blondynka wsrod lowcow teczy - Pawlikowska Beata

Szczegóły
Tytuł blondynka wsrod lowcow teczy - Pawlikowska Beata
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

blondynka wsrod lowcow teczy - Pawlikowska Beata PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie blondynka wsrod lowcow teczy - Pawlikowska Beata PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

blondynka wsrod lowcow teczy - Pawlikowska Beata - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Beata Pawlikowska blondynka wsrod lowcow teczy Blondynka wsrod lowcow teczy 21 LIP. 2009 Wydawnictwo G+J RBA SM4 Sp. z o.o. & Co. Spolka Komandytowa QR| t|. 1 Licencjobiorca National Geographic Society!ul. Wynalazek 4, 02-677 Warszawa Dzial handlowy: tel. (22) 640 07 25 e-mail: [email protected] Sprzedaz wysylkowa: Dzial Obslugi Klienta, tel. (22) 607 02 62 Redakcja: Agnieszka Sempolska Redaktor prowadzacy: Malgorzata Zemsta Korekta: Ewa Garbowska, Adrianna Bierylo Projekt okladki: Magdalena Gorska Sklad i lamanie: IT WORKS, Warszawa Druk: DRUK-INTRO S.A., Inowroclaw Copyright for this edition (C) 2008 National Geographic Society. Ali rights reserved. (C) 2008 Copyright for the text and drawings by Beata Pawlikowska. Zdjecie na okladce (przod) (C) Jacek Kropidlowski National Geographic i zolta ramka sa zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society. ISBN: 978-83-60006-77-1 Wszelkie prawa zastrzezone. Reprodukowanie, kopiowanie w urzadzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystapieniach publicznych - rowniez czesciowe - tylko za wylacznym zezwoleniem wlasciciela praw autorskich. Blondynka wsrod lowcow teczy Tl-KST I RYSUNKI ea ta Pa u dik o u]sk a Na krance swiata Spis tresci W paszczy piranii Plaszcz przeciwdeszczowy Kapiel z plazem Barszcze mojego zycia Wigilia nad Amazonka Teoria wzglednosci Magiczna kapibara Ptaki ciernistych krzewow Moj dziadek jest szamanem Moj brat jaguar Dzikie orchidee Jak odnalazlam El Dorado 68 Na tropie zlota 75 W kopalni zlota 82 Milosc, szmaragd i krokodyl 89 Blondyn w dzungli 96 W zielonym piekle 104 Lowca teczy znad Orinoko 110 Wszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananach,ale nie wiedzieliscie, ze mozna o to zapytac 121 Kuchnia bananowa...czyli najbardziej odlotowe potrawy z bananow 128 O przemikach i nierazach 194 4U^vf^-^ ?T $L\ saaaaa/4v ?~oo W^Vwv-n /vvvy-^X?0~=L^11 Vi OiDOL ^/^ ROZDZIAL 1 W paszczy piraniiPo kilku godzinach wedrowki przez dzungle bylam zgrzana, mokra, oblepiona kurzem i liscmi. Najdziwniejsze jednak bylo to, co dzialo sie w moich wlosach. Dla niejednego entomologa widok bylby zachwycajacy: na mojej glowie powstalo miniaturowe zoo. Czulam na skorze szybko poruszajace sie odnoza zuczkow, gasienic i pasikonikow, ktore - zdaje sie - byly nie mniej ode mnie tym stanem rzeczy zaskoczone. Lekkie zdumienie dostrzeglam tez w oczach mojego przewodnika, chociaz tak naprawde to on byl jedynym winnym. Szedl przez caly czas z przodu, odnajdujac w gestwinie sciezke albo wycinajac ja wsrod splatanej roslinnosci. Za kazdym razem, kiedy chcial sie dobrze zamachnac, podnosil maczete i walil nia w galezie zwieszajace sie nad nami. Z tych galezi, lisci, paczkow kwiatow i dojrzalych owocow wysypywal sie deszcz zaskoczonych taka gwaltownoscia owadow. Lecac w dol, staraly sie uczepic rozcapierzonymi lapkami jakiejkolwiek rzeczy, ktora stanela na ich drodze - zanim zderzyly sie z ziemia. Tak sie akurat skladalo, ze tuz za maczeta Indianina znajdowalam sieja. Na mojej glowie zaparkowalo wiec kilka dziesiatkow chrzaszczy, tropikalnych biedronek, stonog, pa- 9 Blondynka wsrod lowcow teczysikonikow, much, pajakow, wlochatych liszek i mrowek. Zostaly wyrzucone ze swoich gniazd, przerwano im posilek, drzemke albo zaloty. Na pewno nie byly zadowolone. Gdyby owady umialy krzyczec, to ich wrzask nioslby sie daleko w dzungle. Ja -wlasciwie takze mialam ochote wykrzyczec swoj protest przeciwko osadnikom na mojej glowie, ale w zaistnialej sytuacji postanowilam zachowac sily na dotarcie do rzeki. Pol godziny pozniej dostrzeglam blekit nieba przeswiecajacy przez drzewa, a potem poczulismy cudowny, orzezwiajacy zapach zgnilych ryb. Stalismy nad rzeka. Przed nami, za blotnistym trzesawiskiem ciagnal sie mniej wiecej dwumetrowy pas przybrzeznego mokradla. Podczas pory deszczowej rzeka przybrala, zalewajac spory kawalek dzungli. Nieopodal, przy drzewie, niecierpliwie chybotalo sie indianskie czolno. Czas naglil. Owady na mojej glowie zaczely zdradzac oznaki niepokoju. Poczulam na szyi czyjes skrzydla, kilkadziesiat pazurkow chwycilo mnie za ucho. Byla to zdecydowanie najwyzsza pora na kapiel, tym bardziej ze teraz, na otwartej przestrzeni, slonce oblalo nas swoimi promieniami jak goraca zupa. Czulam, ze jesli nie zanurze sie natychmiast w chlodnej wodzie, zostanie ze mnie na piasku tylko slona skwarka. Zanim jednak zblizylam sie do wody, zadalam mojemu przewodnikowi sakramentalne pytanie: -Czy tu sie mozna kapac? Amazonskie rzeki maja do siebie to samo, co amazonskie drzewa, czyli sa wyjatkowo obficie zasiedlone. Na drzewach zadomowily sie owady, weze, ptaki i inne podobne im zwierzeta, czesto wyposazone w wymyslne narzady paszczowe, umozliwiajace pozyskiwanie jedzenia z zywych osobnikow, tak slabo przystosowanych do obrony jak na przyklad ludzie. W rzekach zas mieszkanie i nieustannie zapelniajaca sie spizarnie znalazly takie stworzonka jak kajmany, piranie, elektryczne wegorze czy 10 W paszczy piraniiplaszczki atakujace swoje ofiary za pomoca zatrutego kolca. Zawsze wiec przed kapiela w nowym miejscu trzeba ustalic, na jakie niebezpieczenstwa czlowiek moze byc narazony. Czy ryzykuje tylko nadepniecie na wegorza i porazenie pradem, czy tez zostanie przywitany zarlocznymi szczekami piranii, z ktorymi nawiaze kontakt - ze tak powiem - bezposredni. Eloy rozejrzal sie, powachal powietrze, zmarszczyl czolo, a potem wypowiedzial upragnione trzy slowa: -Si, se puede. Tak, mozna. Nie czekalam az zmieni zdanie. Przebieglam przez trzesawisko, przeczolgalam sie przez mokradlo, po czym - o rozkoszy! - zanurzylam sie w lekko stechlej przybrzeznej wodzie. Na mojej glowie nagle zrobil sie wielki tlok, a potem czesc owadziego bractwa wyplatala sie spomiedzy moich wlosow i odleciala, a inne