12682
Szczegóły |
Tytuł |
12682 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12682 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12682 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12682 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anatolij Rybakow
Proch i pył
(Prach i piepiel)
Przekład Michał B. Jagiełło
Część pierwsza.
Zginął kapitan i sternicy!
Ja tylko, śpiewak tajemniczy,
Na brzeg przez fale wyrzucony,
Jak dawniej lutnię trącam swą
I u stóp skał nasłonecznionych
Suszę zamokłe karty ksiąg.
A. Puszkin
1.
– Masz szczęście, kochanieńki! Poszedłem na pocztę i od razu bach! – jest twoja depesza!
No to ja prościutko na dworzec...
Gleb uśmiechał się, szczerzył białe zęby, popatrywał na Saszę.
– Z gospodynią umawiałem się na jednego lokatora, sprowadzać drugiego trochę niezręcznie.
Poszukamy dla ciebie jakiegoś dachu nad głową.
W przechowalni nie chciano przyjąć plecaka. „Bez zamków nie wolno!” Sasza wsunął
pracownikowi rubla do ręki. „Naczelniku, dziś zabierzemy!” Plecak wylądował obok walizki,
przyjmujący wydał kwit na dwa bagaże.
– Chodźmy piechotą – zaproponował Sasza. – Przy okazji pokażesz mi miasto.
Sklep spożywczy, przemysłowy, papierniczy, piekarnia, apteka... Jak w Kalininie, jak
wszędzie. Ponuro. Stare parterowe i jednopiętrowe drewniane domki. Zaledwie kilka
murowanych budynków, a na nich tabliczki z nazwami urzędów po rosyjsku i po baszkirsku, ale
rosyjskimi literami. Tylko one przypominały, że to stolica Baszkirskiej Republiki
Autonomicznej. Poza tym – prowincja, kocie łby na ulicach, tu i ówdzie chodniki z desek,
jeszcze częściej ich brak. Kurz.
– Jak ci się podoba nasza Ufa?
– Bezbrzeżny smutek miast rosyjskich...
Tak odpowiedział Glebowi. A w skrytości ducha pomyślał, że może to jego własny smutek...
Znów, który to już raz, trzeba zaczynać wszystko od początku.
– Da się tu żyć – powiedział Gleb. – Baszkirowie naród spokojny, gościnny. Tyle że łatwo
się obrażają. Lepiej z nimi, kochanieńki, nie zaczynaj.
– Jeszcze czego!
– Siedzieliśmy parę dni temu z kolegami, jeden taki inteligent z Leningradu, młody chłopak,
powiada do Baszkira, też młodego: „Stary, masz rację!” Rozumiesz, kochanieńki? Powiedział
„stary”, ci leningradzcy inteligenci tak mówią. A Baszkir go w mordę: „Jaki stary?!” Obraził się
o słowo „stary”. Gdyby przy stole siedziały dziewczyny, tamten upokorzyłby go w ich obecności.
Ale dziewczyn nie było, sami mężczyźni.
Gleb wskazał pawilon z szyldem „Kumys”.
– Widzisz, jak kumysem handlują? To kobyle mleko. Baszkirowie pędzą z niego arak, coś
w rodzaju naszego bimbru. Nawet spirytus z tego pędzą. Piją jak smoki, nie oglądają się na
Koran. „Piniędz jest – Ufa hulamy, piniędz nie ma – Cziszma siedzimy”.
– Co to jest Cziszma?
– Stacja pod Ufą, nie zauważyłeś?
– Nie zwróciłem uwagi.
– Wypić lubią, a zakąsić jeszcze bardziej. Jedzą głównie mięso: koninę, baraninę.
Beszbarmak jest niezły, da się zjeść.
Szli przez centrum miasta ulicą Jegora Sazonowa – eser, terrorysta, zabił carskiego ministra
Plewego. Z Ufy pochodził, czy co? Często spotykali ludzi w mundurach NKWD, wyglansowane
buty, spodnie galife, nieruchome kwadratowe pyski.
– Sporo ich tutaj – zauważył Sasza.
– Zobacz – pokazał Gleb. – Komendantura NKWD.
Długi piętrowy budynek z cegły, w oknach kraty z grubych stalowych prętów, cztery wjazdy
blokują połowę chodnika – ślepe pudełka, zamknięte ciężkimi drzwiami bez szyb.
– Gleb, wiedziałeś, że w Kalininie wprowadzają ograniczenia meldunkowe?
– Wiedziałem.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś?
– Jak to nie powiedziałem? Dokładnie pamiętam swoje słowa: „Dziś w Kalininie nie ma
zakazu osiedlania się, jutro może być...” To co to było?
– No, aluzja...
– Taką aluzję nawet dziecko by zrozumiało. Właśnie dlatego zaproponowałem ci wyjazd.
– Aluzję zrozumiałem już na milicji.
– W twojej sytuacji trzeba szybciej myśleć.
– W sumie wszystko się udało: dokumenty w garści, z pracy zwolniony, z mieszkania
wymeldowany. Dobra jest. Zaczynamy chałturę?
– Kochanieńki! Jak możesz? „Chałtura”! Coś ty? Brygada pod kierownictwem samego
Siemiona Grigoriewicza Zinowiewa.
– Krewny tamtego Zinowiewa?
– Nigdy w życiu! Były solista Teatru Marijskiego, autor książki „Współczesne tańce
towarzyskie”, dam ci przeczytać, dowiesz się, co o tańcu mówili Sokrates i Arystoteles. Siemion
to naprawdę ktoś, prowadził Pałac Pracy w centrum, podpisuje umowy z zakładami i fabrykami.
Trzydzieści rubli od łebka: fokstrot, rumba, tango, boston. – Gleb zwolnił kroku, obejrzał ubranie
i buty Saszy. – Nie masz drugiego garnituru?
– Az tym coś nie w porządku?
– Niemodny. I te buty... Buty, kochanieńki, są najważniejsze. Będziesz pokazywać ludziom
kroki taneczne. Na co będą patrzeć? Na twoją piękną plerezę, na twoje kurewskie oczka? Nie,
kochanieńki, na twoje nogi! I jeśli zobaczą zdeptane albo brudne buty, to przyznasz, kochanieńki,
że twój taniec ich nie zachwyci. Nieestetyczne! Masz krawat?
– W życiu nie nosiłem.
– To zaczniesz. I lakierki trzeba będzie kupić. Czarne. Czarne pasują do każdego garnituru.
Potraktuj sprawę poważnie – to nie jakieś tam tańce-łamańce, ale ideologia. Weź to pod uwagę.
– Aż tak?
– Zbiera się trzydzieści osób. Grupa. Myślisz, że nikogo to nie interesuje? A takich grup jest
więcej! Cała Ufa, Rosjanie i Baszkirzy, wszyscy chcą się uczyć zachodnich tańców. A więc ktoś
powinien mieć na to oko. Dobra, chodź, zobaczysz nasze biuro.
Skręcili z ulicy Jegora Sazonowa w zaułek. Przed domkiem z tabliczką „Biuro artystyczno-
estradowe” kłębili się ludzie.
– Poczekaj tu na mnie – Gleb zniknął za drzwiami.
