Woźniak Mariusz - Potwór

Szczegóły
Tytuł Woźniak Mariusz - Potwór
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Woźniak Mariusz - Potwór PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Woźniak Mariusz - Potwór PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Woźniak Mariusz - Potwór - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mariusz Woźniak Potwór Każdemu,komu przeczytanie i zrozumienie tego tekstu nie sprawi dużych trudności - podobno połowa Polak w nie rozumie czytanego tekstu. Prawdziwa potworność to nie włochaty pysk, kły, pazury i czerwone ślepia. [ślepiec z Quad] Ciągnący się milami Stary Bór nie był miejscem szczególnie gęsto zamieszkanym. Prawdę rzekłszy, niewiele osób decydowało się na osiedlenie nawet w jego pobliżu, nie mówiąc już o wnętrzu. Różne nazwy, jakimi ludzie obdarzali ten olbrzymi las i opowieści o nim krążące również nie przyczyniały się do powiększenia grona chętnych do osiedlenia się w okolicy: prastary, mroczny, diabli, czarci, dziki i upiorny to tylko niektóre przymiotniki, z jakimi ludzie łączyli słowo „bór” wspominając to miejsce. Ci o bogatszym zasobie słownictwa i większej fantazji nazywali go Prastarym Siedliszczem, Knieją Zapomnienia, Złowrogim Reliktem, albo podobnie, równie dziwnie i pretensjonalnie. Legendy o zamieszkujących las od Czasów Stworzenia demonach, potężnych źródłach dzikiej magii, dziesiątkach bestii - tych znanych i tych, o których nikomu nie śniło się nawet w najgorszych koszmarach, odstraszały resztę tych, którzy mieli ochotę zapuścić tu korzenie. Mimo wszystko Stary Bór, pokrywający sobą dziesiątki mil kwadratowych, nie był miejscem kompletnie niezamieszkanym i zapomnianym. Prowadził przez niego jeden z najważniejszych szlaków na kontynencie, łączący olbrzymie, federacyjne królestwo Ridyen i równie olbrzymią krainę zwaną Slavią. Wielu wędrowców i kupców korzystało z traktu łączącego wschód i zachód cywilizowanego świata, ale tylko najmężniejsi, lub najgłupsi z nich pozwalali sobie skracać drogę korzystając ze ścieżek i dróżek, których całe mnóstwo krzyżowało się z głównym gościńcem. Wiadomo, że jeśli był trakt, to musiały być i zajazdy. Rzeczywiście były, ale przypominały bardziej warowne fortece, niż gościnne i przytulne gospody. Poza tym, nie było ich wiele. Mogło się zdarzyć, że wyjechawszy z jednego z nich o świcie, do następnego docierało się dopiero późnym wieczorem… albo wcale, a nocleg pod gołym niebem w Starym Borze był równie bezpieczny, jak biwak w jaskini smoka. Tym pechowcom, którzy zmarudzili i noc spotykała ich na drodze pozostawała tylko jedna możliwość: zboczyć z traktu i szukać wioski. Wbrew pozorom nie było to zajęcie beznadziejne, istniało bowiem w Starym Borze kilkanaście, może kilkadziesiąt osad, których mieszkańcy zajmowali się głównie wyrębem drzewa i eksploatacją złóż naturalnych. Niestety byli i tacy, których głównym zajęciem była, oględnie mówiąc, eksploatacja sakiewek pechowych podróżnych. Osadnicy byli głównie potomkami budowniczych traktu, albo banitami z różnych powodów zmuszonymi do zamieszkania w tej okolicy; niewielu przybywało tu z własnej woli. Wędrowcy, którzy postanowili odnaleźć jedną z takich osad mieli przed sobą trudne zadanie, bo ich rozmieszczenie ciągle się zmieniało – jedne były likwidowane po wyczerpaniu złóż, inne były pacyfikowane przez potwory z głębi lasu, gdzie indziej powstawały dla równowagi nowe osiedla, które po średnio pięciu latach znów znikały – i tak w kółko. Szukanie osady w Borze było jak łapanie ruchliwej pchły. Wąska droga wiodąca pośród