Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć |
Rozszerzenie: |
Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Zelazny Roger - Farsa z którą należy się liczyć Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ROGER ZELAZNY & ROBERT SHECKLEY
Farsa, z którą należy się liczyć
Przełożył: Mirosław P. Jabłoński
Dla Nancy Applegate, w podzięce za krew, pot i łzy
Roger Zelazny
Mojej żonie, Gail, z miłością
Robert Sheckley
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ l
Ylith gratulowała sobie szczęścia, ponieważ jej wycieczka z Nieba na niewielki
cmentarzyk leżący w pobliżu Yorku, w Anglii, przypadła we wspaniały dzień. Był
późny maj i
cudownie świeciło słońce, małe ptaszki zaś podskakiwały radośnie na omszałych
konarach drzew
i wydzierały się wniebogłosy. A już najlepsze ze wszystkiego było to, że
dwunastka
pozostających pod jej opieką małych aniołków okazała się bardzo miła - nawet jak
na anioły.
Dzieci bawiły się grzecznie razem i Ylith właśnie się odprężyła, gdy nagle nie
dalej jak dziesięć
stóp od niej wybuchła chmura żółtego, siarczanego dymu. Kiedy opar rozwiał się,
ujrzała przed
sobą niskiego, rudego demona o lisiej twarzy, otulonego w czarny płaszcz.
- Azzie! - wykrzyknęła Ylith. - Co ty tutaj robisz?
- Pomyślałem, że mógłbym wziąć sobie nieco wolnego od piekielnych spraw i trochę
odetchnąć świętością.
- Nie myślisz czasem o zmianie drużyny? - zapytała anielica.
- Nie tak jak ty - odparł Azzie, nawiązując do wcześniejszej kariery Ylith jako
wiedźmy. -
Miłą gromadkę brzdąców dostałaś.
Machnął dłonią w stronę aniołków.
- Są nadzwyczaj grzeczne, jak widzisz - stwierdziła Ylith.
- To żadna nowina, kiedy anioł jest dobry - odparł Azzie.
W tej chwili aniołki poczęły biegać dookoła cmentarza i kłócić się. Ich głosy
stawały się
coraz wyższe, piskliwe i cukierkowo słodkie.
- Popatrz, co znalazłem! To grób świętego Athelstana Krzywoustego!
- Tak? A ja odkryłem kamień nagrobny świętej Anny Niespokojnej, która była dużo
ważniejsza!
Ze swoimi wydatnymi rysami twarzy i jednakowymi, gładkimi blond włosami w
kolorze
miodu, zawijającymi się u dołu według tak modnej w tym wieku fryzury na pazia,
wszystkie
anioły wyglądały nadzwyczaj podobnie. Miały tłuściutkie, toczone skrzydełka
porośnięte nadal
dziecięcym puchem i skryte pod bladoróżowymi podróżnymi opończami, gdyż
ukrywanie
skrzydeł należało do zwyczaju Niebian wizytujących Ziemię. Powodem nie było to,
że ktoś
mógłby być zdziwiony, widząc w 1324 roku anioła. Stało się wszak powszechnie
znane, iż anioły
przemieszczały się regularnie pomiędzy Niebem a Ziemią - tak jak diabełki,
demony oraz inne
nadprzyrodzone istoty (w tym kilka takich, których nikt nie był w stanie
zidentyfikować),
posiadały zdolność pozostawania w swym bycie pomimo zmiany głównych bóstw. Z
tego
powodu Renesans stanowił eklektyczną epokę.
- Co ty tutaj robisz, Ylith? - zapytał Azzie.
Piękna czarnowłosa wiedźma wyjaśniła, że zgodziła się zabrać tę grupę anielskich
niedorostków w objazd po słynnych grobach Anglii, traktując to jako część ich
letnich praktyk
religijnych. Ylith, być może ze względu na swą przeszłość służącej Złu wiedźmy -
zanim
powodowana miłością do młodego anioła Babriela nie zmieniła barw klubowych -
była
zwolenniczką religijnej edukacji młodzieży. Adepci Dobra musieli coś wiedzieć na
ten temat,
żeby w sytuacji, gdy ludzie zadadzą im dociekliwe pytania, Niebo nie musiało się
wstydzić.
Punktem startu tej pouczającej wycieczki stało się położone na północy Anglii
Pole Męczeństwa,
które obfitowało w wiele słynnych grobów. Aniołki były bardzo zajęte
odkrywaniem, kto i gdzie
został pochowany.
- Oto, gdzie pogrzebano świętą Cecylię Nierozważną - powiedział jeden z nich. -
Właśnie
niedawno rozmawiałem z Cecylią w Niebie i prosiła mnie o modlitwę nad swoim
grobem.
- Dzieciaki zdają się dobrze bawić - powiedział Azzie. - Może zatem zjedlibyśmy
razem
lunch?
Azzie i Ylith byli ze sobą w okresie, gdy oboje służyli w szeregach Zła, i Ylith
nadal
pamiętała, jak szalała na punkcie tego żyjącego na pełnych obrotach demona o
ostrej, lisiej
twarzy. Oczywiście, było to jakiś czas temu. Teraz natomiast szła w kierunku,
który wskazywał
jej Azzie, i była mocno zdumiona strzelającym w niebo, w pobliżu dębu,
rozbłyskiem światła, po
którym sceneria uległa gwałtownej zmianie. Wydało się jej raptem, że stoi na
brzegu wielkiego
morza - z kołyszącymi się na plaży palmami oraz z wielkim, rozdętym, czerwonym
słońcem,
wiszącym nisko nad horyzontem. Tuż przy krawędzi wody znajdował się zastawiony
smakołykami i dobrymi trunkami stół. Obok, także na plaży, stało szerokie łoże
posłane
satynowymi prześcieradłami i zarzucone niezliczoną liczbą poduszek o rozmaitych
wielkościach,
kształtach oraz kolorach. Nieco dalej śpiewał uwodzicielsko niewielki chór
satyrów.
- Połóż się - zaproponował Azzie, ponieważ zamierzał zastosować wobec Ylith nową
taktykę. - Będę cię częstował winogronami i mrożonym sorbetem i będzie nam tak
wspaniale, jak
dawniej, gdy się bawiliśmy - zbyt dawno temu.
- Hej, zaczekaj! - Ylith ostudziła zapały Azziego, wymykając się z jego
miłosnych objęć.
- Zapominasz, że nadal jestem aniołem!
- Skądże - odparł Azzie. - Pomyślałem tylko, że nie musisz chyba być aż tak
cnotliwa.
- Są pewne zasady, których musimy się trzymać.
- A jak się one mają do twoich niewielkich matactw związanych z doktorem
Faustem?
- To był błąd - przyznała Ylith. - Przypadek złego osądu z mojej strony,
wywołany przez
emocjonalny stres. Po fakcie żałuję tego jednak i teraz jestem w porządku. Tak
jak przedtem.
- Z wyjątkiem tego, że ty i Babriel zerwaliście przez to ze sobą.
- Nadal się widujemy. A tak na marginesie, jak się o tym dowiedziałeś?
- Tawerny w Limbo stanowią wielką giełdę wymiany informacji pomiędzy Piekłem i
Niebem.
- Nie chce mi się wierzyć, żeby moje sprawy miłosne stanowiły szczególnie
istotną
wiadomość.