Sasza odszedł na bok. Wielu ludzi w tłumie najwyraźniej się znało, nawoływali się po
imieniu, przechodzili od grupki do grupki, padali sobie w objęcia, całowali się i klepali po
ramionach: „Kopę lat!” Było to jakieś udawane, pełne egzaltacji... Jak on, Sasza, będzie żyć, jak
będzie pracować wśród nich? Obcy ludzie, obce obyczaje. Może machnąć ręką na to wszystko?
Poszukać pracy w jakimś garażu?
Wrócił Gleb, pokazał kartkę z adresem.
– W samym centrum. Hotel jest tylko dla zasłużonych i ludowych, reszta artystów mieszka
w pokojach na mieście. Widziałeś tę giełdę? Magicy, hipnotyzerzy, tancerze, kupleciści...
Baszkirowie z kurajami. Wiesz, co to jest kuraj?
– Nie.
– Coś w rodzaju fujarki, smętna muzyka... Zbierają się pod biurem, organizują w zespoły,
najważniejsze, żeby załatwić sobie dobrego organizatora – jedzie przed nimi, reklamuje kapelę
na jakimś zadupiu – żywi artyści! Potrzebne jest choć jedno znane nazwisko na afiszu. Tu,
kochanieńki, pełno rozmaitych Kaczałowów, Ktorowów, Cereteli, Ułanowych. I nie ma żadnego
oszustwa. Smirnow to Kaczałow, rozumiesz? Odchodzą takie kombinacje... – Zerknął na Saszę. –
Czemu milczysz, kochanieńki?
– Myślę. Czy to naprawdę zajęcie dla mnie? Sam powiadasz – kombinacje. Nie jestem do
tego przyuczony.
– Chcesz żyć uczciwie?
– Właśnie.
– I będziesz żyć uczciwie, będziesz uczciwie odwalać swoje godziny i dostawać pensję.
Wszystko zgodnie z prawem, kochanieńki. Tego pilnuje nasza kierowniczka, Maria
Konstantinowna, poznasz ją, kobita obrotna i w dodatku inteligentna. Tylko pamiętaj, że za
mieszkanie będziesz musiał płacić z własnej kieszeni.
– Jasne.
Jedna narożna ściana domu ciągnęła się wzdłuż ulicy Aksakowa, druga – wzdłuż
Czernyszewskiego. Maleńki pokoik w niewielkim mieszkaniu. Przynajmniej samodzielny, a nie
za zasłoną jak w Kalininie. Gospodyni zaaferowana, roztargniona, długo nie mogła znaleźć
okularów, zwalała winę na dzieci: gdzieś zapodziały. Dzieci – dziewczynka i chłopiec w wieku
jedenastu-dwunastu lat poszły szukać do kuchni, chłopiec kaszlał. „Nie charcz! – pokrzykiwała
rozdrażniona matka. – Szukaj okularów!”
Wreszcie się znalazły.
– A gdzie skierowanie? – spytała gospodyni.
Gleb obdarzył ją czarującym uśmiechem.
– Maria Konstantinowna spieszyła się, podała tylko adres, skierowanie wypisze
w poniedziałek. Adres napisała własnoręcznie, przecież zna pani jej charakter pisma.
Gospodyni nieufnie obejrzała karteczkę.
– Ma pani wątpliwości? – Sasza sięgnął do kieszeni. – Proszę, tu jest mój dowód.
– Nie potrzebuję pańskiego dowodu, nie będę pana meldować. Nie trzeba się meldować!
Wspaniale! Od razu zniknęły wszystkie obawy. Sasza przypomniał sobie swoje upokorzenia
związane z meldunkiem w Kalininie. Tutaj tego nie będzie. Artysta na gościnnych występach
objeżdża w ciągu roku wiele miast, jak miałby się w każdym meldować? Miejsca w dowodzie by
zabrakło. Dobra, będzie się zajmował tańcami, cholera z nimi!
Maria Konstantinowna wszystko załatwi – zapewnił Gleb.
– Tylko jeden warunek... – Gospodyni wypchnęła dzieci do sąsiedniego pokoju i przymknęła
drzwi. – Proszę nie sprowadzać kobiet.
– Co też pani? Jak można?
– Można, można. – Pokiwała głową. – Przed panem mieszkał tu artysta Cwietkow. Nie dość,
że pijanica, to jeszcze baby sprowadzał. Niby porządny lokator, a takie łajdactwa wyprawiał.
Przecież tu są dzieci!
– Postaram się pani nie niepokoić – obiecał Sasza.
2.
23 sierpnia 1937 roku w Sali Grigorijewskiej na Kremlu wydano bankiet na cześć Gromowa,
Jumaszewa i szturmana Danilina – lotników, którzy bez lądowania przelecieli nad biegunem
północnym z Moskwy do Ameryki.
Za stołami, ustawionymi prostopadle do sceny, siedziały wybitne osobistości aparatu
partyjnego i państwowego, generalicja, najlepsi konstruktorzy lotniczy, słynni piloci, znani
działacze kultury i nauki. Zaproszenia przygotował specjalny zespół ludzi, doskonale znających
znaczenie każdego z gości, stosunek towarzysza Stalina do niego oraz przewidywane zachowanie
się gościa na bankiecie i w ogóle. Ten sam specjalny zespół decydował, kogo zaprosić z żoną,
kogo bez żony, kto przy którym stole i na jakim miejscu ma siedzieć – towarzysz Stalin będzie
spokojniejszy, widząc w najbliższym otoczeniu znajome twarze. Towarzysz Stalin nie lubi pytać
„Kto to taki”. Towarzysz Stalin sam wie, kto to taki!
Stoły były zastawione różnymi gatunkami alkoholi i zakąsek, których nikt jednak nie
ośmielał się tknąć: na osobnym stole prezydialnym, ustawionym równolegle do sceny
i prostopadle do pozostałych, też stały wina i zakąski, ale za karafkami, butelkami i kieliszkami,
za paterami owoców widniał równy rząd pustych krzeseł – przywódcy partii i władz jeszcze się
nie zjawili. Wejdą punktualnie o siódmej. W oczekiwaniu na tę ważną chwilę goście rozmawiali
ze sobą półgłosem. Nikt nie patrzył na zegarek. Zerkanie na zegarek oznaczałoby niecierpliwość,
oznaczałoby brak taktu i nielojalność wobec towarzysza Stalina.
Powagę chwili podkreślali również kelnerzy, barczyste, srogie byki w czarnych frakach
i białych gorsach, z przerzuconymi przez ramię serwetkami, z twarzami bez wyrazu, zastygli
obok stołów, górujący nad gośćmi. Dwaj dodatkowi kelnerzy stali przy drzwiach. Goście
wiedzieli, że kelnerzy to etatowi funkcjonariusze NKWD, tacy sami jak obstawa przy wszystkich
wejściach i wyjściach, na wszystkich piętrach i schodach pałacu, oraz nieetatowi
współpracownicy NKWD, licznie siedzący przy każdym stole.
Punktualnie o siódmej otworzyły się boczne drzwi i do sali wszedł Stalin w towarzystwie
członków Biura Politycznego. Wszyscy wstali odsuwając krzesła, rozległy się burzliwe oklaski.
