Beata Pawlikowska blondynka wsrod lowcow teczy Blondynka wsrod lowcow teczy 21 LIP. 2009 Wydawnictwo G+J RBA SM4 Sp. z o.o. & Co. Spolka Komandytowa QR| t|. 1 Licencjobiorca National Geographic Society!ul. Wynalazek 4, 02-677 Warszawa Dzial handlowy: tel. (22) 640 07 25 e-mail: handlowy@nationalgeographic.pl Sprzedaz wysylkowa: Dzial Obslugi Klienta, tel. (22) 607 02 62 Redakcja: Agnieszka Sempolska Redaktor prowadzacy: Malgorzata Zemsta Korekta: Ewa Garbowska, Adrianna Bierylo Projekt okladki: Magdalena Gorska Sklad i lamanie: IT WORKS, Warszawa Druk: DRUK-INTRO S.A., Inowroclaw Copyright for this edition (C) 2008 National Geographic Society. Ali rights reserved. (C) 2008 Copyright for the text and drawings by Beata Pawlikowska. Zdjecie na okladce (przod) (C) Jacek Kropidlowski National Geographic i zolta ramka sa zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society. ISBN: 978-83-60006-77-1 Wszelkie prawa zastrzezone. Reprodukowanie, kopiowanie w urzadzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystapieniach publicznych - rowniez czesciowe - tylko za wylacznym zezwoleniem wlasciciela praw autorskich. Blondynka wsrod lowcow teczy Tl-KST I RYSUNKI ea ta Pa u dik o u]sk a Na krance swiata Spis tresci W paszczy piranii Plaszcz przeciwdeszczowy Kapiel z plazem Barszcze mojego zycia Wigilia nad Amazonka Teoria wzglednosci Magiczna kapibara Ptaki ciernistych krzewow Moj dziadek jest szamanem Moj brat jaguar Dzikie orchidee Jak odnalazlam El Dorado 68 Na tropie zlota 75 W kopalni zlota 82 Milosc, szmaragd i krokodyl 89 Blondyn w dzungli 96 W zielonym piekle 104 Lowca teczy znad Orinoko 110 Wszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananach,ale nie wiedzieliscie, ze mozna o to zapytac 121 Kuchnia bananowa...czyli najbardziej odlotowe potrawy z bananow 128 O przemikach i nierazach 194 4U^vf^-^ ?T $L\ saaaaa/4v ?~oo W^Vwv-n /vvvy-^X?0~=L^11 Vi OiDOL ^/^ ROZDZIAL 1 W paszczy piraniiPo kilku godzinach wedrowki przez dzungle bylam zgrzana, mokra, oblepiona kurzem i liscmi. Najdziwniejsze jednak bylo to, co dzialo sie w moich wlosach. Dla niejednego entomologa widok bylby zachwycajacy: na mojej glowie powstalo miniaturowe zoo. Czulam na skorze szybko poruszajace sie odnoza zuczkow, gasienic i pasikonikow, ktore - zdaje sie - byly nie mniej ode mnie tym stanem rzeczy zaskoczone. Lekkie zdumienie dostrzeglam tez w oczach mojego przewodnika, chociaz tak naprawde to on byl jedynym winnym. Szedl przez caly czas z przodu, odnajdujac w gestwinie sciezke albo wycinajac ja wsrod splatanej roslinnosci. Za kazdym razem, kiedy chcial sie dobrze zamachnac, podnosil maczete i walil nia w galezie zwieszajace sie nad nami. Z tych galezi, lisci, paczkow kwiatow i dojrzalych owocow wysypywal sie deszcz zaskoczonych taka gwaltownoscia owadow. Lecac w dol, staraly sie uczepic rozcapierzonymi lapkami jakiejkolwiek rzeczy, ktora stanela na ich drodze - zanim zderzyly sie z ziemia. Tak sie akurat skladalo, ze tuz za maczeta Indianina znajdowalam sieja. Na mojej glowie zaparkowalo wiec kilka dziesiatkow chrzaszczy, tropikalnych biedronek, stonog, pa- 9 Blondynka wsrod lowcow teczysikonikow, much, pajakow, wlochatych liszek i mrowek. Zostaly wyrzucone ze swoich gniazd, przerwano im posilek, drzemke albo zaloty. Na pewno nie byly zadowolone. Gdyby owady umialy krzyczec, to ich wrzask nioslby sie daleko w dzungle. Ja -wlasciwie takze mialam ochote wykrzyczec swoj protest przeciwko osadnikom na mojej glowie, ale w zaistnialej sytuacji postanowilam zachowac sily na dotarcie do rzeki. Pol godziny pozniej dostrzeglam blekit nieba przeswiecajacy przez drzewa, a potem poczulismy cudowny, orzezwiajacy zapach zgnilych ryb. Stalismy nad rzeka. Przed nami, za blotnistym trzesawiskiem ciagnal sie mniej wiecej dwumetrowy pas przybrzeznego mokradla. Podczas pory deszczowej rzeka przybrala, zalewajac spory kawalek dzungli. Nieopodal, przy drzewie, niecierpliwie chybotalo sie indianskie czolno. Czas naglil. Owady na mojej glowie zaczely zdradzac oznaki niepokoju. Poczulam na szyi czyjes skrzydla, kilkadziesiat pazurkow chwycilo mnie za ucho. Byla to zdecydowanie najwyzsza pora na kapiel, tym bardziej ze teraz, na otwartej przestrzeni, slonce oblalo nas swoimi promieniami jak goraca zupa. Czulam, ze jesli nie zanurze sie natychmiast w chlodnej wodzie, zostanie ze mnie na piasku tylko slona skwarka. Zanim jednak zblizylam sie do wody, zadalam mojemu przewodnikowi sakramentalne pytanie: -Czy tu sie mozna kapac? Amazonskie rzeki maja do siebie to samo, co amazonskie drzewa, czyli sa wyjatkowo obficie zasiedlone. Na drzewach zadomowily sie owady, weze, ptaki i inne podobne im zwierzeta, czesto wyposazone w wymyslne narzady paszczowe, umozliwiajace pozyskiwanie jedzenia z zywych osobnikow, tak slabo przystosowanych do obrony jak na przyklad ludzie. W rzekach zas mieszkanie i nieustannie zapelniajaca sie spizarnie znalazly takie stworzonka jak kajmany, piranie, elektryczne wegorze czy 10 W paszczy piraniiplaszczki atakujace swoje ofiary za pomoca zatrutego kolca. Zawsze wiec przed kapiela w nowym miejscu trzeba ustalic, na jakie niebezpieczenstwa czlowiek moze byc narazony. Czy ryzykuje tylko nadepniecie na wegorza i porazenie pradem, czy tez zostanie przywitany zarlocznymi szczekami piranii, z ktorymi nawiaze kontakt - ze tak powiem - bezposredni. Eloy rozejrzal sie, powachal powietrze, zmarszczyl czolo, a potem wypowiedzial upragnione trzy slowa: -Si, se puede. Tak, mozna. Nie czekalam az zmieni zdanie. Przebieglam przez trzesawisko, przeczolgalam sie przez mokradlo, po czym - o rozkoszy! - zanurzylam sie w lekko stechlej przybrzeznej wodzie. Na mojej glowie nagle zrobil sie wielki tlok, a potem czesc owadziego bractwa wyplatala sie spomiedzy moich wlosow i odleciala, a inne rozpoczely wioslowanie z powrotem ku brzegowi. Ja poplynelam w odwrotnym kierunku. Nareszcie zmylam z siebie lepki pot, kurz, brud i to wszystko, co zostawily mi we wlosach zestresowane owady. Woda byla metna, koloru brunatnego, na lydkach czulam laskotanie kosmatych roslin, ale bylam szczesliwa. Temperatura ciala z szalonych czterdziestu pieciu spadla mi do znosnych trzydziestu kilku. Chcialo mi sie spiewac i wydalo mi sie nawet, ze slysze zespol instrumentalny, ktory gotow jest mi w tym spiewaniu towarzyszyc. Skad ta muzyka? Obejrzalam sie. To Eloy stal na brzegu i walil kijem w ziemie. Musielismy ruszac dalej. Odswiezona, czysta i lekka jak piorko wsiadlam z Eloyem do czolna. Po chwili zrozumialam skad bierze sie we mnie to uczucie lekkosci. Bylam glodna. Przerazliwie glodna. Kiszki po odegraniu w moich wnetrznosciach calego swojego repertuaru walcow i tang, graly mi teraz najsmutniejszego marsza. Od kilku dni zywilismy sie tylko woda z rzeki ifarinha, czyli prazona kasza z manioku, ktora pecznieje w zoladku, 11 Blondynka wsrod lowcow teczyoszukujac glod. Raz trafil sie ptak, ktorego upieklismy nad ogniskiem. Mialam nadzieje, ze nad rzeka latwiej bedzie cos zlapac. Przez nastepne dwa dni zlowilismy kilka malych ryb. Ciagle bylam glodna. Plynac ktoregos poranka wzdluz sciany dzungli, wystraszylismy ukryta w przybrzeznych zaroslach biala jak snieg czaple. Zanim Eloy zdazyl chwycic za luk i strzaly, ptak wzbil sie nad wode lopoczac skrzydlami i odlecial. Wreszcie trzeciego dnia nasz los sie odmienil. Posuwalismy sie w gore rzeki niezbyt szybko, bo jedynym napedem byly wiosla poruszane naszymi wlasnymi miesniami. Kto nigdy nie wioslowal pod prad, ten nie wie jak szybko omdlewaja rece, szczegolnie kiedy z nieba leje sie na przemian tropikalny zar i huraganowa ulewa. My jednak plynelismy dzielnie do przodu, metr po metrze, zdobywajac kazdy kolejny zakret rzeki. Az nagle zobaczylismy przed soba fontanne. W amazonskiej rzece nie zaklada sie rozrywkowych urzadzen ku uciesze gapiow, a jest tak z dwoch powodow: braku urzadzen i braku gapiow. Przez ostatnich osiem dni nie widzialam zadnego zywego stworzenia oprocz Eloya, odlatujacej czapli i kilku ryb na moim haczyku. Byla to kraina calkowicie bezludna, a zwierzeta tu mieszkajace nie maja potrzeby ani budowac, ani ogladac czegos tak niepraktycznego jak fontanna. A jednak kilkadziesiat metrow od nas w niebo tryskal pioropusz rozbryzgiwanej wody. Wieloryb? Alez skad. Bylismy w dzungli amazonskiej na poludniowym krancu Gujany Brytyjskiej. Jedyne wieksze ciala plywajace tutaj w rzekach naleza do manatow i delfinow slodkowodnych. Zadne z nich nie wypuszcza z nosa - ani zadnego innego otworu - fontanny wody. Mozna by sie zastanawiac czy w okolicy nie zamieszkal jakis zwariowany staruszek, ktory po czterdziestu latach przepracowanych w wesolych miasteczkach zapragnal spedzic reszte zycia na lonie natury w Amazonii, ale z zawodowego przyzwy- 12 W paszczy piraniiczajenia wciaz buduje fontanny; mozna by tez tlumaczyc sytuacje istnieniem w dzungli zjawisk paranormalnych, ale po co. Eloy tylko raz spojrzal na fontanne i od razu wiedzial co jest grane. Tym razem wypowiedzial tylko jedno slowo: -Piranie. Wiecej nie bylo trzeba. Podplynelismy blizej. Z odleglosci metra dokladnie widzialam fruwajace w powietrzu rybie ogony. Piranie atakuja swoja zdobycz calym stadem i w tym lezy ich sila. Drugim powodem sukcesu sa trojkatne, ostre jak zyletki zeby. Pirania blyskawicznie zbliza sie do ofiary, wgryza w jej cialo i ucieka z pelnym pyskiem. Po chwili wraca po wiecej. Do szalenstwa doprowadza ja zapach i smak krwi. Grupa piranii podplywa ukradkiem do ptaka siedzacego na rzece, rzuca sie na niego od spodu i obgryza ze wszystkiego, co daje sie przelknac. Ptak sie broni, walczy, stara odrzucic zjadajace go zywcem potwory, ale ryby maja mocne szczeki. Nie daja sie strzasnac, ich ogony fruwaja dookola ptaka, ale zeby sa gleboko zatopione w jego ciele. Akcja trwa okolo minuty. Po chwili powierzchnia rzeki znow jest calkowicie spokojna, piranie odplywaja szukac nastepnego dania, a jedynym sladem po tym, co sie stalo, jest garsc pior na wodzie. Pozarcie zywej krowy trwa okolo pieciu minut i tyle samo potrzebne jest do zjedzenia czlowieka. Zdaje sie, ze piraniom w rzece tez ostatnio nie powiodlo sie polowanie. Bylo ich tu ze trzydziesci, kotlowaly sie, probujac przegonic jedna druga od niezbyt duzej, mocno juz nadgryzionej, niebieskiej ryby. Czesciej niz zaspokoic glod udawalo im sie dostac zebami od innego zarlocznie rozdziawionego pyska. Z tego pewnie powodu - bo zbyt zajete byly walka o zdobycz - nie dostrzegly naszego czolna. Podplynelismy bardzo blisko. Gdybym wyciagnela reke, moglabym wyla- 13 Blondynka wsrod lowcow teczypac ryby co do jednej. Nie zrobilam tego jednak, slusznie sie spodziewajac, ze piranie bylyby szybsze i odplynelyby w sina dal razem z moimi palcami. Przystapilismy wraz z Eloyem do bitwy o niebieska rybe. Piranie nie dawaly za wygrana. Dopiero machanie wioslem tuz nad ich glowami - co skonczylo sie nabiciem paru guzow - sprawilo, ze choc niechetnie, jednak odplynely. Zwyciestwo! Czym predzej wylowilismy zdobycz. Cuchnela tak okropnie, ze cala dzungla dokola nas na moment zamilkla z niedowierzania. Ta ryba musiala lezec w wodzie chyba od czasow prehistorycznych. Byla rozdeta i niezdrowo blyszczaly jej wielkie oczy. Oczywiscie zabralismy ja ze soba na brzeg. Czy ktos bardzo glodny, kto idzie do lasu na poszukiwanie rydza, przejdzie obojetnie obok maslaka? Raczej nie. Rozniecilismy ognisko, nabilismy smierdzaca rybe na patyk i w oczekiwaniu az sie upiecze, zajelismy sie urzadzaniem obozowiska na noc. Pol godziny pozniej Eloy zdjal rybe znad ognia. Sprobowal. Zakrztusil sie. Wyplul. Sprobowalam i ja. Byla niedopieczona, smierdzaca i smakowala jak nasiaknieta deszczem tektura. Popatrzylismy na siebie, wyskubalismy co sie dalo z najmniej zepsutej okolicy ogona, a potem poszlismy spac. Ale cos mi nie dawalo spokoju. Przewracalam sie w hamaku z boku na bok, draznilo mnie kumkanie zab i pilujace odglosy cykad. Wyplatalam sie z moskitiery i poszlam na brzeg. Zanurzylam rece w wodzie i nagle mnie olsnilo! Codziennie rano i wieczorem, przed wyplynieciem i po dziesieciu godzinach wioslowania, bralam orzezwiajaca kapiel. W bliskim towarzystwie piranii. Dlaczego nie klapnely mnie dotad swoimi paszczami?... Byc moze Eloy, ktory co wieczor popatrywal na rzeke, zastanawiajac sie jak mi odpowiedziec na pytanie "Czy tu sie mozna kapac", zawarl rozejm z piraniami, ktore zgodzily sie dwa razy dziennie odpuscic i nie atakowac. A moze wiedzial, ze gdybym po calodziennej pracy 14 W paszczy piraniiprzy wiosle, kiedy brudna, zgrzana i zmeczona schodzilam na lad, nie mogla sie wtedy wykapac, to i jemu groziloby klapniecie paszcza. Moja. Zawsze twierdzi, ze kapiel jest bezpieczna. Poswiecilam latarka na wode. Wydawala sie spokojna. Pewnie piranie w nocy tez spia. Wrocilam do przygasajacego ogniska, odnalazlam polsu-rowe szczatki niebieskiej ryby, posypalam je kasza z manioku i zjadlam. Dopiero wtedy niepokoj minal. Polozylam sie w hamaku, zaciagnelam dokladnie moskitiere i zamknelam oczy. Bylam bezpieczna. Zawarlismy wlasnie pakt o wzajemnej nietykalnosci. Ja nie bede ich lowic, a one nie beda na mnie polowaly Nie atakuje sie przeciez kogos, z kim dzielilo sie posilek. Piranie w amazonskiej rzece musza o tym wiedziec. 15 ROZDZIAL 2 -M Plaszcz przeciwdeszczowyZawsze zabieralam ze soba porzadny plaszcz przeciwdeszczowy. Porzadny, to znaczy taki, ktory na pewno nie przecieknie, co jest szczegolnie wazne w Amazonii, gdzie pogoda bywa nieprzewidywalna. Moklam wiele razy i w najbardziej przerazajacy sposob - na przyklad gdy w srodku najczarniejszej nocy budzil mnie lodowaty strumyk wody splywajacy niespodziewanie po moich plecach. Nauczylam sie wiec miec plaszcz przeciwdeszczowy zawsze blisko, zeby w razie potrzeby natychmiast po niego siegnac i skryc sie w jego bezpiecznie suchym srodku. Pewnego popoludnia po wielu dniach spedzonych na rzece w czolnie zauwazylam dziwna rzecz: kiedy niebo pochmurnialo i zbieralo sie na deszcz, moi przewodnicy zaczynali sie rozbierac. Zdejmowali z siebie prawie wszystko z wyjatkiem przepasek biodrowych i czym predzej ubranie chowali pod liscie albo pod plastikowa plachte. A ja w tym samym czasie - czyli zanim zaczelo padac - czym predzej zaczynalam sie ubierac i wkladalam na siebie 16 Plaszcz przeciwdeszczowyoczywiscie moj porzadny plaszcz przeciwdeszczowy. Powtarzalo sie to przez kilka dni - kiedy zbieralo sie na deszcz, Indianie sie rozbierali, a ja sie ubieralam. Moje zachowanie bylo jak najbardziej zgodne z tym, czego mnie nauczono w miescie i z przekonaniem, ze przed deszczem trzeba sie chronic. Szybko jednak odkrylam, ze plaszcz przeciwdeszczo-wyjest niewygodny, krepuje ruchy i trudno w nim wioslowac. Pewnego dnia postanowilam zachowac sie po indiansku. Kiedy niebo znowu zrobilo sie szare, a na nasze glowy zaczely spadac pierwsze ogromne krople tropikalnego deszczu, Indianie sie rozebrali - i ja tez. I wtedy odkrylam, ze najgenialniejszym plaszczem przeciwdeszczowym na swiecie jest ludzka skora. Rozpetala sie tak gwaltowna ulewa, ze czulam sie, jakbym stala pod prysznicem. Temperatura powietrza znacznie spadla, bylo zimno, wiec dla rozgrzewki wioslowalismy trzy razy szybciej. Po mniej wiecej pol godzinie ulewa minela, chmury sie rozstapily i wyszlo slonce. Ani przez chwile nie przestawalismy wioslowac. Po twarzy sciekaly mi ostatnie krople deszczu, ktore osuszal lekki, cieply wiatr. Czulam sie silna, swieza i czysta. Dlaczego wczesniej nie wpadlam na ten prosty pomysl?... Czy biali ludzie boja sie roztopic w wodzie, ktora leci na nich z nieba? Przez tyle lat komplikowalam sobie zycie, usilujac schowac sie przed padajacym deszczem, zawijajac sie w peleryny i plaszcze, kulac sie pod parasolem albo kawalkiem plastikowej plachty. W tropikach deszcz jest tak samo naturalna rzecza jak slonce. Nie trzeba sie go bac ani unikac. Kiedy zobaczycie, ze zbliza sie ulewa, schowajcie suche ubrania na pozniej, zeby sie ogrzac. Najlepszym plaszczem przeciwdeszczowym na swiecie jest wasza wlasna skora. 17 * ROZDZIAL 3 Kapiel z plazemPodroze noca maja szczegolny urok. Zwlaszcza wtedy, kiedy nic nie widac dookola. Wiadomo tylko, ze jestesmy na rzece w samym sercu amazonskiej puszczy i plyniemy przed siebie, wioslujac z calych sil na przekor silnemu pradowi. Z zarosli blyskaja zaskoczone oczy kajmanow, o burte ociera sie jakies mglisto szare cialo, z dzungli dobiegaja odglosy walki na smierc i zycie. Ja zaciskam dlonie na wiosle i zatapiam sie w jednostajnym rytmie lagodnych plusniec. Wreszcie okolo dziewiatej dotarlismy do wioski. Mialam tylko trzy marzenia dotyczace calego mojego przyszlego zycia: moc sie umyc, zjesc i zasnac. Swiat w osobie Indianki z plemienia Guajibo wyszedl mi naprzeciw: pozwolila mi rozwiesic hamak w swojej chacie, zaprosila na resztke zupy z tapira i pokazala beczke z deszczowka, w ktorej moglam sie wykapac. Beczka stala na uboczu, otoczona czyms w rodzaju wysokiego parawanu z ciasno splecionych galazek. Cala sztuka kapania sie w beczce polega na tym, zeby nie zanurzyc w niej niczego oprocz naczynia do czerpania wody. W tej samej 18 Kapiel z plazemdeszczowce kapac sie beda przeciez dzisiaj wszyscy. Rozebralam sie i polalam kubkiem wody. Co za rozkosz!... Rozkosz lodowata i przyprawiajaca o dreszcze spalona sloncem skore. Polalam sie jeszcze raz. Siegnelam po mydlo. Byc moze wlozylam w te prosta czynnosc zbyt wiele radosci, bo nagle mydlo wyskoczylo mi z dloni i wpadlo do beczki. Panika! Zniszcze wode, w ktorej mieli sie dzisiaj kapac nastepni! A co gorsza, zgubie jedyne mydlo, jakie mi pozostalo! Czym predzej zanurzylam w beczce mniej namydlone ramie. W srodku beczka byla oslizgla i pelna dziwnych, miekkich, omszalych farfocli. Pijawki?... Wzdrygnelam sie ze wstretem. W koncu wylowilam swoj cenny kawalek mydla i zebralam z powierzchni wody piane, ktora ze mnie splynela. Podczas pospiesznego namydlania plecow cos mnie tknelo. A raczej chyba ktos mnie tknal. Chwycilam za latarke i spojrzalam na mydlo. Zamrugalo do mnie czarnymi oczkami. A potem zaczelo kumkac. Natychmiast przerazliwym kumkaniem odpowiedzialy dziesiatki innych zab, a ja poczulam sie jak uciekinier na obcej planecie. Plecy natarte ropucha palily mnie zywym ogniem, piana z wlosow sciekala do oczu, a ja po omacku usilowalam zaczerpnac kubkiem wody. Dopiero po chwili uswiadomilam sobie, ze wciaz trzymam w garsci nieszczesna zabe, ktora wylowilam z beczki. Wybaluszonymi oczkami z wyrzutem rzucila mi jedno, ostatnie spojrzenie i uciekla. A jej kuzynki dookola darly sie tak glosno, ze do kabinki z patykow zalomotala uprzejma Indianka. Wszystko w porzadku? Oczywiscie, ze w porzadku. Byle tylko udalo sie doczekac rana. Po tej indianskiej kapieli zapamietalam do konca zycia, ze zawsze przed uzyciem mydla nalezy sprawdzic, czy jego gladka z natury powierzchnia nie jest wyposazona w glowe, nozki i wypustki jadowe. 19 ROZDZIAL 4 Barszcze mojego zyciaSpotkalam w zyciu trzy barszcze, ktore zawazyly na mojej przyszlosci. Pierwszy w puszczy amazonskiej uratowal mi zycie, drugi - afrykanski - otworzyl mi oczy, a trzeci byl polski i wraca do mnie co roku. Barszcz amazonski Wedrowalismy przez dzungle przez szesc dlugich dni, przechodzac przez bagna, przeskakujac przez urwiska na lianach, brodzac w potokach i staczajac niezliczone potyczki ze skrzydlatymi stadami malarycznych i wampirycznych owadow. Noca do obozowiska przylatywaly ogromne nietoperze wampiry. Staralismy sie nie wystawiac poza hamak ani kawalka nagiego ciala, bo nietoperze amazonskie lubia z niego wypijac krew. W Wenezueli spotkalam kiedys polskiego misjonarza, ktory pokazywal mi na nodze blizny po ich zebach. Wbrew pozorom w puszczy nie bylo trudno ustrzec sie przed nietoperzami. W nocy chronila mnie moskitiera, czyli szczelna siatka otulajaca hamak jak kokon. W dzien nietoperze spaly. Siodmego dnia rano dotarlismy wreszcie do rzeki. Tutaj mieli czekac na nas Indianie z czolnami. Ale nie czekali. 20 Barszcze mojego zyciaMoi przewodnicy byli chyba tak samo zaskoczeni jak ja. Wszyscy troje bylismy zmeczeni, brudni i glodni. Nastepny tydzien mial byc przyjemna przejazdzka po rzece. Mialam zajmowac sie wylacznie robieniem zdjec i pisaniem. Tymczasem nad rzeka na nasze spotkanie wybiegly tylko malpy, ktore opuszczaly sie na dlugich ramionach z galezi, zeby lepiej nam sie przyjrzec, krzyczac przy tym wnieboglosy. Tak goraco mogly witac tylko czlonkow wlasnej rodziny. Czym predzej poszlam sie wykapac. Na sniadanie zjedlismy po kawalku placka z manioku i talerzu pysznej goracej rzecznej wody, w ktorej plywaly osci rozgotowanej ryby. Co robic dalej?... Mozliwosci byly trzy: albo zawrocic i maszerowac z powrotem przez puszcze, liczac sie z tym, ze jestesmy zmeczeni i oslabieni, wiec droga moze potrwac nawet poltora tygodnia; albo zostac tu, na brzegu rzeki i czekac az ktos nas odnajdzie; albo wsiasc do dziurawego czolna, ktore Ekufa znalazl w krzakach i plynac przed siebie. Wybralam to ostatnie rozwiazanie. Jeszcze tego samego popoludnia wyruszylismy w droge. Kazdy nastepny dzien wygladal podobnie: wstawalismy okolo szostej rano, czyli tuz przed switem. Ekufa szedl na ryby, jego brat rozniecal ognisko, ja gotowalam. A raczej udawalam, ze gotuje, bo czy mozna przyrzadzic posilek dla trzech doroslych osob, majac do dyspozycji garnek wody z rzeki i kilka malych piranii? Skonczyly sie placki, w worku z prazona kasza z manioku zalegly sie czarne robaki. Dawno juz zjedlismy pare torebek ryzu i makaronu, ktore zabralismy ze soba z miasta. Indianie nie wyruszali na polowanie, bo to oznaczaloby opoznienie o co najmniej kilka dni, a my przez caly czas liczylismy na to, ze dogonimy Indian, ktorzy mieli na nas czekac i ktorzy najprawdopodobniej znajdowali sie o kilkanascie godzin drogi przed nami. Byly to jednak niestety wyjatkowo dlugie i rozciagniete w amazonskiej czasoprzestrzeni godziny, ktorych nie potrafilismy doscignac. 