szkoda było tylko czasu i papieru. Jasne, że wtedy. Raport musi być razem z kopią odwołania. Nie może być gdzie indziej. W paru susach dopadła szafy i otworzyła ją znów. Na górnej półce pod warstwą bielizny trzymała w tekturowej teczce ich najważniejsze dokumenty. Wyjęła teczkę i przeniosła na stół. Poczuła niepokój. Teczka, z której dawno już urwały się tasiemki, przewiązana była zwykle kolorową wstążką. Wstążki nie było. Nerwowo zajrzała do środka. Poukładane datami odwołania były przemieszane. To najstarsze, stwierdziła z goryczą, które powinno być pod spodem, a które teraz jest na wierzchu, pożółkło już ze starości. Podsunęła sobie krzesło, usiadła. Przejrzała dokumenty raz i drugi. Bez skutku. Powoli, jakby automatycznie, niczego już nie porządkując, zamknęła teczkę i ponownie wsunęła ją pod bieliznę. Całym wysiłkiem woli zmuszała się do tego, aby nie płakać, ale nie dała rady. Nie łkała nawet. Łzy po prostu dwiema strugami, ściekały jej po twarzy. Przechyliła się do tyłu, wsparła głowę o oparcie wersalki i tak bez jednego ruchu siedziała. Gdyby zrobiła więcej kopii, byłoby zupełnie ina-czej. Ale Stokłosie odbiło. Co ten baran jej wtedy powiedział? – Oszczędność, koleżanko Elżbietko – powiedział – jest nakazem chwili. A już w żadnym wypadku nie może być rozrzutności w zakresie papieru. My tu się będziemy rozrzucać, a tam, w drukarniach, podręczników szkolnych nie ma na czym drukować. Myślałby kto, że to prawda. Całe biuro od dawna zawija śniadania w przebitkę i przebitką dupska podciera, a jeżeli jej akurat nie ma pod ręką, to do tego celu, choć twardy jest i niepo-ręczny, bierze się papier maszynowy. I czy kiedyś przebitki lub papieru maszynowego zabra-kło? Nigdy. A ile jest biur w Ogromowie, a w całej Polsce? Zerwała się z miejsca jak oparzo-na. Znów ten odgłos, ten chrobot, który przenika do kości. I to wcale nie w pobliżu ściany, ale pośrodku izby, obok stołu. Podbiegła tam, zaczęła tłuc nogami w podłogę. Skrzywiła się z bólu. Odgłos ucichł. Oparła się o krzesło. – Szczurze gospodarstwo! – krzyknęła na całe gardło – szczurza stajnia! Umilkła. Zwariowała czy jak? Okno otwarte, ulica tuż, tuż, za oknem wszystko słychać. Wolno, jakby przybyło jej dwadzieścia lat, osunęła się na krzesło. Zamknęła oczy. Niczego już jej się nie chciało. Ani czegokolwiek robić, ani nawet żyć. Siedziała ze zwieszoną głową, tępo wpatrzona w podłogę. Wydało jej się teraz, że waży ze trzy razy tyle niż normalnie. Ło-motem pulsu napływał jej do gardła lęk. Może ten bydlak przegryzł się przez podłogę i jest już w mieszkaniu? Rozejrzała się. Nagle zatrzymała wzrok na mężowskiej lampie. Pod jedną z nóżek bielało coś. Podeszła tam. Schyliła się i wyjęła złożony wielokrotnie gruby zwitek papieru. Rozwinęła. Z wrażenia ugięły jej się nogi. Musiała znów usiąść. Raport! Czy ten Poldek do reszty zidiociał? Czy to już niczego innego nie było? I co ona zrobi z tym gniotem? Przepisać nie zdąży. Odzyskała energię. Trzeba włączyć żelazko i wyprasować, postanowiła. Innego wyjścia nie ma. Przyniosła z części kuchennej deskę do prasowania i żeby mieć widniej, rozstawiła ją niedaleko okna. Wyjęła z szafy żelazko i bardzo długi sznur. Gniazdko znajdowało się w ścianie, w pobliżu wersalki. Włączyła sznur do gniazdka, następnie podłączyła do żelazka. Co tu jeszcze? Podstawka. W tym momencie dobiegł z ulicy głośny trzask. Zaciekawiona podeszła do okna. W poprzek jezdni stał mały fiat i jakby wczepiony w niego maską drugi samo-chód osobowy, znacznie większy. Wychyliła się, żeby lepiej widzieć. Ten większy to chyba mercedes, stwierdziła, bo czarny. Odskoczyła od okna. Czy ty, kobieto, pomyślała, duru żeś się najadła? Po-żaru ci jeszcze brakuje do szczęścia? Postawiła żelazko na sztorc. Z deski buchnął ostry, świdrujący w nosie swąd. Odetchnęła. Przyniosła podstawkę pod żelazko. Ale na co ma wyregulować termostat? Na papier podziałki nie ma, zaśmiała się. Ustawiła na stilon. Miała trochę czasu, więc znów podeszła do okna. Wokół miejsca wypadku zaczęli się już gromadzić gapie. Mercedes zjechał na pobocze, tylko fiacik pozostał na miejscu. Z mercedesa wysiadł potężny mężczyzna i szybkim krokiem zbliżył się do fiacika. Koszulę miał rozpiętą do pępka, brzuch sterczał przed nim jak balon. A przy fiaciku? Ale traf, Tumidajowa! Jasne, że ona. Drugiej takiej chudej i płaskiej nie ma w całym Układzie Warszawskim. Pomyśleć, że takie coś medycynę zdołało ukończyć i bakterie jej nie zeżarły. Dobrali się. Bo Tumidaj to też atleta, spodnie przypina do kręgosłupa. Jej Poldek wygląda przy nim jak emerytowany bokser. Ale krzyczą. Tumidajowa macha rękami jak wiatrak skrzydłami. Elektryczność by mogła wyrabiać. Co? Milicja już jest? Musieli akurat przejeżdżać, bo aż wierzyć się nie chce. Aż trzech. Łażą dookoła i mierzą coś taśmą. Nie. Jeden już odszedł. Jest przy fiaciku, zaparł się, próbuje go zepchnąć na bok. Sam nie da rady. Podskoczyło paru gapiów. Teraz poszło im. Nieźle ten fiacik zgnieciony. Połowy maski nie ma. Chwila nieuwagi, gęś głupia za kierowni-cą i dorobek całego życia nadwerężony. A mercedesowi nic. Nie. Chyba jednak lampa poszła i może trochę dewizowego lakieru odprysnęło. Fiacik z tą rozbitą facjatą wygląda, jakby się śmiał. I na co był jej potrzebny samochód, lekarce od siedmiu boleści. Żeby to chociaż miała daleko. Z domu do przychodni ma raptem może z kilometr. Z Tumidaja też wielki inżynier. Od krzaków i przeciągów. Znała go dobrze. Kiedyś pracował u nich. Czepiał się wszystkiego jak pijak latarni. Nikt go nie lubił. Jak żelazko? Dobre już. Papieru, pod słowem, jeszcze nie prasowała. Tylko Poldek przez papier prasował spodnie. Ma męża, który lubi wynalazki. Gdyby chciał wynaleźć sposób na to, jak zarobić więcej pieniędzy, ruszyć w tym kierunku głową. Ale tu pomysłów mu już bra-kuje. Zaraz. Gryzą? Nie. Cicho jest. Na razie. Wyprasowała pierwszą stronę, podniosła i popatrzyła pod światło. Można wytrzymać. Tak zupełnie na gładko wyprasować już nie da rady. Trudno. To tu, to tam, zmarszczki będą wi-doczne. Wszystko zależy od prezesa, w jakim będzie nastroju. Jeżeli zacznie udawać pedanta, to nawet wiadomo, co powie. – Pani Elżbietko – powie – jeśli ma pani w biurku psa, to niech mu pani chociaż nie po-zwala brać dokumentów do mordy. Dowcipny. Swoją drogą mógłby częściej zmieniać te odzywki. A zresztą po co? Ma sta-nowisko, nie musi. Prasowała ten raport strona po stronie i coraz szybciej jej to szło. Rozweseliła się przy tym zajęciu na dobre. Nie wiedzieć kiedy zaczęła śpiewać: Niby nic, a tak to się zaczęło, niby nic, zwyczajne pa, pa, pa. Jest w orkiestrach dętych jakaś siła, bo to było tak... Przeprasowała ostatnią stronę, popatrzyła na nią. Potem obejrzała jeszcze kilka innych. Wystarczy już. Lepiej nie będzie. Odpocznie sobie teraz, chyba jej wolno? Odłączyła sznur. Żelazko i podstawkę wyniosła do części kuchennej, aby wystygły. Schowała deskę do praso-wania. Wygodnie rozsiadła się na wersalce. Wyjęła papierosa i powoli, nie spiesząc się, zmiękczała go w palcach. Wykruszony tytoń ostrożnie strząsała do popielniczki. Zapaliła. Na chwile znieruchomiała i po raz któryś z rzędu zaczęła nasłuchiwać. Nic się nie działo, dobie-gały tylko odgłosy miasta. W sobotę zrobi generalne porządki, postanowiła. Przy okazji wy-rzuci też te rupy, których naznosił Poldek. Tę głupią lampę zwłaszcza, jeśli się uda. Ona wy-sprząta, on wymyje okno i wytrzepie dywan. Już parę lat go mają. Wysłużył się, ale jeszcze dobry. Niedawno kupili nowy. Niestety nie wełniany, sztuczny. Dziś wieczorem go już nie będzie. Uzbierało się trochę pieniędzy na książeczce, to po co mieli je trzymać. Poldek maru-dził. Ale to normalne u niego. Podniosła się i z papierosem w ręku podeszła do okna. Koniec przedstawienia, stwierdziła. Milicja pakuje się już do bryki, mercedes też odjeżdża. Tylko Tumidajowa na stanowisku. Trzyma chustkę przy twarzy i płacze ostro, jakby to mogło pomóc jej w czymś. Gdzie ona tę wodę w sobie mieści? Takie pięć minut. Pacjenci w przychodni czekają, zwolnienia z pracy pilnie im są potrzebne, a ona tutaj. O Boże, a jednak znów! Jakby ktoś czubkiem noża w poprzek słojów darł deskę. Nie wy-trzyma już tego! Niedopałek cisnęła za okno. Chwyciła krzesło i tym krzesłem zaczęła walić w podłogę. Trzymała je oburącz, podniosła do góry i biła jak szalona. W końcu osłabła. Wy-prostowała się, potem zataczając powlokła w stronę wersalki. I nie tyle usiadła, co zwaliła na nią. Drżącymi rękami wydłubała z paczki papierosa. Dwie pierwsze zapałki złamały się, trze-cia była od razu niedobra. Przypaliła dopiero czwartą. – Zabiję! – wycharczała przez zęby.Wstrzymała oddech. Przestał bydlak, czy nie? Przestał.Wypełniająca ją wściekłość powoli zmieniała się w żal. Ale chłopa sobie znalazłam, po- myślała, Poldusia. Moje dzieci muszą mieć lepiej, na głowie stanę. Małgośka, jakby nie było, pocieszyła się, mieszka już w blokach. Luśka też się doczeka. Młoda jest. Zamyśliła się. Z niej też kiedyś ładna była kobieta, nie to co dzisiaj. Mogła przebierać jak w ulęgałkach. I co jej z tego wyszło? Dwa białe jej wyszły, a trzeci jak śnieg. Zapaliła papierosa. Mdliło ją już. W życiu jest jak w kartach, myślała dalej. Albo wycią-gnie się asa, albo blotkę. Ona wyciągnęła blotkę. Wtedy jednak nie zastanawiała się nad tym, bo przecież była sama, jak ta zadra w tyłku. I czy to dużo brakowało, aby i ona umarła? Led-wie wygnali krowy na pastwisko za rzeką, kiedy samochodami nadjechali Niemcy i otoczyli wieś. Brat wrócił, jej kazał uciekać do lasu. Zastrzelono wszystkich, zabijano nawet niemow-lęta. Domy zostały spalone. Rodziców ani brata nie zobaczyła już nigdy. Czy musiało się tak stać? Często zadawała sobie to pytanie. Ale gdyby zimą u nich we wsi nie kwaterował ze swoim oddziałem „Cichy”, może by tak nie było? Męczyło ją to do dzisiaj i nieraz powtarzał się jej taki sen: Idzie ulicą jakiegoś nieznanego miasta. Naprzeciwko niej pojawia się „Cichy”. Wygląda jak byle jaki urzędnik, niesie starą, obdartą teczkę. A ona pod-chodzi i pluje mu w twarz. Poruszyła się nerwowo. Tamtego dnia nie zapomni do końca życia. Ale wówczas, tamtej zimy, cieszyła się tak, jak cieszyć się może głupie dziecko. Zresztą kto się nie cieszył? Przez tych kilka tygodni żyli jak w wolnej Polsce. I pewnie tylko niewielu zdawało sobie sprawę z tego, co może nastąpić potem. W stodołach urządzane były zabawy, a ona, taka gówniara, usta malowała burakiem, żeby się partyzantom podobać. Przez kilka dni nie wychodziła z lasu. Krowa wlokła się za nią krok w krok jak pies. Zna-lazła blaszaną puszkę, parę razy dziennie doiła ją do tej puszki i tym żyła. Nagle zaczął padać deszcz, zrobiło się bardzo zimno. Dostała gorączki. Półżywa dotarła do sąsiedniej wsi. Przy-garnął ją pierwszy z brzegu gospodarz. Opłacało mu się. Krowa przecież została u niego. Pa-mięta, że bardzo długo wracała do zdrowia. Gospodarz nazywał się Józef Flis. A jak miała na imię jego kobieta? Jadwiga chyba? Może kiedyś przypomni sobie. Dużo dzieci tam było. Pię- cioro. Chałupa mała, dwie izby. Całe tygodnie, nim wydobrzała na tyle, że mogła chodzić, leżała w barłogu, żarta przez pchły. Kończyło się już lato, jesień szła. Najstarszy z tego pię-ciorga miał na imię Stasiek. Kiedy nikogo w domu nie było, zakradał się do niej, wsuwał łapy pod pierzynę i do obmacywania się brał. Gryzła go i drapała jak wściekła. Potem nóż ścią-gnęła z kuchni i już z tym nożem stale leżała. Stasiek bał się zbliżyć. Czuł, że dźgnęłaby go bez namysłu. Oprócz niego była jeszcze Tereska i Marysia. Imion dwojga najmłodszych nie pamiętała już zupełnie. Przesunęła się do brzegu wersalki, wsparła o oparcie łokciem. Wspomnienia te nachodziły ją zwykle, gdy była sama. Chwytała się wówczas pierwszej lepszej roboty, żeby uwolnić się od nich. Niekiedy jednak, podobnie jak dziś, były od jej woli silniejsze. Z kolei przypomniało jej się więc, jak oddano ją do przytułku, do sióstr. U Flisa było już po wykopkach, ale w oko-licy wykopki jeszcze trwały. Klasztor położony był dość daleko i furmanką jechać trzeba było kilka godzin. Cieszyła się nawet, że tam jedzie, miała już dosyć pcheł i Staśka. Jechali po-lnymi drogami, okute koła podskakiwały na wybojach, a nisko ponad polami snuł się dym z ognisk, w których spalano kartoflane łęty. Już niedaleko celu, w miejscu gdzie ich droga krzyżowała się z inną, zobaczyła zbliżający się w tumanach kurzu samochód ciężarowy. Ogarnięta niemożliwym do poskromienia strachem zeskoczyła z furmanki i ukryła w przy-drożnych zaroślach. Ciężarówka okazała się być pusta. Poza szoferem, cywilem zresztą, nie było w niej nikogo. Mimo tego bała się na furmankę wrócić i Flis siłą musiał wywlec ją z krzaków. Do klasztoru dotarli przed wieczorem. I od tej chwili siostry były jej ojcem i matką. Flisa nie widziała już nigdy. I tylko raz, już jako dorosła, odwiedziła zbiorową mogiłę, w której leżeli jej najbliżsi. Więcej nie mogła. Gryzła się tym. Nic jednak na to nie była w stanie pora-dzić. W klasztorze był rygor. O wpół do siódmej msza święta, potem śniadanie, od ósmej szko-ła. Było za to co jeść i nie było pcheł. Czuła się tam bezpiecznie. Nie tylko ona. Sierociniec był wypełniony po brzegi. W dwóch dużych salach łóżko stało przy łóżku. Sporo Żydówek. Wszystkie miały polskie imiona i polskie nazwiska. I chyba żadna z dziewcząt nie modliła się tak gorliwie jak one. Ukończyła tam szkołę powszechną, a potem kursy kroju i szycia. Nie lubiła tego zajęcia. Męczyło ja wielogodzinne ślęczenie przy maszynie. Wielkiego wyboru jednak nie było. Mo-gła jeszcze ukończyć kursy fryzjerskie. Uśmiechnęła się z zadumą. Chciała jak najszybciej opuścić klasztor, być na swoim i mieć własną rodzinę. Każda chciała. W miarę jak dorastały, tylko o tym mówiły. A poza tym były to pierwsze lata po wojnie i wszyscy rwali się do życia. Barak rzucał coraz krótszy cień. Coraz też mocniej prażyło słońce. Stąd, gdzie siedziała, widać było tylko głowy przechodniów. Pojawiały się na moment, żeby zaraz zniknąć. Głupie byłyśmy wtedy, pomyślała. Głupie i całkiem zielone. Jak tylko która skończyła osiemnaście lat, gnała przed siebie jak zerwana z łańcucha. Miała koleżankę Zdzichę. Zaprzyjaźniły się. Zdzicha była jej równolatką. I co ciekawe, były całkiem niepodobne do siebie. Zdzicha, zaw-sze poważna, wszystko brała na serio i wszystkiego się bała. Ona odwrotnie. Bała się tylko własnego dzieciństwa, poza tym niczego. Wreszcie i na nie przyszła kolej. Zdzicha od razu przyjechała do Ogromowa, miała tu krewnych. Ona nie chciała niczyjej łaski. Wyruszyła na Ziemie Odzyskane, do Jeleniej Góry. Wierzyła, że da sobie radę. I dała. Z początku trochę szyła. Ale krótko. Potem zaczęła pracować w sklepie chemicznym. Fakt, że w Jeleniej Górze też pomogły jej siostry. Miała zresztą do nich list polecający. Szybko jednak zrezygnowała z tej pomocy i wynajęła stancję. Była wreszcie wolna, mogła robić, co chciała. Czy musiała z Ziem Odzyskanych wyjechać? Może tak, a może i nie? Ładnie tam przecież wszędzie. Lasy, góry, czyste powietrze jeszcze wtedy. Nie to co Ogromów. Poznała mężczy-znę. Dziesięć lat starszy od niej, przystojny przy tym jak z obrazka. Szczupły, wysoki blon-dyn z niebieskimi oczami. Rzęsy długie jak u dziewczyny i gęste, falujące włosy. Zakochana była do nieprzytomności. Ten albo żaden, myślała. Cóż z tego jednak, kiedy podłubał, podłu-bał i uciekł. Powiedziała mu, że jest w ciąży. Udał, że cieszy się, bydlak jeden. Rano wyszedł po papierosy i tyle go widziała. Myślała, że zwariuje. Była pewna, że stało mu się jakieś nie-szczęście. Zgłosiła, że zaginął na milicję, szukała go po knajpach i kawiarniach. Ludzie za-częli już śmiać się z niej. Wtedy chciała się otruć. Ukradła z pracy esencję octową. W końcu jednak postanowiła popsuć. Lekarz odradzał. Kraj jest wyludniony, mówił. Ale ona nie zmie-niła zamiaru. Chciała się, kretynka, w ten sposób zemścić na nim. A ile się wstydu przy tym najadła, wie tylko ona. Czuła się strasznie. Wydawało jej się, że wszyscy, których spotykała, wiedzą, co zrobiła. W odruchu rozpaczy wysłała list do Zdzichy. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. W Ogro-mowie jest dla niej miejsce, może przyjeżdżać. Zdzicha pisała, że też pracuje w handlu, w handlu są braki kadrowe, więc nie trudno jej będzie coś załatwić. Z meldunkiem też nie po-winno być problemów. Obgadała już to z rodziną. A jeśli chodzi o mieszkanie, to dopóki nie znajdą czegoś na mieście, mogą przecież zamieszkać razem. Ten list zwrócił jej nadzieję. Zaczęła powoli brać się w garść. Załatwiła, co miała załatwić, i po dwóch tygodniach wylądowała w Ogromowie. Zdziśce nie powiedziała nic. Zresztą do dzisiejszego dnia nie powiedziała o tym nikomu. Może tylko kiedyś, jak przyjdzie na nią czas, wyjawi to księdzu. Nie załamała się. Chciała żyć. W lata wpędzić się nie dam, postanowiła. Bo kto ją później, starą dziewiątkę, będzie chciał? A co ona wtedy tych lat miała? Mniej niż dwadzieścia. Wy-ciągała Zdzichę na zabawy. Przeważnie takie na świeżym powietrzu. Uśmiać się z tego teraz można. Bo Zdzicha do tych zabaw pasowała jak ona do różańca. Chodziły na Plac Stalina, obecnie 22 Lipca, gdzie były dechy. Drugie dechy były przy stacji, na skwerku. Ale tam przeważnie bawiła się granda, co drugi to łobuz. Zabawy organizowano najczęściej w sobotę, a czasem i w niedzielę. Przy Placu Stalina grywał wtedy młodzieżowy zespół akordeonistów. Nazywał się nawet jakoś, ale dziś już nie pamiętała. Trzy akordeony i perkusja. Mówiło się po prostu: garbaty Władek i reszta. Bo ten główny grajek miał garb. Dobry był z niego chłop i zdolny, chociaż brzydki przy tym jak deszczowa noc. Kwiatki, niestety, już na nim rosną. Wykończyła go gruźlica i wódka. Zdzicha patrzyła na mężczyzn, jakby to były płazy. Ona, mądra po szkodzie, robiła ina-czej. Podpuszczała, podpuszczała i figa. Chłopaki wściekali się jak diabli. A jeden, pamięta, kochaś za dziesięć groszy, to nawet zabrał się do bicia. Ale zanim obejrzał się, sam dostał. Była już jesień, ostatnia zabawa w sezonie, dochód na osierocone dzieci koreańskie. Ruszyło ją to. Co to, już naszych sierot nie ma, pomyślała, mało to po świecie ich chodzi? Nie na tamte czasy było takie myślenie. Co było w myślach, nie mogło być w mowie. A poza tym dla młodych najważniejsze było to, żeby trochę poskakać pod muzykę. Gdzie zresztą miała kogoś poznać, na ulicy? W tamtą jednak sobotę nie zapowiadało się zbyt dobrze. Ludzi przyszło mało, bo to już zimno, tyle że deszcz nie padał. Rozejrzała się i zobaczyła, że kręci się jakiś chudziutki z wło-sem ułożonym na brylantynę, w płaszczu gumowym prawie do kostek. – Spójrz na tego figusa – odezwała się do Zdzichy – kolos. Wygląda jak szprotka w pre-zerwatywie. – Też coś – odparła Zdzicha – opanuj się. Co cię taki wypierdek obchodzi. – Mnie się podoba, a odkarmić zawsze go można. Na męża jest w sam raz. Urody w nim nie ma i baby na niego lecieć nie będą. Ledwie wymówiła te słowa, a figusiak podchodzi i prosi ją do tańca. Przetańczyli ze trzy kawałki, tańczą czwarty, a ten ciągle nic, ani słowa, dyszy tylko i wpycha się w nią gnatami. Zdenerwowało ją to w końcu, odsunęła się więc od niego i mówi: – Z kolegi to chyba niemowa jakiś? O nie – dodała za moment – zwracam honor. Jak kole-ga mnie prosił, to coś tam jednak zawarczał pod nosem. – W pracy nagadam się tyle – odrzekł figusiak – że potem mi się nie chce. Pomilczeć wolę. I dalej się pcha. – Więc co kolega takiego robi – spytała – chyba to tajemnicy nie stanowi? – W wydziale rolnym w powiecie pracuję. – To z kolegi figura, ale ja dziękuję, tak z workiem na zboże do kułaków ganiać i świńskie ogony po chlewikach liczyć. Kolega w rachunkach musi być dobry. Osobiście taka uczona nie jestem. Ze Zdzichą, tą, co koło tamtego drzewa stoi, w sklepie pracuję. Ona na farbach i lakie-rach, ja przy towarach ogólnoprzemysłowych. Figusiak zakaszlał jej nad uchem i zaraz potem wyjąkał: – Koleżanka w ogóle nie zna się na walce klas i na podstawowych motorach rozwoju po lityczno–gospodarczego. A ją aż skręciło ze śmiechu. – Motory – odparła krztusząc się – to przeważnie warczą i przeważnie są na dwóch kołach. Poderwała się z wersalki i od razu musiała stanąć. Zdrętwiała jej noga. Pochyliła się więc i przez chwilę ją rozcierała. No, Siudowa, nic tu po tobie, westchnęła, pakuj ten raport i masze-ruj do pracy, bo już w bumelce przekroczyłaś normę. I w tym momencie znów zrobiło jej się wesoło. Utykając na odrętwiałej ciągle nodze, wykonała kilka tanecznych kroków i tak jak przedtem zanuciła: Niby nic, a tak to się zaczęło, niby nic, zwyczajne pa, pa, pa... Tym samym krokiem, nadal nucąc, zbliżyła się do toaletki, przejrzała w lustrze, po czym przystawiła sobie krzesło, usiadła i zaczęła się czesać. Odprowadził ją pod to drzewo do Zdzichy i mówi: – Jeżeli koleżanki mają życzenie, to może byśmy do bufetu skoczyli, wina się napić? – Oho – odrzekła śmiejąc się znów – bogacz nam się trafił, fundować chce. Chyba wobec tego pójdziemy, co, Zdzicha? A ta jak zwykle: – A bo ja wiem, a bo to warto, nie wszystkie kobiety lubieją wino, ja to bym się kawy na-piła. W bufecie był jeszcze wolny stolik. Usiedli. Figusiak przedstawił się. „Leopold Siuda je-stem” – powiedział. Dobrze jest, pomyślała, ryba wzięła przynętę. Nie przedstawiałby się przecież, gdyby było inaczej. Zaraz potem poszperał w kieszeniach, majątek na macanego policzył i przyniósł butelkę wina i ze dwie paczki herbatników do tego. Kawę dla Zdzichy już ona przyniosła, bo jemu to jakoś umknęło z umysłu. Bufetowa akurat parzyła dla siebie, więc zaparzyła i dla nich. Wypili. Za chwilę znów. Poldek jeszcze większej śmiałości nabrał i łapę położył jej na kolanach. No, złoty koralu, pomyślała, zaraz cię coś obleci. Udała jednak, że niczego nie czuje, a on, jakby już całkiem był pewny swego, wsadził to łapsko pod sukienkę. Uczesała się już. Teraz przybliżyła twarz do lustra i wypchnęła językiem jeden policzek, później drugi. Coraz więcej mam zmarszczek, stwierdziła, nie da się ukryć. O, tutaj też. Człowiek linieje z młodości, czy chce tego, czy nie. A czas ucieka nie wiadomo kiedy. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Umalować się jeszcze musi. Upudrować też. Wzięła szminkę. Jeśli na grubo się wytapetuje, to jeszcze jakoś wygląda. Trochę mu tę rączkę uszkodziła wtedy. No, bo co? Piekarnia? Dopiero co się zapoznał, a już sięga, gdzie wzrok nie sięga. – Idziemy stąd, Zdzicha – powiedziała – kawaler nam się trafił prędki jak woda w kloze-cie. Energicznie podniosła się z krzesła. Tupnęła w podłogę. Nieźle im dałam do wiwatu, za-śmiała się, cicho jest. Ale ledwie stąd wyjdzie, znów zaczną. Schowała raport do torebki. Po-tem kosmetyczkę i grzebień. Powspominało się trochę. Niedługo to już tylko wspomnienia człowiekowi zostaną. Gdyby Poldeczka w tamtą sobotę nie skarciła, to pewnie nic by z tego nie wyszło. A tak, żal jej go się zrobiło. I teraz ma za swoje. Ale czy tylko ona? Gdzie nie spojrzeć, każdy wal-czy z tym życiem, jak umie. Walczy i nie tylko. Bo czasem też, jak mu już sił zabraknie, w różne głupoty ucieka. Zdzicha na przykład. Przeniosła się do Warszawy, męża ma Jehowę i sama tę wiarę przyjęła. Z rok temu była w Ogromowie. Nadal trzyma się handlu. Poplotko-wały trochę. Utyła mocno. Ale rysy wciąż ma takie, jakby ją zęby bolały. Pokazywała zdjęcie syna. Poszedł w mamusię. Gruby. Twarz wściekła, nie wiadomo dlaczego. – Ela, zastanów się nad sobą – powiedziała – bo zbliża się koniec świata i wszystkich grzeszników niedługo piorun ognisty spali. – Opanuj się, Zdzicha – odparła – mnie chcesz straszyć? Co ma być, to będzie. Rozstały się nieco skłócone. Nikomu jednak nie pozwoli się straszyć. Co to, to nie. Wiary swojej też nie chce zmieniać, choć do kościoła prawie też nie chodzi. W młodości wystarcza-jąco się namodliła. Zerknęła na zegarek. Po jedenastej już. Zbałaganiła stanowczo za długo. Ale co tam? Fir-ma nie rozleci się z tego powodu. Najważniejsze, że jest raport. Co jeszcze? Właśnie. Narzeka na Poldka, a sama by okna nie zamknęła. Jak ktoś ma szczęście, to ma. Tumidajowej wynieśli krzesło. Siedzi w cieniu i pilnuje resztek dorobku. Jakiś usłużny się znalazł. A jutro po nagro-dę, co ani grosza pani doktór nie kosztuje, pogna do przychodni. Niczego na tym świecie nie ma za darmo. Tumidaj jeszcze nie przyszedł, coś podobnego? Ale przyjdzie, tylko go patrzyć. Gdyby nie ten jej chudy łeb i nie ten wielki nos, można by pomyśleć, że na tym krześle siedzi sukienka. Cholera z nią. Futrynę w oknie należałoby zmienić. Podpróchniała i korniki do tego już ją nadżarły. Czy to jednak jest ich barak? Kazionny jest, to wszystko. Niczego więc lepiej nie ruszać, bo zaraz co innego zacznie się rozwalać. Zarzuciła torebkę na ramię, poszła w stronę drzwi i w połowie drogi przystanęła. Iść do ła-zienki, zastanowiła się, czy nie? Sama nie pójdzie, zdecydowała. Wytrzyma. Do pracy zanie-sie. A bo to mało razy nosiła... Część druga ON Kilka minut po godzinie dwunastej wrócił do domu Siuda. Kurtkę mundurową miał roz-piętą, pas zsunięty prawie na biodra. W jednej ręce trzymał czapkę, w drugiej sporą, widać że ciężką, torbę ze skaju. Torbę z ulgą postawił przy progu, położył na niej czapkę, z kieszeni wydobył niezbyt czystą chustkę i otarł nią pot z łysiny i czoła. Wyjął klucze. Otworzył zasu-wę typu „skarbiec”. Nacisnął klamkę i napotkał opór. Zdenerwował się. Miał powód zresztą. Tyle razy mówił jej przecież, żeby na ten stary zamek nie zamykała, a ta swoje. Jakby trzy-mała w tej norze miliony. Przykucnął, skupił się w sobie. Z czuciem go trzeba, pomyślał, a nie na grandę. Klucze wysunęły mu się z ręki. Podniósł. – A to bladź! – zaklął. Zaciął się. Zaraz. Dobra jest. Idzie. Poszedł. Wstał i przez parę chwil przyglądał się drzwiom. Inaczej już nie będzie, stwierdził. Minęła kupa lat, jak je wysadził Pamela. W Olszynach wtedy produkcyjna powstała. Popili z tej oka-zji nieźle. Uparta to była wieś. Biedniacy, lecz nic nie docierało. A już wyższość gospodarki uspołecznionej najbardziej. Na Olszyny namiar był z komitetu, że koniecznie ma być tam spółdzielnia. Udało się w końcu. Znów wsunął klucz w dziurkę od zamka. Przekręcił. Przy uchylonych drzwiach zamek jeszcze jakoś działał. Problem zaczynał się wówczas, gdy drzwi były zamknięte na klamkę. Diabeł tam wtedy właził, czy co? Dawno już coś by na to zaradził. Ale zdobyć taki zamek to senne marzenie teraz. Zabytek. Sprzed pierwszej wojny chyba jesz-cze. Kajzerowski, można powiedzieć. A taki cham Pamela gwizdnął brzuchem i go rozwalił. Wziął torbę, osadził na czubku głowy czapkę i wszedł do środka. W izbie od razu zrzucił z nóg buty, rozpiął pas i cisnął nim tak, aby spadł na wersalkę. W pobliżu wejścia był wieszak. Powiesił na nim kurtkę mundurową i czapkę. Założył domowe pantofle i przeszedł z torbą do części kuchennej. Z torby zaczął wyjmować butelki z piwem. Liczył je bezgłośnie poruszając wargami i wstawiał do lodówki. W pewnym momencie powiedział głośno: – Dziewięć! Zamknął lodówkę. Ostatnią, dziesiątą butelkę postawił na stole kuchennym. Pustą torbę wcisnął w kąt między lodówką a ścianą. Następnie wyjął z kredensiku szklankę i otworzył piwo. Przeniósł się z tym na wersalkę. Nalał piwa do szklanki i napił się. Nabiegał się dziś. Z pracy popędził prosto do domu, żeby ogolić się i trochę umyć. A potem w autobus i do War-szawy. I po co? A do tego po jaką, ciężką cholerę jechał w mundurze? Lepsze wrażenie chciał zrobić. Na kim? Durnych nie sieją, durni sami się rodzą. Napił się. A na dodatek ułożył tę skargę tak, że i adwokat sprytniej by tego nie zrobił. Trzeba było się raczej podrapać po dupsku, większy pożytek. W Wydziale Skarg i Zażaleń przyjęła go pulchna blondyna. Ładna. Z łóżka by jej nie wyrzucił. Oddał, co trzeba, i głupio spytał: – Czy w sprawie mieszkań dużo tu do was skarg przychodzi? Blondyna obróciła się nieco na krześle i wskazała na stół, na którym leżało z dziesięć kilo makulatury. – Dzisiejsza poczta – powiedziała – wszystko mieszkaniówka. – To będzie tak tu leżeć? – spytał jeszcze głupiej. – Ależ skąd? – oburzyła się blondyna – każda sprawa zostanie rozpatrzona, a potem ode słana do macierzystej instancji z poleceniem ponownego rozpatrzenia. A jego jakby coś dźgnęło. – Pani pozwoli moje pismo. Zobaczę, czy nadmieniłem wszystko. – Proszę bardzo – powiedziała blondyna – zobaczcie sobie.Wziął skargę, spokojnie przedarł tę kaligrafię na kilka części i wrzucił do kosza. – Jak to ma wrócić do nas – wyjaśnił – i tylko z takim wnioskiem, to szkoda mojej i waszej fatygi. Nie mówiąc już o znaczkach. Na zewnątrz był spokojny, ale w środku nim trzęsło. Pod dworcem Pekaesu zaczepił dwóch meneli. Dał im na flaszkę. Jeden skoczył na metę. Drugiego zatrzymał, żeby przypadkiem w sinej dali mu nie zniknęli. Butelkę rozpili na najbliższej ławce. Z trudem mu to szło. W taki upał jak dziś na ten szampan z kartofli nie miał smaku. Podniósł szklankę, wypróżnił ją do dna. Zamiast mieszkania budować czołgi do miasta się sprowadza. Wody by tam napuścić, do tego dołu, a potem ryb. Miejskie akwarium byśmy mieli na świeżym powietrzu z czołgiem pośrodku, jak wyspą. A tak śmieci tam tylko nawpa-da i w nocy pijacy będą się odlewać. Butelka też już była pusta. Poszedł po nową. Przechodząc przez izbę zatrzymał się. Tutaj stało moje biurko, przypomniał sobie. Zastanowił się. Chyba jednak stało bardziej w prawo. Tu siedział Zielonka, tam Kurtyba, a tuż pod oknem Jankowiak. Pamela, gdzie wersalka. Fortecki siedział osobno, po drugiej stronie korytarza. Ustępy i umywalnia są tam teraz. Znów usiadł na wersalce. Piwo postawił przed sobą na stole–ławie. Jest tak, myślał, jakby siedział na biurku Pameli, tego wieprza. Ile to już lat? Lepiej nie liczyć. Zrobiło mu się duszno. Zerwał się, otworzył szeroko okno. Miał jeszcze kupić abażur. Ale na dzisiaj, zaśmiał się, stracił już węch w nogach. Oho, piwo do pawilonu przywieźli. Chło-paki starają się, jak mogą. Byli dopiero co, ze dwa tygodnie najwyżej, a teraz znowu są. Chce im się w taką gorączkę? Jemu już ich łaska nie była potrzebna. Miał co pić. Tumidaj ten czołg zasadzał jak zieloną różę, a żona mu tymczasem samochód rozbiła. Prawidłowo. Podział obowiązków po prostu. Co to? Nie ma go już? Jest. Położył się na ziemi i patrzy od spodu. Tumidajowa schyliła się i też patrzy. Mężowski zadek ogląda. Raptownie odwrócił się i zaczął nasłuchiwać. Potem cicho, na palcach, podszedł do duże-go stołu. Znów nasłuchiwał. W pewnym momencie przyklęknął i szybkim ruchem odchylił dywan. To nie tu! Rozejrzał się. Jest pod szafą! Ogon mu widać! Pobiegł do części kuchennej. Chwycił szczotkę do zamiatania podłogi. Biegiem zbliżył się do szafy. Uklęknął na obydwa kolana. Kijem od szczotki przesunął pod szafą. I jeszcze raz. I jeszcze. Zamarł bez ruchu. Później powoli podniósł się. Na moment ogarnęła go rozpacz. Chyba w tych mordach muszą mieć piły? Przegryzają się przez podłogę, jak przez biszkopt. Jutro musi przybić tam blachę. Odniósł szczotkę na miejsce. Jutro niczego nie przybije, bo jutro ma służbę. Dopiero poju-trze. Blachy też jest już mało. Ale to nie zmartwienie. Nazbierał w pracy różnych obrzynków. Przywiezie je. Wrócił na wersalkę. Rozsiadł się wygodnie, założył nogę na nogę. W końcu szczur to też zwierzę domowe, mimo że nie szczeka. Napełnił szklankę. Wolno mu. Jest przecież u siebie i pije za własne. Pociągnął parę łyków. Odbiło mu się. Mógł ożenić się z jakąś bogatą szantra-pą, pomyślał nagle, albo pójść do przodu jak Pamela. W telewizji widział go kiedyś. Jeszcze grubszy niż dawniej. Dyrektor zakładów przetwórczych, magister Pamela. Gdzie on tego ma-gistra zrobił? Chyba korespondencyjnie lub przy blasku gwiazd, jak Ela maturę. Dyrektor fabryki marmolady. Nawet pasuje do niego, bo damskie nazwisko. Podniósł szklankę do góry. Piwo było przejrzyste, niewiele fusów pływało. Męską zdzirą nie chciał być, z bogatą szantrapą się nie ożenił. Taka jest prawda. Napił się. Coś go podku-siło, żeby skończyć liceum pedagogiczne. W domu było cienko. Matka zdrowia nie miała, ledwie koszule szyć mogła jako chałupniczka. On też był goły, że lepiej nie mówić. Wreszcie przebrnął przez szkołę i zaczął pracować. Pierwsza pensja pięćset złotych, później siedemset, a potem poszedł do wojska. W wojsku nie było źle. Dosłużył się stopnia kaprala i funkcji za-stępcy dowódcy plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Nalał znów i ze szklanką w ręku zbliżył się do okna. A ten maca tego rozbitka, jakby to była baba. Czerwone krasnoludki, w mordę go i na bakier! A piechotą to już nie łaska? Wrócił z wojska, chciało mu się żyć, lecz w domu wciąż ten sam smutek snuł się po kątach jak smród. Dziewięć lat minęło, a matka nadal darować sobie tego nie mogła. Ubierała się na czarno i co dzień do kościoła albo na cmentarz. Nie potrafiła zrozumieć, że to nie była jej wina, że to był tylko ślepy los. Do końca wojny jeszcze ze dwa tygodnie, ojciec przyjechał z obozu, Siuda długo pamiętał ten dzień. Aż do południa z kolegami szczupaki na oczka łapał w rzece. Złapał dwa. Z półtora kilo miały razem. Przyszedł do domu, a tam pełno garów skakało na kuchni. Święto jakieś, pomyślał. Aż tu nagle zza szafy ukazał się mężczyzna. Nie mógł go poznać. I dopiero gdy przyjrzał mu się, zobaczył, że to jest ojciec. Zamyślony usiadł na wersalce. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapałki. Wła-ściwie to nie palił, czasem tylko. Ale teraz akurat miał chęć. Zaciągnął się i od razu zaniósł kaszlem. Z ojcem nie zdążył nawet porozmawiać. Zaraz był obiad. Matka postawiła się. Pyzy, duszona wieprzowina, butelka bimbru. Była radosna jak nigdy już potem. – Te szczupaki – powiedziała – co je Polduś złapał, zrobię tak, że jeden będzie w galarecie, a drugi faszerowany. Ojciec śmiał się i tylko jadł i jadł. Trzy porcje tak wcisnął w siebie, dopiero wtedy sięgnął po kielicha. Nie minęła godzina, jak chwyciły go bóle. Skręcony wpół próbował wymioto-wać. Nie dał rady. Matka robiła mu gorące okłady na brzuch, ale i to nie pomogło. Przed wie-czorem wzięli go pod ręce i poszli do szpitala. W szpitalu było pełno rannych żołnierzy, ale ojca zatrzymano od razu i prawie natychmiast wzięto na stół. Skręt kiszek. A w dwa dni póź-niej już go nie było. Wycieńczony organizm nie wytrzymał. Zgasił papierosa i zastygł bez ruchu z twarzą skierowaną w stronę okna. Jakby wsłuchiwał się w odgłosy ulicy. W to przybliżający się, to oddalający tupot kroków, w warkot samocho-dów i krzyk dzieci, których w Ogromowie nie brakowało nigdy. Nie mógł wtedy darować ojcu, że wykończył się tak szybko. Musiał aż tyle zjeść? Nie wiedział, co mu grozi? A teraz już z trudem przypominał sobie jego twarz. Jeszcze trochę, uśmiechnął się ze smutkiem, a zapomni go zupełnie. Przyniósł kolejne piwo. Przez kilka chwil trzymał w ręku pustą szklankę. Dopiero później napełnił ją. Pil drobnymi łykami. Dwa lata nie było go w domu, bo dwóch krótkich urlopów nie ma co liczyć, zdążył więc odwyknąć od tej nieustającej żałoby. A na dodatek pogoda zro-biła się deszczowa, lało prawie bez przerwy. Ustawowo należał mu się odpoczynek, ale jak tu, w tych warunkach, odpocząć? Radia nawet nie było, żeby pod muzyczkę posłuchać, jak się socjalizm rozwija. Tylko bez przerwy ten deszcz i monotonny terkot maszyny do szycia. I nie było mowy, aby mógł gdzieś pójść, bo w kieszeni miał jedynie paprochy. Myślał już, że zwariuje. Na szczęście było w domu parę książek. Młoda Gwardia, Jak hartowała się stal, Placówka, dwa tomy Potopu, Poemat pedagogiczny, który otrzymał w li-ceum za dobre wyniki. Wertował te książki, co godzinę inną. W końcu wypogodziło się tro-chę, wiec powiedział sobie: – Dosyć już tego, Poldek. Idź i posadę załatw. Najpierw wpadł do dawnej pracy, pogadał z kolegami. Jego miejsce było zajęte. Nie martwił się, pedagogów brakowało zawsze. Płacono już nieco lepiej. Dziewięćset, a nawet tysiąc sto zło-tych. Akurat tyle kosztowała jesionka. Bikiniarskie buty były już droższe. Tysiąc dwieście. Inspektorat był wtedy w budynku prezydium na poddaszu. Wszedł na schody i nagle po-czuł, że ktoś łapie go za ramię i woła po nazwisku. Obejrzał się, chciał bluznąć i zbaraniał. Po cywilnemu, wsparty na lasce, tej samej, którą mu chłopaki wystrugali z jałowca, stal przy nim zastępca dowódcy brygady do spraw liniowych, kapitan Fortecki. Zamilkł, bo słowa z tego wrażenia uwięzły mu w gardle, a Fortecki uśmiechnął się i po-wiedział: – No i co tak, Siuda, patrzysz się na mnie jak góral na góry. Też już w cywilu jestem. Zdrowie nie pozwoliło mi służyć dalej. W armii kulawych nie trzeba. A ty co – spytał – mieszkasz tu? – Od urodzenia, obywatelu kapitanie – odparł. – Więc sąsiadami jesteśmy. Bo ja, bracie, ożeniłem się na stare lata i też zamieszkałem tu-taj, u żony. Znasz może? Stefa jej. Parę lat starsza od ciebie. Syna ma. Chłopak do szkoły już chodzi. Zamurowało go do reszty. Bo niby co miał mu powiedzieć? Że Stefa żyła z własowcem i że to jego chłopak? Pamiętał tego własowca. Blondyn z niebieskimi jak u faszysty oczami. W Warszawie dosięgła go powstańcza kula. Stefa nie miała wtedy siedemnastu lat, gówniara. – Znam ją, obywatelu kapitanie – odezwał się wreszcie. – Tutaj zna się prawie każdy, kto dłużej mieszka. – Dziwny coś jesteś, Siuda – powiedział Fortecki – liczę sobie dopiero trzydzieści osiem lat, tylko że staro wyglądam. Wojna zdrowie mi zjadła i całą rodzinę wybiła. A o Stefie wiem wszystko. Dla pełnej jasności ci o tym mówię. Poczuł, że czerwienieje, a Fortecki znów zaśmiał się i zapytał: – Załatwiasz coś w prezydium? – Pracę załatwiam. Nauczycielem jestem i do inspektoratu przyszedłem. Chciał już pożegnać się i odejść, ale Fortecki zapatrzył się gdzieś, ni to na niego, ni to na ścianę. Na korytarzu szum, interesanci biegali od drzwi do drzwi, a Fortecki wciąż milczał i nawet nie wiadomo było, czy go widzi. Nagle spojrzał mu w oczy i ponownie zapytał: – Maturę, jak się nie mylę, chyba posiadasz, co? – Tak jest, obywatelu kapitanie. Skończyłem liceum pedagogiczne. – Jest lepiej niż dobrze – ucieszył się Fortecki. – Obejmuję wydział rolny i mogę cię wziąć do siebie. Będziesz miał pobory większe niż w szkole. Byłeś czołowym cekaemista w bryga-dzie, a tego się nie zapomina. Chyba to jeszcze wojsko tak na niego działało. Nie namyślał się ani chwili. – Zgadzam się – odparł. – Wiedziałem, że nie zawiodę się na tobie – powiedział Fortecki – i daj spokój już z tym obywatelem kapitanem. Od dzisiaj prywatnie jestem dla ciebie panem Forteckim, a służbowo towarzyszem Forteckim. Rozumiemy się? Teraz podaj mi swoje dane. – I sięgnął do kieszeni po notes i wieczne pióro. – Leopold Siuda. Miczurina siedem, mieszkania dwa.Zapisał, co trzeba, i zakończył: – Siedź sobie teraz, Siuda, na dupie, raduj życiem i czekaj na wiadomość. W domu opowiedział o wszystkim matce, a ona mu na to: – Łatwowierny jesteś, synu. Byle co chcesz robić i byle komu wierzyć. Łapiesz się za coś, o czym nie masz zielonego pojęcia. Twój świętej pamięci ojciec trzymał się fachu i innego szczęścia nie szukał. Wszyscy wiedzieli, że Siuda to kopyciarz i to nie byle jaki. Na każdą nogę, nawet całą w nagniotkach i benzlach, potrafił kopyto wystrugać. Chce ci się roli, to trzymaj się szkolnictwa i przenieś na wieś, a wtedy nic nie powiem. Nauczycielom przydzie-lają mieszkania i po kawałku ziemi. Parę świniaków byś uchował, krowę trzymał i już biedzie mógłbyś się nie dawać. Ruszyło go to mocno, ale udał, że nic się nie stało i szybko zmienił temat: – Jak mamie powiem z kim się Fortecki ożenił, to mama zaraz z krzesła spadnie. Ze Stefą, tą, co ma bękarta z własowcem. A matka na to: – Tak ci mówić nie wolno! Dziecko samo na świat się nie prosi. Ten oficer to jednak dobry człowiek, jeżeli to zrobił. – Bohater, mamo. Berlin zdobywał. Wojna mu zdrowie i całą rodzinę zabrała. – Nie jemu jednemu, Poldek – odparła – wiesz o tym dobrze. Ale ty mi tu w głowie nie mieszaj. I tak zdania swojego nie zmienię. Znów przyniósł piwo, ale już nie siadał. Z butelką i szklanką w rękach zaczął chodzić po izbie. Uczucie zmęczenia opuściło go. Wszędzie jest dobrze, pomyślał, ale w domu najlepiej. I to nawet w takim, gdzie pod podłogą są szczury i gdzie wszystko przesycone jest wilgocią i stęchlizną. Bo co by o tym baraku mówić, jedno jest pewne. Ma tutaj ciszę i spokój. Szcze-gólnie wtedy kiedy jest sam i może robić, co chce. Przystanął, dopełnił szklankę, napił się i ruszył dalej. Zależy mu jeszcze na czymś w życiu czy już do reszty wyzbył się złudzeń? Chy-ba to drugie. Sądząc zwłaszcza po dzisiejszym dniu. Niezbyt wiele się po tej skardze spo-dziewał, ale pomimo to kołatał się w nim łut nadziei. Teraz już jej nie ma. Zdechła. Trzeba polubić ten barak, uwierzyć, że już niczego lepszego nie będą mieli. Człowiek samego siebie nie przeskoczy, krawiec tak kraje, jak mu materii staje. A jeżeli ma tutaj spokój, to czego więcej mu potrzeba? Wypić czasem to wszystko. Na pracę też narzekać nie może. Nikt pod nim dołków nie kopie, na jego stanowisko nie leci. Szanują go tam poza tym. Dwadzieścia pięć lat pracować w jednym miejscu – to nie każdy potrafi. Kiedy został tam zatrudniony, zakład dopiero co zbudowano. Od tamtego czasu fabryka rozrosła się znacznie. Niestety w jego firmie nie ma zakładowego budownictwa mieszkaniowego, to feler. Napił się i znów zaczął chodzić. Jest jak jest. A najważniejsze, żeby nie spodziewać się zbyt wiele. Okrągła rocznica dwudziestopięciolecia pracy w Mazowieckich Zakładach Urządzeń Elektrycznych, największej fabryce w okolicach Ogromowa, wypadnie mu jesienią. Może więc z tej okazji jakiś medal albo nagrodę pieniężną dostanie. Bo dyplom dadzą mu na pewno. Tylko co ma z nim zrobić? Podetrzeć się czy powiesić na ścianie? Pociągnął ze szklanki łyk. Nagle zachciało mu się posłuchać muzyki. Podszedł do radia – był to stary, służący im od