Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć

Szczegóły
Tytuł Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROGER ZELAZNY & ROBERT SHECKLEY Farsa, z którą należy się liczyć Przełożył: Mirosław P. Jabłoński Dla Nancy Applegate, w podzięce za krew, pot i łzy Roger Zelazny Mojej żonie, Gail, z miłością Robert Sheckley CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ l Ylith gratulowała sobie szczęścia, ponieważ jej wycieczka z Nieba na niewielki cmentarzyk leżący w pobliżu Yorku, w Anglii, przypadła we wspaniały dzień. Był późny maj i cudownie świeciło słońce, małe ptaszki zaś podskakiwały radośnie na omszałych konarach drzew i wydzierały się wniebogłosy. A już najlepsze ze wszystkiego było to, że dwunastka pozostających pod jej opieką małych aniołków okazała się bardzo miła - nawet jak na anioły. Dzieci bawiły się grzecznie razem i Ylith właśnie się odprężyła, gdy nagle nie dalej jak dziesięć stóp od niej wybuchła chmura żółtego, siarczanego dymu. Kiedy opar rozwiał się, ujrzała przed sobą niskiego, rudego demona o lisiej twarzy, otulonego w czarny płaszcz. - Azzie! - wykrzyknęła Ylith. - Co ty tutaj robisz? - Pomyślałem, że mógłbym wziąć sobie nieco wolnego od piekielnych spraw i trochę odetchnąć świętością. - Nie myślisz czasem o zmianie drużyny? - zapytała anielica. - Nie tak jak ty - odparł Azzie, nawiązując do wcześniejszej kariery Ylith jako wiedźmy. - Miłą gromadkę brzdąców dostałaś. Machnął dłonią w stronę aniołków. - Są nadzwyczaj grzeczne, jak widzisz - stwierdziła Ylith. - To żadna nowina, kiedy anioł jest dobry - odparł Azzie. W tej chwili aniołki poczęły biegać dookoła cmentarza i kłócić się. Ich głosy stawały się coraz wyższe, piskliwe i cukierkowo słodkie. - Popatrz, co znalazłem! To grób świętego Athelstana Krzywoustego! - Tak? A ja odkryłem kamień nagrobny świętej Anny Niespokojnej, która była dużo ważniejsza! Ze swoimi wydatnymi rysami twarzy i jednakowymi, gładkimi blond włosami w kolorze miodu, zawijającymi się u dołu według tak modnej w tym wieku fryzury na pazia, wszystkie anioły wyglądały nadzwyczaj podobnie. Miały tłuściutkie, toczone skrzydełka porośnięte nadal dziecięcym puchem i skryte pod bladoróżowymi podróżnymi opończami, gdyż ukrywanie skrzydeł należało do zwyczaju Niebian wizytujących Ziemię. Powodem nie było to, że ktoś mógłby być zdziwiony, widząc w 1324 roku anioła. Stało się wszak powszechnie znane, iż anioły przemieszczały się regularnie pomiędzy Niebem a Ziemią - tak jak diabełki, demony oraz inne nadprzyrodzone istoty (w tym kilka takich, których nikt nie był w stanie zidentyfikować), posiadały zdolność pozostawania w swym bycie pomimo zmiany głównych bóstw. Z tego powodu Renesans stanowił eklektyczną epokę. - Co ty tutaj robisz, Ylith? - zapytał Azzie. Piękna czarnowłosa wiedźma wyjaśniła, że zgodziła się zabrać tę grupę anielskich niedorostków w objazd po słynnych grobach Anglii, traktując to jako część ich letnich praktyk religijnych. Ylith, być może ze względu na swą przeszłość służącej Złu wiedźmy - zanim powodowana miłością do młodego anioła Babriela nie zmieniła barw klubowych - była zwolenniczką religijnej edukacji młodzieży. Adepci Dobra musieli coś wiedzieć na ten temat, żeby w sytuacji, gdy ludzie zadadzą im dociekliwe pytania, Niebo nie musiało się wstydzić. Punktem startu tej pouczającej wycieczki stało się położone na północy Anglii Pole Męczeństwa, które obfitowało w wiele słynnych grobów. Aniołki były bardzo zajęte odkrywaniem, kto i gdzie został pochowany. - Oto, gdzie pogrzebano świętą Cecylię Nierozważną - powiedział jeden z nich. - Właśnie niedawno rozmawiałem z Cecylią w Niebie i prosiła mnie o modlitwę nad swoim grobem. - Dzieciaki zdają się dobrze bawić - powiedział Azzie. - Może zatem zjedlibyśmy razem lunch? Azzie i Ylith byli ze sobą w okresie, gdy oboje służyli w szeregach Zła, i Ylith nadal pamiętała, jak szalała na punkcie tego żyjącego na pełnych obrotach demona o ostrej, lisiej twarzy. Oczywiście, było to jakiś czas temu. Teraz natomiast szła w kierunku, który wskazywał jej Azzie, i była mocno zdumiona strzelającym w niebo, w pobliżu dębu, rozbłyskiem światła, po którym sceneria uległa gwałtownej zmianie. Wydało się jej raptem, że stoi na brzegu wielkiego morza - z kołyszącymi się na plaży palmami oraz z wielkim, rozdętym, czerwonym słońcem, wiszącym nisko nad horyzontem. Tuż przy krawędzi wody znajdował się zastawiony smakołykami i dobrymi trunkami stół. Obok, także na plaży, stało szerokie łoże posłane satynowymi prześcieradłami i zarzucone niezliczoną liczbą poduszek o rozmaitych wielkościach, kształtach oraz kolorach. Nieco dalej śpiewał uwodzicielsko niewielki chór satyrów. - Połóż się - zaproponował Azzie, ponieważ zamierzał zastosować wobec Ylith nową taktykę. - Będę cię częstował winogronami i mrożonym sorbetem i będzie nam tak wspaniale, jak dawniej, gdy się bawiliśmy - zbyt dawno temu. - Hej, zaczekaj! - Ylith ostudziła zapały Azziego, wymykając się z jego miłosnych objęć. - Zapominasz, że nadal jestem aniołem! - Skądże - odparł Azzie. - Pomyślałem tylko, że nie musisz chyba być aż tak cnotliwa. - Są pewne zasady, których musimy się trzymać. - A jak się one mają do twoich niewielkich matactw związanych z doktorem Faustem? - To był błąd - przyznała Ylith. - Przypadek złego osądu z mojej strony, wywołany przez emocjonalny stres. Po fakcie żałuję tego jednak i teraz jestem w porządku. Tak jak przedtem. - Z wyjątkiem tego, że ty i Babriel zerwaliście przez to ze sobą. - Nadal się widujemy. A tak na marginesie, jak się o tym dowiedziałeś? - Tawerny w Limbo stanowią wielką giełdę wymiany informacji pomiędzy Piekłem i Niebem. - Nie chce mi się wierzyć, żeby