Owacja trwała, dopóki przywódcy nie doszli do stołu, nie stanęli na swoich miejscach twarzami
do gości i nie odpowiedzieli brawami. Sala oklaskiwała przywódców, przywódcy – salę. Potem
członkowie Politbiura zwrócili się w stronę Stalina i zaczęli go oklaskiwać. Sala też oklaskiwała
Stalina. Goście kierowali ku niemu dłonie, jak gdyby chcąc nimi dotknąć towarzysza Stalina. Nie
klaskali tylko kelnerzy, tak jak przedtem nieruchomi na swoich miejscach. Nie górowali już
jednak nad siedzącymi; goście wstali, niektórzy byli wyżsi, bardziej pleczyści i tężsi od
kelnerów.
Stalin klaskał, ledwie dotykając jednej dłoni drugą, trzymał je tuż nad stołem, prawie nie
zginał łokci i spod przymkniętych powiek powoli mierzył ciężkim wzrokiem najbliżej stojących.
Gdy ich obejrzał i rozpoznał, przeniósł spojrzenie w głąb sali, ale za częstokołem wyciągniętych
ramion nie mógł dostrzec żadnej twarzy. Przestał więc klaskać i usiadł. To samo zrobili stojący
obok Mołotow i Woroszyłow, a za nimi pozostali członkowie Biura Politycznego. Tymczasem
goście nadal stali i klaskali. Widząc to Stalin dwa razy nieznacznie uniósł i opuścił dłonie –
zapraszał zebranych, żeby też usiedli. Ci nie mogli się jednak powstrzymać od wyrażania
zachwytu. Przyszli tu nie po to, by pić wódkę i koniak, szampana i mukuzani, nie po to, by jeść
kawior, łososia, pasztety, julien z pieczarek i kotlety „po kijowsku”. Przyszli, żeby zobaczyć
towarzysza Stalina, wyrazić mu swoją miłość i oddanie.
Stalin powiedział coś do Mołotowa, ten wstał, wyciągnął ramiona jak gdyby mówiąc
„Wystarczy, towarzysze! Dość! Towarzysz Stalin rozumie i docenia wasze uczucia, ale
zebraliśmy się tu w określonej sprawie, przystąpmy więc do rzeczy. Bardzo prosimy, skończcie
tę owację i siadajcie!
Pierwsi przestali klaskać stojący najbliżej prezydium. Wokół nich natychmiast zakrzątnęli się
kelnerzy, nalewając do kieliszków i kielichów wódkę, wino – wedle życzenia. Mimo to pozostali
goście stali nadal i klaskali, chcieli, żeby towarzysz Stalin dostrzegł również ich, żeby wyczytał
z ich twarzy i oczu bezgraniczną miłość i uwielbienie. Mołotow uniósł ramiona jeszcze wyżej,
pomachał dłońmi, dawał do zrozumienia gościom ze środka sali, że członkowie Politbiura widzą
ich, że wszystko rozumieją, wszystko doceniają, ale też proszą, żeby już siadać. Goście
z wdzięczności za ten gest poklaskali jeszcze przez kilka sekund i usiedli.
I wokół nich błyskawicznie zakrzątnęli się kelnerzy, napełniając kieliszki alkoholem.
Stali i klaskali już tylko goście przy najbardziej oddalonych stołach. Teraz, gdy wszyscy
przed nimi już siedzieli, goście ci mieli nadzieję, że Stalin zauważy również ich. Mołotow
popatrzył na kogoś przy bocznych drzwiach, tamten dał znak jeszcze komuś i w tej samej chwili
kelnerzy poruszyli się, zaczęli powtarzać dyskretnie, lecz stanowczo: „Towarzysze, towarzysze,
siadajcie... Towarzysze, proszę siadać! Szybciej, szybciej, towarzysze, nie ociągajcie się...”
Podsuwali nawet krzesła, trącając znacząco gości, i szacowni goście szybciutko usiedli na swoich
miejscach. I tak jak przy pozostałych stołach kelnerzy napełnili ich kieliszki wódką i winem.
Mołotow wstał: kelnerzy w tej samej sekundzie przerwali pracę i znieruchomieli na swoich
posterunkach.
Mołotow rozpoczął od wyliczenia niebywałych osiągnięć narodu radzieckiego we wszystkich
dziedzinach życia. Sukcesy te najwyraźniej widać na przykładzie naszego potężnego lotnictwa,
w którego rozwoju ZSRR wyprzedza cały świat. Związek Radziecki stał się lotniczą potęgą, co
zawdzięcza genialnemu przywództwu towarzysza Stalina, który osobiście przywiązuje ogromną
wagę do rozwoju przemysłu lotniczego i otacza ojcowską opieką lotników, sławnych sokołów
naszej ojczyzny.
Sala znów zatrzęsła się od oklasków, goście zaszurali krzesłami, wstali, znów bili brawo,
wyciągając ramiona ku towarzyszowi Stalinowi, teraz ta owacja była przeznaczona wyłącznie dla
niego, wreszcie padło jego nazwisko.
Stalin wstał, uniósł rękę, zapadła cisza.
– Kontynuujcie, towarzyszu Mołotow – powiedział Stalin i usiadł.
Wszyscy zaczęli się uśmiechać, roześmiali się, oklaskami wyrazili uznanie dla żartu
towarzysza Stalina.
Mołotow chciał mówić dalej, ale zza pierwszego stołu, przy którym siedzieli lotnicy, wstał
Czkałow, poruszył barczystymi ramionami, nabrał powietrza w płuca i zawołał:
– Dla naszego ukochanego Stalina – ura, ura, ura!
I cała sala podchwyciła: ura, ura, ura!
Stalin uśmiechnął się pod wąsem. Nie należy przerywać szefowi rządu. Ale to przecież
Czkałow, JEGO ulubieniec, człowiek, który uosabia rosyjską dziarskość, werwę, energię,
Czkałow – najlepszy lotnik JEGO epoki, JEGO czasów. Nie ma rady, Mołotow będzie musiał się
pogodzić z faktem, że ten śmiałek nie zna się na etykiecie.
Mołotow był doświadczonym mówcą, uspokoił salę i ciągnął dalej:
– Świadectwem potęgi naszego lotnictwa jest nie znany dotychczas w dziejach ludzkości
wyczyn naszych wspaniałych lotników: Gromowa, Jumaszewa, Danilina. Dokonując przelotu
przez biegun północny do Ameryki, do miasta (Mołotow zerknął na kartkę) San Jacinto
w Kalifornii, ustanowili rekord świata w lotach bez lądowania.
Stalin znów się uśmiechnął. Mołotow zemścił się na Czkałowie. Nawet nie wspomniał o jego
locie. A przecież to Czkałow przetarł szlak, Czkałow jako pierwszy przeleciał nad biegunem do
Ameryki. Małostkowy jest Mołotow, samolubny, przewrażliwiony. Tępacy zawsze są
małostkowi.
Swoje wystąpienie Mołotow zakończył toastem na cześć Gromowa, Jumaszewa i Danilina.
Znów oklaski, okrzyki: „Niech żyją radzieccy lotnicy!” Nikt jednak już nie wstawał.
Wstawać należy wyłącznie na cześć towarzysza Stalina. Goście wstali, kiedy wstał sam
towarzysz Stalin, żeby trącić się kieliszkiem z zaproszonymi do stołu prezydialnego lotnikami
Gromowem, Jumaszewem i Danilinem. Jednak gdy tylko towarzysz Stalin usiadł, wszyscy też
szybko usiedli i zabrali się do jedzenia, zgłodnieli podczas przydługiej mowy Mołotowa,
a i w domu pewnie niewiele zjedli przed sutą kolacją.