lasu przypominała wzbierającą rzekę mroku rozpraszanego ostatnimi, pomarańczowymi promieniami słońca. Jechali nią dwaj konni. Ich wierzchowce, jeden srokaty, a drugi czarny jak noc, niemal dotykały się bokami. Jeden z jeźdźców był elfem; jego długie, złote włosy opadały na zarzucony na ramiona zielony płaszcz spięty pod szyją brylantową spinką w kształcie harfy, która nie pozostawiała wątpliwości, co do profesji właściciela. Elf był bardem, i to nie byle jakim – brylant zarezerwowany był dla prawdziwych mistrzów. Nawet gdyby ktoś nie zwrócił uwagi na taki detal jak spinka, to lutnia umocowana przy siodle ostatecznie wyjaśniała sprawę. Więcej kłopotów sprawiało rozpoznanie drugiego jeźdźca. Siedzący na czarnym rumaku mężczyzna był człowiekiem – elf raczej nie mógłby mieć tak paskudnej gęby, ale może to tylko światło i cienie igrały na jego zmęczonej, pooranej bliznami twarzy nadając jej tak złowrogiego wyglądu? Nienaturalnie wyglądały też jego długie, spięte na głowie skórzaną opaską włosy, które były popielato-siwe. Takie włosy można było znaleźć na głowie wiekowego starca, a nie mężczyzny mogącego mieć najwyżej trzydzieści lat. Obrazu dopełniał miecz zawieszony na plecach. Niewiele ryzykując można by iść o zakład, że jeździec nie był skrybą. Niewiele więcej ryzykowałby ktoś stawiający na to, że na chleb zarabia on mieczem i że jest w tym dobry. Jechali w milczeniu, co nie mogło dziwić – jeźdźcy, którzy zboczyli z głównego traktu niemal w samym środku Starego Boru rzadko byli weseli i szczebioczący jak skowronki. Po tej dwójce nie było jednak widać strachu, raczej skupienie. Każdy z nich intensywnie nad czymś rozmyślał, ale żaden nie miał ochoty odezwać się pierwszy. -Lambert? – Elf przerwał milczenie. – Słońce jest coraz niżej… Nie zrozum mnie źle, nie boję się lasu, bo nie uważam, żebyśmy mieli się czego bać. Las nie skrzywdzi nas ot tak, bez powodu. Mam tylko nadzieję, że nie zdybie nas tu jakaś wesoła kompania banitów i rzezimieszków Daj spokój, Sol. Tu gdzieś jest osada. Drwale… Drwald… Drawl, czy jakoś tak… Na pewno jest. Jest nawet karczma, podobno całkiem niezła. Wtajemniczeni często tu zajeżdżają. Wtajemniczeni? - Wiesz, znajomi osadników, niektórzy najemnicy, ich znajomi, znajomi ich znajomych… Teraz akurat nie pora, ale wiosną, w porze turniejów w Fuoro, bywa podobno i kilka osób w tygodniu, teraz kilku na miesiąc. - Byłeś tam kiedyś? - Nie. - Nie chciałbym cię martwić, ale jesteśmy już dobrze ponad milę od gościńca, a twojej osady jak nie było, tak nie ma. - Och, daj spokój, Solevann. Mówię ci, że to gdzieś tu. Ledwie wojownik wypowiedział te słowa, a powietrze przeszył świst strzały, która minęła jego głowę o cal. Przez drogę przebiegła spłoszona sarna. Solevann odruchowo położył się w siodle i pośpieszył konia. Lambert błyskawicznie zeskoczył z wierzchowca jednocześnie dobywając miecza i rzucił się w krzaki. Po chwili, po przeciwnej stronie, z zarośli wyłonił się młody mężczyzna z łukiem w ręce. Stanął na środku drogi i rozejrzał się. Wyglądało na to, że był sam. Lambert nie czekając długo wyskoczył na drogę i powalił go na ziemię mocnym ciosem w szczękę. - Co z ciebie za ptaszek – spytał klęcząc mu na plecach i wykręcając ręce – żeby spokojnych wędrowców strzałami z krzaków częstować, co? - Aj! Zwariowałeś?! Złaź ze mnie, człowieku! - Jeszcze chwileczka i zejdę – obiecał krępując ręce leżącego. – Proszę bardzo. Tylko bez numerów. Nadjechał Solevann prowadząc za uzdę drugiego rumaka. - Tylko jeden? Jakiś desperat? Samobójca? Błędny rycerz? - Wypraszam sobie, panie. Jestem Marko, myśliwy – odparł dumnie chłopak, który zdążył już się podnieść. - No, poluje chyba na podróżnych. - Przestań, Lambert, on nie wygląda mi na zbója. Nie mówi jak zbój. - I strzela coś kiepsko jak na zbója. Chłopak spojrzał na Lamberta ze złością. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat, na jego całkiem przystojnej twarzy tu i ówdzie pojawiały się nieregularne kępki zarostu. Ciemne, krótkie włosy i duże, brązowe oczy nadawały mu wygląd marzyciela. Na prawym policzku pojawiała się opuchlizna po ciosie Lamberta. - Nie wiem o czym mówicie, ale póki co, to pan raczył rzucić się na mnie, pobić i związać. - Lambert, on albo jest cwany, albo pomylony… - …albo tylko słabo strzela – dokończył Lambert, który właśnie skojarzył kilka oczywistych faktów. – Powiedz mi: polowałeś na sarnę? – Kiwnięcie głową. – Przed chwilą do niej strzelałeś? – Ponowne kiwnięcie. – No to chyba jesteś ślepy jak pijany goblin w pełnym słońcu, bo strzeliłeś kilkanaście łokci od celu i mało mnie nie trafiłeś. Brwi chłopaka uniosły się o prawie cal, a jego i tak duże oczy zrobiły teraz się tak wielkie, że Lambert, Solevann i ich konie mogły się w nich utopić. Rozległ się perlisty, czysty jak górski potok śmiech elfa i cała pogrążająca się w zmroku okolica jakby pojaśniała przez chwilę. Marko uspokoił się i uśmiechnął. Nawet oblicze Lamberta nieco się wypogodziło. - Z czego się śmiejesz? - Renegat Savath, obrońca i bohater elfów, największy wojownik od Wieków Wojen i pierwszy miecz Ridyen omal nie został ustrzelony jak łania! Wasi bogowie naprawdę mają poczucie humoru, Lambert! Gratulacje, młody człowieku, właśnie omal nie udał ci się wyczyn, o którym najtęźsi rycerze tego świata mogą tylko pomarzyć… - Bądź tak miły, Sol, i się zamknij – przerwał mu Lambert, na którego obliczu pojawił się jednak grymas mogący uchodzić za uśmiech. - Ja… Ja bardzo przepraszam… nie wiedziałem… nie chciałem – plątał się chłopak. – Ja wszystko… Nagle Lambert poczuł mrowienie na całym ciele, zupełnie jakby maszerowały po nim setki małych robaczków o lodowatych nóżkach. Jednocześnie pojawiło się uczucie niepokoju. Elf najwyraźniej też coś wyczuł, bo uśmiech zgasł na jego twarzy. - Lambert, czy to jest to, o czym ja myślę? Pytanie było czysto retoryczne, bo żaden z nich nie miał wątpliwości, że w pobliżu pojawiła się siła magiczna, najprawdopodobniej jakaś istota, i że jej uwaga skierowana jest właśnie na nich. Jedynie Marko wydawał się nie wyczuwać potężnej aury. Nie tylko wydawał się nie odczuwać lęku, ale wręcz nabrał pewności siebie. - Najmocniej panów przepraszam. Całe to zajście wydałoby mi się zabawne, gdyby nie fakt, że pańskie życie zostało narażone na szwank, panie Lambert. Szczęściem jednak nie doszło do tragedii. Mimo to jeszcze raz chciałbym wyrazić moje ubolewanie, a ponadto zaproponować szanownym panom nocleg w pobliskiej wsi, bo podróż nocą w tych okolicach to niezbyt bezpieczne przedsięwzięcie. Będzie to zaszczyt dla mnie, mojego ojca i całej wsi gościć tak dostojnych mężów, tym większy, że poznaję w panu – tu zwrócił się do Solevana – mistrza lutni. Gdyby chłopakowi nagle wyrosły skrzydła nie zdziwiliby się bardziej niż po tej przemowie. Nieczęsto zdarzało im się przecież usłyszeć takie słowa z ust młodego chłopaka, który prawdopodobnie pół swojego życia spędził w lesie gadając do siebie, a w najlepszym przypadku rozmawiając z wiewiórkami. Marko w tej chwili nie tylko mową przypominał kogoś innego, jego postawa i wyraz twarzy wskazywały raczej, że mają do czynienia z młodym szlachetką niż myśliwym. - Powiedz