rozpoczely wioslowanie z powrotem ku brzegowi. Ja poplynelam w odwrotnym kierunku. Nareszcie zmylam z siebie lepki pot, kurz, brud i to wszystko, co zostawily mi we wlosach zestresowane owady. Woda byla metna, koloru brunatnego, na lydkach czulam laskotanie kosmatych roslin, ale bylam szczesliwa. Temperatura ciala z szalonych czterdziestu pieciu spadla mi do znosnych trzydziestu kilku. Chcialo mi sie spiewac i wydalo mi sie nawet, ze slysze zespol instrumentalny, ktory gotow jest mi w tym spiewaniu towarzyszyc. Skad ta muzyka? Obejrzalam sie. To Eloy stal na brzegu i walil kijem w ziemie. Musielismy ruszac dalej. Odswiezona, czysta i lekka jak piorko wsiadlam z Eloyem do czolna. Po chwili zrozumialam skad bierze sie we mnie to uczucie lekkosci. Bylam glodna. Przerazliwie glodna. Kiszki po odegraniu w moich wnetrznosciach calego swojego repertuaru walcow i tang, graly mi teraz najsmutniejszego marsza. Od kilku dni zywilismy sie tylko woda z rzeki ifarinha, czyli prazona kasza z manioku, ktora pecznieje w zoladku, 11 Blondynka wsrod lowcow teczyoszukujac glod. Raz trafil sie ptak, ktorego upieklismy nad ogniskiem. Mialam nadzieje, ze nad rzeka latwiej bedzie cos zlapac. Przez nastepne dwa dni zlowilismy kilka malych ryb. Ciagle bylam glodna. Plynac ktoregos poranka wzdluz sciany dzungli, wystraszylismy ukryta w przybrzeznych zaroslach biala jak snieg czaple. Zanim Eloy zdazyl chwycic za luk i strzaly, ptak wzbil sie nad wode lopoczac skrzydlami i odlecial. Wreszcie trzeciego dnia nasz los sie odmienil. Posuwalismy sie w gore rzeki niezbyt szybko, bo jedynym napedem byly wiosla poruszane naszymi wlasnymi miesniami. Kto nigdy nie wioslowal pod prad, ten nie wie jak szybko omdlewaja rece, szczegolnie kiedy z nieba leje sie na przemian tropikalny zar i huraganowa ulewa. My jednak plynelismy dzielnie do przodu, metr po metrze, zdobywajac kazdy kolejny zakret rzeki. Az nagle zobaczylismy przed soba fontanne. W amazonskiej rzece nie zaklada sie rozrywkowych urzadzen ku uciesze gapiow, a jest tak z dwoch powodow: braku urzadzen i braku gapiow. Przez ostatnich osiem dni nie widzialam zadnego zywego stworzenia oprocz Eloya, odlatujacej czapli i kilku ryb na moim haczyku. Byla to kraina calkowicie bezludna, a zwierzeta tu mieszkajace nie maja potrzeby ani budowac, ani ogladac czegos tak niepraktycznego jak fontanna. A jednak kilkadziesiat metrow od nas w niebo tryskal pioropusz rozbryzgiwanej wody. Wieloryb? Alez skad. Bylismy w dzungli amazonskiej na poludniowym krancu Gujany Brytyjskiej. Jedyne wieksze ciala plywajace tutaj w rzekach naleza do manatow i delfinow slodkowodnych. Zadne z nich nie wypuszcza z nosa - ani zadnego innego otworu - fontanny wody. Mozna by sie zastanawiac czy w okolicy nie zamieszkal jakis zwariowany staruszek, ktory po czterdziestu latach przepracowanych w wesolych miasteczkach zapragnal spedzic reszte zycia na lonie natury w Amazonii, ale z zawodowego przyzwy- 12 W paszczy piraniiczajenia wciaz buduje fontanny; mozna by tez tlumaczyc sytuacje istnieniem w dzungli zjawisk paranormalnych, ale po co. Eloy tylko raz spojrzal na fontanne i od razu wiedzial co jest grane. Tym razem wypowiedzial tylko jedno slowo: -Piranie. Wiecej nie bylo trzeba. Podplynelismy blizej. Z odleglosci metra dokladnie widzialam fruwajace w powietrzu rybie ogony. Piranie atakuja swoja zdobycz calym stadem i w tym lezy ich sila. Drugim powodem sukcesu sa trojkatne, ostre jak zyletki zeby. Pirania blyskawicznie zbliza sie do ofiary, wgryza w jej cialo i ucieka z pelnym pyskiem. Po chwili wraca po wiecej. Do szalenstwa doprowadza ja zapach i smak krwi. Grupa piranii podplywa ukradkiem do ptaka siedzacego na rzece, rzuca sie na niego od spodu i obgryza ze wszystkiego, co daje sie przelknac. Ptak sie broni, walczy, stara odrzucic zjadajace go zywcem potwory, ale ryby maja mocne szczeki. Nie daja sie strzasnac, ich ogony fruwaja dookola ptaka, ale zeby sa gleboko zatopione w jego ciele. Akcja trwa okolo minuty. Po chwili powierzchnia rzeki znow jest calkowicie spokojna, piranie odplywaja szukac nastepnego dania, a jedynym sladem po tym, co sie stalo, jest garsc pior na wodzie. Pozarcie zywej krowy trwa okolo pieciu minut i tyle samo potrzebne jest do zjedzenia czlowieka. Zdaje sie, ze piraniom w rzece tez ostatnio nie powiodlo sie polowanie. Bylo ich tu ze trzydziesci, kotlowaly sie, probujac przegonic jedna druga od niezbyt duzej, mocno juz nadgryzionej, niebieskiej ryby. Czesciej niz zaspokoic glod udawalo im sie dostac zebami od innego zarlocznie rozdziawionego pyska. Z tego pewnie powodu - bo zbyt zajete byly walka o zdobycz - nie dostrzegly naszego czolna. Podplynelismy bardzo blisko. Gdybym wyciagnela reke, moglabym wyla- 13 Blondynka wsrod lowcow teczypac ryby co do jednej. Nie zrobilam tego jednak, slusznie sie spodziewajac, ze piranie bylyby szybsze i odplynelyby w sina dal razem z moimi palcami. Przystapilismy wraz z Eloyem do bitwy o niebieska rybe. Piranie nie dawaly za wygrana. Dopiero machanie wioslem tuz nad ich glowami - co skonczylo sie nabiciem paru guzow - sprawilo, ze choc niechetnie, jednak odplynely. Zwyciestwo! Czym predzej wylowilismy zdobycz. Cuchnela tak okropnie, ze cala dzungla dokola nas na moment zamilkla z niedowierzania. Ta ryba musiala lezec w wodzie chyba od czasow prehistorycznych. Byla rozdeta i niezdrowo blyszczaly jej wielkie oczy. Oczywiscie zabralismy ja ze soba na brzeg. Czy ktos bardzo glodny, kto idzie do lasu na poszukiwanie rydza, przejdzie obojetnie obok maslaka? Raczej nie. Rozniecilismy ognisko, nabilismy smierdzaca rybe na patyk i w oczekiwaniu az sie upiecze, zajelismy sie urzadzaniem obozowiska na noc. Pol godziny pozniej Eloy zdjal rybe znad ognia. Sprobowal. Zakrztusil sie. Wyplul. Sprobowalam i ja. Byla niedopieczona, smierdzaca i smakowala jak nasiaknieta deszczem tektura. Popatrzylismy na siebie, wyskubalismy co sie dalo z najmniej zepsutej okolicy ogona, a potem poszlismy spac. Ale cos mi nie dawalo spokoju. Przewracalam sie w hamaku z boku na bok, draznilo mnie kumkanie zab i pilujace odglosy cykad. Wyplatalam sie z moskitiery i poszlam na brzeg. Zanurzylam rece w wodzie i nagle mnie olsnilo! Codziennie rano i wieczorem, przed wyplynieciem i po dziesieciu godzinach