- No cóż, byłaś niezwykle ważna, moja damo. Mieszkałaś kiedyś ze mną, nie
pamiętasz?
- Och, Azzie, jesteś niemożliwy! - odparła Ylith. – Jeżeli chcesz mnie uwieść,
powinieneś
mi mówić, jak jestem piękna i godna pożądania, a nie jakim ty jesteś ważniakiem!
- Prawdę mówiąc, wyglądasz cudownie - przyznał Azzie.
- A ty jesteś piekielnie mądry, jak zwykle - rzekła była wiedźma i rozejrzała
się po
wybrzeżu. - Stworzyłeś tutaj wspaniałą iluzję, Azzie, ale naprawdę muszę wracać
do swoich
dzieciaków.
Wyszła poza obręb oceanicznej fatamorgany, przybywając na przykościelny cmentarz
w
samą porę, by przeszkodzić anieliczce Ermicie wytargać za uszy aniołka Dymitra.
Wkrótce obok
niej zjawił się także i Azzie, nie wyglądając wcale na strapionego otrzymanym
przed chwilą
koszem.
- Jednakże... Nie sądzę, Azzie, żeby to o mnie tak bardzo ci chodziło. Czym się
kłopoczesz? - zapytała Ylith. - Po co, tak naprawdę, zjawiłeś się tutaj?
- Mam przerwę między angażami - zaśmiał się gorzko demon. - Jestem bez pracy.
Chciałem się zastanowić, co mam dalej robić.
- Tutaj? W Anglii?
- Raczej w Średniowieczu. To jeden z moich najbardziej ulubionych okresów w
historii
Ziemi.
- Jak to możliwe, że nie masz żadnego zajęcia? Powinnam raczej sądzić, że Siły
Zła
zawaliły cię robotą po uszy; szczególnie po tym, jak w mistrzowski sposób
pokierowałeś
sprawami w ostatnich zawodach z Faustem.
- Och! Nie mów mi o grze z tym magiem!
- Dlaczego nie?
- Sędziowie Piekła obrabowali mnie z należnych mi honorów, jakie powinienem był
otrzymać po tym, gdy Mefistofeles tak potwornie spartaczył sprawę. Głupcy w
Piekle zachowują
się tak, jakby ich stanowiska zagwarantowane były po wieczność, i nie zdają
sobie sprawy z tego,
iż stoją wobec niebezpieczeństwa, że wyjdą z mody i na zawsze znikną z myśli
ludzi.
- Siły Zła na krawędzi przepaści? Ale co w takim razie stanie się z Dobrem?
- Zaniknie także.
- To zupełnie niemożliwe - stwierdziła Ylith. – Rodzaj ludzki nie może istnieć
bez
zdecydowanych wartości Dobra i Zła.
- Tak sądzisz? Raz już tak żyli. Grecy z powodzeniem obywali się bez absolutów.
To
samo Rzymianie.
- Nie jestem tego taka pewna - powiedziała Ylith. – Ale nawet jeśli to prawda,
to nie
potrafię sobie wyobrazić, że ludzie ponownie zaczną żyć w ten twardy, ale
moralnie
zbankrutowany, pogański sposób.
- Czemu nie? - zapytał Azzie. - Dobro i Zło to nie chleb i woda. Rodzaj ludzki
może się
doskonale bez nich obejść.
- Czy to jest to, czego pragniesz, Azzie? - chciała wiedzieć anielica. - Świata
bez Dobra i
Zła?
- Z pewnością nie! Zło jest istotą mojej pracy, Ylith, moim powołaniem. Wierzę w
nie.
To, czego chcę, to przyjść z czymś wstrząsającym, działającym na korzyść tego,
co nazywają
Ciemnością; z czymś motywującym rodzaj ludzki, przyciągającym jego uwagę,
prowadzącym go
z powrotem w stronę starego, dobrego dramatu, jakim jest walka Dobra ze Złem -
zysku i straty.
- I sądzisz, że jesteś w stanie tego dokonać? - zapytała.
- Oczywiście. Nie chcę się chwalić, ale potrafię zrobić wszystko, co pomyśli
moja głowa.
- Przynajmniej nie masz problemów z własnym ego - zauważyła Ylith.
- Gdybym tylko mógł skłonić Ananke, by spojrzała na sprawy moimi oczami -
powiedział
Azzie, nawiązując do duchowej personifikacji Konieczności, na swój niezbadany
sposób
rządzącej bogami i ludźmi. - Ale ta stara wiedźma upiera się przy swojej
nieokreśloności.
- Wymyślisz coś - powiedziała Ylith. - Ja zaś naprawdę muszę wracać do swoich
spraw.
- Jak możesz cały czas wytrzymywać z tą dzieciarnią? - zainteresował się Azzie.
- Troska o to, by być takim, jakim powinno się być, to połowa sukcesu w stawaniu
się
dobrym.
- A jaka jest druga połowa?
- Odpowiadać „nie” na pochlebstwa dawnych chłopaków. Szczególnie, jeśli są
demonami! Do widzenia, Azzie, i powodzenia!
ROZDZIAŁ 2
Przebrany za kupca Azzie poszedł do leżącego opodal Yorku. W stronę centralnego
punktu miasta płynęły tłumy i demon pozwalał im się nieść przez wąskie, kręte
uliczki. Ludzie
byli w świątecznym nastroju i Azzie chciał poznać tego przyczynę.
Sztuka wystawiana była na drewnianej platformie znajdującej się na środku
głównego
placu miasta; Azzie zdecydował się ją obejrzeć. Przedstawienia grane dla
pospolitej publiczności
stanowiły całkiem nowy wynalazek, który nagle stał się modą ogarniającą całą
Europę.
Wszystkie były bardzo proste i bezpośrednie. Aktorzy wychodzili na podwyższoną
scenę,
wcielając się w inne postaci. Mogło to robić wstrząsające wrażenie na kimś, kto
nigdy wcześniej
nie widział niczego podobnego. Azzie obejrzał w tamtych czasach wiele sztuk - i
uważał się w
związku z tym za kogoś w rodzaju krytyka teatralnego. Bywał także widzem podczas
nocnych
przedstawień wielkich dramatów Sofoklesa na świeżym powietrzu, jednak spektakl w
Yorku
różnił się zasadniczo od kozich tańców satyrów; była to sztuka realistyczna, a
dwoje aktorów
przemawiało niczym mąż i żona.
- Co słychać, Noe? - zapytała jego połowica.
- Kobieto, doznałem właśnie boskiego objawienia!
- I ty to nazywasz nowościami? - rzekła pogardliwie żona Noego. - Wszystko, co
robisz,
sprowadza się do tego, że łazisz po pustyni i doznajesz boskich objawień. Czy
nie prawda,
dzieci?
- Pewnie, mamo - potwierdził Japet.
- Racja - powiedział Cham.
- To więcej niż prawda - zgodził się Sem.
- Pan Bóg przemówił do mnie - ciągnął Noe. - Polecił mi wziąć łódź, którą
właśnie
zbudowałem, i wprowadzić wszystkich na pokład; zamierza On bowiem zesłać deszcz,
który
zatopi świat.
- Skąd to wiesz? - spytała pani Noe.
- Słyszałem głos Boga.
- Ty i te twoje szalone głosy! - stwierdziła małżonka. - Jeżeli ci się zdaje, że
wraz z tobą i
dziećmi wsiądę na tę zwariowaną łódź tylko dlatego, że usłyszałeś jakiś głos, to
grubo się mylisz.