mi, mały, kim jest twój ojciec? – spytał Solevann przechylając się w jego kierunku. - Sołtysem wioski, do której was zapraszam. Więc jak będzie? Lambert i Sol spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. - Skorzystamy z twojej oferty – zdecydował Lambert. – Jak daleko jest do tej wsi? - Niedaleko. Cieszę się, że doszliśmy do zgody. Podałbym panom rękę, ale na nieszczęście obie mam związane. Lambert szybko uporał się z więzami i po nieco oficjalnej wymianie uprzejmości cała trójka ruszyła dalej. Dziwne wrażenie obecności magii znikło równie nagle jak się pojawiło. Po kilku minutach niespiesznego marszu w lesie dała zauważyć się zmiana. Coraz mniej było starych, a więcej młodych drzew i ściętych pni. Dalej las przechodził w karczowisko, które po chwili ustępowało miejsca dużej polanie. To właśnie na niej znajdowała się otoczona niskim ostrokołem osada. Kilkanaście chatek i domków różnej wielkości i kształtu rozmieszczonych było bez wyraźnego planu. Większość z nich była niewielka, parterowa, ale było też kilka budynków większych. Zrobiło się już dość ciemno, więc niewiele więcej można było zauważyć. Gdzieś przed podróżnikami rozległo się wołanie. - Stać! Kto idzie?! - To ja, Marko! Przyprowadzam dwóch gości! Zacni ludzie, a właściwie zacny człowiek i elf! - Wchodźcie śpieszniej, mrok zapada! Sam wiesz, że ostatnio nie jest bezpiecznie po zmroku! - A kiedy było? Wjechali między domy. W tym czasie Lambert pomyślał, że całe to pokrzykiwanie przy bramie nie jest zbyt rozsądnym pomysłem, bo wrzaski słyszało chyba wszystko i wszyscy w promieniu mili. Zachował jednak to spostrzeżenie dla siebie. Zatrzymali się przed jednym z dwóch piętrowych budynków we wsi. Z za brudnych szyb na parterze sączyło się ciemnożółte światło, a z wnętrza dobiegały głosy ożywionej dyskusji. - To jest nasza karczma – oznajmił Marko z dumą w głosie. – Ojciec urządził jakieś zebranie. Hej, Geb! – zawołał na przechodzącego opodal chłopaka. – Zaprowadź konie do stajni i zajmij się nimi dobrze. Rozumiesz? Niech cokolwiek zginie, albo się uszkodzi, to przejdziesz się po lesie o północy. Jasne? - No. Lambert i Sol wzięli najpotrzebniejsze rzeczy i pozwolili odprowadzić konie anemicznemu młodzieńcowi o aparycji zdechłego bazyliszka. Marko wytłumaczył im gdzie jest stajnia, by w razie potrzeby mogli bez przeszkód dostać się do koni i juków, a następnie zaprosił na salę. Wnętrze karczmy w niczym nie odbiegało od standardu: koło od wozu i parę świec na nim zatkniętych imitowało żyrandol, stoły i krzesła z kiepsko heblowanych, ale dobrze wytartych tyłkami i łokciami gości desek, brudne okna. Klasyka – jak to określił Solevann. Sala była wypełniona niemal po brzegi. Obok mężczyzn, którzy zapewne spędzali tu większą część swego życia, byli także starcy, kobiety i dzieci. Wyglądało na to, że zeszła się tu cała, albo niemal cała, wieś; w sumie dobrze ponad pół setki osób. Wszyscy, czy to siedzący przy stole, na stole, na podłodze, czy też stojący, jak umówieni odwrócili się w stronę drzwi. Marko uśmiechnął się szeroko, pozdrowił ich ręką i skierował się do stojącego na prowizorycznym podeście mężczyzny. - Tato, chciałbym ci przedstawić dwóch wędrowców, których miałem przyjemność dzisiaj poznać, a którzy potrzebują na dziś noclegu. Lambert i Solevann – oto ich imiona. - Witam was serdecznie! Jestem Regimił, sołtys. Zawsze znajdzie się u nas miejsce dla porządnych podróżnych. Zechciejcie jednak chwilę zaczekać, aż narada dobiegnie końca, wtedy zostaniecie należycie obsłużeni. Tymczasem proszę, znajdźcie sobie tu