wioslowania, bralam orzezwiajaca kapiel. W bliskim towarzystwie piranii. Dlaczego nie klapnely mnie dotad swoimi paszczami?... Byc moze Eloy, ktory co wieczor popatrywal na rzeke, zastanawiajac sie jak mi odpowiedziec na pytanie "Czy tu sie mozna kapac", zawarl rozejm z piraniami, ktore zgodzily sie dwa razy dziennie odpuscic i nie atakowac. A moze wiedzial, ze gdybym po calodziennej pracy 14 W paszczy piraniiprzy wiosle, kiedy brudna, zgrzana i zmeczona schodzilam na lad, nie mogla sie wtedy wykapac, to i jemu groziloby klapniecie paszcza. Moja. Zawsze twierdzi, ze kapiel jest bezpieczna. Poswiecilam latarka na wode. Wydawala sie spokojna. Pewnie piranie w nocy tez spia. Wrocilam do przygasajacego ogniska, odnalazlam polsu-rowe szczatki niebieskiej ryby, posypalam je kasza z manioku i zjadlam. Dopiero wtedy niepokoj minal. Polozylam sie w hamaku, zaciagnelam dokladnie moskitiere i zamknelam oczy. Bylam bezpieczna. Zawarlismy wlasnie pakt o wzajemnej nietykalnosci. Ja nie bede ich lowic, a one nie beda na mnie polowaly Nie atakuje sie przeciez kogos, z kim dzielilo sie posilek. Piranie w amazonskiej rzece musza o tym wiedziec. 15 ROZDZIAL 2 -M Plaszcz przeciwdeszczowyZawsze zabieralam ze soba porzadny plaszcz przeciwdeszczowy. Porzadny, to znaczy taki, ktory na pewno nie przecieknie, co jest szczegolnie wazne w Amazonii, gdzie pogoda bywa nieprzewidywalna. Moklam wiele razy i w najbardziej przerazajacy sposob - na przyklad gdy w srodku najczarniejszej nocy budzil mnie lodowaty strumyk wody splywajacy niespodziewanie po moich plecach. Nauczylam sie wiec miec plaszcz przeciwdeszczowy zawsze blisko, zeby w razie potrzeby natychmiast po niego siegnac i skryc sie w jego bezpiecznie suchym srodku. Pewnego popoludnia po wielu dniach spedzonych na rzece w czolnie zauwazylam dziwna rzecz: kiedy niebo pochmurnialo i zbieralo sie na deszcz, moi przewodnicy zaczynali sie rozbierac. Zdejmowali z siebie prawie wszystko z wyjatkiem przepasek biodrowych i czym predzej ubranie chowali pod liscie albo pod plastikowa plachte. A ja w tym samym czasie - czyli zanim zaczelo padac - czym predzej zaczynalam sie ubierac i wkladalam na siebie 16 Plaszcz przeciwdeszczowyoczywiscie moj porzadny plaszcz przeciwdeszczowy. Powtarzalo sie to przez kilka dni - kiedy zbieralo sie na deszcz, Indianie sie rozbierali, a ja sie ubieralam. Moje zachowanie bylo jak najbardziej zgodne z tym, czego mnie nauczono w miescie i z przekonaniem, ze przed deszczem trzeba sie chronic. Szybko jednak odkrylam, ze plaszcz przeciwdeszczo-wyjest niewygodny, krepuje ruchy i trudno w nim wioslowac. Pewnego dnia postanowilam zachowac sie po indiansku. Kiedy niebo znowu zrobilo sie szare, a na nasze glowy zaczely spadac pierwsze ogromne krople tropikalnego deszczu, Indianie sie rozebrali - i ja tez. I wtedy odkrylam, ze najgenialniejszym plaszczem przeciwdeszczowym na swiecie jest ludzka skora. Rozpetala sie tak gwaltowna ulewa, ze czulam sie, jakbym stala pod prysznicem. Temperatura powietrza znacznie spadla, bylo zimno, wiec dla rozgrzewki wioslowalismy trzy razy szybciej. Po mniej wiecej pol godzinie ulewa minela, chmury sie rozstapily i wyszlo slonce. Ani przez chwile nie przestawalismy wioslowac. Po twarzy sciekaly mi ostatnie krople deszczu, ktore osuszal lekki, cieply wiatr. Czulam sie silna, swieza i czysta. Dlaczego wczesniej nie wpadlam na ten prosty pomysl?... Czy biali ludzie boja sie roztopic w wodzie, ktora leci na nich z nieba? Przez tyle lat komplikowalam sobie zycie, usilujac schowac sie przed padajacym deszczem, zawijajac sie w peleryny i plaszcze, kulac sie pod parasolem albo kawalkiem plastikowej plachty. W tropikach deszcz jest tak samo naturalna rzecza jak slonce. Nie trzeba sie go bac ani unikac. Kiedy zobaczycie, ze zbliza sie ulewa, schowajcie suche ubrania na pozniej, zeby sie ogrzac. Najlepszym plaszczem przeciwdeszczowym na swiecie jest wasza wlasna skora. 17 * ROZDZIAL 3 Kapiel z plazemPodroze noca maja szczegolny urok. Zwlaszcza wtedy, kiedy nic nie widac dookola. Wiadomo tylko, ze jestesmy na rzece w samym sercu amazonskiej puszczy i plyniemy przed siebie, wioslujac z calych sil na przekor silnemu pradowi. Z zarosli blyskaja zaskoczone oczy kajmanow, o burte ociera sie jakies mglisto szare cialo, z dzungli dobiegaja odglosy walki na smierc i zycie. Ja zaciskam dlonie na wiosle i zatapiam sie w jednostajnym rytmie lagodnych plusniec. Wreszcie okolo dziewiatej dotarlismy do wioski. Mialam tylko trzy marzenia dotyczace calego mojego przyszlego zycia: moc sie umyc, zjesc i zasnac. Swiat w osobie Indianki z plemienia Guajibo wyszedl mi naprzeciw: pozwolila mi rozwiesic hamak w swojej chacie, zaprosila na resztke zupy z tapira i pokazala beczke z deszczowka, w ktorej moglam sie wykapac. Beczka stala na uboczu, otoczona czyms w rodzaju wysokiego parawanu z ciasno splecionych galazek. Cala sztuka kapania sie w beczce polega na tym, zeby nie zanurzyc w niej niczego oprocz naczynia do czerpania wody. W tej samej 18 Kapiel z plazemdeszczowce kapac sie beda przeciez dzisiaj wszyscy. Rozebralam sie i polalam kubkiem wody. Co za rozkosz!... Rozkosz lodowata i przyprawiajaca o dreszcze spalona sloncem skore. Polalam sie jeszcze raz. Siegnelam po mydlo. Byc moze wlozylam w te prosta czynnosc zbyt wiele radosci, bo nagle mydlo wyskoczylo mi z dloni i wpadlo do beczki. Panika! Zniszcze wode, w ktorej mieli sie dzisiaj kapac nastepni! A co gorsza, zgubie jedyne mydlo, jakie mi pozostalo! Czym predzej zanurzylam w beczce mniej namydlone ramie. W srodku beczka byla oslizgla i pelna dziwnych, miekkich, omszalych farfocli. Pijawki?... Wzdrygnelam sie ze wstretem. W koncu wylowilam swoj cenny kawalek mydla i zebralam z powierzchni wody piane, ktora ze mnie splynela. Podczas pospiesznego namydlania plecow cos mnie tknelo. A raczej chyba ktos mnie tknal. Chwycilam za latarke i spojrzalam na mydlo. Zamrugalo do mnie czarnymi oczkami. A potem zaczelo kumkac. Natychmiast przerazliwym kumkaniem odpowiedzialy dziesiatki innych zab, a ja poczulam sie jak uciekinier na obcej planecie. Plecy natarte ropucha palily mnie zywym ogniem, piana z wlosow sciekala do oczu, a ja po omacku usilowalam zaczerpnac kubkiem wody. Dopiero po chwili uswiadomilam sobie, ze wciaz trzymam w garsci nieszczesna zabe, ktora wylowilam z beczki. Wybaluszonymi oczkami z wyrzutem rzucila mi jedno, ostatnie spojrzenie i uciekla. A jej kuzynki dookola darly sie tak glosno, ze do kabinki z patykow zalomotala uprzejma Indianka. Wszystko w porzadku? Oczywiscie, ze w porzadku. Byle tylko udalo sie doczekac rana. Po tej indianskiej kapieli zapamietalam do konca zycia, ze zawsze przed uzyciem mydla nalezy sprawdzic, czy jego gladka z natury powierzchnia nie jest wyposazona w glowe, nozki i wypustki jadowe. 