- Wiem, będzie trochę tłoczno - zgodził się Noe. - Szczególnie, kiedy weźmiemy
na
pokład wszystkie zwierzęta. Ale nie martw się, Bóg nas wspomoże.
- Zwierzęta? - zapytała połowica. - Nic nie wspominałeś o zwierzętach.
- Właśnie chciałem powiedzieć. To jest to, czego Pan chce ode mnie - mam ocalić
przed
potopem całą faunę.
- O jakich to zwierzętach mówimy? O naszych domowych pieszczochach?
- Bóg chce od nas więcej, niźli wzięcia tylko udomowionych zwierząt - odparł
Noe.
- Na przykład jakie, zatem?
- Na przykład wszystkie - brnął Noe.
- Jak wiele tych wszystkich?
- Po parze z każdego rodzaju stworzenia.
- Każdego? Ze wszystkich rodzajów?
- Na tym zasadza się cały pomysł.
- Czy masz na myśli także i szczury?
- Tak, parkę.
- I nosorożce?
- Przyznaję, że będzie nieco ciasno. Tak, nosorożce także.
- I słonie?
- Jakoś je zmieścimy na łodzi.
- I morsy?
- Oczywiście, że morsy również! Boskie instrukcje są bardzo jasne w tym
względzie - po
parze z każdego rodzaju!
Pani Noe obdarzyła małżonka spojrzeniem w stylu: biedny, pijany, stary Noe ma
znowu
swoje omamy.
Widownia była zachwycona. W tym zaimprowizowanym teatrze znajdowało się około
setki ludzi, siedzących niedbale na ławkach i wyjących z uciechy podczas kwestii
pani Noe.
Tupiąc, okazywali swą aprobatę. Publiczność w większości składała się z
miejskiej biedoty oraz
wieśniaków, wspólnie śledzących bliskie apokryfowi misterium, zwane Noe.
Azzie zajął miejsce w jednej z lóż wzniesionych na specjalnym rusztowaniu
powyżej
sceny i nieco od niej w prawo. Miejsca te przeznaczone były dla dobrze
sytuowanych obywateli.
Widział stąd aktorki grające żony synów Noego, kiedy zmieniały swe kostiumy.
Mógł się
wyciągnąć wygodnie, nie czując jednocześnie fetoru nie mytych ciał ludzkich mas,
dla których
wymyślano owe sztuki z poprawnymi postawami moralnymi oraz sztucznymi punktami
sporu.
Przedstawienie toczyło się dalej. Noe załadował swą łódź, lunął deszcz. Jakiś
kmiotek stał
z konewką na drabinie, symulując początek czterdziestu dni i nocy ulewy.
- Rób, co Bóg mówi, a wszystko pójdzie dobrze! Cóż za trywialna konkluzja. I jak
nie
przystaje do codziennego życia, gdzie sprawy toczą się w najdziwniejszy sposób,
bez
poszanowania dla praw skutku i przyczyny - odezwał się Azzie do dobrze ubranego
mężczyzny
siedzącego za nim w loży.
- Rozsądna uwaga - odparł ów człowiek. - Ale zważ, panie, że te historie nie
roszczą
sobie pretensji do udawania prawdziwego życia. One wskazują tylko, co człowiek
powinien
starać się robić, by w rozmaitych okolicznościach być w zgodzie ze sobą.
- No tak, oczywiście, sir - powiedział Azzie. – Jednak wszystko to stanowi
zwykłą
propagandę. Nie pragnąłbyś obejrzeć kiedykolwiek sztuki o większej inwencji,
zamiast tych
steków łgarstw, które księża w kazaniach wiążą ze sobą tak, jak rzeźnik łączy
kiełbasy? Nie
miałbyś ochoty zobaczyć przedstawienia, którego intryga nie sprowadzałaby się do
zwyczajnego
determinizmu ogólnie obowiązującej moralności?
- Cóż to byłby za powiew świeżości - rzekł nieznajomy. - Jednak trudno uwierzyć,
by tak
filozoficznie ugruntowana praca wyszła spod pióra duchownych piszących tego
rodzaju rzeczy.
Być może, panie, chciałbyś dalej rozwinąć ten punkt widzenia już po
przedstawieniu, nad kuflem
angielskiego piwa?
- Cudownie - stwierdził Azzie. - Jestem Azzie Elbub, szlachcic.
- A ja nazywani się Peter Westfall - odparł obcy - i jestem importerem zboża.
Mój
magazyn znajduje się w pobliżu St. Gregory's in the Field. Ale widzę, że aktorzy
znowu
zaczynają grę.
Sztuka nie stała się lepsza. Kiedy było już po wszystkim, Azzie towarzyszył
Westfallowi i
kilku jego przyjaciołom „Pod Łaciatą Krowę” przy Holbeck Lane, obok High Street.
Gospodarz
przyniósł im spływające pianą kufle z piwem, a Azzie zamówił dla wszystkich
pieczeń baranią z
kartoflami.
Westfall odebrał pewną edukację w klasztorze w Burgundii. Był wielkim mężczyzną
w
średnim wieku, trochę łysiejącym, zamaszyście gestykulował i miał skłonności do
podagry.
Charakteryzowało go usposobienie sangwiniczne. Obserwując go, kiedy wymawiał się
od
jedzenia mięsa, Azzie zaczął podejrzewać, iż hołduje on wegetarianizmowi,
stanowiącemu jedną
z oznak zboczenia, przez które mogli być rozpoznani heretyccy katarzy. Azziemu
nie robiło to
żadnej różnicy, ale zachował tę informację dla siebie na wypadek, gdyby miała
się okazać
użyteczna w innym momencie. W czasie posiłku trwała dyskusja z Westfallem i
kilkoma
członkami jego paczki.
Kiedy Azzie skarżył się na brak oryginalności w obejrzanej sztuce, Westfall
powiedział:
- W istocie, sir, nikt nie oczekuje, by była ona oryginalna. To historia, która
przekazuje
nam najbardziej pouczające przesłanie.
- Nazywasz to pouczającym przesłaniem? - natarł Azzie. - Bądź cierpliwy i
pokorny, a
doczekasz się? Sam wiesz doskonale, że smaruje się skrzypiące koło; jeśli się
nie poskarżysz, nic
w ogóle się nie zmieni. W historii Noego Bóg jest tyranem. Noe powinien Mu się
przeciwstawić!
Kto mówi, że Bóg zawsze ma rację? Gdybym ja pisał sztuki teatralne, wystąpiłbym
z czymś
daleko lepszym od tego!
Westfall uznał, że słowa Azziego stanowią prowokację i są wielce
nieortodoksyjne. W
jego umyśle powstał zamysł dania mu nauczki, zauważył jednak, że było coś
dziwnie
majestatycznego w postaci młodego człowieka; a stanowiło wszak tajemnicę
poliszynela, że
członkowie dworu przebierali się często za zwykłych obywateli, by tym łatwiej
wyciągać
zwierzenia z nieświadomych tego ludzi. W związku z tym Westfall powściągnął swe
zapędy i
tłumacząc się w końcu późną porą, opuścił towarzystwo.
Kiedy i pozostali odeszli, Azzie posiedział jeszcze chwilę w gospodzie. Nie był
pewien,
co ma dalej począć. Rozważał możliwość podążenia za Ylith i ponownego
wypróbowania swych
uwodzicielskich sztuczek, ale stwierdził, że nie byłoby to dobre posunięcie.