21 Blondynka wsrod lowcow teczyCodziennie rano wstawalam glodna i glodna wieczorem kladlam sie spac. Indianie byli lepiej przystosowani do takiego trybu zycia. Wczesniej nie raz przezywali okresy glodu, po ktorych nastepowal czas wielkiej obfitosci jedzenia. Nie znaja czegos takiego jak sklep czy restauracja, gdzie mozna kupic jedzenie. Nigdy w zyciu nie widzieli lodowki. Cala ich spizarnia jest dzungla. Kiedy przyjdzie na to czas, pojda upolowac sobie obiad. Po czterech dniach wplynelismy na wieksza rzeke i odtad codziennie przez dziesiec godzin wioslowalismy pod prad. Ramiona omdlewaly, plecy i nogi mialam spalone od slonca, na rekach pojawily sie bable. Piatego dnia po poludniu jak zwykle zeszlismy na lad, zeby rozbic obozowisko. Ekufa zlowil kilka ryb, ktore wrzucilismy do garnka z dodatkiem szczypty soli i kilku litrow rzecznej wody. Bylam glodna. Nieprzerwanie od dwoch tygodni bylam glodna, ubranie zwisalo ze mnie jak z wieszaka, na lodzi brakowalo mi sil. Pozostawalo tylko jedno: wyruszyc na polowanie. Zarzucilam sobie na ramie indianski luk. Wzielam maczete do reki. Otworzylam jednym ruchem plecak. Wyciagnelam dlugie spodnie. Wlozylam je na pogryzione nogi, poprawilam kieszenie i nagle natknelam sie na cud. W lewej kieszeni lezala zmietoszona i lekko wilgotna - podobnie jak pozostala zawartosc mojego plecaka, ktoremu nie raz zdarzylo sie moknac w deszczu i porannej rosie - torebka z zupa. Ocalenie!... Rece trzesly mi sie ze szczescia, kiedy probowalam jak najostrozniej rozwinac opakowanie. Bylo lekko stechle, druk troche zatarty, ale bez trudu odczytalam na torebce napis, ktory napelnil mnie nadzieja: "Barszcz czerwony z grzankami". Barszcz! - wrzeszczalo moje serce. - Czerwony! Cudowny! Z grzankami!... Czym predzej pobieglam do rzeki nabrac wody. Powiesilam garnek nad ogniem i usiadlam obok jak wartownik, cze- 22 Barszcze mojego zyciakajac az sie zagotuje. Otworzylam torebke. Proszek pod wplywem wszechobecnej w Amazonii wilgoci zamienil sie w grudki i byla to najmniejsza mozliwa porcja zupy przewidziana na kubek goracej wody, ale w niczym mi to nie przeszkadzalo. Niecierpliwie sprobowalam czy da sie zjesc na surowo. Na jezyku rozlal mi sie cudowny buraczany smak, ktory po chwili zamienil sie w palacy kwas. Polknelam czym predzej. Woda zaczynala szumiec. Zawolalam Ekufe, zeby wyciagnal worek z krupami maniokowymi i przyniosl trzy talerze, a potem z triumfem wrzucilam proszek do wody w garnku i zamieszalam. Wyszly z tego dwa litry najcienszej i najpyszniejszej zupy swiata. Czerwony barszcz serwowany po dwoch tygodniach glodowania, na skraju brazylijskiej puszczy, w towarzystwie dwoch Indian z plemienia Wai-Wai. Ocalenie. Cud. Szczescie. Barszcz afrykanski Kilka lat temu poznalam polskiego ksiecia Eustachego Sapiehe, ktory od 1948 roku mieszkal w Kenii. Przyplynal do Mombasy z dwoma dolarami i dwudziestoma centami w kieszeni, zakasal rekawy i zabral sie do pracy. Potem zamieszkal w niewielkim domu wzorowanym na polskich dworkach szlacheckich, gdzie na scianach wisialy portrety przodkow, ktore zreszta odnalazl nie w Polsce, ale w Afryce. Ksiaze Sapieha byl zawodowym mysliwym, czlonkiem najbardziej prestizowego towarzystwa mysliwskiego Afryki Wschodniej -EastAfricanProfessionalHunters'Association. Prowadzil safari, organizowal wyprawy dla lowcow z Europy, polowal na wszystko - od krolikow po slonie, bawoly, nosorozce i lwy - z dwoma wyjatkami: -Jak ktos chcial zyrafe strzelac, to mowilem od razu: idzcie do kogos innego, bo ja nie bede nikogo prowadzil pod zyrafe. Po pierwsze to nie jest zadne trofeum: nie mozna tego ani na scianie powiesic, ani postawic, czyja wiem... To jest tak cudne stworzenie, a zabic je tak latwo!... Nie zga- 23 Blondynka wsrod lowcow teczydzalem sie. I nie pozwalalem tez polowac na malpy, nawet na pawiana, choc to obrzydliwe zwierze. Nie zgadzalem sie i juz. -A slonie? -Slonie to najmilsze zwierzeta, jakie znam, ale niech nikt nie mysli, ze sa przyjemne i spokojne, bynajmniej! Slon uwaza czlowieka za glupiego intruza na swoim terenie i jesli jest w dobrym humorze, to bedzie udawal, ze go nie widzi, ale jak jest w zlym humorze, to podejdzie i zadepcze na smierc. Slonie sa inteligentne i wspaniale. Szybko sie ucza. Doskonale wiedza, ze nie grozi im zadne niebezpieczenstwo ze strony turystow, wiec zwykle nie zwracaja na nich uwagi. Gorzej, jesli slonia rozboli zab. Wtedy nie radze byc blisko. i Polski dworek w Afryce. Ogrod, psy, portrety przodkow na scianach, kominek. Czy polski ksiaze gotuje w swoim domu po afrykansku, czy po polsku?... Eustachy Sapieha zmruzyl groznie oczy i zakrzyknal: -U nas w domu w Afryce to jest kuchnia polska! Niestety, taka kuchnia juz w Polsce nie istnieje, bo to, co jedza Polacy w Polsce, to nie jest kuchnia polska, to jest garkuchnia polska! Wszystko jest sztuczne! Wszystko! Ja porzadnego barszczu nie jadlem w Polsce juz od dwudziestu lat. Wszystko jest robione na sztucznych skladnikach, blizej temu jedzeniu jest do fast foodu niz do kuchni polskiej. Dobrego chleba polskiego nie mozna dostac! Wchodze do sklepu w Polsce i prosze o pytlowy chleb, a tu mnie pytaja: "Panie, a co to jest pytlowy chleb?..." Wszystko jest zrobione na zachod, byle predzej, maszynowo, byle tylko sprzedac. Polowe trzeba wyrzucic, bo jest niedogotowane, przegotowane albo bez smaku. Ja nie rozumiem kto uczy tych kucharzy, bo to nie jest polska kuchnia! Ksiaze huknal piescia w stol. Mimo ze od ponad piecdziesieciu lat mieszkal w Kenii, czesto przyjezdzal do Polski. Polacy jezdzili tez do niego do Afryki. 24 Barszcze mojego zycia-Ludzie przyjezdzaja do mnie do Kenii i nie moga sie nadziwic: "A co myjemy? Skad taki dobry barszcz?..." Polacy! Nigdy wczesniej nie jedli porzadnego polskiego barszczu! Skad taki dobry barszcz? Jak to skad? Z domu, zrobiony na zakwasie, dlatego taki dobry!... W Polsce do zakwasu dodaje sie octu. No, jak jest ocet, to juz nie jest polska kuchnia! Porzadny zakwas barszczany mozna noworodkowi dac do picia i nic mu nie zaszkodzi!... Natychmiast postanowilam wykrasc z afrykanskiego dworu polskiego ksiecia staropolski przepis na zakwas na barszcz i przywiezc go z powrotem do Polski. Niestety, ksiaze rozesmial sie tylko i powiedzial: -Jajestem zepsuty! Ja mam kucharza! Z nim trzeba gadac. A kucharz gadac nie chcial. Tajemnica zakwasu polskiego ksiecia pozostala na afrykanskiej ziemi. Aleja szukac nie przestalam. Barszcz polski Mniej wiecej dwa tygodnie przed Wigilia to najlepszy moment, zeby przygotowac zakwas, na ktorym bedzie mozna potem zrobic prawdziwy polski barszcz. Przepis znalazlam w staropolskiej kuchni moich przyjaciol, gdzie zostal wielokrotnie sprawdzony na swiatecznym polu walki. Do przygotowania zakwasu potrzebne beda: duzy kamionkowy garnek albo szklany sloj i tyle burakow, zeby wypelnily garnek albo sloj calkowicie. Surowe buraki obieramy ze skorki i kroimy w niewielkie kawalki. Wkladamy do kamionki. Dodajemy pietki prawdziwego razowego chleba, najlepiej pieczonego bez polepszaczy Nadaje sie do tego celu zwykly chleb razowy sprzedawany bez opakowania, ktory mozna dostac w niektorych polskich sklepach. Dodajemy tylko pietki i skorki, bez miekkiego miazszu. Dodajemy czosnek. Zalewamy przegotowana, ciepla woda, przyciskamy talerzem i gore garnka albo sloja owijamy papierem pergaminowym 25 Blondynka wsrod lowcow teczyz dziurkami. Papier chroni zakwas przed nieproszonymi goscmi. Po mniej wiecej tygodniu zagladamy do srodka. Kiedy zakwas ma wyrazny kwasny zapach, jest gotowy. Przelewamy go do butelek. Wstawiamy do lodowki. Przygotowanie barszczu wigilijnego: umyte buraki kroimy na kawalki i gotujemy. Oddzielnie w osolonej wodzie gotujemy wloszczyzne z kapusta (ktora pozniej mozna wykorzystac do uszek). Oddzielnie gotujemy grzyby z odrobina soli. Do wywaru z burakow dolewamy wywar z warzyw i z grzybow. Buraki obieramy i scieramy na tarce na grubych oczkach. Dodajemy przyprawy: ziele angielskie, listek laurowy, pieprz i sol. Mozna dodac troche cebuli i czosnku. Do gotowego barszczu dolewamy zakwasu z butelek - do smaku. Im wiecej zakwasu, tym barszcz bedzie kwasniej szy. Uwaga: barszcz wigilijny jest potrawa delikatna. Kazde zagotowanie powoduje utrate odrobiny koloru i smaku. Przed podaniem barszcz doprowadzamy tylko do wrzenia i nalewamy do podgrzanych talerzy. Ach, barszcz, poezja smaku... Jak bardzo mi go brakowalo w Wigilie, ktora spedzalam nad Amazonka!... PS. Do najwazniejszych barszczy mojego zycia: Chlodnik a la Blondynka -2 peczki botwiny albo pol kilograma burakow -2 swieze ogorki >>4 ogorki malosolne -4 duze kubki kwasnego mleka albo kefiru *peczek rzodkiewek -peczek szczypiorku *peczek koperku -przyprawa warzywna, garstka ziol 26 Barszcze mojego zyciaBuraki umyc, pokroic na cwiartki i ugotowac w bardzo malej ilosci wody. Wody po gotowaniu nie wylewac. Botwine gotowac razem z liscmi. Wyjac z wody i ostudzic. Rzodkiewki i ogorki malosolne pokroic na plasterki. Ogorki swieze w kostke. Szczypior i koperek posiekac. Buraki obrac ze skorki i zetrzec na tarce, na grubych oczkach. Przelozyc do duzej szklanej miski. Dodac warzywa, wymieszac. Dosypac garstke swiezych albo suszonych ziol. Dolac zsiadle mleko i troche czerwonej wody z ugotowanych burakow. Wychodzi z tego bardzo czerwony i bardzo gesty chlodnik, ktory przed podaniem nalezy przez pare godzin chlodzic w lodowce. 27 ROZDZIAL 5 Wigilia nad AmazonkaBoze Narodzenie zaskoczylo mnie w czolnie na Amazonce. Mowie, ze mnie "zaskoczylo", poniewaz nie bylo poprzedzone zadnymi sygnalami, do ktorych zdazylam sie juz przyzwyczaic, takimi jak marznaca mzawka, szron na trawie, krakanie wron, brak plugow odsniezajacych ulice i sliskie chodniki. Wlasciwie powinien mnie zastanowic brak plugow, ktore - podobnie jak w Polsce -w Amazonii sie nie pojawiaja, choc przyczyna tego jest zupelnie inna. Byl 23 grudnia, duszny upal, wilgotny skwar, czterdziesci dwa stopnie w cieniu. Na sniadanie zjedlismy kawalek pieczonego weza. Mial siedem metrow dlugosci i liczylismy na to, ze wystarczy na wszystkie posilki az do Nowego Roku. Siedzialam w czolnie razem z dwoma przewodnikami, ktorzy obiecali mnie zabrac do osady Indian Bora, polozonej z dala od glownej rzeki i nie utrzymujacej kontaktow z biala cywilizacja. Rzeczywiscie, po kilkudniowej podrozy coraz to mniejszymi rzeczkami, zatrzymalismy sie przy wysokim brzegu, w ktorym 28 Wigilia nad Amazonkamaczeta wycieto niezgrabne stopnie. Wdrapalismy sie na gore. Zostalo tylko kilka opustoszalych chat. Pokrycie dachow splecione z lisci palmowych nie zdazylo jeszcze zzolknac, w zagaszonych ogniskach wciaz lezaly czarne glownie, na tylach najwiekszej chaty wciaz stalo drewniane rusztowanie sluzace Indianom jako wedzarnia. Ludzie jednak znikli. Najwidoczniej biala cywilizacja, od ktorej starali sie odciac, podeszla tak blisko, ze postanowili osiedlic sie glebiej w puszczy i tam szukac spokoju. Zrobilismy w opuszczonej osadzie krotki postoj, zjedlismy po kilka centymetrow pieczonego weza, a potem zapakowalam sie z powrotem do lodzi, porzucajac nadzieje na jakas odmiane w jadlospisie. Ale jeden z moich przewodnikow nagle powiedzial: -Niedaleko stad jest nastepna wioska. -Co znaczy "niedaleko"? Indianin popatrzyl w niebo, potem na swoje stopy i odpowiedzial: -Jakies... kilka godzin. "Kilka godzin" po indiansku znaczy co najmniej "dwa dni". Zastanowilam sie. Weza zostalo jeszcze kilka metrow, mamy tez troche ryzu i cebuli, a mnie sie wlasciwie nigdzie specjalnie nie spieszy. No to plynmy do tej drugiej wioski. I poplynelismy. Mijal wlasnie trzeci dzien. Uzupelnilam notatki i przypadkiem spojrzalam na kalendarz. Byl 23 grudnia. Jutro Wigilia! -Kiedy doplyniemy na miejsce? - zapytalam po raz piaty albo szosty w przeciagu ostatnich dni, otrzymujac za kazdym razem identyczna odpowiedz: -Jeszcze tylko kilka godzin. Nawet gdyby mieli powtarzac to zdanie przez nastepnych kilka miesiecy, to w koncu musialo okazac sie prawda. Nawet gdybysmy jakims cudem niezauwazenie wplyneli na ocean 29 Blondynka wsrod lowcow teczyi dotarli do Australii. Czekalam wiec cierpliwie. I doczekalam sie. Nastepnego dnia o dziewiatej rano doplynelismy do wioski. Na brzegu przy zwalonym pniu stal pies i merdal niesmialo ogonem. Jesli nie liczyc stada glodnych moskitow, ktore ze spragnionym lopotem skrzydel rzucily sie w naszym kierunku, pies byl jedynym stworzeniem, ktore zechcialo nas przywitac. Wszyscy inni mieszkancy wioski sprawiali wrazenie pochlonietych wazniejszymi sprawami. Chodzili zaaferowani miedzy chatami, przenosili ostroznie naczynia zrobione ze skorup kalebasy i wielkie gliniane garnki wypelnione az po brzegi gesta biala zupa. Z daleka wygladala jak zurek. Brakowalo jeszcze goracego barszczu, zapachu duszonej kapusty i smazonego karpia... Zamknelam oczy i nagle poczulam na twarzy przerazajacy podmuch. Byl jak mrozny grudniowy wiatr, jak styczniowa zamiec, od ktorej dretwieja policzki i od-marza nos. Byl jak tornado, ktore zmiata wszystko na swojej drodze. Uchylilam jedno oko, spodziewajac sie zobaczyc gwiazdzista noc, w ktora wszystko mi sie przysnilo, ale zamiast ciemnosci ujrzalam rozdziawiona paszcze z zoltymi klami. Nalezala do spoconego psa, ktory - najwidoczniej wiedziony instynktem lowcy - liczyl na to, ze uda mu sie upolowac cos z moich zapasow. Wskoczyl do czolna i usiadl naprzeciw, a ze goraco bylo okrutnie, z upalu dyszal - prosto w moja twarz, wydzielajac z siebie podmuch tak cuchnacy, ze zakrecilo mi sie w glowie. Domyslilam sie, ze swiatecznych karpi w wiosce nie brakuje. Szczegolnie tych zgnilych. Wiedzialam tez, ze swiat Indian znad Amazonki - nawet tych, do ktorych dawno dotarli misjonarze i ktorzy zaczeli ubierac sie w bawelniane spodnie i sukienki - nigdy nie stal sie swiatem bialych ludzi. Zawsze blizsze im sa zwyczaje plemienne i tradycje przodkow niz nowe swieta przywiezione z daleka. Slowa "Boze Narodzenie" nie brzmialy znajomo nawet dla moich przewodnikow, ktorzy przez polowe czasu 30 Wigilia nad Amazonkamieszkaja w miescie i nauczyli sie biegle mowic po hiszpansku. Na karpia swiatecznego nie mialam co liczyc. Czym jednak w takim razie byla biala zupa podobna do zurku, ktora z wielkim namaszczeniem wnoszono w wielkich naczyniach do najwiekszej chaty w wiosce?... Spotkanie z wodzem, ktory wezwal nas do siebie okolo poludnia, przebieglo w przyjaznej atmosferze. Wreczylismy mu torebke z cukrem, dwie maczety, haczyki wraz z zylka oraz pudelko baterii do chinskich aluminiowych latarek, ktore w sposob blyskawiczny rozprzestrzenily sie prawie w calej Amazonii - od Orinoko i Rio Negro w Wenezueli po rzeki Guapore w Boliwii i Ukajali w Peru. Baterie byly bezcennym towarem, glownie dlatego, ze trudno je kupic i jeszcze trudniej transportowac, bo sa bardzo ciezkie. Wodz otworzyl pudelko i przytknal do jednej z baterii jezyk, od czego od razu dostal gesiej skorki na calym ciele, a potem zaprosil nas na fieste, ktora miala sie rozpoczac wieczorem. -Bedziemy pic masato - dodal uroczyscie jeden z szamanow. - Przyjdzcie po zachodzie slonca. Zanosilo sie chyba na deszcz, bo upal byl ogromny: gesty, duszny i wilgotny. Oblepial skore jak goraca galaretka. Zanurzylam sie na chwile w bezpiecznej wodzie przy brzegu. Dalej nikt nie wyplywal ze wzgledu na piranie. Mokra koszula, ktora wlozylam dla ochlody, po kilku minutach byla znowu sucha jak pieprz. Nawet w cieniu panowal taki skwar, ze piasek parzyl w stopy. Psy kladly sie w dziurach wykopanych w ziemi, cykady w upalnym amoku pilowaly nozkami, az wiory lecialy z drzew, nawet moskity wykazywaly pewne oszolomienie i tracily bezbledna dotad celnosc swoich trabek. Rozwiesilam hamak w wyznaczonej mi chacie i przymknelam oczy. Wigilia... Lagodne kolysanie hamaka... Swieta... Boze Narodzenie, choinka, snieg... Indianska fiesta, Amazonka, upal... Jak latwo jest nabrac przyzwyczajenia do rzeczy, ktore powtarzaja sie w re- 31 Blondynka wsrod lowcow teczygularnych odstepach czasu i przekonania, ze sposob, w jaki sie odbywaja, jest najlepszy i jedyny. I jak latwo mozna potem caly swoj swiat odwrocic do gory nogami. Wystarczy wsiasc do samolotu, przeleciec przez ocean, a potem stopniowo coraz bardziej oddalac sie od miast i miasteczek, by zanurzyc sie w koncu w dziewiczym rownikowym lesie, gdzie tez mieszkaja ludzie, ale wszystko, co dla nich w zyciu jest zwyczajne i codzienne, dla nas jest szokujaco nowe i inne. A wszystko to tylko kwestia miejsca, w ktorym czlowiek sie urodzil. Rownie dobrze moglabym byc przeciez Indianka, ktora siedzi teraz w kacie chaty i cos ukradkiem przezuwa. Slyszalam jej ciche mlaskanie. Wychylilam sie z hamaka. Dziewczyna usmiechnela sie, me przestajac poruszac ustami. Obok nie] stalo cos w rodzaju niskiej kadzi zrobionej z wydrazonego pnia. W srodku znajdowala sie biala zupa. Wyskoczylam z hamaka. Od samego rana przesladowala mnie wizja zurku, co bylo rzecza absolutnie niemozliwa w tej szerokosci geograficznej. Pochylilam sie nad kadzia i powachalam. Pachnialo dosc przyjemnie, lekko kwaskowato. Indianka zabelko-tala z pelnymi ustami, siegnela po skorupe kalcbasy i zaczerpnela z kadzi. Podala mi naczynie, nie przestajac czegos z usmiechem tlumaczyc, az w koncu, kiedy stalam z kalcbasa w rekach, patrzac na nia pytajaco, pokazala, ze mam wypic. Wypilam. W kalebasic plywaly wprawdzie biale grudki i cos przypominajacego drzazgi nastrugane z galezi, ale napoj doskonale gasil pragnienie i mial ciekawy smak. -Dobre - powiedzialam po hiszpansku. - Z czego jest zrobione? Indianka pochylila sie nad kadzia i wyplula do niej to wszystko, co przez ostatnie pol godziny zula w ustach. Wymieszala dokladnie, po czym napelnila znow kalebase i wyciagnela w moja strone. -Masato - powiedziala z durna. - Zrobione z manioku. Na dzisiejsze swieto. Chcesz jeszcze? 32 Wigilia nad AmazonkaNie tylko nie chcialam pic wiecej, ale i najchetniej zwrocilabym to, co przed chwila wypilam. Swiateczna zupa okazala sie sfermentowana papka z manioku, pedzona na ludzkiej slinie. Na szczescie do chaty weszli wlasnie moi przewodnicy, dziwnie rozradowani. -Wodz mowi, ze mamy juz przyjsc - powiedzial jeden z nich. - Czekaja na nas. W najwiekszej chacie bylo pelno ludzi. Kobiety siedzialy na srodku przy garnkach, dzbanach i misach pelnych masato, a mezczyzni wchodzili kolejno i zajmowali miejsca na waskich, dlugich lawkach ustawionych pod scianami. Przez jakis czas trwala cisza, a potem nagle wodz wstal, wzial do rak maly bebenek i zaczal z nim tanczyc. Po chwili dolaczyli do niego szamani. Spiewali prosta melodie, zagluszajac jej slowa uderzeniami w bebenki. Okrazyli chate wiele razy, a potem wodz dal znak, ze wystarczy i rozpoczela sie druga czesc swieta. Byl 24 grudnia, po szostej wieczorem. Rozpoczynala sie moja indianska wieczerza wigilijna. Na pierwsze danie podano masato. Na drugie danie - masato. Na trzecie i wszystkie nastepne - masato, czyli tradycyjny napoj indianski przyrzadzany wedlug prastarej receptury: korzenie manioku obiera sie i gotuje do miekkosci. Nastepnie ubija sie je drewnianym tluczkiem na mase i zostawia do wystygniecia. Kobiety starannie i dlugo przezuwaja piec garsci ugotowanego manioku, by nastepnie wypluc je do naczynia, co rozpoczyna proces fermentacji. Masato jest napojem przyjazni. Zaspokaja glod, a jednoczesnie - dzieki niewielkiej zawartosci alkoholu - otwiera serca i zbliza ludzi do siebie. Mialam sie o tym przekonac na wlasnej skorze. Moi przewodnicy zagladali wczesniej do niejednej kuchni i z niejednej kalebasy kosztowali swiatecznego napoju, bo bar?lfe) byli-radosni, a oczy blyszczaly imjak gwiazdy na niebu^" Blondynka wsrod lowcow teczy Kiedy wodz z szamanami zakonczyli taniec, wszystkie kobiety nagle wstaly i zaczely czestowac masato. Mezczyzni pozostali nieruchomo na lawkach. Kazda z kobiet podchodzila do jednego mezczyzny, podawala mu naczynie, stawala nad nim i odwracala glowe. Podczas gdy on pil, kobieta przez caly czas dotykala lekko kalebasy, tak jakby poprzez napoj przekazywala mu jeszcze cos od siebie. Mezczyzna nie wypijal wszystkiego do dna, ale tylko kilka lykow, po ktorych podnosil glowe i ocieral usta. Kobieta zabierala naczynie i czestowala nastepnego mezczyzne. Potem dolewala masato z dzbana i wracala. Domyslilam sie, ze kazda z kobiet przygotowala wlasne masato, a obyczaj przyjazni i wspolnego swietowania wymagal, zeby sprobowac napoju od kazdej z nich - na tej samej zasadzie, jak u nas podczas toastu biesiadnicy tracaja sie kieliszkami. Wszyscy ze wszystkimi. Przez pewien czas mialam nadzieje, ze uda mi sie wtopic w sciane zrobiona z palmowej kory i tam przeczekac uroczystosc niezauwazona. Poniewaz nie moglam usiasc na lawce nie bedac mezczyzna, ani kucnac wsrod garnkow nie bedac Indianka i nie posiadajac wlasnoustnie przezutego masato, wybralam miejsce posrednie: pod belka dachowa, zaslaniajac sie aparatem fotograficznym. Nagle wprost do mnie podeszla jedna z kobiet krazacych po chacie, "wyciagnela w moja strone ka-lebase. Napoj przyjazni! Wyhodowany na jej wlasnej slinie! Dowod goscinnosci! Nie wolno odmowic, tym bardziej ze poczulam na sobie baczne spojrzenie jednego z szamanow. Chwycilam kalebase i przytknelam do ust. Masato bylo zoltawe, zawiesiste, z babelkami na wierzchu. Smakowalo jak geste, cieple piwo z odrobinami wlokien manioku. Kiedy otarlam usta, Indianka rzucila mi krotkie, zadowolone spojrzenie i odeszla. Natychmiast podeszla do mnie nastepna i podala swoje naczynie. Jej masato bylo mocniejsze, bardziej kremowe i gladsze. Potem podeszla trzecia z przezroczysta butelka, 34 Wigilia nad Amazonkaz ktorej nalala mi jugo de masato - slodkawej wody w kolorze miodu. Potem przyszla czwarta, piata i szosta, kazda ze swoim masato. Od kazdej wypadalo sprobowac kilka lykow, z kazda zawrzec w ten sposob braterstwo -jesli nie krwi, to na pewno braterstwo sliny. Przestalam rozrozniac smaki i zapachy. Przestalam odczuwac glod i pragnienie. Przestalam sie zastanawiac co mysla o mnie szamani i wodz. Zrobilo mi sie tak lekko i beztrosko, ze chwycilam za bebenek wodza i zaczelam tanczyc, przygrywajac sobie do rytmu. To jest ostatnia rzecz, jaka pamietam z tamtego wieczoru. Rano obudzilam sie z potwornym bolem glowy. Ktos zapakowal mnie do hamaka razem z bebenkiem, ktory sciskalam wciaz w garsci. Wypelzlam spod moskitiery czujac, ze zamiast zoladka mam w srodku ciezka gumowa kule. Ktos mi pomachal z daleka. Ach tak, przypomnialam sobie, wczoraj zawarlismy przeciez wieczne braterstwo ze wszystkimi Indianami w wiosce. Co za ulga, ze Wigilia nad Amazonka przypada tylko raz w roku. 35 ROZDZIAL 6 Teoria wzglednosciZegarek byl dla mnie mrocznym przedmiotem pozadania do dnia, gdy jeden zamieszkal na stale na moim przegubie. Nagle odkrylam pierwsza zadziwiajaca prawde dotyczaca zegarka: wcale nie potrzeba na niego spogladac co piec minut, co przedtem wydawalo mi sie konieczne. Okazalo sie rowniez, ze czas nie biegnie uczciwie zawsze tak samo, ale pedzi podczas przyjemnosci i wlecze sie gdy jest nudno. Przez pewien czas myslalam, ze dostalam wybrakowany egzemplarz. Pozyczylam zegarki od paru zaufanych osob. Niestety, wszystkie zachowywaly sie identycznie. Ostateczne potwierdzenie uzyskalam od zegara z kukulka, ktory wisial w kuchni i okraglego zegara z jamnikiem, stojacego w duzym pokoju. Doszlam do rewolucyjnego wniosku, ze czasu nie mozna zmierzyc. Pozornie jest to mozliwe, ale wyniki nigdy nie sa wiarygodne. Z ta swiadomoscia kupowalam lub dostawalam kolejne zegarki i wciaz od nowa zaskakiwalo mnie to, ze godzina przyjemnosci czasem trwa tyle samo co minuta nudy. Tak bylo do chwili, kiedy odkrylam trzecia i ostatnia prawde dotyczaca zegarka, a stalo sie to wlasnie podczas wyprawy nad Orinoko. Pewnego upalnego popoludnia przybylam w umowione miejsce, gdzie mialam sie spotkac z przewodnikiem imieniem Pu- 36 Teoria wzglednoscico. Bylam punktualna i zgrzana jak wino z gozdzikami. Na brzegu rzeki leniwie wylegiwaly sie jaszczurki i panowala przerazliwa cisza. Ani sladu czlowieka. Anijednego odleglego ludzkiego odglosu. Tylko bzykanie moskitow, szelest wysokiej trawy i skrzeczenie wysoko przelatujacych papug. Minela godzina trzecia, wpol do czwartej, wpol do piatej, przestalam juz stac, przechadzac sie i machac ramionami, zeby zniechecic krwiozercze moskify. Rozwiesilam miedzy drzewami hamak. Co sie stalo z przewodnikiem? Moze zostal upolowany przez drapieznika, moze pozarly go piranie, moze zaatakowaly go demony uzbrojone w specjalne narzedzia do nakluwania i porywania ludzkiej duszy?... I co ze mna? Czy wracac do wioski, czy czekac wciaz na lodz, ktora mielismy plynac dalej? O zmierzchu zebralam manatki i pomaszerowalam z powrotem do wioski. Przemyslalam gruntownie swoja sytuacje, wyciagnelam z niej wnioski i przystapilam do realizacji planu B, czyli znalezienia nowego przewodnika i wynajecia nowej lodzi. Przez nastepne poltora dnia chodzilam od chaty do chaty i odbywalam dlugie rozmowy z zonami wojownikow, ktorzy wyruszyli w dzungle na polowanie. Utknelam. Okropnie sie zestresowalam. Wygladalo na to, ze spedze tu kilka najblizszych tygodni, na co wcale nie mialam ochoty. Po trzech dniach nagle Puco stanal w progu mojej chaty i jak gdyby nigdy nic zapytal: -Gotowa? Mozemy wyruszac!... -Jak to "wyruszac"?! Czlowieku, przeciez bylismy umowieni trzy dni temu nad rzeka! Puco popatrzyl na mnie, a na jego twarzy malowalo sie niczym nie zmacone zadowolenie. -To prawda, ze bylismy umowieni. Ale kto powiedzial, ze spotkac sie trzy dni temu byloby lepiej niz teraz? Wlasnie sie zjawilem, wiec dopiero teraz wybila godzina naszego spotkania. Czyz nie? Wtedy zrozumialam najwazniejsza rzecz dotyczaca czasu i zegarkow. Nie chodzi przeciez o to, zeby odmierzac swoje 37 Blondynka wsrod lowcow teczyzycie, kierujac sie wskazowkami na zegarze. Ani wiecznie spieszyc sie w pogoni za kazda kolejna godzina. Ani byc maszyna zaprogramowana na dostosowywanie sie do wyznaczonych por i bezwzglednego przestrzegania okreslonych godzin. Brakuje nam jednego drobiazgu, ktory maja ludzie mieszkajacy poza naszym swiatem samochodow i mrozonek. Indianie w amazonskiej dzungli nie spiesza sie donikad. My mamy zegarki. Oni maja czas. przyprowadzil swojego brata, Vicho. Po kilku godzinach wioslowania zeszlismy na brzeg i rozpoczela sie przeprawa przez najtrudniejszy odcinek dzungli. Wiedzialam, ze bedzie ciezko, bo jest to okolica dosc gorzysta i trzeba nie tylko przedzierac sie przez gestwine, ale i wspinac na strome wzniesienia. Bywaly odcinki, kiedy szlismy bez przerwy do gory i w dol, do gory i w dol, jak na karuzeli. Zadaniem pierwszego Indianina bylo isc przodem, czytac sciezke i ewentualnie oczyszczac ja za pomoca maczety. Drugi Indianin zamykal pochod, niosac swoj luk ze strzalami i niewielki zapas zywnosci. Spieszylo mi sie, zeby dotrzec do rzeki, bo tylko tam mialam szanse na znalezienie kawalka czystego nieba, do ktorego moglabym nakierowac sprzet satelitarny, zeby nadac relacje do radia i gazety. Wewnatrz puszczy drzewa rosna tak bujnie i tyle na nich koczuje mniejszych drzewek, krzakow, paproci, lian, grzybow, storczykow i innych roslin, ze tworza platanine na ksztalt zielonego dachu, ktory przepuszcza do ziemi bardzo niewiele slonca. Dlatego w dzungli panuje wieczny polmrok. Niektorzy mowia, ze jest to polmrok zlowieszczy i grozny. Wyruszylismy wiec wczesnie, a ja sobie zaplanowalam, ze jezeli codziennie bedziemy isc przez osiem do dziesieciu godzin, to powinnismy trafic nad rzeke po czterech dniach. Idziemy. Indianin z przodu - - trzyma w jednej rece maczete, na drugiej ma oklad z lisci, bo ukasila go jadowita 38 Teoria wzglednoscimrowka. Idzie i mruczy cos pod nosem. Sciezke odnajduje bezblednie. Indianie maja wlasne sposoby zaznaczania drogi, po ktorej przeszli. Najczesciej lekkimi uderzeniami maczety -ktore dla nie wtajemniczonego moga wygladac jak bezmyslne koszenie przydroznych lisci - robia scisle okreslone znaki, na przyklad w odpowiedni sposob nacinaja starsze pedy niektorych krzewow. Czasem scinaja mlode, cienkie drzewka, pozostawiajac co kilka, kilkanascie metrow ostro zakonczony, swiezy kikut, ktory bedzie wydzielal dla nastepnego wedrowca zywiczny zapach i wyroznial sie z otaczajacej nas zieleni zoltym albo bezowym kolorem ukosnie przekrojonego rdzenia. Mija poludnie. Idziemy dalej. Zatrzymalismy sie tylko na moment przy strumieniu. Mija pierwsza po poludniu, dochodzi druga, Puco staje, opiera maczete na swoim udzie i mowi: -Bueno... Slowo bueno mozna przetlumaczyc na wiele sposobow. Zasadniczo znaczy tyle co nasze polskie "dobrze, dobra, w porzadku". Powiedziane do sluchawki w telefonie znaczy "halo". Moze tez oznaczac, ze cos jest przyjemne, duze, potezne, porzadne albo zdrowe, "wypowiedziane z namyslem i zaduma w glosie moze oznaczac: "hm, hm, hm...". Co mogl miec na mysli Puco, ktorego znajomosc hiszpanskiego ograniczala sie do kilku podstawowych slow i zwrotow?... -Bueno?... - zapytalam wiec, co w tym kontekscie mozna przetlumaczyc jako: "No co tam? Jak tam? O co chodzi?...". Puco spojrzal w niebo, a raczej na jego malenki skrawek przeswiecajacy przez korony drzew, powachal powietrze, za-strzygl uchem w kierunku gestwiny, a potem stwierdzil z cala pewnoscia: -Bueno. Wyczytalam z wyrazu jego twarzy, ze jest "dobrze". No to jak jest dobrze, to chodzmy dalej, nie mamy czasu do stracenia. Usmiechnelam sie ze zrozumieniem i pokazalam reka, ze czas ruszac w droge. 