19 ROZDZIAL 4 Barszcze mojego zyciaSpotkalam w zyciu trzy barszcze, ktore zawazyly na mojej przyszlosci. Pierwszy w puszczy amazonskiej uratowal mi zycie, drugi - afrykanski - otworzyl mi oczy, a trzeci byl polski i wraca do mnie co roku. Barszcz amazonski Wedrowalismy przez dzungle przez szesc dlugich dni, przechodzac przez bagna, przeskakujac przez urwiska na lianach, brodzac w potokach i staczajac niezliczone potyczki ze skrzydlatymi stadami malarycznych i wampirycznych owadow. Noca do obozowiska przylatywaly ogromne nietoperze wampiry. Staralismy sie nie wystawiac poza hamak ani kawalka nagiego ciala, bo nietoperze amazonskie lubia z niego wypijac krew. W Wenezueli spotkalam kiedys polskiego misjonarza, ktory pokazywal mi na nodze blizny po ich zebach. Wbrew pozorom w puszczy nie bylo trudno ustrzec sie przed nietoperzami. W nocy chronila mnie moskitiera, czyli szczelna siatka otulajaca hamak jak kokon. W dzien nietoperze spaly. Siodmego dnia rano dotarlismy wreszcie do rzeki. Tutaj mieli czekac na nas Indianie z czolnami. Ale nie czekali. 20 Barszcze mojego zyciaMoi przewodnicy byli chyba tak samo zaskoczeni jak ja. Wszyscy troje bylismy zmeczeni, brudni i glodni. Nastepny tydzien mial byc przyjemna przejazdzka po rzece. Mialam zajmowac sie wylacznie robieniem zdjec i pisaniem. Tymczasem nad rzeka na nasze spotkanie wybiegly tylko malpy, ktore opuszczaly sie na dlugich ramionach z galezi, zeby lepiej nam sie przyjrzec, krzyczac przy tym wnieboglosy. Tak goraco mogly witac tylko czlonkow wlasnej rodziny. Czym predzej poszlam sie wykapac. Na sniadanie zjedlismy po kawalku placka z manioku i talerzu pysznej goracej rzecznej wody, w ktorej plywaly osci rozgotowanej ryby. Co robic dalej?... Mozliwosci byly trzy: albo zawrocic i maszerowac z powrotem przez puszcze, liczac sie z tym, ze jestesmy zmeczeni i oslabieni, wiec droga moze potrwac nawet poltora tygodnia; albo zostac tu, na brzegu rzeki i czekac az ktos nas odnajdzie; albo wsiasc do dziurawego czolna, ktore Ekufa znalazl w krzakach i plynac przed siebie. Wybralam to ostatnie rozwiazanie. Jeszcze tego samego popoludnia wyruszylismy w droge. Kazdy nastepny dzien wygladal podobnie: wstawalismy okolo szostej rano, czyli tuz przed switem. Ekufa szedl na ryby, jego brat rozniecal ognisko, ja gotowalam. A raczej udawalam, ze gotuje, bo czy mozna przyrzadzic posilek dla trzech doroslych osob, majac do dyspozycji garnek wody z rzeki i kilka malych piranii? Skonczyly sie placki, w worku z prazona kasza z manioku zalegly sie czarne robaki. Dawno juz zjedlismy pare torebek ryzu i makaronu, ktore zabralismy ze soba z miasta. Indianie nie wyruszali na polowanie, bo to oznaczaloby opoznienie o co najmniej kilka dni, a my przez caly czas liczylismy na to, ze dogonimy Indian, ktorzy mieli na nas czekac i ktorzy najprawdopodobniej znajdowali sie o kilkanascie godzin drogi przed nami. Byly to jednak niestety wyjatkowo dlugie i rozciagniete w amazonskiej czasoprzestrzeni godziny, ktorych nie potrafilismy doscignac. 21 Blondynka wsrod lowcow teczyCodziennie rano wstawalam glodna i glodna wieczorem kladlam sie spac. Indianie byli lepiej przystosowani do takiego trybu zycia. Wczesniej nie raz przezywali okresy glodu, po ktorych nastepowal czas wielkiej obfitosci jedzenia. Nie znaja czegos takiego jak sklep czy restauracja, gdzie mozna kupic jedzenie. Nigdy w zyciu nie widzieli lodowki. Cala ich spizarnia jest dzungla. Kiedy przyjdzie na to czas, pojda upolowac sobie obiad. Po czterech dniach wplynelismy na wieksza rzeke i odtad codziennie przez dziesiec godzin wioslowalismy pod prad. Ramiona omdlewaly, plecy i nogi mialam spalone od slonca, na rekach pojawily sie bable. Piatego dnia po poludniu jak zwykle zeszlismy na lad, zeby rozbic obozowisko. Ekufa zlowil kilka ryb, ktore wrzucilismy do garnka z dodatkiem szczypty soli i kilku litrow rzecznej wody. Bylam glodna. Nieprzerwanie od dwoch tygodni bylam glodna, ubranie zwisalo ze mnie jak z wieszaka, na lodzi brakowalo mi sil. Pozostawalo tylko jedno: wyruszyc na polowanie. Zarzucilam sobie na ramie indianski luk. Wzielam maczete do reki. Otworzylam jednym ruchem plecak. Wyciagnelam dlugie spodnie. Wlozylam je na pogryzione nogi, poprawilam kieszenie i nagle natknelam sie na cud. W lewej kieszeni lezala zmietoszona i lekko wilgotna - podobnie jak pozostala zawartosc mojego plecaka, ktoremu nie raz zdarzylo sie moknac w deszczu i porannej rosie - torebka z zupa. Ocalenie!... Rece trzesly mi sie ze szczescia, kiedy probowalam jak najostrozniej rozwinac opakowanie. Bylo lekko stechle, druk troche zatarty, ale bez trudu odczytalam na torebce napis, ktory napelnil mnie nadzieja: "Barszcz czerwony z grzankami". Barszcz! - wrzeszczalo moje serce. - Czerwony! Cudowny! Z grzankami!... Czym predzej pobieglam do rzeki nabrac wody. Powiesilam garnek nad ogniem i usiadlam obok jak wartownik, cze- 22 Barszcze mojego zyciakajac az sie zagotuje. Otworzylam torebke. Proszek pod wplywem wszechobecnej w Amazonii wilgoci zamienil sie w grudki i byla to najmniejsza mozliwa porcja zupy przewidziana na kubek goracej wody, ale w niczym mi to nie przeszkadzalo. Niecierpliwie sprobowalam czy da sie zjesc na surowo. Na jezyku rozlal mi sie cudowny buraczany smak, ktory po chwili zamienil sie w palacy kwas. Polknelam czym predzej. Woda zaczynala szumiec. Zawolalam Ekufe, zeby wyciagnal worek z krupami maniokowymi i przyniosl trzy talerze, a potem z triumfem wrzucilam proszek do wody w garnku i zamieszalam. Wyszly z tego dwa litry najcienszej i najpyszniejszej zupy swiata. Czerwony barszcz serwowany po dwoch tygodniach glodowania, na skraju brazylijskiej puszczy, w towarzystwie dwoch Indian z plemienia Wai-Wai. Ocalenie. Cud. Szczescie. Barszcz