moje sprawy miłosne stanowiły szczególnie istotną wiadomość. - No cóż, byłaś niezwykle ważna, moja damo. Mieszkałaś kiedyś ze mną, nie pamiętasz? - Och, Azzie, jesteś niemożliwy! - odparła Ylith. – Jeżeli chcesz mnie uwieść, powinieneś mi mówić, jak jestem piękna i godna pożądania, a nie jakim ty jesteś ważniakiem! - Prawdę mówiąc, wyglądasz cudownie - przyznał Azzie. - A ty jesteś piekielnie mądry, jak zwykle - rzekła była wiedźma i rozejrzała się po wybrzeżu. - Stworzyłeś tutaj wspaniałą iluzję, Azzie, ale naprawdę muszę wracać do swoich dzieciaków. Wyszła poza obręb oceanicznej fatamorgany, przybywając na przykościelny cmentarz w samą porę, by przeszkodzić anieliczce Ermicie wytargać za uszy aniołka Dymitra. Wkrótce obok niej zjawił się także i Azzie, nie wyglądając wcale na strapionego otrzymanym przed chwilą koszem. - Jednakże... Nie sądzę, Azzie, żeby to o mnie tak bardzo ci chodziło. Czym się kłopoczesz? - zapytała Ylith. - Po co, tak naprawdę, zjawiłeś się tutaj? - Mam przerwę między angażami - zaśmiał się gorzko demon. - Jestem bez pracy. Chciałem się zastanowić, co mam dalej robić. - Tutaj? W Anglii? - Raczej w Średniowieczu. To jeden z moich najbardziej ulubionych okresów w historii Ziemi. - Jak to możliwe, że nie masz żadnego zajęcia? Powinnam raczej sądzić, że Siły Zła zawaliły cię robotą po uszy; szczególnie po tym, jak w mistrzowski sposób pokierowałeś sprawami w ostatnich zawodach z Faustem. - Och! Nie mów mi o grze z tym magiem! - Dlaczego nie? - Sędziowie Piekła obrabowali mnie z należnych mi honorów, jakie powinienem był otrzymać po tym, gdy Mefistofeles tak potwornie spartaczył sprawę. Głupcy w Piekle zachowują się tak, jakby ich stanowiska zagwarantowane były po wieczność, i nie zdają sobie sprawy z tego, iż stoją wobec niebezpieczeństwa, że wyjdą z mody i na zawsze znikną z myśli ludzi. - Siły Zła na krawędzi przepaści? Ale co w takim razie stanie się z Dobrem? - Zaniknie także. - To zupełnie niemożliwe - stwierdziła Ylith. – Rodzaj ludzki nie może istnieć bez zdecydowanych wartości Dobra i Zła. - Tak sądzisz? Raz już tak żyli. Grecy z powodzeniem obywali się bez absolutów. To samo Rzymianie. - Nie jestem tego taka pewna - powiedziała Ylith. – Ale nawet jeśli to prawda, to nie potrafię sobie wyobrazić, że ludzie ponownie zaczną żyć w ten twardy, ale moralnie zbankrutowany, pogański sposób. - Czemu nie? - zapytał Azzie. - Dobro i Zło to nie chleb i woda. Rodzaj ludzki może się doskonale bez nich obejść. - Czy to jest to, czego pragniesz, Azzie? - chciała wiedzieć anielica. - Świata bez Dobra i Zła? - Z pewnością nie! Zło jest istotą mojej pracy, Ylith, moim powołaniem. Wierzę w nie. To, czego chcę, to przyjść z czymś wstrząsającym, działającym na korzyść tego, co nazywają Ciemnością; z czymś motywującym rodzaj ludzki, przyciągającym jego uwagę, prowadzącym go z powrotem w stronę starego, dobrego dramatu, jakim jest walka Dobra ze Złem - zysku i straty. - I sądzisz, że jesteś w stanie tego dokonać? - zapytała. - Oczywiście. Nie chcę się chwalić, ale potrafię zrobić wszystko, co pomyśli moja głowa. - Przynajmniej nie masz problemów z własnym ego - zauważyła Ylith. - Gdybym tylko mógł skłonić Ananke, by spojrzała na sprawy moimi oczami - powiedział Azzie, nawiązując do duchowej personifikacji Konieczności, na swój niezbadany sposób rządzącej bogami i ludźmi. - Ale ta stara wiedźma upiera się przy swojej nieokreśloności. - Wymyślisz coś - powiedziała Ylith. - Ja zaś naprawdę muszę wracać do swoich spraw. - Jak możesz cały czas wytrzymywać z tą dzieciarnią? - zainteresował się Azzie. - Troska o to, by być takim, jakim powinno się być, to połowa sukcesu w stawaniu się dobrym. - A jaka jest druga połowa? - Odpowiadać „nie” na pochlebstwa dawnych chłopaków. Szczególnie, jeśli są demonami! Do widzenia, Azzie, i powodzenia! ROZDZIAŁ 2 Przebrany za kupca Azzie poszedł do leżącego opodal Yorku. W stronę centralnego punktu miasta płynęły tłumy i demon pozwalał im się nieść przez wąskie, kręte uliczki. Ludzie byli w świątecznym nastroju i Azzie chciał poznać tego przyczynę. Sztuka wystawiana była na drewnianej platformie znajdującej się na środku głównego placu miasta; Azzie zdecydował się ją obejrzeć. Przedstawienia grane dla pospolitej publiczności stanowiły całkiem nowy wynalazek, który nagle stał się modą ogarniającą całą Europę. Wszystkie były bardzo proste i bezpośrednie. Aktorzy wychodzili na podwyższoną scenę, wcielając się w inne postaci. Mogło to robić wstrząsające wrażenie na kimś, kto nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego. Azzie obejrzał w tamtych czasach wiele sztuk - i uważał się w związku z tym za kogoś w rodzaju krytyka teatralnego. Bywał także widzem podczas nocnych przedstawień wielkich dramatów Sofoklesa na świeżym powietrzu, jednak spektakl w Yorku różnił się zasadniczo od kozich tańców satyrów; była to sztuka realistyczna, a dwoje aktorów przemawiało niczym mąż i żona. - Co słychać, Noe? - zapytała jego połowica. - Kobieto, doznałem właśnie boskiego objawienia! - I ty to nazywasz nowościami? - rzekła pogardliwie żona Noego. - Wszystko, co robisz, sprowadza się do tego, że łazisz po pustyni i doznajesz boskich objawień. Czy nie prawda, dzieci? - Pewnie, mamo - potwierdził Japet. - Racja - powiedział Cham. - To więcej niż prawda - zgodził się Sem. - Pan Bóg przemówił do mnie - ciągnął Noe. - Polecił mi wziąć łódź, którą właśnie zbudowałem, i wprowadzić wszystkich na pokład; zamierza On bowiem zesłać deszcz, który zatopi świat. - Skąd to wiesz? - spytała pani Noe. - Słyszałem głos Boga. - Ty i te twoje szalone głosy! - stwierdziła małżonka. - Jeżeli ci się zdaje, że wraz z tobą i dziećmi wsiądę