wielu lat odbiornik lampowy – i energicznie przekręcił włącznik. Zamiast jednak muzyki rozległ się głos spikera: „Sprawy budownictwa mieszkaniowego leżą nam wszystkim na sercu. Co zrobić, żeby bu-dować nie tylko więcej, ale szybciej i taniej? Nie jest tajemnicą, że setki tysięcy młodych lu-dzi czeka na własne em. Każda inicjatywa zmierzająca do złagodzenia tego problemu, jest na przysłowiową wagę złota. Potrzeba nam nowych technologii i nowych wdrożeń. Specjaliści z resortu budownictwa dokładają wszelkich starań w tym zakresie...” Zirytowany wyłączył radio. Gada cep jeden z drugim i nie wie co. Kit tylko wciskają lu-dziom do mózgów, jak dzieciom. Spojrzał na telewizor. Też już był stary, też już go mieli od lat. A ruchome obrazki popsute, stwierdził ze złością. Coś tam przepaliło się, ale mechanik ma przyjść dopiero za tydzień. Gdzie się nie ruszyć, łaskę robią. Niedługo podanie trzeba bę-dzie pisać z prośbą o naprawę. Uniósł trochę butelkę. Pusta już? Zdziwił się. Trzeba przele- cieć się do centrali po następną. Nie ma wyjścia. Stop. Najpierw przejdzie się gdzie indziej. Bo chyba jednak pierś mu już przybrała. Odlać się musi. Wyszedł z izby starannie zamykając za sobą drzwi. W ustępie zaleciał go zestarzały za-pach wapna chlorowanego. Tyle czasu nie sypie się już tego świństwa, a ciągle śmierdzi. Lał grubym, swobodnym strumieniem. Sprawiało mu to przyjemność i ulgę. Strząsnął ostatnią kroplę i wrócił do izby. Przyklęknął obok szafy. Potem położył się na boku i zajrzał pod spód. Niczego podejrzanego nie zobaczył. „A co – zaśmiał się – miał czekać tu na mnie i ogonem oberki wywijać?” Wstał, pozbierał puste butelki i odniósł do części kuchennej. Ustawił je pod stołem. Wyjął z lodówki kolejne piwo. Otworzył. Szklanki nie brał. Nadal chodził i pił już wprost z butelki. Teraz to co innego, cieszył się, teraz jestem lekki jak ptak. Za którymś kursem podszedł do okna. Wyjrzał. Tumidaj krążył wokół samochodu jak mu-cha wokół ścierwa. Zje mu ktoś tego rozbitka czy co? Menda, nie człowiek. W pracy taki sam. Zawsze chce się wykazać. I co on z tego ma? Na benzynę, wódkę i papierosy zarabia u prywaciarzy. Ogrody przy willach im zakłada. Przysiadł na parapecie. Taki, co robi nocniki z plastiku, kazał sobie podobno założyć ogród angielski, strzyżony. Anglik znad Wisły. Z Pa-melą by się nadał w parze. U obydwóch mordy okrągłe, jak kobyle zady. Splunął wprost w kwiaty. Wstał. Odszedł od okna i zaraz przystanął. Napił się i zaczął nasłuchiwać. Dobiegał jedynie pogwar miasta. Mimo to z całej siły tupnął w podłogę. – Capstrzyk już! – krzyknął – koniec gryzienia! Rozweseliło go to jeszcze bardziej. Przyspieszył kroku. W Warszawie, na Ursynowie, przypomniała mu się czyjaś opowieść, na dziesiątym piętrze, szczur wylazł z muszli klozetowej, mokry jak płetwonurek. Cała rodzina zbierała się uciec na szafę, ale nie dała rady, bo sufity w nowym budownictwie za niskie. Przez cały czas chodził pomiędzy oknem, a dużym stołem. Nagle zmienił trasę. Na telewi-zorze, w metalowych ramkach, stało zdjęcie żony. Wziął je do ręki i przyjrzał mu się. Potem postawił je na stole–ławie. Cofnął się o krok, podniósł butelkę do ust i pociągnął spory łyk. – Zdrowie twoje w gardło moje, żono! – zawołał. Wrócił na trasę. Chodził miarowo jeszcze parę minut. Znudziło mu się to w końcu. Skręcił w stronę wersalki. Usiadł. Zapalił papierosa. Nie zaciągał się. Od razu wydmuchiwał z ust kłęby dymu. W tym baraku, pomyślał, wspomnienia wychodzą człowiekowi z mózgu jak te szczury. Fortecki nie odzywał się. A w domu bez zmian. Nudno i smutno. Nie tracił jednak czasu. W myślach zaczął tępić kułaków oraz likwidować ugory i nieużytki. Cóż jednak może jed-nostka? Nic. Poprosił matkę o trochę drobnych. Kupił w pobliskim kiosku „Gromadę Rolnika Polskiego” i jeszcze parę innych gazet. Wrócił do domu, rozłożył te wszystkie gazety na stole i zaczął je skrupulatnie przeglądać. Matka przez dłuższy czas nie odzywała się, wreszcie nie wytrzymała. – Nigdy do gazet za bardzo się, Polduś, nie brałeś, a teraz czytasz tak zawzięcie. Uważaj, synu, żebyś tego białego nie wyczytał, a czarnego nie pozostawił. W odpowiedzi zatkał tylko uszy i czytał dalej: „Towarzysz Józef Świder służbową wu-efemką po całych dniach objeżdża okoliczne spółdzielnie produkcyjne, nocami zaś studiuje dzieła Miczurina i Łysenki. To między innymi dzięki jego pracy średnia dniówka obrachun-kowa wyniosła tu trzynaście złotych i siedem kilogramów żyta. Mają się więc rolnicy–spół-dzielcy z czego cieszyć. Obecnie towarzysz Świder propaguje kwadratowo–gniazdowe sa-dzenie ziemniaków. Na każdym arze wypada po sto wynawożonych dołków, w które wkłada się po dwa ziemniaki. Towarzysz Świder wiele obiecuje sobie po tej metodzie i wierzy, że przekona do niej rolników. Bo, jak mówi, chłop długo się zastanawia, ale jak już zdecyduje, to żadna siła go nie powstrzyma”. A nazajutrz otrzymał telegram: „Proszę zgłosić się do pracy. Fortecki”. Najbardziej pamięta się początek. Potem dni już lecą jeden po drugim i są podobne do sie-bie jak wielkie stado bliźniaków. Fortecki powierzył mu planowanie i sprawozdawczość. – Dobrze ci to zrobi, Siuda – powiedział – dowiesz się przynajmniej, co w trawie piszczy. Nie podobało mu się to za bardzo. Myślał już, że będzie jeździł w teren wydajność z hekta-rów podnosić. A tu guzik. Ta lekkość, która go ogarnęła, zdawała się narastać. Nie czuł już ani ciężaru swoich lat, ani tego zmęczenia, które przywlókł ze sobą z miasta. Głowa go nie bolała, oddychał swobodnie, widział jasno i wyraziście. Piwo też jakby zmieniło smak, wydawało mu się mniej gorzkie, choć właśnie ową goryczkę najbardziej w piwie lubił. Tutaj, gdzie teraz stoi duży stół, przy-pomniał sobie, była wolna przestrzeń oddzielona od biurek barierką. Podłoga czarna od błota, bo i chłopstwo waliło do nich jak w dym. Przyszedł chłopina, w jednej ręce ma czapkę, w drugiej bat, przestępuje z nogi na nogę. – Panie naczelniku – mówi – ja względem tych nawozów, co mnie ich przydzielono. U mnie ziemia i bez tych prochów dobra. Zwraca się do niego, gdyż jest młody i dobrze mu jeszcze z oczu patrzy. Nie leży to jednak w jego kompetencjach, więc wskazuje chłopu Pamelę. Pamela je śniadanie, tnie kozikiem gotowaną słoninę, ucina do tego glonek chleba i pracowicie porusza szczękami. Chłop znowu drepcze, Pamela żuje i udaje, że go nie widzi. Chłop przysuwa się bliżej, kładzie na barierce czapkę i patrzy na Pamelę jak na Boga. Dopiero wtedy Pamela podnosi wzrok i krzyczy: – Odsuńcie się dalej, człowieku! Nie psujcie mi apetytu! Chłop się odsuwa, przeprasza, a Pamela pyta: – Ile, obywatelu, mieliście w tym roku kwintali z hektara? – Czegój? – pyta chłop. – Nie czegój, a żyta. Głupota was obsiadła czy co? – Żeby nie skłamać – mówi chłop – ze dwanaście korców sypnęło mi latoś. – Taki urodzaj! – drze się Pamela – o dupę możecie sobie potłuc! Truman się tylko z tego cieszy. Wynocha stąd, bo jeszcze co złego was spotka! Chłop wyprostował się nagle i jednym ruchem założył czapkę. Potem splunął, zakręcił się na pięcie i bez słowa wyszedł. – Cham z chama – skwitował Pamela – tylko po mordach ich bić!Jankowiak zakaszlał, Kurtyba milczał, a Zielonka odwrócił się i zawołał półgłosem: – Panie Siuda, pozwól pan do mnie na chwilę.Podszedł do niego, Zielonka kiwnął, żeby się przychylił, i zaszeptał: – Tego Pamelę, panie Poldku, by tak puścić po polach z gołą artylerią na wierzchu. To nie człowiek jest przecież, ale kombajn do wyrobu nawozu. Co dzień pół kilo gotowanej słoniny albo boczku zżera i nawet się nie obliźnie. A to dopiero przekąska. Zresztą sam pan to wi-dzisz, co ja będę panu mówił. Często też były narady. I te planowe raz w tygodniu i te nagłe. Wystarczył telefon z komi-tetu, aby narada odbywała się natychmiast, albo najpóźniej nazajutrz. U Forteckiego ciasno, ruszyć się nie można, krzesło stoi przy krześle. Fortecki siedzi za biurkiem, bokiem do nich. Na biurku porządek. Wszystko na swoim miejscu. Ołówki, pióra, suszka, kalendarz, pocięty na równe kawałki papier do notowania danych. Na ścianie za biurkiem, mapa powiatu. A tam gdzie drzwi, dwa portrety. Prezydenta Bieruta i marszałka Rokossowskiego. Tę naradę pamiętał dobrze. Pracował dopiero ze trzy tygodnie i cieszył się, że już blisko wypłata. – Obowiązkowe dostawy, proszę towarzyszy – powiedział Fortecki – kuleją. Koniec roku już blisko, a do ostatecznego bilansu daleko. Biedniacy mogą nie mieć, zgadzam się, ale śred-niacy, a już zwłaszcza kułacy, szachrują, jak się tylko da i ile się da, a faktyczne nadwyżki puszczają na lewo. W zakresie nawozów mineralnych sytuacja też jest trudna i nie do przyję-cia. Kułak wziąłby wszystko, a nawet i więcej, ale my kułaka paść nie będziemy. Ze średnia-kami jest różnie. Biedniak natomiast nawozów nie chce. A jak wykupi, bo łaski nie robi, to odstępuje kułakowi, a co głupszy i bardziej mściwy, zakopuje w ziemi. To jedna strona tego samego medalu, a druga to kolektywizacja. Trzeba przechodzić na inną, wyższą formę gospo-darowania, zmieniać oblicze wsi, a tymczasem powiat nasz wlecze się w ogonie wojewódz-twa. Nawet takie Olszyny – tu podniósł się z krzesła i kredką zakreślił na mapie czerwone kółko – gdzie za sanacji działała tajna komórka KPP i gdzie biedniak siedzi na biedniaku, wypinają się na kolektywizację. I nie czarujmy się tu, towarzysze, że to nie nasza wina, że od tego są inni. Każdy pracownik naszego wydziału jest jednocześnie żołnierzem frontu ideolo-gicznego i inaczej być nie może. Trzeba agitować i jeszcze raz agitować, a nie, za przepro-szeniem, z kułackim wazeliniarzem przesiadywać w gospodzie nad schabowym i butelką wódki. Nikt z nich się nie odezwał, tylko jeden Pamela podniósł rękę do góry i powiedział: – Połowa Olszyn to bagna i podmokłe łąki. Liczy się, że to niczyje albo gromadzkie. Objąć trzeba te bagna obowiązkowymi dostawami, przydzielić nawozy i rozpisać na każdego. Ja to załatwię. A potem walnąć ich tym po garbach jak młotkiem. Od razu rury im zmiękną. Skoń-czyłem. Fortecki twarz miał bez wyrazu, milczał. I dopiero, gdy milczenie to stawało się już kło-potliwe, odezwał się w te słowa: – Dziękuję wam, towarzyszu Pamela, pozwólcie jednak, że z waszej rady nie skorzystam. Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos? Nie widzę. W takim razie na dzisiaj koniec. A wy, towa-rzyszu Siuda – dodał – zostańcie jeszcze na chwilę, bo mam coś do was. Zaszurały krzesła, trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho. Zostali tylko we dwóch. Fortecki podniósł się zza biurka, wsparł na lasce i zaczął patrzyć przez okno na podwórze. Upłynęła minuta, może dwie. Fortecki znów usiadł. Zapalił papierosa i w moment później oświadczył: – Wdepnąłem w ten wydział, Poldek, jak w krowie łajno na miedzy. Tobie, bracie, mogę to zdradzić. Najpierw ściągnąłeś mnie do siebie, pomyślał, przez ciebie zerwałem z wyuczonym zawo-dem, a teraz samemu ci tutaj źle, włos znalazłeś w robocie. Chciał Forteckiemu wygarnąć to prosto w oczy, ale śmiałości mu zabrakło. Popatrzył więc tylko na niego, a on chyba musiał już coś zmiarkować, bo uśmiechnął się i powiedział: – Póki co, Poldek, wszystko jest po staremu. Pilnuj papierów, rób sprawozdania i o nic się nie martw. To moja rada. A jeśli potrzeba ci pieniędzy, to mów. Dostałem odprawę z wojska i chętnie ci pomogę. Zanim zdążył mu odpowiedzieć, Fortecki sięgnął do portfela i wydobył pięćset złotych. – Masz tutaj górala i zabaw się trochę, młody jesteś. Zwrócisz mi, kiedy będziesz mógł. Pośpiechu nie ma. Z tej pożyczki nie wypadało mu nie skorzystać. Pieniądze bardzo się przydały. Matce od razu dał trzysta złotych. Wierzyła mu tak, że nawet nie spytała, skąd wziął te pieniądze. Napił się. Wydało mu się teraz, że rozsadza go siła. Stał przy oknie. Widział rozsłonecz-niony fragment ulicy, kołysane lekkim wiatrem gałęzie drzew i nieco z boku, w pobliżu pa-wilonu handlowego, spięty metalowymi klamrami komin piekarni. Dymił. Dym był dziwnie czarny. Trupy tam jakieś spalają, czy co? Przytknął butelkę do ust. Trzymał ją tak długo, do-póki nie opróżnił. Jest, jak jest, myślał. Jednak to wcale nie znaczy, że nie może być lepiej. Wyprężył się. Paru baranów usłyszy jeszcze, kim jest Siuda. Zaśmiał się. Ruch mu jest po-trzebny, pochodzi sobie trochę. Zatoczył się lekko. Trwało to moment. Opanował się. Chodził znów równo. I jakby coraz szybciej. Zrobił tak kilkanaście kursów. Przystanął. Stał obok no-wego, zwiniętego w rulon dywanu. Mieszkanie Bóg raczy wiedzieć kiedy, a ta już dywan kupiła. Wiadomo, baba. Ma pieniądze, to tak długo choruje, dopóki ich nie wyda. Podniósł butelkę, popatrzył. Wyciekło czy co? Poldek do obowiązków, zachichotał radośnie. Rozłożył szeroko ręce. Rzuciło nim. Trudno. Nie można dopuścić do tego, aby organizm człowiekowi wysechł. Siła wyższa. Ma piwo? A jak nie ma? Pewnie, że ma. I zaraz sobie weźmie. Chwilę stał usztywniony namierzając kierunek. Potem ruszył prosto w stronę lodówki. Wziął piwo. Otworzył. Kapsel spadł na podłogę. Kopnął go. A teraz co? – zastanowił się. Pochodzić? Nie. Usiądzie. Teraz niech tyłek mu się pomęczy, jak ministrowi. Coraz bardziej dręczyła go samotność. Chciał przygadać sobie jakąś skórę na stałe, tylko że kiedy miał to zrobić? W wydziale pracy po nos, aby zdążyć, całe sterty papierów znosił do domu i ślęczał nad nimi do późna w nocy. Była jeszcze jedna trudność, nie nowa zresztą. Jak tu poderwać panienkę, kiedy na kilometr golizną się świeci. Ale teraz, gdy podratował go Fortecki, postanowił nie zwlekać. Bo jak tak dalej pójdzie, myślał, to zakonnikiem zostanie, kapucynem jakimś. I mężczyznę w nim w końcu zadusi to życie wstrzemięźliwe i zatyrane. W najbliższą sobotę umył się, wygolił do gładka i po krótkim namyśle wybrał na dechy. Orkiestra dopiero się schodziła, ale bufet był już czynny. Ucieszyło go to, bo musiał zaprawić się trochę, żeby w razie potrzeby mieć lepszą gadkę. Szybko rozejrzał się, lecz nikogo znajo-mego przy bufecie nie spostrzegł. Wziąć całą butelkę wina, pomyślał, i pić samemu to głupio, a nawet i wstyd. Piwem zaś na samym starcie tylko by się ożłopał i pożytek z tego miałby niewielki. Na szczęście wino sprzedawane było również i na szklanki. Wypił pełną szklankę, poprawił następną i od razu wesoło mu się zrobiło. Niestety żadnych ciekawszych towarów nie było widać. Zdzir parę kręciło się wokół szukając fartu i to wszystko. Nagle zobaczył, że od miasta nadchodzą dwie nowe sztuki i zatrzymują się pod drzewem. Zaczął im się przyglą-dać. Jedna była gruba, rozlazła w sobie i jak na jego gust za niska, za to ta druga z miejsca wpadła mu w oko. Zerknął na orkiestrę. Była już w komplecie, a garbaty Władek akurat wy-chylał kielicha. Minęło jeszcze kilka minut, chłopaków i dziewczyn w międzyczasie przyby-ło, perkusista huknął w mosiężne talerze i za chwilę rozległa się muzyka. Zagrali Wieczorny dzwon, bardzo dobry kawałek na początek, bo wolny. Nie wahał się już ani sekundy, przeci-snął się do tej upatrzonej sztuki, elegancko poprosił ją do tańca, a ta podeszła tak szybko, jak-by już dawno czekała na niego. I ledwie ją objął, był na sto procent pewny, że pasuje do niego jak ulał. Czubkiem głowy sięgała mu nosa, jej włosy pachniały przyjemnie. Przycisnął ją, a ona nic. Przycisnął mocniej, a ona sama aż wlepiła się w niego. Skończyli grać, lecz on twar-do zatrzymał ją przy sobie i przy drugim kawałku jeszcze ostrzej poszedł do przodu. Wyczu-wał pod płaszczem jej piersi, wciskał się nogą pomiędzy jej uda. Panować nad sobą było mu coraz trudniej, cała krew burzyła się w nim jak szampan. I tylko ta jedna, jedyna myśl tłukła mu się w głowie. Wlać w nią z pół butelki wińska, a potem – w oleandry. Przetańczyli tak ze cztery kawałki i zgodnie z jej życzeniem odprowadził ją pod drzewo, do koleżanki, która tkwiła tam wciąż jak słup. Swoją buchnął w mankiet, a tamtej ukłonił się i zaproponował z punktu: – To może koleżanki poszłyby ze mną teraz do bufetu wina się napić. Zapraszam. Ta jego minę zrobiła grobową – tamtej drugiej nie widział, bo nie patrzył na nią – i tnie jak brzytwą: – Szkoda tej gadki. Z obcymi nie chodzę. – Jak to? – zdziwił się – przecież chyba przetańczyliśmy parę kawałków. – Z obcym zatańczyć można, ale nic poza tym.Połapał się wreszcie, o co jej chodzi. – Leopold Siuda jestem – przedstawił się. – Elżbieta Storczyk – przedstawiła się ta jego. Pytająco popatrzył na tę drugą, zobaczył, że wzrok ma zły, ale wreszcie i ona się przedsta-wiła. – Zdzisława Pakuła jestem – warknęła zimnym głosem. – Miło mi – odparł równie zimno i ponownie zapytał: – To jak z tym winem, napijemy się? Chyba już żadnych trudności nie ma? – W porządku – odrzekła Ela – teraz możemy iść. – Zaraz – odezwała się tamta – osobiście po winie kołowata jestem i głowa mnie boli. Ja to bym się kawy napiła. – Nie ma sprawy – powiedział – będzie i kawa. Ciastko koleżanka też może dostać. Wedle życzenia. Poszli. Dziewczyny usiadły przy stoliku, a on szybko przyniósł z bufetu, co trzeba. Wypili. I zaraz znów. Zdzicha kawę siorbała ze wstrętem, jakby z karaluchami parzona była, Ela co chwila się śmiała, jego zaś rozpierała duma. Ledwie tu przyszedł, a już taką ładną dziewczynę sobie przygadał. Popatrzył dyskretnie dookoła. Ludzi już, jak na tę porę roku, było sporo. Ale to jeszcze nic. O jeden stolik od nich zobaczył paru kumpli z dawnych lat. Siedzieli samotnie, a on, co by nie mówić, miał obok siebie dwie cizie. Rozmowa rozwijała się normalnie, przez grzeczność zwracał się nawet do Zdzichy, do tego wina ją namawiał: – Niech koleżanka chociaż umoczy usta, co koleżance szkodzi? – Zdzichę do czego namówić – weszła mu w słowa Ela – to chyba jeszcze trudniej niż po-kochać się z jeżem. A ta nic. Nawet odezwać się nie raczyła. Ale co mu tam Zdzicha? Ela była ważna. Przysunął się do niej najbliżej, jak mógł, jedną ręką nalewał do szklanek wino, drugą położył na jej kolanie. – Chociaż to już jesień – powiedziała – pogoda jest jeszcze nie najgorsza. – I nieznacznie rozchyliła uda. Gorąco mu się zrobiło i już nie krępował się zupełnie. A ona nagle chwyciła go za wska-zujący palec i wyłamała do tyłu, aż usłyszał trzask. Wyrwał rękę, ból straszny go skręcił, a ta franca podniosła się z krzesła i mówi: – Wstawaj Zdzicha! Idziemy stąd! Koledze pomylił się adres. Po chwili już ich nie było. A on ręką ruszał i pot go oblewał. Wszystkie palce działały, tyl-ko ten jeden ani drgnął i bolał tak, jakby w ogniu go trzymał. Dopił wino do reszty, obejrzał się na tych kumpli, a ich wesołość roznosi, aż w całym bufecie słychać. Trudno, pomyślał, pójdę tam, to może chociaż te mordy im zamknę. Kupił znów wino, zabrał ciastka i poszedł do nich, a oni od razu: – Ty! Co to ci panny uciekły? Za marnie się chyba do nich brałeś? – Tej grubszej – odparł – akurat zachciało się na rzadko i już utrzymać nie mogła. Dlatego poszły. – A co z twoją ręką? – śmieli się – na czterech żeś biegał i traktor ci ją rozjechał? Nie pamiętał, kiedy wrócił do domu. Obudził się w ubraniu. Był już ranek. Śmierdziało rzygowiną, a matka na kolanach sprzątała podłogę. Z tego wstydu odwrócił się do niej pleca-mi i nie ruszył, dopóki nie skończyła. Później skoczył tylko do wygódki. Przeleżał tak aż do południa. Nadal było mu wstyd i ciągle nie mógł spojrzeć matce w oczy. Milczał, matka też. Szyła te swoje koszule i wzdychała smutno. Ręka wciąż go bolała i puchła tak, jakby dostały się do niej drożdże. W końcu jednak rozebrał się i położył do łóżka jak człowiek. Matka podała mu obiad, ale nie mógł niczego przełknąć. Pod wieczór zrobiła mu na rękę kompres i spytała: – Biłeś się z kimś, Poldek? Powiedz. – Potknąłem się i upadłem – odrzekł.I to była cała ich rozmowa.Nazajutrz rano powlókł się do pracy. Najchętniej jednak zostałby w domu i trzymał rękę w kuble z zimną wodą. – Musiałeś pan – stwierdził Zielonka – trafić na taką, co ma tam zęby. Na przyszły raz naj-pierw wysyłaj pan kolegę, żeby sprawdził. – Panie Poldek – zapytał Pamela – a tego bezpaznokciowego to panu nie odgryzła? Zaglą-dałeś pan? Bo wtedy już całkiem klops. Nawet szczanie odchodzi w kucki. Przeciągnął się i nieco chwiejnie podszedł do okna. Poprzednie ożywienie opuściło go już nieco i zaczynało mu się chcieć spać. Zerknął na zegarek. Była druga po południu. Z dworu napływał żar niosąc ze sobą smród rozgrzanego asfaltu. Przejechała ogromna ciężarówka wyładowana balami drewna. Wionęło kurzem. Odskoczył ze dwa kroki. Raptem zapragnął wyjść z domu i powędrować do knajpy. W mieście było ich dwie. Jedna, ta lepsza, z dansin-giem z soboty na niedzielę i druga, gorsza, dla zwykłych ludzi. Stłumił w sobie tę chęć. Po-goda była przecież taka bardziej plażowa, a poza tym żal mu było pieniędzy. Poderwany przez ciężarówkę kurz opadł. Ponownie zbliżył się do okna. Inżynier Tumidaj nadal kręcił się przy rozbitym fiacie. Widok ten ożywił go znowu. Rozejrzał się za Tumidajową. Nie zauwa-żył jej. Może poszła gdzieś