afrykanski Kilka lat temu poznalam polskiego ksiecia Eustachego Sapiehe, ktory od 1948 roku mieszkal w Kenii. Przyplynal do Mombasy z dwoma dolarami i dwudziestoma centami w kieszeni, zakasal rekawy i zabral sie do pracy. Potem zamieszkal w niewielkim domu wzorowanym na polskich dworkach szlacheckich, gdzie na scianach wisialy portrety przodkow, ktore zreszta odnalazl nie w Polsce, ale w Afryce. Ksiaze Sapieha byl zawodowym mysliwym, czlonkiem najbardziej prestizowego towarzystwa mysliwskiego Afryki Wschodniej -EastAfricanProfessionalHunters'Association. Prowadzil safari, organizowal wyprawy dla lowcow z Europy, polowal na wszystko - od krolikow po slonie, bawoly, nosorozce i lwy - z dwoma wyjatkami: -Jak ktos chcial zyrafe strzelac, to mowilem od razu: idzcie do kogos innego, bo ja nie bede nikogo prowadzil pod zyrafe. Po pierwsze to nie jest zadne trofeum: nie mozna tego ani na scianie powiesic, ani postawic, czyja wiem... To jest tak cudne stworzenie, a zabic je tak latwo!... Nie zga- 23 Blondynka wsrod lowcow teczydzalem sie. I nie pozwalalem tez polowac na malpy, nawet na pawiana, choc to obrzydliwe zwierze. Nie zgadzalem sie i juz. -A slonie? -Slonie to najmilsze zwierzeta, jakie znam, ale niech nikt nie mysli, ze sa przyjemne i spokojne, bynajmniej! Slon uwaza czlowieka za glupiego intruza na swoim terenie i jesli jest w dobrym humorze, to bedzie udawal, ze go nie widzi, ale jak jest w zlym humorze, to podejdzie i zadepcze na smierc. Slonie sa inteligentne i wspaniale. Szybko sie ucza. Doskonale wiedza, ze nie grozi im zadne niebezpieczenstwo ze strony turystow, wiec zwykle nie zwracaja na nich uwagi. Gorzej, jesli slonia rozboli zab. Wtedy nie radze byc blisko. i Polski dworek w Afryce. Ogrod, psy, portrety przodkow na scianach, kominek. Czy polski ksiaze gotuje w swoim domu po afrykansku, czy po polsku?... Eustachy Sapieha zmruzyl groznie oczy i zakrzyknal: -U nas w domu w Afryce to jest kuchnia polska! Niestety, taka kuchnia juz w Polsce nie istnieje, bo to, co jedza Polacy w Polsce, to nie jest kuchnia polska, to jest garkuchnia polska! Wszystko jest sztuczne! Wszystko! Ja porzadnego barszczu nie jadlem w Polsce juz od dwudziestu lat. Wszystko jest robione na sztucznych skladnikach, blizej temu jedzeniu jest do fast foodu niz do kuchni polskiej. Dobrego chleba polskiego nie mozna dostac! Wchodze do sklepu w Polsce i prosze o pytlowy chleb, a tu mnie pytaja: "Panie, a co to jest pytlowy chleb?..." Wszystko jest zrobione na zachod, byle predzej, maszynowo, byle tylko sprzedac. Polowe trzeba wyrzucic, bo jest niedogotowane, przegotowane albo bez smaku. Ja nie rozumiem kto uczy tych kucharzy, bo to nie jest polska kuchnia! Ksiaze huknal piescia w stol. Mimo ze od ponad piecdziesieciu lat mieszkal w Kenii, czesto przyjezdzal do Polski. Polacy jezdzili tez do niego do Afryki. 24 Barszcze mojego zycia-Ludzie przyjezdzaja do mnie do Kenii i nie moga sie nadziwic: "A co myjemy? Skad taki dobry barszcz?..." Polacy! Nigdy wczesniej nie jedli porzadnego polskiego barszczu! Skad taki dobry barszcz? Jak to skad? Z domu, zrobiony na zakwasie, dlatego taki dobry!... W Polsce do zakwasu dodaje sie octu. No, jak jest ocet, to juz nie jest polska kuchnia! Porzadny zakwas barszczany mozna noworodkowi dac do picia i nic mu nie zaszkodzi!... Natychmiast postanowilam wykrasc z afrykanskiego dworu polskiego ksiecia staropolski przepis na zakwas na barszcz i przywiezc go z powrotem do Polski. Niestety, ksiaze rozesmial sie tylko i powiedzial: -Jajestem zepsuty! Ja mam kucharza! Z nim trzeba gadac. A kucharz gadac nie chcial. Tajemnica zakwasu polskiego ksiecia pozostala na afrykanskiej ziemi. Aleja szukac nie przestalam. Barszcz polski Mniej wiecej dwa tygodnie przed Wigilia to najlepszy moment, zeby przygotowac zakwas, na ktorym bedzie mozna potem zrobic prawdziwy polski barszcz. Przepis znalazlam w staropolskiej kuchni moich przyjaciol, gdzie zostal wielokrotnie sprawdzony na swiatecznym polu walki. Do przygotowania zakwasu potrzebne beda: duzy kamionkowy garnek albo szklany sloj i tyle burakow, zeby wypelnily garnek albo sloj calkowicie. Surowe buraki obieramy ze skorki i kroimy w niewielkie kawalki. Wkladamy do kamionki. Dodajemy pietki prawdziwego razowego chleba, najlepiej pieczonego bez polepszaczy Nadaje sie do tego celu zwykly chleb razowy sprzedawany bez opakowania, ktory mozna dostac w niektorych polskich sklepach. Dodajemy tylko pietki i skorki, bez miekkiego miazszu. Dodajemy czosnek. Zalewamy przegotowana, ciepla woda, przyciskamy talerzem i gore garnka albo sloja owijamy papierem pergaminowym 25 Blondynka wsrod lowcow teczyz dziurkami. Papier chroni zakwas przed nieproszonymi goscmi. Po mniej wiecej tygodniu zagladamy do srodka. Kiedy zakwas ma wyrazny kwasny zapach, jest gotowy. Przelewamy go do butelek. Wstawiamy do lodowki. Przygotowanie barszczu wigilijnego: umyte buraki kroimy na kawalki i gotujemy. Oddzielnie w osolonej wodzie gotujemy wloszczyzne z kapusta (ktora pozniej mozna wykorzystac do uszek). Oddzielnie gotujemy grzyby z odrobina soli. Do wywaru z burakow dolewamy wywar z warzyw i z grzybow. Buraki obieramy i scieramy na tarce na grubych oczkach. Dodajemy przyprawy: ziele angielskie, listek laurowy, pieprz i sol. Mozna dodac troche cebuli i czosnku. Do gotowego barszczu dolewamy zakwasu z butelek - do smaku. Im wiecej zakwasu, tym barszcz bedzie kwasniej szy. Uwaga: barszcz wigilijny jest potrawa delikatna. Kazde zagotowanie powoduje utrate odrobiny koloru i smaku. Przed podaniem barszcz doprowadzamy tylko do wrzenia i nalewamy do podgrzanych talerzy. Ach, barszcz, poezja smaku... Jak bardzo mi go brakowalo w Wigilie, ktora spedzalam nad Amazonka!... PS. Do najwazniejszych barszczy mojego zycia: Chlodnik a la Blondynka -2 peczki botwiny albo pol kilograma burakow -2 swieze ogorki >>4 ogorki malosolne -4 duze kubki kwasnego mleka albo kefiru *peczek rzodkiewek -peczek szczypiorku *peczek koperku -przyprawa warzywna, garstka ziol 26 Barszcze mojego zyciaBuraki umyc, pokroic na cwiartki i ugotowac w bardzo malej ilosci wody. Wody po gotowaniu nie wylewac. Botwine gotowac razem z liscmi. Wyjac z wody i ostudzic. Rzodkiewki i ogorki malosolne pokroic na plasterki. Ogorki swieze w kostke. Szczypior i koperek posiekac. Buraki obrac ze skorki i zetrzec na tarce, na grubych oczkach. Przelozyc do duzej szklanej miski. Dodac warzywa, wymieszac. Dosypac garstke swiezych albo suszonych ziol. Dolac zsiadle mleko i troche czerwonej wody z ugotowanych burakow. Wychodzi z tego bardzo czerwony i bardzo gesty chlodnik, ktory przed podaniem nalezy przez pare godzin chlodzic w lodowce. 