na tę zwariowaną łódź tylko dlatego, że usłyszałeś jakiś głos, to grubo się mylisz. - Wiem, będzie trochę tłoczno - zgodził się Noe. - Szczególnie, kiedy weźmiemy na pokład wszystkie zwierzęta. Ale nie martw się, Bóg nas wspomoże. - Zwierzęta? - zapytała połowica. - Nic nie wspominałeś o zwierzętach. - Właśnie chciałem powiedzieć. To jest to, czego Pan chce ode mnie - mam ocalić przed potopem całą faunę. - O jakich to zwierzętach mówimy? O naszych domowych pieszczochach? - Bóg chce od nas więcej, niźli wzięcia tylko udomowionych zwierząt - odparł Noe. - Na przykład jakie, zatem? - Na przykład wszystkie - brnął Noe. - Jak wiele tych wszystkich? - Po parze z każdego rodzaju stworzenia. - Każdego? Ze wszystkich rodzajów? - Na tym zasadza się cały pomysł. - Czy masz na myśli także i szczury? - Tak, parkę. - I nosorożce? - Przyznaję, że będzie nieco ciasno. Tak, nosorożce także. - I słonie? - Jakoś je zmieścimy na łodzi. - I morsy? - Oczywiście, że morsy również! Boskie instrukcje są bardzo jasne w tym względzie - po parze z każdego rodzaju! Pani Noe obdarzyła małżonka spojrzeniem w stylu: biedny, pijany, stary Noe ma znowu swoje omamy. Widownia była zachwycona. W tym zaimprowizowanym teatrze znajdowało się około setki ludzi, siedzących niedbale na ławkach i wyjących z uciechy podczas kwestii pani Noe. Tupiąc, okazywali swą aprobatę. Publiczność w większości składała się z miejskiej biedoty oraz wieśniaków, wspólnie śledzących bliskie apokryfowi misterium, zwane Noe. Azzie zajął miejsce w jednej z lóż wzniesionych na specjalnym rusztowaniu powyżej sceny i nieco od niej w prawo. Miejsca te przeznaczone były dla dobrze sytuowanych obywateli. Widział stąd aktorki grające żony synów Noego, kiedy zmieniały swe kostiumy. Mógł się wyciągnąć wygodnie, nie czując jednocześnie fetoru nie mytych ciał ludzkich mas, dla których wymyślano owe sztuki z poprawnymi postawami moralnymi oraz sztucznymi punktami sporu. Przedstawienie toczyło się dalej. Noe załadował swą łódź, lunął deszcz. Jakiś kmiotek stał z konewką na drabinie, symulując początek czterdziestu dni i nocy ulewy. - Rób, co Bóg mówi, a wszystko pójdzie dobrze! Cóż za trywialna konkluzja. I jak nie przystaje do codziennego życia, gdzie sprawy toczą się w najdziwniejszy sposób, bez poszanowania dla praw skutku i przyczyny - odezwał się Azzie do dobrze ubranego mężczyzny siedzącego za nim w loży. - Rozsądna uwaga - odparł ów człowiek. - Ale zważ, panie, że te historie nie roszczą sobie pretensji do udawania prawdziwego życia. One wskazują tylko, co człowiek powinien starać się robić, by w rozmaitych okolicznościach być w zgodzie ze sobą. - No tak, oczywiście, sir - powiedział Azzie. – Jednak wszystko to stanowi zwykłą propagandę. Nie pragnąłbyś obejrzeć kiedykolwiek sztuki o większej inwencji, zamiast tych steków łgarstw, które księża w kazaniach wiążą ze sobą tak, jak rzeźnik łączy kiełbasy? Nie miałbyś ochoty zobaczyć przedstawienia, którego intryga nie sprowadzałaby się do zwyczajnego determinizmu ogólnie obowiązującej moralności? - Cóż to byłby za powiew świeżości - rzekł nieznajomy. - Jednak trudno uwierzyć, by tak filozoficznie ugruntowana praca wyszła spod pióra duchownych piszących tego rodzaju rzeczy. Być może, panie, chciałbyś dalej rozwinąć ten punkt widzenia już po przedstawieniu, nad kuflem angielskiego piwa? - Cudownie - stwierdził Azzie. - Jestem Azzie Elbub, szlachcic. - A ja nazywani się Peter Westfall - odparł obcy - i jestem importerem zboża. Mój magazyn znajduje się w pobliżu St. Gregory's in the Field. Ale widzę, że aktorzy znowu zaczynają grę. Sztuka nie stała się lepsza. Kiedy było już po wszystkim, Azzie towarzyszył Westfallowi i kilku jego przyjaciołom „Pod Łaciatą Krowę” przy Holbeck Lane, obok High Street. Gospodarz przyniósł im spływające pianą kufle z piwem, a Azzie zamówił dla wszystkich pieczeń baranią z kartoflami. Westfall odebrał pewną edukację w klasztorze w Burgundii. Był wielkim mężczyzną w średnim wieku, trochę łysiejącym, zamaszyście gestykulował i miał skłonności do podagry. Charakteryzowało go usposobienie sangwiniczne. Obserwując go, kiedy wymawiał się od jedzenia mięsa, Azzie zaczął podejrzewać, iż hołduje on wegetarianizmowi, stanowiącemu jedną z oznak zboczenia, przez które mogli być rozpoznani heretyccy katarzy. Azziemu nie robiło to żadnej różnicy, ale zachował tę informację dla siebie na wypadek, gdyby miała się okazać użyteczna w innym momencie. W czasie posiłku trwała dyskusja z Westfallem i kilkoma członkami jego paczki. Kiedy Azzie skarżył się na brak oryginalności w obejrzanej sztuce, Westfall powiedział: - W istocie, sir, nikt nie oczekuje, by była ona oryginalna. To historia, która przekazuje nam najbardziej pouczające przesłanie. - Nazywasz to pouczającym przesłaniem? - natarł Azzie. - Bądź cierpliwy i pokorny, a doczekasz się? Sam wiesz doskonale, że smaruje się skrzypiące koło; jeśli się nie poskarżysz, nic w ogóle się nie zmieni. W historii Noego Bóg jest tyranem. Noe powinien Mu się przeciwstawić! Kto mówi, że Bóg zawsze ma rację? Gdybym ja pisał sztuki teatralne, wystąpiłbym z czymś daleko lepszym od tego! Westfall uznał, że słowa Azziego stanowią prowokację i są wielce nieortodoksyjne. W jego umyśle powstał zamysł dania mu nauczki, zauważył jednak, że było coś dziwnie majestatycznego w postaci młodego człowieka; a stanowiło wszak tajemnicę poliszynela, że członkowie dworu przebierali się często za zwykłych obywateli, by tym łatwiej wyciągać zwierzenia z nieświadomych tego ludzi. W związku z tym Westfall powściągnął swe zapędy i tłumacząc się w końcu późną porą, opuścił towarzystwo. Kiedy i pozostali odeszli, Azzie posiedział jeszcze chwilę w