39 Blondynka wsrod lowcow teczyPuco usiadl. Vicho, ktory szedl dotad na koncu pochodu, polozyl na ziemi luk i zaczal cos majstrowac przy strzalach. Zabawna sytuacja. Umowilam sie, ze beda moimi przewodnikami, za co otrzymaja ustalona zaplate. Bylo dla mnie oczywiste i zrozumiale, ze jezeli ja place, to i ja wymagam. Do zachodu slonca zostaly jeszcze cztery godziny, nie bedziemy przeciez juz teraz rozbijac obozowiska?... -Buenol - zazadalam. - O co tu chodzi, chlopaki? -Bueno - powiedzial Vicho. - Idziemy na polowanie. Na polowanie?!... Po to wlasnie zabralam troche zywnosci ze soba, zeby nie trzeba bylo robic dlugich postojow na szukanie zwierzyny, polowanie, oprawianie i pieczenie. Spieszymy sie! Nie mamy czasu! Umawialismy sie, ze przeprowadza mnie przez dzungle rapido, czyli szybko. Bedziemy maszerowac codziennie od siodmej rano do czwartej po poludniu!... Indianie popatrzyli na siebie z pewnym zaklopotaniem i jakby lekkim oniesmieleniem. O co mi chodzi? - pytali sie pewnie w duchu. - Po co tak sie niecierpliwi? Po co tak sie denerwuje? Rzeka nie zajac, nie ucieknie. Nie uciekla. Przeprawa trwala trzy dni dluzej niz planowalam. Nie zdazylam nadac relacji do radia. Swiat sie nie zawalil. Indianie codziennie okolo drugiej zatrzymywali sie i znikali w dzungli. Za drugim razem poszlam razem z nimi. Pokazali mi nore pancernika, leniwca spiacego wysoko na drzewie kauczukowym, a potem Vicho ucial zwisajaca nad nami liane i dal mi do picia najczystsza wode swiata, ktora sie z tej liany wylewala. W oddali szczekaly malpy i turkotaly tukany. Bylo zlociscie zielono i goraco jak w saunie. Wieczorem na kolacje upieklismy nad ogniem dzika swinke pekari, a potem zasnelam, wsluchujac sie w pilujace odglosy wydawane przez zastepy nocnych owadow. 40 Teoria wzglednosciCzas w Amazonii biegnie swoim rytmem. Powoli. Nikt sie tu donikad nie spieszy, nikt sie nie stresuje tym, ze cos jeszcze nie zostalo zrobione, upolowane czy dostarczone. Wszystko co mozesz zrobic dzisiaj - zrob dzisiaj, a jesli ci sie nie uda - zostaw to na jutro. Ja takze zyje teraz po indiansku. 41 0\ j\ ROZDZIAL 7Magiczna kapibara Mowa Indian byla krotka: wlazic do chaty i nie ruszac sie z niej ani na krok. Wolno rozwiesic hamak. Absolutny zakaz robienia zdjec. Czekac. Wodz bedzie sie naradzal z szamanem. Nie ma sprawy. Z cwiczen z cierpliwosci mam wprawdzie dwoje, ale czego sie nie robi dla wodza? Usiadlam w progu chaty i rozpoczelam czekanie. Minelo dziesiec minut. Pietnascie. Dwadziescia. Po pol godzinie wyszlam na zewnatrz, ale zeby nikt nie zarzucil mi lamania zakazu poruszania sie po wiosce, jedna reke zostawilam w srodku. Wychylilam sie najdalej jak to bylo mozliwe, zeby spojrzec na sciezke. Pusta. Nikt nie nadchodzil. Zlapalam sie za framuge i wychylilam jeszcze dalej. Rozlegl sie huk, trzask, a ja runelam na ziemie, sciskajac w garsci kawalek sciany. Chata -jak to jest w zwyczaju indianskim - zostala zrobiona z jedynego dostepnego materialu, czyli z drewna, a scisle mowiac, z kory zdartej z pewnego gatunku palm. W dodatku byla to chata wzniesiona chyba jeszcze za czasow krola Cwieczka, ktory tutaj, w Ameryce Poludniowej, nazywalby sie zapewne krol Zabek, bo zamiast zelaza stosowano tu zeby i kosci zwierzat. Wydalo mi sie nawet, ze w tumanach 42 Magiczna kapibarapylu widze jego niezadowolone, krolewskie oblicze. Trwalo to jednak tylko krotka chwile, po ktorej wyrznelam nosem o ziemie. Chata zawalila sie na moje plecy. Lezalam przez moment nieruchomo, starajac sie ocenic sytuacje. Chata, z ktorej mialam nie wychodzic ani na krok, znajduje sie teraz na mojej glowie; moj przewodnik po wysadzeniu mnie na lad z dziwnym pospiechem odplynal; skads z bardzo niedaleka dobiega rzezenie. Zesztywnialam. Zdaje sie, ze przygniotlam sobajakies mniejsze stworzenie, ktore wolalo o pomoc. Przeprowadzilam w myslach blyskawiczna kalkulacje: stworzenie musi byc duzo mniejsze ode mnie i jezeli do tej poryjeszcze mnie nie ugryzlo, to znaczy, ze woli uzywac paszczy do wydawania odglosow niz do kasania. To dobry znak. Postanowilam wstac i sprawdzic czy da sie odbudowac to, co pozostalo z chaty. Podnioslam sie ostroznie, oczekujac, ze w kazdej chwili spod mojego ciala moze wyskoczyc jakies niezadowolone zwierzatko. Malpka? Szczur? Szczeniak? Wstalam i otrzepalam sie z kurzu, pylu i oburzonych pluskiew, ktore dotad spokojnie mieszkaly w dachu, nie wadzac nikomu, a teraz beda musialy znalezc sobie nowy dom. Nie zauwazylam zadnego innego stworzenia. Moze zdechlo?... Rozgarnelam suche kawalki lisci palmowych i kory. Jedynym zywym elementem rumowiska byl tylko drobny, zolty pyl, ktory wcisnal mi sie do oczu i nosa tak gleboko, ze nie baczac na ostroznosc, zaczelam kichac jak szalona. Z kazdym kichnieciem wzbijalam coraz wiecej pylu, ktory atakowal mnie coraz agresywniej, a ja coraz bardziej potrzebowalam zaczerpnac swiezego powietrza i coraz glebiej lykalam hausty pylowej chmury, az w koncu gardlo scisnelo mi sie tak bolesnie, ze poczulam jak oczy wychodza mi z orbit. Przycisnelam do ust rekaw koszuli. Chmura zaczela opadac. Z oczu ciekly mi lzy pomieszane z kurzem, wiec potrzasalam glowa i mrugalam, usilujac 43 Blondynka wsrod lowcow teczyjednoczesnie otrzepac z siebie zolty pyl. Co bedzie jak wroci wodz z szamanem? Jak wytlumacze zrownanie goscinnej chaty z ziemia? A jezeli w ogole nikt do mnie nie przyjdzie?... Gdzie mam zostac na noc? Na zgliszczach? Bez dachu nad glowa? Posieka mnie deszcz, podziobia komary i zjedza mrowki. Nie mam przeciez nawet gdzie rozwiesic hamaka. Trzeba wolac o pomoc! Niech przyjdzie wodz, niech wyznaczy mi inna chate albo przewodnika, z ktorym bede mogla pomaszerowac dalej. Nabralam powietrza w pluca, gotowa ryknac w strone wioski i nagle zastyglam z otwartymi ustami. Nie bylo potrzeby wolac nikogo. Cala wioska stala juz dookola mnie. Pierwsze wrazenie bylo piorunujace. Wokol zburzonej chaty stal szereg wojownikow z lukami gotowymi do strzalu. Za nimi w grupkach tloczyly sie kobiety. Szaman znajdowal sie poza rzedem wojownikow, byl wystrojony w piora i kawalki futra i wpatrywal sie we mnie tak przenikliwie, jakby chcial wzrokiem przewiercic na wylot. Zapadla kompletna cisza. I w tej ciszy nagle uslyszalam to samo co wczesniej - ciche, troche bulgoczace wolanie o pomoc. Dochodzilo gdzies z dolu. Zapomnialam juz o zwierzatku, ktore przygniotlam swoja osoba i ktore odzywalo sie wczesniej tym samym glosem. Spojrzalam w dol. Indianie tez, opuszczajac odpowiednio luki. Czekalismy tak w skupieniu wszyscy przez chwile i nagle rzezace bulgotanie powtorzylo sie, ale jakby jeszcze rozpaczliwsze, glosne i wrzeszczace. Kobiety wspiely sie na palce, zeby lepiej widziec, aja poczulam jak szyje i twarz powoli oblewa mi purpurowy rumieniec. Indianie zrozumieli co sie dzieje w tym samym momencie, kiedy ja to zrozumialam. Nagle opuscili bron i zaczeli rzec ze smiechu. Potrzasali lukami, walili sie rekami po udach, ryczeli tak, ze az im sie trzesly piora na glowach. Szaman tez przestal mnie swidrowac wzrokiem i smial sie razem z nimi. Ja stalam czerwona jak burak z zacisnietymi piesciami. To moj zoladek tak bulgotal. 44 Magiczna kapibaraPoprzedniego wieczoru natknelismy sie na male obozowisko wedrujacych Indian, ktorzy poczestowali nas zupa z ka-pibary. Ta kapibara w moich wnetrznosciach przesladowala mnie przez cala noc. Najpierw czulam sie tak, jakby scisnela mi zoladek kopytami, a potem zaczela w nim wyczyniac dzikie harce. Po kilku godzinach bolesnych zmagan, ktore usilowalam zalac litrem wody z rzeki, w koncu zasnelam. Rano szybko zwinelismy oboz i ruszylismy w droge. Zupelnie zapomnialam o kapibarze i wczorajszej kolacji. Ale ona nie zapomniala. Bulgotala we mnie tak rozdzierajaco i doniosle, jakby chciala calemu swiatu zdac raport ze swojej dumnej przeszlosci. Zemsta kapibary. Indianie mowili mi, ze nie wolno polowac na niektore zwierzeta, bo sa magiczne. Zabicie magicznego jaguara, tapira albo malpy moze spowodowac takze smierc czlowieka. Byly juz takie przypadki. Kapibary takze maja swoje lustrzane odbicia wsrod ludzi. Moze tamta kapibara byla zaczarowana i teraz probuje mi o czyms powiedziec, a ja nie potrafie jej zrozumiec? Rozejrzalam sie po otaczajacych mnie wojownikach. Moze ktorys z nich?... Raczej nie. Indianie pokladali sie ze smiechu. Co chwile ktorys rzucal w powietrze kilka slow, co brzmialo jakby opowiadali sobie po kawalku jeden dlugi dowcip, ktorego zakonczenie i tak juz wszyscy znali, wiec bez przerwy wybuchali na nowo smiechem. Zdaje sie, ze nawet zapomnieli, ze to ze mnie smiali sie na poczatku. I chociaz nie rozumialam ani slowa z tego, co mowia do siebie i wcale nie bylo mi przyjemnie stac tam z wrzeszczacym zoladkiem, ktory zachowywal sie jakby stanowil osobny byt i przysparzal mi wstydu, nagle mnie olsnilo. Kapibara, ktora zjadlam wczoraj na kolacje, najwyrazniej wcale nie miala mi tego za zle. Wprost przeciwnie, wlasnie uratowala mi zycie. Dowcipy indianskie maja to do siebie, ze sa zwykle wyglaszane w lokalnym dialekcie brzmiacym w przyblizeniu 45 Blondynka wsrod lowcow teczyjakjezykjaponski. Nawet najprostsze slowa sa absolutnie niezrozumiale. Jak myslisz, Czytelniku, co u Indian Barasana znaczy slowo jaco? Podpowiem: znaczy to samo, co Indianie Carapana nazywaja caaco, Indianie Piapoco nuatua, a Indianie Wounaan - ad. To samo, co w jezyku angielskim, hiszpanskim, francuskim, niemieckim i polskim brzmi podobnie: mother, madre, maman, mutter, matka. Stalam wiec naprzeciw Indian jak - nie przymierzajac -tabaka w rogu. Szaman, ktory mowil troche po hiszpansku, gdzies znikl. Nie probowalam nawet zrozumiec o czym opowiadaja dowcipy, chociaz mialam dziwne przeczucie, ze nie opowiadaja "o czym", ale "o kim" i ze to ja jestem ich bohaterka. Az nagle uslyszalam wyraznie, ze mowia o jedzeniu. Moze padla nazwa znanego mi zwierzecia albo potrawy, w kazdym razie kiedy z nadzieja popatrzylam na grupke kobiet, jedna z nich dala mi wyrazny znak, ze mam za nia podazyc. Co niezwlocznie uczynilam. Zaprowadzila mnie do chaty w samym srodku wioski. Od razu zbiegly sie umorusane ziemia dzieci i podgladaly nas przez szpary w scianie. Indianka bez slowa postawila przede mna talerz. W brunatnej zupie plywaly kawalki gotowanego banana. Zjadlam. Podziekowalam. Do chaty wszedl szaman. Wyjasnil w krotkich slowach, ze wyznaczyl mi dwoch przewodnikow, ktorzy zaprowadza mnie do nastepnej osady. Mam wyruszyc natychmiast. O zwalonej chacie nie wspomnial ani slowem. Uznalam, ze to dobry znak. Bedziemy isc noca przez dzungle, w absolutnej ciemnosci, w ktorej nie widac czy na sciezce przed nami nie czai sie waz, wsrod dzikich zwierzat, duchow i potepionych na wieki wojownikow. W oddali juz bylo slychac dziwne jeki, trzaski i skrzypienia. Isc dalej?... Rozejrzalam sie, poszukalam wzrokiem przewodnikow, ale odpowiedz uslyszalam w sobie. Bulgotala. To kapibara dawala mi znak, ze wciaz jestem wjej mocy. Bezpieczna. 46 ROZDZIAL 8 Ptaki ciernistych krzewowNastepnego dnia po poludniu zatrzymalismy sie na nocleg. Indianie zajeli sie karczowaniem polanki i rozniecaniem ogniska, a ja ruszylam na poszukiwanie palmowych lisci. Szlam przez dzungle, wypatrujac czy nie znajduje sie przypadkiem na szlaku jakiegos weza. Lekko oblane sloncem sciezki to ich ulubione miejsca. Leza sobie spokojnie zwiniete w klebek i drzemia. Atakuja tylko wtedy, kiedy czlowiek podejdzie zbyt blisko. Wcale im sie zreszta nie dziwie, ja tez mialabym ochote ugryzc kogos, kto z buciorami pakuje sie niespodziewanie do mojego lozka. Rozgladalam sie wiec bardzo uwaznie, gdy nagle cos chwycilo mnie za koszule i pociagnelo w gaszcz. Nie zdazylam nawet krzyknac, tylko wpadlam twarza w cierniste zarosla. W krzakach cos zalomotalo, sypnelo mi piaskiem w oczy, a potem uslyszalam furkot wielkich skrzydel. Zdaje sie, ze niechcacy wpadlam do czyjegos domu i gospodarz wolal z niego uciec niz zostac ze mna pod jednym dachem. Wyplatalam sie z lepkich galezi i ruszylam dalej. 47 Blondynka wsrod lowcow teczyBylo bardzo goraco i coraz trudniej bylo isc, bo sciezka coraz bardziej stromo piela sie do gory. Widzialam jednak przed soba niebo przeswiecajace przez gestwine lisci, pomyslalam wiec, ze pewnie zblizam sie do rzeki. I mialam racje, do pewnego stopnia. Sciezka konczyla sie tuz nad urwiskiem. Przyznaje, ze nie bylo bardzo wysokie, ale za to prawie calkowicie pionowe. Kilka metrow ponizej w ponurym mroku staly podtopione drzewa i krzaki, a nieco dalej szybkim nurtem plynela woda. Nici z kapieli. Nie tylko dlatego, ze skakanie do nieznanej wody moze byc niebezpieczne. Takze dlatego, ze taka stojaca woda to ulubione miejsce zerowania gigantycznych amazonskich pijawek, z ktorymi nie mialam zamiaru zawierac blizszej znajomosci. Trudno, trzeba bylo wracac. Odwrocilam sie, stanelam na sliskim korzeniu, stracilam rownowage i runelam w dol. Lot byl krotki, a ladowanie bolesne. Moglo sie jednak skonczyc gorzej. Na szczescie nie wyladowalam w wodzie, ale tuz ponad nia, w kepie gestych krzakow, ktore zlapaly mnie za ubranie. Zlapaly i przytrzymaly za pomoca dlugich, ostrych kolcow. Poczulam sie jak mucha w pajeczynie. Przy najmniejszym ruchu setki kolcow wbijaly mi sie w cialo. Siedzialam wiec sztywno i nieruchomo, tylko mysli galopowaly mi z goraczkowa szybkoscia. Co robic? Nie bylo sensu wolac o pomoc, bo nikt i tak by mnie nie uslyszal. Uwolnic sie jednym mocnym szarpnieciem? A jezeli kolce sa trujace? Bardzo ostroznie i powoli rozejrzalam sie dookola. Kolce, galezie, kolce, kolce, kolce... I jakies dwa wielkie czerwone kwiaty nad moja glowa. Gapily sie na mnie czarnymi oczkami z nieukrywana ciekawoscia. Zaraz, przeciez to nie kwiaty. To dwie jaskrawo ubarwione papugi. Zdawaly sie wyraznie zaskoczone moim naglym pojawieniem sie i obserwowaly mnie ze spokojnym zainteresowaniem, jakby wiedzialy, ze jestem unieruchomiona i calkowicie niegrozna. 48 Ptaki ciernistych krzewowOdwrocilam sie, bo jeden z kolcow zaczal mnie laskotac w szyje. Zaczelam od uwalniania prawej reki. Wcale to nie bylo latwe, bo czarne kolce byly nie tylko dlugie, ale i twarde. Papugi nie przestawaly mi sie przygladac, nawet wtedy, kiedy z ulga wyciagnelam przed siebie jedna wolna reke. Teraz poszlo latwiej. Po kilku dlugich minutach wreszcie odczepilam ostatni kolec od mojej koszuli i rzucilam papugom zwycieskie spojrzenie. Popatrzyly na mnie z gory drwiaco, a potem z glosnym wrzaskiem wzbily sie w powietrze. To niesamowite, ile halasu potrafi zrobic jedna papuga. Wiele razy, kiedy plynelismy czolnem miedzy dwiema czarnymi, posepnymi scianami dzungli, w dziwnie zlowrozbnej ciszy, nagle nie wiadomo skad pojawialy sie w powietrzu przerazliwie skrzeczace papugi. Lataly zawsze parami, krzyczac wnieboglosy, jakby chcialy ostrzec przed zblizajacym sie niebezpieczenstwem. W tamtej chwili moze zreszta rzeczywiscie wygladalam niebezpiecznie: koszula zwisala ze mnie w strzepach, na twarzy czulam zasychajace bloto, we wlosach mialam sztywne kepy traw. Papugi zatoczyly nade mna kolko, a potem wyladowaly na galezi pobliskiego drzewa. Nie wiem co mnie podkusilo, zeby do nich podejsc. Zblizylam sie i odskoczylam jak oparzona. A mowiac scislej: ukluta. Pien drzewa byl porosniety jeszcze dluzszymi i jeszcze ostrzejszymi cierniami niz te, z ktorych dopiero co udalo mi sie uwolnic. Czym predzej wrocilam na sciezke i pomaszerowalam do obozu. Indianie nie okazali zdziwienia moim nieco odmienionym wygladem. Kazdy, kto musi isc na przelaj przez dzungle, torujac sobie droge uderzeniami maczety, wyglada podobnie. Kazdy mysliwy tropiacy zwierzyne musi czasem przeplynac rzeke, a potem czolgac sie po blotnistej ziemi. Niekoniecznie przy tej okazji spada z urwiska, nadziewajac sie na kolczaste jak jeze rosliny, ale to juz inna sprawa. Wykapalam sie, a potem wrocilam na brzeg, zeby wyprac resztki koszuli. W zaroslach stala biala jak mleko czapla i pukala dziobem w pien zwalone- 49 Blondynka wsrod lowcow teczygo drzewa. Podeszlam troche blizej. Czapla wydziobywala ze sprochnialej palmy pedraki, najdziwniejsze jednak bylo to, ze wydlubywala je spomiedzy dlugich, ostrych cierni!... Na sam ich widok przebiegl mi po krzyzu zimny dreszcz. Zdaje sie, ze dostalam uczulenia na kolce. Jak sie tak dobrze przyjrzec roslinom w amazonskiej puszczy, to wiekszosc z nich jest wyposazona w malenkie lub potezne ciernie, kolce czy haczyki. Maja odstraszac nieproszonych gosci albo ulatwiac wspinanie sie rosliny coraz wyzej ku koronom drzew. A w ich gestwinie spokojne zycie prowadza miliony ptakow. Czapla zwinnie lapala biegajacy miedzy kolcami obiad, gdzies w oddali zasmialy sie papugi. W Amazonii mieszkaja ptaki najbardziej ciernistych drzew i krzewow na swiecie. 50 ^^ L\ ROZDZIAL 9Moj dziadek jest szamanem Obudzilo mnie walenie w bebny. Otworzylam jedno oko, to, bez ktorego latwiej by mi bylo zyc dalej. Rozejrzalam sie tak daleko, jak to bylo mozliwe bez wykonania najmniejszego gestu. Cisza. Ciemnosc. W dole pluska rzeka. W rzece pluskaja piranie. Dookola - mroczna dzungla amazonska. Kiedys dookola aparatu fotograficznego, z ktorym spalam w hamaku, zeby go uchronic przed wilgocia i chlodem, okrecil sie zielony waz. Byc moze zmeczony polowaniem przystanal na chwile w okolicach mojego brzucha, a czujac przyjemne cieplo, zdrzemnal sie i zapomnial obudzic. Byl to jeden z niewielu przypadkow, kiedy spalam bez moskitiery. Poprzedniego wieczora wrzucilam ja do hamaka razem ze spodniami, skarpetkami i bluza, ktore czesto przydaja sie nad ranem. Tak wypakowany hamak z oddali wyglada jakby we wnetrzu lezal czlowiek. Gdyby znajdowal sie w nim naprawde, marne bylyby jego losy. Strzala wypuszczona z luku 51 Blondynka wsrod lowcow teczyprzebila hamak prawie na wylot, zatrzymujac sie na skarpetkach. Nigdy sie nie dowiedzialam z czyjego luku nadleciala, najwazniejsze, ze ja w tym czasie bezpiecznie moczylam nogi w rzece (tylko nogi mozna bylo zanurzyc ze wzgledu na piranie). Moskitiera chwilowo nie nadawala sie do uzytku, cala byla posklejana od czarnej, mazistej trucizny, ktora Indianie smaruja strzaly i zwa kurara. Spalam wiec w nieoslonietym niczym hamaku, ku uciesze licznie zgromadzonych moski-tow, mrowek i krwiozerczych muszek. Z tego powodu pewnej nocy nawiazalam bliska znajomosc z zielonym wezem, choc moze trafniej byloby powiedziec, ze to on nawiazal i wlasciwie nie ze mna, ale z moim aparatem fotograficznym, ktory spal, ze tak sie wyraze, na mojej piersi. Obudzilam sie, usiadlam i wrzasnelam. Wrzasnelam cala moca moich zdretwialych ze strachu mysli i zatrzymujac ten krzyk zanim zdolalby sie wyrwac z moich ust. Waz atakuje tylko wtedy, kiedy czuje sie zagrozony1. Potargana i wrzeszczaca nad jego uspionym spokojnie lebkiem z pewnoscia moglabym zostac uznana za postac niebezpieczna. Na szczescie moj przewodnik uslyszal to, czego nie bylo slychac i zobaczyl w ciemnosci to, czego nie bylo widac. Indianie maja szosty zmysl. Czesto dzieki temu wojownikowi udaje sie upolowac zwierze zanim ono upoluje jego. Indianin machnal maczeta, waz w dwoch kawalkach spadl na ziemie, a ja z ulga stwierdzilam, ze moj aparat przezyl. Lezalam wiec w hamaku przed switem i wydalo mi sie, ze slysze bebny. Bylo przed szosta rano, najwyzsza pora wstawac i nadac relacje do radia. Pozostalam jednak bez ruchu. Otworzylam jedno oko. Po prawej stronie okolica czysta. Zaden pajak nie przytulil sie w nocy do mojego bagazu, zaden waz nie zajal wobec niego strategicznej pozycji, zaden skorpion nie znajdo- 1 Z wyjatkiem jednego weza, ktory rzuca sie za czlowiekiem w pogon, ale o nim napisze innym razem. 