Zamiast tego
zdecydował się ruszyć na Kontynent, jak to wcześniej zamierzył. Myślał o
wystawieniu własnej
sztuki; przedstawienia, które stałoby w opozycji do tych umoralniających
sztuczydeł z ich
ckliwymi przesłaniami. Planował niemoralną farsę!
ROZDZIAŁ 3
Pomysł wystawienia niemoralnej sztuki owładnął i rozgrzał wyobraźnię Azziego.
Pragnął
dokonać wielkich rzeczy, tak jak kiedyś w przeszłości - pierwszy raz w związku
ze sprawą
Księcia Czarusia, a potem ponownie podczas afery z Johannem Faustem. Teraz znowu
pragnął
uderzyć i zadziwić świat - tak duchowy jak i materialny.
Sztuka! Niemoralny dramat! Taki, który stworzy nową legendę dotyczącą ludzkiego
losu
i poprzez to obróci Koło Fortuny na stronę Ciemności!
Wiedział, że nie będzie to łatwe zadanie. Zdawał sobie sprawę z tego, iż czeka
go żmudna
praca, ale znał także człowieka, który mógłby mu pomóc stworzyć owe dzieło.
Śmiertelnym tym
był Pietro Aretino, który swego czasu stanie się wybitny pomiędzy europejskimi
dramatopisarzami oraz poetami doby Renesansu. Gdyby udało się go przekonać...
Decyzję podjął po północy. Tak, powinien to zrobić! To była wspaniała noc,
podczas
której gwiazdy błyszczały cudownie ze swojej niewzruszonej sfery. Wszyscy
dobrzy, bogobojni
ludkowie spali już od wielu godzin w łóżkach. Widząc, że nie ma tutaj nikogo -
bogobojnego czy
nie - Azzie zdjął satynowy płaszcz o podwójnym rzędzie guzików i rozpiął
purpurową
kamizelkę. Był wspaniale umięśniony; istoty nadprzyrodzone, za stosunkowo
skromną opłatą,
mają możliwość kształtować w sposób magiczny swe ciała, korzystając z piekielnej
służby,
reklamującej się sloganem: „W zdrowym ciele zdrowy duch”. Rozebrany, odwinął
lniany bandaż
mocujący podobne nietoperzym skrzydła demona płasko do ciała, by ukryć je
podczas
przebywania pomiędzy rodzajem ludzkim. Jak dobrze móc je znowu rozpostrzeć!
Bacząc, by
jego garderoba była dokładnie związana, użył płóciennych taśm do przytroczenia
swego ubioru
na plecach. (Przez brak uwagi poświęconej rozmieszczeniu ładunku stracił kiedyś
sporo
pieniędzy). A potem, po trzech krokach rozbiegu, wzniósł się w górę.
Gdy leciał, ślizgał się naprzód w czasie, radując się wstrzymującym dech
zapachem.
Wkrótce znalazł się nad kanałem La Manche, kierując się na południowy wschód, a
rześka bryza
zaniosła go nad francuskie wybrzeże w rekordowo krótkim czasie.
Ranek zastał go nad Szwajcarią i kiedy w polu widzenia znalazły się Alpy,
wzniósł się na
większą wysokość. Następnie przebył znajomą Przełęcz Świętego Bernarda, a
wkrótce potem
leciał już nad północną Italią. Powietrze stało się zauważalnie cieplejsze -
nawet na tej
wysokości, na której się znajdował.
Italia! Azzie uwielbiał ją. Był to jego ulubiony kraj, a Renesans, do którego
właśnie
przybył, stanowił ulubioną epokę. W pewnym sensie uważał się za rodzaj
renesansowego
demona.
Frunąc ponad winnicami i gliniastymi polami oraz niewielkimi wzgórzami i
połyskliwymi rzekami, Azzie skierował się na wschód; dostosowawszy ułożenie
skrzydeł do
gęściejszego powietrza wznoszącego się sponad lądu, leciał tam, gdzie ziemia i
morze zdawały
się przenikać wzajemnie w postaci wielkiego błocka, rozpościerającego się
barwami zieleni oraz
szarości, a w końcu przechodzącego w Adriatyk. Tak oto dotarł na peryferie
Wenecji.
Ostatnie żółte promienie zachodzącego słońca oświetlały szlachetne stare miasto,
skrząc
się na wodzie kanałów. W nadchodzącym wieczornym mroku widział gondole - każda z
latarnią
zawieszoną na maszcie rufy - przesuwające się w tę i z powrotem po Canale
Grande.
ROZDZIAŁ 4
Tymczasem w Yorku służąca stara Meg sprzątała właśnie gospodę, kiedy Peter
Westfall
przyszedł na swój poranny garniec piwa.
- Czy nie zgubił pan czegoś ostatniej nocy? - spytała Meg. - Znalazłam to w
miejscu,
gdzieście panowie siedzieli.
I wręczyła mu niewielki woreczek z irchowej skóry albo bardzo dobrej giemzy. W
środku
coś było.
- Ach, tak - rzekł Westfall.
Pogrzebał w swojej sakiewce i znalazł ćwierć pensa.
- Masz na kufel za swoją fatygę.
Wrócił do domu przy Rotten Lane i poszedł do pokoju na najwyższym piętrze.
Pomieszczenie było przestronne, z oknami umieszczonymi w spadzistym suficie, i
umeblowane
trzema stołami z grubej dębiny, na których Westfall miał rozłożone rozmaite
przybory
charakterystyczne dla tych, którzy parali się praktykami alchemicznymi. W
tamtych czasach
działania pokrewne alchemii oraz magii były dostępne dla wielu ludzi.
Odsunął stołek i usiadł na nim. Rozwiązał srebrny sznureczek zaciskający wylot
mieszka,
wsunął doń dwa palce i wyciągnął ostrożnie gładki, żółty kamień, jaki namacał w
środku. Był na
nim wygrawerowany znak, który można było rozpoznać jako hebrajską literę aleph.
Westfall
wiedział, że musi to być talizman lub zaklęcie - przedmiot mocy tego rodzaju,
jaki każdy mistrz
magii bezwzględnie winien posiadać. Dzięki temu dostępne staną się dlań rozmaite
czarodziejskie siły - z głębin zaświatów będzie mógł wywołać jednego lub więcej
duchów,
zależnie od tego, jak amulet jest nastrojony. Peter zawsze pragnął posiadać
podobny przedmiot,
gdyż bez niego większość jego magicznych poczynań była całkiem bezowocna.
Podejrzewał, że
został on zgubiony przez tego nawiedzonego młodego człowieka, z którym rozmawiał
ostatniej
nocy po przedstawieniu o Noem.
To na moment go otrzeźwiło. Zawahał się i zastanowił. Przecież to nie był jego
talizman.
Prawdopodobnie właściciel wróci po coś równie niezwykłego oraz cennego; a jeśli
tak się stanie,
Westfall winien, oczywiście, niezwłocznie mu go oddać.
Zaczął więc wsuwać amulet do jego miękkiej kryjówki, ale po chwili zaniechał
tego.
Wszak nie powinno to mieć żadnego znaczenia, jeśli pobawi się nim trochę, zanim
jego
dotychczasowy posiadacz zgłosi się po swą zgubę. Z pewnością nie będzie miał nic
przeciwko
temu.