gospodzie. Nie był pewien, co ma dalej począć. Rozważał możliwość podążenia za Ylith i ponownego wypróbowania swych uwodzicielskich sztuczek, ale stwierdził, że nie byłoby to dobre posunięcie. Zamiast tego zdecydował się ruszyć na Kontynent, jak to wcześniej zamierzył. Myślał o wystawieniu własnej sztuki; przedstawienia, które stałoby w opozycji do tych umoralniających sztuczydeł z ich ckliwymi przesłaniami. Planował niemoralną farsę! ROZDZIAŁ 3 Pomysł wystawienia niemoralnej sztuki owładnął i rozgrzał wyobraźnię Azziego. Pragnął dokonać wielkich rzeczy, tak jak kiedyś w przeszłości - pierwszy raz w związku ze sprawą Księcia Czarusia, a potem ponownie podczas afery z Johannem Faustem. Teraz znowu pragnął uderzyć i zadziwić świat - tak duchowy jak i materialny. Sztuka! Niemoralny dramat! Taki, który stworzy nową legendę dotyczącą ludzkiego losu i poprzez to obróci Koło Fortuny na stronę Ciemności! Wiedział, że nie będzie to łatwe zadanie. Zdawał sobie sprawę z tego, iż czeka go żmudna praca, ale znał także człowieka, który mógłby mu pomóc stworzyć owe dzieło. Śmiertelnym tym był Pietro Aretino, który swego czasu stanie się wybitny pomiędzy europejskimi dramatopisarzami oraz poetami doby Renesansu. Gdyby udało się go przekonać... Decyzję podjął po północy. Tak, powinien to zrobić! To była wspaniała noc, podczas której gwiazdy błyszczały cudownie ze swojej niewzruszonej sfery. Wszyscy dobrzy, bogobojni ludkowie spali już od wielu godzin w łóżkach. Widząc, że nie ma tutaj nikogo - bogobojnego czy nie - Azzie zdjął satynowy płaszcz o podwójnym rzędzie guzików i rozpiął purpurową kamizelkę. Był wspaniale umięśniony; istoty nadprzyrodzone, za stosunkowo skromną opłatą, mają możliwość kształtować w sposób magiczny swe ciała, korzystając z piekielnej służby, reklamującej się sloganem: „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Rozebrany, odwinął lniany bandaż mocujący podobne nietoperzym skrzydła demona płasko do ciała, by ukryć je podczas przebywania pomiędzy rodzajem ludzkim. Jak dobrze móc je znowu rozpostrzeć! Bacząc, by jego garderoba była dokładnie związana, użył płóciennych taśm do przytroczenia swego ubioru na plecach. (Przez brak uwagi poświęconej rozmieszczeniu ładunku stracił kiedyś sporo pieniędzy). A potem, po trzech krokach rozbiegu, wzniósł się w górę. Gdy leciał, ślizgał się naprzód w czasie, radując się wstrzymującym dech zapachem. Wkrótce znalazł się nad kanałem La Manche, kierując się na południowy wschód, a rześka bryza zaniosła go nad francuskie wybrzeże w rekordowo krótkim czasie. Ranek zastał go nad Szwajcarią i kiedy w polu widzenia znalazły się Alpy, wzniósł się na większą wysokość. Następnie przebył znajomą Przełęcz Świętego Bernarda, a wkrótce potem leciał już nad północną Italią. Powietrze stało się zauważalnie cieplejsze - nawet na tej wysokości, na której się znajdował. Italia! Azzie uwielbiał ją. Był to jego ulubiony kraj, a Renesans, do którego właśnie przybył, stanowił ulubioną epokę. W pewnym sensie uważał się za rodzaj renesansowego demona. Frunąc ponad winnicami i gliniastymi polami oraz niewielkimi wzgórzami i połyskliwymi rzekami, Azzie skierował się na wschód; dostosowawszy ułożenie skrzydeł do gęściejszego powietrza wznoszącego się sponad lądu, leciał tam, gdzie ziemia i morze zdawały się przenikać wzajemnie w postaci wielkiego błocka, rozpościerającego się barwami zieleni oraz szarości, a w końcu przechodzącego w Adriatyk. Tak oto dotarł na peryferie Wenecji. Ostatnie żółte promienie zachodzącego słońca oświetlały szlachetne stare miasto, skrząc się na wodzie kanałów. W nadchodzącym wieczornym mroku widział gondole - każda z latarnią zawieszoną na maszcie rufy - przesuwające się w tę i z powrotem po Canale Grande. ROZDZIAŁ 4 Tymczasem w Yorku służąca stara Meg sprzątała właśnie gospodę, kiedy Peter Westfall przyszedł na swój poranny garniec piwa. - Czy nie zgubił pan czegoś ostatniej nocy? - spytała Meg. - Znalazłam to w miejscu, gdzieście panowie siedzieli. I wręczyła mu niewielki woreczek z irchowej skóry albo bardzo dobrej giemzy. W środku coś było. - Ach, tak - rzekł Westfall. Pogrzebał w swojej sakiewce i znalazł ćwierć pensa. - Masz na kufel za swoją fatygę. Wrócił do domu przy Rotten Lane i poszedł do pokoju na najwyższym piętrze. Pomieszczenie było przestronne, z oknami umieszczonymi w spadzistym suficie, i umeblowane trzema stołami z grubej dębiny, na których Westfall miał rozłożone rozmaite przybory charakterystyczne dla tych, którzy parali się praktykami alchemicznymi. W tamtych czasach działania pokrewne alchemii oraz magii były dostępne dla wielu ludzi. Odsunął stołek i usiadł na nim. Rozwiązał srebrny sznureczek zaciskający wylot mieszka, wsunął doń dwa palce i wyciągnął ostrożnie gładki, żółty kamień, jaki namacał w środku. Był na nim wygrawerowany znak, który można było rozpoznać jako hebrajską literę aleph. Westfall wiedział, że musi to być talizman lub zaklęcie - przedmiot mocy tego rodzaju, jaki każdy mistrz magii bezwzględnie winien posiadać. Dzięki temu dostępne staną się dlań rozmaite czarodziejskie siły - z głębin zaświatów będzie mógł wywołać jednego lub więcej duchów, zależnie od tego, jak amulet jest nastrojony. Peter zawsze pragnął posiadać podobny przedmiot, gdyż bez niego większość jego magicznych poczynań była całkiem bezowocna. Podejrzewał, że został on zgubiony przez tego nawiedzonego młodego człowieka, z którym rozmawiał ostatniej nocy po przedstawieniu o Noem. To na moment go otrzeźwiło. Zawahał się i zastanowił. Przecież to nie był jego talizman. Prawdopodobnie właściciel wróci po coś równie niezwykłego oraz cennego; a jeśli tak się stanie, Westfall winien, oczywiście, niezwłocznie