52 Moj dziadek jest szamanemwal sie w polu widzenia. Po lewej - czysto. Nade mna - niebo o intensywnej barwie ciemnego blekitu. Mozna wstawac. Bylam w drodze od jedenastu dni, z ktorych wszystkie wygladaly tak samo: rano pobudka przed switem, kiedy jest jeszcze ciemno i chlodno, bo im wyzej nad horyzont unosilo sie slonce, tym gestsze od upalu i wilgoci robilo sie powietrze i tym trudniej bylo nawiazac lacznosc ze swiatem zewnetrznym. Amazonia nie lubi konkurencji. Jezeli poprzedniego dnia lub w nocy zdarzylo sie cos ciekawego, rano rozkladalam telefon satelitarny i dzwonilam do Polski, zeby opowiedziec o tym w porannym programie Radia Zet. Wczoraj moj przewodnik zderzyl sie z zuczkiem, ktory byl wiekszy od meskiej piesci. Indianin wyszedl z tego ze sliwka na czole, zuczek nie przezyl. Ciekawe jak by wygladalo zderzenie motorowerzysty z lecacym zuczkiem wielkosci arbuza i ubranym w chitynowy pancerzyk. Wyskoczylam z hamaka. Wylaczylam alarm, czyli wykopalam moj plecak spod suchych lisci palmowych, ktorymi przykrylam go poprzedniego wieczora. Mialy glosno szelescic gdyby ktos probowal sie dobrac do mojego bagazu. Wyrzucilam do dzungli stado czerwonych mrowek, ktore zdazyly uwic sobie na plecaku gniazdko, wydobylam telefon satelitarny i pomaszerowalam nad rzeke. Obslugiwanie telefonu jest proste: wystarczy otworzyc gorna klape, pelniaca role anteny i nakierowac ja na satelite. Tak tez zrobilam. Cisza. Slonce wychodzi juz zza drzew i rzuca mi na plecy pierwsze gorace promienie. Probuje jeszcze raz. Wylaczam. Wlaczam. Sprawdzam kabelek pomiedzy aparatem a antena. Niby wszystko gra, a jednak milczy. Hm... No tak! Satelita jest na wschodzie, wiec slonce powinno mnie razic w twarz, a nie wypalac mi dziure w plecach. Odwracam sie i tu instrukcja obslugi telefonu przestaje byc prosta. "Otworzyc gorna klape i wycelowac ja w satelite" jest mozliwe tylko wtedy, kiedy mamy w zasiegu wzroku chocby niewielki kawalek czystego nieba. Ja nie mam. Przede 53 Blondynka wsrod lowcow teczymna ciagnie sie posepna, wysoka sciana dzungli. Jedyne rozwiazanie to przeplynac na drugi brzeg rzeki. Indianskie czolna robi sie z pni drzew wydlubanych i wypalonych w srodku. Zwykle sa tak plytkie, ze przypominaja ksztaltem liscie plywajace w kaluzach. Wyobrazcie sobie wioslowanie na takim lisciu. Jeden nierozwazny ruch, jedno zawahanie rownowagi, nie dosc elastyczne balansowanie calym cialem - i czolno zrzuca cie do wody jak nieujarzmiony rumak. Roznica jest jednak taka, ze nie mozna dosiasc z powrotem czolna znajdujacego sie na srodku rzeki. Kiedys po wywrotce sila wlasnych ramion musialam dotrzec do brzegu, ciagnac lodz za soba. Z ladu machal do mnie ponaglajaco indianski przewodnik. Nie mial trzech palcow u reki, bo mu je odgryzly piranie. Po tamtym wypadku, kiedy biala jak sciana wdrapalam sie na gliniasty brzeg, bojac sie spojrzec czy przywiozlam ze soba wszystkie rece, stopy i palce, wzmozylam cwiczenia i opanowalam sztuke przemieszczania sie indianskim canoa. Teraz wiec z niewielkim tylko dreszczykiem w okolicach krzyza, chwycilam za wioslo, zapakowalam telefon w torbe plastikowa i zepchnelam czolno na wode. Po pietnastu minutach bylam na drugim brzegu. Slonce podnosilo sie coraz wyzej nad dzungle, powietrze robilo sie coraz gestsze, bardziej wilgotne i duszne. Dzwonie do Polski. Trzask, chrobotanie w sluchawce, sygnal sie urywa. Probuje jeszcze raz. -Beata? - slysze glos, daleki i zamazany, jakby docieral z innej planety. - Slabo cie slysze! Daj cos na probe! Jest wpol do siodmej rano, nad Amazonka jak duchy unosza sie obloczki porannej mgly, z drzewa zrywaja sie dwie kolorowe wrzeszczace papugi, gdzies w glebi puszczy odpowiadaja im malpy. Moja skora pachnie zgnilymi liscmi i slodkim, czerwonym barwnikiem z nasion onoto, ktorym pomalowali mnie Indianie. -Jestem wjednym z najpiekniejszych miejsc na ziemi! - krzycze do sluchawki. - Ludzie tu zyja bez zegarkow, bo czas 54 Moj dziadek jest szamanemnie ma zadnego znaczenia, a pieniadze to bezwartosciowy zadrukowany papier, ktory przydaje sie tylko na rozpalke. Najblizszy sklep znajduje sie o miesiac drogi stad. Nie ma elektrycznosci, pranie robi sie na kamieniu w rzece, a dookola lataja papugi, kolibry i wielkie motyle! -Halo, Beata?! Powtorz, nic nie slysze! Trzask, urywany sygnal, cisza. Powietrze jest juz zbyt gorace i zbyt geste. To dzungla nie chce kontaktu z innym swiatem. Ja chyba tez nie. Skladam sprzet i wracam czolnem na druga strone rzeki, gdzie Indianie rozniecili ogien i podgrzewaja zupe z malpy na sniadanie. Poznym popoludniem doplynelismy do niewielkiej osady. Slady krwi na kamieniach. Jeden z moich przewodnikow idzie do wodza wioski i wraca z ostrzezeniem, zeby sie nie kapac. W rzece grasuje canero, mala rybka, przy ktorej pirania to poczciwa stara szkapa. Canero zwykle zeruje na wiekszych od siebie rybach, ktorym wplywa w skrzela i tam je od srodka powoli zjada. Gdy w wodzie pojawia sie czlowiek, rybka podplywa i szuka skrzeli. A gdy ich nie znajduje, to szuka jakiegokolwiek innego otworu, ktorym moglaby wplynac do srodka i rozpoczac obiadowanie. Rybka jest rozmiarow tak niewielkich, ze mezczyznom najczesciej wplywa do penisow, a dzieciom do nosow. Po wplynieciu rozstawia zakonczone haczykami kolce i wbija sie w cialo, czyli -mowiac inaczej - zarzuca kotwice w ludzkim wnetrzu. I dlatego nie mozna jej po prostu wyjac. Jedynym ratunkiem jest skalpel chirurga, ktory narzad rozetnie i otworzy, usunie rybke i z powrotem czlowieka zaszyje. Z braku skalpela niektorzy posluguja sie w tym celu maczeta. Stad plamy krwi na kamieniach. Przez caly dzien plynelismy w gore rzeki. Mam bable na dloniach od wioslowania, bola mnie plecy, nogi mam pogryzione i spalone od slonca. Jestem brudna, spocona i zmeczona. Sily dodawala mi mysl, ze pod koniec dnia bede mogla zmyc z siebie caly ten pot, kurz i wszystko, co na mojej skorze zosta- 55 Blondynka wsrod lowcow teczywily zarloczne muchy i moskity, gdy podlatywaly napic sie troche swiezej krwi. Nie bedzie kapieli. Przy brzegu leza wielkie glazy, dookola ktorych z wsciekloscia kipi woda. Nie bedzie nawet niewielkiego zanurzenia. Przenosimy bagaze do chaty krytej palmowymi liscmi. Rozwieszam hamak, zjadam kawalek twardego jak podeszwa pieczonego tapira, myje zeby w naparstku wody, zabezpieczam na noc sprzet, klade sie w hamaku i natychmiast zasypiam. Obudzilam sie przed piata. Dookola doskonala ciemnosc i cisza, w ktorej rozlegaja sie dziwne chroboty i pomrukiwania. Lepiej nie wiedziec kto lub co je z siebie wydaje. Wstalam, odkopalam telefon, poszlam nad brzeg rzeki i nadalam relacje. W pobliskich krzakach cos bez przerwy szuralo, pewnie kajman, ktory jednak nie odwazyl sie podejsc blizej. Zaczynalo juz switac, gdy ruszylam z powrotem do wioski. Nagle ktos zastapil mi droge. Zobaczylam tylko ogromny cien, czarniejszy od otaczajacego mnie mroku. Poswiecilam niesmialo latarka i odwazylam sie wydac z siebie ciche jekniecie. Przede mna stal wojownik z twarza prawie calkowicie zamalowana czarna farba i z piorami w uszach. Blyskawiczna decyzja. Jezeli to jest wojownik wrogiego plemienia, ktory przyszedl na przeszpiegi, to lepiej udac, ze sie go nie zauwazylo. Jezeli to szaman z tutejszej wioski, to trzeba mu dac do zrozumienia, ze nie mam czasu na zabawe w podchody. Postanowilam go ominac bez okazania zdziwienia i przystapilam nawet do czynu, ale Indianin przesunal sie razem ze mna, a nastepnie powiedzial cos w swoim jezyku. Ja odpowiedzialam mu uprzejmie po polsku i znow chcialam go wyminac, a on mi znow zastapil droge. Na szczescie obudzil sie moj czujny przewodnik. Wojownik mowil cos groznie blyskajac oczami. Gilberto przetlumaczyl mi na hiszpanski, ze zlamalam zakaz zblizania sie do rzeki, ktora zostala wczoraj poswiecona szamanom. Mam oddac przedmiot, ktorym zbezczescilam swietosc. Przedmiot, czyli 56 Moj dziadek jest szamanemtelefon satelitarny! Chwilowo zabraklo mi slow ze zdumienia, wiec w odpowiedzi tylko mocniej przycisnelam telefon do siebie. Zrobilo sie juz na tyle jasno, ze wyraznie zobaczylam zblizajacych sie innych wojownikow. Trzeba bylo dzialac. Na nic zdalyby sie nawet najgestsze tlumaczenia. Musialam siegnac do dziedziny, z ktora Indianie nie dyskutuja: do czarow. -To niemozliwe! - oswiadczylam, przyciskajac do siebie telefon. - Tam jest moj dziadek. Chwila wahania. -Wzywal mnie, aby mi przekazac wazna wiadomosc. Pewne poruszenie. Ktorys z Indian pokiwal glowa, pewnie widzial jak rano nad rzeka rozmawialam z dziadkiem w telefonie za pomoca sluchawki. Brnelam dalej. -Dziadek powiedzial mi, ze w nocy duchy opiekuncze waszej wioski udaly sie na polowanie, by przyniesc wam haczyki i zylke, zebyscie mogli lowic ryby. Za malo. Czekali na wiecej. -By przyniesc wam takze - ciagnelam po sekundzie - maczety i ostrzalki do maczet. Oraz cukier. Oraz sol. Oraz... - zawahalam sie. To bylo wlasciwie wszystko, co mielismy do rozdania. Ale Indianie wciaz czekali na wiecej. - Oraz... - powiedzialam w koncu - ten specjalny prezent dla wodza - zegarek! Twarz wodza rozswietlila sie. Indianie nie znaja pojecia czasu. Liczy sie tylko to, co "teraz". Wazne jednak bylo posiadanie jedynego zegarka w promieniu kilkuset kilometrow. Wykupilam wolnosc dla telefonu satelitarnego, dziadka i siebie, a jednak Indianie nie odchodzili. Rozmawiali ze zmarszczonymi czolami w swoim dialekcie, az w koncu moj przewodnik przetlumaczyl: -Pytaja dlaczego on mieszka w skrzynce. -Poniewaz moj dziadek jest szamanem! - odpowiedzialam bez namyslu. To wyjasnialo wszystko. Indianie pokiwali ze zrozumieniem glowami, a ja znow uslyszalam to samo odlegle walenie w bebny. Ale to nie byly bebny. To w mojej krwi tak walila adrenalina. 57 ROZDZIAL 10 Moj brat jaguarWszyscy Indianie pachna wedzonka. Nigdy sie nie poca i nigdy w dzungli nie widzialam Indianina z nadwaga. Sa niewielkiego wzrostu, szczupli, muskularni i bardzo silni. To dlatego, ze prowadza najzdrowszy tryb zycia: przez caly czas na powietrzu, opaleni przez slonce i wychlostani przez tropikalne ulewy, bez polityki i podatkow, zalezni wylacznie od siebie i bez dostepu do zapasowjedzenia. Wyruszylismy na polowanie noca. Mezczyzni wyposazeni w luki i strzaly posmarowane kurara, ja - z aparatem fotograficznym i magnetofonem. Poplynelismy czolnem w ciemnosc. W pewnej chwili Indianie przestali wioslowac - poruszalismy sie tylko popychani slabym nurtem rzeki, az nagle Gilberto szepnal: -El tigre\ El tigrel El tigre znaczy doslownie "tygrys", ale nie chodzi o takiego pregowanego tygrysa, ktory zyje w Azji. Jest zreszta bardzo malo prawdopodobne, zebyjakiemus tygrysowi chcialo sie na nasze spotkanie plynac az tu z tak daleka. Kiedy Indianin mowi tigre, to znaczy, jaguar". Byl gdzies w poblizu. Czulam jego zapach. Poruszalismy sie wciaz w calkowitej ciemnosci. 58 Moj brat jaguarNie widac bylo nawet gdzie konczy sie czolno, a gdzie zaczyna rzeka. Siedzielismy bez ruchu. Na brzegu cos zaszelescilo. -El tigrel - potwierdzili wojownicy ciszej od wiatru. - Przyszedl sie napic wody!... Nagle noc zadrzala, a ja razem z nia. Jaguar westchnal. Bylo to ciezkie westchnienie z glebi serca, ktoremu towarzyszylo gluche ni to parskniecie, ni to cichy skowyt. Tak jakby wiedzial, ze siedzi naprzeciw czolna pelnego mysliwych, ktorzy z zamknietymi oczami zatruta strzala trafiaja bezblednie do celu. Albo tak jakby mial tyle wlasnych zmartwien, ze nie wystarczylo mu sily i uwagi na zachowanie najwyzszej czujnosci. Poczulam delikatne dotkniecie w plecy. Jeden z Indian napinal luk. Gdyby przypadkiem lokciem nie przesuwal po mojej koszuli, nawet bym sie nie zorientowala, ze za mna stoi. Zachowywal sie absolutnie bezszelestnie, wstrzymal nawet oddech. Wiedzialam co sie stanie za chwile: uslysze swist strzaly w powietrzu, a potem glosny plusk. Rano zjemy na sniadanie zupe z jaguara. Nie zdazylam jeszcze niczego pomyslec, gdy w tej samej sekundzie moj lokiec wyrznal w noge wojownika z lukiem. Rozlegl sie glosny plusk. Indianin wyladowal w wodzie. Jaguar uciekl. Rano zjedlismy na sniadanie pieczone banany. ^^ 59 ROZDZIAL 11 Dzikie orchideeDym wisial na drzew ach. Wkolo ani sladu zywego ducha, tylko te dziwne klebki i smugi, ktore rano moglyby uchodzic za obloki parujacej rosy, ale tera/, w nocy. musialy oznaczac cos zupelnie innego: ogien. Czyli ludzi. Szlismy przez dzungle juz od dobrej pol godziny. Szybko zapadala ciemnosc, zielono-brunatne liscie, korzenie i galezie stawaly sie coraz bardziej jednolicie szare. -Daleko jeszcze? - pytam, powstrzymujac szczekanie zebow. Robi sie chlodno i wilgotno. -Blisko - mruczy Eloy i przyspiesza kroku. Noc w dzungli jest jak wedrowka po zoo. w ktorym zgaszono wszystkie swiatla i otwarto wszystkie klatki. Co chwile cos mnie muska skrzydlami, dotyka palcami, kluje kolcami, chwyta pazurami, bada jezykiem, sciska, opryskuje, drapie, zaczepia i klepie. Moze to tylko ciernie na galeziach, moze to tylko przypadkiem stracone suche liscie, moze to tylko wijace sie pnacza, ale moze to duchy, ktore czatuja na nierozwaznych wedrowcow, demony z narzedziami do nakluwania ludzkich dusz albo wojownicy ktorych nie spalono zgodnie z obycza- f (.0 Dzikie orchidee jem i nie spozyto ich prochow zmieszanych z zupa z bananow podczas wielkiej uroczystosci, na ktora mogliby z daleka przybyc wszyscy krewni i przyjaciele. A moze to tylko wampiry?... (Pospolite w dzungli amazonskiej; lubia przysiadac w nocy na odslonietym kawalku ludzkiego ciala i wysysac krew). Nie mam latarki. Wszystkie bagaze zostaly w lodzi z Gilberto. Wioska miala byc cerata, czyli bardzo blisko. Zapomnialam, ze zyjemy w strefie jungle time. To pojecie po raz pierwszy uslyszalam chyba w Peru. Przewodnik z plemienia Kiczua znal po angielsku cztery wyrazenia: good morning, good night, I love you oraz jungle time. Kiedy zapytalam, o ktorej wyruszamy, odpowiedzial z przekonaniem: -O szostej rano. -O szostej - upewnilam sie. - O wschodzie slonca. Na pewno? -Tak - odrzekl z przekonaniem, ale na wszelki wypadek dorzucil: -Jungle time. Jungle time w wolnym tlumaczeniu znaczy: "lub cos kolo tego". Na podobnej zasadzie Arabowie przyjmujac na siebie jakies zobowiazanie dodaja: "Enszallach", czyli "Jesli Bog pozwoli". Tym samym uwalniaja sie od jakiejkolwiek odpowiedzialnosci za wlasne slowa. -Jutro tu beda na nas czekaly wielblady? -Tak jest! Enszallach, jesli Bog pozwoli. A jesli ktos zaspi, nie bedzie mial ochoty wyruszac w droge albo znajdzie sobie lepsze zajecie, to znaczy, ze "Bog nie pozwolil" i nigdzie nie wyruszymy, bo nie zjawili sie ani ludzie, ani wielblady. Jungle time oznacza, ze "o szostej" moze byc "o osmej" albo "o dwunastej", jak tam komus bedzie pasowalo. Jungle time oznacza, ze mamy duzo czasu i nie ma sensu traktowac go zbyt doslownie. Nawiasem mowiac, nie jest to koncepcja az tak bardzo nam obca. Juz kilkadziesiat lat temu Louis Armstrong 61 Blondynka wsrod lowcow teczyspiewal, ze We Have Ali The Time In The World - czyli ze "nigdzie nie musimy sie spieszyc". Indianie po prostu wprowadzili to haslo do codziennego uzytku. Patrze na piety Eloya, ktore blyskaja w ciemnosci jak swiatelka naprowadzajace samolot na pas startowy. Plask, plask, wdeptujemy w bloto, jego stopy robia sie czarne i niewidoczne, stawiam kilka krokow po omacku i nagle wpadam na cos cieplego i pachnacego wedzonka. To Eloy. Zatrzymal sie na niewielkiej wykarczowanej polanie, na ktorej stoi kilka szalasow. Swiece latarka. Liscie palmowe, ktorymi zostaly pokryte, sa zwiedle i bure, a dawno nie uzywane paleniska zdazyly zarosnac trawa. Czuje zimny dreszcz. Nie ma juz wioski, ktora miala tu byc!... Co teraz? Wracamy do rzeki? Nocujemy w dzungli? Jak? Nie mamy ze soba nawet... -Psst - mowi Eloy, jak gdyby moje mysli zbytnio mu halasowaly. - Vamonos\ Idziemy dalej! Jemu chyba tez udziela sie wampiryczny nastroj, bo pedzi coraz wiekszymi susami, jak gdyby gonil cos, co ucieka w ciemnosci. Nagle stanal, zaweszyl, skrecil w prawo, a kilka minut pozniej wkroczylismy w Strefe Dymu, czyli obozowisko Indian. Ogien jest konieczny do zycia. Plonie przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Rano na ogniu piecze sie banany i kolby kukurydzy, gotuje sie maniok i bulwy uhine. Wieczorem do ogniska doklada sie swieze kawalki drewna, zeby powoli plonely przez cala noc. Kiedy ogien przygasa, ktos wychyla sie z hamaka i go roznieca. Okolo polnocy szybko robi sie chlodno, a Indianie spia w tym, w czym chodza przez caly dzien - czyli w niczym. Ten, kto pierwszy obudzi sie rano, najpierw rozdmuchuje ognisko. Tam, gdzie sa Indianie, tam jest i dym, ktory sciele sie pod kopula dzungli, zawisa klebami na galeziach, a czasem plynie w powietrzu jak zablakany 62 Dzikie orchidee. ktory pr/e/ pomylke spadl z nieba i nie wie, jak do niego wrocic. Kazda wioska, kazdy upleciony w niej kosz. kazde wioslo, kazdy luk. strzaly i dmuchaw czyli pojemnik na zapasowe groty i kazdy Indianin pachnie dymem pik wedzonka, ktora dlugo wisiala w kominie. Kiedy wkroczylismy w Strefe Dymu. wiedzialam, ze zblizamy sie do ludzkiej osady lednego tylko nie moglam byc Dewna: jak zostaniemy w niej przyjeci. Eloy wszedl pierwszy Na jego widok Indianie poderwa-i sie z miejsc i zaczeli pohukiwac indianskie powitanie. Byly:o dzwieki krotkie i wysokie, przypominajace nawolywania iow noca. A potem weszlam ja. Natychmiast zapadla przerazajaca cisza. Zaskoczenie. Dluga chwila wahania. Wszystkie oczy skierowane na mnie. 3iala dziewczyna z dlugimi wlosami, potargana, w jasne) ko-izuli i spodniach, z plecakiem wymazanym blotem. Zatrzy-nalam sie w pol kroku i zrobilam to. co zwykle robie w takich ytuacjach: przyjelam anielsko niewinny wyraz twarzy zaczelam myslec o lace porosniete] rumiankiem. Mysli;zlowieka widac na jego twarzy. Szczegolnie kiedy sie stoi naprzeciw szamana. Dal znak reka. prawie niewidoczny ale tak ak jestem pewna, ze zobaczyl w moich oczach kwiaty ru-nianku. tak wiem. ze w tamtym momencie zadecydowal) mojej najblizsze] przyszlosci. Pstryknal palcami na znak irzyzwolenia. Poczulam sie jak w filmie, ktory zostal zatrzy-nany przez operatora, a teraz znow puszczony w ruch. Indiane, ktorzy na moj widok zatrzymali sie w pol kroku i zanul-Ji, teraz nagle ozyli i znow zaczeli pohukiwac jak sowy Nie mialam wyjscia: na powitanie najlepiej jest odpowie-Iziec w jezyku gospodarza. Nabralam powietrza, zastanowilam sie w jaki sposcib przepuscic je przez mcjj narzad mowy. czym - zaczelam szczekac. Wrazenie bylo piorunujace. Psy debialy. Ogniska syczaly ze zdumieniem. Liscie na drzewach 63 Blondynka wsrod lowcow teczyzadrzaly. Ksiezyc zatrzymal sie nad dzungla i wlepil we mnie zdumione galy. A ja w niego, bo chyba tylko w niebie moglabym szukac pomocy. Nie umiem huczec jak sowa, ale uswiadomilam to sobie dopiero wtedy, kiedy wrocilo do mnie moje wlasne szczekajace echo. Zaraz za nim pedzila druga fala - rownie ryczaca, dudniaca, glosna i przenikliwa. To Indianie wyli ze smiechu. Rano przewodnik zaprowadzil mnie do wodza, na ktorego mowiono el capitan. Wyciagnelam do niego reke. Wyciagnal swoja. Stalismy przez chwile jak Marsjanie badajacy powietrze miedzy soba za pomoca tajnych urzadzen ukrytych w dloniach: ja z wyciagnieta reka i wodz tak samo, nie dotykajac sie nawzajem. Ja czekalam na uscisk dloni, a wodz pewnie myslal, ze to taki dziwny zwyczaj bialych ludzi: stac naprzeciw, mierzac sie na odleglosc oczami i ramieniem. Po chwili chwycilam go delikatnie za reke, scisnelam i potrzasnelam. Jego dlon byla zupelnie nieswiadoma tego gestu, sztywna i niezgrabna. I natychmiast pozalowalam swojej nachalnej europejskosci. Tak latwo jest wejsc do wioski indianskiej i jednym ruchem zniszczyc to, co do tej pory posiadali: nieswiadomosc naszego istnienia. Dla Indian, ktorzy nigdy nie zetkneli sie z nasza biala cywilizacja, caly swiat jest porosniety dzungla amazonska, w ktorej czasem stoja pokryte puszcza lasy, a czasem plynie kreta rzeka. Nie ma nic wiecej. Nie ma betonu. Nie ma miasta. Nie ma pieniedzy, ubran, plastiku, metalu, elektrycznosci, drogi, samochodow, nie ma Indii, Polski, Australii ani Kanady. Nie ma telefonu. Nie ma papieru. Nie ma mydla. Kiedy do wioski przyjdzie pierwszy bialy z plastikowym talerzem w garsci, to od tej pory Indianie beda poszukiwali takich talerzy i zastepowali nimi polowki tykw i kalebasy, ktorych uzywali dotychczas. Bialy przynosi szorty, wiec Indianie wyrzucaja guayuco, opaske na biodra. Bialy przynosi 64 Dzikie orchideezapalniczki, czapki z daszkiem, bawelniane bluzki. zvfke. skarpetki i plyn przeciw owadom. Stupy bialego sa uzbrojone w buty Od rana. gdy tylko wstalam z hamaka, przychodzili do mnie Indianie ogladac ten cud. Sami od zawsze chodza na saka: po cierniach, korzeniach, jadowitych stonogach, mrowkach i bruduei ziemi. Nie raz widzialam jak po kazdym powrocie z dzungli wojownicy zagryzajac usta dlubali sobie w otwartych ranach na stopach za pomoca maczety albo strzaly od luku. Ja mialam tylko stare, zwykle adidasy, ale dla kogos, kto wadzial je po raz pierwszy w zyciu. bvly cudownym wynalazkiem. Mozna je bylo zalozyc ni stopy i isc przez dzungle, nie zwazajac na to. po czym sie stapa! Indianki podchodzily swoim cichym, niesmialym zwyczajem, dotykaly moich butow i komentowaly cos z westchnieniem z stronie. W taki sam sposob prosih o troche kawy, koszulke albo chustke na szyje. Nagle w mojej glowie pojawi! sie szalony, ale realny pomysl: pojade do miasta, kupie piecdziesiat par butow i przywioze je Indianom w prezencie!... Koszt nie tak znowu wielki. a radosci pewnie nie byloby konca. -Ale zaraz!!!... - cos mi wrzasnelo w glowie. - [akie buty??'... Przywiezc tu butv i skarpetki - zeby Indianie mogli wygodnie chodzic. Przywiezc stoly i krzesla, zeby mogli wygodnie jesc z nowych plastikowych talerz\ - widelcem, nozem i lyzka. Doprowadzic prad., zeby mogli sobie szybciej ugotowac jedzenie. Zrobic pas startowy, zeby mogli poleciec do miasta i kupic co im potrzeba. Czy to jest postep cywilizacyjny czy zniszczenie czegos, co indzie zyjacy tu w dzungli w\-pracowali sobie przez tysiace lat?... Przeciez nikt. kto tu przyjezdza z zewnatrz, nie wie tak naprawde kim sa Indianie ani na czym polega ich odwieczny zwiazek z dzungla, ani czy sa w niej naprawde szczesliwa. 6b Blondynka wsrod lowcow teczyWszystko co wiemy albo co mozemy odgadnac, wydeduko-wac czy czego mozemy sie domyslic - bedzie zawsze tylko i wylacznie spojrzeniem czlowieka z zewnatrz. Nawet badacz, wyksztalcony naukowiec antropolog mieszkajacy u Indian przez wiele lat, nigdy nie bedzie w stanie stac s i e Indianinem, wiedziec, odczuwac i myslec tak jak on. Kazda proba opisania zycia fizycznego i duchowego Indian amazonskich jest tylko opisem z perspektywy naszej bialej cywilizacji. Aja mysle, ze to jest jak zycie na zupelnie innej planecie, ktorego nie mozna opisac naszymi slowami, zrozumiec naszymi pojeciami ani poznac naszymi zmyslami. Takiego opisu moglby dokonac tylko jeden z nich. Ale oni maja co innego do roboty. Kiedy patrzylam na krotkie, szerokie, twarde, bose stopy Indianki siedzacej przede mna, wciaz zaskoczona glupota pomyslu kupienia im wszystkim butow, pomyslalam, ze Indianie w amazonskiej dzungli sa jak dzika, piekna orchidea, ktora rosnie gleboko w puszczy, uczepiona jednej z galezi wielkiego drzewa. Czasem brakuje jej slonca, czasem musi walczyc z pasozytami, czasem siecze taki deszcz, ze obrywa jej platki. Ale ona zyje. Osiagnela stan rownowagi ze swiatem, ktory ja otacza, stala sie jego czescia. Tylko tutaj, w tym srodowisku, bedzie miala taki ksztalt, kolor i zapach. Mozna by jej ulzyc - przesadzic do ogrodu, zakryc parasolem, wlaczyc sztuczne naswietlanie i zaszczepic przeciw szkodnikom - ale wtedy stanie sie zupelnie inna orchidea, a po pewnym czasie upodobni sie do innych kwiatow w ogrodzie. Po tej prawdziwej nie pozostanie nawet slad. Czy o to wlasnie chodzi? Czy istnieje taka osoba, ktora jest w stanie stwierdzic z cala pewnoscia, ze to wlasnie bedzie najlepsze dla Indian mieszkajacych dotad daleko w dzungli? 66 Dzikie orchideeMysle, ze nie. Mysle takze, ze Indianie maja taka otwartosc na swiat i umiejetnosc adaptacji do otaczajacych warunkow, ze szybko przystosuja sie do nowego zycia, ktore przynosi ze soba bialy czlowiek, a ich wlasne zycie po prostu przestanie istniec. Nie chodzi mi o to, ze "trzeba zachowywac tradycje ludow prymitywnych" albo "nie pozwolic, zeby wygineli ostatni prawdziwi Indianie" - bo tak mowia biali etnografowie i antropolodzy, ktorzy chcieliby jeszcze cos zbadac i opisac. Ja sie tylko zastanawiam czy dla samych Indian nie byloby lepiej pozostac tam, gdzie sa, bez nas, bez naszych chorob i nas2ych problemow?... Kiedy ukazala sie ksiazka Blondynka w dzungli, wiele osob zadawalo mi pytanie: -Po co tam wracasz, do tych wezy, skorpionow, mrowek i jaguarow, po co chcesz sie tak umeczyc, po co ryzykujesz malarie, zoltaczke, cholere i paciorkowca, po co cierpisz glod, marzniesz w nocy rozplywasz sie z goraca za dnia, po co pchasz sie w miejsca, z ktorych zlatujesz na zlamanie karku, po co wedrujesz przez dzungle z ciezkim plecakiem, w sloncu i w deszczu, odparzasz sobie tylek, kapiesz sie wsrod piranii, oblaza cie pchly piaskowe, leca ci na glowe pluskwy, gonia karaluchy, po co?... Po co ci to?... Odpowiadam: -Poniewaz puszcza amazonska to ostatnie znane mi miejsce na ziemi, gdzie czlowiekjest wciaz czlowiekiem. Tutaj nie istnieje nic takiego jak stres, pospiech, przestepczosc, telewizja, gazety, instytucje, urzedy, naduzycia finansowe, dziury budzetowe, religia, pieniadze czy polityka. To jest ostatni swiat wolny od uwiklan, zaleznosci, intryg, oszustw i klamstw. Nikt tu niczego nikomu nie obiecuje. Kazdy jest wolnym czlowiekiem, ktory odpowiada tylko przed soba i sam musi o siebie zadbac. Dlatego tam jezdze. I dlatego pewnego dnia stamtad juz nie wroce. 67 ^ l ROZDZIAL 12Jak odnalazlam El Dorado Sa dwie rzeczy, ktore najtrudniej znalezc na swiecie: milosc i zloto. Czasem kiedy patrze na moich znajomych, dochodze do wniosku, ze w tym pierwszym przypadku powiedzenie "szukajcie a znajdziecie" nie tylko zupelnie nie dziala, ale i nawet dziala wprost przeciwnie do natezenia szukania, czyli im mocniej ktos pragnie odnalezc milosc, tym mniejsze ma na to szanse. Wystarczy jednak machnac reka, poddac sie i zrezygnowac, zeby milosc sama przyszla i zaczela walic do drzwi. Ze zlotem jest podobnie. Do Ameryki Poludniowej w XVI wieku pojechali konkwistadorzy z Europy. Slowo "kon-kwista" (z hiszpanskiego: conauista) oznacza zawojowanie, zwyciezenie i zdobycie. Europejczycy chcieli zawojowac ziemie, zwyciezyc lokalnych wladcow i zdobyc ich bogactwa. Zloto! Gdzies tutaj w tropikalnej puszczy mialo sie znajdowac krolestwo Zlotego Krola, czyli El Dorado, ktory ma wiecej bogactw niz jest w stanie wydac i dlatego dla przyjemnosci codziennie 68 Jak odnalazlam El Doradorano pokrywa cale swoje cialo zlotym pylem, a wieczorem zmywa je w falach jeziora. W dzungli mialo stac miasto brukowane zlotem i kryte zlotymi dachami. Wizja tej zdobyczy tak zagrzewala konkwistadorow do czynu, ze wielu z nich zginelo po drodze, ale zaden do Zlotej Krainy nie dotarl. Bo za bardzo tego pragneli. Ja w ogole nie marzylam o El Dorado i pewnie dlatego pewnego dnia po prostu sie w nim znalazlam. Wracalam wlasnie z ekspedycji do Brazylii i Gujany Brytyjskiej, gdzie uparcie tropilam Don Carino - Indianina, ktory podobno kiedys dotarl do legendarnego Krysztalowego Miasta, zgodnie z lokalnym zwyczajem zostal wiezniem tamtejszych kobiet, a potem udalo mu sie od nich uciec. Don Carino okazal sie jednak bardziej nieuchwytny od mgly nad rzeka. Po dwoch miesiacach podrozy i wielu przygodach postanowilam w koncu dac mu spokoj. Wyruszylam na polnoc Brazylii w kierunku Wenezueli. Niebawem po przekroczeniu granicy wjechalam w fantastyczna kraine kwadratowych gor. Krajobraz byl jak z bajki: czerwona ziemia, ciagnace sie setkami kilometrow zielone sawanny, kaniony, sucha pustynna roslinnosc, kamienie i wiatr, ktory pedzil przez te lekko pofalowane rowniny nie zatrzymywany przez nic i nikogo. Nie! tu dzikich zwierzat ani ptakow, nie bylo krow ani koni, lie bylo nawet polnej myszy. Nagle w oddali zobaczylam jedna z tych slynnych gor, ctore Indianie z plemienia Pemon nazywaja tepui. Ogromna, *ola, prostokatna, o stromych zboczach -wygladala jak gigan-yczny klocek porzucony przez pomylke na sawannie. Ale tepui rie zostaly tu umieszczone cudowna reka olbrzyma. To ziemia lookola nich wiele milionow lat temu zaczela sie osuwac i oblizac, a tepui zbudowane z twardych skal pozostaly niewzru-;zone. Na ich plaskich wierzcholkach zycie wciaz toczy sie jak n prehistorycznej przeszlosci. Wiekszosci z nich do dzis nie ibadano. 