Westfall był zupełnie sam w swojej izbie na poddaszu.
- W porządku - zwrócił się do kamienia. - Zabierzmy się do pracy. Nie mam
najmniejszego pojęcia, jakiego magicznego zaklęcia użyć, ale jeżeli jesteś
prawdziwie
czarodziejskim przedmiotem, powinno wystarczyć zwykłe polecenie. Sprowadź mi
tutaj ducha
do wykonywania moich rozkazów, a pośpiesz się z tym!
Zdawało się, że przed jego oczami mały kamienny amulet uniósł się i westchnął.
Czarny
znak na jego boku zmienił barwę, najpierw stając się złotym, a potem
ciemnoczerwonym. Zaczął
przy tym wibrować, jakby zawierał w sobie małego, ale potężnego demona, i
jednocześnie
wydobywało się z niego brzęczenie o wysokich tonach.
W pokoju zrobiło się nagle ciemniej, jak gdyby talizman czerpał swą moc ze
światła
słonecznego. Z podłogi podniósł się słup kurzu i zawirował w kierunku przeciwnym
do ruchu
wskazówek zegara. Prawdopodobnie z samego powietrza wydobyło się głośne rżenie
konia -
sądząc po owych odgłosach, był to ogier monstrualnej wielkości. Pomieszczenie
wypełniła
chmura zielonego dymu, powodując u Westfalla napad kaszlu. Kiedy wreszcie
odzyskał oddech,
ujrzał, że dym się rozwiał, a przed nim stała piękna, młoda kobieta o
połyskliwie czarnych
włosach i z impertynenckim wyrazem twarzy. Nosiła na sobie długą, fałdzistą
spódnicę oraz
czerwoną, jedwabną bluzkę z pagonami oblamowanymi złotą nicią, a na nogach miała
małe buty
na wysokim obcasie. Obrazu dopełniała dobrana ze smakiem biżuteria.
- Co to ma znaczyć? - natarła Ylith.
Była bardzo zła. Talizman porwał ją prawdopodobnie dlatego, że ostatnia myśl
Azziego
dotyczyła właśnie jej osoby; amulet musiał to zapamiętać.
- No, cóż, zaczarowałem cię i teraz musisz spełniać moje polecenia. Czyż nie? -
dodał
Westfall pełen nadziei.
- Nie - odparła Ylith. - Jestem albo aniołem, albo wiedźmą, ale nie zwykłym
duchem, i
nie mam obowiązku siedzieć w twoim talizmanie. Podpowiem ci tylko, że możesz
ponownie
skalibrować zaklęcie i spróbować jeszcze raz.
- Och, przepraszam - powiedział Westfall, ale kiedy to mówił, Ylith już
zniknęła. Zwrócił
się więc do kamienia: - Uważaj bardziej i tym razem sprowadź mi odpowiedniego
ducha. Do
dzieła!
Talizman zadrżał, jakby poczuł się dotknięty tą reprymendą. Dobyła się z niego
muzyczna nuta, a potem kolejna. Powietrze w izbie znów ściemniało, by po chwili
wrócić do
pełnej jasności. Pojawił się kłąb dymu, a z niego wystąpił mężczyzna ubrany
dziwnie w strój z
ciemnej satyny oraz stożkowy kapelusz. Z ramion spływał mu niebieski, również
satynowy
płaszcz, cały wyszywany złotą nicią w magiczne znaki. Przybysz miał brodę oraz
wąsy i
wyglądał na kogoś zupełnie nie w humorze.
- Co to znaczy? - zapytał. - Powiedziałem wszystkim, by mi nie przeszkadzano,
dopóki
nie skończę kolejnej sekwencji moich eksperymentów. Jak mogę prowadzić swe
dociekania,
skoro nie daje mi się spokoju? Kimże ty jesteś, u licha, i czego chcesz?
- Nazywam się Peter Westfall. A zaczarowałem cię dzięki mocy tego talizmanu.
Alchemik-amator podniósł w górę kamień.
- Zaczarowałeś mnie? - zapytał brodaty mężczyzna. - O czym ty mówisz? Niech no
rzucę
okiem.
Spojrzał uważnie na amulet.
- Oryginalny, egipski, ale jakoś mi znajomy. Jeśli się nie mylę, pochodzi z
grupy, w którą
dawno temu król Salomon zaklął większą kolekcję duchów. Myślałem, że wszystkie
wyszły już z
obiegu. Skąd go masz?
- Nieważne - odparł Westfall. - Mam i już. To ważny przedmiot i musisz mi być
posłuszny.
- Muszę? Ja muszę? No, to zobaczymy!
Mężczyzna podwoił nagle swą wysokość i ruszył groźnie w kierunku Westfalla,
który
chwycił talizman i ścisnął go. Hermes wrzasnął i cofnął się.
- Spokojnie - powiedział. - Nie musisz być tak brutalny.
- Ten czar daje mi władzę nad tobą!
- Och, przypuszczam, że tak - rzekł tamten. - Ale niech to szlag, to śmieszne!
Jestem
byłym greckim bogiem i czołowym magiem. Hermes Trismegistos moje imię.
- No cóż, w obecnych czasach jesteś bankrutem, Hermesie - stwierdził Westfall.
- To był wypadek przy pracy - odrzekł Hermes. - A kim ty jesteś? Nie magiem,
tego
jestem pewien - rozejrzał się wokół. - Ani królem, tylko kimś z ludu, gdyż z
całą pewnością nie
jest to pałac...
- Handluję zbożem - rzekł Westfall.
- A jak wszedłeś w posiadanie tego talizmanu?
- To nie twój interes!
- Prawdopodobnie znalazłeś go na stryszku babuni!
- Nieważne, skąd go mam! - Pięść Westfalla zacisnęła się konwulsyjnie na
amulecie.
- Spokojnie - powiedział Hermes, krzywiąc się z bólu. - W porządku, tak lepiej.
Grecki bożek wziął głęboki oddech i wyartykułował małe zaklęcie, by się
opanować. To
nie była odpowiednia pora na wściekłość, choćby najzupełniej słuszną. Jednakowoż
ten głupi
śmiertelnik, dzięki antycznemu amuletowi, miał nad nim przewagę. Jak go zdobył?
Ten facet
musiał go ukraść, ponieważ było oczywiste, że wie niewiele, albo zgoła nic, na
temat prawdziwej
Wiedzy.
- Panie Westfall - odezwał się Hermes. - Uznaję pańską władzę nad sobą.
Rzeczywiście,
muszę ci być posłuszny. Powiedz mi, czego chcesz, i nie traćmy więcej czasu.
- To mi się podoba - rzekł Westfall. - Po pierwsze, chcę worka złotych
pieniędzy, pięknie
wybitych, i takich, abym mógł je wydać jakkolwiek i gdziekolwiek będę sobie tego
życzył.
Angielskie, hiszpańskie czy francuskie monety byłyby jak najbardziej na miejscu,
ale nie włoskie
- oni zawsze okrawają brzegi. Chcę także staroangielskiego owczarka z rodowodem,
takiego
jakiego ma król. To na początek, ale potem będę miał więcej życzeń.
- Nie tak szybko - rzekł Hermes. - Jak wieloma żądania mi zamierzasz mnie
zaszczycić?
- Tyloma, iloma będzie mi się podobało! - krzyknął Westfall. - Ponieważ mam
amulet!