albo wyparowała? W cieniu drzewa stało jedynie krzesło. Żeby choć plama po niej została, a tu nic. Wychylił się z okna. – Ty! Inżynierek! – krzyknął. – Zostaw to żelastwo!Cofnął się. Taki to może i spod siebie zeżreć. I pewnie zżera.Wychylił się. – Buda! Schował się za ścianą. Odczekał chwilę. Tumidaj bezradnie rozglądał się wokół. – Te, czterooki! – krzyknął jeszcze raz – uważaj, bo co zobaczysz! Drugie okulary załóż! Śmiejąc się odszedł od okna. I nieomal równym krokiem pomaszerował do lodówki. Na ścianie, za wersalką wisiało zdjęcie ślubne. Spojrzał na to zdjęcie i zatrzymał się jak wryty. Następnie wyciągnął przed siebie lewą rękę i zawołał: – Dłużej niż cztery tygodnie nosiłem ją w gipsie! Pamiętasz, ty ślubna zołzo? – Miałeś się zabawić – powiedział Fortecki – a ty w mordobicie się wdałeś. Potrzebne mi to twoje zwolnienie jak szankier. – Będę i tak przychodził – odparł. – To nie kościół – oświadczył Fortecki – żeby przychodzić kiedy się chce. Jak jest zwol-nienie, trzeba się leczyć. Wytrzymał w domu trzy dni. Potem normalnie zaczął chodzić do pracy, taki był pilny. Fortecki nic już nie mówił. Rozumiał sytuację. Zbliżał się przecież koniec roku. Sprawozda-nie goniło sprawozdanie, bilans szedł za bilansem, a do tego jeszcze plany perspektywiczne. Gminy niestety się spóźniały. Denerwowało to Forteckiego. – Od czego masz telefon? – krzyczał – dzwoń, ile wlezie! Jak by nie było, jest wiek dwu-dziesty! Goń tych leserów do roboty, niech wiedzą, za co pieniądze biorą! Parę gmin zdążyło. Był to jednak pic na wodę. Wszystkie dane bezczelnie pozawyżane. Ale on to brał na serio. – Odeślij im pan ten szajs – uświadomił go Zielonka – niech przepracują. Bo inaczej bę-dziesz pan miał trzy razy tyle na tych samych hektarach. Gdyby wcześniej poradził się Zielonki, może by i to coś dało. Teraz już było za późno, bo termin bezwzględnie naglił. Nie wiedział, co zrobić. Wydawało mu się już, że do niczego się nie nadaje. Wreszcie poszedł po rozum do głowy i zajrzał do danych z minionych lat. Dodał po parę procent i wszystko grało. Pomimo tego było mu wstyd i, co tu dużo mówić, bał się trochę. Czekał z lękiem, kiedy Fortecki dobierze się do niego. Ale gdzie tam, był zadowolony. Podpisywał, jak leci. Zielonka nie dał się nabrać. – Masz pan niewątpliwie głowę na swoim miejscu – powiedział. – Zupełnie jakby pan na tej sprawozdawczości zęby zjadł. Przy takiej robocie trzeba posiadać wyczucie jak w muzyce. A pan je ma jak Paderewski. A co najważniejsze, sam żeś pan odkrył najlepszy patent. Wyro-śnie pan na człowieka, ja to panu mówię. Zesztywniał ze strachu. Cała krew uciekła mu do nóg. – Czy może pan zachować to tylko dla siebie? – spytał.Zielonka poklepał go po ramieniu. – Nie jestem dzisiejszy, panie Poldku. To tylko panu powiem. Na przemian to siadał, to znowu chodził. Gestykulował. Rzucało nim coraz częściej. Wy-buchał wtedy śmiechem. Z butelką się nie rozstawał. Co jakiś czas pociągał łyk. Zaczynał już głośno rozmawiać sam ze sobą. W pewnym momencie zatrzymał się obok dużego stołu. Stał w rozkroku. Kiwało nim trochę. – Do Forteckiego idę! – zawołał. – Konieczność naturalna!Ruszył przed siebie i zatrzymał się znów. – A co? Jakby teraz był tu wydział – zachichotał – to by Fortecki urzędował w sraczu i wodę po każdym spuszczał. Energicznie otworzył drzwi. Nie zamykał już ich. Z podobną energią wszedł do umywalni. Umywalnia miała z pięć, może sześć metrów kwadratowych powierzchni. Pośrodku betonowej, spękanej podłogi, widniał ściek. Po prawej stronie były dwie umywalki, też już zniszczone, po lewej dwa ustępy. Wszedł do pierwszego z brzegu. Z trzaskiem podniósł deskę. Rozkraczył się nad sedesem. Ni stąd, ni zowąd, zachciało mu się śpiewać. Zaryczał ochrypłym barytonem: Hej, wy konie, rumaki stalowe, hej, na pola prowadźcie wy nas. Jeszcze chwilę pokiwał się nad sedesem. Odbiło mu się. Splunął. Wyszedł z ustępu, ale za-raz cofnął się, żeby szarpnąć za łańcuszek od rezerwuaru. Miał trudności z zasunięciem su-waka w rozporku. Robił to jedną ręką. Zasunął wreszcie. Ponownie zaryczał: Hej, wy konie, rumaki sta... Urwał wpół słowa. Nogą zatrzasnął drzwi do umywalni. Wszedł do izby. Zatrzymał się przed zdjęciem ślubnym. Napił się. – Nie patrz tak na mnie, Elka – powiedział – tam nie piłem. Co to, to nie! Brzydziłbym się. Pociągnął łyk. – A pamiętasz jeszcze, jak żeśmy się znowu spotkali, żono? Wstąpił do sklepu z butami. Nie, żeby kupować, żeby zobaczyć. Jak spod ziemi wyrosła Elka. Ukłonił się. A ona spojrzała na ten gips i pyta: – O Boże, to ja? – Nie – odparł. – W nosie dłubałem.Z butami już dał sobie spokój. Odprowadził ją kawałek. Umówili się za dwa dni. Do kina.Ten film też pamiętał. Admirał Nachimow.Mieszkała na stancji z koleżanką. Nie ze Zdzichą, z inną. Flora jej było. Mała, drobna jak mysz szatynka z krzywymi zębami. Pokoik też mały, na poddaszu. Podobało mu się tam, bo czysto. Podłoga wyszorowana do białości. Ze dwa miesiące przychodził do niej i ciągle nic. Odprowadzała go na schody, a tam buzi, buzi i cały cymes. Wszystko go potem bolało jak cholera. – Ujawnij tę tajemnicę, Polduś – powiedziała matka – chcę zobaczyć, jaka mi się synowa szykuje, z jakiej rodziny pochodzi? Przyprowadź ją do nas. – Jaka tam synowa – odrzekł – koleżanka i tyle. A rodziny to nie ma żadnej. Jak Fortec-kiemu Niemcy jej wszystkich wymordowali. U zakonnic się znalazła i tam wychowała, a te-raz sama na siebie pracuje. W najbliższą niedzielę przyprowadził ją do domu. A ta nawet herbaty pić nie umiała, ar-tystka. – Jak ona pije herbatę – mówiła wieczorem matka – z łyżeczką w szklance? Jeszcze te ład-ne oczy kiedyś sobie wydziobie. W parę dni później powiedział jej o tym. A Ela, zamiast mu podziękować, szklanką – prask, o podłogę! Ale od tamtego czasu piła już herbatę prawidłowo i dzieci też tak pić nauczyła. Na Sylwestra bawili się w Radzie Narodowej. Ładnie było. Żarcia pod sufit, gorzała po cenach detalicznych. Już przed dwunastą wszyscy zalani byli w trąbę. Sam pił mało. Uważał, czy ktoś nie przystawia się do niej. Wiedział, co robi. Ela wyglądała jak królowa. O północy przysiadł się do nich Pamela. Rzucił się bydlak. Przyniósł szampana. Siedzieli przy stoliku z Zielonką i jego żoną. Zielonka to równy chłop. Jeszcze i teraz widywał go cza-sem. Ona też równa. Zwykła. Pamela był spocony. Śmierdział kozłem. Potem ten koźli smród trzymał się ich jak menda. Długo pamiętał jego zaśliniony pysk, oczy jak dwa kawałki masła. Ale dziwić się? Żona Pameli to taka szafa trzydrzwiowa na kaczych nóżkach. I czarne wąsy do tego jak u mężczyzny. Parę dni po Nowym Roku była niedziela. Flora miała chrzciny w rodzinie. Wyjechała już w piątek. Teraz, albo nigdy, pomyślał. Bo jak nie, to koniec. Do późna w nocy kotłowali się na łóżku i wciąż bez skutku. Ela broniła się, jakby ze dwa tysiące rąk miała. Nagle zmiękła. Tylko że on już był do luftu. Z tego wstydu chciał uciec. Ale nie pozwoliła mu. – Zostań – powiedziała – to moja wina.Pospali trochę, a potem rehabilitował się prawie do białego dnia. Ledwie do pracy zdążył. Zygzakiem podszedł do okna. Wsparł się o futrynę. – Oho – stwierdził – inżynierek do samochodu się schował i detektywa udaje, szwanc za powietrzony. Pokiwał się chwilę, po czym usiadł na parapecie twarzą do izby. – Ty, Poldek? – spytał sam siebie – masz jeszcze jakieś piwo czy nie masz?I odrzekł sam sobie: – Jaka rozmowa? Pewnie, że mam.Wyruszył w kierunku lodówki. Doszedł, wyjął butelkę. Otworzył. – Jak pić, to pić. Kto pije, ten żyje.Dotarł do wersalki. Z ulgą usiadł. Przysunął bliżej zdjęcie żony. – A mało co, żeśmy skóry z siebie nie zdarli – zabełkotał – pamiętasz, Ela? Szczęściło nam się wszystko. Flora poszła na jakiś kurs i trzy wieczory w tygodniu były wolne. To było ży-cie... Napił się. Przypił do zdjęcia: – Dobra żona zawsze powinna być przy mężu. Chyba dobrze mówię?Na wersalce leżał spory jasiek. Uklepał go trochę. – Chwileczkę. Spokój. Wpadłem do domu, ona była już w pracy. Potem przyszła tu znów. Uderzył pięścią w stół. – Elka, masz gacha?Ziewnął. – Akurat. Palec ma, a nie gacha.Położył się, ale za moment uniósł na łokciu. – Poldek jestem, Siuda – oświadczył, zacinając się. – I nikt mi nie podskoczy. Nie ma ta kich. Przekręcił się na drugi bok i zasnął. Część trzecia Ich dwoje i Berbelucha w tle Począwszy od godziny piętnastej mniej więcej co piąty mężczyzna spośród tych, którzy w tym czasie przemieszczają się ulicami Ogromowa, jest pijany. Wraz ze zbliżaniem się wie-czoru statystyka ta staje się coraz bardziej korzystna dla Polskiego Monopolu Spirytusowego. Bowiem w jakieś dwie godziny później już nie co piąty, ale co trzeci ogromowianin, jeśli na-wet nie jest pijany w sztok, to przynajmniej nieźle trącony. Jeszcze później, od dziennika te-lewizyjnego wzwyż, na ulicach Ogromowa spotyka się nieomal wyłącznie zalanych w trąbę. Pory roku nie mają tu większego znaczenia. Męska część mieszkańców miasta bez względu na pogodę, mrozy, deszcze i gradobicia z heroicznym uporem przysparza dochodów skarbowi państwa. Działalność ta, tak istotna dla zamożności naszego kraju, wyodrębniła w Ogromowie ak-tyw szczególnie zasłużony. Aktywiści ci, co godne jest podkreślenia, potrafią w ciągu doby upić się dwa, trzy i więcej razy. Po upiciu, aby jak najszybciej odzyskać siły, przesypiają się gdzie bądź, czyli korzystają z tak zwanej zwałki. Wspomniany już Berbelucha, niezmiennie zaliczany do ścisłego aktywu, udał się dzisiaj na zwałkę parę minut po godzinie dwunastej w południe. Wstał w dwie godziny później i wspierając się na rowerze–składaku jak na rucho-mej lasce, wyszedł przed dom na ulicę. Troska o skarb państwa była w nim tak silna, że aż cały dygotał. Poza troską tą jednak niczego więcej nie posiadał. Przesunął się więc z rowerem nieco w cień i zastygł w pełnym cierpienia bezruchu. Z bramy domu, w którym mieszkał, wyciekał strumyczek fekalii i rozsiewał wonie, ale on w najmniejszym nawet stopniu nie zwracał uwagi na drobiazgi. Z bramy tej też dwukrotnie między godziną czternastą a piętnastą wydreptywała poskręcana przez reumatyzm staruszka, matka Berbeluchy, i wołała go na obiad. I Berbelucha dwukrotnie pędził ją precz, gdyż aktywne wspieranie skarbu państwa zmniejszyło jego jedzeniowe potrzeby do jednego posiłku na dobę i to spożywanego prze-ważnie w nocy. Przed godziną szesnastą, a więc wtedy, gdy niemożność czynnego zadbania o dobrobyt kraju doprowadziła Berbeluchę do skrajnej wręcz męki, nagle zjawił się przy nim kolega, też znany aktywista, pseudonim Debil. Pseudonim ten brał się stąd, że kolega ów na skutek znacznego zdeformowania łuku brwiowego, jedna połówką twarzy wiecznie czemuś się dzi-wił. Debil był już na obrotach, a w jego prawej dłoni, szyjką w dół, tkwiła butelka wina. Na ten widok Berbelucha skrzywił się nieco, gdyż od dawna już był w zasadzie wyregulowany na trunki mocne. Na bezrybiu jednak nawet i głupia kijanka może być rybą. Berbelucha wes- tchnął więc tylko, podał debilowi opanowaną dygotami rękę i puszczając go przodem, wsparty na rowerze–lasce lub, jak kto woli, na rowerze–składaku, zniknął z nim razem w bramie tej sypiącej się, a przed pierwszą wojną światową bardzo solidnej kamienicy. Weszli na podwórze i opodal studni, nie bawiąc się w picie szklanką, butelkę wina marki „Wino”, solidarnie rozpili. Studnia z powodu nadmiernej ilości mnożących się w niej bakterii przed kilku laty została zapieczętowana przez sanepid. Ale mieszkańcy domu natychmiast pieczęć tę zerwali, czemu dziwić się raczej nie należy, skoro do najbliższego ulicznego hydrantu było stąd przynajmniej ze dwieście metrów. Niedaleko studni, na przedłużeniu rozwalających się komórek, stał krzywy jak ludzkie życie, trzygniazdowy, drewniany ustęp. I tu właśnie rozpo-czynał swą niezbyt długą drogę ów mało kiedy wysychający strumyk. Butelka wina na dwóch to po te dziesięć, no dwanaście łyków na każdego, czyli prawie tyle co nic. Berbelucha mógłby powiedzieć, że rozlało mu się to trochę płynu po zębach, gdy-by rzecz jasna miał zęby. Ale zębów już nie miał, więc sięgnął do kieszeni po zmiętą paczkę popularnych, wyciągnął rękę z papierosami w stronę kolegi i spytał: – Zajarasz? – Dlaczego nie – odparł Debil.Zapalili, zaciągnęli się kilka razy i Berbelucha znów spytał: – Zrobisz jeszcze? – Dlaczego nie – odpowiedział Debil. I za moment dodał: – Znaj kolegę. I już bez słowa, zgodnie, z rowerem–laską pomiędzy nimi, wyszli na ulicę. Berbelucha z rowerem pozostał pod bramą, a Debil wyruszył po następne wino. Do sklepu, w którym mógł wino to kupić – gdyż akurat rzucono tam towar – było z pięć minut drogi. Berbelucha zatem miał sporo czasu na to, aby spokojnie wypalić jeszcze jednego papierosa i nieco poobserwo-wać życie miejskie. Widział stąd, w odległości około stu metrów, wejście do knajpy o nazwie „Zakątek”, z której korzystała w miarę możliwości i potrzeb większość ogromowskiego spo-łeczeństwa. Do drugiej knajpy, tej bardziej ekskluzywnej o nazwie „Horyzont”, było przy- najmniej z kilometr, co dla Berbeluchy, pomijając już wszystko inne, było odległością zbyt dużą. Ale do „Zakątka” by poszedł, postał w barze, a jeszcze chętniej posiedział w sali restau-racyjnej. Minęło jednak już więcej niż dziesięć dni od czasu, kiedy matka otrzymała rentę, w żaden więc sposób nie byłby w stanie wydusić z niej teraz ani złotówki. Chowa gdzieś, stara sztanca, ten żebraczy szmal, a on nawet siły nie ma, żeby szukać. Wyrzucił niedopałek wprost pod nogi. Upał nie malał. Wydawało mu się, że zamiast ubra-nia, wytartych, welwetowych spodni i podkoszulka, nosi na sobie gorący kompres. Nagle ogarnęło go przemożne pragnienie, aby wybrać się nad rzekę, usiąść w cieniu na trawie i po-gapić na wolno płynącą wodę. Chodzić jednak nie lubił, męczyło go to. Pojechać również nie mógł, bo koła składaka nie trzymały już powietrza, poza tym łańcuch był wyciągnięty i spa-dał. Ale gdyby nawet w jakiś sposób dostał się nad rzekę, to kto tu za niego będzie stał na posterunku? Jeśli bowiem zmieni miejsce swojej męczącej, pełnej niespodzianek służby, nikt go przecież w razie potrzeby nie znajdzie. Trwało to już od wielu lat i Berbelucha mógł być dumny, że jeszcze nigdy nie zawiódł. Dawniej przeszkadzała mu w tym praca. Zrezygnował więc z pracy. Uważał, że człowiek nie może jednocześnie trzymać dwóch srok za ogon. Należy poświęcić się wyłącznie jednemu celowi, wtedy ma się efekty. I Berbelucha je miał. Nie pamiętał już dnia i mało tego, śmier-telnie bał się takich dni, kiedy męczył go siermiężny smutek trzeźwości. Wystarczą już same kace, te rozciągnięte w nieskończoność minuty i godziny oczekiwania na możliwość spełnie-nia zadań, od których już uwolnić się nie można. Coś wie na ten temat, zna ten dygot. Całe jego życie tego dygotu pełne. Ale gdyby miał szmal, te nędzne papierki, nigdy by nie tkwił pod tą bramą. Cały Ogromów chodziłby zachlany. A przy jego łóżku zawsze stałaby flaszka, żeby nie musiał daleko szukać. Przesunął się z rowerem pod ścianę domu, gdzie cień był bardziej gęsty. Mało to razy mó-wił starej, aby starała się o większą rentę, a ta nic, nieczuła na jego prośby jak pień. Bo o tym, że mogłaby metę z gorzałą prowadzić, wspominać nawet nie warto. Dwie mety w ich kamie-nicy mają handel jak złoto, to i ta trzecia też by się utrzymała. On nie poprowadzi, wiadomo dlaczego. Balanga goniłaby balangę i taki byłby z tego interes. Stara mówi, że jest to nie-uczciwe i Bóg by się pogniewał. Gdzie jest ten Bóg? Nie po drodze ma do nich. A co się ty-czy uczciwości, to on dobrze wie, co tu jest grane? Gorzałę w sklepach sprzedaje się od go-dziny pierwszej, ktoś niegłupi tak to wymyślił. Zabronione bardziej smakuje i od razu więk-szy apetyt na to rośnie. Berbelucha nie pamiętał, żeby kiedyś metom wiodło się tak wspaniale i żeby aż tyle ich było. Niedługo każdy emeryt czy rencista handlować będzie tą charą i wszystkim z miejsca lepiej być zacznie, bo i państwo w pieniądz jeszcze większy obrośnie i szary obywatel także. Według więc niego mety istnieją całkiem legalnie, a jeżeli już do kogoś milicja czasem się doczepi, to tylko dlatego, aby tych parę złotych na boku zarobić albo wód-kę frajerską wychylić. Berbelucha westchnął głęboko. Wino rozjaśniło mu na parę chwil myśli, świat wokół odrobinę poładniał. I prawidłowo. Człowiek przecież nie tylko samym obowiązkiem żyje. Radości też mu trochę potrzeba. Tylko czy on ma jakąś radość i czy w ogóle ma na to czas? Podobno do miasta sprowadzili czołg, od rana wybierał się zobaczyć, a teraz nawet nie wie, czy jutro uda mu się tam pójść. Bo jeżeli Debil jest w cugu, to jutro obowiązkowo będzie po-wtórka. Te nieustające powtórki pochłaniały niestety bez reszty jego życie prywatne i osobi-ste. Żona od niego odeszła, dzieci też. Czy on krzywdę im robił, czy je bił? Raz jeden, nie więcej, kobitę wyrzucił przez okno, lecz i tak nic jej się nie stało, bo to parter, więc czy moż-na mieć do niego pretensję? Fakt, że czasem zajrzał jej do karmana i coś tam wyskrobał na flaszkę, ale to nie grzech, normalka raczej. Teraz on sam jest, kobita też nikogo nie ma i taki z tego pożytek. Berbelucha znów westchnął, a potem głęboko zaczerpnął powietrza. Nie było to powietrze nazbyt świeże. Smród sączący się ze znajdującego się niedaleko sklepu rybnego mieszał się ze smrodem gówna wyrabianego w ich kamienicy. Dziwnie coś brakowało mu tchu, a na do-kładkę piekło go w płucach. Wino powoli rozpływało mu się po kościach, alkohol parował przez skórę i nieubłaganie gdzieś w głębi brzucha, ledwie co przytłumione, zaczęły mu po-nownie napływać do gardła kacowe mdłości. Ogarnął go lęk. Może Debil przyprawia już z kimś innym i o nim zapomniał? Sięgnął po papierosa. Tylko spokój może go uratować. Gdy-by nawet nie wiem jak się rozglądał i tak Debila nie zobaczy. Jego ulica zataczała tutaj łuk krzyżując się z główną ulicą Ogromowa, siłą więc rzeczy Berbelucha widok miał ograniczo-ny. Obok niego przechodzili ludzie, tańczyli w marszu zaprawieni do spodu, jezdnią, gęsto dymiąc, jechały samochody. Berbelucha zamyślił się. Przypomniało mu się dzieciństwo. Ogromów zupełnie inny, z uliczkami brukowanymi kocimi łbami, prawie bez samochodów, brudny może tak jak i dziś, za to o wiele bardziej zielony. I w którą stronę by iść, po paru mi-nutach człowiek wychodził na łąkę albo na pole, albo nad rzekę, poza którą gęsto porastał las. Teraz na tych łąkach i polach wznoszą się wielopiętrowe mieszkalne bloki, każdy taki sam, a poza rzeką, do lasu wciskają się prywaciarskie wille. Zazdrościł tym prywaciarzom czy jak? Bo osobiście niczego przeciwko prywaciarzom nie miał. Wręcz przeciwnie nawet. U tego i owego kiedyś jako tokarz pracował i na ten chlebek w płynie zarabiał. Jeszcze i obecnie co poniektórzy go zaczepiają i chcą, aby znów do tokarstwa wrócił, bo dobrych fachowców cią-gle brak. Ale on już swojego życia zmieniać nie będzie. Jedni dbają o własną kieszeń i tylko to ich obchodzi, on natomiast dba o to, żeby monopol spirytusowy nie zbiedniał. I nadal bę-dzie to robił, bo od tej chary się nie uwolni. Myśląc o tym zaciągnął się papierosem, a potem głęboko zaczerpnął powietrza. Po krótkiej chwili zrobił to samo. I co by mu z tego przyszło, pomyślał znów, gdyby to on miał willę, warsztat, samochód? Kłopoty same. I na gorzałę by czasu brakło. I już na przemian to zacią-gał się, to zaczerpywał powietrza. W płucach piekło go bowiem nadal i nadal brakowało mu tchu. Chciał nieco zmienić pozycję, nieco inaczej wesprzeć się o rower i w tym momencie za-chwiał się i to tak, że o mało co nie zwalił się razem ze składakiem na chodnik. Klnąc wypluł resztkę obślinionego niedopałka. Gdzie jest Debil? Jak długo jeszcze ma tu na niego czekać? Szukać nie pójdzie, bo niby gdzie? Gwałtownie zapiszczały hamulce. Spojrzał przed siebie. Na skrzyżowaniu, nieco skosem, stała ciężarówka, a tuż przed nią traktor z doczepiona z tyłu furmanką. Z furmanki z kwikiem zeskoczyła nieduża świnia. Wpadła na chodnik i pognała prosto przed siebie. W ślad za nią, nie oglądając się na nic, pobiegł traktorzysta. Nadjeżdżają-ce samochody nie mogły przedostać się przez skrzyżowanie. Zrobił się zator. Traktor podska-kiwał na zbyt szybkich wolnych obrotach. Berbelucha chciał podejść bliżej, ale po paru kro-kach zrezygnował. Nie przestawało go palić w płucach, a ta fala mdłości napływająca z głębi brzucha, narosła. Zdenerwował się. Co to, w mordę, jest, pomyślał, świnie jak psy biegają po ulicach, a mięsa w sklepach nie ma. Zdyszał się aż z tych nerwów. Nagłe szturchnięcie w ple-cy rzuciło go na rower. Odwrócił się. Tuż przy nim stał Debil. Szyjki dwóch flaszek wina jak dwa colty sterczały zza paska jego spodni. Berbelucha odetchnął z ulgą. Gdyby nie to wińsko, chyba by dzisiejszego dnia nie przeżył. Debil pełen zdumienia wpatrywał się w zator na skrzyżowaniu. – Ty, kurwa – spytał – co to zbiórka jakaś, apel poległych? – Świnia uciekła – powiedział Berbelucha. – Jaka