69 Blondynka wsrod lowcow teczy|est jeszcze jedna tajemnicza sprawa na tym plaskowyzu, ktore] zakosztowalam na wlasne) skorze i to w sposob bardzo bolesny Jechalismy autobusem po jedynej drodze przecinajacej te ziemie zwane po hiszpansku (Iran Sabana. czyli Wielka Sawanna. Szosa biegla pod nami idealnie gladka i prosta szara wstazka do chwili, gdy autobus wybuchl i stanal. Cos huknelo i szarpnelo nami tak. ze z polek pospadaly torby. W pierwszej chwili pomyslalam, ze sie zderzylismy / dinozaurem, ktory zlazl ze swojego tepui i wybral sie na przechadzke po szosie. Niestety, jedynym zabytkiem prehistorycznym w okolicy okazala sie byc opona autobusu, tak tysa i cienka, ze po peknieciu wygladala jak postrzepiony czarny balonik. Kierowca zgasil silnik i wysiedlismy. Powietrze bylo chlodne i dziwnie pachnialo... Czyms ulotnie slodkim, pieprznym, konwaliowym... Przeszlam kilka krokow- na pobocze i zatrzymalam sie. Ciekawe... Wiatr glaskal nas. pedzac przed siebie ponad pustkowiem porosnietym tylko przez ostre, wyschniete trawy i male kolczaste roslinki przytulone do kamieni. Zastanawiajace jednak bylo to. ze po kazdym podmuchu skora stawala sie coraz ciemniejsza. Przyznam, ze najpierw patrzylam na moich wspolpasazerow dosc podejrzliwie. Stopniowo robili sie coraz hardziej czarni. Czy to sadza? A moze oblok na sloncu rzucajacy cien? A moze to jakies przy-wadzenie po kilku godzinach spedzonych w autobusie?... Popatrzylam na swoje rece. Czarne! Nogi - tez czarne i ciem-niejace z kazda chwila. Podnioslam ranne do oczu i w nastepnym momencie rozpoczelam dziki taniec po stepie. Na kazdym najmniejszym odkrytym fragmencie mojej skory siedzialy tysiace malenkich muszek. To nie wiatr nas owiewal, ale stada owadow; I to nie sadza oblepiala nam skore, ale krwiozercze paszcze najbardziej wrednych i zarlocznych stworzen, jakie stworzyla natura. Pieprzno-slodki zapach 70 Jak odnalazlam El Doradounoszacy sie w powietrzu byl zapachem ich zadzy krwi. Byly nie wieksze od ziaren maku, nie wydawaly z siebie zadnego bzykania ani innego dzwieku, po prostu podlatywaly wyglodnialymi stadami w bojowym milczeniu, po czym bez ceregieli wpijaly sie zebami w czlowieka i napelnialy swoje mikroskopijne brzuszki krwia. Zaczelam machac rekami, podskakiwac, tupac, krecic glowa i bic sie po calym ciele. Pozostali pasazerowie najpierw patrzyli na mnie z poblazliwa wyrozumialoscia w rodzaju "ach, ci barbarzyncy z Europy", ale potem, kiedy nagle zorientowali sie w czym rzecz i poczuli wczepione w siebie miliony paszczek i kosmatych odnozy, ochoczo przylaczyli sie do zespolu i skakali po kamienistym polu razem ze mna. Na chwile podzialalo. Muszki odlecialy jak wielka, czarna, niezadowolona chmura. Ale po sekundzie wrocily. Przypuszczam, ze by-lismyjedynym obiadem, jaki im sie od dawna przytrafil i jedynym, na jaki mogly liczyc w najblizszej przyszlosci. Nie dawaly za wygrana. Atakowaly. Gryzly. Wysysaly krew tak lap-:zywie, ze prawie slyszalam ich zachwycone mlaskanie. Az nagle stal sie cud. Kierowca dal znak, ze robota skon-:zona. Kolo bylo jak nowe. Wskoczylismy do autobusu i z piskiem opon odjechalismy w dal. Wielkich tepui na horyzoncie bylo coraz mniej i mniej, wzgorza stawaly sie lagodniejsze, skonczyla sie zielona sawan-l z rozpadlinami wypelnionymi czerwonym blotem. Dotar-ismy do spieczonej sloncem rowniny, na ktorej rosly tylko ralte trawy i niewysokie, kudlate palmy o mocno karbowa-lych pniach. Znowu zrobilo sie goraco. Pasazerowie czym sredzej zaslonili wszystkie okna i poszli spac, chociaz bylo dopiero po czwartej po poludniu. Sprawdzilam na mapie ile powstalo drogi. Probowalam sie zorientowac, w ktorym dokladne jestesmy miejscu, gdy nagle zauwazylam, ze autobus:bacza z trasy. Zjechal z wygodnej szosy i wtoczyl sie na polny, 71 Blondynka wsrod lowcow teczywyboisty trakt. Rozejrzalam sie po ludziach, ale wszyscy spokojnie spali. Popatrzylam na odbicie kierowcy w lusterku wstecznym. Wyraz jego twarzy byl trudny do okreslenia, bo pokrywaly ja smugi czarnego smaru. Czy mam dac sie wiezc w nieznane, czy tez moze logiczniej bedzie wstac i zapytac kierowcy dokad jedziemy albo ile czasu pozostalo nam do celu? Oczywiscie, proste rozwiazania sa najlepsze. Wstalam, zrobilam pierwszy krok, po czym wyladowalam na szyi pomarszczonego Indianina spiacego w piatym rzedzie. Pachnial czosnkiem. Autobus rzezil na wertepach, przewalal sie z dziury w dziure i z boku na bok. Wyczekalam moment, kiedy wyrownal kurs, przeprosilam Indianina, ktory pewnie w huku motoru i tak mnie nie doslyszal, podnioslam sie, po czym zarzucilo mnie na rzad podolkow nalezacych do koscistych matron wystrojonych w nakrochmalone bluzki. Ten upadek odczulam na tyle bolesnie, ze dalam sie autobusowi odrzucic na przeciwlegla szybe, z ktorej zeslizgnelam sie na moje wlasne miejsce przy oknie. Tam postanowilam pozostac. Turlalismy sie po wybojach przez mniej wiecej pol godziny. Z przodu widac bylo tylko waska droge zarosnieta z obu stron gestymi krzakami o lisciach bialych od kurzu. Z tylu zostawialismy kleby pylu pomieszane ze spalinami. Wnetrze autobusu - chociaz brudne i roztrzesione jak galaretka - bylo w tej sytuacji najlepszym miejscem, w jakim moglabym sie znalezc. Przytulilam sie do oparcia i czekalam na rozwoj wydarzen. Zdaje sie nawet, ze udalo mi sie zdrzemnac, bo kiedy nagle otworzylam oczy, autobus stal na placu w miasteczku. Pierwsze wrazenie bylo nierealne. Wszyscy pasazerowie wewnatrz wciaz spali, a wszyscy ludzie na zewnatrz wydawali sie nie dostrzegac, ze wlasnie do nich przyjechalismy. To ostatnie bylo szczegolnie zdumiewajace, bo w Ameryce Poludniowej kazdy autobus w takiej sytuacji jest zwykle oblepiony sprzedawcami, ktorzy stukaja do okien, wskakuja na schodki, 72 lak odnalazlam El Doradoczasem zwisaj;) z dachu i namawiaj;) pasazerow, zeby kupili zimne napoje (trzymane w styropianowych pudlach; lodem), bulki z serem, cnipiiihidy. czvli duze smazone pierogi z nadzieniem, slodycze. lodv i mnostwo innych rzeczy Nawet wyruszajac w kilkudniowa jazde lxv przerwy, nie trzeba zabier i soba prowiantu, bo w iadomo. ze na kazdym przystanku bedzie mozna przez okno kupie' caly obiad zlozony z wielu malych dan. lacznie z deserem i swieza gazeta. Wysiadlam l\ czerwona rozgrzana ziemie. W budce na kolach mlody mezczyzna sprzedawal sok pomaranczowy wyciskany na poczekaniu ze swiezych owocow. Ruszylam w jego strone. -Bicnwiudos a LI Donulo - powiedzial z szerokim usmiechem rozswietlonym blyskiem kilku zlotych zebow. - Wita] w El Dorado! Chyba sie przeslyszalam, oszolomiona lsnieniem jego uzebienia. Przeszlam]\ druga strone ulicy: wprost v.,\ bialy sklepik z napisem:...Zloto i diamenty Skup i sprzedaz". Na sasiednich drzwiach wywieszono kartke:...Uwaga! Maim do sprzedania najwieksz\ diament wydobyty w tym roku!". Szlam dale], az do wielkiego szyldu, ktory glosil:...Repuestos Lubricantes. E S EL DORADO". Poczulam cieply dreszcz przeszywajacy mnie od l do glowy, [estem Alicja w Krainie Czarow, (estem Krzysztofem Kolumbem, ktoremu El Dorado samo przyplatalo sie do stop. Przyslonilam reka oczy zeby nie oslepil mnie blask zlotych dachow, zlote] l brukowe] i zlotych klamek u drzwi. Obok przeszedl ktos. pobrzekujac sakiewka, (idzies daleko za moimi plecami slychac bylo zlote traby pewnie Zloty Krol zanurza sie w lalach jeziora... Iraln rozlegh sie znowu, jeszcze bardziej zlociscie i tesknie. To pewnie... O rety! To przeciez moj autobus odjezdza w tlal. ktora bynajmniej nie jest zlota, ale tradycyjnie sina! Biegiem!... Kiedy dotarlam 73 l- jest Od] a -yyj z^ ze - ' -zz P' ?L11 = ??? -?-1 -l / ? Na tropie zlota -Zapraszam wobec tego do mojej kopalni - powiedzial uprzejmie. - Lezy o pol dnia drogi stad. Nastepnego dnia rano zapakowalismy sie wraz z arbuzami i skrzynkami piwa do wybloconej terenowej toyoty. Swiecilo slonce, ale powietrze bylo wciaz rzeskie, a rosliny wilgotne od rosy, wiec nawet pylasta i wyboista droga nie dawala nam sie zanadto we znaki, tym bardziej ze wkrotce wjechalismy na trakt wyciety w dzungli i krajobraz zmienil sie calkowicie. Zniklo slonce zasloniete przez wysokie drzewa stykajace sie koronami, a w miejscu zakurzonych krzewow po obu stronach pojawila sie sciana gestych, soczyscie zielonych i splatanych ze soba lian, pnaczy, krzakow i lisci. Najbardziej nieprawdopodobne bylo to, ze komus udalo sie w tej gestwinie wyciac droge, po ktorej mogl przejechac terenowy samochod. Posuwalismy sie powoli tym ciasnym, mrocznym korytarzem. Tylko butelki z piwem odwazyly sie cicho grzechotac, a ludzie i arbuzy milczeli jak zakleci. Willmott nie odrywal oczu od drogi i puszczy, jakby sie spodziewal, ze w kazdej chwili spod kol moze trysnac ropa naftowa albo wyskoczyc wojownicza Amazonka uzbrojona w luk i strzaly. Kiedy gdzies w oddali ptak z krzykiem zalopotal skrzydlami, Willmott wyrwal zza paska rewolwer, zahamowal i przez dluga chwile nasluchiwal odglosow dzungli ze zmarszczonym czolem. Wtedy mnie tez odebralo mowe. Rewolwer? - pomyslalam szeptem. Ciekawe po co? Po kilku godzinach zrobilo sie troche jasniej. Ptaki juz nie szamotaly sie w galeziach, przebudzone jaszczurki nie prychaly z oburzeniem na widok samochodu, a my wjechalismy w dzungle pelna helikonii - kwiatow, ktore wygladaja jak czerwone ptasie dzioby nawleczone na zielone sznurki. Poczulam sie tak, jakbysmy na moment osiagneli harmonie z otaczajaca nas dziewicza puszcza. W koncu jestesmy bardzo kruchymi stworzeniami, co raz po raz uswiadamialam sobie, patrzac na rewolwer lezacy w pogotowiu na kolanach Willmotta. Jemu zreszta 77 lktO! ? l. \ tak: spa-: ' w: - sk. Z -; d' P' J V ?mdi Jan, sta i i paln pr V Blondynka wsrod lowcow teczy-Upadlam - powtorzylam jak echo. -Chcesz piwa? Nie chcialam. Co tu jest grane? Czy Willmott od poczatku mogl miec wobec mnie zle zamiary, a jezeli tak, to dlaczego? Dlaczego skoczyl mi na plecy, kiedy chcialam rozprawic sie z grozacymi mu bandytami? Byl z nimi w zmowie? A moze Willmott Chan wcale nie jest wlascicielem kopalni zlota, ale drobnym lub - nie daj Boze - wielkim rzezimieszkiem, a ja sama z wlasnej woli wpadlam wjego przestepcze rece?... Mysle, ze nawet James Bond w tej sytuacji wolalby zamienic sie w spokojnego mieszczucha Sherlocka Holmesa i zastosowac jego metode dzialania: dedukcje. Kosmiczny pojazd wygladal jak dziecinna zabawka nadmuchana do doroslych rozmiarow. Kierowal nim polnagi, mlody mezczyzna w czapce, ktory jezdzil dookola nas, rozchlapujac bloto. Helikonie gdzies znikly. Znajdowalismy sie w zagajniku pa-pajowych palm obwieszonych dojrzewajacymi owocami. Tylko Indianie chodza po dzungli nago, bo tylko oni sa odporni na dziesiatki atakujacych znienacka owadow i inne niebezpieczenstwa; stad wysnuwam wniosek pierwszy: ludzie Willmotta Chana sa stalymi bywalcami puszczy, a wiec byc moze trafilam do ich lesnego obozu. A po co zaklada sie lesny oboz? Zeby cos lub kogos skutecznie ukryc. Wniosek drugi: szajka Willmotta zajmuje sie porywaniem ludzi dla okupu albo przemytem narkotykow. Ciekawe tylko kto mialby wylozyc za mnie pieniadze w Wenezueli lub w Gujanie. No i gdzie podziali sie bandyci, ktorzy nam grozili? -Gdzie sa bandyci? - szepnelam do Willmotta. -Bandyci?... -Ci, ktorzy nas otoczyli w puszczy. Znow pozalowalam, ze nie mam ze soba lusterka, bo Willmott po raz drugi tego dnia rzucil mi spojrzenie wyrazajace ciezko zszokowane zdumienie, takjakby nagle zobaczyl przed soba istote, ktora wczesniej omylkowo jawila mu sie jako czlowiek. 80 ROZDZIAL 14 W kopalni zlotaWillmott poprowadzi! mnie waska drozka w las. Uslyszalam nawolujace sie niedaleko tukany Wydawaly z siebie odglos przypominajacy jekliwe poszczekiwanie szczeniakow, tak jakby amazonskie psy jako szczenieta siedzialy na drzewach w piorkach tukanow, a dopiero potem decydowaly czy w zyciu doroslym pozostana ptakami, czy tez jednak wola zejsc na ziemie i wiesc zywot na czterech psich lapach. Tyin razem ich szczekniecia wydawaly sie lekko zaskoczone. Czyzby dawno nie widzial)' ludzi? Przeciez jezeli istnieje tu kopalnia, to powinny byc do takiego widoku przyzwyczajone. Rzucilam spod powiek spojrzenie na Willmotta. Mial rewolwer zatkniety na plecach za pasek u spodni. Co za pomysl. 7. nas dwojga mnie bylo do tego rewolweru znacznie blizej. 'iekawe czy zdazylby siegnac za bron... W\ciagnelam reke w strone jego plecow. Willmott natychmiast sie odwrocil. Nie zdazylam go nawet dotknac. -Patrz - powiedzial w skazujac w puszcze. - To jest silk (Otton tire2. Rosnie tylko tam. gdzie w okolicy jest zloto. Drzewo kapokow c. (.W/u paihuidiii. zwane puchowceni. jedno / najwiekszych drzew w Ameryce Rownikowej, dorastajace nawet do siedemdziesieciu metrow wysokosci i trzech metrow w obwodzie pnia. Kwnnie n.i bialo, rozowo lub zoltawo. Rosnie na duzym obszarze od Meksyku a/ po Wenezuele. Brazylie i Ekwador. Wystepnie rowniez w Afryce Wschodniej. Azji. na Bermudach i Bahamach. 82 W kopalni zlota-To tak jak ty - odpowiedzialam od razu. Drzewo bylo rzeczywiscie ogromne, srebrzystozielone, z korona obsypana drobnymi liscmi. Willmott poruszyl brwiami. -Zdradze ci pierwsze prawo poszukiwaczy zlota - odezwal sie po chwili. Zabrzmialo to tak tajemniczo, ze gdybym byla zajacem, to w tamtej chwili zostaloby ze mnie tylko jedno ucho. Krotko mowiac: zamienilam sie w sluch. -Pierwsze prawo poszukiwaczy zlota - powtorzyl Willmott z namaszczeniem - brzmi: naukowiec-geolog nigdy nie znajduje zlota. Im dluzej sie uczyl gdzie wystepuje zloto i jak rozpoznac jego obecnosc w ziemi, tym mniejsze ma szanse na znalezienie chocby jednego zlotego okrucha. -O! - wtracilam. Ciekawe jak to sie ma do drzewa kapo-kowego, ktore rosnie takie wielkie, ze nawet kret nie moglby go nie zauwazyc? -Zloto znajduje sie samo - ciagnal Willmott powoli, smakujac kazde slowo. - Zloto znajduje sie przypadkiem. Po prostu ujawnia sie komus, kto sie tego nie spodziewa. Tutaj... - zawiesil glos i upewnil sie czy slucham, az wstrzymalam oddech. - Tutaj... zloto znalazl mysliwy podczas polowania. -O! - powiedzialam tylko. Bo co tu mozna dodac? Wiadomo: ze zlotem jest jak z miloscia. Kto szuka, ten nie znajdzie. Szlismy coraz glebiej w puszcze, coraz wezsza drozka, gdzie z coraz wiekszym zaskoczeniem odzywaly sie do nas papugi i czarnoniebieskie ptaki hocco. Spod stop smigaly jaszczurki, wyraznie niezadowolone, ze przechodzimy przez jedyny deptak w okolicy, do ktorego docieralo troche promieni slonca. Kiedys nad rzeka Casiauiare3 spotkalam Indian z plemienia Gu-ajibo, ktorzy czekali przez kilka miesiecy az nastanie pora sucha 3 Casiquiare jest szeroka i wartka, ale precyzyjnie rzecz ujmujac, nie jest rzeka, poniewaz nie posiada zrodla. Wyplywa z Orinoko i wpada do Rio Negro, czyli jest naturalnym kanalem. 83 Blondynka wsrod lowcow teczyi opadnie poziom wody. Wtedy nurkowali, zeby zaczerpnac z dna rzeki troche zwiru. Przynosili go na brzeg i plukali w duzych, plaskich misach. Zdarzalo im sie w ten sposob odsaczyc kilka gramow zlota albo pare diamentow. Tutaj tej metody nie daloby sie zastosowac chocby ze wzgledu na brak rzeki. Willmott stanal. Posluchal wiatru, rzucil baczne spojrzenie na ziemie, wezwal do siebie jednego z ludzi gestem Jamesa Bonda i wyslal go naprzod. Po chwili uslyszalam dzikie zawodzenie wiertarki dentystycznej. Szkoda, ze nie jestem psem!... Bo w tamtej chwili zjezylam sie cala od czubkow palcow u nog az po pajaki siedzace na mojej glowie. Pies moze swoje uczucia uzewnetrznic naprezeniem siersci, usztywnieniem ogona, obnazeniem czarnych dziasel i bialych klow. Nawet kot w takiej sytuacji stawia groznie wlosy i wydaje sie dwa razy wiekszy niz jest w rzeczywistosci. A czlowiek?... Moze tylko stanac z glupim wyrazem twarzy i poczuc ostrzegawczy dreszcz na krzyzu. Dentysta?!... - cos we mnie wrzasnelo. Dlaczego?!... Wiertarka pilowala bez wytchnienia. Musiala to byc super-mocna maszyna, bo im blizej sie znajdowalismy, tym lepiej bylo slychac coraz wieksza game naciskow i wwiercen. Willmott wyraznie przyspieszyl kroku, ja zwolnilam. Mialam ochote skoczyc w gaszcz i zostac tam, bezpiecznie przytulona do jakiegos pnia. Dentysta?!... Az nagle mnie olsnilo. Dentysta?... Czys ty z byka spadla? Skad w dzungli dentysta? Willmott przeciez nie zalozylby nielegalnego gabinetu gdzies w gestwinie amazonskiej puszczy! Poczulam ulge i odzyskalam normalny oddech. Dogonilam Willmotta. Poza tym gdyby to byl rzeczywiscie dentystyczny dzwiek, to slychac by bylo takze jeczenie pacjenta. Jakiego pacjenta?... Potrzasnelam glowa. Chyba zmeczenie dawalo mi sie we znaki. Albo ta moja rozbrykana wyobraznia to efekt niedawnego upadku na glowe. Myslec logicznie. Zlapac rytm. Nie patrzec ciagle na rewolwer Willmotta. Isc. Nie dac sie poniesc strachowi. Gdzie ja mam scyzoryk do samoobrony?... 84 ii-' T " garsteczki zlota? To bedzie jakies szescdziesiat centow!...-Zdarzaja sie samorodki - powiedzial nagle Will mott. jakby slyszal o czym mysle. Rzucil mi dziwne spojrzenie z ukosa. - W rzece mozna wyplukac okruchy, platki i zloty piasek. -O! - powiedzialam uprzejmie. Okruchy, platki i zloty piasek, pewnie warte nastepnych szescdziesieciu centow. -Najwiekszy wazyl dwadziescia piec kilo. Na to haslo robotnicy jak automaty wrocili do pracy. Rozleglo sie znowu warczenie, stukanie i walenie kilotami. Zyja tu sami przez kilka miesiecy. Spia w hamakach pod dachem z plastikowej piachu: Sann sobie gotuja ryz i rosol. Raz na jakis czas przyjezdza Willmott. nie rozstajac sie z rewolwerem, i zabiera do miasta wydobyte zloto. Za jeden gram dostaje osiem dolarow. Miesiecznie udaje sie z kamieni odzyskac szescset gramow, co daje dla kazdego z robotnikow po osiemdziesiat dolarow zarobku. Dwiescie czterdziesci zlotych miesiecznie. Za prace codziennie od switu do zachodu slonca. Bez kontaktu z reszta swiata. Bez radia, telefonu, telewizji ani elektrycznosci. Wsrod goracej, wilgotnej puszczy i owadow roznoszacych tropikalne choroby. W 2007 roku nad rzeka Yuma w dzungli amazonskiej ktos przez przypadek znalazl troche zlotego piasku. Wkrotce okazalo sie, ze jest to zloto najwyzszej proby Z najdalszych zakatkow Brazylii do dzungli amazonskiej przyjezdzaly wiec setki, tysiace 87 Blondynka wsrod lowcow teczyposzukiwaczy uzbrojonych w kiloty. lopaty sita i miski do plukania rzeczne] wody. Nowe F,l Dorado znajdowalo w miasteczku Apui tak malym, ze nie mozna go znalezc na mapie. Osada zostala zbudowana prze/ budowniczych pobliskiej drogi, ktorzy zostawali po sobie pare blotnistych uliczek, betonowych domkow i chat pospiesznie skleconych / blachy falistej i desek. Nagle Apui stalo sie najgoretszym slowem w Brazylii, rozpalajac wyobraznie tysiecy ludzi. Kiedy w okolicy pojawila sie plotka, ze ktos znalazl samorodek o wadze dwudziestu kilogramow, do Apui przybyla nowa fala poszukiwaczy. Byli rozpaleni goraczka zlota i gotowa oddac za nie zycie. Przybyli tu gnani marzeniami o bogactwie i zyja nadzieja. Bez gwarancji na znalezienie skarbu. Nagle odzyskalam zdolnosc jasnego myslenia. Wracam z Willmottem do miasta! Wracam nad Orinoko! Kopalnia zlota zdecydowanie nie jest moim przeznaczeniem. Chyba ze... Chyba ze bylabym jej wlascicielka. Ale to juz zupelnie inna historia. Blondynka wsrod lowcow teczy ogniem. To zupelnie zwyczajne objaw\ podczas podrozy drewnianym bongo, czyli ciezka lodzia zrobiona z pnia drzewa. Niektore luksusowe modele sa wyposazone w dach z lisci palmowych, ktory nie uchroni wprawdzie przed gwaltowna tropikalna ulewa, ale skutecznie osloni przed palacymi promieniami slonca. Mvsmy mieli honoo w wersji podstawowe) ze standardoyyym wyposazeniem, na ktore skladaly sie dwie drewniane, dziurawe burty oraz dwie waskie deski, na ktorych mozna bylo usiasc. Tylna czesc ciala po godzinie spedzonej w podkurczonej pozycji na wyjatkowo twardym podlozu i bez oparcia blagala o pomoc. Niestety, na prozno. Kiedy zobaczylismy z daleka kawalek piaszczystej lachy, na ktorej mozna bylo rozbic obozowisko na noc. wszyscy nagle sie ozywili, zaczeli rozmawiac i radzic motorniczemu, z ktorej strony byloby najlepiej zacumowac lodz. Tak samo podobno reaguja konie, czujac, ze zblizaja sie do stajni. Podplywalismy coraz blizej i blizej, juz prostowalismy kolana, juz czulismy dotyk chlodnej wody kiedy Eloy wstal i bez slowa pokazal cos palcem. Zaintrygowani wychylilismy sie z czolna, zeby po chwili wrocic do niego maksymalnie wkurzeni. Na piasku widnialy gleboko odcisniete slady kajmana. Spoznilismy sie. To miejsce noclegowe zostalo juz objete scisla rezerwacja - tylko dla gadow. Przed zapadnieciem zmroku dotarlismy do malej wysepki, na ktorej stal stary, pochyly daszek kryty nadgnilymi palmowymi liscmi. W gornym biegu Orinoko taki hotel jest powszechnie uznawany za luksusowy. Wyladowalismy bagaze, wciagnelismy boiigo na piasek i rozwiesilismy pod dachem hamaki. Przez cala noc slyszalam tuz nad glowa szurajace w lisciach karaluchy Byly wielkie jak kroliki, ale na szczescie nie wykazaly Milosc, szmaragd i krokodyl Wschod slonca nad amazonska rzeka to jeden z najpiekniejszych widokow swiata. Niebo nabiera najpierw koloru soczyscie granatowego. Gwiazdy bledna. Nad horyzontem pojawia sie malenka rozowa kreska. Z dzungli wychodza mgly i sciela sie leniwie nad rzeka, jak gdyby nie byly pewne czy wola spasc i utonac, czy wzleciec ponad drzewa. Przez kilka chwil rzeka i puszcza sa jednakowo blekitnoszare, mgliste, wilgotne i zagadkowe; motyle o kosmicznie i elektrycznie niebieskich skrzydlach wpadaja w stan niewazkosci, powietrze pachnie jak swiezo rozkrojony arbuz, a cykady ze swoich instrumentow wydaja ostatnia nute - szorstka, przeciagla i zapadajaca w milczenie... A potem nagle chorem zaczynaja wrzeszczec ptaki, kumkac zaby, szczekac malpy, gwizdac tapiry i chrumkac kapi-bary Znad dzungli wylania sie ogromne czerwone slonce. Plynelismy z nurtem Orinoko do Esmeraldy, czyli Miasta Szmaragdow. Kiedys byla to osada skazancow, znajdujaca sie na tyle daleko od cywilizowanych miejsc, ze bezpiecznie mozna tam bylo wysylac przestepcow, wloczegow i innych dziwakow, ktorzy nie potrafili sie przystosowac do spoleczenstwa. W odleglej osadzie zbudowanej w amazonskiej puszczy mieli dosyc czasu, zeby przemyslec sobie pare spraw i powaznie zastanowic sie nad swoim zyciem. (Sluszny pomysl, bo takie zeslanie dziala bez pudla. Doswiadczylam tego na wlasnej skorze). W Esmeraldzie drogi byly brukowane szmaragdami. Kazdy kto chcial, mogl pojsc na pobliskie wzgorza i czerpac bogactwo pelnymi garsciami. Szmaragdow uzywano jako ciezarkow do papieru, uszczelniano nimi sciany i rzucano do celu. Tak przynajmniej glosila plotka, ktora lotem blyskawicy dotarla na drugi brzeg Orinoko, a potem z hukiem wpadla do miast. Jak zwykle pieniadze, a w szczegolnosci te, ktore mozna zdobyc szybko i latwo, wyzwolily w ludziach tyle energii i zapalu, ze sami byli zaskoczeni wlasna sila. Organizowano wyprawy ku mitycznemu Miastu Szmaragdow na kupionych albo wynajetych lodziach wy- 91 Blondynka wsrod lowcow teczyposazonych obowiazkowo w bezpieczne sejfy. Niejeden chcial sie natychmiast rzucic do rzeki i plynac zabka do Esmeraldy - byle tylko byc pierwszym. Wiekszosc zapalencow uczynne tesciowe lub zony oblewaly kublem zimnej wody. Ale niektorzy docierali do legendarnej osady. Jednym z nich byl Don Apollinario Diez de la Fuente. Niemiecki baron i podroznik Aleksander Humboldt, ktory zwiedzal te strony w XVIII wieku, tak go opisuje: "Znany ze swojej latwowiernosci i przesady Don Apollinario nadal sobie pompatyczny tytul Cabo militar - dowodcy wojskowego twierdzy Casiauiare. Twierdza ta skladala sie z zaledwie paru drzew