Część artystyczną rozpoczął jak zawsze Zespół Pieśni i Tańca Armii Czerwonej pod
kierownictwem Aleksandrowa i jak zawsze od kantaty o Stalinie, skomponowanej przez tegoż
Aleksandrowa. Goście wysłuchali pieśni z szacunkiem, odłożywszy sztućce, ale przy następnym
numerze rzucili się: mężczyźni – na wódkę, kobiety – na wino, wszyscy – na jedzenie.
Po czerwonoarmistach występowali śpiewacy: Kozłowski, Maksakowa, Michajłow, potem
Obrazcow z lalkami... Przywódcy patrzyli na artystów, odwróciwszy się ku scenie, a goście jedli
i pili, ten program widzieli już i słyszeli ze sto razy.
W przerwach między występami wznoszono toasty, wszystkie oczywiście za towarzysza
Stalina. Czołowy konstruktor lotniczy powiedział: Towarzysz Stalin doskonale zna ludzi
pracujących w lotnictwie, podpowiada im rozwiązania skomplikowanych problemów
technicznych, uczy nas, konstruktorów, patrzeć daleko w przyszłość”.
I znów jedli, pili za towarzysza Stalina. I Stalin też pił, jak zwykle prawie nie zakąszając. ON
lubił takie bankiety, rozumiał ich znaczenie, carowie nie bez powodu organizowali bale, nie bez
powodu Piotr zakładał swoje orkiestry. Wszystko to tworzy wokół władzy aureolę odświętności,
pozwala otoczeniu poczuć JEGO potęgę, JEGO osiągnięcia, JEGO zwycięstwa. Naród lubi
zwycięstwa i nie lubi klęsk, pamięta tylko swoje zwycięstwa i nie chce pamiętać klęsk. Pamięta
zwycięstwo Dymitra Dońskiego i Aleksandra Newskiego, zwycięstwa Jermaka, zdobycie
Kazania i Astrachania, zwycięstwo pod Połtawą i nad Napoleonem. Nie chce natomiast pamiętać
tatarskiego jarzma, spalenia Moskwy przez chana Dewlet-Gireja, klęsk pod Sewastopolem i Port
Artur. Wszystko to naród odrzuca, zachowując w swej historycznej pamięci tylko zwycięstwa.
Rosjanin lubi się dowartościować, wypić dla kurażu – ma to we krwi, pijąc odreagowuje
wielowiekowe zacofanie, nędzę i niewolnictwo. ON upewnił się w tym jeszcze na zesłaniu,
widział to u chłopów na wsi i u czeladników w Baku. Zapalczywy, pełen temperamentu Gruzin
napije się wina i zgodnie śpiewa z innymi Gruzinami gruzińskie pieśni, tańczy i weseli się.
A potulny, cichy rosyjski chłopina po wódce rwie się do bitki, udowadnia swoją siłę. Ta cecha to
ważny składnik rosyjskiego charakteru narodowego, on skłania Rosjanina do szaleńczych
postępków. Właśnie dlatego naród tak kocha swoich bohaterów, właśnie dlatego tak popularni są
lotnicy – demonstrują całemu światu siłę swego narodu, sprawność i heroizm jego synów. I naród
jest JEMU wdzięczny, że ON wychował takich lotników. I ON może być dumny, że zacofany,
stłamszony i niepiśmienny naród przekształcił w naród bohaterski. Miarą JEGO wielkości będzie
w Historii to, czego dokonał naród pod JEGO wodzą. A koszty, nieuniknione podczas tworzenia
scentralizowanego imperium, pójdą w zapomnienie. Kto będzie pamiętał o tych nędznych
karzełkach, których ON wyrzucił za burtę Historii, tę swołocz, która nazywała siebie
„leninowską starą gwardią”? Poczuli śmiertelne zagrożenie! Nawet „wierny Przyjaciel” Klim
Woroszyłow nafajdał w portki, zadzwonił: „Koba, co mam robić, kiedy po mnie przyjdą?” ON
wtedy pomilczał dłuższą chwilę, podręczył biedaka, wreszcie powiedział: „Po prostu nie otwieraj
im drzwi!” Uspokoił się Woroszyłow, siedzi teraz obok, różowiutki głupek, pije, uśmiecha się,
a jakże: wojskowi lotnicy, jego kadry. Niech się cieszy. Tak rozmyślał Stalin, siedząc przy stole
z Mołotowem i Woroszyłowem, sączył wino, niespiesznie zakąszał, spoglądał na scenę, gdy
występowali artyści, i nie słuchał mówców wznoszących toasty, oklaskiwał i jednych, i drugich,
podnosił kieliszek, a później powiedział do Mołotowa:
– Chcę zabrać głos.
Mołotow postukał nożem o kieliszek, nikt tego dźwięku nie usłyszał, ale kelnerzy
natychmiast znieruchomieli na swoich miejscach, wszyscy goście od razu odwrócili się w stronę
prezydium.
– Głos ma towarzysz Stalin – oznajmił Mołotow.
Stalin wstał i wszyscy niezwłocznie też wstali. I znów oklaski, znów owacja.
Stalin uniósł dłoń, sala w jednej chwili ucichła. Stalin opuścił dłoń, wszyscy usiedli.
– Towarzysze, napełnijcie, proszę, kieliszki – powiedział Stalin. Nastąpiło lekkie
zamieszanie, każdy sięgał po wino, lał, co było pod ręką, śpieszył się, towarzysz Stalin nie może
przecież czekać. Zapadła cisza.
– Chcę wznieść ten kielich – powiedział Stalin – za naszych mężnych lotników, dzisiejszych
i przyszłych Bohaterów Związku Radzieckiego. Chcę powiedzieć im, i dzisiejszym, i szczególnie
przyszłym Bohaterom Związku Radzieckiego, co następuje: odwaga i śmiałość – to nieodłączne
cechy Bohatera Związku Radzieckiego. Lotnik to skoncentrowana wola, charakter, zdolność do
ryzyka. Lecz odwaga i śmiałość to tylko jedna strona bohaterstwa. Druga strona, równie istotna,
to wiedza. Odwaga, jak powiadają, twierdze zdobywa. Ale tylko wtedy, gdy odwaga, śmiałość
i gotowość do ryzyka wiążą się z ogromną wiedzą. Do jej zdobywania wzywam naszych
mężnych lotników, sławnych synów i córki naszego narodu. Pozdrawiam naszych Bohaterów
Związku Radzieckiego, dzisiejszych i przyszłych. Wznoszę ten toast za dzisiejszych i przyszłych
Bohaterów Związku Radzieckiego. Za lotników małych i wielkich – nie wiadomo, kto jest mały,
a kto wielki, to się okaże w praktyce. Piliśmy już za zdrowie towarzyszy Gromowa, Jumaszewa
i Danilina. Nie będziemy jednak zapominać, że ich heroiczny przelot poprzedziły wyczyny
innych lotników. To najwybitniejsi lotnicy naszych czasów, Bohaterowie Związku Radzieckiego
– Czkałow, Bajdukow, Bielakow, którzy dokonali pierwszego przelotu bez lądowania nad
biegunem północnym na trasie Moskwa – Vancouver w USA. – Stalin wskazał palcem
w kierunku stołu, przy którym siedzieli wymienieni lotnicy. – To właśnie oni, Czkałow,
Bajdukow i Bielakow, przetarli szlak przez biegun północny do Ameryki. Wypijmy, towarzysze,
za naszych sławnych lotników, Bohaterów Związku Radzieckiego – dzisiejszych i przyszłych.