mu go oddać. Zaczął więc wsuwać amulet do jego miękkiej kryjówki, ale po chwili zaniechał tego. Wszak nie powinno to mieć żadnego znaczenia, jeśli pobawi się nim trochę, zanim jego dotychczasowy posiadacz zgłosi się po swą zgubę. Z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu. Westfall był zupełnie sam w swojej izbie na poddaszu. - W porządku - zwrócił się do kamienia. - Zabierzmy się do pracy. Nie mam najmniejszego pojęcia, jakiego magicznego zaklęcia użyć, ale jeżeli jesteś prawdziwie czarodziejskim przedmiotem, powinno wystarczyć zwykłe polecenie. Sprowadź mi tutaj ducha do wykonywania moich rozkazów, a pośpiesz się z tym! Zdawało się, że przed jego oczami mały kamienny amulet uniósł się i westchnął. Czarny znak na jego boku zmienił barwę, najpierw stając się złotym, a potem ciemnoczerwonym. Zaczął przy tym wibrować, jakby zawierał w sobie małego, ale potężnego demona, i jednocześnie wydobywało się z niego brzęczenie o wysokich tonach. W pokoju zrobiło się nagle ciemniej, jak gdyby talizman czerpał swą moc ze światła słonecznego. Z podłogi podniósł się słup kurzu i zawirował w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Prawdopodobnie z samego powietrza wydobyło się głośne rżenie konia - sądząc po owych odgłosach, był to ogier monstrualnej wielkości. Pomieszczenie wypełniła chmura zielonego dymu, powodując u Westfalla napad kaszlu. Kiedy wreszcie odzyskał oddech, ujrzał, że dym się rozwiał, a przed nim stała piękna, młoda kobieta o połyskliwie czarnych włosach i z impertynenckim wyrazem twarzy. Nosiła na sobie długą, fałdzistą spódnicę oraz czerwoną, jedwabną bluzkę z pagonami oblamowanymi złotą nicią, a na nogach miała małe buty na wysokim obcasie. Obrazu dopełniała dobrana ze smakiem biżuteria. - Co to ma znaczyć? - natarła Ylith. Była bardzo zła. Talizman porwał ją prawdopodobnie dlatego, że ostatnia myśl Azziego dotyczyła właśnie jej osoby; amulet musiał to zapamiętać. - No, cóż, zaczarowałem cię i teraz musisz spełniać moje polecenia. Czyż nie? - dodał Westfall pełen nadziei. - Nie - odparła Ylith. - Jestem albo aniołem, albo wiedźmą, ale nie zwykłym duchem, i nie mam obowiązku siedzieć w twoim talizmanie. Podpowiem ci tylko, że możesz ponownie skalibrować zaklęcie i spróbować jeszcze raz. - Och, przepraszam - powiedział Westfall, ale kiedy to mówił, Ylith już zniknęła. Zwrócił się więc do kamienia: - Uważaj bardziej i tym razem sprowadź mi odpowiedniego ducha. Do dzieła! Talizman zadrżał, jakby poczuł się dotknięty tą reprymendą. Dobyła się z niego muzyczna nuta, a potem kolejna. Powietrze w izbie znów ściemniało, by po chwili wrócić do pełnej jasności. Pojawił się kłąb dymu, a z niego wystąpił mężczyzna ubrany dziwnie w strój z ciemnej satyny oraz stożkowy kapelusz. Z ramion spływał mu niebieski, również satynowy płaszcz, cały wyszywany złotą nicią w magiczne znaki. Przybysz miał brodę oraz wąsy i wyglądał na kogoś zupełnie nie w humorze. - Co to znaczy? - zapytał. - Powiedziałem wszystkim, by mi nie przeszkadzano, dopóki nie skończę kolejnej sekwencji moich eksperymentów. Jak mogę prowadzić swe dociekania, skoro nie daje mi się spokoju? Kimże ty jesteś, u licha, i czego chcesz? - Nazywam się Peter Westfall. A zaczarowałem cię dzięki mocy tego talizmanu. Alchemik-amator podniósł w górę kamień. - Zaczarowałeś mnie? - zapytał brodaty mężczyzna. - O czym ty mówisz? Niech no rzucę okiem. Spojrzał uważnie na amulet. - Oryginalny, egipski, ale jakoś mi znajomy. Jeśli się nie mylę, pochodzi z grupy, w którą dawno temu król Salomon zaklął większą kolekcję duchów. Myślałem, że wszystkie wyszły już z obiegu. Skąd go masz? - Nieważne - odparł Westfall. - Mam i już. To ważny przedmiot i musisz mi być posłuszny. - Muszę? Ja muszę? No, to zobaczymy! Mężczyzna podwoił nagle swą wysokość i ruszył groźnie w kierunku Westfalla, który chwycił talizman i ścisnął go. Hermes wrzasnął i cofnął się. - Spokojnie - powiedział. - Nie musisz być tak brutalny. - Ten czar daje mi władzę nad tobą! - Och, przypuszczam, że tak - rzekł tamten. - Ale niech to szlag, to śmieszne! Jestem byłym greckim bogiem i czołowym magiem. Hermes Trismegistos moje imię. - No cóż, w obecnych czasach jesteś bankrutem, Hermesie - stwierdził Westfall. - To był wypadek przy pracy - odrzekł Hermes. - A kim ty jesteś? Nie magiem, tego jestem pewien - rozejrzał się wokół. - Ani królem, tylko kimś z ludu, gdyż z całą pewnością nie jest to pałac... - Handluję zbożem - rzekł Westfall. - A jak wszedłeś w posiadanie tego talizmanu? - To nie twój interes! - Prawdopodobnie znalazłeś go na stryszku babuni! - Nieważne, skąd go mam! - Pięść Westfalla zacisnęła się konwulsyjnie na amulecie. - Spokojnie - powiedział Hermes, krzywiąc się z bólu. - W porządku, tak lepiej. Grecki bożek wziął głęboki oddech i wyartykułował małe zaklęcie, by się opanować. To nie była odpowiednia pora na wściekłość, choćby najzupełniej słuszną. Jednakowoż ten głupi śmiertelnik, dzięki antycznemu amuletowi, miał nad nim przewagę. Jak go zdobył? Ten facet musiał go ukraść, ponieważ było oczywiste, że wie niewiele, albo zgoła nic, na temat prawdziwej Wiedzy. - Panie Westfall - odezwał się Hermes. - Uznaję pańską władzę nad sobą. Rzeczywiście, muszę ci być posłuszny. Powiedz mi, czego chcesz, i nie traćmy więcej czasu. - To mi się podoba - rzekł Westfall. - Po pierwsze, chcę worka złotych pieniędzy, pięknie wybitych, i takich, abym mógł je wydać jakkolwiek i gdziekolwiek będę sobie tego życzył. Angielskie, hiszpańskie czy francuskie monety byłyby jak najbardziej na miejscu, ale nie włoskie - oni zawsze okrawają brzegi. Chcę także staroangielskiego owczarka z rodowodem, takiego jakiego ma król. To na