polaczonych ze soba deskami, ale zeby uczynic zludzenie tern wiekszem, dla misji Esmeraldy skladajacej sie z dwunastu chalup zadano w Madrycie udzielenia prerogatyw miejskich". Humboldt dodaje tez z pewnym niesmakiem: "Mieszkancy osady wskutek wlasnego lenistwa musza sie zywic szynka z malp wyjcow i maka z osci ryb". Sama postanowilam wiec sprawdzic, jaka jest prawda o szmaragdach w Esmeraldzie. Doplynelismy na miejsce okolo poludnia. Juz z daleka blyszczaly w sloncu zbocza pobliskiej gory Cerro Duida. Zacumowalismy czolno w malenkim porcie. Teren po lewej stronie ogrodzono zelazna siatka, za ktora na specjalnych rusztowaniach staly ogromne biale beczki. To jedyna w okolicy stacja benzynowa. W Esmeraldzie byla jedna droga biegnaca rownolegle do rzeki i dwa sklepiki, zamkniete akurat z powodu sjesty. Kazdy normalny czlowiek o dwunastej w poludnie zamyka biuro i odklada narzedzia, zeby dwie godziny najwiekszego upalu spedzic w cieniu wlasnego ogrodka w hamaku. Ja jednak normalna nie bylam, wiec powloklam sie w glab wioski, w strone zabudowan. Slonce buchalo z nieba tak zarliwie, jakby chcialo mnie spalic na popiol. Wokol ani jednego drzewka czy krzaczka, za ktorym 92 Milosc, szmaragd i krokodylmoglabym sie choc na chwile schronic. I ani sladu szmaragdow, ktore mialy sie tu znajdowac w wielkiej obfitosci. Droga byla zolta i pylasta. Taki sam kolor mialy kepki suchej trawy. Powietrze drzalo z goraca. Oczy piekly, rozpalona glowa produkowala krot-kometrazowe horrory. Ostrzegano mnie nad Rio Negro, ze w Esmeraldzie jest niebezpiecznie. Wciaz przyjezdzaja tu awanturnicy, przemytnicy, poszukiwacze zlota, diamentow i szmaragdow. Posterunek zandarmerii stoi dziwnie daleko od wioski, podobnie jak misja salezjanska. To ich zabudowania widzialam z oddali - porzadne, biale budynki otoczone murem, zielone trawniki i pompa do wody. Nagle w tym sielskim krajobrazie pojawil sie element, ktory zjezyl mi wlosy na glowie. Po biezni wzdluz trawnika biegla grupa zolnierzy. Byli w pelnym rynsztunku: wysokie czarne buty, wojskowe mundury, helmy, plecaki z dyndajacymi manierkami i szarymi kocami zwinietymi w rulon, kabury z krotka bronia oraz karabiny. I biegli wprost na mnie. Uszczypnelam sie, ale fatamorgana nie znikla. Uszczypnelam sie jeszcze raz, ale jedyna zmiana bylo to, ze zdretwialo mi ramie. A zolnierze wciaz biegli. Byli juz tak blisko, ze widzialam ich czerwone z wysilku twarze i krople potu sciekajace z czol. Wiedzialam tylko jedno: nie dam sie wziac zywcem. Gdybym trafila do wenezuelskiego wiezienia tutaj, w osadzie, do ktorej nie prowadzi zadna droga i oddalonej od stolicy o ponad tysiac kilometrow, pewnie nikt byjuz o mnie nie uslyszal. Telefon satelitarny, za pomoca ktorego nadawalam do Radia Zet w Polsce regularne relacje, zostal w wodoszczelnej torbie pod czujnym okiem przewodnika. Nie moglam tez usprawiedliwic mojej obecnosci nad Orinoko legitymacja prasowa, bo z doswiadczenia wiem, ze takie dokumenty dzialaja na armie w Ameryce Poludniowej jak plachta na byka. Oszacowalam moje szanse w przypadku walki wrecz. Niedobrze. Wypadalo jeden do dziesieciu. Broni palnej nie posiadalam, podobnie jak i zadnego innego narzedzia stosowanego przez ludzi do przekonywania przeciwnika do swojej ra- 93 Blondynka wsrod lowcow teczycji. Zawsze wolalam sposoby pokojowe. Pozostawalo uzbroic sie w jedyna dostepna mi bron: otworzylam szeroko oczy, napelnilam je wyrazem szczerej niewinnosci i lekkiego zaskoczenia pomieszanego z cicha radoscia na widok grupy tak przystojnych i mlodych wenezuelskich wojskowych. Przybralam poze anielska. Ukrylam za plecami torbe z aparatem fotograficznym i obiektywami. Oslonilam reka oczy, a na ustach umiescilam usmiech Mona Lisy. Musialo zadzialac. I zadzialalo. Zolnierze zblizali sie z kazdym krokiem, sapiac z wysilku. Ten i ow na moj widok wyprostowal sie pod ciezkim plecakiem i poruszyl brwiami. Slyszalam wyraznie chrzest skorzanych paskow i szczekanie broni. Byli juz o piec metrow ode mnie, cztery, trzy... Nie zwalniali. Dziwne - przemknelo mi przez mysl - dlaczego chcieliby mnie staranowac?... W nastepnej chwili nie myslalam juz nic, bo spowila mnie chmura duszacego pylu wzbitego w powietrze przez wojskowe buty. Oddzial wyminal mnie i pobiegl dalej przed siebie. Aja zostalam sama na drodze jak posag oblany betonem. W pierwszym momencie nie pomyslalam nic, bo ze wszystkich sil staralam sie nie udusic. A potem z piaskiem strzelajacym w zebach i kurzem piekacym w oczach zawrocilam i pomaszerowalam w strone rzeki. Pozniej tego samego dnia mialam jednak przyjemnosc poznac zolnierzy zandarmerii pelniacych straz na tej oddalonej od reszty swiata placowce. Musielismy sie zameldowac i dac do podstemplowania oficjalne papiery, bez ktorych zaden czlowiek nie wyrusza w podroz po Orinoko. A jezeli wyrusza, to marnie konczy. Wyplywajac wynajeta albo kupiona lodzia, dostaje sie tak zwana zarpe, na ktorej nalezy przystawiac pieczecie kolejnych posterunkow wymienionych w pismie. Czasami specjalnie trzeba bylo nadkladac drogi, zeby nie ominac obowiazkowego posterunku. Jezeli dostaniesz pieczec wartowni pierwszej, drugiej i trzeciej, a zapomnisz o czwartej, to piata kaze ci plynac z powrotem nawet tydzien czy dwa, bo pieczec to rzecz swieta. 94 Milosc, szmaragd i krokodylZameldowalismy sie z przewodnikiem u dyzurnego zandarma. Byl bardzo uprzejmy. Na pozegnanie dal mi duzy, troche pobrudzony ziemia kamien. -Szmaragdy - usmiechnal sie pod nosem. - Pelno tego lezy w gorach. -Szmaragdy!... - oczy mi sie zaiskrzylyjak lampki na choince. A wiec to prawda?! Skarby! Bogactwo! Milionerzy! Toto-lotek bez kuponu! Wystarczy tylko przyleciec do Wenezueli, spedzic dobe w autobusie, a potem plynac przez dwa tygodnie po Orino-ko na przemian w tropikalnych ulewach i w palacym upale, zeby dotrzec do Szmaragdowego Miasta!... Chodzmy w gory! Nie zastanowilo mnie dlaczego wojskowy tak latwo zdradza sekrety wioski. Ale moze sam juz nazbieral tyle szmaragdow, ze ma zapewnione zycie w luksusie do konca swoich dni? A moze w ogole nie interesuje go bogactwo, bo to jest zolnierz-asceta? A moze po prostu bezinteresownie dzieli sie bogactwem, ktore nie nalezy do nikogo w szczegolnosci, a wiec nalezy do wszystkich? Do mnie takze. Nie zastanowilo mnie tez dlaczego w takim razie wciaz pracuje w pocie czola jako zandarm zamiast lezec nad basenem z tropikalna margarita w reku. I dlaczego Indianie tak spokojnie przywiezli mnie tutaj? I dlaczego - skoro jest to zaglebie szmaragdow - nie ma tu jeszcze huczacego miasta pelnego ludzi o chciwym wyrazie twarzy? Wiadomosci o pieniadzach lezacych spokojnie na zboczach gor roznosza sie przeciez szybciej niz dzwiek. I tak samo szybko podlegaja weryfikacji. Na pobliskiej gorze Cerro Duida rzeczywiscie lezalo bardzo duzo bardzo blyszczacych kamieni. Napchalam nimi caly plecak, zeby na dole dowiedziec sie, ze te szlachetne brylki to bezwartosciowy krysztal gorski. Ten, kto pierwszy odkryl tu "szmaragdy", nadal osiedlu dumna nazwe La Esmeralda ku przestrodze. I tak to dopelnilam celu podrozy. Znalazlam szmaragdy i krokodyle. A milosc? Ach, poszukiwanie milosci to przeciez wyprawa na cale zycie. 95 ROZDZIAL 16 Blondyn w dzungliPewnego pieknego dnia w Puerto Ayacucho - stolicy wenezuelskiej Amazonii - zobaczylam zjawe. Miala cztery nogi, dwie glowy, kilkoro ramion i zmierzala wprost na mnie. Gdyby nie to, ze stalam przygnieciona ciezarem promieni slonecznych na mojej glowie i toreb z owocami na ramionach, pewnie rzucilabym sie do ucieczki. Gdy zjawa podeszla na odleglosc kilku krokow, rozpoznalam w niej dwie ludzkie istoty o jasnych wlosach, spoconych twarzach i zagubionym wyrazie oczu. -Dzien dobry - powiedzialy istoty bez dluzszych wstepow. Powiedzialy po polsku! Postawilam torby na chodniku, ryzykujac, ze owoce rozsypia sie po jezdni, co oczywiscie natychmiast sie stalo. Zolte guawy potoczyly sie na zachod, zielone pomarancze na polnoc, male brazowe ananasy na wschod, a ja zostalam na poludniu z kiscia bananow i arbuzem. Rzucilismy sie do ich zbierania, a zjawa rozdzielila sie wreszcie na dwoje - a raczej na dwoch: Macka i Pawla, studentow z Polski, ktorzy od kilku dni poszukiwali jakiejs mozliwosci wydostania sie z miasta do dzungli. Bylo poza sezonem. Biura podrozy chcialy zedrzec z nich skore albo proponowaly, zeby zebrali wieksza 96 Blondyn w dzungligrupe. Zapytali czyja zgodzilabym sie byc ich przewodniczka. Czemu nie? Od znajomego wynajelam lodz z dwoma silnikami i zrobilam liste potrzebnych zakupow. Wyruszylismy dwa dni pozniej. Pierwsze dni na lodzi byly radosne. Maciek i Pawel upajali sie sloncem i rybami zlowionymi przez naszych dwoch motoristas i przewodnikow. Plynelismy w gore Orinoko. Stopniowo wiosek bylo coraz mniej, rzeka coraz bardziej kreta i porosnieta na obu brzegach gesta dziewicza puszcza. Na noc zatrzymywalismy sie w lesnych obozowiskach. Po tygodniu wplynelismy wjeden z malych doplywow. Tutaj miala sie rozpoczac prawdziwa przygoda. Zeszlismy z lodzi na lad. W wilgotnej i goracej dzungli az trudno bylo oddychac. -Supcio! - powiedzial zadowolony Maciek. - Wreszcie nie ma moskitow! Pawel, drugi student, milczal. Byl pewnie pod wrazeniem wielkiej amazonskiej ciszy, jaka czasem panuje w dzungli. Ciszy przed burza. -Supcio! Tu jest zupelnie tak samo jak w Puszczy Bialowieskiej! - Maciek zarzucil sobie na ramiona plecak. Mial w nim trzy aparaty fotograficzne, nieprzemakalne buty, nieprzemakalne spodnie i kurtke, specjalne szybkoschnace reczniki i wiele innych gadzetow. Poradzilam mu, zeby wyrzucil co najmniej polowe bagazu, bo w dzungli kazde piec kilo wazy pietnascie, ale spojrzal na mnie z gory, oswiadczajac, ze ma znakomita kondycje i wie co robi. Pawel milczal. Ruszylismy sciezka przez dzungle. Byla tak waska, ze trzeba bylo isc gesiego: na przodzie jeden Indianin, potem ja, Maciek, Pawel i na koncu drugi Indianin. Obaj studenci rzeczywiscie byli przygotowani: ubrali sie w dlugie spodnie ze specjalnej bawelny, nieprzemakalne buty, koszule, kamizelki i moskitiery na twarze i szyje. Maciek wygladal jak Indiana Jones. 97 Blondynka wsrod lowcow teczyPrzeszlismy przez jeden strumien, drugi, trzeci - i wtedy sie zorientowalam, ze z pieciorga zostalo nas tylko troje: dwoch Indian i ja. Indiana Jones i Pawel znikneli. Czym predzej ruszylismy z powrotem. Znalezlismy ich nad drugim strumieniem, umorusanych jak nieboskie stworzenia. Co sie stalo?... Maciek popatrzyl na mnie ze zloscia. -Nie uprzedzilas nas, ze w dzungli sa przeszkody wodne. Jakie przeszkody wodne?!... Strumien, ktory nawet mnie nie siegnal do kolana, to jest "przeszkoda wodna", ktora moze zatrzymac prawie dwumetrowego chlopa?... -Nie moge zamoczyc butow - oswiadczyl Indiana Jones. - Trzeba zbudowac most. Przetlumaczylam to zdumionym Indianom. Byli poltora raza mniejsi od Macka i Pawla, prawie zupelnie nadzy (jesli nie liczyc przepasek na biodrach) i szli przez dzungle na bosaka. Poszli sciac maczetami drzewko, ktore mozna by polozyc nad strumieniem. Od tej pory posuwalismy sie w zolwim tempie. Przed kazda "przeszkoda wodna" Maciek i Pawel czekali az Indianie zbuduja im mostek i przeprowadza ich po tym mostku za reke, bo czasem byl za waski, zeby odwazyli sie przejsc o wlasnych silach. Czasem zdejmowali buty i przechodzili przez wode na bosaka, ale potem szukali recznikow, suszyli sie, z powrotem wkladali skarpetki i buty, i dopiero byli gotowi isc dalej. Najbardziej na swiecie bali sie, ze do ich drogocennych, nieprzemakalnych butow naleje sie wody i beda mieli mokre stopy. Pawel, ktory wczesniej studiowal medycyne, powiedzial, ze to najgorsza rzecz, jaka sie moze przytrafic wedrowcowi: mokre buty i mokre nogi. Daje slowo, oni naprawde nie wiedzieli co to znaczy "najgorsze". 98 Blondyn w dzungliJa mialam mokre nogi od rana. Strumien nie strumien, najwazniejsze, zeby posuwac sie do przodu. Kiedy droge przecina potok, to albo sie przez niego przechodzi, albo przeplywa. W dusznym upale dzungli przyjemnie jest, kiedy do butow nalewa sie zimna rzeczna woda. Ledwie na jakims odcinku zdazylam sie rozpedzic, zatrzymywalo mnie wolanie Indiany Jonesa. Przeszkoda wodna, kamyk w bucie, pic mu sie chce. Siadalismy z Indianami w cieniu i czekalismy az Maciek i Pawel nas dogonia. Z daleka slychac bylo ich sapanie. Raz wydawalo mi sie, ze slysze szemranie strumyka przed nami. -Ja sprawdze! - powiedzial od razu Maciek i znikl za krzakami. Po chwili uslyszelismy lomot, huk i dziki wrzask, po czym zapadla calkowita cisza. Pawel zbladl. Indianie drzemali. Poszlam sprawdzic co sie stalo. Z Macka zostala tylko gorna polowa. Reszta - od pasa w dol - tkwila w czarnej dziurze. W dzungli pelno jest takich miejsc. Dlatego zbaczac ze sciezki trzeba ostroznie. W Amazonii zabladzic jest latwiej niz w labiryncie. Indiana Jones mial mine kogos kompletnie zaskoczonego. Kiedy wreszcie odzyskal glos, zazadal, zeby go wyciagnac. Byl caly utytlany w biocie, mial koszule podarta na lokciu, moski-tiere zwisajaca z kapelusza w strzepach, a do nieprzemakalnych butow nalala mu sie woda. Zaczynal wygladac jak czlowiek. Usiadl z lekka oszolomiony ostatnimi wydarzeniami i lypal na mnie zlym okiem. Nie uprzedzilam go, oczywiscie, ze w dzungli jest jak w kosmosie: mozna przypadkiem wpasc do czarnej dziury. A gdybym mu nawet powiedziala, to i tak by nie uwierzyl. Tak jak w nastepnej chwili, kiedy wrzasnelam, zeby machal rekami i zerwalam sie na rowne nogi. - Osy! Ale Indiana Jones patrzyl na mnie jak na ogryzek po kwasnym jablku. Zdaje mi sie, ze mial zamiar powiedziec cos 99 Blondynka wsrod lowcow tec^yobrazliwcgo. ale nie zdazyl. Wielka czarna osa wbila mu sie w policzek. Oczv stanely mu w slup. zbladl, a potem wydal z siebie wojenny ryk. Liscie na drzewach zadrzaly, Indianie spojrzeli na mego z podziwem, a osa podjela wyzwanie, odleciala na metr. zakrecila, wziela rozbieg i przvsoliia mu w drugi policzek. Nie czekalam jak potoczy sie ta nierowna wojna. 1 L -1 /Ul 10! -Jl' -ISO]T i' 'l- ?1 IN' tl Blondyn w dzungli Rano wstali cudownie uzdrowieni. Maciek w pospiechu zapelnil kilka stron swojego pamietnika z podrozy, zapewne opisujac jak udalo mu sie pokonac krwiozercze, dzikie i jadowite bestie czyhajace na niego w amazonskiej dzungli, a potem zwinelismy oboz i ruszylismy w droge. Zupa z ziemniakow i nog Macka tez sie nie zmarnowala. Zjedlismy ja na sniadanie. 103 /!' scu ki ' di-. Sl! dn r a! -: 7 i I... W zielonym piekle moze isc go szukac? Jasne, ze trzeba go szukac, ale nie wiadomo nawet, ktora sciezka poszedl. -Wiadomo - powiedzial jeden z szamanow. - Spotkalismy sie przy strumieniu. Zapytal jak dojsc na szczyt gory, pokazalem, ze tam, hen, na przelaj trzeba isc, ale zeby nie szedl sam, bo latwo zabladzi. -A on poszedl? - domyslilam sie. -Poszedl. Trzeba bylo ruszac jego sladem. "Nigdy wiecej - pomyslalam sobie - nigdy wiecej nie zabiore do dzungli amatora-podroznika". Zacisnelam zeby, chwycilam za latarke i zaczelam isc. Nagle z ciemnosci wylonil sie Indiana Jones we wlasnej osobie. Brudny, podrapany, zmeczony i mokry, ale szczesliwy. -Byles na samej gorze? - zapytalam. Maciek zdjal z szyi aparat fotograficzny, wrzucil go do hamaka i zaczal mowic podnieconym glosem: -Poszedlem sciezka na prawo od strumienia, ide, ide, a ta sciezka nie prowadzi do gory, tylko wije sie zakolami przez krzaki. Spotkalem jakichs Indian, pytam jak dojsc na szczyt, pokazuje do gory i pytam:,JDonde, donde?" 6, a oni mi pokazali na wprost, na przelaj przez zarosla. -Poszedles na przelaj? - pytam z niedowierzaniem. -Poszedlem - przytaknal z duma. Mowilam mu wczesniej, ze dzungla jest grozna, ze moze zabic jesli zechce i nie wolno jej lekcewazyc, bo dzungla z yj e. Smial sie, pewnie myslal, ze chce mu zepsuc przyjemnosc wedrowki. Ale wejsc do dzungli to tak jak isc przez osniezone Himalaje - nie wiadomo skad spadnie lawina albo pojawi sie Yeti. To tak, jak wedrowac po dnie oceanu - kto wie gdzie spia rekiny, a gdzie czai sie drapiezna raja. Dzungla to odrebna planeta i kto sie na niej nie urodzil i nie wychowal, ten nie jest w stanie rozpoznac smiertelnego niebezpieczenstwa ani sie przed nim obronic. 6 Dondei (hiszp.) - gdzie? 105 Blondynka wsrod lowcow teczy-Wiec poszedles na przelaj? -Poszedlem! Najpierw bylo latwo, bo rosliny rosly nisko i caly czas widzialem wioske w dole. Potem zrobilo sie trudniej -galezie i liany byly tak splatane, ze musialem sie przez nie po prostu przedzierac. Ale pomyslalem: "Pokonam cie, dzunglo", i szedlem dalej do gory. Zarosla sie skonczyly, zaczely sie skaly. Wspinalem sie przez pol godziny, slizgajac sie na spadajacych kamieniach, spocony, zgrzany, zdyszany, ale szedlem dalej, znowu na przelaj przez dzungle, na oslep, bo stracilem z oczu wioske i wlasciwie nic nie bylo widac dookola, tylko gesty las. Nie wiedzialem, po ktorej stronie goryjestem ani dokad isc. Nagle zrobilo sie ciemno i cicho. Pomyslalem, ze do szczytu i tak jest jeszcze bardzo daleko, wiec nie zdaze tam dojsc i rozejrzalem sie za droga powrotna. Dookola gesty las i kompletna cisza, nawet ptak nie zacwierkal, nawet muchy gdzies sie pochowaly. Zaczalem isc z powrotem - tam, skad mi sie wydawalo, ze przyszedlem. Przedzieralem sie przez gestwine, szarpany przez ciernie i lepkie pnacza, ale caly czas do przodu. Az nagle zaczelo lac. Deszcz tak mnie walil po glowie, ramionach i plecach, ze myslalem, ze to grad i ze dostane od tego siniakow. Nie moglem isc dalej - schowalem sie pod drzewem i czekalem az ulewa minie. I wtedy zaczalem sie bac. Nie bylo zadnej sciezki, nie bylo slonca, po ktorym moglbym sie zorientowac dokad isc, zgubilem tez gdzies zbocze gory, z ktorego widzialem wioske. Siedzialem pod drzewem mokry, szczekajac zebami z zimna, nie wiadomo jak daleko od obozu. Balem sie, ale postanowilem sprobowac. Zaczalem sie przedzierac przez krzaki jak najszybciej, panicznie, zeby przynajmniej wydostac sie z tego konkretnego miejsca. Bylem glodny, przypomnial mi sie Raymond Maufrais7, ktory zginal z glodu 7 Raymond Maufrais to francuski dziennikarz, ktory w lipcu 1949 roku postanowil wyruszyc do dzungli Gujany Francuskiej, zeby odnalezc tam Indian z plemienia Tumuc. Nie mial wystarczajacego przygotowania do prowadzenia takiej ekspedycji. Brakowalo mu wszystkiego - funduszy, jedzenia i wiedzy. Dreczony upalem, glodem, strachem i natretnymi stadami owadow zywiacych sie ludzka krwia pewnego dnia wyruszyl w dzungle, porzucajac resztke swojego skromnego ekwipunku. Odnaleziono tylko jego dziennik, w ktorym opisywal kolejne dni wedrowki. On sam przepadl na zawsze. 106 W zielonym pieklew srodku dzungli, nie zalezalo mi juz na niczym oprocz odnalezienia drogi powrotnej. Bieglem przerazony przez jakis czas, zaczepiajac o kolce, potykajac sie o korzenie, deszcz przestal padac, az nagle - stanalem przed jakimis krzakami, rozsunalem je - i - to byl najpiekniejszy widok na swiecie - zobaczylem w dole wioske. "Zwyciestwo! - zawolalem - Zwyciestwo! Zwyciezylem dzungle i znalazlem wlasciwa droge!...". Indiana Jones byl z siebie bardzo dumny. Nawet sie jeszcze nie przebral i nie zjadl, tak bardzo chcial opowiedziec o swoim zwyciestwie i pokonaniu dzungli. -To nieprawda - powiedzialam. - To dzungla zlitowala sie nad toba i pozwolila ci wrocic. Najpierw cie ostrzegala, zebys nie szedl dalej, zabrala ci sciezke, a ty lazles przez zarosla i krzaki. Potem postawila ci na drodze skaly, potem zeslala deszcz, a ty ciagle w swojej pyszalkowatosci szedles tam, gdzie nikt cie nie chcial. Az w koncu zrozumiales, ze droga zostala przed toba ukryta i przerazony chciales tylko bezpiecznie wrocic do obozu. Dostales nauczke, ale dzungla pozwolila ci wrocic. To ona pokazala ci te wioske na dole. Indiana Jones otrzepal piorka, zadarl nos i zawolal: -Pokonalem dzungle, zwyciezylem! -Dzungla cie uratowala - powiedzial jeden z Indian. - Podziekuj jej. Wieczorem skonczyl sie cukier. W Wenezueli cukier sprzedaje sie w kilogramowych foliowych torebkach. Po otwarciu najlepiej byloby go przesypac do sloika, ale kto w dzungli mialby ochote dodatkowo dzwigac szklo? Odradzalam zabieranie cukru, bo z doswiadczenia wiem, ze po jednym dniu robi sie z niego wilgotna, lepka masa pelna robactwa. Ale okazalo sie, ze Maciek pije tylko kawe z cukrem. Przy pierwszej kolacji zrobil w torebce mala dziurke, poslodzil sobie wszystko, lacznie z gulaszem, a potem zacisnal torebke gumka. Rano cukier byl mokry, pelen czerwonych mrowek i much, ale z miesem czy bez, pozostal slodki i krzepil. 107 Blondynka wsrod lowcow teczyWieczorem Maciek z Pawlem wyskrobali lyzka ostatnie krysztalki cukru. Siedzieli bez humoru nad kubkami sladowo slodkiej kawy, gdy Indiana Jones powiedzial z usmiechem: -Mozna by jeszcze te torebke wylizac. Rozesmielismy sie. Rozdarta folia lezala na kupce smieci otoczona rojem czarnych, glosno bzyczacych, gzowatych much. Trzymalam w plecaku jeszcze troche truskawkowych wafli i paczke cukierkow, bo studenci mieli nieustanny i dotkliwy apetyt na slodycze. Dzem skonczyl sie juz dawno temu, podobnie jak suchary i okragle ciastka z waniliowym kremem. Cukier wyraznie dodawal im sily i poprawial nastroj. Indiana Jones usiadl blisko ogniska. Po chwili przysunal sie jeszcze bardziej, jak gdyby nigdy nic, patrzac obojetnym wzrokiem przed siebie. Ja siedzialam naprzeciwko, cieszac sie rzadka chwila milczenia. Nagle Maciek wykonal jeszcze jeden krotki skok, odstawil kawe, po czym szybkim ruchem swojego dlugiego, chudego, pajeczego ramienia zlapal torebke po cukrze i przytulil ja sobie do ust. Muchy wzbily sie w powietrze z zaskoczonym bzycze-niem. Mrowki gdyby mogly, tez by sie wzbily, ale bez skrzydelek pozostaly na ziemi, tylko szczeki opadly im ze zdumienia. Maciek rozlozyl sobie folie na dloni, odmuchal z kurzu, kawalkow traw i lisci, a potem zaczal ja pomalu, uwaznie wylizywac. Cukier okazal sie wazniejszy od muszych odchodow, martwych mrowek, farby drukarskiej, piasku i zarazkow, ktore zlizal z folii razem z nim. Indiana Jones jakby sie nieco ozywil. Wyjatkowo nie narzekal, ze dostal za malo jedzenia, ale zajawszy wygodna pozycje w poblizu ognia, opowiedzial nam historie jednej ze swoich narzeczonych imieniem Ania. Poznali sie nad morzem i zakochali. Ale ona mieszkala na poludniu Polski, a on w Warszawie, wiec znajomosc jakos sie nie rozwijala. Po kilku latach spotkali sie na przyjeciu u wspolnych znajomych i stara milosc rozkwitla tak 108 ?-oo ' Blondynka wsrod lowcow teczy Zwinelam sie na dnie czolna w ciasny klebek. Zakrylam rekami uszy. Zacisnelam oczy. Podwinelam kolana pod brode. Cala sila woli staralam sie nic czuc zimna, dreszczy i zlosci. Wyobrazalam sobie sloneczna plaze na Karaibach ze zlotym piaskiem i szmaragdowym, cieplym morzem, w ktorym plywaja ryby o fantastycznych ksztaltach i kolorach. Pomoglo. Tak skutecznie, ze kiedy w koncu udalo mi sie wypatrzec wsrod podwodnych skal w wyobrazni zolta lodz podwodna, nagle zdalam sobie sprawe z tego, ze w prawdziwym swiecie zapadla cisza. Wystawilam glowe ponad burte i poczulam sie jak na starej fotografii. Cala rzeka przybrala kolor sepii. Brazowa byla woda. brazowy byl deszcz, brazowe byty krzaki na brzegu. Wygladaly tak, jakby tropikalna ulewa wyplukala z nich wszystkie inne barwy. Szalenstwo minelo. Deszcz walil o rzeke spokojnymi strugami, wiatr poszedl na drzewa odpoczywac, wrocilo swiatlo. Orinoko zaczynalo pomalu odzywac. Otrzasnelam sie z resztek dachu przyklejonych do moich plecow. W czolnie bylo kilkadziesiat centymetrow wody. Bagaze na szczescie zostaly umieszczone na drewnianym ruszcie, co je do pewnego stopnia uchronilo przed podmyciem. Sprzet przetrwal bezpiecznie w wodoodpornych pojemnikach. Lodz wedlug moich pobieznych ogledzin nadawala sie do dalszej drogi. Gorzej bylo ze mna: przemoknieta do nitki i zmarznieta. Najbardziej zastanawiajaca sprawa bylo jednak znikniecie moich przewodnikow. Nigdy wczesniej nie opuscili mnie w niebezpieczenstwie: czy to w przypadku kapieli wsrod piranii, czy jadowitego weza. ktorego nad ranem znalezlismy wtulonego w moje ramiona, czy stada skorpionow wysypujacego sie z torby na smieci, czy rozzloszczonych czarnych pszczol, ktore bez szczegolnego powodu rzucily sie do ataku. Zawsze byli w poblizu i zawsze mieli pod reka maczete albo tuk. ktorymi potrafili mnie obronic. Co sie z nimi moglo stac?... Gdzie ich szukac? Jak odnalezc ich slady w ziemi swiezo posiekanej gwaltownym deszczem i przewianej huraganowym wiatrem?... 