Stalin wypił. Wszyscy też wypili, odstawili kieliszki i zaczęli klaskać. Rozmawiał z nimi sam
Stalin. Bili więc brawo, krzyczeli: „Niech żyje towarzysz Stalin... Dla towarzysza Stalina –
ura...!” Szczególnie starali się lotnicy, klaskali w jednym rytmie, chórem skandowali
pozdrowienia. Czkałow, Bajdukow i Bielajew przeszli od swego stołu do prezydium. Wezwano
ich oczywiście. Bez specjalnego zaproszenia nikt nie ośmieliłby się naruszyć przestrzeni między
stołem prezydialnym i salą. Stalin uścisnął lotnikom dłonie, Gromowowi, Jumaszewowi
i Danilinowi już ściskał, teraz przyszła kolej na ulubionego, najważniejszego lotnika. Tymczasem
Czkałow, Bajdukow i Bielajew podeszli do prezydium z kieliszkami w rękach.
– Towarzyszu Stalin – powiedział Czkałow. – Pozwolicie z prośbą?
– Proszę.
– Pozwolicie trącić się z wami i wypić za wasze zdrowie?
– No cóż, można wypić.
Stalin nalał sobie wina, trącił się z lotnikami, wszyscy wypili. Stalin odstawił kieliszek na
stół.
– Macie jeszcze jakieś prośby?
– Towarzyszu Stalin – Czkałow śmiało spojrzał mu w oczy. – W imieniu naszego lotniczego
kolektywu... Zaraz będzie występować Leonid Utiosow... W imieniu naszego kolektywu...
prosimy... pozwólcie, żeby Utiosow zaśpiewał „Z odeskiej paki”.
– Co to za piosenka? – spytał Stalin, choć znał ją. W domu śpiewał tę piosenkę Waśka i ON
był niezadowolony: syn śpiewa złodziejskie pieśni.
– Bardzo ładna, towarzyszu Stalin. Słowa, towarzyszu Stalin, są być może więzienne, błatne,
ale melodia bojowa, towarzyszu Stalin, marszowa melodia.
– Dobrze – zgodził się Stalin. – Niech śpiewa, posłuchamy.
W garderobie, gdzie w oczekiwaniu na swój występ tłoczyli się artyści (ci, którzy już
wystąpili, siedzieli w sąsiedniej sali przy specjalnie dla nich przygotowanych stołach) zjawił się
oficer z trzema rombami na patkach munduru, wziął na stronę Utiosowa i spytał groźnie:
– Co macie zamiar śpiewać, towarzyszu Utiosow? Utiosow wymienił tytuły.
– Zaśpiewacie „Z odeskiej paki” – rozkazał oficer.
– Nie, nie – przestraszył się Utiosow. – Zabroniono mi to śpiewać.
– Kto zabronił?
– Towarzysz Mleczin. Naczelnik Komitetu Repertuarowego.
– Do... z waszym naczelnikiem. Będziecie śpiewać „Z odeskiej paki”.
– Ale towarzysz Mleczin...
Oficer wbił w niego wzrok.
– Chyba powiedziałem wyraźnie, obywatelu Weisbein? – I złowieszczym szeptem dodał: –
Polecenie towarzysza Stalina.
I na początku występu Leonid Utiosow przy akompaniamencie swojego tea-jazzu zaśpiewał
„Z odeskiej paki”.
Zza krat odeskiej paki prysnęły dwa cwaniaki,
We dwóch chłopaki z pierdla się urwali,
I na Abniarskiej mecie przy secie i kobiecie
Wolności smak od nowa smakowali...
Śpiewał z uczuciem, uskrzydlony poleceniem samego towarzysza Stalina, wiedział, że od tej
chwili żaden repertuarkom już mu niestraszny, że będzie śpiewać „Celę” i „Hop ze smykiem”,
i „Murkę”, i inne zakazane piosenki.
Zespół też grał z sercem. Perkusista wyprawiał cuda na swoich bębnach i talerzach,
saksofoniści i trębacze osiągali szczyty wirtuozerii. Końcowy akord, muzycy urwali melodię tak
samo brawurowo, jak zaczęli.
Nikt nie rozumiał, o co chodzi. Na takim bankiecie, w obecności towarzysza Stalina Utiosow
odważył się zaśpiewać błatną piosenkę. Co to znaczy? Dywersja ideologiczna? Nikt nie śmiał się
nawet poruszyć, nie mówiąc już o oklaskach. Nawet Czkałow, Bajdukow i Bielajew zastygli bez
ruchu, nie wiedzieli, jak zareaguje towarzysz Stalin. Zmieszani jazzmeni opuścili trąbki, blady,
sparaliżowany martwą ciszą Utiosow oparł się o fortepian i z przerażeniem myślał, czy to nie
prowokacja, czy oficer go nie oszukał, idź teraz i wyjaśniaj, że ci kazali, przecież nawet nie wie,
kim był ten oficer, nie zna jego nazwiska, pamięta tylko trzy romby na patkach.
I nagle rozległo się ciche klaskanie – to klaskał sam towarzysz Stalin. I sala entuzjastycznie
podchwyciła jego oklaski. Jeśli towarzysz Stalin klaszcze, to piosenka mu się podoba, akceptuje
ją! I słusznie! Jak się bawić, to się bawić! Słusznie! Brawo! Bis! Bis! Brawo!
Spocony Utiosow, z trudem łapiąc oddech, kłaniał się, pokazywał na zespół, wyćwiczonym
gestem dawał znak, żeby muzycy wstali, muzycy wstawali, postukiwali o instrumenty, jak gdyby
bijąc brawo słuchaczom. A sala nie milkła, domagała się bisów. Patrząc na Utiosowa Stalin
rozłożył ręce, wzruszył ramionami – nic nie poradzisz, naród chce, naród żąda, narodowi się nie
odmawia...
Utiosow zaśpiewał jeszcze raz.
Ach, wiedz, towarzyszu, jak bolą mnie rany
Od ciosów zadanych głęboko,
Tu jedna się goi, tam druga się gnoi,
A z trzeciej krew broczy mi w boku.
Lotnicy podśpiewywali, przytupywali, nożami i widelcami wybijali rytm o talerze i kieliszki.
Goście przy innych stołach też podśpiewywali i przytupywali, a gdy Utiosow skończył śpiewać,
znów wołali: „Bis! Bis!” I towarzysz Stalin klaskał, klaskali członkowie Biura Politycznego
i znów towarzysz Stalin wzruszył ramionami, rozłożył ręce – Utiosow bisował trzeci raz.
Hej ty, towarzyszu, opowiedz mej mamie,
Że syn śmiercią padł nieulękłą,
Karabin miał w dłoni i szablą się bronił,
I skonał na ustach z piosenką!
Lotnicy już nie tylko podśpiewywali, lecz wydzierali się na całe gardło, wskoczyli na stół
i zaczęli tańczyć, rozlewając trunki i strącając dania. Nawet pisarz Aleksy Tołstoj, tęgi,
masywny, z twarzą o miękkich babskich rysach, nawet on wgramolił się na stół i przebierał tam
nogami, rozbijał talerze. Hrabia, a jak go wzięło.