Machnął kamieniem i Trismegistos skrzywił się z bólu.
- Nie tak ostro! Zdobędę to, co chcesz! Daj mi tylko dzień lub dwa. - I mówiąc
to,
zniknął.
Hermes nie miał żadnych trudności ze skompletowaniem rzeczy, których życzył
sobie
Westfall. Całe worki złotych monet trzymał w jaskini pod dnem Renu, pod opieką
trolli,
pozostających bez zajęcia od czasu Zmierzchu Bogów. Zdobycie owczarka rasy
staroangielskiej
także nie stwarzało wielkiego problemu - Hermes z łatwością ukradł go z hodowli
w pobliżu
Spottiswode. Po czym wrócił do izby Westfalla w Yorku.
ROZDZIAŁ 5
- Dobry piesek - powiedział Westfall. - Teraz połóż się w kącie.
Na wpół dorosły owczarek staroangielski popatrzył na niego i zawarczał.
- Nie jest najlepiej wyszkolony - zauważył.
- Hola, nic nie mówiłeś o tym, że ma być tresowany - odparł Hermes. - Ma za to
rodowód
tak długi, jak twoje ramię.
- Wygląda bardzo ładnie - zgodził się Westfall. - I złote monety też mnie
satysfakcjonują.
Miał ich całą masę w małym, pękatym, skórzanym worku leżącym u jego stóp.
- Cieszę się, że jesteś zadowolony - rzekł Hermes. - Teraz, jeżeli powiesz
amuletowi, by
mnie uwolnił oraz że nie pozostaję dłużej pod twoją władzą, obaj będziemy mogli
zająć się
naszymi własnymi sprawami.
- Nie tak szybko - ostudził go Westfall. - Nadal mam wiele życzeń do spełnienia.
- Ale ja jestem bardzo zajęty - poskarżył się Trismegistos.
- Bądź cierpliwy. Muszę zatrzymać cię przy sobie nieco dłużej, mój drogi
Trismegistosie,
i jeśli zrobisz to, o co poproszę, to wtedy zastanowię się nad uwolnieniem
ciebie.
- To nie w porządku! - zaprotestował Hermes. - Jestem zobowiązany spełnić twoje
jedno
lub dwa życzenia ze względu na zdobyty przez ciebie, w niejasnych
okolicznościach, talizman, a
ty bezwstydnie wykorzystujesz sytuację!
- Magia jest po to, żeby ludzie dzięki niej uzyskiwali przewagę.
- Nie przeciągaj struny - ostrzegł Trismegistos. – Nie masz pojęcia, z czym
igrasz.
- Dość tego gadania! - uciął Westfall. - Słuchaj uważnie, Hermesie! Wcześniej,
zanim cię
wezwałem, amulet sprowadził mi kogoś innego. Kobietę. Bardzo piękną. Wiesz, o
kim mówię?
Hermes Trismegistos zamknął oczy i skoncentrował się. Potem otworzył je
ponownie.
- Mój zmysł poznania rzeczy post factum mówi mi, że zaczarowałeś jedną z boskich
anielic, byłą wiedźmę o imieniu Ylith.
- Jak się tego domyśliłeś? - zapytał Westfall.
- Drugie widzenie jest jednym z moich boskich atrybutów - odparł Hermes. -
Jeżeli mnie
uwolnisz, nauczę cię tego.
- Nieważne. Pragnę, żebyś sprowadził tę damę - Ylith, jak mówisz? Żądam, żebyś
ją tu
przywiódł.
- Wątpię, żeby chciała przyjść - rzekł Trismegistos, z zainteresowaniem mierząc
Westfalla wzrokiem. To był obrót sprawy, jakiego nie przewidział.
- Nie dbam o to, czy ona tego chce czy nie - rzekł Westfall. - Jej widok zapadł
mi w
pamięć. Chcę ją mieć.
- Już widzę, jak Ylith się ucieszy - mruknął Hermes na stronie.
Wiedział, że anielica ma bardzo silną osobowość. Walczyła o równouprawnienie
kobiet w
kosmosie, zanim jeszcze ten pomysł zrodził się na Ziemi.
- Będzie się musiała do mnie przyzwyczaić – stwierdził Westfall. - Mam zamiar
posiąść
ją na wszelkie sposoby, na jakie mężczyzna może posiadać dziewicę.
- Nie mogę jej do tego zmusić - powiedział Hermes. - Istnieje granica moich
mocy. Nie
potrafię wywierać wpływu na kobiecą psychikę.
- Nie musisz na nic mieć jej zgody - odparł Westfall. - Sam się tym zajmę. Ty
masz po
prostu oddać ją pod moją władzę.
Trismegistos pomyślał chwilę, a potem powiedział:
- Westfall, muszę być z tobą szczery. Zawiadywanie magią przerosło twój zdrowy
rozsądek. Ta rzecz z Ylith nie jest dobrym pomysłem. Wdepnąłeś w coś, w pobliżu
czego nie
chciałbyś się tak naprawdę znaleźć.
- Cicho bądź! I rób, co każę! - Oczy handlarza zbożem były wielkie i błyszczące.
- Na twoją odpowiedzialność - rzekł Hermes i zaklęciem wyprawił się stamtąd,
zdumiony
niezawodnością sposobów, jaki mi ludzie pakują się w kłopoty.
Jednocześnie zaczął mu w głowie świtać plan, który mógłby przynieść korzyść
jemu, a
także pozostałym Olimpijczykom, trzymanym pod kluczem w nierealnym świecie,
zwanym
Poświatą. Najpierw jednak musiał się zabrać do stręczenia Westfallowi Ylith, a
to mogło się
okazać piekielnie trudnym zadaniem.
ROZDZIAŁ 6
Hermes przeniósł się do jednego ze swoich najbardziej ulubionych miejsc -
poświęconej
przez kilka tysięcy lat jego czci starej świątyni na egejskiej wyspie Delos.
Tutaj usiadł i, patrząc
na morze w kolorze ciemnego wina, rozważył swoją sytuację.
Chociaż był jednym z dwunastu pierwszych Olimpijczyków, nie podzielił losu
pozostałych bogów, kiedy krótko po śmierci Aleksandra Wielkiego oraz narodzinach
przesądnego racjonalizmu w Bizancjum zawalił się cały grecki świat. Reszta bogów
nie potrafiła
dostosować się do nowego porządku, powstałego w czasach helleńskich, i kiedy
pojawiła się
kolejna religia, nie mieli w starciu z nią żadnych szans. Wszyscy wyznawcy
opuścili ich;
ogłoszono, iż starzy bogowie nie istnieją; po czym zmuszono ich, by wiedli
egzystencję cieni w
rzeczywistości zwanej Poświatą. Było to ponure miejsce, prawie takie samo, jak
grecki antyczny
podziemny świat. Hermes czuł zadowolenie płynące z faktu, że nie musiał tam
mieszkać.
Trismegistos wyrwał się ze świata antycznych Greków dzięki swym związkom z
magią.