114 calej swo]C| powierzchni gladka skore wiedza, ze nadeszla pora kolacji. iwe czy piranie juz Siedzialam wewnatrz rozpedzonego czolna o burtach przegnilych i popekanych, w ktorym - oprocz mnie - plynela takze gora bagazy i zapasow zywnosci zanurzonych w polmetrowej sadzawce deszczowki. Sztuke obslugiwania indianskiej lodzi opanowalam juz dawno, ale teraz nie na wiele mogla mi sie przydac. Wiosla znikly. Silnika nie umialam uruchomic. Wzburzona rzeka rwala przed siebie jak kon do stajni. |edvnc. co moglam zrobic, to trzymac sie obiema rekami burty i 1110- 15 Blondynka wsrod lowcow leczydlic. zeby po pierwsze burta nie pekla, a po drugie, zeby czolno nie wpadlo na]akas przeszkode. Nie przyszlo mi do glowy, ze wtedv splynelabym az do Oceanu Atlantyckiego, co akurat nie bylo moim celem, poniewaz zamierzalam kontynuowac podroz w dokladnie przeciwnym kierunku, czyli w strone Brazylii. Los jednak zadbal o moje plany. Nagle zobaczylam niedaleko przed soba zwalone drzewo. Lezalo w poprzek rzeki. Nawet gdybym miala wioslo, me udaloby mi sie go wyminac. Poczulam sie jak jezdziec na byku, ktory wie, ze nie wytrzyma na nim ani sekundy dluzej, bo rozwscieczona bestia wlasnie wybija sie w powietrze, zeby spasc na grzbiet. Zdazylam jeszcze sie zastanowic czv lepiej bedzie zanurkowac na spotkanie piranii glowa do przodu, czy tez nogami, po czym czolno calym swoim rozpedem wyrznelo w pien. porwalo go ze soba. wykrecilo sie o sto osiemdziesiat stopni i wbilo rufa w zwisajace nad woda korzenie innego drzewa. Kiedy leje wielki deszcz, wezbrana rzeka nabiera szybkosci i podmywa brzegi, wyplukujac z nich ziemie. Mniejsze rosliny od razu daja sie porwac pradowi. Niektore drzewa traca grunt i upadaja, ale najwieksze i najsilniejsze maja tak szeroki system korzeni, ze nawet kiedy pedzaca woda wyplucze spomiedzy nich ziemie, drzewo stoi dalej. W takie wlasnie odsloniete korzenie wbila sie moja lodka. Mialy z poltora metra dlugosci, byly czarne od szlamu i oslizgle. Wygla- Lowca teczy znad Orinoko machajac z przerazeniem nozkami. Gdy tylko trafialy znow na staly grunt, kurczowo sie w niego wczepialy, a najblizszym stalym podlozem bylam ja, a scislej mowiac: moja glowa i ramiona. Po chwili siedzialam wiec w zywej czapce, ktora z wyraznym niepokojem usilowala odnalezc droge powrotna do domu. Z amazonskimi owadami nie raz mialam juz przyjemnosc podobnych bezposrednich spotkan. Najdziwniejsze jest to, ze choc zadna ze stron do nich nie dazyla, zdarzaly sie one az nazbyt czesto. Na przyklad zaledwie poprzedniego dnia przechodzac przez zwalony pien, podparlam sie reka, ktora natychmiast zostala wciagnieta do srodka calkowicie sprochnialego drzewa, zamieszkanego przez biale, tluste, spasione larwy. Dzungla amazonska to krolestwo owadow. Maja tu idealne warunki, zeby dorastac do rozmiarow nie spotykanych nigdzie indziej na Ziemi. Widzialam karaluchy wielkie jak zajace i zajace wielkie jak krowy. Mrowki byly wieksze od mojego kciuka. Jedna z nich wlasnie zagladala mi do oka. Otrzasnelam sie i pochylilam glowe. Z wlosow z grzechotaniem pancerzy wypadly mi trzy rohatynce z bojowo nastroszonymi czulkami. Mrowka odbiegla pod lawke. Chmara innych mniejszych owadow rozpierzchla sie po lodzi. Moglam wreszcie w miare spokojnie rozejrzec sie wokol siebie, ocenic sytuacje i probowac sie uwolnic. Czolno sila rozpedu wbilo sie w malenka zatoczke wypelniona calkowicie zwieszajacymi sie korzeniami drzewa. Dookola stala czarna, blotnista, nieruchoma woda. Nawet nie probowalam zgadywac co moglo sie w niej kryc. Odrzucilam od razu mozliwosc zeskoczenia z lodzi i doplyniecia do brzegu sila wlasnych miesni. Musialam wyplatac czolno spomiedzy spowijajacych je korzeni i wypchnac znow na rzeke, starajac sie nie dac porwac wzburzonemu nurtowi. Zaparlam sie mocno nogami i chwycilam za pnacza. Byly mokre, sliskie i twarde. I ani drgnely. Mialo to swoja dobra 117 1?* I !...( SI |?bt Ilia 11 m l,. P' w ni Pi. na) nu zmi wt.i Blondynka wsrod lowcow leczy Stalam naprzeciwko uzbrojonego Indianina, ktory byl z jakiegos powodu wyraznie niezadowolony i mialam dziwne przeczucie, ze tym powodem jestem ja. Nigdy wczesniej sie nic spotkalismy, chociaz im dluzej na mnie patrzyl, tym bardziej wydawal mi sie znajomy. Obserwowal mnie z namyslem ljakby z pewnym zaskoczeniem. Patrzylam mu prosto w oczy. A potem odwrocil sie i popatrzyl w kierunku, w ktorym ja bylam zwrocona twarza. Na niebie wciaz wisiala podwojna tecza. Indianin znow sie odezwal, ale zupelnie innym glosem. Wydal cierpliwym tonem kilka polecen, po czym cofnal sie do chaty Eloy chwycil mnie za ramie i czym predzej, bez slowa wyjasnienia, pociagnal za soba w dol skarpy Zapako-- alismy sie do czul na i odplynelismy. Rzeka uspokoila sie na DODATEK SPECJALNY Wszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananach,ale nie wiedzieliscie, ze mozna o to zapytac Gdyby Mickiewicz nie mieszkal na Litwie, ale w Ameryce Poludniowej, pisalby poematy na temat bananow. Przez wiele lat zylam w Polsce w przekonaniu, ze banan to podluzny owoc higienicznie zapakowany w zolta skorke. Kiedys banany mozna bylo kupic tylko przed swietami Bozego Narodzenia, teraz sa dostepne w kazdym polskim sklepie i supermarkecie. Nadal jednak pozostaly w smaku tak samo slodkawe i lekko mdle. Kiedy po raz pierwszy sprobowalam prawdziwych amerykanskich bananow - a bylo to kilkanascie lat temu w Hondurasie - az krzyknelam z zachwytu. W glowie mi zawirowalo, wskoczylam na pien zwalonej palmy, wyrzucilam rece w powietrze i krzyknelam pierwsza rzecz, jaka mi przyszla do glowy: 121 Blondynka wsrod lowcow teczy-Sluchaj dzieweczko, ona nie slucha, zar z rozgrzanego jej brzucha bucha!... Wlasciciel plantacji spojrzal na mnie z uznaniem. Nie rozumial wprawdzie ani slowa z tego, co mowilam, bo recytowalam po polsku, ale widac dostrzegl rozpierajaca mnie radosc i sprawilo mu to przyjemnosc. A ja wciaz w ustach czulam smak czegos niesamowitego, pysznego, zaskakujacego i pomyslalam, ze gdybym nigdy nie wyjechala z Polski, to do dzisiaj uwazalabym banany za owoce calkowicie nudne i nieprzebojowe. Jak bogaty, ciekawy i zdumiewajaco smaczny jest swiat, kiedy dotknie sie go wlasna reka! Co myslalabym o Litwie, gdybym znala ja z wlasnego doswiadczenia, a nie z poematu Adama Mickiewicza? Co Mickiewicz pisalby o bananach, gdyby dane mu bylo choc raz je skosztowac?... "Gdy cie nie widze, nie wzdycham, nie placze, nie trace zmyslow, kiedy cie zobacze...". To wiersz o Ameryce Poludniowej. Wsparlam sie na palmie, nabralam powietrza i zaspiewalam na melodie Marka Grechuty: -Kedy cie nie widze, nie wzdycham, nie placze, nie trace zmyslow, kiedy cie zobacze, jednakze gdy cie dlugo nie ogladam, czegos mi braknie, czegos widziec zadam, wiec teskniac sobie zadaje pytanie - czy to milosc? Czy to jest kochanie?... Bananie?... Trzymalam w reku banany swiezo zerwane z drzewa, rozgrzane od slonca, zolte i pachnace tak intensywnie, ze az kolana sie pode mna ugiely. Pod moim przewodnikiem tez. Krzyknal z radosci, scisnal mnie z calej sily za ramie i znieruchomial. Po dosc dlugiej chwili, kiedy uznalam, ze mam dosyc patrzenia i milo byloby przejsc do rzeczy, czyli do dalszej konsumpcji, spojrzalam na Juana i tez zastyglam w bezruchu. Wyraz jego twarzy byl bardzo daleki od szczescia. Wrzask, ktory wydal z siebie na widok bananow, z cala pewnoscia nie byl okrzykiem radosci. Blizej mu bylo raczej do przerazenia. Na glowie Juana siedzial pajak. Uscisle: to byl pajak poludniowoamerykanski, gdzie wilgotny i goracy klimat sprzyja niebywalemu rozrostowi wszel- 122 Wszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananachkich organizmow i gdzie pajaki osiagaja rozmiary sporego kapelusza. Osobnik takiego wlasnie rodzaju siedzial na glowie Juana. Byl czarny, kosmaty, mial osiem wlochatych nog i zlosliwy wyraz pyska. Pajak ptasznik, ktory byc moze nie dostrzegl, ze moj przewodnik nie posiada skrzydel, nie jest ptakiem i nie nadaje sie do zjedzenia. Bananowce sa ulubionym miejscem czatowania niektorych jadowitych pajakow i wezy. Jak mu wyjasnic, ze spozycie mojego przewodnika nikomu nie wyjdzie na dobre? Chwilowo wszyscy troje zastyglismy w oczekiwaniu. Juan czekal na pomoc. Ja czekalam na dalszy rozwoj wydarzen. Na co czekal pajak - nie wiem, ale wykazywal ogromna cierpliwosc. Zdecydowanie wieksza niz moja. Po dziesieciu minutach, kiedy poczulam, ze mrowki bezkarnie organizuja sobie wyscigi wewnatrz moich spodni, postanowilam przystapic do dzialania. Juan bal sie nawet szepnac, zeby pajak nie poczul ruchu i nie zaatakowal. Wybralam wariant najprostszy z mozliwych: zamachnelam sie i uderzylam. Pajak dlugo lecial, machajac nogami, a potem znikl w trawie. A my moglismy spokojnie zajac sie bananami. Byly pyszne. To, co w Polsce znamy jako owoc dosc nudny, mdly i zawsze taki sam, w Ameryce Lacinskiej ciagle sie zmienia: niektore banany sa grube i krotkie, inne dlugie i smukle, jedne sa slodkie, drugie soczyste, trzecie znowu smakuja jak truskawki. Wszystkie sa jednak szanowane w kuchni latynoskiej i wykorzystywane na rozne sposoby. Czerwony Czerwone banany zobaczylam po raz pierwszy w malej wiosce w Gujanie Brytyjskiej. Wisialy w chacie pod dachem z lisci palmowych, ale poniewaz nikt mnie nimi nie czestowal, zajelam sie wlasnymi zapasami, skladajacymi sie prawie wylacznie z krakersow i surowej marchwi. Konczylam wlasnie obierac pierwsza marchewke, rzucajac od czasu do czasu te- 123 Blondynka wsrod lowcow teczyskne spojrzenia na kisc bananow, kiedy do chaty wszedl przywodca wioski. Dopiero wtedy zauwazylam, ze przez okna i szpary miedzy kawalkami kory palmowej, z ktorej zbudowano sciany, przygladaja mi sie dziesiatki czarnych jak wegiel oczu. Indianin podszedl do mnie i gestem zazadal, zebym oddala mu marchew. Tak zrobilam. Od razu do chaty wbiegli pozostali Indianie, zaczeli wachac poczciwa marchewke z najwiekszym zdumieniem na twarzach, lizac ja, skrobac paznokciami, potrzasac, przykladac do ucha, nosa i innych czesci ciala. Nigdy w zyciu wczesniej nie widzieli marchwi!... Od razu oddalam im caly moj zapas - w zamian za fantastyczne, dojrzale, slodkie i aromatyczne czerwone banany. Zielony Zielone banany to owoce, ktore traktuje sie jak warzywa. Nie mozna ich jesc na surowo. Ja raz sprobowalam. Po czterech dniach wedrowki przez gory porosniete dzungla, dotarlismy do wioski indianskiej, w ktorej poczestowano nas bananami. Bylam glodna i zmeczona, przez kilka ostatnich dni zywilismy sie wylacznie gotowanym ryzem i konserwami, marzylam o czyms swiezym i surowym. Najadlam sie zielonych bananow - troche zdziwiona, ze w smaku tak bardzo przypominaja surowe ziemniaki. Nastepny dzien spedzilam chora w hamaku. Ale zielone banany - zwane platanos - sa pyszne, kiedy sie wie co z nimi zrobic. Indianie przygotowuja je na wiele roznych sposobow: pieka w lupinach nad ogniskiem, gotuja w wodzie, smaza i grilluja. W wielu panstwach Ameryki Poludniowej bardzo czesto do obiadu - obok ryzu, manioku, miesa i salatki - dodawany jest smazony albo pieczony kawalek zielonego banana. Bardzo dojrzale banany warzywne robia sie zolte i wtedy nie nazywaja sie platanos, ale maduros (czyli doslownie "dojrzale"). Opieczone lekko na grillu smakuja jak gorace ciasto bananowe! 124 JB*** mWszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananach Zolty Najbardziej niezwykly wsrod zoltych bananow jest auatro filo, czyli banan czterokatny. Ma w przekroju trapezowaty ksztalt, pachnie jak jablko, a smakuje jak szarlotka z bananami. Zolte sa takze banany w rozmiarze kieszonkowym. W pierwszej chwili myslalam, ze to niedojrzale odrzuty z jakiejs plantacji. Zastanawiajace jednak bylo to, ze kosztowaly wiecej niz zwykle banany i nie lezaly pod stoiskiem, ale na samym jego srodku. Mialy wielkosc ludzkiego palca, cienka skorke, a w srodku!... To bylo najwieksze zaskoczenie. Kieszonkowe banany maja wyjatkowo wyrazny i rzeski, lekko kwaskowaty smak. Nazywa sie je manzana, czyli bananami jablkowymi. Jak maja sie do tego polskie banany? Pamietam jak w trudnych czasach mojej Mamie udawalo sie zdobyc trzy, cztery sztuki, ktore z czcia kladlismy na honorowym miejscu na stole, zeby najpierw nimi nasycic oczy. Potem, kiedy banany mozna bylo zwyczajnie kupic w kazdym sklepie, pomyslalam, ze osiagnelismyjuz szczyt szczescia. Teraz wiem, ze ten "szczyt" przyplywa do Polski zielony, zapakowany w plastikowe folie i zakonserwowany chemicznie. Jest jak mandarynka z puszki w porownaniu ze swieza mandarynka zerwana z drzewa. I wciaz nam sie wydaje, ze banan to tylko zolty, nudny, mdly owoc higienicznie zapakowany we wlasna skorke. Tak nie jest!... Pierwszy banan swiata nazywal sie Musa Paradisiaca, czyli banan rajski i przeszedl do historii, poniewaz to wlasnie nim waz kusil Adama i Ewe8. Niedlugo potem kilka dobrych slow o bananie napisano w indyjskich eposach Mahabharata i Rama- 8 Taka oficjalna wersja opowiesci o rajskim ogrodzie obowiazuje do dzis na Sri Lance. 125 Blondynka wsrod lowcow teczyJana. Znany podroznik Krzysztof Banan wyruszyl ze swojej rodzinnej Malezji na podboj reszty swiata i dotarl do pozostalych regionow Azji, do Indii i Afryki, zanim jeszcze jego rownie slynny imiennik Krzysztof Kolumb wpadl na pomysl zorganizowania swojej slynnej wyprawy do Ameryki. Banany z przyjemnoscia jadl Aleksander Macedonski9. Dla Zygmunta Freuda banany byly ulubiona pomoca naukowa, dzieki ktorej tlumaczyl znaczenie dziwnych snow dam z towarzystwa. Adam Bahdaj stawial na Tolka Banana. Elvis Presley wynalazl kanapki z bananem i maslem orzechowym. Inkowie -mumie z bananow. Francuzi - banany z grilla. Hawajczycy -chleb bananowy. Latynosi - wino z bananow. Wspomne jeszcze, ze Amerykanie robia banany wybuchowe z rumem, a Indianie dodaja banany do zupy z nieboszczyka. Znam szescdziesiat trzy rodzaje bananow. Niektore nosza wiele mowiace nazwy: Afrykanski Rog Nosorozca - banan typu warzywnego, ktorego owoc dorasta do pol metra dlugosci i wazy poltora kilograma. Karlowate i Wysokie Orinoko - zwane tez burro, czyli "osle banany". Rosna glownie w dorzeczu Orinoko w Ameryce Poludniowej. Zloty Palec (Goldfinger) - szybko rosnacy banan, ktorego owoce maja lekko kwaskowaty, orzezwiajacy smak. Lody Smietankowe - banany o barwie niebieskawo-zie-lonkawej z zewnatrz, biale w srodku. Maja delikatny kremowy, smietankowy smak. Palec Malpy - banany dlugie, cienkie i zakrzywione, ktore rosna w duzych pekach wygladajacych jak rozcapierzone malpie rece. Przerazajace w nocy. Banan Modlitewny - dojrzewajace banany sa lekko zrosniete ze soba, przez co kazda kisc wyglada jak rece zlozone 9 Za jego czasow w Atenach banany nazywano "pala". 126 Wszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananachdo modlitwy albo jak rekawica do baseballa. Dopiero kiedy beda calkowicie dojrzale mozna je delikatnie rozdzielic. Maja smak lekko waniliowy! Super Krasnoludek - dorosle drzewo tej odmiany dorasta do niecalego metra wysokosci i rodzi tylko jedna kisc zoltych bananow o delikatnym smaku. Sumatrzanska Krew- banan niejadalny ktorego drzewo ma zielono-brazowe liscie i malenkie owoce o brazowych nasionach. Banany na swiecie jada sie na sniadanie, obiad i kolacje. Mozna z nich zrobic ciasto, wino, zapiekanke, sos, koktajl alkoholowy, farsz do pieczeni, potrawke, nalesniki, chleb, lody, salatki, pierogi, kanapki, kotlety i przyprawy. Mozna je smazyc, piec, gotowac, suszyc, kandyzowac, dusic, miksowac, grillowac i jesc na surowo. Banany sa zdrowe! Zawieraja duzo potasu, ktory odzywia miesnie i rozum, witamine B6, ktora wprowadza w dobry nastroj i likwiduje stres, witamine i A, weglowodany i cukry proste, troche wapnia i fosforu (na zdrowe zeby i kosci), zelaza (na czerwone cialka krwi), sodu, beta-karotenu (wspomaga system odpornosciowy), tiaminy (zasilaja rozum i serce, koja nerwy), folacyny (na apetyt, spokojny sen i zadowolenie), rybofla-winy (na zdrowe wlosy, skore i paznokcie) oraz niacyny (daja energie, obnizaja poziom cholesterolu). Banan ma prawie zero tluszczu i okolo stu kalorii na sztuke. Wspomaga cialo i umysl. Jest dobrym paliwem na zycie. Najlepsza rzecz, jaka jadlam z bananow - oprocz oczywiscie czerwonych bananow na surowo - to dojrzale banany warzywne upieczone na grillu i podawane z ryba - specjalnosc ekwadorska. Na nastepnych stronach zamieszczam czterdziesci najbardziej odlotowych przepisow kulinarnych z bananow - latwych do zrobienia w naszej szerokosci geograficznej. 127 Kuchnia bananowa...czyli najbardziej odlotowe potrawy z bananow Zupa z bananow To potrawa z samego serca dzungli z pogranicza Wenezueli i Brazylii, gdzie mieszkaja Indianie Yanomami. Plemie to ma zwyczaj zjadania swoich zmarlych, w ten sposob czcza ich pamiec i zachowuja w sobie ich walecznosc. Zmarlego najpierw pali sie na stosie, potem jego zweglone kosci tlucze sie na proszek w wydrazonym pniu drzewa i wsypuje do tykwy. Nastepnie przyrzadza sie zupe z bananow, czyli tningao: obrane ze skorki swieze banany uciera sie z goraca woda az do otrzymania jednolitej, plynnej masy. Nastepnie dorzuca sie do niej popioly zmarlego, miesza i zjada. Kiedy zaproszonych na uczte gosci jest wiecej, dziesiatki litrow zupy wlewa sie do wydrazonego pnia drzewa, ktore stoi na srodku wioski i z niego kazdy moze sie do woli czestowac. Mingao mozna tez jesc bez dodatku prochow zmarlego: taka goraca zupa z samego rana, kiedy w dzungli jest dosc chlodno, smakuje wysmienicie. 128 Kuchnia bananowafeP \sct/vva/K l\?l\l^l 129 Blondynka wsrod lowcow teczyFrytki z banana Wyjatkowo popularna potrawa w dzungli amazonskiej. Indianie specjalnie w tym celu hoduja na malych poletkach kilka bananowcow. Frytki - czyli patacones - robi sie z zielonych bananow warzywnych, tych, ktorych nie mozna jesc na surowo. Do tluszczu wytopionego z malpy wrzucamy pokrojone na plasterki banany i smazymy nad ogniskiem az sie zarumienia. Z braku warzywnych bananow mozna zrobic podobne frytki z bananow owocowych, wedlug podanego nizej przepisu. Chipsy bananowe Banany obrac ze skorki i pokroic w plasterki o grubosci okolo centymetra. Wrzucic je do miski z lodowata woda z dodatkiem soli i kostek lodu. Zostawic na pol godziny. Wyjac z wody i osuszyc papierowym recznikiem. Wrzucac do rozgrzanego oleju i smazyc jak paczki. Osaczyc. Podawac natychmiast. 130 Kuchnia bananowa?\ ^ Blondynka wsrod lowcow teczy Salatka Waldorf Banana -4 plasterki wedzonego boczku pokrojone w cienkie paski -3 jablka pokrojone w drobna kostke -3 banany pokrojone w plasterki >>kilka lyzek majonezu 'kilka lyzek jogurtu naturalnego -2 lyzki soku z cytryny -3 lodygi selera naciowego pokrojone w dosc cienkie plasterki -2 cebule szalotki posiekane >>pol szklanki posiekanych orzechow pecan -sol i pieprz do smaku Boczek podsmazyc na patelni az bedzie chrupiacy i brazowy. Starannie osaczyc. "Wymieszac wszystkie skladniki z wyjatkiem orzechow i boczku. Wstawic do lodowki. Tuz przed podaniem dodac boczek, wymieszac, posypac orzechami. Podawac schlodzona. 132 Kuchnia bananowa\\ W? cUcl $\^ 133 Blondynka wsrod lowcow teczySalatka bananowa z papryka -3 banany -1 duza zielona papryka -4 lyzki oliwy -2 lyzki soku z cytryny>>szczypta soli -salata Banany pokroic w plasterki. Papryke zanurzyc na dwie minuty w gotujacej sie wodzie, wyjac, obrac ze skory i pociac w cienkie paski. Ostudzic. Wymieszac z bananami. Polac oliwa zmieszana z sokiem z cytryny i sola. Podawac na lisciach salaty do potraw miesnych. Mumie z bananow Te potrawe moze sobie wykonac kazdy w wolnym czasie. Banany obieramy ze skorki i kladziemy na sloncu. Po kilku tygodniach slonecznej pogody skurcza sie, zbrazowieja, stwardnieja i beda pelne lepkiej slodyczy. 134 Kuchnia bananowa0\ ^l 135 Blondynka wsrod lowcow teczyCurry bananowe -2 lyzki oleju -1 lyzka czerwonej pasty curry -3 banany pokrojone na grube plasterki -cwiercszklanki soku z limonki -1 cebula pokrojona w talarki -0,5 kg bialego miesa z kurczaka pokrojonego w paski -250 g fasolki szparagowej pocietej na kawalki -l sredni baklazan pokrojony w plastry -pol szklanki wody -1 kostka rosolowa (drobiowa) -1 puszka mleka kokosowego -2 lyzki swiezej bazylii -0,5 kg ugotowanego ryzu Rozgrzac olej na patelni, dodac polowe pasty curry i polowe bananow, podsmazyc, zdjac z patelni i polac sokiem z limonki. W dosc glebokim rondlu podsmazyc cebule wraz z pozostala czescia pasty curry. Gdy cebula bedzie szklista, dodac kurczaka i usmazyc go na zloto. Nastepnie dodac fasolke szparagowa, baklazana, wode i rozgnieciona kostke rosolowa. Dusic na malym ogniu bez przykrycia przez pietnascie minut. Wlac mleko kokosowe i trzymac na malym ogniu az potrawa zgestnieje. Na koncu dodac mase bananowa z patelni i pozostale banany w plastrach, doprowadzic do wrzenia. Posypac posiekana bazylia i podawac z ryzem. 136 Kuchnia bananowaDCtAACUA \(0\4/VU?ko 137 Blondynka wsrod lowcow teczyNadzienie bananowe do kurczaka albo indyka -4 banany -pol drobno posiekanej cebuli -1 drobno posiekana zielona papryka -3 lyzki drobno posiekanej naci z pietruszki -4 plasterki drobno posiekanego bekonu -szklanka bulki tartej -szczypta tymianku -1 jajko -i lyzeczka soli Banany bardzo dokladnie zmiazdzyc widelcem na gladkie puree. Mozna je przetrzec przez sito. Dodac pozostale skladniki i starannie je wymieszac. Napelnic farszem kurczaka albo indyka i upiec. 138 Kuchnia bananowa.! ?^S 139 Blondynka wsrod lowcow teczySos bananowy do kaczki albo wieprzowiny -2 jablka -4 banany >>pol szklanki wody -1 maly kawalek kory cynamonowca *3 lyzki cukru Jablka i banany obrac ze skorki, pokroic w male kawalki, wlozyc do garnka. Zalac woda, dodac cynamon i gotowac. Gdy owoce beda miekkie, wyjac cynamon, a sos przetrzec przez sito. Dodac cukier, wymieszac. Banan faszerowany W Kolumbii to danie nazywa sie matrimonio, czyli "malzenstwo": do nacietego banana wklada sie podluzne kawalki sera. Potrzebne beda: duzy banan, slony bialy ser10. Banana obieramy ze skorki i nacinamy 'wzdluz, tak zeby pozostal w jednym kawalku. Do otworu wkladamy podluzny plaster sera i pieczemy w piekarniku az banan zrobi sie lepki i brazowy. Brzmi to wszystko moze niezbyt zachecajaco, ale jest bardzo smaczne. 10 W oryginale jest to tzw. queso lianem - produkowany w Wenezueli i Kolumbii twardy, bialy ser, ktory mozna kroic w plastry. Z serow europejskich najblizsza jest mu grecka feta, ale nie ta podrabiana o konsystencji pasty, tylko ta prawdziwa, lekko slona i twarda. 140 Kuchnia bananowa JL * # # ??/\^^l?9 141 Blondynka wsrod lowcow leczyKanapka Elvisa Presleya I Hhis PreslcY odzywial sie bardzo niezdrowo i pewnie w ten sposob usilowal zagluszyc wszelkie glosy rozsadku (takze wlasne) dotyczace kierunku, jaki obrala w pozniejszych Litach jego kariera. Podczas odbywania sluzby wojskowej w Niemczech czul sie bardzo samotny. Jadl za dwoch. O szoste] podawano solidna goraca kolacje. O dziewiatej EIyis znow bvl glodny. Szedl do kuchni i kazal sobie przygotowac swoje ulubione kanapki: -kilka dojrzalych bananow -niaslo orzechowe -kilka kromek bialego to?towcyo elileba Banany obrac, pokroic na plasterki i ugniesc na gladka mase z dowolna iloscia masla orzechowego. Posmarowac masa dosc grubo kilka kromek chleba, przybyc nastepnymi kromkami i zapiec w opiekaczu. EIyis zjada! zwykle czten' lub piec takich kanapek. 142 Kuchnia bananowaCWobru 143 Blondynka wsrod lowcow teczyKanapka Efoisa Presleya II -3 lyzki masla orzechowego -2 kromki bialego testowego chleba -1 banan rozgnieciony widelcem -2 lyzki margaryny Banana wymieszac z maslem orzechowym. Opiec lekko chleb. Posmarowac masa bananowa, zlozyc kromki w kanapke i podsmazyc na roztopionej margarynie na patelni. Babeczki bananowe Efoisa Presleya -0,5 kg bananow rozgniecionych widelcem -pol szklanki miodu -10-12 lyzek masla orzechowego -5 lyzek mleka -2 szklanki maki -2 lyzeczki proszku do pieczenia -1 lyzeczka soli -aromat waniliowy Wymieszac wszystkie mokre skladniki. Osobno wymieszac suche skladniki. Dodawac stopniowo suche skladniki do mokrych, mieszajac do momentu, gdy masa bedzie wilgotna. Wkladac lyzka do foremek, piec w temperaturze 180?C przez 20 minut. 144 Kuchnia bananowat bfl/vui/w 145 Blondynka wsrod lowcow teczyKremowa zupa bananowa -3 szklanki niezbyt dojrzalych bananow przetartych przez sito -litr rosolu drobiowego -1 seler -pol cebuli -1 marchewka -1 listek laurowy -5 ziaren czarnego pieprzu -5 ziaren ziela angielskiego -troche soli -5 lyzek maki -5 lyzek masla -szklanka smietany Pulpe bananowa gotowac w rosole z warzywami i przyprawami przez okolo pol godziny az zgestnieje. Z maki i masla zrobic zasmazke. Dodac do zupy. Tuz przed podaniem dodac smietane. Podawac z plasterkiem cytryny. 