27 ROZDZIAL 5 Wigilia nad AmazonkaBoze Narodzenie zaskoczylo mnie w czolnie na Amazonce. Mowie, ze mnie "zaskoczylo", poniewaz nie bylo poprzedzone zadnymi sygnalami, do ktorych zdazylam sie juz przyzwyczaic, takimi jak marznaca mzawka, szron na trawie, krakanie wron, brak plugow odsniezajacych ulice i sliskie chodniki. Wlasciwie powinien mnie zastanowic brak plugow, ktore - podobnie jak w Polsce -w Amazonii sie nie pojawiaja, choc przyczyna tego jest zupelnie inna. Byl 23 grudnia, duszny upal, wilgotny skwar, czterdziesci dwa stopnie w cieniu. Na sniadanie zjedlismy kawalek pieczonego weza. Mial siedem metrow dlugosci i liczylismy na to, ze wystarczy na wszystkie posilki az do Nowego Roku. Siedzialam w czolnie razem z dwoma przewodnikami, ktorzy obiecali mnie zabrac do osady Indian Bora, polozonej z dala od glownej rzeki i nie utrzymujacej kontaktow z biala cywilizacja. Rzeczywiscie, po kilkudniowej podrozy coraz to mniejszymi rzeczkami, zatrzymalismy sie przy wysokim brzegu, w ktorym 28 Wigilia nad Amazonkamaczeta wycieto niezgrabne stopnie. Wdrapalismy sie na gore. Zostalo tylko kilka opustoszalych chat. Pokrycie dachow splecione z lisci palmowych nie zdazylo jeszcze zzolknac, w zagaszonych ogniskach wciaz lezaly czarne glownie, na tylach najwiekszej chaty wciaz stalo drewniane rusztowanie sluzace Indianom jako wedzarnia. Ludzie jednak znikli. Najwidoczniej biala cywilizacja, od ktorej starali sie odciac, podeszla tak blisko, ze postanowili osiedlic sie glebiej w puszczy i tam szukac spokoju. Zrobilismy w opuszczonej osadzie krotki postoj, zjedlismy po kilka centymetrow pieczonego weza, a potem zapakowalam sie z powrotem do lodzi, porzucajac nadzieje na jakas odmiane w jadlospisie. Ale jeden z moich przewodnikow nagle powiedzial: -Niedaleko stad jest nastepna wioska. -Co znaczy "niedaleko"? Indianin popatrzyl w niebo, potem na swoje stopy i odpowiedzial: -Jakies... kilka godzin. "Kilka godzin" po indiansku znaczy co najmniej "dwa dni". Zastanowilam sie. Weza zostalo jeszcze kilka metrow, mamy tez troche ryzu i cebuli, a mnie sie wlasciwie nigdzie specjalnie nie spieszy. No to plynmy do tej drugiej wioski. I poplynelismy. Mijal wlasnie trzeci dzien. Uzupelnilam notatki i przypadkiem spojrzalam na kalendarz. Byl 23 grudnia. Jutro Wigilia! -Kiedy doplyniemy na miejsce? - zapytalam po raz piaty albo szosty w przeciagu ostatnich dni, otrzymujac za kazdym razem identyczna odpowiedz: -Jeszcze tylko kilka godzin. Nawet gdyby mieli powtarzac to zdanie przez nastepnych kilka miesiecy, to w koncu musialo okazac sie prawda. Nawet gdybysmy jakims cudem niezauwazenie wplyneli na ocean 29 Blondynka wsrod lowcow teczyi dotarli do Australii. Czekalam wiec cierpliwie. I doczekalam sie. Nastepnego dnia o dziewiatej rano doplynelismy do wioski. Na brzegu przy zwalonym pniu stal pies i merdal niesmialo ogonem. Jesli nie liczyc stada glodnych moskitow, ktore ze spragnionym lopotem skrzydel rzucily sie w naszym kierunku, pies byl jedynym stworzeniem, ktore zechcialo nas przywitac. Wszyscy inni mieszkancy wioski sprawiali wrazenie pochlonietych wazniejszymi sprawami. Chodzili zaaferowani miedzy chatami, przenosili ostroznie naczynia zrobione ze skorup kalebasy i wielkie gliniane garnki wypelnione az po brzegi gesta biala zupa. Z daleka wygladala jak zurek. Brakowalo jeszcze goracego barszczu, zapachu duszonej kapusty i smazonego karpia... Zamknelam oczy i nagle poczulam na twarzy przerazajacy podmuch. Byl jak mrozny grudniowy wiatr, jak styczniowa zamiec, od ktorej dretwieja policzki i od-marza nos. Byl jak tornado, ktore zmiata wszystko na swojej drodze. Uchylilam jedno oko, spodziewajac sie zobaczyc gwiazdzista noc, w ktora wszystko mi sie przysnilo, ale zamiast ciemnosci ujrzalam rozdziawiona paszcze z zoltymi klami. Nalezala do spoconego psa, ktory - najwidoczniej wiedziony instynktem lowcy - liczyl na to, ze uda mu sie upolowac cos z moich zapasow. Wskoczyl do czolna i usiadl naprzeciw, a ze goraco bylo okrutnie, z upalu dyszal - prosto w moja twarz, wydzielajac z siebie podmuch tak cuchnacy, ze zakrecilo mi sie w glowie. Domyslilam sie, ze swiatecznych karpi w wiosce nie brakuje. Szczegolnie tych zgnilych. Wiedzialam tez, ze swiat Indian znad Amazonki - nawet tych, do ktorych dawno dotarli misjonarze i ktorzy zaczeli ubierac sie w bawelniane spodnie i sukienki - nigdy nie stal sie swiatem bialych ludzi. Zawsze blizsze im sa zwyczaje plemienne i tradycje przodkow niz nowe swieta przywiezione z daleka. Slowa "Boze Narodzenie" nie brzmialy znajomo nawet dla moich przewodnikow, ktorzy przez polowe czasu 30 Wigilia nad Amazonkamieszkaja w miescie i nauczyli sie biegle mowic po hiszpansku. Na karpia swiatecznego nie mialam co liczyc. Czym jednak w takim razie byla biala zupa podobna do zurku, ktora z wielkim namaszczeniem wnoszono w wielkich naczyniach do najwiekszej chaty w wiosce?... Spotkanie z wodzem, ktory wezwal nas do siebie okolo poludnia, przebieglo w przyjaznej atmosferze. Wreczylismy mu torebke z cukrem, dwie maczety, haczyki wraz z zylka oraz pudelko baterii do chinskich aluminiowych latarek, ktore w sposob blyskawiczny rozprzestrzenily sie prawie w calej Amazonii - od Orinoko i Rio Negro w Wenezueli po rzeki Guapore w Boliwii i Ukajali w Peru. Baterie byly bezcennym towarem, glownie dlatego, ze trudno je kupic i jeszcze trudniej transportowac, bo sa bardzo ciezkie. Wodz otworzyl pudelko i przytknal do jednej z baterii jezyk, od czego od razu dostal gesiej skorki na calym ciele, a potem zaprosil nas na fieste, ktora miala sie rozpoczac wieczorem. -Bedziemy pic masato - dodal uroczyscie jeden z szamanow. - Przyjdzcie po zachodzie slonca. Zanosilo sie chyba na deszcz, bo upal byl ogromny: gesty, duszny i wilgotny. Oblepial skore jak goraca galaretka. Zanurzylam sie na chwile w bezpiecznej wodzie przy brzegu. Dalej nikt nie wyplywal ze wzgledu