Od najwcześniejszych czasów był aktywny w czarodziejskich sztukach, a rozkwit
większej
części tej wiedzy uznawany był za wynik jego inspiracji. Corpus Hermeticum,
przypisywany
między innymi Korneliuszowi Agryppie, stał się duszą renesansowej magii, której
Hermes był
przewodnim bóstwem. Wykazał także udowodnioną użyteczność dla rodzaju ludzkiego
w innych
sprawach: okazał się pożyteczny przy lokalizowaniu różnych przedmiotów, a także
- za sprawą
kaduceusza, który często nosił, prezentu z jego egipskich czasów, gdy występował
jako Toth -
długo związany był z medycyną. Postrzegano go jako przyjacielskie bóstwo,
bardziej przystępne
od innych. Przez lata, podczas których uczestniczył w dysputach z wieloma magami
spośród
ludzi, zaskarbił sobie ich poważanie i należny respekt. Pierwszy raz zdarzyło mu
się, by ktoś
zaklął go siłą, zmuszając do posłuszeństwa, czy tego chciał czy nie. Nie
podobało mu się to.
Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, co powinien z tym zrobić.
Dumał nad tym, siedząc pod wielkim dębem i spoglądając na morze, kiedy usłyszał
cichy,
szepczący głos. Nastawił uszu. Głos zwracał się do niego.
- Coś zdaje się martwić cię, mój chłopcze.
- Zeusie, to ty? - spytał Hermes.
- Tak - przyznał Gromowładny - ale wyłącznie w postaci duchowej esencji.
Prawdziwy,
„ja” znajduję się w Poświacie, gdzie cała reszta nas przebywa na wygnaniu. Z
wyjątkiem ciebie,
rzecz jasna.
- To nie moja wina, że wyciągnęli mnie stamtąd jako Hermesa Trismegistosa.
- Nikt cię nie potępia, synu. Stwierdzam tylko fakt.
- Nie rozumiem, jak w ogóle możesz tu przebywać? - powiedział Hermes. - Nawet
jako
duchowa esencja.
- Mam specjalną dyspensę. Mogę się objawiać wszędzie tam, gdzie rosną dęby; co
nie jest
złe, zważywszy na moją obecną sytuację oraz bogate występowanie tych drzew w
przyrodzie.
Wydaje mi się, że coś cię martwi. Co to takiego, Hermesie? Możesz powiedzieć
swojemu
staremu ojcu.
Hermes zawahał się. Nie ufał Zeusowi. Nikt z Olimpijczyków mu nie ufał. Dobrze
pamiętali, jak postąpił ze swoim ojcem, Kronosem. Wiedzieli, iż Zeus obawiał
się, by nie spotkał
go ten sam los, w związku z czym wszyscy starali się upewnić go, że nikt z nich
nie ma
odpowiedniej pozycji, by tego dokonać. Nawet najdrobniejsza myśl o tym czyniła
go drażliwym;
i jeśli był perfidny i niestały, to dlatego właśnie, iż sądził, że jest to
najlepszy sposób na ocalenie
swego przyrodzenia. Hermes wiedział to wszystko, ale był także przekonany, że
Zeus jest
odpowiednią osobą do rozmowy o tym, co się stało.
- Ojcze, pewien śmiertelnik ma nade mną władzę.
- Doprawdy? Jak to się mogło stać?
- Pamiętasz te pieczęcie, którymi król Salomon związał różnych facetów? Nie
wszystkie
jeszcze wyszły z obiegu.
I Hermes opowiedział Gromowładnemu całą historię, dodając na koniec:
- I co mam zrobić?
Zeus zaszeleścił swymi liśćmi i rzekł:
- Ten człowiek całkiem zgrabnie trzyma cię w garści. Graj z nim dalej, ale patrz
uważnie,
co się dzieje, i kiedy zdarzy się cokolwiek takiego, co mógłbyś wykorzystać,
musisz zadziałać -
w sposób pewny i natychmiastowy.
- Wszystko to wiem - stwierdził Hermes. - Dlaczego mówisz mi tak oczywiste
rzeczy?
- Ponieważ znam twoje skrupuły, mój synu. Przebywasz pośród tych nowych ludzi i
ich
skomplikowanych idei na temat starych bogów. Zostałeś oszukany przez ich wielkie
gadanie.
Myślisz, że to wszystko jest bardzo głębokie, te ich magiczne głupstwa. No cóż,
pozwól sobie
powiedzieć, i to jest cała kwestia władzy, że magia oraz moc są w dziewięciu
dziesiątych sprawą
oszustwa.
- Już dobrze, wystarczy - powiedział Trismegistos. – Ale jak mam się zabrać do
porwania
tej wiedźmy dla Westfalla?
- To najłatwiejszy ze stojących przed tobą problemów. Udaj się do swojej
siostry,
Afrodyty, i poproś ją, by pozwoliła ci skorzystać z puszki Pandory. Ostatnio
używa jej jako
szkatułki na swoje klejnoty. To będzie pierwszorzędna pułapka na duchy.
- Oczywiście! Łapka na duchy! Co mam z nią zrobić?
- To ty jesteś wielkim magiem. Sam wymyśl!
Jakiś czas później Hermes, przebrany za ekscentrycznego dżentelmena, zjawił się
na
cmentarzu w Yorku. Pod pachą niósł paczkę, starannie zawiniętą w brązowy papier
i obwiązaną
szpagatem. Podszedł do Ylith i powiedział zmienionym głosem:
- Panna Ylith? Mój przyjaciel prosił mnie, abym to pani oddał.
- Azzie zostawił dla mnie prezent? - spytała anielica. - To miło z jego strony.
Nie myśląc o tym, co robi, rozerwała opakowanie i otworzyła skrzynkę. W jej
wieczku
znajdowało się lustro; skrzące się, zamglone, wielokolorowe zwierciadło w
rodzaju tych, jakie
pamiętała z babilońskich i egipskich czasów; magiczne lustro, lep na dusze,
niech to szlag! Ktoś
zastosował wobec niej tę starą sztuczkę. Szybko odwróciła wzrok, ale było już za
późno: jej
dusza, ulatując w tym momencie z ust niczym drobny, przezroczysty motyl, została
złapana przez
lustro i wciągnięta; w tej samej chwili ciało Ylith upadło jak nieżywe. Hermes
pochwycił ją i
delikatnie ułożył na ziemi. Potem zdecydowanym ruchem zamknął pokrywkę pudełka.
Kiedy
obwiązał już bezpiecznie puszkę Pandory tkanym, złotym sznurem, dał parę monet
robotnikom,
którzy mieli właśnie przerwę śniadaniową, by podnieśli ciało i
przetransportowali je przez miasto
do izby Westfalla.
- Tylko ostrożnie! Nie uszkodźcie go!
Robotnicy wydawali się nieco zakłopotani i nie do końca przekonani, czy słusznie
postępują, aż Hermes wyjawił im, że jest lekarzem, który mógłby ożywić tę
nieszczęśliwą damę,
prawdopodobnie ofiarę szoku doznanego w wyniku zgubnych, zodiakalnych wpływów.
Słysząc
to wiarygodne i naukowe wyjaśnienie, żaden z nich nie dociekał niczego więcej. W
końcu
spełniali tylko polecenia pana doktora.
ROZDZIAŁ 7
Westfall zastanawiał się, co tak długo zatrzymuje Hermesa, ale uznał, że być
może nie
jest łatwo zabrać tak po prostu tę kobietę z jej świata. Dziwił się samemu
sobie; to nie był jego
zwykły sposób załatwiania spraw. Czy istoty nadprzyrodzone wpływają jakoś na
niego i
wskazują mu subtelnymi środkami, że powinien o nią poprosić? Nie był pewny, ale
czuł
działanie czegoś nienormalnego; czegoś spoza praw magii, czegoś, co działało na
własną rękę i
objawiało się lub nie - zależnie od potrzeb.