Piosenka jest oczywiście bandycka, ale coś w sobie ma. Sentymentalne słowa, kryminaliści
to lubią. „Bolą mnie rany... Powiedz mojej mamie...” Ale melodia rzeczywiście dziarska,
porywająca. ON dobrze pamięta kryminalistów, spotykał ich w więzieniach i na punktach
etapowych. To, rzecz jasna, przestępcy. Również i dziś, jeśli połakomią się na socjalistyczną
własność, należy ich bezlitośnie ścigać, surowo karać – własność socjalistyczna jest rzeczą
świętą. Lecz wtedy, za cara, zacierała się granica między przestępstwem a protestem przeciwko
niesprawiedliwości, uciskowi i nędzy. Prości, niepiśmienni ludzie nie zawsze mogą osiągnąć
wysoki poziom świadomości społecznej. Chcą sprawiedliwości dla siebie, żądają podziału
bogactwa zgodnie ze swoim pojmowaniem równości. W Baku, w więzieniu Baiłowskim ON miał
lepsze stosunki z kryminalistami niż ze swoimi „kolegami” – politycznymi. „Koledzy” wiecznie
się kłócili, teoretyzowali, rozprawiali, analizowali wzajemne układy, konflikty i intrygi, każdy
dowodził, że jest mądrzejszy, bardziej wykształcony, lepszy od pozostałych. U kryminalistów
wszystko było jasne i proste. Kierowali się nieskomplikowanymi, a zarazem nienaruszalnymi
prawami i zasadami. Rządziły hierarchia i dyscyplina, ślepe posłuszeństwo prowodyrowi,
lojalność wobec organizacji. Zdradę karano bez litości. Najczęściej śmiercią, innymi środkami
kryminaliści nie dysponowali. Za najmniejsze podejrzenie – też śmierć, nie istniały żadne kary
pośrednie.
Skłonność do przestępstwa jest atawizmem, leży w naturze każdego człowieka. Dla
zapewnienia ładu i porządku w państwie trzeba ten atawizm tępić. Gdy jednak występuje w tak
niewinnej postaci jak dziś tu, na Kremlu, gdy pojawia się w postaci dziarskiej piosenki
o złodzieju, który uciekł z więzienia, w postaci tańców na stołach... No cóż, z takim przejawem
przestępczej natury można się pogodzić. ON surowo karze za najdrobniejsze przewinienie, ale
gdy ludzie przychodzą do NIEGO na uroczystość, powinni odczuwać radość i zadowolenie.
Towarzysz Stalin był zadowolony z tego bankietu. Goście bawili się szczerze, z całego serca.
A jeśli ludzie się weselą, to znaczy, że dobrze im się wiedzie. Jeśli weselą się w całym kraju, to
znaczy, że wszystko wszędzie jest w porządku.
3.
Grupa ustawiała się w szeregu, jeśli zaś sala była za mała – to w dwuszeregu, a Siemion
Grigoriewicz komenderował:
– Zaczynamy prawą nogą... Krok do przodu – raz! Lewą – dwa! prawą w prawo, dołączamy
lewą – trzy! Znów prawą – cztery! Która noga jest wolna? Lewa! Zaczynamy lewą! Do przodu –
raz, dwa! W bok – trzy, cztery! To samo powtarzamy do tyłu: prawą, lewą – raz, dwa!
Wróciliśmy do pozycji wyjściowej.
Te kroki – podstawę fokstrota, rumby i tanga – powtarzało się wiele razy. Następnie tancerze
ćwiczyli z muzyką, pod dobitne, rytmiczne dźwięki fokstrota albo rumby. Prawą do przodu – raz,
dwa, w prawo – trzy, cztery! Fiesta, proszę zamknąć drzwi. Fiesta, proszę zgasić światło... Raz,
dwa, trzy, cztery! „Wciąż wyżej i wyżej, hen, w niebo, wzbijają się ptaki stalowe...” Raz, dwa,
trzy, cztery! „Motory śpiewają i strzegą spokoju granicy państwowej...” Upewniwszy się, że
kroki zostały opanowane, Siemion Grigoriewicz polecał tańczyć parami.
Siemion Grigoriewicz był całkiem przystojnym mężczyzną. Korpulentny, nawet tęgawy,
w średnim wieku, z ogorzałą, starannie wygoloną twarzą aktora i bujną szpakowatą grzywą,
zawsze zjawiał się na zajęciach w ciemnym garniturze, białej koszuli z muszką i w lśniących
lakierkach. Nosił czarną lakierowaną laskę, zakończoną masywną okrągłą gałką. Podczas lekcji
stawiał laskę w najdalszym kącie, żeby nikt się o nią nie potknął albo jej nie uszkodził. Głos miał
Siemion Grigoriewicz przyjemny, dobrze ustawiony, wręcz inteligentny, mówił dobitnie,
znacząco, na wstępie, jak uprzedzał Gleb, cytował Sokratesa i Arystotelesa, że tańce są korzystne
dla zdrowia, rozwijają muzykalność i zmysł artystyczny. Tańce zachodnie, przekonywał Siemion
Grigoriewicz, niesłusznie uważa się za burżuazyjne, w istocie mają one pochodzenie ludowe.
Tango to narodowy taniec Argentyny, rumba – Meksyku, wolnego fokstrota tańczy się w rytmie
bluesa, smutnej muzyki amerykańskich Murzynów. Siemion Grigoriewicz prosił Gleba
o zagranie kilku taktów bluesa, po czym zwracał uwagę słuchaczy na wyczuwalną w melodii
beznadziejność i rozpacz. To rozpacz czarnej ludności USA, która przez wieki cierpiała
w jarzmie niewolnictwa, a obecnie jest uciskana i wyzyskiwana przez społeczeństwo
burżuazyjne.
Siemiona Grigoriewicza i jego wykłady Sasza traktował z ironią. „Mrówka”. Wędruje ze
swoją laseczką po komitetach miejskich i zakładowych, podpisuje umowy, kombinuje czarując
swoim szacownym wyglądem. Można się po nim wszystkiego spodziewać. Po każdym można się
wszystkiego spodziewać, wszyscy są teraz ich ludźmi. Przecież nawet on sam podniósł na
mityngu rękę, głosując za rozstrzelaniem Tuchaczewskiego, tak jak inni wziął na siebie
odpowiedzialność za śmierć niewinnych ludzi. Wspomnienie tamtego wiecu i paraliżującego
strachu ciążyło Saszy, gardził sobą, próbował przekonać samego siebie, że taki już jest ten świat,
ale rozumiał, że taki już jest on sam.
Nikt nikomu nie ufa, i on nie ufa, z nikim nie rozmawia o polityce, nawet o tym, co piszą
w gazetach... „Tak? Nie czytałem... pewnie przeoczyłem...” Rzeczywiście, prawie nie czytywał
prasy, najwyżej czasem na ulicy przystawał przy kiosku, przeglądał „Prawdę”. Ciągle to samo:
zwycięstwa, rekordy, peany na cześć wielkiego Stalina, jego zdjęcia, zdemaskowani szpiedzy,
dywersanci, trockiści, rozstrzeliwania, sądy, ordery dla funkcjonariuszy bezpieczeństwa za
„szczególne zasługi w walce z wrogami narodu”. Na jednej z list Sasza zauważył nazwisko
Szaroka Jurija Denisowicza, odznaczonego Orderem Czerwonej Gwiazdy.