początek, ale potem będę miał więcej życzeń. - Nie tak szybko - rzekł Hermes. - Jak wieloma żądania mi zamierzasz mnie zaszczycić? - Tyloma, iloma będzie mi się podobało! - krzyknął Westfall. - Ponieważ mam amulet! Machnął kamieniem i Trismegistos skrzywił się z bólu. - Nie tak ostro! Zdobędę to, co chcesz! Daj mi tylko dzień lub dwa. - I mówiąc to, zniknął. Hermes nie miał żadnych trudności ze skompletowaniem rzeczy, których życzył sobie Westfall. Całe worki złotych monet trzymał w jaskini pod dnem Renu, pod opieką trolli, pozostających bez zajęcia od czasu Zmierzchu Bogów. Zdobycie owczarka rasy staroangielskiej także nie stwarzało wielkiego problemu - Hermes z łatwością ukradł go z hodowli w pobliżu Spottiswode. Po czym wrócił do izby Westfalla w Yorku. ROZDZIAŁ 5 - Dobry piesek - powiedział Westfall. - Teraz połóż się w kącie. Na wpół dorosły owczarek staroangielski popatrzył na niego i zawarczał. - Nie jest najlepiej wyszkolony - zauważył. - Hola, nic nie mówiłeś o tym, że ma być tresowany - odparł Hermes. - Ma za to rodowód tak długi, jak twoje ramię. - Wygląda bardzo ładnie - zgodził się Westfall. - I złote monety też mnie satysfakcjonują. Miał ich całą masę w małym, pękatym, skórzanym worku leżącym u jego stóp. - Cieszę się, że jesteś zadowolony - rzekł Hermes. - Teraz, jeżeli powiesz amuletowi, by mnie uwolnił oraz że nie pozostaję dłużej pod twoją władzą, obaj będziemy mogli zająć się naszymi własnymi sprawami. - Nie tak szybko - ostudził go Westfall. - Nadal mam wiele życzeń do spełnienia. - Ale ja jestem bardzo zajęty - poskarżył się Trismegistos. - Bądź cierpliwy. Muszę zatrzymać cię przy sobie nieco dłużej, mój drogi Trismegistosie, i jeśli zrobisz to, o co poproszę, to wtedy zastanowię się nad uwolnieniem ciebie. - To nie w porządku! - zaprotestował Hermes. - Jestem zobowiązany spełnić twoje jedno lub dwa życzenia ze względu na zdobyty przez ciebie, w niejasnych okolicznościach, talizman, a ty bezwstydnie wykorzystujesz sytuację! - Magia jest po to, żeby ludzie dzięki niej uzyskiwali przewagę. - Nie przeciągaj struny - ostrzegł Trismegistos. – Nie masz pojęcia, z czym igrasz. - Dość tego gadania! - uciął Westfall. - Słuchaj uważnie, Hermesie! Wcześniej, zanim cię wezwałem, amulet sprowadził mi kogoś innego. Kobietę. Bardzo piękną. Wiesz, o kim mówię? Hermes Trismegistos zamknął oczy i skoncentrował się. Potem otworzył je ponownie. - Mój zmysł poznania rzeczy post factum mówi mi, że zaczarowałeś jedną z boskich anielic, byłą wiedźmę o imieniu Ylith. - Jak się tego domyśliłeś? - zapytał Westfall. - Drugie widzenie jest jednym z moich boskich atrybutów - odparł Hermes. - Jeżeli mnie uwolnisz, nauczę cię tego. - Nieważne. Pragnę, żebyś sprowadził tę damę - Ylith, jak mówisz? Żądam, żebyś ją tu przywiódł. - Wątpię, żeby chciała przyjść - rzekł Trismegistos, z zainteresowaniem mierząc Westfalla wzrokiem. To był obrót sprawy, jakiego nie przewidział. - Nie dbam o to, czy ona tego chce czy nie - rzekł Westfall. - Jej widok zapadł mi w pamięć. Chcę ją mieć. - Już widzę, jak Ylith się ucieszy - mruknął Hermes na stronie. Wiedział, że anielica ma bardzo silną osobowość. Walczyła o równouprawnienie kobiet w kosmosie, zanim jeszcze ten pomysł zrodził się na Ziemi. - Będzie się musiała do mnie przyzwyczaić – stwierdził Westfall. - Mam zamiar posiąść ją na wszelkie sposoby, na jakie mężczyzna może posiadać dziewicę. - Nie mogę jej do tego zmusić - powiedział Hermes. - Istnieje granica moich mocy. Nie potrafię wywierać wpływu na kobiecą psychikę. - Nie musisz na nic mieć jej zgody - odparł Westfall. - Sam się tym zajmę. Ty masz po prostu oddać ją pod moją władzę. Trismegistos pomyślał chwilę, a potem powiedział: - Westfall, muszę być z tobą szczery. Zawiadywanie magią przerosło twój zdrowy rozsądek. Ta rzecz z Ylith nie jest dobrym pomysłem. Wdepnąłeś w coś, w pobliżu czego nie chciałbyś się tak naprawdę znaleźć. - Cicho bądź! I rób, co każę! - Oczy handlarza zbożem były wielkie i błyszczące. - Na twoją odpowiedzialność - rzekł Hermes i zaklęciem wyprawił się stamtąd, zdumiony niezawodnością sposobów, jaki mi ludzie pakują się w kłopoty. Jednocześnie zaczął mu w głowie świtać plan, który mógłby przynieść korzyść jemu, a także pozostałym Olimpijczykom, trzymanym pod kluczem w nierealnym świecie, zwanym Poświatą. Najpierw jednak musiał się zabrać do stręczenia Westfallowi Ylith, a to mogło się okazać piekielnie trudnym zadaniem. ROZDZIAŁ 6 Hermes przeniósł się do jednego ze swoich najbardziej ulubionych miejsc - poświęconej przez kilka tysięcy lat jego czci starej świątyni na egejskiej wyspie Delos. Tutaj usiadł i, patrząc na morze w kolorze ciemnego wina, rozważył swoją sytuację. Chociaż był jednym z dwunastu pierwszych Olimpijczyków, nie podzielił losu pozostałych bogów, kiedy krótko po śmierci Aleksandra Wielkiego oraz narodzinach przesądnego racjonalizmu w Bizancjum zawalił się cały grecki świat. Reszta bogów nie potrafiła dostosować się do nowego porządku, powstałego w czasach helleńskich, i kiedy pojawiła się kolejna religia, nie mieli w starciu z nią żadnych szans. Wszyscy wyznawcy opuścili ich; ogłoszono, iż starzy bogowie nie istnieją; po czym zmuszono ich, by wiedli egzystencję cieni w rzeczywistości zwanej Poświatą. Było to ponure miejsce, prawie takie samo, jak grecki antyczny podziemny świat. Hermes czuł zadowolenie płynące z faktu, że nie musiał tam mieszkać. Trismegistos wyrwał się ze świata antycznych Greków dzięki swym związkom z magią. Od najwcześniejszych czasów był aktywny w czarodziejskich sztukach, a rozkwit większej części tej wiedzy uznawany był za wynik jego inspiracji. Corpus Hermeticum, przypisywany między innymi Korneliuszowi Agryppie, stał się duszą renesansowej magii, której Hermes był przewodnim bóstwem. Wykazał także udowodnioną użyteczność dla rodzaju ludzkiego w innych sprawach: okazał się pożyteczny przy lokalizowaniu różnych przedmiotów, a także - za sprawą kaduceusza, który często nosił, prezentu z jego egipskich czasów, gdy występował jako Toth - długo związany był z medycyną. Postrzegano go jako przyjacielskie bóstwo, bardziej przystępne od innych. Przez lata, podczas których uczestniczył w dysputach z wieloma magami spośród ludzi, zaskarbił sobie ich poważanie i należny respekt. Pierwszy raz zdarzyło mu się, by ktoś zaklął go siłą, zmuszając do posłuszeństwa, czy tego chciał czy nie. Nie podobało mu się to. Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, co powinien z tym zrobić. Dumał nad tym, siedząc pod wielkim dębem i spoglądając na morze, kiedy usłyszał cichy, szepczący głos. Nastawił uszu. Głos zwracał się do niego. - Coś zdaje się martwić cię, mój chłopcze. - Zeusie, to ty? - spytał Hermes. - Tak - przyznał Gromowładny - ale wyłącznie w postaci duchowej esencji. Prawdziwy, „ja” znajduję się w Poświacie, gdzie cała reszta nas przebywa na wygnaniu. Z wyjątkiem ciebie, rzecz jasna. - To nie moja wina, że wyciągnęli mnie stamtąd jako Hermesa Trismegistosa. - Nikt cię nie potępia, synu. Stwierdzam tylko fakt. - Nie rozumiem, jak w ogóle możesz tu przebywać? - powiedział Hermes. - Nawet jako duchowa esencja. - Mam specjalną dyspensę. Mogę się objawiać wszędzie tam, gdzie rosną dęby; co nie jest złe, zważywszy na moją obecną sytuację oraz bogate występowanie tych drzew w przyrodzie. Wydaje mi się, że coś cię martwi. Co to takiego, Hermesie? Możesz powiedzieć swojemu staremu ojcu. Hermes zawahał się. Nie ufał Zeusowi. Nikt z Olimpijczyków mu nie ufał. Dobrze pamiętali, jak postąpił ze swoim ojcem, Kronosem. Wiedzieli, iż Zeus obawiał się, by nie spotkał go ten sam los, w związku z czym wszyscy starali się upewnić go, że nikt z nich nie ma odpowiedniej pozycji, by tego dokonać. Nawet najdrobniejsza myśl o tym czyniła go drażliwym; i jeśli był perfidny i niestały, to dlatego właśnie, iż sądził, że jest to najlepszy sposób na ocalenie swego przyrodzenia. Hermes wiedział to wszystko, ale był także przekonany, że Zeus jest odpowiednią osobą do rozmowy o tym, co się stało. - Ojcze, pewien śmiertelnik ma nade mną władzę. - Doprawdy? Jak to się mogło stać? - Pamiętasz te pieczęcie, którymi król Salomon związał różnych facetów? Nie wszystkie jeszcze wyszły z obiegu. I Hermes opowiedział Gromowładnemu całą historię, dodając na koniec: - I co mam zrobić? Zeus zaszeleścił swymi liśćmi i rzekł: - Ten człowiek całkiem zgrabnie trzyma cię w garści. Graj z nim dalej, ale patrz uważnie, co się dzieje, i kiedy zdarzy się cokolwiek takiego, co mógłbyś wykorzystać, musisz zadziałać - w sposób pewny i natychmiastowy. - Wszystko to wiem - stwierdził Hermes. - Dlaczego mówisz mi tak oczywiste rzeczy? - Ponieważ znam twoje skrupuły, mój synu. Przebywasz pośród tych nowych ludzi i ich skomplikowanych idei na temat starych bogów. Zostałeś oszukany przez ich wielkie gadanie. Myślisz, że to wszystko jest bardzo głębokie, te ich magiczne głupstwa. No cóż, pozwól sobie powiedzieć, i to jest cała kwestia władzy, że magia oraz moc są w dziewięciu dziesiątych sprawą oszustwa. - Już dobrze, wystarczy - powiedział Trismegistos. – Ale jak mam się zabrać do porwania tej wiedźmy dla Westfalla? - To najłatwiejszy ze stojących przed tobą problemów. Udaj się do swojej siostry, Afrodyty, i poproś ją, by pozwoliła ci skorzystać z puszki Pandory. Ostatnio używa jej jako szkatułki na swoje klejnoty. To będzie pierwszorzędna pułapka na duchy. - Oczywiście! Łapka na duchy! Co mam z nią zrobić? - To ty jesteś wielkim magiem. Sam wymyśl! Jakiś czas później Hermes, przebrany za ekscentrycznego dżentelmena, zjawił się na cmentarzu w Yorku. Pod pachą niósł paczkę, starannie zawiniętą w brązowy papier i obwiązaną szpagatem. Podszedł do Ylith i powiedział zmienionym głosem: - Panna Ylith? Mój przyjaciel prosił mnie, abym to pani oddał. - Azzie zostawił dla mnie prezent? - spytała anielica. - To miło z jego strony. Nie myśląc o tym, co robi, rozerwała opakowanie i otworzyła skrzynkę. W jej wieczku znajdowało się lustro; skrzące się, zamglone, wielokolorowe zwierciadło w rodzaju tych, jakie pamiętała z babilońskich i egipskich czasów; magiczne lustro, lep na dusze, niech to szlag! Ktoś zastosował wobec niej tę starą sztuczkę. Szybko odwróciła wzrok, ale było już za późno: jej dusza, ulatując w tym momencie z ust niczym drobny, przezroczysty motyl, została złapana przez lustro i wciągnięta; w tej samej chwili ciało Ylith upadło jak nieżywe. Hermes pochwycił ją i delikatnie ułożył na ziemi. Potem zdecydowanym ruchem zamknął pokrywkę pudełka. Kiedy obwiązał już bezpiecznie puszkę Pandory tkanym, złotym sznurem, dał parę monet robotnikom, którzy mieli właśnie przerwę śniadaniową, by podnieśli ciało i przetransportowali je przez miasto do izby Westfalla. - Tylko ostrożnie! Nie uszkodźcie go! Robotnicy wydawali się nieco zakłopotani i nie do końca przekonani, czy słusznie postępują, aż Hermes wyjawił im, że jest lekarzem, który mógłby ożywić tę nieszczęśliwą damę, prawdopodobnie ofiarę szoku doznanego w wyniku zgubnych, zodiakalnych wpływów. Słysząc to wiarygodne i naukowe wyjaśnienie, żaden z nich nie dociekał niczego więcej. W końcu spełniali tylko polecenia pana doktora. ROZDZIAŁ 7 Westfall zastanawiał się, co tak długo zatrzymuje Hermesa, ale uznał, że być może nie jest łatwo zabrać tak po prostu tę kobietę z jej świata. Dziwił się samemu sobie; to nie był jego zwykły sposób załatwiania spraw. Czy