na piranie. Mokra koszula, ktora wlozylam dla ochlody, po kilku minutach byla znowu sucha jak pieprz. Nawet w cieniu panowal taki skwar, ze piasek parzyl w stopy. Psy kladly sie w dziurach wykopanych w ziemi, cykady w upalnym amoku pilowaly nozkami, az wiory lecialy z drzew, nawet moskity wykazywaly pewne oszolomienie i tracily bezbledna dotad celnosc swoich trabek. Rozwiesilam hamak w wyznaczonej mi chacie i przymknelam oczy. Wigilia... Lagodne kolysanie hamaka... Swieta... Boze Narodzenie, choinka, snieg... Indianska fiesta, Amazonka, upal... Jak latwo jest nabrac przyzwyczajenia do rzeczy, ktore powtarzaja sie w re- 31 Blondynka wsrod lowcow teczygularnych odstepach czasu i przekonania, ze sposob, w jaki sie odbywaja, jest najlepszy i jedyny. I jak latwo mozna potem caly swoj swiat odwrocic do gory nogami. Wystarczy wsiasc do samolotu, przeleciec przez ocean, a potem stopniowo coraz bardziej oddalac sie od miast i miasteczek, by zanurzyc sie w koncu w dziewiczym rownikowym lesie, gdzie tez mieszkaja ludzie, ale wszystko, co dla nich w zyciu jest zwyczajne i codzienne, dla nas jest szokujaco nowe i inne. A wszystko to tylko kwestia miejsca, w ktorym czlowiek sie urodzil. Rownie dobrze moglabym byc przeciez Indianka, ktora siedzi teraz w kacie chaty i cos ukradkiem przezuwa. Slyszalam jej ciche mlaskanie. Wychylilam sie z hamaka. Dziewczyna usmiechnela sie, me przestajac poruszac ustami. Obok nie] stalo cos w rodzaju niskiej kadzi zrobionej z wydrazonego pnia. W srodku znajdowala sie biala zupa. Wyskoczylam z hamaka. Od samego rana przesladowala mnie wizja zurku, co bylo rzecza absolutnie niemozliwa w tej szerokosci geograficznej. Pochylilam sie nad kadzia i powachalam. Pachnialo dosc przyjemnie, lekko kwaskowato. Indianka zabelko-tala z pelnymi ustami, siegnela po skorupe kalcbasy i zaczerpnela z kadzi. Podala mi naczynie, nie przestajac czegos z usmiechem tlumaczyc, az w koncu, kiedy stalam z kalcbasa w rekach, patrzac na nia pytajaco, pokazala, ze mam wypic. Wypilam. W kalebasic plywaly wprawdzie biale grudki i cos przypominajacego drzazgi nastrugane z galezi, ale napoj doskonale gasil pragnienie i mial ciekawy smak. -Dobre - powiedzialam po hiszpansku. - Z czego jest zrobione? Indianka pochylila sie nad kadzia i wyplula do niej to wszystko, co przez ostatnie pol godziny zula w ustach. Wymieszala dokladnie, po czym napelnila znow kalebase i wyciagnela w moja strone. -Masato - powiedziala z durna. - Zrobione z manioku. Na dzisiejsze swieto. Chcesz jeszcze? 32 Wigilia nad AmazonkaNie tylko nie chcialam pic wiecej, ale i najchetniej zwrocilabym to, co przed chwila wypilam. Swiateczna zupa okazala sie sfermentowana papka z manioku, pedzona na ludzkiej slinie. Na szczescie do chaty weszli wlasnie moi przewodnicy, dziwnie rozradowani. -Wodz mowi, ze mamy juz przyjsc - powiedzial jeden z nich. - Czekaja na nas. W najwiekszej chacie bylo pelno ludzi. Kobiety siedzialy na srodku przy garnkach, dzbanach i misach pelnych masato, a mezczyzni wchodzili kolejno i zajmowali miejsca na waskich, dlugich lawkach ustawionych pod scianami. Przez jakis czas trwala cisza, a potem nagle wodz wstal, wzial do rak maly bebenek i zaczal z nim tanczyc. Po chwili dolaczyli do niego szamani. Spiewali prosta melodie, zagluszajac jej slowa uderzeniami w bebenki. Okrazyli chate wiele razy, a potem wodz dal znak, ze wystarczy i rozpoczela sie druga czesc swieta. Byl 24 grudnia, po szostej wieczorem. Rozpoczynala sie moja indianska wieczerza wigilijna. Na pierwsze danie podano masato. Na drugie danie - masato. Na trzecie i wszystkie nastepne - masato, czyli tradycyjny napoj indianski przyrzadzany wedlug prastarej receptury: korzenie manioku obiera sie i gotuje do miekkosci. Nastepnie ubija sie je drewnianym tluczkiem na mase i zostawia do wystygniecia. Kobiety starannie i dlugo przezuwaja piec garsci ugotowanego manioku, by nastepnie wypluc je do naczynia, co rozpoczyna proces fermentacji. Masato jest napojem przyjazni. Zaspokaja glod, a jednoczesnie - dzieki niewielkiej zawartosci alkoholu - otwiera serca i zbliza ludzi do siebie. Mialam sie o tym przekonac na wlasnej skorze. Moi przewodnicy zagladali wczesniej do niejednej kuchni i z niejednej kalebasy kosztowali swiatecznego napoju, bo bar?lfe) byli-radosni, a oczy blyszczaly imjak gwiazdy na niebu^" Blondynka wsrod lowcow teczy Kiedy wodz z szamanami zakonczyli taniec, wszystkie kobiety nagle wstaly i zaczely czestowac masato. Mezczyzni pozostali nieruchomo na lawkach. Kazda z kobiet podchodzila do jednego mezczyzny, podawala mu naczynie, stawala nad nim i odwracala glowe. Podczas gdy on pil, kobieta przez caly czas dotykala lekko kalebasy, tak jakby poprzez napoj przekazywala mu jeszcze cos od siebie. Mezczyzna nie wypijal wszystkiego do dna, ale tylko kilka lykow, po ktorych podnosil glowe i ocieral usta. Kobieta zabierala naczynie i czestowala nastepnego mezczyzne. Potem dolewala masato z dzbana i wracala. Domyslilam sie, ze kazda z kobiet przygotowala wlasne masato, a obyczaj przyjazni i wspolnego swietowania wymagal, zeby sprobowac napoju od kazdej z nich - na tej samej zasadzie, jak u nas podczas toastu biesiadnicy tracaja sie kieliszkami. Wszyscy ze wszystkimi. Przez pewien czas mialam nadzieje, ze uda mi sie wtopic w sciane zrobiona z palmowej kory i tam przeczekac uroczystosc niezauwazona. Poniewaz nie moglam usiasc na lawce nie bedac mezczyzna, ani kucnac wsrod garnkow nie bedac Indianka i nie posiadajac wlasnoustnie przezutego masato, wybralam miejsce posrednie: pod belka dachowa, zaslaniajac sie aparatem fotograficznym. Nagle wprost do mnie podeszla jedna z kobiet krazacych po chacie, "wyciagnela w moja strone ka-lebase. Napoj przyjazni! Wyhodowany na jej wlasnej slinie! Dowod goscinnosci! Nie wolno odmowic, tym bardziej ze poczulam na sobie baczne spojrzenie jednego z szamanow. Chwycilam kalebase i przytknelam do ust. Masato bylo zoltawe, zawiesiste, z babelkami na wierzchu. Smakowalo jak geste, cieple piwo z odrobinami wlokien manioku. Kiedy otarlam usta, Indianka rzucila mi krotkie, zadowolone spojrzenie i odeszla. Natychmiast podeszla do mnie nastepna i podala swoje naczynie. Jej masato bylo mocniejsze, bardziej kremowe i gladsze. Potem podeszla trzecia z przezroczysta