Minęło długie popołudnie. Westfall znalazł w spiżarni kawałek sera i piętkę
chleba.
Namoczył ją we wczorajszej zupie, którą podgrzał na niewielkim piecyku stojącym
w kącie.
Spłukał to haustem wina, a potem zdrzemnął się w fotelu. W izbie panował spokój
aż do
momentu, kiedy jego uszu dobiegł rozdzierający dźwięk. Krzycząc, skoczył na
równe nogi.
- Przyprowadziłeś kobietę?
- Wykonałem swoją część - odparł Hermes.
Pomachał ręką, by rozwiać chmurę dymu towarzyszącą jego przybyciu. Ubrany był
jak
poprzednio, ale tym razem trzymał pod pachą małą, bogato zdobioną, drewnianą
szkatułkę.
- Masz ją tam? - zapytał Westfall.
Właśnie wtedy rozległ się odgłos ciężkiego stąpania na schodach, a stłumiony
głos z
zewnątrz zawołał:
- Czy ktoś mógłby otworzyć drzwi?
Westfall podszedł i otworzył je. Do środka weszło dwóch ogromnych robotników,
taszczących ze sobą ciało pięknej, młodej kobiety, nieprzytomnej i bladej jak
śmierć.
- Gdzie ją położyć? - zapytał ten trzymający ramiona i głowę.
- Tutaj, na posłaniu. Delikatnie!
Hermes zapłacił tragarzom i odprowadził ich do drzwi. Potem zwrócił się do
Westfalla:
- Oddałem ją pod twoją władzę. Masz teraz jej ciało. Ale radzę ci: bez jej zgody
niczego z
nim nie próbuj.
- Gdzie ona jest? - chciał wiedzieć Westfall. - Mam na myśli jej świadomość.
- Dusza, chciałeś powiedzieć - rzekł Hermes. – Znajduje się w tym pudełku.
Położył szkatułkę na stole Westfalla.
- Otwórz to, jeśli sobie życzysz, a jej dusza wyfrunie i ożywi ciało. Ale uważaj
- ta dama
jest bardziej wściekła, niż ci się zdaje. Wcale nie przyjęła z radością faktu,
że została
zaczarowana, kiedy miała ochotę robić coś zupełnie innego.
- Naprawdę jest w tej skrzynce? - zapytał Westfall. Podniósł małe, brązowe,
inkrustowane
srebrem pudełko i potrząsnął nim. Z wnętrza usłyszał pisk i zduszone
przekleństwo.
- Masz, czego chciałeś - powiedział Hermes.
- Ale co mam teraz zrobić?
- To twój kłopot.
Westfall podniósł szkatułkę i chwilę poruszał nią delikatnie.
- Panno Ylith? Jest pani tam? - zapytał.
- Jeszcze jak, ty świński pomiocie! - odparła Ylith. - Otwórz wieko, żebym mogła
wyjść i
zająć się tobą!
Westfall pobladł i przyciskając mocno obiema rękami wieczko do skrzynki,
popatrzył na
Hermesa.
- O mój Boże! - powiedział tylko.
Trismegistos wzruszył ramionami.
- Jest wściekła.
- Mnie to mówisz? - spytał Hermes.
- Co mam z nią począć?
- Chciałeś ją mieć - zauważył bożek. - Sądziłem, że przemyślałeś to sobie.
- No, wiesz, niedokładnie...
Radzę ci, żebyś spróbował dojść z nią do jakiegoś porozumienia. Będziesz musiał
to
zrobić.
- Może po prostu odłożę tę szkatułę na chwilę na bok? - zaproponował Westfall.
- To byłby błąd.
- Dlaczego?
- Jeżeli puszka Pandory nie jest cały czas obserwowana, to to, co jest w środku,
może się
z niej wydostać.
- To nie w porządku!
- Cały czas wykonuję twoje polecenia, Westfall. Powinieneś wiedzieć, że takie
rzeczy
zawsze kryją w sobie jakiś podstęp. Życzę szczęścia.
Hermes zaczął wykonywać gesty zaklęcia, by wydostać się z Westfallowej izby.
- Pamiętaj - ostrzegł go handlarz.-Nadal mam talizman. Mogę cię wezwać, kiedy
tylko
zechcę!
- Nie radzę ci próbować - odrzekł Hermes i zniknął.
Westfall poczekał, aż rozwieją się chmury dymu, a potem zwrócił się do
szkatułki:
- Panno Ylith?
- O co chodzi?
- Czy moglibyśmy porozmawiać? Pani i ja?
- Otwórz skrzynkę i wypuść mnie. Wtedy pogadamy!
Słysząc wściekłość brzmiącą w jej głosie, Westfall wzdrygnął
się.
- Może powinniśmy chwilę odczekać - powiedział. - Muszę to przemyśleć.
Ignorując jej przekleństwa, poszedł na drugi koniec izby i usadowił się
wygodnie, by
dobrze przemyśleć sprawę, ale nie spuszczał oczu ze skrzynki.
Westfall trzymał puszkę Pandory na nocnym stoliku. Spał nerwowo, budząc się co
chwilę, by sprawdzić, czy Ylith nadal tam tkwi; stawał się niespokojny, że
mogłaby się wydostać
na wolność. Śniło mu się, że niemal uciekła z pudełka, lub że otwarło się ono w
nocy. Czasem
budził się z krzykiem.
- Posłuchaj, panienko. Co byś powiedziała na to, żebyśmy zapomnieli o tym
wszystkim?
Wypuszczę cię, a ty zostawisz mnie w spokoju. W porządku?
- Nie - odparła Ylith.
- Dlaczego? Czego chcesz?
- Zadośćuczynienia - powiedziała Ylith. - Nie możesz oczekiwać, Westfall, że ci
to ujdzie
na sucho.
- Co mi zrobisz, jeśli cię wypuszczę?
- Z ręką na sercu - nie wiem jeszcze.
- Ale nie zabijesz mnie, prawda?
- Mogłabym. Właściwie mogłabym.
To był prawdziwy klincz.
ROZDZIAŁ 8
Pietro Aretino był nieco zdumiony pewnego dnia 1524 roku, widząc na progu swego
domu w Wenecji rudowłosego demona. Ale nie za bardzo zdziwiony. Aretino stawiał
sobie za
punkt honoru nigdy i z żadnego powodu nie tracić kontenansu.
Był wielkim mężczyzną, a jego rude włosy odsłaniały wysokie czoło. W tym
miesiącu
skończył trzydzieści dwa lata i całe swoje dorosłe życie spędził jako poeta i
autor sztuk
teatralnych. Jego strofy łączyły w sobie największą wulgarność z najznakomitszym
wyczuciem
rymu i recytowano oraz wyśpiewywano je jak Europa długa i szeroka. Dzięki
prezentom, które
królowie, szlachta oraz prałaci wmuszali w niego, by go skłonić do zaniechania
ataków na nich
oraz ich wykpiwania, był w stanie żyć na bardzo wysokiej stopie.
„Zechciej, proszę, przyjąć tę złotą tacę, drogi Aretino, i bądź tak miły
wyłączyć moją
osobę ze swojej ostatniej pieśni.”
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, poeta spodziewał się właśnie czegoś
podobnego.
Otworzył je osobiście, ponieważ t