Budiagin i Mark rozstrzelani, przywódcy partii, uczestnicy Rewolucji Październikowej,
bohaterowie wojny domowej wymordowani, a kontrrewolucjoniści i prawdziwi wrogowie
dostają medale w imieniu tej partii, którą unicestwili, w imieniu władzy robotników i chłopów,
która przestała istnieć. Czyją dyktaturę realizuje Stalin? Proletariat nie ma żadnych praw.
Chłopom narzucono pańszczyznę w postaci kołchozów. Aparat państwowy jest zastraszony.
W kraju panuje dyktatura Stalina, tylko Stalina, wyłącznie Stalina. Teza Lenina, że wolę ludu
może urzeczywistniać dyktator, jest niesłuszna, dyktator może urzeczywistniać tylko własną
wolę, w przeciwnym razie nie jest dyktatorem.
Natrafił kiedyś Sasza na artykuł Wadima Marasewicza. No proszę, Wadim załapał się do
„Prawdy”, gromi jakąś powieść, oskarża autora o apologetykę kułaka. „Czy autor tego chce, czy
nie – pisał Wadim – swoją powieścią wyświadcza wspaniałą przysługę międzynarodowemu
imperializmowi, pomaga mu osłabiać ducha ludzi radzieckich, podrywa ich wiarę w wielkie
dzieło Lenina – Stalina”. Nieliche oskarżenie, sugeruje artykuł 58. Udał się profesorski synalek,
nie ma co!
Wszyscy się skurwili, wszyscy się sprzedali. Powszechny strach zrodził powszechną podłość,
wszystko pod lupą, oni wszędzie mają oczy i uszy, wszędzie są wydziały kadr, ankiety, żądają
dowodu osobistego, a w nim stoi jak byk, kim jesteś.
A więc wybór był słuszny. Tańce! Nikt tu nie pyta o życiorys, nie trzeba wypełniać ankiet.
Przy zachowaniu ostrożności może uda się nie podpaść. Gospodyni nie pyta o skierowanie, które
obiecywał przynieść, pewnie zapomniała. Sasza wraca późno i późno wstaje, czasem w ogóle nie
wraca na noc, zachowuje się spokojnie, nikt u niego nie bywa, płaci w terminie, gospodyni jest
zadowolona. Co prawda Gleb powiedział, że trzeba wstąpić do Gastrolbiura, do Marii
Konstantinownej z dowodem, ale wspomniał o tym jakby mimochodem. Sasza zbagatelizował
sprawę, nie pytają o dowód, no i dobrze.
W pierwszą niedzielę po przyjeździe do Ufy zadzwonił do mamy. W jej głosie słychać było
niepokój. Telefonistka powiedziała: „Łączę z Ufą”.
– Saszeńka, dlaczego Ufa, jaka Ufa?
– Jestem w Ufie w delegacji, przyjechałem z kolumną samochodową, pobędę tu ze dwa –
trzy miesiące, będziemy zwozić zboże z rejonów, dlatego nie wiem, czy będę mógł regularnie
dzwonić. Spróbuję jak zawsze, w każdą niedzielę. Pisz do mnie pod adres: Ufa, Poczta Główna,
poste restante.
Mama jednak wyczuła, że coś jest nie w porządku, znów cierpiała, znów się o niego
martwiła...
– Dlaczego tak daleko? Z Kalinina do Baszkirii!?
– Mamo, nie my decydujemy o przebiegu żniw. Kazali jechać, to pojechałem. Nic się nie
martw, wszystko w porządku.
– Zajdź do szwagra Wiery. Dałam ci adres.
– Jak będę miał czas, to zajdę.
W następną niedzielę też zatelefonował i mama trochę się uspokoiła. Co jednak będzie, jeśli
tu albo gdzie indziej znów zostanie aresztowany? W 1934 roku zabrali Saszę z domu, mama
szukała go po moskiewskich więzieniach i w końcu znalazła. A jeśli aresztują syna w Ufie czy
w innym mieście? Jak i gdzie będzie go szukać, nie dowie się, czy on żyje, czy umarł, czy siedzi,
nie będzie wiedziała, dokąd ma jechać, dokąd ma się udać, do którego więzienia, do jakiego
szpitala, na jaki cmentarz... Tego matka nie wytrzyma.
Do krewnych Wiery Sasza nie poszedł. Nie wiadomo, jak zareagują na tę wizytę: gościć
u siebie skazanego to dziś niebezpieczna rzecz. Poza tym nie ma powodu, żeby iść. Urządził się,
przywyka do tego życia, spokojnego i nawet łatwego. W Kalininie, siedząc za kółkiem, wciąż od
początku przeżywał i rozpamiętywał te same wydarzenia, chciwie rzucał się na gazety, wpadał
w rozpacz, szczególnie w ponure samotne wieczory. Tu wieczory są jak święta – muzyka, ładne
dziewczyny, oczy im błyszczą, na chwilę zapomniały o naczelnikach, o komitetach partyjnych
i związkowych, o nudnej i monotonnej pracy, wsłuchują się w każde jego słowo.
– Prawą do przodu – raz! Lewą do przodu – dwa! „A Masza czaj już w samowarze parzy,
a w oczach jej obietnic płonie żar...” Raz, dwa, trzy, cztery! „Przy samowarze siedzi moja Masza,
do rana czaj będziemy razem pić...”
Starają się dziewczęta. Zapominają o przeklętej codzienności, o tym, że nie starczy pieniędzy
do pierwszego... Dobra praca daje ludziom radość.
W każdej grupie Sasza wybierał zdolną dziewczynę, tańczył z nią, pokazywał kroki,
zostawała jego asystentką. Jedna taka partnerka pojawiła się w pierwszej grupie, miała na imię
Gulia, zgrabna, gibka, szesnastoletnia, z dziecinną buzią, delikatną i ufną. Miała wyczucie rytmu,
lekki krok i silne ramiona, mocno trzymała partnera, obracała go we właściwym kierunku, bez
szemrania ćwiczyła nawet z najtępszymi. Naszą dewizą jest – dobitnie podkreślał Siemion
Grigoriewicz – stuprocentowy sukces! „Każdy może się nauczyć tańczyć – zdolności taneczne
leżą w naturze człowieka!”
Sasza często czuł na sobie spojrzenie Gulii, przyłapana, natychmiast odwracała wzrok.
Podobał się jej, dziewczęta w tym wieku łatwo zakochują się w młodych nauczycielach.
Pewnego razu podczas tańca Gulia przełamała nieśmiałość, powiedziała:
– Nie chciałby pan pójść po kursie do teatru, tu, w Pałacu Pracy, na górze?
W sali na piętrze często odbywały się koncerty, występowały przyjezdne zespoły.
Gulia wyciągnęła z torebki na szyi dwa bilety.
– Mam już bilety.
– Dziękuję, Gulieńko, ale dziś po zajęciach mam zebranie w Gastrolbiurze, idź
z przyjaciółką.
Żadnego zebrania nie było, ale Sasza nie chciał wdawać się w romans z tym podlotkiem.