świnia? – Z tej fury, kurwa, a chłop za nią.Debil w zdumieniu pokręcił głową. – O, żesz... – powiedział i nie dokończył.Berbelucha cały się trząsł. Wszystko, co trzeba, jest, a oni tu stoją. – O, żesz... – powtórzył Debil.Tego dla Berbeluchy było już za wiele. – Przestań już orać! – krzyknął. – Chodź zaprawić!Debil uśmiechnął się jedną połową twarzy, bo druga musiała się tylko dziwić. – Dlaczego nie – powiedział. Gdy w śródmieściu Ogromowa odbywał się pościg za świnią i gdy Berbelucha z kolegą, opodal studni z zakwestionowaną przez sanepid wodą i rozlanego łagodnie strumyczka feka-lii, już godnie, bo ze szklanki, odpijał wino marki „Wino”, w mieszkaniu Siudów szafa jed-nym bokiem odsunięta była od ściany. Siuda klęczał za szafą na podłodze. Siudowa stała w pobliżu wsparta rękami o dygoczące wciąż ze zdenerwowania kolana. – Dobrze tę dziurę zakryłeś? – spytała. – To sama zobacz. – Poldek, zrób tak, żeby znowu nie wylazł.Podniósł na nią wzrok. Jego twarz lśniła od potu. Cały zresztą był mokry. – Co ty myślisz, że wąsami tę płytę odsunie? Żeliwna jest.Siudowa wyprostowała się i podparła pod boki. Na moment pociemniało jej w oczach. – Tego jeszcze nie było. Wracam do domu, drzwi otwarte, mąż śpi, bo się zachlał, okno rozwalone na oścież, a na moich kapciach szczur siedzi i wcale nie spieszy się uciekać. – Trzeba było pomyśleć, że to kotek. – A może biała mysz?Ubodło go to. Alkoholika już z niego robi, czy co? – Radio przy tobie to głupie pudło – stwierdził. Wygramolił się zza szafy i stękając dopchnął ją z powrotem do ściany. Koszula zsunęła mu się i odsłoniła fragment pleców z ostrym jak grzebień kawałkiem kręgosłupa. Zapach potu zawirował w powietrzu. – Nie założę już tych kapci – oświadczyła. – A co, nie modne? – spytał. – To ty jesteś nie modny.I dodała rozkazująco: – Otwórz szafę!Przyjrzał jej się dokładnie i dopiero wtedy powiedział: – Widzę, że ręce masz za sobą. Nie zostawiłaś ich w pracy.Spuściła z tonu: – Boję się, Poldek. – Prosisz, czy każesz? – Proszę.Otworzył szafę i z dobrze udanym strachem odskoczył do tyłu. – Z dziesięć ich tutaj siedzi, egzekutywa się zebrała! – To szkolenie im rób! – krzyknęła. – Na co czekasz? – Nie mogę – odparł – konspektu nie mam.To może tak trwać i trwać, pomyślała. Końca nie będzie. – Podaj mi te stare pantofle bez pięt. Są na dole. – A jak nie? Czuła, że opuszczają ją siły. Jak najszybciej chciała gdzieś usiąść. – Poldek... Przyklęknął przed otwartą szafą. Podrażni ją jeszcze trochę. Sięgnął na chybił trafił po pierwszą z brzegu parę butów. – Te? – spytał. – Nie! Wyjął następną parę. – Te? – Nie! Schował wyjęte buty, wyciągnął inne. – Te? – Te. Pot skapywał mu z twarzy na podłogę. Otarł twarz rękawem koszuli. – Dawaj nogę! Posłusznie wysunęła w jego stronę bosą stopę. Niezbyt zręcznie włożył na nią but. Rozba-wiło ją to. Ale tylko na moment. Dłonie miał mokre i ciepłe jak po kąpieli. Ich dotyk był nie-przyjemny. – Dawaj drugą.Zrobiła, co kazał. Włożył jej drugi but. – Szczęście miałam – powiedziała z przekąsem – uprzejmy mi się trafił. Chciała odejść. Ale on raptem przyciągnął ją do siebie, wpakował to wilgotne łapsko pod sukienkę i zaczął głaskać jej uda. Ogarnęła ją wściekłość. W pierwszym odruchu chciała go nawet uderzyć. Ale wstrzymała się. – Jedwab, a nie kobieta – powiedział. – A tych żylaków tam nie namacałeś? – spytała. – Namacałem. Też jedwab. Tylko że z grubszej nitki. Jego ręka błądząc po jej brzuchu wpełzła teraz pod gumkę od majtek. Siudowa poczuła wstręt. – Zabieraj to łapsko – wycedziła. – A co? Przykry już dla ciebie jestem?Gwałtownie szarpnęła się do tyłu. – Śmierdzisz!Wstał z klęczek. Penis wysunął mu się spod slipek i stercząc uwierał go. – Ty też już taka róża jak dawniej nie jesteś! – Ale ja nie chlam. – Wolno mi – odrzekł – pełnoletni jestem. Podszedł do dużego stołu. Podsunął sobie krzesło. Usiadł. Podniecenie minęło. Może tylko jeszcze krew pulsowała mu mocniej w żyłach. – Dla mnie to ty ciągle w kąpielówkach po świecie biegasz – powiedziała. Chciał przełknąć ślinę, ale nie mógł. Suszyło go już. Jego język był jak kawałek papieru ściernego. Podniebienie miał szorstkie jak z ubitego piasku. – Ale zamki w drzwiach potrafię zamykać – wykrztusił.Siudowa podeszła do stołu i usiadła obok. – Dzisiaj w ogóle nie zamknąłeś! – Nie będę zamykał, kiedy jestem w domu. – Pijany do tego – dodała. Przesunął językiem po wargach. Było to tak, jakby ciągnął nim po kostropatej, wyschniętej na słońcu desce. – Ile razy ci już mówiłem, żebyś na ten stary zamek nie zamykała, sto, tysiąc, milion dwieście? Bezwiednie potarł ręką lewą skroń. Rozsiadał się tam teraz ból. I narastał. – Znowu nie mogłem otworzyć! – wybuchnął. – I co, mój ty biedaku, namęczyłeś się? – Jakbyś zgadła. – A potem zmęczyłeś się znów, podnosząc do dzioba kieliszek? Przesunął się z krzesłem w jej stronę. Już i prawa skroń zaczynała go boleć. Był to wredny ból. Pulsujący. – Chora jesteś? Piwo z kieliszka? Przez chwilę zatrzymała wzrok na jego twarzy. Wyglądał źle. Zmarszczki. Szara cera. I te włosy. Rzadkie już, przyklejone do spoconego czoła. – Odsuń się – powiedział – chuchasz na mnie. – To ty się przysiadłaś, nie ja. – Podobało mi się, to usiadłam. A ty nie zbliżaj się już więcej do mnie, słyszysz? Wzruszył ramionami. Czego ona od niego chce? Pewnie i sama nie wie, babskie nasienie. Zakasłał. Gęsta fala żrącego kwasu napłynęła mu z żołądka do gardła. Przełknął raz i drugi. Cofnęło się. A w ustach ciągle sucho. Kwaśno i sucho. Gdyby tak łyk piwa. Olśniło go. Prze-cież ma. Musi jeszcze mieć. I napije się. Zerknął na żonę. A jeśli wyrwie mu z rąk butelkę i wyleje do wiadra? Już tak robiła. Popatrzył jeszcze raz. Siedziała obok ze spuszczoną głową. Oklapnięta i jakby rozpuchła. I po co ona tak waruje przy nim? Zobaczył siatkę z zakupami. Drgnął. Zaćmę miał chyba na mózgu, że wcześniej o tych zakupach nie pomyślał. – To ma tak tutaj leżeć? – spytał.Poderwała głowę. – Co ma leżeć? – Ta siatka. Co mu jest, zastanowiła się, zachorował? Przecież kiedy się nachla, nigdy o żarcie nie woła. Taka uroda. – Zjesz coś? – spytała. – Bo ja głodna nie jestem. – Obejdzie się. – Tym lepiej. Powkładaj wszystko do lodówki. Nogi schodziłam dzisiaj. Muszę odpocząć. Wzięła torebkę i przeniosła się na wersalkę. Narzuta była zmięta, jasiek zgnieciony w bez-kształtny kłąb. Wyrównała narzutę, uklepała i przesunęła jasiek na właściwe miejsce. Siuda cały był spięty. Obserwował ją. Język jak wyschnięty wiór kołatał mu się w ustach. Usiadła wreszcie. Zapaliła nawet. Odczekał jeszcze krótką chwilę. I niby ociągając się, czując na so-bie jej wzrok, chwycił siatkę. Od tego momentu nie mógł już zapanować nad sobą. W paru susach dopadł lodówki. Otworzył i od razu się uspokoił. Miał jeszcze trzy butelki, nie sądził, że tyle. Chwycił pierwszą z brzegu i nożem zerwał z niej kapsel. Przykucnął i ukryty za otwartą lodówką zaczął pić. Nagle usłyszał: – Szukałeś czegoś w teczce z naszymi dokumentami?Zakrztusił się. – Co? – To chlanie na słuch ci już padło. Pytam się, czy szukałeś czegoś w teczce z dokumenta mi. Odpił spory łyk i dopiero wtedy odrzekł: – Dawno ich nie czytałem. Chciałem poczytać. – A może pod lampę chciałeś podłożyć, żeby się nie kiwała? – Gorzej ci? – Chyba tobie. Podłożyłeś pod lampę ważne papiery z mojej pracy. Wypił do dna. Ostrożnie, aby nie stuknąć, odstawił pustą butelkę. Coś pod tę lampę pod-kładał, to fakt. Udał jednak, że się oburza. – Ja? I szybko, aby nie dać jej dojść do słowa, wtrącił: – A abażurów nigdzie nie ma. Prędzej bym kupił puszkę śledzi w miodzie. Upchnął zakupy w lodówce. Za puszką konserwowanego groszku i kawałkiem żółtego sera ukrył pozostałe butelki piwa. Potem wolnym krokiem podszedł do dużego stołu i usiadł. Czuł się już rozluźniony. Zaraz będzie lepiej, pomyślał. Siudowa przyjrzała mu się uważnie. – Wiesz, na co ty się już nadajesz? – spytała. – No? – Na złom. – Nie wygłupiaj się. Śnisz mi się jeszcze. – Opanuj się. Ja? – A kto? Przecież, że nie nasza szafa.Najpierw naknoci, pomyślała, a potem podlizuje się. Tak jest zawsze. – Popielniczka załadowana po brzegi – powiedziała – i pełno popiołu na podłodze. Na dwie ręce chyba paliłeś? – Zanim tu przyszłaś i zaczęłaś wrzeszczeć... – zaczął. – Popielniczkę najpierw wysyp! – przerwała mu. – Dopiero potem możesz gadać. Parsknął śmiechem. Wziął popielniczkę ze stołu–ławy. Ruchy miał swobodne i pewne. Ból głowy również mijał. Czuł to. – Popielniczkę z dużego stołu też zabierz! Wziął i tę drugą popielniczkę, po czym obie wysypał do kubła na śmieci. Ona tymczasem, odwrócona do niego plecami, zdjęła sukienkę, starannie rozłożyła ją na oparciu wersalki i włożyła leżący opodal szlafrok. Siuda wrócił, ustawił puste popielniczki tam, gdzie stały po-przednio, i znów usiadł za dużym stołem. Ona usiadła na wersalce i powiedziała prawie krzy-cząc: – Ja nie wrzeszczę. – W porządku – odparł – śpiewasz. Zanim zaśpiewałaś mi na powitanie, śniło mi się, że je-steśmy nad morzem. Była noc, plaża zupełnie pusta, ja tylko w kalesonach i kapeluszu stoję na brzegu, a ty całkiem naga wchodzisz do wody. Morze szumi, a nad nami świeci księżyc. Teraz i jej zrobiło się wesoło. – Jakby mnie taką do rosołu zobaczył, od razu by świecić przestał. – Twoje córki wyglądają przy tobie jak rozmiękłe kluski – powiedział. – To i one tam były? – spytała z kpiną w głosie. – Byłyśmy we trzy?Zmieszał się. Trafił tą odzywką, że lepiej nie można. – Żrą jak na akord – odrzekł wymijająco – zady im rosną na potęgę. – Własnym dzieciom żałujesz? – zdenerwowała się. – Żryj i ty!I za chwilę: – Fachowiec od gołych bab się znalazł. A ile ty ich znowu widziałeś? Zmieszał się ponownie. Wie coś czy nie wie? W pracy miał romans. Z magazynierką. Mało co młodsza od niego. Wielka przy tym i potężna jak kloc. Gdy służba wypadała mu w dzień, chodził do niej. I tam, z tyłu za regałami, w magazynie wyrobów gotowych, robili so-bie dobrze. – Widziało się co nieco – wykrztusił. – Przeważnie we śnie – roześmiała się. – Teraz możesz tylko żałować.Uspokoił się. Nie ma obawy, nie wie nic. – Czego? – spytał. – Że nie umiałeś rozejrzeć się na boki. A jednak czasem rozgląda się trochę, pomyślał. Mimo to czuł się jej ironią dotknięty. Bo tak naprawdę przecież to żył jak w kieracie. Z pracy do domu, z domu do pracy. A w domu też wieczna harówka. Ona tymczasem zdjęła pantofel, wysunęła przed siebie bosą nogę i przyjrzała się stopie. – Fajtłapowaty zresztą byłeś Polduś zawsze – powiedziała. – Dlatego, że nie ganiałem jak głupi za babami? – Dlatego i nie dlatego.Wysunęła drugą nogę i znów przyjrzała się stopie. – Diabli cię zresztą wiedzą? Zmienny byłeś zawsze jak pogoda. I jesteś.Wysunęła obydwie nogi i przyjrzała się obydwu stopom. – Miałaś ciekawiej – zakpił. – Co najmniej paru mężów w jednym człowieku.Nie zwróciła uwagi na to, co powiedział. Zupełnie, jakby nie dosłyszała. – Kiedyś mogłam chodzić od rana do wieczora – odezwała się po chwili – a teraz bolą mnie stopy. Lewa nawet spuchła. Uniosła lewą nogę, popatrzyła. – I jakieś guzy porosły.Uniosła prawą. – Tu też. A przecież nigdy ciasnych butów nie nosiłam. – Kiedyś – wtrącił – to ja miałem włosy jak kopa siana.Nadal nie zwracała na niego uwagi, wciąż przyglądając się swoim nogom. – Wszystko przez tę wilgoć – stwierdziła. – Co? Przerzedziły mi się włosy? – spytał.Wsunęła obydwie stopy w pantofle. Z ukosa spojrzała na męża. – Czy ty zupełnie przytomny jesteś? Nogi mi się popsuły.Zamyśliła się na moment. – Myśmy jeszcze nigdy nie mieli suchego mieszkania. To dlatego. – Żaba przez cały czas ma mokro – zachichotał – a żyje. I nawet podskoczyć potrafi.Siudowa przez jakiś czas nie odzywała się. Patrzyła na męża. Zaniepokoił się tym. – Pobrudziłem się gdzieś? – spytał. – Zastanawiam się, którędy ci rozum wyciekł? Uszami czy nosem? – Łupież mam – odrzekł – może złuszczył się jak u ciebie?Poderwała się na moment z wersalki. – Co? Ja mam łupież? Widziałeś? – Człowiek zawsze musi coś mieć. – Nie wykręcaj się! Dobrze? – Po kim ty masz to gadanie? – podniósł głos – chyba nie po mnie? – Nie wiedziałeś? – zakpiła. – Po dziadku. Dziadek na jarmarkach handlował. Przepo-wiednie sprzedawał. – To ciesz się. Możesz mieć okazję. – Do czego? Pleciesz coś jak potłuczony. – Widziałaś czołg? – Sterczy jak pryszcz pośrodku miasta. Co tu ma piernik do wiatraka? – Zgłoś się, gdzie trzeba, może mowę dadzą ci palnąć na otwarcie czołgu? – Mnie? – odparła. – Ty chyba już z innej planety jesteś? Mowę wygłosi jakiś ważniak, który ma hopla na punkcie czołgów. Przyjdzie na otwarcie, powie, co ma powiedzieć, i pój-dzie na bankiet. Wymownie popukał się w czoło. – Daj spokój, ważniak na bankiet? Tutaj progi za niskie dla niego. Dla przyzwoitości po-gada parę minut z naszymi ważniakami i zmyje się służbową lukstorpedą, z kwiatami w ręku i z prezentem w bagażniku. Przerwał na chwilę. – Parę beczkowozów by za te pieniądze kupili, bo szamba się wylewają i gównem całe już miasto prześmiardło. A jeśli beczkowozy im nie pasują, to przynajmniej jeden stary dom by wyremontowali. – Nie wysilaj się, Poldek. Mnie takie coś już nie bierze. Nerwy porosły mi skórą. Jakbym podeszwy miała na nich. Podeszła do okna. Wpatrywała się w ulicę odwrócona do niego plecami. – A mnie jeszcze bierze – powiedział ze złością – i szlag mnie trafia, kiedy o czymś takim słyszę. – Dlatego pijesz? – Piję, piję – powtórzył. – Ty jeszcze nie widziałaś takiego, który pije. Milczała. A jego znów wzięła chęć na piwo. Siła wyższa, pomyślał. Ona nadal wgapiała się w ulicę. Skorzystał z tego i cicho przemknął do lodówki. Wyjął butelkę. Otworzył. – Lato się już kończy – powiedziała z żalem – a myśmy jeszcze nigdzie nie byli. Wrócił na poprzednie miejsce. Napił się. Rękę, w której trzymał piwo, ukrył pod stołem. – Za to Małgosia – odezwał się głośno – z tym swoim tłustym bykiem była w Bułgarii! – Ktoś musiał przypilnować im dziecka. – Małgośka mieszka z teściami – wybuchnął – a dzieckiem, jak co do czego, my się zaj-mujemy! Nie rozumiem tego. – Ja też – odparła – ale to i tak przecież niczego nie zmieni. Łapczywie podniósł butelkę do ust. Ona w tym czasie powoli odwróciła się twarzą do izby. Spostrzegła, że raptownie chowa coś pod stołem. Pije znów. I wydaje mu się pewnie, że ona tego nie widzi. – Ja już inaczej nie umiem, Poldek – powiedziała. – Do tej wycieczki – odrzekł – też tylko my dołożyliśmy. Oni nie dali ani grosza. – Nie mówmy już o tym – skwitowała. – Po co przelewać z pustego w próżne. Przysiadła na parapecie. Czekała dziś na prezesa Stokłosę do wpół do czwartej. Chciała mu osobiście wręczyć ów nieszczęsny raport. W końcu, tak jak sobie życzył, położyła raport na jego biurku. A jutro wcale nie będzie zdziwiona, jeśli Stokłosie raport już do niczego się nie przyda. Bo maszynę załatwił gdzie indziej i to lepszą niż te, które są u nich na stanie. Zresztą, co to ją już teraz obchodzi? Murzyn zrobił swoje, Murzyn może spać spokojnie. – Mnie się już nigdzie nie chce jechać – powiedziała. – Wszędzie tłumy ludzi. W pocią gach tłok jak w beczce. Siuda ukradkiem pociągnął łyk. – Nad morze. – Żebyś mi nago kazał się kąpać? – zaśmiała się. – Wszedłbym z tobą do wody. – Bez kalesonów? – Bez. Za to w kapeluszu. – Przecież ty wcale nie masz kapelusza. – To co? Załatwiam wyjazd nad morze i kupuję kapelusz. Ogarnął ją smutek. Urlopu już mało co zostało, pożyczki nie pospłacane, a temu morze w głowie. – O czym my w ogóle mówimy, Poldek? – O życiu. – Nieprawda. Sny sobie opowiadamy. – To też jest życie. Zmarłym śnią się tylko robaki. Gwałtownie schylił się. Butelka o mało nie wyślizgnęła mu się z ręki. Chwycił ją w ostat-niej chwili. Siudowa zirytowała się. – Co ty wyprawiasz? I dlaczego tak dziwnie siedzisz? – Tak mi wygodniej. – Udałeś się rodzinie. Myślisz, że nie wiem, co robisz? – A co mam robić? Siedzę, gadam i nic więcej. – Na kilometr słychać, jak ci w gardle gulgocze. Wyprostował się. Wolną ręką uderzył w stół. – Co to napić się już nie mogę? Pić mi się chciało! – To postaw, do cholery, piwo na stole, weź szklankę i pij jak człowiek!Wydobył butelkę z ukrycia i na parę chwil uniósł ją do góry jak sztandar. – Ale szklanki nie wezmę – powiedział – co to, to nie. Z butelki jest lepsze, cieniej idzie. Wstała z parapetu. Odwróciła się plecami do niego. – Wolę już patrzeć na ulicę niż na ciebie – powiedziała. – Jedno piwo bez przerwy piję – odrzekł. – Lepiej nie odzywaj się do mnie. – Właśnie o tym myślałem. Milczę jak grób. Z ulicy dobiegł stukot kopyt końskich. „K`sobie, Kasztan, k`sobie”, nawoływał ochrypły, męski bas. – Tumidajowie przechodzą na napęd konny – powiedziała – rumaka już im przyprzęgli do samochodu. Siuda ożywił się. Znudziło mu się już to milczenie. – W mordę mu dała – wtrącił. – Dzisiaj? – Jak się zapoznawali. Wita się z nią, Tumidaj, mówi, a ona go w pysk.Odwróciła się na chwilę. – Opanuj się. Ten kawał ma brodę na kilometr. Nawet twój wnuczek go opowiada. – To powiedz coś nowszego. – Cicho bądź! Wsparta o parapet wychyliła się z okna. Zastukały kopyta. – Jadą już – powiedziała. – Tumidajowa została z tyłu. Szuka czegoś z nosem przy jezdni. Odgłos kopyt ucichł. – Zatrzymali się – mówiła dalej. – Tumidaj wysiadł z tego wraka i idzie do niej. – Boi się pewnie, że żona mu w kanalizację wpadnie. – A może coś zgubiła? Bona dolarowego albo grzebień. – W chamskim sklepie butelka wódki. I batonik by jeszcze miała.Napił się. – Co powiedziałeś? – spytała. – W Peweksie za jednego bona butelka wódki i batonik.Wychyliła się jeszcze bardziej. Nieomal położyła się na parapecie. – Wracają już. Idą do samochodu.Siuda zabrał piwo i zbliżył się do niej. – Zobaczył nas – powiedziała – patrzy tu. – A co cię inżynierek obchodzi? Nie będzie ten, to będzie inny.Objął żonę wpół i też wychylił się z okna. Ale ona wyrwała mu się i zeskoczyła z parapetu. – Odczep się – powiedziała – to piwo brali pewnie ze zgniłej beczki.Zaczął się śmiać. – Gdzie ty teraz zobaczysz drewnianą beczkę? Wszystkie jak jedna są aluminiowe. – Wobec tego to musiało być stare aluminium. – Mylisz się – odrzekł z powagą – tak tylko śmierdzi stare szkło.Teraz on przysiadł na parapecie i podniósł butelkę do ust. – Nie chlaj w tym oknie, cholero! – krzyknęła – widać cię!Pił jeszcze chwilę, potem przestał i odezwał się spokojnie: – Wyjrzyj. Tumidajów już nie ma. Nie tu dają.Siudowa aż trzęsła się ze złości. – Dzisiaj na noc rozkładasz sobie łóżko polowe. Nie będziesz spał ze mną.A jemu, dla odmiany, było coraz weselej. – W tej sytuacji – powiedział – muszę się jeszcze napić.Jedną ręką podparł się pod bok, jakby grał na trąbce, a drugą podniósł butelkę do ust. – Bydlak! Chwyciła go za koszulę. Szarpnęła. Rozległ się trzask. Coś naderwało się, albo naddarło. Zrezygnowała. I tak nie ściągnie go z parapetu. Nie ma siły. Podrze mu tylko koszulę. Siuda przestał pić, otarł dłonią usta. – Trochę piwka – powiedział – i od razu człowiekowi jaśniej w oczach się robi. Nie odrzekła już nic. Przeniosła się na wersalkę. Drżącymi od tłumionej złości rękami wy-dobyła papierosa i zapaliła. On też odszedł od okna. Zatrzymał się obok dużego stołu. Napił się. – Zdrowie twoje w gardło moje – oświadczył radośnie. – Rzucę czymś w ciebie! – krzyknęła – Stul się!Usadowił się wygodnie przy stole, założył nogę na nogę. – Tam, gdzie siedzisz, stało biurko Pameli, takiej samej zarazy jak ty.Zaciągnęła się nerwowo. O, Boże, pomyślała, on znów zaczyna. – Tędy, jak duży stół – powiedział – rozciągała się drewniana barierka. W barierce była jakby furtka, zamknięta przed interesantami. Moje biurko stało blisko biurka Zielonki. Tutaj gdzieś – pokazał ręką – siedział Jankowiak, a tam Kurtyba. Zamknęła oczy. Całym wysiłkiem, na jaki ją było stać, wstrzymywała się, żeby nie krzy-czeć. – A tam – pokazał ponownie – w dębowej donicy stała palma. Przywiozła ją jedna zrefor-mowana dziedziczka. Zabraliście mi wszystko, powiedziała, to weźcie i tę palmę. Minęło z miesiąc i Zielonka mówi, że to wcale nie jest palma afrykańska, tylko chińska. Bo całkiem pożółkła od tytoniowego dymu. Siudowa nie mogła już wytrzymać i wybuchnęła: – Więc w ramach przyjaźni polsko–chińskiej przekazaliście ją do komitetu powiatowego! Tysiąc razy już to słyszałam! Zgasiła papierosa i demontracyjnie zasłoniła uszy rękami. On zaś kontynuował dalej: – Barak w czasie pierwszej wojny światowej zbudowały wojska niemieckie. Był w nim skład trumien. Z początku nic się nie działo, ale w parę miesięcy później podeszli Rosjanie i zaczęli tłuc z armat, ile wlezie. Trwało to z tydzień. Potem zmieniła się linia frontu. Gdyby nie to, z miasta zostałaby tylko kupa smrodu i szansa dalszego rozwoju. Zerknął na żonę i pociągnął łyk. – Potem barak jak dziwka zmieniał właścicieli. Ale na parę lat przed drugą wojną sytuacja się ustabilizowała. Była tutaj Liga Morska i Kolonialna. „Tylko patrzeć, Polduś – mówił oj-ciec – jak zafasujemy kawałek czegoś na południu. Wtedy od razu