istoty nadprzyrodzone wpływają jakoś na niego i wskazują mu subtelnymi środkami, że powinien o nią poprosić? Nie był pewny, ale czuł działanie czegoś nienormalnego; czegoś spoza praw magii, czegoś, co działało na własną rękę i objawiało się lub nie - zależnie od potrzeb. Minęło długie popołudnie. Westfall znalazł w spiżarni kawałek sera i piętkę chleba. Namoczył ją we wczorajszej zupie, którą podgrzał na niewielkim piecyku stojącym w kącie. Spłukał to haustem wina, a potem zdrzemnął się w fotelu. W izbie panował spokój aż do momentu, kiedy jego uszu dobiegł rozdzierający dźwięk. Krzycząc, skoczył na równe nogi. - Przyprowadziłeś kobietę? - Wykonałem swoją część - odparł Hermes. Pomachał ręką, by rozwiać chmurę dymu towarzyszącą jego przybyciu. Ubrany był jak poprzednio, ale tym razem trzymał pod pachą małą, bogato zdobioną, drewnianą szkatułkę. - Masz ją tam? - zapytał Westfall. Właśnie wtedy rozległ się odgłos ciężkiego stąpania na schodach, a stłumiony głos z zewnątrz zawołał: - Czy ktoś mógłby otworzyć drzwi? Westfall podszedł i otworzył je. Do środka weszło dwóch ogromnych robotników, taszczących ze sobą ciało pięknej, młodej kobiety, nieprzytomnej i bladej jak śmierć. - Gdzie ją położyć? - zapytał ten trzymający ramiona i głowę. - Tutaj, na posłaniu. Delikatnie! Hermes zapłacił tragarzom i odprowadził ich do drzwi. Potem zwrócił się do Westfalla: - Oddałem ją pod twoją władzę. Masz teraz jej ciało. Ale radzę ci: bez jej zgody niczego z nim nie próbuj. - Gdzie ona jest? - chciał wiedzieć Westfall. - Mam na myśli jej świadomość. - Dusza, chciałeś powiedzieć - rzekł Hermes. – Znajduje się w tym pudełku. Położył szkatułkę na stole Westfalla. - Otwórz to, jeśli sobie życzysz, a jej dusza wyfrunie i ożywi ciało. Ale uważaj - ta dama jest bardziej wściekła, niż ci się zdaje. Wcale nie przyjęła z radością faktu, że została zaczarowana, kiedy miała ochotę robić coś zupełnie innego. - Naprawdę jest w tej skrzynce? - zapytał Westfall. Podniósł małe, brązowe, inkrustowane srebrem pudełko i potrząsnął nim. Z wnętrza usłyszał pisk i zduszone przekleństwo. - Masz, czego chciałeś - powiedział Hermes. - Ale co mam teraz zrobić? - To twój kłopot. Westfall podniósł szkatułkę i chwilę poruszał nią delikatnie. - Panno Ylith? Jest pani tam? - zapytał. - Jeszcze jak, ty świński pomiocie! - odparła Ylith. - Otwórz wieko, żebym mogła wyjść i zająć się tobą! Westfall pobladł i przyciskając mocno obiema rękami wieczko do skrzynki, popatrzył na Hermesa. - O mój Boże! - powiedział tylko. Trismegistos wzruszył ramionami. - Jest wściekła. - Mnie to mówisz? - spytał Hermes. - Co mam z nią począć? - Chciałeś ją mieć - zauważył bożek. - Sądziłem, że przemyślałeś to sobie. - No, wiesz, niedokładnie... Radzę ci, żebyś spróbował dojść z nią do jakiegoś porozumienia. Będziesz musiał to zrobić. - Może po prostu odłożę tę szkatułę na chwilę na bok? - zaproponował Westfall. - To byłby błąd. - Dlaczego? - Jeżeli puszka Pandory nie jest cały czas obserwowana, to to, co jest w środku, może się z niej wydostać. - To nie w porządku! - Cały czas wykonuję twoje polecenia, Westfall. Powinieneś wiedzieć, że takie rzeczy zawsze kryją w sobie jakiś podstęp. Życzę szczęścia. Hermes zaczął wykonywać gesty zaklęcia, by wydostać się z Westfallowej izby. - Pamiętaj - ostrzegł go handlarz.-Nadal mam talizman. Mogę cię wezwać, kiedy tylko zechcę! - Nie radzę ci próbować - odrzekł Hermes i zniknął. Westfall poczekał, aż rozwieją się chmury dymu, a potem zwrócił się do szkatułki: - Panno Ylith? - O co chodzi? - Czy moglibyśmy porozmawiać? Pani i ja? - Otwórz skrzynkę i wypuść mnie. Wtedy pogadamy! Słysząc wściekłość brzmiącą w jej głosie, Westfall wzdrygnął się. - Może powinniśmy chwilę odczekać - powiedział. - Muszę to przemyśleć. Ignorując jej przekleństwa, poszedł na drugi koniec izby i usadowił się wygodnie, by dobrze przemyśleć sprawę, ale nie spuszczał oczu ze skrzynki. Westfall trzymał puszkę Pandory na nocnym stoliku. Spał nerwowo, budząc się co chwilę, by sprawdzić, czy Ylith nadal tam tkwi; stawał się niespokojny, że mogłaby się wydostać na wolność. Śniło mu się, że niemal uciekła z pudełka, lub że otwarło się ono w nocy. Czasem budził się z krzykiem. - Posłuchaj, panienko. Co byś powiedziała na to, żebyśmy zapomnieli o tym wszystkim? Wypuszczę cię, a ty zostawisz mnie w spokoju. W porządku? - Nie - odparła Ylith. - Dlaczego? Czego chcesz? - Zadośćuczynienia - powiedziała Ylith. - Nie możesz oczekiwać, Westfall, że ci to ujdzie na sucho. - Co mi zrobisz, jeśli cię wypuszczę? - Z ręką na sercu - nie wiem jeszcze. - Ale nie zabijesz mnie, prawda? - Mogłabym. Właściwie mogłabym. To był prawdziwy klincz. ROZDZIAŁ 8 Pietro Aretino był nieco zdumiony pewnego dnia 1524 roku, widząc na progu swego domu w Wenecji rudowłosego demona. Ale nie za bardzo zdziwiony. Aretino stawiał sobie za punkt honoru nigdy i z żadnego powodu nie tracić kontenansu. Był wielkim mężczyzną, a jego rude włosy odsłaniały wysokie czoło. W tym miesiącu skończył trzydzieści dwa lata i całe swoje dorosłe życie spędził jako poeta i autor sztuk teatralnych. Jego strofy łączyły w sobie największą wulgarność z najznakomitszym wyczuciem rymu i recytowano oraz wyśpiewywano je jak Europa długa i szeroka. Dzięki prezentom, które królowie, szlachta oraz prałaci wmuszali w niego, by go skłonić do zaniechania ataków na nich oraz ich wykpiwania, był w stanie żyć na bardzo wysokiej stopie. „Zechciej, proszę, przyjąć tę złotą tacę, drogi Aretino, i bądź tak miły wyłączyć moją osobę ze swojej ostatniej pieśni.” Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, poeta spodziewał się właśnie czegoś podobnego. Otworzył je osobiście, ponieważ t