Przypomniał sobie, jak w „Arbackiej Piwniczce” Waria zaprosiła go na ślizgawkę. Taka
sama naiwna propozycja... Myślał teraz o Wari bez zazdrości i żalu. Wszystko minęło, wypaliło
się. Był wtedy urok jej młodości, była jego samotność na Syberii, dopiski w listach od mamy,
nikt inny do niego nie pisywał, dlatego oczekiwanie wiązało się właśnie z Warią, Waria stała się
jego Moskwą, Arbatem, przyszłością. Wszystko sobie wymyślił, wyobraził. A jednak rana bolała
na samo wspomnienie.
Dlatego starał się nie myśleć o Wari. Jednak pewnego razu w rozmowie z mamą spytał, kto
ją odwiedza. Nie miał zamiaru zadawać tego pytania, lecz nagle zapragnął usłyszeć imię Wari.
– Kto mnie odwiedza? – powtórzyła mama. – Waria zagląda, czasem przyjeżdżają siostry.
A co?
– Nic – odpowiedział. – Po prostu chcę sobie wyobrazić, jak żyjesz.
A więc Waria bywa u mamy. Ucieszyła go ta wiadomość. Choć na dobrą sprawę o niczym
nie świadczyła. No cóż, chciał usłyszeć imię Wari, to usłyszał. I tyle.
4.
Szaroka wysłano do Paryża raz, potem drugi, a później zostawiono go tam na stałe ze
zdobytym w Hiszpanii paszportem rosyjskiego emigranta Jurija Aleksandrowicza Priwałowa.
Pasowały zwłaszcza imiona: nieboszczyk też nazywał się Jurij. Życiorys spreparowano bardzo
starannie. Jako dwuletnie dziecko Jurij znalazł się na emigracji w Szanghaju, rodzice zmarli,
przedostał się do Paryża, pracuje w firmie reklamowej, właścicielem jest Francuz. W Rosji,
w Nalcziku, zostali jacyś dalecy krewni, oczywiście nie ma z nimi żadnego kontaktu, nawet nie
wie, czy żyją. „Kamuflaż” choć nie dyplomatyczny, budził zaufanie. Spiegelglas nadał mu
kontakt z dwoma agentami – generałem Skoblinem („Farmer”) i Tretiakowem („Iwanow”).
Z „Farmerem” Szarok spotykał się już wcześniej w obecności Spiegelglasa, gdy przygotowywali
sprawę Tuchaczewskiego, a z dossier Tretiakowa zapoznał się w Paryżu.
Siergiej Nikołajewicz Tretiakow, przed rewolucją rosyjski potentat przemysłowy, w 1917
roku minister Rządu Tymczasowego, później minister w rządzie Kołczaka, zwerbowany w 1930
roku za dwieście dolarów miesięcznie, cieszył się wśród emigrantów nieposzlakowaną opinią.
Jako agent był cenny z jednego względu: w domu Tretiakowa (przy Rue Colisee 29) na parterze
mieścił się sztab ROWS, Rosyjskiego Związku Ogólnowojskowego, rodzina Tretiakowa
mieszkała na drugim piętrze, on sam zaś na pierwszym, dokładnie nad gabinetem szefa ROWS,
generała Millera. W suficie gabinetu zainstalowano podsłuch, Tretiakow całymi dniami
przesiadywał przy aparacie, notował, a potem przekazywał zapiski Szarokowi. W ten sposób
wywiad radziecki miał dostęp do najściślejszych tajemnic białogwardyjskiej emigracji.
Spotkania z Tretiakowem były przyjemniejsze niż ze Skoblinem. Skoblin zachowywał się
wyniośle, poza tym kontakt z nim groził wpadką: emigranci podejrzewali go o współpracę
z NKWD, mógł być śledzony, trzeba było często zmieniać czas i miejsce spotkań. Tretiakow był
poza podejrzeniami, spotykali się we środy o siedemnastej w kawiarni „Henryk IV” na rogu
Place de la Bastilie i bulwaru Henryka IV, siadywali w niewielkiej, pustej o tej porze sali, nigdy
nie rozmawiali o sprawie, kładli na stoliku przyniesione ze sobą gazety, Tretiakow wychodził
z gazetą Szaroka, Szarok z gazetą Tretiakowa, między stronami znajdowały się zapisy
podsłuchanych rozmów.
W swoim czasie Spiegelglas uprzedzał:
– Tretiakow rozczarował się do emigracji, ale nie przekazuje nam wszystkiego, co wie.
Musicie stale okazywać niezadowolenie, żądać więcej. Pracuje wyłącznie dla pieniędzy i ciągle
będzie was o nie molestować. Nie ustępujcie. Dwieście dolarów miesięcznie i ani centa więcej.
Będzie źle pracować, dawajcie po sto, resztę – gdy dostarczy coś naprawdę cennego.
Pokwitowania – obowiązkowo. Uważajcie na jego wspomnienia, lubi wracać do przeszłości,
całkiem was zagada.
Szarok nie narzekał jednak na Tretiakowa. W odróżnieniu od krótkich, wyrywkowych i nie
zawsze istotnych meldunków Skoblina informacje Tretiakowa były wyczerpujące i cenne.
Wysoki, przystojny, typowy rosyjski pan, popijał drobnymi łykami kawę, snuł rozważania
o przedrewolucyjnej Rosji, o starej Moskwie. Szarok wbrew radom Spiegelglasa nie przerywał
rozmówcy. Czemu by nie posłuchać? Słuchał starego, a równocześnie wyciągał własne wnioski:
Tretiakow to człowiek o zmiennym usposobieniu. Miły uśmiech znikał z jego twarzy równie
szybko, jak się pojawiał, Tretiakow wpadał w gniew, czerwieniał, zaczynał przeklinać emigrację:
– Jako siła zdolna do walki z bolszewikami straciła wszelkie znaczenie, wszyscy żrą się
między sobą. Państwa zachodnie przestały się z nią liczyć. Z nieboszczykiem nikt się nie liczy.
Szarok przeznaczał na spotkania z Tretiakowem czterdzieści minut. Nawet nie podejrzewał,
że wkrótce będzie musiał spędzić z nim prawie dwie doby. Stało się tak w czasie porwania
Millera. Miller wiedział, jaką rolę odegrał Skoblin w sprawie Tuchaczewskiego i innych
dowódców radzieckich. Właśnie dlatego Spiegelglas uznał go za niewygodnego świadka.
Wspólnie ze Skoblinem przygotował porwanie i wyznaczył operację na 22 września. Podczas tej
akcji Skoblin wpadł.
Przed wyjściem ze sztabu generał Miller zostawił zapieczętowaną kopertę i kazał ją
otworzyć, jeśli nie wróci do wieczora.
Nie wrócił, kopertę otwarto. Zawierała notatkę:
„Dziś o 12.30 mam się spotkać z generałem Skoblinem na rogu ulicy Jasmin i Raffet.
Zawiezie mnie na rendez-vous z oficerami niemieckimi: pułkownikiem Stormanem
i pracownikiem ambasady Niemiec Wernerem. Spotkanie zorganizowano z inicjatywy Skoblina.
Być może jest to pułapka, dlatego zostawiam tę wiadomość”.
Współpracownicy Millera pokazali notatkę Skoblinowi i zażądali, żeby poszedł z nimi na
policję. Skoblin zdołał uciec, po czym nawiązał kontakt ze Spiegelglasem. Ten kazał Szarokowi
ukryć go u Tretiakowa, czyli w domu, gdzie mie