pakujemy manatki i wy-jeżdżamy. Palić w piecach nie będzie trzeba, a banany i daktyle będą za darmo”. Za Hitlera natomiast były w baraku magazyny Meinla, kraty w oknach i wartownik. Szczury pod karą nagłej śmierci miały wstęp wzbroniony. Polacy tym bardziej. Przechowywano tu produkty mączne, tłuszcze i papier higieniczny. Ale na Wielkanoc czterdziestego trzeciego, kiedy pa-liło się warszawskie getto, przywieziono nagle pomarańcze. Cała ulica przeszła ich zapachem. Przyjechały na dwóch ciężarówkach. Staliśmy z chłopakami patrząc głodnymi oczami, jak wnoszą je do baraku. W pewnej chwili któraś ze skrzynek pękła i kilka pomarańcz potoczyło się na jezdnię. Jedną z nich podniosłem i uciekłem. Odbiegłem kawałek i pożarłem razem ze skórą. Na dworze byłem jeszcze ze dwie godziny, ale zapach nie zniknął. Ojciec spytał, skąd miałem pomarańczę. Bałem się przyznać, że ukradłem, więc powiedziałem, że dostałem od Niemców. Ojciec wyciągnął pasek ze spodni i zaczął mnie tłuc. Krzyczał, że niczego nie wol-no mi od tych bydlaków brać. Powiedziałem, że to nieprawda, że ukradłem. „Nie kłam” – krzyknął ojciec i dalej bił. Uratowała mnie matka, a on w niecały miesiąc później wpadł w łapance. Zamyślił się. Trwało to trochę. – Teraz z łaski prezesa spółdzielni ogrodniczej mieszkają tutaj państwo Siudowie. Dwa lata temu obchodzili srebrne wesele. Dwadzieścia siedem lat zgodnego pożycia, z tego piętna-ście oczekiwania na własne em trzy. Do niedawna było tu biuro magazyniera. Etat zlikwido-wano, magazyn jest gdzie indziej, a prezes zgodził się na kocią łapę wypożyczyć izbę swojej zasłużonej pracownicy. W dalszej części baraku, gdzie kiedyś były trumny, a później stały dwie kieszonkowe żaglówki z dykty, wciąż znajdują się przeterminowane chemiczne środki ochrony roślin, nikomu już niepotrzebne. Stuknął butelką w stół. – Skończyłem już – krzyknął – odsłoń żagle!Ale ona nadal przysłaniała uszy. – Koniec już, kropka! – krzyknął jeszcze głośniej.Teraz usłyszała. Poczuła, że zdrętwiały jej ręce. Zaczęła je rozcierać. – Zadowolony jesteś? – spytała. – To nie ja wymyśliłem ten barak. – Razem uzgodniliśmy, że mieszkanie zostawimy Lusi. – To raczej ty uzgodniłaś sama ze sobą, a ja dowiedziałem się tylko o tym. – Nieprawda. Przynajmniej na rok wcześniej było ustalone, że jeśli Lusia wyjdzie za mąż, zostawimy jej mieszkanie. – I co z tego? Doskonale mogliśmy mieszkać razem.Popatrzyła na niego. Kpi z niej czy rzeczywiście tak myśli? – Co? W tym jednym pokoju z sionką przerobioną na kuchnię, gdzie wchodzi się prosto z dworu? – Pokój ma dobrych dwadzieścia metrów powierzchni mieszkalnej. – Młodzi nie muszą mieć starych na karku! – Guzik prawda. W końcu ich tapczan i tak mało co skrzypiał. – To miał być dowcip? – Dlaczego nie? Pod tym względem twój zięć musi być całkiem do niczego. Nawet żarów-ki nie potrafi wkręcić. – Dziewczyna spodziewa się dziecka, a ten tu głupoty gada! – Dla mnie – odparł z ironią w głosie – to on nadaje się tylko do noszenia spodni. I to na wsi. Napił się. – A do czego ty się nadajesz? No! Do czego?Siuda zastygł z otwartymi ustami. W jego oczach pojawiło się zaniepokojenie. – Chodzi ci o mieszkanie? – Być może? Ale nie tylko o to. – A o co jeszcze? – Długo by mówić.Zniecierpliwił się. – Powiedz wreszcie! – Telepiemy się przez to życie jak kulawy ze ślepą. Chyba wystarczy. – Mogłaś nie wychodzić za mnie! – Małgośka była już w drodze. Nie pamiętasz? – Tylko tyle? – Kochałam ciebie.Siuda uśmiechnął się gorzko: – A teraz? – Teraz to już nie to samo, Poldek. Teraz jest inaczej. – Nie dla mnie. – Teraz już żyć bez siebie byśmy nie mogli. A wtedy była to miłość bez żadnego zastanowienia. Pomyślała chwilę. – Prawdziwa miłość.Zwiesił w zadumie głowę. Wyraźnie posmutniał. – Człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Nawet do ciasnych butów. To masz na myśli? – spytał. I jej również zrobiło się trochę niewyraźnie. – Teraz też kocham ciebie – powiedziała cicho – tylko że to już inna miłość. – Przymusowa jak roboty za Niemców. – Tamto już dawno minęło, Poldek. – Zawsze można zacząć od nowa. – Tak mówisz? Parę dni temu biegłam do autobusu, nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Myślałam, że umrę, tak mnie zatkało. – Przemęczona jesteś, Elu. Pięćdziesiąt metrów zresztą to kawał drogi. – Kogo ty chcesz czarować, Poldek. Lepiej przejrzyj się w lustrze. – Po co? Mamy niedobre lustra. Całe w zmarszczkach. – I zębów też nam przybyło – roześmiała się – tych sztucznych. – Dla mnie wciąż jesteś piękna i pociągająca.Uniósł się z krzesła i przez kilka chwil z pewną przesadą przyglądał się żonie. – A już figurę masz jak dwudziestka. – Dwudziestka plus trzydziestka. – Pamiętasz – spytał siadając znów – jak na wiosnę ten młody cię gonił? Stoję po drugiej stronie ulicy, a on przebiega przez jezdnię, mało nóg nie pogubi. – Wyminął mnie, popatrzył i mówi: „Przepraszam, pomyliłem się”. – No i widzisz? Na młódkę mu wyglądałaś. – Miałam wtedy na nogach te ładne pantofelki na pół słupku. – Oddałaś je Lusi. Wiem. – Podobały jej się.Uniósł nieco butelkę i za moment postawił. Pusta już była. – Niedługo pooddajesz im nawet majtki – powiedział. – Poldek?... – Czego znów? – Do łazienki muszę. – Chyba do ustępu? – Poczekasz na mnie pod drzwiami? Boję się. – Ogoniastych?Zniecierpliwiła się. – Nie wymawiaj już tego słowa przy mnie! Idziesz czy nie? Zerwała się z wersalki. Siuda wstał również. Wyjął z kieszeni chusteczkę i głośno wytarł nos. – Trafiło ci się – powiedział – bo i ja też muszę. Wykonał przesadnie zapraszający gest ręką i puścił ja przodem. Wyszli na korytarz. Było tu chłodno i mrocznie. Śmierdziało pleśnią. Ale na ów smród nakładał się jeszcze zastarzały zapach chemikaliów. Przystanęli przed wejściem do umywalni. – Kto wchodzi pierwszy? – spytał. – Ale jak chcesz – dodał – to możemy razem. Dwa oczka są przecież. – Zgłupiałeś? Idź pierwszy. Potem poczekasz tu na mnie. Kiwnął tylko głową i za moment zniknął w umywalni. Dopóki siedział, było jeszcze jako tako. Teraz jednak, gdy przeszedł tych parę kroków, wydało mu się, że pęcherz rozerwie się w nim jak granat. Dopadł sedesu i parę długich chwil kiwał się nad nim. Ulżyło mu. Opustoszał jakby. Wyszedł na korytarz. Teraz ona bez słowa wpadła do środka. A jego znów mdliło. Może niezbyt wyraźnie, za to cienko i przenikliwie. O dzisiejszym dniu nie chciał myśleć. Zresztą zbliżał się już wieczór, potem będzie noc, a rano może o wszystkim zapomni. Szczeknęła dźwignia od rezerwuaru i rozległ się łoskot spływającej wody. Odsunął się od drzwi, żeby znów puścić żonę przed sobą. Weszli do izby. Ona od razu skierowała się ku oknu. On podszedł do lodówki i wyjął ukrytą za kawałkiem żółtego sera ostatnią butelkę pi-wa. Otworzył i natychmiast się napił. Wolnym krokiem przeszedł na środek izby. – Bałam się już, że poszedłeś – odezwała się. – Tak cicho było na korytarzu. – A co? – spytał. – Miałem ci może Kongo tańczyć pod drzwiami? – Kongo? – zdziwiła się. – Nie słyszałam o takim tańcu. – Przyjęliśmy nowego do pracy. Dojeżdża sto kilometrów, z tego pięćdziesiąt wołami. Mówił, że u nich w remizie Kongo na zabawach tańczą. Pokazywał nawet. – Raz ci już uwierzyłam. Dwadzieścia siedem lat temu. Więcej nie muszę. – Nie wierzysz? – zawołał – to zaraz się przekonasz. Postawił piwo na stole, potem zaklaskał w dłonie i zaczął tańczyć. Siudowa odwróciła się od okna. Było to coś pośredniego między charlestonem a stepowaniem. – Poldek, do cholery, co ty wyprawiasz? – Kongo ci tańczę.Usiadła na parapecie. – Pęknie ci coś jeszcze, opamiętaj się.A on jeszcze bardziej przyspieszył tempo. – Spokojna głowa! – odkrzyknął. – Dla mnie to pestka. – Jeżeli tak, to staraj się. Może gdzieś do baletu cię przyjmą.Nadal wywijał nogami, ale jakby trochę wolniej. – Nie teraz – odrzekł. – Poloneza opanuję pod Międzynarodówkę, dopiero wtedy.Wyglądał tak śmiesznie i żałośnie zarazem, że w końcu ją to zdenerwowało. – Dosyć już! – krzyknęła – zobacz, ile tu kurzu! A w ogóle to skończ już z tym piwem, bo zwariuję. On też już miał tego tańca dosyć. Coraz wolniej wywijając nogami dotarł do stołu i zmę-czony zwalił się na krzesło. Otarł pot z czoła i z radością dopadł butelki. – Dobrze, że jeszcze mam co pić – powiedział – bo inaczej w szwach bym się porozsychał. – Mogę wodą cię polać, jak chcesz? – A po co? Wypiję tych parę butelek i fertig.Ruszyła w jego stronę. – Co? Co? Co ty powiedziałeś? – Na żartach się nie znasz? – odparł dysząc jeszcze. – Ostatnią butelkę już piję.Usiadła obok niego. – Jeżeli jeszcze raz podejdziesz do lodówki, to chyba cię zamorduję. Dywan przecież ma-my zanieść. – Jaki znów dywan? – Inni ludzie też mają sklerozę, ale u ciebie to już szczyty. Ten nowy. Umawialiśmy się wczoraj. – Małgosia dostała pralkę automatyczną i lodówkę. Lusia telewizor, a teraz znów dywan. Wkładów na mieszkania nie liczę. – A kto ma im pomóc, jak nie my? – Nam nikt nie pomagał, żono. Ani Bóg, ani diabeł. Podniósł butelkę do ust. Wypił do końca. Świat wydał mu się teraz łagodny i przytulny, jak gruba kołdra. Gdyby mógł wyskoczyć do „Zakątka” i wypić setkę zimnej wódki pod śledzika, byłoby jeszcze piękniej. Ale w „Zakątku” wódkę podają przeważnie ciepłą, a i ze śledziami też już od dawna krucho. Na wybrzeżu podobno śledziowy urodzaj, a tutaj klops. Nie ma czym ryb porozwozić po kraju. A łowić trzeba, bo plan połowów to sprawa święta, nie wolno go nie wykonać. Więc ryby gniją i żeby nie śmierdziały, trzeba je zakopywać w piasku. Na szczęście piasku na wybrzeżu nie brak, zatem i połowy mogą przebiegać rytmicznie i bez przeszkód. Melancholijnie popatrzył na butelkę. Z pustego, niestety, to i Salomon nie naleje. Podniósł się. Z rumorem odsunął krzesło. Siudowa natychmiast też wstała. – Stój! – krzyknęła. – Gdzie idziesz? – Jak to gdzie? – powtórzył. – Piwa już nie mam, wody się napiję. – Na leczenie cię oddam. Postanowione już!Zaśmiał się: – Pod warunkiem, że będzie to sanatorium. Najlepiej w górach.Przeszedł do części kuchennej, zaczerpnął garnczkiem wody z wiadra i zaczął pić. – Pan Bóg cię jeszcze pokarze – powiedziała – zobaczysz. Podeszła ponownie do okna. Na ulicy wyraźnie zmalał ruch. Wolno napływał zmierzch. Ich strona tonęła w cieniu. Siuda wrócił do stołu. Garnczek z wodą postawił przed sobą. – Pamela też tak się gapił – powiedział.Nie odzywała się. – Ulica była wtedy wybrukowana kocimi łbami. A na niej pełno chłopskich furmanek i końskiego łajna. Która to już godzina, pomyślała? Zerknęła na zegarek. Dopiero wpół do szóstej. Lusia ma wrócić około siódmej. Pojechała z mężem do Warszawy szukać łóżeczka dla dziecka. Roz-wiązanie już blisko. Parę tygodni zaledwie. – Stał tak samo jak ty – powiedział – dłubał zapałką w zębach i mówił. „Znowu do miasta tych orczyków nagnało. Gnojem nawet w biurze śmierdzi. Zamiast na babach leżeć albo wódę chlać, tłucze się to cymbalstwo po urzędach i ludziom pracy, pracować nie daje”. Odetchnęła głęboko. Zaczynała już pachnieć maciejka. Bardzo lubiła ten zapach. – Najmocniej tu pachnie o zmierzchu – odezwała się półgłosem – i w powietrzu jest już wtedy jakby mniej spalin. – Co ci tak pachnie – zachichotał – tamto łajno czy Pamela?Odwróciła się gwałtownie. – Kwiaty tak pachną, głąbie! – To odwrotnie niż z pijakami. Pijak najmocniej pachnie nad ranem.Popatrzyła na niego z wyrzutem. – Całe mi życie zmarnowałeś, Poldek. – Mnie za to wszystko poszło jak z płatka. – Wiesz, jaki ty jesteś? – Wal jak pod płotem. Ulżyj sobie.Zachciało jej się zapalić. Papierosy zostały na wersalce. Poszła tam. – Judzi, mąci – powiedziała przypalając papierosa – a jak przyjdzie co do czego, to uszy po sobie. Przez chwilę przyglądał się jej, jak pali, powiedział z dobrze udaną troską: – Powinnaś prześwietlić sobie płuca. – Spadnij już ze mnie, dobrze? – Dbam tylko o twoje zdrowie.Podszedł do niej, sięgnął do paczki z papierosami. – Można?Podsunęła mu papierosy. – A bierz! Bierz!Zapalił, usiadł na drugim końcu wersalki. I ledwie się zaciągnął, zaczął kasłać. – Wiesz, jak ty wyglądasz z tym knotem w gębie? – spytała. – No? – Jak połówka zza krzaka w czasie deszczu. – Wiersze powinnaś pisać – stwierdził. – Raczej ty. Dawno już w głowie poprzesuwały ci się meble. – Za to u ciebie – zakasłał znów – nie drgnęło nic. – Najpierw Fortecki siadł mu okrakiem na mózgu. – Zaraz – spytał – niby komu miał usiąść? – Siudzie Leopoldowi, znasz takiego? – Kiedyś słyszałem o nim, ale już nie pamiętam gdzie. – A teraz resztę rozumu wypłukujesz sobie wódką!Pokręcił głową i w zdumieniu rozłożył szeroko ręce. – Ja tylko dla zdrowia płuczę sobie cały organizm. To wszystko.Podszedł do stołu, wziął garnczek i napił się wody. – Teraz niestety wodą. A to wskazane nie jest, bo grozi rdzą. – To on i ten Pamela tak cię rozchlali.Siuda uderzył pięścią w stół. – Ty Forteckiemu Pamelą gęby nie wycieraj!Wrócił na wersalkę, zaciągnął się, ale bez skutku, bo papieros zgasł. – Forteckiego zawsze będę szanował – oświadczył. – Tak cię skołował, że teraz jesteś ni pies, ni wydra.Rozgniótł wygasłego papierosa w popielniczce. – To były piękne lata, robota aż kipiała – powiedział. – Byłam w piątym miesiącu ciąży i do tego bez ślubu. Mieszkać nie było gdzie, chyba że matce zwalić się na głowę. A on jeszcze teraz cały w skowronkach. – Wziąłem z tobą ślub czy nie wziąłem? – Wziąłeś. Zmusiłam cię w końcu. – Fortecki załatwił nam mieszkanie czy nie załatwił? – I nie tylko – uśmiechnęła się ironicznie. – Bo jeszcze zgodził się być świadkiem. Pan Fortecki. – A co? Miałem brać byle kogo? – I na ślubie pomyliło ci się. To na niego patrzyłeś jak na pannę młodą. Nawet matka py-tała, kim jest ten kulawy, że Poldek tak skacze koło niego. „Naganiacz, mamusiu, powiedzia-łam. Chłopów do kołchozów nagania, a Poldek szczeka u niego”. Zerwał się na równe nogi. – Kłamiesz! – krzyknął. – Matka już wcześniej znała Forteckiego, uszyła mu parę koszul. Usiadł znów. – Ale na ślub przyszedł w brudnej – odparła – i w takim krawacie, jakby go krowa na nim przyprowadziła. Wyjęła z paczki kolejnego papierosa i zaczęła zmiękczać go w palcach. – Przyszedł jak z łaski, bo nawet żony nie wziął ze sobą. – To był zwykły dzień, środek tygodnia. Wypił kielicha, pożegnał się i pojechał w teren. – No pewnie – powiedziała przypalając papierosa – bo co taki Siuda dla niego znaczył. – Wózek dla Małgośki dał nam w prezencie, a wcale nie musiał. Mógł kupić coś tańszego. – Fortecki to stary cwaniak. Takiego osła do roboty jak ty to długo trzeba ze świecą szukać. – Skończyłaś?Ale ona ani o tym myślała. – Mieszkanie. Pokoik jak pięć minut, a kuchenka jeszcze mniejsza. – Chyba wścieklizny się dzisiaj najadłaś. – Do ślubu jeszcze z tydzień, patrzę, a mój Polduś na czterech idzie. Przestraszyłam się. Przedtem przecież takiego nigdy cię nie widziałam. „Jest piękny pokój z kuchnią w murowa-nym domu – bełkoczesz. – Sprawa przeprowadzona przez bufet”. Zaciągnęła się i intensywnie wpatrzyła w męża. Siuda przez chwilę wytrzymał jej wzrok, potem spuścił oczy. – Dopiero później dowiedziałam się, że wziąłeś od matki zegarek jeszcze po ojcu i sprze-dałeś, bo Fortecki kazał ci postawić kolację. – Nikt mi nie kazał! – krzyknął. – Fortecki powiedział tylko, że lepiej będzie zaprosić tego cepa z kwaterunku i sprawę przeprowadzić przez bufet. Nie mogłem zgodzić się, żeby to on stawiał. Ale i tak stawiał, bo u mnie szybko pusto się zrobiło. Wstał, przeszedł parę kroków. Zaraz jednak wrócił i zatrzymał się obok niej. – Za to mieszkaliśmy jak w parku. Dookoła był piękny ogród. – I wszędzie pachniało kwiatami – podchwyciła – co, Polduś?Zaskoczyło go to. Co ona kombinuje, pomyślał. – Bzów było dużo, to fakt – powiedział. – Gównem śmierdziało, ocknij się! Pod każdym drzewem była mina. Wszyscy załatwiali się, gdzie popadnie, bo w ustępach nawalone pod sam szczyt. Strach nawet wejść. A studnia nie dalej niż dziesięć kroków od ustępów. Nie wiedział, co odpowiedzieć. W końcu odrzekł: – Nieprawda. Ze dwadzieścia metrów było przynajmniej. Parsknęła śmiechem. – Co ty chcesz udowodnić, że przyznano nam willę jednorodzinną?Zadreptał niecierpliwie w miejscu. Pijawkę ma w domu, nie żonę. – Ostatecznie dało się mieszkać – powiedział – chyba zgodzisz się z tym? – No pewnie. Był luksus, jak nie wiem co. W ścianach dziury na wylot, futryny popróch-niałe, drzwi ledwie się trzymają, piec dymi, bo komin ciągle się zatyka, a w sąsiednich miesz-kaniach złodzieje i pijacy. – Inni – oburzył się – nawet i takich mieszkań nie mieli! – Ale tobie załatwiał Fortecki, rozumiesz? I sam przecież pracowałeś w prezydium. – Przyczepiłaś się do mnie jak rzep do majtek. – Zrobili cię na szaro, Poldek. Niestety. – Sama wgapiałaś się w Forteckiego jak wół w malowane wrota. Pan Fortecki to, pan For tecki tamto. Zadreptał znów. Potem przeszedł ze dwa kroki i usiadł przy dużym stole. – Przedrzeźniałam tylko ciebie. Nic więcej – powiedziała. – Na randki też się z nim umawiałaś. Spotykaliście się w parku. Chyba nie możesz zaprze-czyć. – Nie spotykałam, a spotkałam. I to przypadkiem. I ty wiesz o tym dobrze. Byłam z Mał-gośką na spacerze, a on wyszedł z wydziału przekuśtykać się trochę dla zdrowia. Dopiero teraz spostrzegła, że i jej papieros dawno już zgasł. Wrzuciła niedopałek do po-pielniczki. – Coś jeszcze? – spytała. – Nic. – Byliśmy parą głupków. Teraz chociaż ja jestem inna. – I jaka miła do tego – dodał. – W tym pekinie nikt o nic nie dbał. Brud, ciągle gdzieś dach przecieka, wszędzie pełno śmieci. Szmaty, garnki, połamane dziecinne wózki, dziurawe miednice, potłuczone szkło. – Gdzie są ludzie, tam zawsze są śmiecie. Nie wiedziałaś? – A mój naiwniak – spojrzała na niego – uparł się, żeby te rupiecie posprzątać. – Czas ci się zatrzymał, kobieto! To było więcej niż ćwierć wieku temu. – Zacząłeś biegać od mieszkania do mieszkania, szukając chętnych do pomocy. Nie ruszył się nikt. W końcu kupiłeś łopatę i sam zacząłeś kopać dół na te śmiecie. A oni powyłazili ze swoich nor, śmieli się i przyglądali ci jak małpie. Wzruszył ramionami. Radio zawsze można wyłączyć, ale kobiety nigdy. – Telewizji wtedy jeszcze nie było – zakpił. – Kazałam ci natychmiast przestać, pamiętasz? Bałam się, że któregoś przejedziesz łopatą i wtedy oni cię zabiją. Przypomniał sobie tamtą niedzielę. Ela szarpie go za rękaw, twarz ma wykrzywioną stra-chem, włosy rozpuszczone. Odgrażał się, bluźnił na nich pod nosem, ale żeby uderzyć kogoś łopatą? Nie zrobiłby tego. Też się bał. – Wyglądałaś jak wariatka – powiedział – aż trudno było cię poznać. – A z ciebie – odparła – to był taki porządny dzidziuś, że chciałeś z powrotem zasypać to, co wykopałeś. – Nieprawda! – oburzył się. – Chciałem zasypać tylko trochę, żeby przynajmniej dzieci mogły mieć piaskownicę. – Święty Mikołaj się znalazł. Te ich gnojki zrobiły sobie tam bunkier. Wino w nim chlały i papierosy kurzyły. – Coś ty? Bawili się w złodziei i milicjantów. Tylko tobie wydało się inaczej. – Co ty wiesz? Ciebie wiecznie nie było. Na noc wracałeś do domu. – Ktoś musiał pracować. – To według ciebie – podniosła głos – ja nie robiłam nic? – Wcale tak nie myślałem – stonował – ty robiłaś swoje, ja zarabiałem na chleb.Ona jednak wcale nie zamierzała skończyć. – Zimą szparami nawiewało śnieg, a oni ukradli nam węgiel. Wyłamali deski w komórce i zabrali jak swój. Małgośka miała dopiero parę miesięcy. – To było moje zmartwienie, zapomniałaś już? U matki krucho było z opałem, pożyczyłem tylko kilka kubełków. Wychodziłem więc w nocy z siekierą i rąbałem gałęzie, a nawet młode drzewka. Dopiero Fortecki załatwił nam dodatkowy przydział ze specjalnej puli. – Załatwiał, jakby chciał, a nie mógł. Trwało to i trwało. – Już taki głupi nie byłem – powiedział z dumą. – Wszystko wniosłem do domu. Zbiłem przepierzenie z desek i tam sypałem. Całe pół tony. Pamiętasz? – Nie masz się z czego cieszyć. Chlew zrobiłeś z mieszkania. – A gdzie miałem schować ten węgiel? W czapce? – Dzisiaj, jak o tym pomyślę, to tylko śmiać mi się chce albo płakać. – To płacz! – zdenerwował się. – Latem dostaliśmy nowy lokal. Chyba podobał ci się, bo przemieszkaliśmy tam dwadzieścia pięć lat. A teraz mieszka Lusia. Zerknął na nią, żeby zobaczyć, czy go słucha. – Tak długo męczyłem Forteckiego, aż znowu nam pomógł. Wstyd mi już było. – Balona z niego zrobiono, a jemu jeszcze wstyd było! – Uważaj, co mówisz! Dobrze?Podeszła do stołu, usiadła naprzeciw niego. – Przypomnieć ci? – Co tu przypominać? – zniecierpliwił się. – Było, minęło. – Minęło? Jak dla kogo – powiedziała. Do mieszkania wleciała osa. Bzycząc krążyła koło jej twarzy. Odgoniła ją machnięciem ręki. – Przyszedł ten chytrus z kwaterunku, który nam te mieszkania przydzielał, niby zobaczyć, czy teraz nam dobrze. Okazyjnej wódki mu się zachciało, ale trudno. Jak trzeba, to trzeba. A on teczkę otwiera i sam wyciąga pół litra i trzy zdechłe goździki do tego. „Kwiat niech idzie do kwiatu”, mówi, i obślinia mi rękę. Łyse dziadzisko, myślę, zębów nie ma, czego