butelka, 34 Wigilia nad Amazonkaz ktorej nalala mi jugo de masato - slodkawej wody w kolorze miodu. Potem przyszla czwarta, piata i szosta, kazda ze swoim masato. Od kazdej wypadalo sprobowac kilka lykow, z kazda zawrzec w ten sposob braterstwo -jesli nie krwi, to na pewno braterstwo sliny. Przestalam rozrozniac smaki i zapachy. Przestalam odczuwac glod i pragnienie. Przestalam sie zastanawiac co mysla o mnie szamani i wodz. Zrobilo mi sie tak lekko i beztrosko, ze chwycilam za bebenek wodza i zaczelam tanczyc, przygrywajac sobie do rytmu. To jest ostatnia rzecz, jaka pamietam z tamtego wieczoru. Rano obudzilam sie z potwornym bolem glowy. Ktos zapakowal mnie do hamaka razem z bebenkiem, ktory sciskalam wciaz w garsci. Wypelzlam spod moskitiery czujac, ze zamiast zoladka mam w srodku ciezka gumowa kule. Ktos mi pomachal z daleka. Ach tak, przypomnialam sobie, wczoraj zawarlismy przeciez wieczne braterstwo ze wszystkimi Indianami w wiosce. Co za ulga, ze Wigilia nad Amazonka przypada tylko raz w roku. 35 ROZDZIAL 6 Teoria wzglednosciZegarek byl dla mnie mrocznym przedmiotem pozadania do dnia, gdy jeden zamieszkal na stale na moim przegubie. Nagle odkrylam pierwsza zadziwiajaca prawde dotyczaca zegarka: wcale nie potrzeba na niego spogladac co piec minut, co przedtem wydawalo mi sie konieczne. Okazalo sie rowniez, ze czas nie biegnie uczciwie zawsze tak samo, ale pedzi podczas przyjemnosci i wlecze sie gdy jest nudno. Przez pewien czas myslalam, ze dostalam wybrakowany egzemplarz. Pozyczylam zegarki od paru zaufanych osob. Niestety, wszystkie zachowywaly sie identycznie. Ostateczne potwierdzenie uzyskalam od zegara z kukulka, ktory wisial w kuchni i okraglego zegara z jamnikiem, stojacego w duzym pokoju. Doszlam do rewolucyjnego wniosku, ze czasu nie mozna zmierzyc. Pozornie jest to mozliwe, ale wyniki nigdy nie sa wiarygodne. Z ta swiadomoscia kupowalam lub dostawalam kolejne zegarki i wciaz od nowa zaskakiwalo mnie to, ze godzina przyjemnosci czasem trwa tyle samo co minuta nudy. Tak bylo do chwili, kiedy odkrylam trzecia i ostatnia prawde dotyczaca zegarka, a stalo sie to wlasnie podczas wyprawy nad Orinoko. Pewnego upalnego popoludnia przybylam w umowione miejsce, gdzie mialam sie spotkac z przewodnikiem imieniem Pu- 36 Teoria wzglednoscico. Bylam punktualna i zgrzana jak wino z gozdzikami. Na brzegu rzeki leniwie wylegiwaly sie jaszczurki i panowala przerazliwa cisza. Ani sladu czlowieka. Anijednego odleglego ludzkiego odglosu. Tylko bzykanie moskitow, szelest wysokiej trawy i skrzeczenie wysoko przelatujacych papug. Minela godzina trzecia, wpol do czwartej, wpol do piatej, przestalam juz stac, przechadzac sie i machac ramionami, zeby zniechecic krwiozercze moskify. Rozwiesilam miedzy drzewami hamak. Co sie stalo z przewodnikiem? Moze zostal upolowany przez drapieznika, moze pozarly go piranie, moze zaatakowaly go demony uzbrojone w specjalne narzedzia do nakluwania i porywania ludzkiej duszy?... I co ze mna? Czy wracac do wioski, czy czekac wciaz na lodz, ktora mielismy plynac dalej? O zmierzchu zebralam manatki i pomaszerowalam z powrotem do wioski. Przemyslalam gruntownie swoja sytuacje, wyciagnelam z niej wnioski i przystapilam do realizacji planu B, czyli znalezienia nowego przewodnika i wynajecia nowej lodzi. Przez nastepne poltora dnia chodzilam od chaty do chaty i odbywalam dlugie rozmowy z zonami wojownikow, ktorzy wyruszyli w dzungle na polowanie. Utknelam. Okropnie sie zestresowalam. Wygladalo na to, ze spedze tu kilka najblizszych tygodni, na co wcale nie mialam ochoty. Po trzech dniach nagle Puco stanal w progu mojej chaty i jak gdyby nigdy nic zapytal: -Gotowa? Mozemy wyruszac!... -Jak to "wyruszac"?! Czlowieku, przeciez bylismy umowieni trzy dni temu nad rzeka! Puco popatrzyl na mnie, a na jego twarzy malowalo sie niczym nie zmacone zadowolenie. -To prawda, ze bylismy umowieni. Ale kto powiedzial, ze spotkac sie trzy dni temu byloby lepiej niz teraz? Wlasnie sie zjawilem, wiec dopiero teraz wybila godzina naszego spotkania. Czyz nie? Wtedy zrozumialam najwazniejsza rzecz dotyczaca czasu i zegarkow. Nie chodzi przeciez o to, zeby odmierzac swoje 37 Blondynka wsrod lowcow teczyzycie, kierujac sie wskazowkami na zegarze. Ani wiecznie spieszyc sie w pogoni za kazda kolejna godzina. Ani byc maszyna zaprogramowana na dostosowywanie sie do wyznaczonych por i bezwzglednego przestrzegania okreslonych godzin. Brakuje nam jednego drobiazgu, ktory maja ludzie mieszkajacy poza naszym swiatem samochodow i mrozonek. Indianie w amazonskiej dzungli nie spiesza sie donikad. My mamy zegarki. Oni maja czas. przyprowadzil swojego brata, Vicho. Po kilku godzinach wioslowania zeszlismy na brzeg i rozpoczela sie przeprawa przez najtrudniejszy odcinek dzungli. Wiedzialam, ze bedzie ciezko, bo jest to okolica dosc gorzysta i trzeba nie tylko przedzierac sie przez gestwine, ale i wspinac na strome wzniesienia. Bywaly odcinki, kiedy szlismy bez przerwy do gory i w dol, do gory i w dol, jak na karuzeli. Zadaniem pierwszego Indianina bylo isc przodem, czytac sciezke i ewentualnie oczyszczac ja za pomoca maczety. Drugi Indianin zamykal pochod, niosac swoj luk ze strzalami i niewielki zapas zywnosci. Spieszylo mi sie, zeby dotrzec do rzeki, bo tylko tam mialam szanse na znalezienie kawalka czystego nieba, do ktorego moglabym nakierowac sprzet satelitarny, zeby nadac relacje do radia i gazety. Wewnatrz puszczy drzewa rosna tak bujnie i tyle na nich koczuje mniejszych drzewek, krzakow, paproci, lian, grzybow, storczykow i innych roslin, ze tworza platanine na ksztalt zielonego dachu, ktory przepuszcza do ziemi bardzo niewiele slonca. Dlatego w dzungli panuje wieczny polmrok. Niektorzy mowia, ze jest to polmrok zlowieszczy i grozny. Wyruszylismy wiec wczesnie, a ja sobie zaplanowalam, ze jezeli codziennie bedziemy isc przez osiem do dziesieciu godzin, to powinnismy trafic nad rzeke po czterech dniach. Idziemy. Indianin z przodu - - trzyma w jednej rece maczete, na drugiej ma oklad z lisci, bo ukasila go jadowita 38 Teoria wzglednoscimrowka. Idzie i mruczy cos pod nosem. Sciezke odnajduje bezblednie. Indianie maja wlasne sposoby zaznaczania drogi, po ktorej przeszli. Najczesciej lekkimi uderzeniami maczety -ktore dla nie