146 Kuchnia bananowa 147 Blondynka wsrod lowcow teczyWino z bananow Wino z bananow pilam raz w Wenezueli, choc na poczatku trudno mi bylo uwierzyc, ze ta brunatna, slodkawa i procentowo dosc mocna ciecz zostala zrobiona na bazie bananow. Zaskakujaco smaczne. Po kilku latach poszukiwan wreszcie udalo mi sie zdobyc oryginalny przepis: -2 kg bananow -1 cytryna -1 pomarancza -1,5 kg cukru -1 litr wody -125 g rodzynek -drozdze Banany obrac i wlozyc do torebki z cienkiej mocnej tkaniny typu muslin razem z pol kilogramem bananowych skorek. Szczelnie zawiazac. Torebke wlozyc do garnka z woda i zagotowac, po czym trzymac na malym gazie jeszcze przez pol godziny. Przygotowac dosc duze naczynie - mnie polecano uzycie glinianego garnka: nasypac na dno cukru, wycisnac sok z cytryny i pomaranczy. Wlac na to goracy plyn bananowy z garnka (razem z torebka). Poczekac az calkowicie ostygnie. Wtedy mocno wycisnac torebke, wyjac i wyrzucic. Przygotowac drozdze zgodnie z opisem na opakowaniu. Dodac do wina i zostawic na tydzien, od czasu do czasu mieszajac. Po tygodniu przelac wino do gasiora, zamknac i zostawic na dwa miesiace. Po uplywie tego czasu dodac posiekane rodzynki. Znow zamknac i odstawic. Po uplywie nastepnych trzech miesiecy wino bananowe mozna juz poprzelewac do butelek. 148 Kuchnia bananowa[49 Blondynka wsrod lowcow teczy Wybuchowy banan rumowy Przepis z Nowego Orleanu. Nie wybucha, ale zdecydowanie zagrzewa do dzialania. -1 duzy, dojrzaly banan, pokrojony w cienkie plasterki -pol szklanki truskawek pokrojonych w cienkie plasterki -4 lyzki mleka (2%) -1 lyzeczka brazowego cukru -pol szklanki bananowego jogurtu -2 lyzki ciemnego rumu -2 lyzki bananowej brandy (wodki) -cwierc lyzeczki startej skorki pomaranczowej Banany i truskawki wlozyc do miski i zamrozic. Nastepnie przelozyc je do miksera, dodac mleko, jogurt, skorke pomaranczowa i cukier. Miksowac na srednich obrotach az masa zgestnieje. Dodac rumu i brandy. Krotko miksowac, podawac w zmrozonych szklankach z dodatkiem czastek truskawek, bananow i listkow miety. 150 Kuchnia bananowa DUMOM ^(? 151 Blondynka wsrod lowcow teczyKoktajl z bananami W Wenezueli i Kolumbii mozna go kupic na bzdym rogu ulicy. Wystepuje w dwoch odmianach: z mlekiem albo z woda. Potrzebne beda: banan, dowolny inny owoc (truskawki, jagody, brzoskwinie, morele, melon, mandarynb, bwalek ananasa), pol szklanki mleb, cukier (jesli ktos lubi). Wykonanie: do miksera wrzucamy obranego banana, garsc innych owocow, zalewamy mlekiem (albo przegotowana woda), dosypujemy cukru, dodajemy kilka kostek lodu i miksujemy az zrobi sie z tego gladka jasna masa. Gotowe do picia. 152 Kuchnia bananowa90 1 LocIa ?? 153 Blondynka wsrod lowcow teczyBanany w syropie Deser brazylijski, ktory wymaga niewielu skladnikow, wiece] cierpliwosci i smuklej talii (do pogrubienia). -5 duzych bananow i niezbyt dojrzalych) -pol litra wody -szklanka cukru -kawalek kory cynamonowca -10 gozdzikow W rondlu rozpuscic cukier w wodzie. Dodac banany obrane ze skorki i pokrojone w krazki, cynamon i gozdziki. Gotowac na malym ogniu przez dwie godziny, od czasu do czasu mieszajac. Najwazniejsze, zeby masa w rondlu caly czas byla wilgotna, dlatego w razie potrzeby mozna dolac jeszcze troche wody. Pod koniec gotowania ban.iny zrobia sie czerwonawe. Ostudzic. Podawac. 154 Kuchnia bananowal (, |^1^^7l 155 Blondynka wsrod lowcow teczySalatka owocowa ... czyli ensalada defrutas, najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek jadlam w Ameryce Poludniowej. Dowolne ilosci swiezych owocow, takich na przyklad jak: banany gruszki arbuzy jablka truskawki melony ananasy mandarynki mango papaja i inne Skladniki mozna dowolnie dodawac lub odejmowac. Owoce obieramy ze skorek i lupinek, kroimy w dosc drobna kostke, mieszamy w duzym naczyniu i zostawiamy na godzine w chlodzie. Bron Boze dodawac czegokolwiek z puszki! W lecie dorzucamy do owocow kostki lodu, zima jemy w temperaturze pokojowej zamiast pigulek z witaminami. 156 Kuchnia bananowa V V? l\ 157 Blondynka wsrod lowcow teczyChleb bananowy po hawajsku -3 banany -pol kostki margaryny -niecala szklanka cukru wymieszanego z cukrem waniliowym -dwa jajka -szklanka maki -lyzeczkaproszku dopieczenia -rodzynki Tluszcz ucieramy z cukrem do bialosci, dodajac pod koniec pokrojone na male kawalki banany. Ucieramy na jednolita mase. Dodajemy jajka i dalej ucieramy. Na koniec dodac make i proszek do pieczenia, wymieszac, dorzucic rodzynki i aromat, przelozyc do podluznej blaszki i piec w srednio nagrzanym piekarniku przez poltorej godziny. Chleb bananowyjest najlepszy tuz po wyjeciu z pieca, kiedy parzy w usta. 158 ???Kuchnia bananowa lzl CWrUe 159 Blondynka wsrod lowcow teczyChleb bananowy ze smietana -1 szklanka cukru -2 lyzki masla -1 rozbeltane jajko -2 banany rozgniecione widelcem -2 lyzki smietany -2 szklanki maki -1 lyzeczka sody -pol lyzeczki proszku do pieczenia -pol lyzeczki soli Utrzec maslo z cukrem. Ucierajac dodawac kolejno: jajko, banany i smietane. Wymieszac make z soda, proszkiem do pieczenia i sola. Dodac do masy. Dobrze wymieszac. Przelac do foremki, piec okolo 50 minut w temperaturze 190?C. 160 Kuchnia bananowa\? l) ll Blondynka wsrod lowcow teczy Karaibski chleb bananowy -niecala szklanka orzechow -cwiercszklanki rodzynek -2 szklanki maki -2 lyzeczki proszku do pieczenia -cwierc lyzeczki oalki muszkatolowej -pol lyzeczki soli -2 duze banany -8 lyzek miekkiego masla -I lyzeczka esencji waniliowej -pol szklanki cukru -1 jajko Orzechy (najlepiej orzechy pecau. ale moga byc tez wloskie) grubo posiekac, wymieszac z rodzynkami i jedna lyzka maki. W osobnej misce wymieszac make. proszek do pieczenia. galke muszkatolowa i sol. Utrzcc maslo z cukrem do bialosci. Dodac jajko i rozgniecione na papke banany. Utrzcc. Dodac orzechy z rodzynkami. Wymieszac. Przelozyc chleb do formy, ozdobic orzechami, piec przez godzine. Podawac cieply. 162 ?Kuchnia bananowa ^a/Y^OM wuX\CaAbt07Au?j 163 Blondynka wsrod lowcow teczyCynamonowy chleb bananowy -170 g masla -2 szklanki cukru -3jajka -2 lyzeczki esencji waniliowej -niecale pol szklanki smietany -2 lyzki soku z cytryny -niecala szklanka musu jablkowego -2 lyzeczki cynamonu -pol szklanki pokruszonych orzechow wloskich -5 bardzo dojrzalych bananow -3 szklanki maki -1 lyzeczka proszku do pieczenia -1 lyzeczka sody Utrzec do bialosci maslo z cukrem. Dodac ubite jajka. Stopniowo, wciaz ucierajac, dodawac esencje, smietane, sok z cytryny, mus jablkowy, cynamon, orzechy i banany. Na koncu dodac make, proszek do pieczenia i sode. Przelac mase do formy Piec przez 30-40 minut. Dla bardziej korzennego smaku mozna do ciasta dodac kilka gozdzikow i lyzeczke utartej galki muszkatolowej. 164 Blondynka wsrod lowcow teczyCynamonowy chleb bananowy -110 g masla -2 szklanki cukru -3 jajka -2 lyzeczki esencji waniliowej -niecale pol szklanki smietany -2 lyzki soku z cytryny -niecala szklanka musu jablkowego -2 lyzeczki cynamonu -pol szklanki pokruszonych orzechow wloskich -5 bardzo dojrzalych bananow -3 szklanki maki -1 lyzeczka proszku do pieczenia -1 lyzeczka sody Utrzec do bialosci maslo z cukrem. Dodac ubite jajka. Stopniowo, wciaz ucierajac, dodawac esencje, smietane, sok z cytryny, mus jablkowy, cynamon, orzechy i banany. Na koncu dodac make, proszek do pieczenia i sode. Przelac mase do formy. Piec przez 30-40 minut. Dla bardziej korzennego smaku mozna do ciasta dodac kilka gozdzikow i lyzeczke utartej galki muszkatolowej. 164 Kuchnia bananowa(Tu9Jb/0t 165 Blondynka wsrod lowcow teczyKukurydziany chleb bananowy -7 lyzek masla -niecala szklanka cukru -2 jajka -2 dojrzale rozgniecione banany>> niecala szklanka maki -1 lyzka maki kukurydzianej *2 lyzeczki sody *sol Maslo utrzec z cukrem do bialosci. Wciaz ucierajac, dodawac kolejno jajka. Dodac rozgniecione banany, potem obie maki, sode i sol. Dokladnie wymieszac. Przelac do formy, piec przez pol godziny w temperaturze 180?C. Podawac cieple, najlepiej z bita smietana i swiezymi owocami. 166 Kuchnia bananowarccbmk ?l 167 Blondynka wsrod lowcow teczyAnanasowo-rumowy chleb bananowy -pol szklanki bialego rumu -pol szklanki ananasa z puszki pokrojonego w kostke -4 lyzki margaryny albo masla -niecala szklanka cukru -1 duze jajko -2 dojrzale banany ugniecione widelcem -5 lyzek jogurtu naturalnego -2 szklanki maki -1 lyzeczka proszku do pieczenia -1 lyzeczka sody -1 lyzeczka cynamonu -1 lyzeczka galki muszkatolowej -1 lyzeczka przyprawy do piernikow -pol lyzeczki soli -pol szklanki grubo siekanych orzechow Dobrze osaczonego z soku ananasa wrzucic do rumu, przykryc i zostawic na co najmniej godzine. W mikserze ubic (albo w makutrze utrzec) maslo z cukrem. Nie przestajac ubijac, dodac jajko. Kiedy masa bedzie puszysta, dodac banany i znow utrzec albo ubic do gladkosci. Dodac jogurt, ubic. W osobnej misce wymieszac make z proszkiem do pieczenia, soda, cynamonem, galka muszkatolowa, przyprawa i sola. Dodac do masy bananowej i dokladnie zmiksowac. Osaczyc ananasy z rumu i dodac do ciasta. Dodac takze orzechy. Wymieszac. Przelozyc ciasto do formy i piec okolo 45-55 minut. 168 Kuchnia bananowa? ? (, 169 Blondynka wsrod lowcow teczyOrzechowe ciasto z bananami -3 rozgniecione banany -1,5 szklanki cukru -pol szklanki oleju -1 jajko -cwiercszklanki mleka -1,5 szklanki maki -1 lyzeczka proszku do pieczenia -pol szklanki orzechow wloskich Skladniki polaczyc w takiej kolejnosci, w jakiej zostaly podane powyzej. Wymieszac dokladnie. Ciasto przelac do formy i piec w temperaturze 180?C przez pol godziny. 170 Kuchnia bananowa\(; ^ ^ 171 Blondynka wsrod lowcow teczyChleb bananowy z czekolada -2 szklanki ugniecionych bananow -1 lyzka startej skorki z pomaranczy -5 lyzek soku z pomaranczy -3 jajka -1 szklanka brazowego cukru -5 lyzek oleju -2,5 szklanki maki -1 szklanka groszku czekoladowego (ang. chocolate chips -guziczki z czekolady, specjalnie do pieczenia w ciescie) -2 lyzeczki proszku dopieczenia -pol lyzeczki sody -pol lyzeczki soli -pol lyzeczki galki muszkatolowej Wymieszac dokladnie banany, skorke pomaranczowa i sok. Ubijajac stopniowo dodawac jajka. Dodac cukier i olej, wymieszac. W osobnej misce wymieszac make, groszki czekoladowe, proszek do pieczenia, sode, sol i galke muszkatolowa. Dodac do masy bananowej, krotko miksowac. Przelozyc do formy. Piec w temperaturze 180?C przez 45-55 minut. 172 Kuchnia bananowa V 173 Blondynka wsrod lowcow teczyPaczki bananowe I -1,5 szklanki maki -1 lyzeczka proszku do pieczenia -cwierclyzeczki sody -cwierclyzeczki soli -niecala szklanka wody -4 twarde banany -olej do smazenia W duzej misce wymieszac jedna szklanke maki z proszkiem do pieczenia, soda i sola. Stopniowo dodawac wode i ubijac do uzyskania gladkiej masy. Banany obrac i bzdy przekroic w poprzek na trzy bwalki. Obsypac maka. Kawalki banana moczyc w masie i wrzucac do rozgrzanego oleju. Smazyc jak paczki przez 3-5 minut az beda zlotobrazowe. 174 Kuchnia bananowa 175 Blondynka wsrod lowcow teczyPaczki bananowe II -2,5 szklanki maki -2,5 lyzeczki proszku do pieczenia -pol lyzeczki sody -cwierc lyzeczki gaiki muszkatolowej -pol lyzeczki soli -2 jajka -pol szklanki miodu -1 banan -2 lyzki masla albo margaryny -pol szklanki smietany -aromat waniliowy -olej do smazenia Wymieszac suche skladniki. Ubic jajb. Nadal ubijajac, dodawac pomalu miod, potem rozgniecionego banana, maslo, smietane i aromat. Dodac make i dokladnie wymieszac. Wlozyc do lodowki na co najmniej dwie godziny. Rozwalkowac na grubosc pol centymetra. Wykrawac szklanka krazki i wrzucac na rozgrzany olej. Gdy paczek wyplynie na powierzchnie, odwrocic i smazyc krotko z drugiej strony. Osaczyc. Najlepsze sa gorace. 176 ? ? Kuchnia bananowa ? oWyVVYW\ 177 Blondynka wsrod lowcow teczyBanany pieczone z wysp Pacyfiku *6 bananow obranych i rozcietych wzdluz na polowy -3 lyzki brazowego cukru -i szklanka soku z pomaranczy -2 szklanki wiorkow kokosowych -bita smietana Polowki bananow ulozyc obok siebie w naczyniu zaroodpornym, polac je sokiem z pomaranczy i posypac cukrem. Obficie obsypac wiorkami kokosowymi. Zapiekac w goracym piekarniku przez 10 minut. Podawac na goraco z bita smietana. Sos bananowy *pol szklanki cukru -1 szklanka wody *3 banany -2 jajka -2 lyzki soku z cytryny *szczypta soli Gotowac razem cukier z woda az powstanie syrop ciagnacy sie jak nitka. Zdjac z ognia, dodac rozgniecione banany, sok z cytryny, ubite jajka i szczypte soli. Ubijac az do uzyskania gladkiej masy. Sosem mozna polewac kawalki ciasta, owoce, lody i inne desery. 178 Kuchnia bananowa^r^ca ^ 179 Blondynka wsrod lowcow teczyBuleczki bananowo-jagodowe -2,5 szklanki maki -2 lyzeczki proszku dopieczenia -pol lyzeczki soli -pol lyzeczki cynamonu -2 dojrzale banany pokrojone na kawalki -2 jajka -niecala szklanka brazowego cukru albo pol szklanki bialego cukru -6 lyzek roztopionego masla -cukier waniliowy -szklanka swiezych jagod Wymieszac make z proszkiem do pieczenia, sola i cynamonem. Banany ubic mikserem na gladka mase. Wciaz ubijajac, dodawac jajka, cukier, maslo i cukier waniliowy (bardzo pryska; najlepiej robic to w zamknietym mikserze). Po uzyskaniu jednolitej masy dodac make z przyprawami i wymieszac. Nakladac do foremek. Wierzch mozna posypac cukrem wymieszanym ze skorka otarta z umytej cytryny. Piec w temperaturze mniej wiecej 200?C przez 20 minut. 180 Kuchnia bananowa0(/^ b^Lowu 181 Blondynka wsrod lowcow teczyKeks bananowy -0,5 kg maki -2 lyzeczki proszku do pieczenia -250 g rodzynek -3 duze dojrzale banany -2 jajka -2 lyzeczki esencji waniliowej -250 g wiorkow kokosowych -pol szklanki wody -orzechy pecan do dekoracji Wymieszac dokladnie make z proszkiem do pieczenia. Dodac rodzynki, ubite jajka, esencje, wiorki kokosowe i banany pokrojone w cienkie plasterki. Wymieszac, po trochu dodawac wody az do uzyskania jednolitego ciasta (powinno byc geste). Przelozyc do formy. Wierzch udekorowac orzechami, wciskajac je lekko w ciasto. Piec przez 50 minut w temperaturze 180?C. Ciasto bedzie gotowe, gdy noz delikatnie w nim zanurzony zostanie czysty po wyjeciu. 182 Kuchnia bananowaa*~ 183 Blondynka wsrod lowcow teczyNalesniki bananowe z orzechami -2 duze banany rozgniecione na puree -3 lyzki smietany -5 lyzek maki -1 czubata lyzka brazowego cukru albo 1 plaska lyzka bialego cukru -50 g orzechow laskowych -1 duze jajko -pol szklanki mleka -pol szklanki zimnej wody -50 g sloniny (albo tluszczu do smazenia) -szczypta soli Wymieszac puree bananowe ze smietana i z cukrem. Orzechy rozdrobnic i lekko podpiec w grillu (opiekaczu), przez caly czas je mieszajac. Ostudzic. Wsypac do masy bananowej. Do osobnej miski wsypac make z sola, wymieszac, potem zrobic dolek w srodku i wlac do niego jajko. Miksowac albo mieszac az do uzyskania gladkiej masy, dodajac takze mleko i wode. Posmarowac rozgrzana patelnie slonina albo tluszczem do smazenia, wlac cienka warstwe ciasta. Kiedy podpiecze sie po jednej stronie, odwrocic. Tak samo usmazyc pozostale nalesniki. Posmarowac nalesniki masa bananowa, zwinac w rulony albo zlozyc w koperty i natychmiast podawac. 184 Kuchnia bananowa 0(- 185 Blondynka wsrod lowcow teczyBanany z grilla -2 dosc twarde banany obrane ze skorki -2 lyzki brazowego cukru -szczypta cynamonu - 2 lyzeczki masla -sok z cytryny Ulozyc banany na folii aluminiowej posmarowanej sokiem z cytryny. Posypac cukrem i cynamonem. Oblozyc wiorkami masla. Zawinac w folie. Opiekac na grillu mniej wiecej przez 8 minut. Omlet bananowy -4 jajka -szczypta soli -kilka lyzek cieplego mleka albo wody -2 dojrzale banany -1 lyzka cukru pudru -1 lyzka soku z cytryny Zoltka ubic z sola, cukrem i mlekiem do uzyskania pienistej masy. Bialka ubic na sztywno i dodac do zoltek, delikatnie wymieszac. Banany pokroic na kilka plasterkow wzdluz albo tradycyjnie w poprzek, podsmazyc na patelni przez 4 minuty, a potem polac masa jajeczna. Smazyc na wolnym ogniu, podawac natychmiast. 186 Kuchnia bananowan BP 187 Blondynka wsrod lowcow teczyBlyskawiczny placek bananowy bez pieczenia Nadzienie: -250 g twarozku -pol szklanki cukru -szklanka smietany -4 banany pokrojone w plasterki Na spod: -gotowy biszkoptowy albo kruchy spod do ciasta Na wierzch: -gotowa glazura z torebki Zmiksowac twarozek z cukrem i smietana. Rozsmarowac na gotowym spodzie do ciasta. Na ciescie ulozyc ciasno plasterki banana (najlepiej ukladac je koliscie, rozpoczynajac od zewnetrznej krawedzi i kazdy nastepny rzad lekko na zakladke z poprzednim). Polac glazura przygotowana zgodnie z instrukcja na opakowaniu. Schlodzic. 188 Kuchnia bananowa W *pl clACl (X I 84 Blondynka wsrod lowcow teczyDzem bananowo-gruszkowy ' 2,5 kg bananow -2 cytryny -2 pomarancze -i kg dojrzalych gruszek -2 kg cukru Banany pokroic w kostke. Do rondla wlac sok z cytryn i pomaranczy, dodac gruszki obrane ze skorki i pokrojone w kostke oraz polowe cukru. Zagotowac. Nastepnie stopniowo dodawac banany i pozostaly cukier, mieszajac i gotujac dzem jeszcze przez godzine. Rozlozyc do sloikow. Bananowy koktajl mleczny -1 dojrzaly banan>>pol szklanki jogurtu -troche cukru *troche likieru bananowego 'troche kostek lodu (okolo szklanki) -1 lyzeczka swiezego soku z limonek *kawalek zielonej skorki z limy albo skorki pomaranczowej do dekoracji Wlozyc do miksera wszystkie skladniki oprocz skorki. Zmiksowac na gladka mase, przelac do szklanki, ozdobic skorka. 190 Kuchnia bananowal a/v\cw\ Lol ( 191 Blondynka wsrod lowcow teczyBanana split Najslynniejszy deser lodowo-bananowy na swiecie. -4 banany -4 porcje lodow -bita smietana -4 lyzeczki dzemu malinowego -2 lyzki siekanych orzechow Banany obrac i przekroic wzdluz na polowy, nie rozcinajac ich jednak do konca. W czterech ozdobnych naczyniach ulozyc po jednym bananie, do rozciecia nalozyc lody, ozdobic lyzeczka dzemu, bita smietana i posypac orzechami. Smacznego!... 192 Kuchnia bananowa 193 NA KONIEC O przecinkach i nierazachKolejna batalia! To dziwne, ze zgodnie z zasadami polskiej interpunkcji w prostym i nieskomplikowanym zdaniu "Nie wiedzialam, co sie dzieje" wystepuje az jeden przecinek!... Mnie przecinek zatrzymuje w czytaniu. Powyzsze zdanie przeczytalabym: "Nie wiedzialam...co sie dzieje". Ale w tamtej sytuacji nie bylo czasu na aktorskie pauzy! "Nie wiedzialam co sie dzieje!". Czy to zdanie bez przecinka jest mniej zrozumiale?... Wydaje mi sie, ze nie, a jest szybsze! Dlatego znow stoczylam bitwe o przecinki, ktore moim zdaniem powinny stac tylko tam, gdzie sa logicznie uzasadnione. Bitwe wygralam, ale niniejszym pragne podkreslic, ze Redakcja dolozyla wszelkich staran, zeby sprowadzic mnie na droge poprawnej interpunkcji. Niestety, bez powodzenia. Uparlam sie i postawilam przecinki po swojemu. Druga sprawajestjeszcze bardziej zastanawiajaca, bo zdaje sie, ze jestem jedyna osoba w Polsce, ktora widzi roznice miedzy wyrazeniami "nieraz" i "nie raz". Poprawnie po polsku pisze sie "nieraz". Ale przeciez zupelnie inaczej sie mowi! 194 O przecinkach i nierazachPosluchajcie: Mojami plecakowi l::daizylo sie moknac w deszczu i porannej rosie - "nieraz" mowione z akcentem na "nie". To znaczy, ze moj plecak czesto byl mokry od deszczu i rosy. A teraz to samo inaczej: Mojami plecakowi nie raz zdarzylo sie moknac w deszczu i porannej rosie - "nie raz" mowione z akcentem na "raz" oznacza przeciez cos innego! To znaczy ze moj plecak wiecej niz jeden raz byl mokry od deszczu i rosy, ale to leszcze nie znaczy, ze to sie zdarzalo czesto! W mojej poprzedniej ksiazce "nieraz" i "nie raz" zostaly zmieszane ze soba i wiekszosc zamieniono na podobno jedyna poprawna forme "nieraz". Protestuje! Jest ogromna roznica pomiedzy czarnym, kosmatym, ogromnym pajakiem ptasznikiem, ktorego nieraz znajdowalam rano przytulonego do recznika a czarnym, kosmatym, ogromnym pajakiem ptasznikiem, ktorego nieraz znajdowalam rano przytulonego do recznika! Stowo honoru, ze w dzungli od razu sie zauwaza czy jadowite pajaki "pare razy" wlazly nam do hamakow, czy tez wlazily do nich "czesto". Dlatego znow sie uparlam i nic pozwolilam posklejac "nie razow" w "nierazy". Niniejszym uprzejmie informuje, ze wyrazenie "nie raz" wystepujace trzykrotnie w tekscie ksiazki nie jest bledem redaktora ani korektorki, ale moim celowym dzialaniem, za ktore ponosze calkowita odpowiedzialnosc. Beata Pawlikowska www.bcatapawlikowska.coni bcata(" beatapawiikowska.coin Y', 195 INDEKS LKuchnia bananowa Babeczki bananowe Frytki z banana 130 Elvisa Presleya 144 Kanapka Elvisa Presleya I 142 Banan faszerowany 140 Kanapka Elvisa Presleya II 144 Banana split 192 Keks bananowy 182 Banany pieczone Koktajl bananowy z wysp Pacyfiku 178 mleczny 190 Banany w syropie 154 Koktajl - wybuchowy Banany z grilla 186 banan rumowy 150 Barszcz wigilijny 25 Koktajl z bananami 152 Buleczki Mumie z bananow 134 bananowo-jagodowe 180 Nadzienie bananowe Chipsy bananowe 130 do kurczaka albo indyka 138 Chleb bananowy Nalesniki bananowe ananasowo-rumowy 168 z orzechami 184 Chleb bananowy Omlet bananowy 186 cynamonowy 164 Paczki bananowe I 174 Chleb bananowy karaibski 162 Paczki bananowe II 176 Chleb bananowy kukurydziany 166 Placek bananowy blyskawiczny Chleb bananowy bez pieczenia 188 po hawajsku 158 Salatka bananowa Chleb bananowy z papryka 134 z czekolada 172 Salatka owocowa 156 Chleb bananowy 160 Salatka Waldorf Banana 132 ze smietana Chlodnik a la Blondynka 26 Sos bananowy 178 Ciasto orzechowe Sos bananowy do kaczki z bananami 170 albo wieprzowiny 140 Curry bananowe 136 Wino z bananow 148 Dzem Zupa bananowa kremowa, 146 bananowo-gruszkowy 190 Zupa z bananow ^i ^28 196 'SCiag dalszy przygod Beaty w amazonskiej dzungli. W tym najbardziej nieprzewidywalnym miejscu na ziemi czas biegnie rytmem zwanym jungle time, nikt do nikad sie nie spieszy, a cenniejszy od pieniedzy jest szosty zmysl, dzieki ktoremu wojownik moze upolowac zwierze, zanim ono upoluje jego. "To jest jak zycie na zupelnie innej planecie" - pisze Autorka. Dzieki Beacie Pawlikowskiej zobaczysz, co kryje wieczny potmrok panujacy w dzungli. Dowiesz sie, ile czasu potrzebuja piranie na pozarcie zywej krowy, jaki ptaszcz przeciwdeszczowy najlepiej sprawdza sie w dzungli, z czego robi sie masato, czym pachna Indianie i dlaczego czotno zachowuje sie jak nieujarzmiony rumak. Poznasz rowniez przerazajace mozliwosci matej rybki canero, przy ktorej pirania wydaje sie poczciwa stara szkapa oraz niekonwencjonalny sposob wykorzystania ropuchy. Odkryjesz tez, co zobaczyl szaman w oczach naszej podrozniczki. Na koncu znajdziesz dodatek specjalny pt: "Wszystko, co chcielibyscie wiedziec o bananach, ale nie wiedzieliscie, ze mozna o to zapytac". Cena 59 zl, twarda oprawa NATIONAL |_| GEOCRAPHIC Blondynka w dzungli Beata wyrusza indianskim czolnem w glab amazonskiej dzungli. Zycie to?sie tam zgodnie z odwiecznym rytmem natury wyznaczanym dwiema porc roku, sucha i deszczowa, a czlowiek nauczyl sie wspolzyc z przyroda i pi lega jej prawom. Pierwsze z nich brzmi: "z dzungla amazonska nie mozna zaprzyjaznic, trzeba ja szanowac i trzeba sie jej bac". Jesli chcesz pozr kolejne, wejdz do swiata Beaty Pawlikowskiej. Lektura tej ksiazki pozwoli poczuc wilgotnosc siegajaca 100% i bol odparzonych stop. Dowiesz sie, dzieje sie w noc jaguara, jak zrobic lesne sandaly, dlaczego Indianie Yanom; sa ludzmi walki, jak zostac szamanem, co to sa hekura i jakie "dobrodziejstw naszej cywilizacji dotarty do Amazonii wraz z turystami. Cena 24,90 zl ilondynka na Kubie jata zabiera nas w podroz po Kubie. Przemierza rajska tropikalna wyspe, ora od niemal piecdziesieciu lat pozostaje pod rzadami Fidela Castro. Ob-jrwuje jak zycie zmienia wspaniale rewolucyjne idealy. Glownym watkiem st poszukiwanie sladow niezwyklego czlowieka, lekarza i zolnierza, boha-ra kubanskiej rewolucji - slynnego Che Guevary. Tlem tych poszukiwan jest alownicza kubanska przyroda, wspaniale hiszpanskie miasta i miasteczka, jtorka barwnie opisuje najwazniejsze wydarzenia z historii Kuby - odkrycie zez Europejczykow, hiszpanski podboj, walke o niepodleglosc, podboj ame-kanski i wreszcie kubanska rewolucje. Calosc uzupelniaja barwne zdjecia lowcipne rysunki. ena 29,90 zl D E BeataPawlikowska Blondynka Tao Rajd samochodami przez dzungle w Malezji D NATlONAi GEOGRAPHICBlondynka u szamana 'Magiczna wyprawa do swiata Indian W dotychczas wydanych ksiazkach Beata Pawlikowska opisuje fascynuj; wyprawy do egzotycznych zakatkow swiata. Autorka podaza sladami Arkade Fiedlera, odwiedza mate indianskie wioski zagubione w nadamazonskiej dzi gli, przechodzi inicjacje szamanska, poznaje tajemna wiedze Indian, a na\ bierze udziat w jednym z najtrudniejszych na swiecie rajdow samochodowa przez najstarsza dzungle swiata. Kazda z ksiazek wzbogacaja dowcipne rysi ki autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Cena jednej ksiazki 29,90 zl J This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-15 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/