on od nas chce? Nie pytam jednak o nic, tylko te kwiaty, bo mi ich szkoda, wstawiam do wazonu. Nie odzywał się. Nie miał po co. I tak już jej nie zatrzyma. – Wypili te pół litra pod gorącą zakąskę, ja nie piłam – mówiła dalej – a mój ślubny prosi mnie o pieniądze i biegnie po następną butelkę na metę, bo do sklepu już za późno. Chytrus przysuwa się do mnie, sapie, ale akurat zaczęła płakać Małgośka. Przewijam dziecko, a chy-trus podchodzi do łóżeczka i powiada, że jak chcę, to może mi taką przyjemność zrobić, jakiej jeszcze w życiu nie miałam. Zamilkła na chwilę. – Do dzisiaj nie wiem, dlaczego nie dałam mu w mordę. Może dlatego, że starszego czło wieka bić nie wypada. Siudę aż podrzuciło. – Co ja już ci mówiłem – zawołał chrapliwie – tamto minęło! Nie powtórzy się!Ale ona nie miała już wcale zamiaru go słuchać. – Od razu zasiedli do tej drugiej butelki i jeszcze nim ćwiartka z niej poszła, gruchać za częli jak dwa gołąbki. I znów, pewnie dla większego efektu, zrobiła pauzę. – Prawie że z dziubków żeście sobie pili. – Wyrzuciłbym go na zbity pysk, gdybyś mi powiedziała – zachrypiał. – Przyniosłam wam jeszcze po talerzu rosołu. Chytrus, myślę sobie, od lat na państwowej posadzie do życia gorzałczanego wprawiony, a tobie treningu brak, upijesz mi się na kloca. I cały czas zastanawiam się, o co tu właściwie idzie, bo chyba nie o mnie? Wtedy szydło wyła-zi z worka. Chytrus chce, aby twoja matka zameldowała u siebie jego kochanicę. – Siostrę, powiedział! – A ty z miejsca chytrusowi buzi fundujesz i wrzeszczysz, że zrobisz dla niego wszystko, bo nawet żonę możesz mu wypożyczyć, jak zechce. Złapał się za głowę. Nagły jak od porażenia prądem ból na moment rozsadził mu czaszkę. – Nieprawda! – krzyknął. – Nie kłam!Siudowa uśmiechnęła się pobłażliwie. – Wykołowali cię, Poldek, jak dziecko. – Skąd mogłem wiedzieć, że dom, w którym mieszka matka, pójdzie do rozbiórki, bo aku-rat tam ma być kwietnik dla świata pracy. – Nie mogło być inaczej. Dom stał naprzeciw okien prezydium i szpecił im widok.Przysunęła się trochę bliżej niego. – Ale Fortecki o tym wiedział? – Gdyby on wiedział, to i ja bym wiedział. – Mów do mnie jeszcze. Kierownik od rolnictwa nie wiedział. Przełknął ślinę. Tamten ostry ból minął. Dla odmiany jednak, tak jak przedtem, znów za-częły boleć go skronie. – A ty co wtedy robiłaś? – spytał. – O niebieskich migdałach myślałaś? – Patrzyłam w ciebie jak w obraz – zakpiła – mój kochany Poldeczku, mówiłam.Wypił kilka łyków wody. – Z tych jobów, które mi posyłałaś, można by już wtedy cały belweder zbudować. – Matkę w trosce, żeby nie porobiły jej się skrzepy na nogach – powiedziała – wepchnięto na drugie piętro do tej starej czynszówy obok rynku, a kochanica dostała mieszkanie z łazien-ką w nowym bloku. – Zołzo cholerna, co ty jeszcze wymyślisz? – krzyknął. – To mieszkanie nam się należało! – Siudowa też podniosła głos. – Twojej matce i nam! Zerwał się z krzesła. – Matka dawno w grobie, a ta się czepia i czepia! – Prawdę ci tylko mówię. – Gwiżdżę na taką prawdę!Garnczek był już pusty. Chwycił go i skierował się do części kuchennej. – Gdzie idziesz? – Pół litra mam schowane, łyknę sobie. – Wróć!Zatrzymał się. – Tworki się tu zalęgły, jak pana Boga kocham.Ruszył ponownie. – Słyszysz czy nie? – zawołała.Był już na miejscu. I dopiero wtedy odparł: – Ty już naprawdę chora jesteś. Po wodę przyszedłem. – Zabiję cię kiedyś. Doczekasz się. – Siekierką? – spytał. – Coś ty? – zażartowała. – Wystarczy bicie serca. Napił się. Ona poczuła, że i jej pić się chce. Dawno już zresztą męczyło ją pragnienie. Tyl-ko że nie myślała o tym. – Daj i mnie – poprosiła. – Wody? – spytał. – A czego? Soku z tych pomarańczy od Meinla. Wypłukał szklankę, którą pił piwo, napełnił ją wodą. Do garnczka też nabrał wody. Na później. Była ciepława i lekko żółta od nadmiaru żelaza. Podał jej. Wypiła prawie wszystko. Dopiero wówczas skrzywiła się z niesmakiem. – Gryzie cię coś w tej wodzie, że tak się krzywisz? – spytał. – Gdybyś kupił choć jedną oranżadę, to by mnie nie gryzło. Ale ty myślisz tylko o sobie. Papierosy przynieś z wersalki. Chce mi się palić. Przyniósł papierosy, położył tuż przed nią i powiedział: – Pamela też tak się krzywił, kiedy donosy pisał. – Wyszedł przynajmniej na ludzi, nie to co ty. – Zielonka mówił, że to od pracy umysłowej ten pysk tak mu się krzywi. Ale teraz za to już chyba wcale myśleć nie musi, bo morda wyokrąglała mu jak miednica. – Ty za to zawsze myślałeś – przypaliła papierosa – ale w drugą stronę.Puścił tę kwestię mimo uszu. – Nie pisał „u nas”, ale „u nasz”. „U nasz na wiosce rolnicy – biedniacy dobrze wiedzą, kto robi rozbijacką robotę. A mianowicie, kierownik Fortecki. A od kułaków to on bierze dodatkowo jajka ponad plan do swojej łapy. Żebym tak skonania nie doczekał. Małorolny biedniak, Walenty”. Sięgnął również po papierosa, ale rozmyślił się. Odsunął je tylko dalej od siebie. – Kiedyś brudnopis donosu wypadł mu z teczki – wyjaśnił. – Musiał mieć ładny charakter pisma, że tak lubił pisać. – Jak garbus plecy. – Biedny Fortecki – powiedziała. – A co ty myślisz? Z tego wszystkiego zaczął chodzić jak błędny. – I wywalili go z wydziału, takiego asa! – Nie wywalili, a przenieśli do melioracji – oburzył się. – Sam o to prosił. – To wychodzi na jedno. Osoby zasłużone, jeśli podpadną, przenosi się na inne stanowiska albo w stan spoczynku. I to zawsze na własną prośbę. Co ty, Poldek, gazet nie czytasz? – A po co mi czytać, kiedy mam ciebie. – Niech ci będzie. Forteckiego wyślizgali z wydziału, a mój Poldek w te pędy za nim jak za pół litrem. Siuda w zdenerwowaniu przeczesał ręką włosy. Ból głowy usadowił się już na dobre. Nie ustępował. – Myśl trochę – powiedział. – Dopiero jak Pamela Olszyny załatwił sposobem. I przesta-łem im być potrzebny. – Miesiąc w tą, miesiąc w tamtą. Dla mnie to nie ma znaczenia. – A dla mnie ma. Porządek musi być. – Gadasz jak Niemiec – stwierdziła. – Nie ubliżaj mi od Niemców, dobrze? – Ilu was było w tej melioracji, kojarzysz jeszcze? – Fortecki, maszynistka i razem ze mną czterech pracowników nadzoru. W terenie ludzi było dużo więcej, ale tam stale się zmieniało. – Nie u ciebie. Ty stale siedziałeś w tym terenie. A tamci co robili? Grali w okręty? – Fortecki wierzył już tylko mnie, chyba to jasne? Dlatego jeździłem częściej. Nie mógł już za stołem usiedzieć. Wstał i zaczął chodzić. Parę kroków w jedną, parę kro-ków w drugą stronę. – Dwóch rycerzy się znalazło – zakpiła – jak dwa rodzynki w zakalcu. – Już i wtedy kanciarz był na kanciarzu.Nadal chodził. – Kroplomierz połknąłeś, że tak łazisz? – spytała. – Fortecki chciał z tym kanciarstwem skończyć.Zatrzymał się. – Pluskwy, mendy i inni krwiopijcy nie mogą mnożyć się na zdrowym ciele socjalizmu. Tak mówił. Wyruszył znów. – O stonce, Poldek, zapomniałeś – wtrąciła. – Stonka też była w modzie. – Najmądrzejszy był Zielonka – powiedział jakby nie do niej. – Zbierał znaczki. Teraz dopiero to wiem. – Czy ty przypadkiem po głowie sobie nie chodzisz?Przystanął. Wsparł się rękami o stół. – „Każdy, panie Poldku – tłumaczył mi – musi mieć w czymś oparcie. Kiedy wieczorem, po pracy, oglądam te moje znaczki, to wiem, że świat trwa już trochę dłużej niż tych parę lat”. Wyruszył na trasę. – Dla ciebie mógł się już wtedy skończyć – powiedziała. – Za dobrze byś chciała – odparł. – Miałam – westchnęła – jesionczynę, że pożal się Boże, z wyliniałym kołnierzem z króli-ka. A na lato spłowiały płaszczyk i góra ze trzy sukienki do tego. – Za to ja nosiłem na grzbiecie bułgarskie barany strzyżone. – Z brezentu. A pod spodem podpinkę z koca, którą ci sama uszyłam. Ale Fortecki chodził w prawdziwym futrze z wydrowym kołnierzem. Przystanął obok niej. – Głupio myślisz. Dostał odprawę z wojska.Wyruszył na trasę. – Ile brałeś wtedy na rękę razem z rodzinnym – spytała – pamiętasz? – A po cholerę mi to pamiętać? – Tysiąc siedemset dwadzieścia sześć złotych. Dokładnie. Było nas troje, a czwarte w dro-dze. Ja nie pracowałam. – Dawniej kobiety, dzieci i ryby – powiedział ze złością – głosu nie miały. Przystanął i zaczął patrzyć przez okno. Cała ulica okryta była już cieniem. Brzegiem jezdni dwoje starych ludzi, on i ona, wiozło na ręcznym wózku stół. On ciągnął wózek, ona pod-trzymywała stół, aby nie spadł. To my za parę lat, pomyślał. – Przez całe życie ten człowiek – wybuchnęła – wlecze się przy nas jak smród! I tylko nie-szczęścia przez niego. – Złej baletnicy – odparł – nawet muzyka przeszkadza. – Co powiedziałeś? – To, co słyszałaś. – Odwróć się przynajmniej, jak do ciebie mówię. Odwrócił się twarzą do niej. Zrobił to jednak tak dziwnie i sztywno, jakby był kukłą w lal-kowym teatrze. – Mogę stać zwyczajnie czy muszę na baczność? – spytał.Wzruszyła ramionami. – Nie wiem już – odrzekła – czy ty rzeczywiście taki tępy jesteś, czy tylko udajesz? – Bo nie zgadzam się z tobą, tak?Podszedł do stołu. W garnczku było jeszcze trochę wody. Napił się. – Byłam chora, miałam anginę – powiedziała. – Wcale nie musiałeś tam jechać. Każdy le-karz dałby ci zwolnienie. Ale ty pojechałeś, dlatego że praca była dla ciebie ważniejsza niż żona i dziecko. Dopił resztę wody. – A ta bez przerwy swoje, jak popsuty patefon. – W śledczego kazał ci się bawić. Ale ja od razu wiedziałam, że to się źle skończy. Coś mi mówiło, nie puszczaj go! Zaczął się śmiać. – Mogłaś schować mi spodnie. Jedną parę miałem tylko. – A może buty, co? Boso też byś nie wyszedł z domu. – Pamięć ci się już psuje. Posiadałem jeszcze na stanie sandały. Przenikliwie, jakby wbić igłę, zabolała ją pod kolanem prawa noga. Syknęła z bólu. Pod-niosła się i szybko rozmasowała bolące miejsce. Potem przeszła parę kroków i usiadła na wersalce. – Tak mu się tego ranka spieszyło – powiedziała z wyrzutem – że nawet śniadania nie za-brał ze sobą. Pomyślałam więc, że chociaż zrobię solidny obiad, żeby mi chłop całkiem się nie wykończył. Umilkła. Zgięła w kolanie obolałą nogę i poruszyła nią kilkakrotnie. – Fortecki chyba na życie twoje nastawał, że tam cię posłał. Pytam: „Gdzie ty tak stale jeź-dzisz, Poldek?” A ty mówisz: „Buzdygana rozpracowuję. Są podejrzenia”. – Byłem w nadzorze, kobieto. Zrozum to wreszcie!Któryś kolejny raz rozpoczął wędrówkę po izbie. – Melioranci szachrowali, ile się tylko dało – powiedział – ale już grupa Buzdygana naj-bardziej. Odległości namierzali podwójnie, brali łapówki od chłopów, dreny sprzedawali jak własne. „Znajdź mi dowody na Buzdygana – mówił Fortecki – to później przez cały rok, bę-dziesz tylko wytyczne przekładał z kupki na kupkę, a ja już załatwię tego wroga ludu”. Przystanął na moment. – Miałem go już w garści. Wystarczyło tylko przyjechać z milicją. – Przyjechałeś, to fakt – odrzekła. – Ale z pogotowiem. I to od razu do szpitala. – Wciskał mi pięć tysięcy złotych. „Co to jest? – spytałem. – Zabieraj pan zaraz te papiery. Mnie pańskich oszczędności nie trzeba”. A mogłem za to kupić wuefemkę – dodał – i byśmy mieli wyjazdy na zieloną trawkę. Albo dwa rowery i resztę odłożyć. Skręcił nagle z trasy i usiadł obok niej. – Uczciwy to znaczy głupi. Głupiego masz męża, Elu. – Czekałam na ciebie do późna w nocy – powiedziała. – Potem zdrzemnęłam się. Myśla-łam, że to tylko moment. Ale za oknami było już widno. Raptem pukanie do drzwi. Zrywam się, otwieram, a tam stoi obcy mężczyzna, pielęgniarz z pogotowia. Nie minęło parę minut, jak już byłam w szpitalu. Trudno było cię poznać. Leżałeś bez czucia. Twarz cała w strupach. Obrzękła i sina. Pogłaskała go po ręce. – Znaleźli cię przy szosie. O kilometr od wsi. Tyle się dowiedziałam. – Autobusu już nie było. Poszedłem łapać okazję. Nagle usłyszałem jakiś brzęk, jakby ktoś rzucił na ziemię rower, ale nie zdążyłem się już obejrzeć. Poczułem ból w głowie. Więcej nie pamiętam. Wstrząsnął nią dreszcz. Nie wiedziała, czy to z chłodu, który nieoczekiwanie wypełzał z czeluści tego baraku, czy z powodu tamtego lęku, który odżył w niej znowu. – Ze szpitala wróciłam do domu, zostawiłam Małgośkę u sąsiadki i pobiegłam po matkę. A kiedyśmy obydwie do ciebie przyszły, przy twoim łóżku był już Fortecki. „My tego, pani Elżbieto – powiedział – płazem nie puścimy”. Wierzyłam mu jeszcze wtedy. – Musieli mnie wziąć pod fleki – wtrącił – i kopać tak długo, aż im się nogi zmęczyły. – Po obiedzie zjawił się w szpitalu Buzdygan. Ty wciąż byłeś nieprzytomny. Widziałam go pierwszy raz. Mały, rudy, włochaty jak liszka. Śmierdział dymem. Współczuł mi, Judasz. „Żyjemy w trudnych czasach – powiedział. – Długa jest ręka imperializmu, a wróg niestety nie śpi. Najpierw skatowali pani męża, potem okradli nasz barakowóz i podpalili. Jedliśmy akurat w gospodzie kolację. Nic się już uratować nie dało, cała dokumentacja spłonęła. Jak ja to teraz odtworzę?” Zapadła cisza. Siuda zamyślił się. Z ulicy dobiegł stłumiony nieco odległością jęk mecha-nicznej piły. Nagle urwał się. W pobliskich domach zaczynały już swą wieczorną służbę te-lewizory. – Zielony byłem jeszcze wtedy – powiedział cicho. – Nie da się ukryć. – A co ty o tym możesz wiedzieć? – Zamiast tłuc w Buzdygana jak w bęben, mówiłeś: „Nie wiem, nie pamiętam, nie mam dowodów”. Sprawę przejął Urząd Bezpieczeństwa. Wiadomo było, czego zaczną szukać. Mogłeś przecież mówić, że Buzdygan trzyma z kułakami i w twojej obecności ubliżał prezy-dentowi Bierutowi albo innej figurze. – Miałem składać fałszywe zeznania? – A jak mogłeś doczekać się sprawiedliwości, jeśli nie tak? – Nie wolno było mi tego zrobić! – zawołał. – Zrozum to wreszcie! Przesunął się bliżej oparcia wersalki. Spodnie uwierały go w kroku. Wszystko zresztą za-czynało go już uwierać. Nawet włosy. – On za to nie żałował sobie – powiedziała zjadliwie. – Namówił swoich ludzi i dopasował taką bajeczkę, że wyszedł z tego czysty. Ale paru mężczyzn ze wsi trafiło do tiurmy. – Uniewinniono ich przecież. – Zgadza się. Ale przeszło dwa lata przesiedzieli w śledztwie.Ścisnął rękami głowę. Bolała go wciąż. Niewiele mu to pomogło. – Jestem zwykłym, a nawet szarym człowiekiem. Zeświniać się nie musiałem! – W niektórych sprawach, Poldek – stwierdziła – to ty jesteś głupszy od naszego stołu. I dodała podnosząc głos: – I bardzo jesteś na rękę takim Buzdyganom, Pamelom i innym! – Zaprotestowałem chyba wystarczająco jasno! – Zasmrodziłeś sobie sytuację, nic więcej.Uniósł się nieco i pochylił nad żoną. – Taką babę jak ty to tylko walić w łeb i patrzyć, czy żyje!Popatrzyła mu spokojnie w oczy. – Proszę cię, wal! – Kobiety nie uderzę. Usiadł. – No właśnie – roześmiała się – cały Polduś.Poderwał się z miejsca. – Przez ciebie suszy mnie teraz tak, jakbym miał wiatr w środku!Wziął ze stołu garnczek, przeszedł się do wiadra i napił wody. – Zawsze miałeś ten wiatr – powiedziała. – I dlatego masz wiatrak w głowie.Wrócił. Usiadł. – Nerwy schowałem do kieszeni. Dawaj dalej. – Kilka miesięcy byłeś na chorobowym. Każdy normalny człowiek na twoim miejscu szu-kałby przynajmniej zemsty. A ty wypisałeś się z partii. – Nie mogłem być już dłużej tam, gdzie był Buzdygan. Chyba to jasne? – Nawet wszystkie dzieci w mieście wiedziały, że to on tak cię urządził.Przesiadł się do dużego stołu. Powietrze też wydało mu się ciasne, nie tylko ubranie. – Innych możliwości nie miałem – wybuchnął. – Była jedynie taka! – Na złość mamusi uciął sobie palec, a potem jeszcze narobił w spodnie. – Żebyś tak wreszcie ten jęzor sobie złamała! – Licz na loterię państwową – odparła – albo na totolotka. Na to nie licz.I za moment: – Dziwię się nawet, że Buzdygan i ciebie nie wpakował. Ale widać w ostatniej chwili ugryzła go resztka sumienia. – Zołza z ciebie jest już taka – wybuchnął znów – że wzrokiem możesz kurzajki wypalać! Uśmiechnęła się. Dawno już przestała poważnie brać jego wrzaski. – Sam Fortecki ci mówił – odrzekła spokojnie – żebyś inaczej brał się za niego, bo to, co chcesz zrobić, nie trzyma się kupy. Leżałeś już w domu, a Fortecki przychodził i siedział przy twoim łóżku, niby szarytka jaka. – Nie prosiłem go o to. – Jasne – powiedziała. – Leopold Siuda o nic nie prosi. A w partii pomyśleli pewnie, że Buzdygan z urody ci nie odpowiada. – Co? – To, co słyszałeś. – Napisałem, że z człowiekiem o tak niskim morale nie mogę być razem w tych samych szeregach. Wiesz o tym dobrze. Reszta już zależała od nich. – Ale uzasadnić nie chciałeś. – Nie miałem dowodów. Mówiłem ci już! – Polduś, świecidełko ty moje. Ciągle urywasz się z choinki. I to z samego czubka. – A ty jak wściekły pies urwałaś się z łańcucha!Ale ona ciągle chciała mieć następne słowo. – Myślał, że w partii załamią ręce i zaczną bić się o towarzysza Siudę. A tu figa. Nie bę dzie ten, to będzie inny. Odczekała chwilę. – Ulubionego Forteckiego też chyba tym wrobiłeś. Wywalili go znów. – Nie pleć bzdur! Przeniósł się na własną prośbę do Ligi Przyjaciół Żołnierza na kierownika biura. – Właśnie to powiedziałam. – Za takie gadanie powinna być kara! – Fortecki na nowym miejscu już tak bardzo za tobą nie szalał. Wolał się trzymać z daleka. – Etatów nie miał. Parsknęła śmiechem. – Mów do mnie jeszcze, ludzie nas nie słyszą. W szarzejącym już świetle, które padało z okna, ostro rysował się profil jej twarzy. Miał ładną żonę, nawet bardzo ładną. Kiedyś zazdrosny był o nią aż do bólu. Teraz zresztą też. Może łagodniej tylko. I nigdy nie miał jej dosyć, zawsze wzbudzała w nim żądzę. Spojrzał na nią znów. W tym momencie i ona popatrzyła na niego. – Rodzi się Lusia – powiedziała wolno cedząc słowa – i sytuacja robi się już całkowicie podbramkowa. To nic jednak, myślę sobie, bo mężulkowi akurat chorobowe się kończy. Znów pójdzie do pracy, może dostanie podwyżkę i wszystko powoli się wyrówna. Ale źle myślę, bo pracy dla Poldeczka nie ma. W melioracji była reorganizacja i etat się wypsnął, o dawnym wydziale nie ma co mówić, a do szkolnictwa wstyd wracać. Nikt jednak nie powie mu: „nie”, tylko ganiają go z miejsca na miejsce po całym prezydium. Starał się teraz o niczym nie myśleć. Napływający z ulicy pogłos miasta zmienił się już. Jak rój trzmieli zaczynały buczeć telewizory. – Chciałam koszule już szyć jak twoja matka – dokończyła – ale nie miałam maszyny. – Są większe nieszczęścia – odparł. – Głupi mąż – wysyczała zjadliwie. – Wziąłem taką pracę, jaka była. A potem spodobała mi się, jasne? – Ludzie, dopóki nie zapomnieli, śmieli się z ciebie. Na co mu było wykształcenie, mówili, żeby być w straży przemysłowej, z giwerą latać i ten mundurek nosić? – Już dawno mogłem być komendantem, ale nie chcę – powiedział. – Jestem dowódcą warty i to mi wystarczy. – Myślałam kiedyś, że stać cię na dużo więcej. Nawet taki Pamela się wybił. Buzdygan, jak słyszałam, też nie narzeka na swój los. Prowadzi własny warsztat. Naprawia lodówki. A już na pewno żaden z nich nie mieszka bez meldunku w baraku. Mógł nie odzywać się do niej albo uciec w ironię. Wybrał to drugie. – I czego ty chcesz? Robotę mam spokojną, łatwą i przyjemną. Pensja nie najgorsza, dwa-dzieścia cztery godziny służby, czterdzieści osiem wolnego. Deputat węglowy, całkowite umundurowanie i buty. – Pastę do tych butów dodaj – powiedziała. – Też ci dają. – Ręczniki, proszki do prania, mydło. Jak wszystko, to wszystko. – Bieliznę osobistą. – Jak najbardziej. – W tym gacie. – Bez gaci ani rusz.Wstał od stołu, przysiadł na parapecie okna. – Jednym słowem, żyć nie umierać. A tobie źle. – Raczej ani żyć, ani umrzeć. Tak lepiej.To go już zezłościło. Co ona w ogóle sobie wyobraża? – Coś mi tu nie gra! – odparł podnosząc głos. – A co mianowicie? – Mogłaś bezawaryjnie skończyć szkołę, dostać maturę i zacząć pracę w biurze. Miałem czas na to, aby zająć się domem i dziećmi. Odęła pogardliwie usta. – I tak bym skończyła. Za dużo tam od nas nie wymagano. Wystarczyło przychodzić, łapać piąte przez dziesiąte i nie spać na lekcjach. – Cicho bądź – powiedział. – Co cicho, co cicho – zdenerwowała się – jak będę chciała, to będę cicho! – Gryzie – wyjaśnił – i to znowu pod szafą. Kamikadze jakiś. – Na miłość boską, Poldek, zrób coś z nim! – A co mam zrobić? Wyraźnie zagustował w twoich kapciach. – Poldek! – wrzasnęła histerycznie. – Uspokój się – powiedział – w przyszłym tygodniu mają rzucić do chemicznego łapki na szczury. Kupię od razu z dziesięć. Szybkim krokiem przeszedł przez izbę. Uderzył w szafę pięścią. – Teraz wie, że tu jestem. Nie wyjdzie! – Oszaleję w końcu przez ciebie. – To zapal sobie. Dobrze ci zrobi. – Dziękuję. Napaliłam się już dzisiaj tyle, że w buzi mam klozet.Podłożyła się mu teraz sama. Skorzystał z okazji. – Smacznego – powiedział. – Cham! – Złość piękności szkodzi – zaśmiał się – fasada z fasonu wychodzi.Usiadł obok niej. Demonstracyjnie odsunęła się od niego. – Każdy na twoim miejscu – powiedziała – ruszyłby niebo i ziemię, żeby w terminie do-stać mieszkanie. Tylko nie ty! – W którym? – spytał. – Było już z pięć tych terminów. – Po co udajesz? Wiesz dobrze, o co mi chodzi? Drugi miesiąc już mija, jak proszę cię o to. – Nic z tego – odparł. – Byłeś tam, że tak mówisz? – Byłem. – I co? Powiesz mi wreszcie? – Powiedziałem już. – Co powiedziałeś? – Powiedziałem, że nic z tego. Skarga wróci do naszego komitetu. Komitet przekaże ją do spółdzielni z poleceniem ponownego rozpatrzenia. Spółdzielnia rozpatrzy i na tym koniec, bo są trudności obiektywne. Przesunęła się na poprzednie miejsce. Położyła mu rękę na ramieniu. – Ale zostawiłeś to u nich? Spójrz mi w oczy. – Podarłem i wrzuciłem do kosza. Ukryła twarz w dłoniach. Siedziała tak chwilę. Chciała pojechać tam sama. Ale on uparł się, że to męska sprawa. – Mój Boże – powiedziała – teraz to już naprawdę po wszystkim.Nagle wstąpiła w nią energia. – Pojadę tam jeszcze raz – zdecydowała – bez ciebie. – Proszę cię bardzo, jedź! Albo napisz do naszego proboszcza. Podobno też lubi czytać. Zastanowił się przez moment. – A najlepiej, to kup farbę – oświadczył. – Idiota! – Spółdzielnia dotrzymuje terminu tylko wtedy, jak prezes Kukułka dostanie w zielonych. Przemaluj te nasze na chodliwy kolor i mu zanieś. Ja mogę co najwyżej własny tyłek dać mu do pocałowania, bo twojego już nie dam. Zrozumiała, że to nie ona, ale on ma rację. Gdyby nawet i ze dwadzieścia razy jeździła do KC i tak niczego nie uzyska. Wszystko bowiem odbywa się w taki sposób, aby jedynie za-chować pozory. Natomiast to, co konkretne, przeliczane jest wyłącznie na pieniądze, najlepiej niepolskie. – To co tu zrobić? – spytała. – Poldek, rusz głową. – Nie mogę – zakpił – zmęczoną mam już. W pracy przez cały czas noszę czapkę. – Tyle dziś nagadałam na Forteckiego, ale może on?Zirytował się. Amerykę, do kurki wodnej, odkryła, czy co? – A bo to mało razy z nim rozmawiałem. Nie mógł już. – Spróbuj znów. Sama widziałam, jak z prezesem Kukułką całował się pod restauracją. – Kukułka jak popije, całuje się nawet z latarnią. – Nie było akademii – powiedziała z zadumą – żeby Fortecki nie zasiadał w prezydium. Medali ma już tyle, że brzęczy z daleka. – I prawidłowo. Każdej władzy potrzebny jest taki wieszak na medale. I zasłużony do tego. Nie rezygnowała jednak. Gotowa była teraz uczepić się byle nadziei. I takiej bez żadnej szansy również. – Spróbuj jeszcze raz, niczym nie ryzykujesz – poprosiła. – Po co? Fortecki to już wydmuszka. Jak ten czołg. I przy tym bez nogi. – Jak to? – Buergera ma – wyjaśnił. – Tydzień temu w szpitalu odjęli mu nogę. Jeszcze nie wyszedł. – Nic mi nie powiedziałeś. – Nie lubisz go, więc nie mówiłem. – Szkoda go jednak trochę.Umilkła. Ale nie na długo. Po chwili nowy pomysł wpadł jej do głowy. – A Stefę, jego żonę – spytała – znasz dobrze? – Dziwka. Dorobiła mu przynajmniej pluton rogów. – To charakter. Ale może jako człowiek jest w porządku. – Daj spokój – odparł – Pewex zaczęła prowadzić. Gdzie nam do niej. Siudowa nie mogła już usiedzieć. Wstała. Od okna napływał intensywniejący z minuty na minutę zapach maciejki. Pachniały wyprażone na słońcu chwasty. Podeszła tam. Wyjrzała. Po przeciwległej stronie ulicy, tuż przy jezdni, leżał na chodniku pijany mężczyzna. Ale teraz podniósł się na czworaki, zahuśtał i znowu zwalił. Widok ten nie robił na niej żadnego wraże-nia, przyzwyczaiła się już. W Ogromowie łatwiej można się było potknąć o pijaka niż o ka-mień. Zwłaszcza wieczorem. A gdyby tak wyjechać stąd, pomyślała, tylko gdzie? Skoro wszędzie jest tak samo, a może jeszcze gorzej. Odwróciła się twarzą do męża. – Gdzie się nie ruszyć, to ściana – powiedziała ze smutkiem. – I tak było przez całe nasze życie, Poldek. Przypomniało mu się coś. Zerwał się i podbiegł do niej. – Chwileczkę! – zawołał. – Pracowałaś w geesie czy nie pracowałaś? – Co się tak głupio pytasz? Pracowałam. – Prezes geesu jest szwagrem Kukułki czy nie jest? – Wszyscy wiedzą, że jest. – To dlaczego nie doprowadziłaś wtedy sprawy do końca, tylko ni z tego, ni z owego, zmieniłaś pracę? Podparła się pod boki. – Chcesz znać prawdę?Zaniepokoił się. – Mów – odrzekł. – Wiesz, co mi ten szwanc powiedział? – No? – „Ja, pani Elżuniu – powiedział – mam już taki charakter, że nic za darmo. Proponuję więc wspólny wyjazd służbowy na parę dni do Spały. Mam tam wejścia. I załatwienie pokoju nie stanowi dla mnie węzłowego problemu”. Chwycił ją za ramię, ścisnął. – Co? – Puść mnie! Nie jestem z drewna.Rozluźnił uścisk, cofnął się krok. – Mów dalej! – Dostał w pysk. A wtedy otarł ten ryj i mówi: „Ja obok tamtego charakteru mam również i ten charakter, że nie znoszę zniewag. Dla pani w mojej firmie nie ma już miejsca”. – Dobrze, że chociaż teraz dowiedziałem się o tym. Jak ty mnie traktujesz, jak gnojka? – Nie chciałam cię denerwować. Zresztą kiedy to było, Poldek. – Nie ważne kiedy. Ważne, że było. Podszedł do najbliższego krzesła, usiadł. W milczeniu, ze spuszczoną głową wpatrywał się w podłogę. Wyglądał tak, jakby nagle zasnął albo zaniemógł. Ona też milczała. W końcu mil-czenie to zaczęło ją niepokoić. Wtedy on podniósł głowę i powiedział: – No i porozmawialiśmy sobie. – Jak dwie ryby w sieci – wtrąciła. – Ryby głosu nie mają. – Właśnie.I po chwili idąc w stronę wersalki: – Zbieraj się, Poldek. – Gdzie znowu? – Zanieść dywan do Lusi, sklerozo. – Wskoczę w buty i jestem gotowy. Powlókł się w kierunku drzwi. Odnalazł buty, usiadł na stołku i zaczął je wkładać. Tyle ra-zy obiecywał już sobie, że nie będzie pił. A tu masz, znowu głowa mu pęka, nic mu się nie chce i jest tak znużony, jakby przez cały dzień zrzucał z wagonu węgiel. Ona tymczasem zdjęła szlafrok i przebrała się w sukienkę. – Okno zamknij – zakomenderowała. – I pospiesz się, jeżeli mamy zdążyć na dziennik. Siuda jeden but miał już na nodze, ale drugi wciąż trzymał w ręku. – Fakt – odparł. – Zawsze warto wiedzieć, jaka jutro będzie pogoda. Chociaż i to często się nie sprawdza. Włożył drugi but. Powłócząc nogami dotarł do okna i zamknął je. Ona usiadła przy toalet-ce i zaczęła się czesać. – Wszystko jest już normalnie – powiedział. – Nie rozumiem. – Przynieś, wynieś, pozamiataj.Dyskretnie, podnosząc kolejno nogi, przetarł buty o nogawki spodni. – Torebkę mi podaj i nie gadaj tyle – powiedziała. – Tak jest. Torebkę mi podaj i nie gadaj tyle – powtórzył. Przyniósł torebkę, postawił obok niej na toaletce. Potem nachylił się i przytknął swoją głowę do jej głowy. – Piękna para – stwierdził zerkając w lustro. – No, jasne – odrzekła – jak para starych kaloszy.I odepchnęła go od siebie. – Stołek postaw na miejsce. Znowu stoi pośrodku. – Tak jest. Stołek postaw na miejsce. Znowu stoi pośrodku – powtórzył.Przesunął stołek, a ona wyjęła z torebki szminkę i zaczęła malować usta. – Czy ty kiedyś dorośniesz, Poldek – spytała – czy już nigdy? Klucze wziąłeś?Uderzył się ręką w kieszeń. – Są klucze. Wziąłem, chociaż nie było rozkazu. Jeszcze przypudrowała się trochę, puderniczkę i szminkę wrzuciła do torebki. Podniosła się z krzesła. – Niczego nie ma na wierzchu, rozejrzałeś się? – Kurz jest. Bierzemy? – Zamknij się już! I łap się za dywan. Podeszli do leżącego na podłodze zrolowanego dywanu. On schwycił dywan ze swojej strony i od razu podniósł. Ale jej znów coś się nie podobało. – Stop! – powiedziała. – Ty będziesz zamykał drzwi, bo ja podobno nie umiem. Łap się za dywan z tyłu. Chwycił dywan z drugiego końca. Chce iść przodem, niech idzie. Najważniejsze, żeby już znaleźć się poza domem. Może zięć, pomyślał, chociaż raz zachowa się jak mężczyzna i jakąś wódkę postawi. Im nikt niczego nie dał za darmo. Bo i ten barak to też nic pewnego. Ale on i tak uważa, że żyli dobrze, a nawet pięknie. No co? Długo tak ma stać z połową dywanu na ramieniu? Podczas gdy ta jak kopnięta w mózg, rozgląda się po domu. W porządku już jest. Podnosi. Bezwiednie, jakby chciał jej pomóc, zacisnął zęby. Usłyszał cichy trzask. Otworzył usta, górna szczęka klapnęła mu na język. Ruszyli. Podniósł szczękę językiem, przycisnął. Nic z tego. Spadła. Zatrzymał się. Ona już była na korytarzu, on jeszcze w izbie. Niecierpli-wie szarpnęła dywanem. A potem spytała: – Stało się coś? Czemu stoimy? – Szczęka mi pękła – zaseplenił. – Która? – Górna. – To wsadź ją do kieszeni i chodź! I tak by to zrobił. Nie musiała mu podpowiadać. Sięgnął do ust i szybkim ruchem schował szczękę. Źle schował. Miał w tej kieszeni klucze. Nie patrząc wyjął ją, przełożył do drugiej ręki i ukrył w drugiej kieszeni. Szkopuł był w tym, że widok sztucznych zębów przyprawiał go o mdłości. Zawsze więc mył je po omacku i po omacku wkładał do ust. Jak były już w ustach, nie przeszkadzały mu. Poczuł szarpnięcie. W tej samej chwili, na przekór temu wszystkiemu, o czym dzisiaj mówili, zapragnął nagle powiedzieć coś optymistycznego. I idąc już za nią, już prawie znikając za drzwiami, wyseplenił: – A jednak wcale nie było tak źle. Z głodu nie umarliśmy, dziewuchy chowały się zdrowo i parę razy byliśmy na wczasach. Ale ona i tak go już nie usłyszała. Myślami była gdzie indziej. U córki. Berbelucha, mokry ze strachu, ocknął się raptownie z ciężkiego snu. Wydało mu się, że Debil siedzi okrakiem na nim, trzyma go za gardło i dusi. Było to odczucie tak silne, że mu-siało minąć parę chwil, zanim tak na dobre nie stwierdził, że jest sam, i że jest w domu i leży na wyrze. Czy krzyczał? Być może? Ale stara jest głucha, więc i tak nie słyszała. Nie pamię-tał też, jak i kiedy tu przyszedł. Dusił się nadal i nadal była to duszność bolesna, ugniatająca mu piersi jak kamień. Szybko i jakby rozpaczliwie łapał powietrze. Zerwał mu się film, ale po czym? Półtorej flaszki bełtu na pysk to co to jest? Chyba, że było coś jeszcze, ale takiego faktu też nie pamiętał. Pamiętał jedynie, że Debil opowiadał mu o tym, jak kiedyś zimą, przy dwudziestu stopniach mrozu, poderwał w „Zakątku” garbuskę, schlał ją, zawlókł na pobliski cmentarz i zerżnął na najbliższym grobie. „Dupa przymarzła jej do kamienia”, śmiał się. Wielka mi rzecz. On sam dawniej, jak był młodszy, uchlewał małolaty, którym gorzała bar-dziej pasowała niż szkoła, i załatwiał je na tym samym cmentarzu albo prowadził nad rzekę. Uniósł się trochę na łokciu i bardzo powoli usiadł. Kołowaty był jeszcze, jeszcze ten mdlą-cy mąt tłukł mu się we łbie. Ale skąd ten stuk? W nim jest czy obok jest? Gdzie buty? Poszu-rał stopami po podłodze. Jeżeli ich nie wymaca, to schylać się nie będzie. Nie wydoli. Były. Stały obok siebie. Matka musiała mu je zzuć. Ona tak zawsze buty ustawia. Wsunął w nie stopy. Sznurowanych już nie chce nosić. Mokasyny tylko. Męczyło go schylanie. A stary przecież nie był. Czterdzieści pięć lat. Tylko ten brzuch przed nim nie wiadomo z czego. Wstał. O, Jezu. Wszystko miał zaciśnięte, każdy mięsień. A tu wieczór dopiero. Na dworze widno. Musi dziś jeszcze podratować skarb państwa, bo oszaleje. A ten stary kościotrup sie-dzi przy stole, tyłem do niego i coś sieka. Wali tak, że głowa chce się rozlecieć. Dałaby na flaszkę, a wtedy zostałby tutaj. Co tam na flaszkę, na wino chociaż. Albo w ostateczności na jedną setę. Też by pomogła trochę. Ale nie poprosi jej już. Ma ambicję. Zresztą i tak nie da. Wyjść trzeba, jedyny ratunek. Czy prędzej, czy później trafi kogoś. Nie może być inaczej. W tej chwili napiłby się nawet denaturatu lub płynu do mycia okien o nazwie „kryształek”. Tylko autowidolu pewnie by nie ruszył. Niektórzy piją. On też kiedyś autowidolem się za-prawił. Nie pasował mu niestety. Organizm nie przyjął. Myślał, że bebechy wylecą z niego, tak go czyściło. I to z tydzień przynajmniej. Usiadł znów. O, Jezu! Tak źle to chyba jeszcze z nim nie było. Musi wyjść, a nie ma siły. Musi zebrać się w sobie, ale jak? Wsparł się rękami o łóżko. Oddychał szybko i płytko. Jednym w życiu wszystko idzie jak z płatka, a jemu, od-wrotnie, jak po grudzie. Chciał poznać świat i co? Nic. Służbę wojskową odbył w Marynarce Wojennej, potem zapragnął do floty handlowej się dostać. Napisał podanie. Kazali czekać na wiadomość. Czekał, czekał, z pół roku chyba minęło, otrzymał odpowiedź odmowną. Od dziecka miał taki głupi fart. Może dlatego, że bez ojca rósł. Dopiero co przyszedł na świat, ledwie na własnych nogach chodzić się nauczył, jak ojciec zostawił ich, do Hiszpanii podob-no pojechał walczyć po stronie komuny. Matka nigdy nie chciała w to uwierzyć. Dziwkarz był, mówiła, szantrapę sobie jakąś znalazł i uciekł do niej gdzieś w Polskę. Co by jednak o tym myśleć, faktem jest, że zniknął bez żadnego śladu. Berbelucha, gdy dorósł, chciał nawet czegoś o ojcu się dowiedzieć, ale bez skutku. Komitet powiatowy partii mu w tym pomagał i też nie pomógł. I wtedy wpadła mu do głowy taka myśl, że ojciec mógł zmienić nazwisko. Sam przecież dobrze wiedział, doświadczył tego na własnej skórze, co to znaczy, gdy ktoś nazywa się Łapeć. Z takim nazwiskiem można się tylko utopić. Ile się z tego powodu nacier-piał, on tylko wie. Nigdy go nikt normalnie nie nazywał. Wołano na niego: „kapeć, bambosz, kalosz”. Nawet nauczyciele, gdy wyczytywali go w szkole z listy, też się dla zgrywy mylili. Znienawidził wówczas ojca. Nie mówił o tym nikomu, tę urazę głęboko krył w sobie. W mia-rę jednak, jak mijały lata, ta nienawiść stopniowo wyblakła. Gorzała ją rozmyła. W końcu czy to jest ważne, jak się kto nazywa? I czy ma jakieś znaczenie, co kto robił, czy zamierzał ro-bić? Liczy się to, aby było co wypić. Nic więcej. Berbelucha mocniej wsparł się o łóżko. Na tyle, ile za jego przyczyną zarobiło państwo, pomyślał ze smutkiem, on też od dawna powi-nien mieć rentę. I to niezłą. A nawet odznaczenie jakieś. Dosyć już tego. Jaja mu się zapocą w tym wyrze. Wstał. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz. Odczekał moment i dysząc ruszył w stronę drzwi. Zrobił ze trzy kroki i już był obok stołu. Ciasnota cholerna, stwierdził, i mebli pełno, nie wiadomo po co? Ale to i tak luksus w porównaniu z tym, co było tutaj, kiedy jesz-cze baba z dzieciakami nie wyprowadziła się od niego. Po głowach wszyscy sobie chodzili. Stukot nasilił się. To matka szatkowała kapustę. Zobaczyła go. – Edek – powiedziała – zostań. Zaraz ci zupy przygrzeję.Berbelucha zaczerpnął powietrza. Co ona mu teraz z tą zupą wyjeżdża? – Lepiej na flaszkę mamusia by dała! – krzyknął jej w same ucho. – Nic nie dostaniesz ode mnie. Nic! – zachrypiała wyciągając przed siebie szponiastą rękę. – Nawet tyle co tego brudu za paznokciami! Berbelucha splunął wprost na stół: – To niech mamusia tą zupę na łeb sobie wyleje! Wyszedł. Na klatce schodowej buchnął na niego koci smród. Gdzie rower? Nie ma. Za drzwiami wyklinała stara. Trzeba było charchnąć jej w ślepia, żałował teraz. Po paru stop-niach zszedł na dolny podest i już był na podwórzu. Ulżyło mu. Składak stał oparty o mur tuż przy wejściu. Debil go tam postawił czy on sam? Najważniejsze, że nie ukradli. Papierosy? Pomacał się po kieszeniach. Są. Cała paczka chyba. Debil musiał mu kupić, bo on nie miał już za co. Chwycił rower i wytoczył się przed bramę. Było tu już cicho, pustawo i trochę chłodniej. Wysoko niebem przepływały poskłębiane chmury, niezbyt silny wiatr zamiatał z jezdni pył. Berbelucha poczuł się lepiej i jakby swobodniej oddychał. Zapalił. Paczka nie była nawet napoczęta. Jeżeli nie zaprawi się przed wieczorem, żadnego spania nie będzie. Ani godziny. Tylko przewalanka z jednego boku na drugi i strach. Pająki już widział i to nie jeden raz. Co znaczy: widział! Właziły na niego gęsto jak mrówki. Rozgniatał je masowo, czuł ich smród. Ale nie one były najgorsze, najgorsze były psy. Małe, nie większe od pięści. Wciskał się w kąt, a one atakowały go całym stadem. Wbijały w niego zęby. Wył z bólu, zdzierał je z siebie, ale zaraz pojawiały się nowe. W końcu uciekał na podwórze. Tu znikało wszystko. A on bosy, w koszuli i kalesonach jedynie, dygocze z zimna i boi się wrócić do łóżka. W tym roku też tak było. Stał na śniegu i wiedział, że jeśli tylko wejdzie do klatki schodowej, psy znów rzucą się na niego. Poodmrażałby się w końcu cały albo i zamarzł na sztywno, gdyby nie sąsiad, który w nocy musiał iść za potrzebą do wygódki. Połapał się od razu, w czym rzecz, i wyniósł mu szklankę domowej nalewki na wiśniach. Berbelucha wypił, wrócił do mieszkania i spał jak dziecko prawie do szóstej rano. A o szóstej to już jest zupełnie co innego. Chłopaki trzęsą się po wczorajszym, niby wybierają się do roboty, ale tak, żeby przypadkiem tam nie dojść. Wy-starczy stanąć na trasie i nie ma siły, żeby kogoś nie trafić. Sklepywało się dwóch, trzech, Berbelucha brał od nich pieniądze i kupował na mecie flaszkę. A dalej już wiadomo, co było. Flaszka goniła flaszkę, gadka szła za gadką i o pracy nikt już nie myślał. Ale teraz był wieczór, pora, można powiedzieć, martwa, bo i knajpy są czynne, a może i sklepy też jeszcze. Dopiero potem, jak sklepy będą zamknięte i z knajp powychodzą ostatnie już niedobitki, znowu na metach rozpocznie się handel. Która godzina mogła być teraz? Ber-belucha dokładnie nie wiedział. Żył na wyczucie. Jego zegarek tak dobrze chodził, że dawno już poszedł do kupca. Jeszcze raz rozejrzał się wokół, a potem znów popatrzył w niebo. Chmury przewalały się w kłębach, poszarpane jak przez ręce wariatki. Może to stamtąd, pomyślał, szła ta dzisiejsza duchota, która dławiła go od rana. Stać tu jednak nie miał już po co. Chwycił kierownicę składaka i pełen lęku, żeby nie wpakować się pod samochód – na szczęście o tej porze ruch był znacznie mniejszy – przeprawił się na drugą stronę jezdni. Oddychając ciężko, sunąc krok za krokiem, dotarł do „Zakątka”. Postawił rower pod drzewem i wszedł do baru. Kotłowało się tam. Jednym rzutem oka ocenił sytuację. Piło większe towarzystwo, ale nie znał ich. Sami nowi. Młodziaki przeważnie. W kącie przy kontuarze spostrzegł Hipka Patriotę. Kiwnął mu głową na znak, że jest chory. Hipek rozłożył ręce. Znaczyło to, że karman ma pusty. Niedługo stąd wyjdzie i pewnie zacznie śpiewać Czerwone maki. Zawsze to śpiewał, kiedy się zapra-wił, bo ukochał tę pieśń. Nie pożywię się tu obecnie, stwierdził Berbelucha, poczekać trzeba. W gęstwie tytoniowego dymu znów ta dławica bolesna złapała go za piersi. Wycofał się przed knajpę i wsparty o składak zastygł w swojej zwykłej pozie. Chciał sięgnąć po papierosa, ale rozmyślił się. Najpierw musi nałykać się powietrza. Przymknął oczy, starał się oddychać naj-głębiej, jak mógł. Tuż przed nim, jak spod ziemi, wyskoczył nagle zwinięty w rulon dywan. Dwoje ludzi go niosło. Na przodzie kobieta. Minęli go. Znał ich. Ją z widzenia. Z nim kiedyś pił. Mendowaty. W straży jest czy milicji. I samopijec do tego. Towarzystwo mu niepotrzeb-ne, chyba że coś mu odbije. Ale żonę ma postawną. Krew z mlekiem. Jeszcze i teraz, chociaż ma swoje lata, oko jest na czym zatrzymać. Że też chciała za takiego połamańca wyjść? Chu-dy, piegowaty, morda taka, że tylko o piąchę się prosi. Kobiety jednak nikt nie zrozumie. One rozum mają gdzie indziej. W kroku. Popatrzył jeszcze za nimi. Potem odwrócił się i spojrzał w drugą stronę. W głębi ulicy zobaczył ciemną sylwetkę mężczyzny jadącego szybko na ro-werze. Drgnął. To Bolek kominiarz jedzie czy nie Bolek? Bolek! Chodził z nim niegdyś do szkoły, to jego najlepszy kumpel wtedy. I ta przyjaźń została do dziś. A jak Bolek jest, to i ratunek będzie. Nie może być inaczej. W tym fachu praca jest łatwa i zawsze ma się świeży grosz. Ludzie płacą kominiarzom za to, żeby nie brali się za kominy, bo jak je czyszczą, to sadze im do mieszkań lecą. Nie oczyszczenie więc droższe musi być od czyszczenia, bo na czyszczenie jest urzędowy nakaz. W takiej sytuacji pieniądz sam do kominiarza idzie, czy chce tego, czy nie. Berbelucha wsparł się na składaku i wysunął spod drzewa. I w tej samej chwili ów ból w płucach narósł tak, że stał się nie do wytrzymania. Berbelucha rzucił rower i złapał się za piersi. Drąc na sobie podkoszulek zrobił jeszcze krok i upadł na wznak na chod-nik. Zacharczał, na moment dostrzegł jeszcze gnające po niebie obłoki. I to było wszystko, co zdążył zobaczyć, nim zwaliła się na niego ciemność. I nie widział już gromadzących się wo-kół gapiów i nie słyszał ani tym bardziej czuł, jak Bolek kominiarz klęczy nad nim, szarpie go i woła: – Edek, na rany Chrystusa, dlaczego nie zaczekałeś? Edek... Niedaleko od „Zakątka” Siudowie skręcili w wąską, boczną uliczkę. Uliczka nazywała się Majowa. Była nie brukowana i pełna dziko rosnących krzewów. Dziwnym trafem oboje po-myśleli o tym samym. Że wcale nie idą w odwiedziny, ale po dokonaniu poważnego, życio-wego zakupu, wracają do domu. Pomyśleli też, że cały ten barak wcale ich nie dotyczy i że wszystko, co się z nim wiąże, jest tylko czyjąś opowieścią o kimś zupełnie innym. Dom, w którym przemieszkali aż tyle lat, był już blisko. Przystanęli, aby odpocząć. Ostrożnie, żeby nie pobrudzić, położyli dywan na rosnącej wzdłuż płotów trawie. I chyba po raz pierwszy w tym dniu Siudowa zatroszczyła się o męża. – Lepiej ci już – spytała – jak czujesz się teraz, Poldek?Co jej się stało, zastanowił się Siuda, dlaczego nagle jest taka miła? – Jak żaba w tańcu na podgrzanym parkiecie – zaseplenił.