jakieś wygodne miejsce i spocznijcie nieco. Mimo panującego tłoku szybko znalazły się krzesła dla gości, nie zabrakło też stołka dla Marka. Kiedy cała trójka usiadła, a wszystkie szepty i komentarze ustały, sołtys zaczął przemawiać. Początkowo ani Lambert, ani Solevann nie zwracali uwagi na treść przemówienia, a tylko przyglądali się mówiącemu. Choć nie zamienili ze sobą ani słowa, obaj myśleli o tym samym: jak człowiek tak nieurodziwy jak sołtys może być ojcem tak przystojnego chłopaka jak Marko. Regimił był mężczyzną na oko pięćdziesięcioletnim, który najprawdopodobniej lubił dobrze zjeść i popić, co przy jego niskim wzroście i ciemnoróżowej karnacji nadawało mu wygląd prosięcia. Krótkie, przyczesane na bok srebrne włosy i bystre, jasnoniebieskie oczy nie pasowały do jego ogólnego wizerunku i wydawały się jakby pożyczone od kogoś innego. Jego osobę cechowała jednak pewna elegancja, której źródła najpewniej upatrywać można było w jego zachowaniu: w gestach wykonywanych z pewnym rozmysłem i subtelnością, sposobie w jaki mówił. Można było się domyślać, że przeszłość tego człowieka związana była z jakimś dworem. Pierwszy kwadrans przemówienia umknął uwadze podróżnych. „Było tam coś o młynie, zbożu, mące i takich tam…”, opowiadał później Lambert. Dopiero po jakimś czasie sołtys zrobił pauzę pozwalając zgromadzonym zebrać myśli. - Pora przejść do właściwego celu naszego spotkania – podjął po przerwie. – Powodem, dla którego się tu zebraliśmy jest nieszczęście, jakie spadło na naszą wioskę. Na sali panowała kompletna cisza, która skłoniła Lamberta i Solevana do uważniejszego przysłuchania się słowom sołtysa. - Wszyscy wiemy, że ostatnio nie dzieje się dobrze. Przekleństwo Boru zwróciło swe oblicze w stronę naszych domostw. Spokój naszego społeczeństwa został zburzony i nasze dzieci nie są już bezpieczne. Nastał kres ich beztroskich zabaw i spokojnych snów. Zagrożenie zwróciło na nas swe lica. Niebezpieczeństwo przybrało oblicze pięknej niewiasty. Pomiędzy słuchaczami przebiegł szmer. Marko uniósł brew w zdziwieniu, a na jego twarzy pojawiło się napięcie. Lambert dostrzegł, jak poluzowuje chustę zawiązaną na szyi. Nie zdziwił się, sam był mocno zaintrygowany słowami Regimiła. Po krótkiej przerwie sołtys ciągnął dalej: - Nie możemy dać się omamić. I nie damy! Uroda i wdzięk kobiety skrywa tylko jad i zło. Delikatne dłonie to w rzeczywistości splamione krwią szpony, a śliczne oblicze kryje ohydną mordę demonicznej poczwary! Na jej rękach lśni świeża krew naszych przyjaciół, naszej rodziny, naszej wsi! Ale my nie damy się wydusić cichcem jak myszy kotu! My staniemy w obronie naszych dzieci i kobiet! Nie damy się zniszczyć plugawej bestii! Podejmiemy walkę i zwyciężymy! Wygramy życie i honor! Wzywam więc wszystkich pragnących bezpieczeństwa i szczęścia naszej wsi, naszych dzieci, by porzuciwszy wszelkie waśnie wsparli wspólną myśl i przyłączyli się do naszej walki. Przez sześć lat nie zawiodłem waszego zaufania, więc i teraz nie zawiodę. Poprowadzę was do zwycięstwa i ocalenia naszej osady. Tylko wspólnie możemy pokonać ladacznicę z lasu, tylko wspólnymi siłami zdołamy stawić czoła zagrożeniu. I tylko wspólnie możemy zwyciężyć. Ja pragnę stworzyć tą wspólnotę. I stworzę ją. Nie ma takiej siły, której byśmy się nie oparli. Potrzebujemy tylko zjednoczyć się i walczyć! Śmierć za śmierć! Wiedźma musi zginąć! Słuchającym udzielał się zapał sołtysa. Widać jednak było, że zmagają się z własnym strachem. Szczególnie wyraźne emocje mógł obserwować Lambert spoglądając na Marka. Jego twarz z początku zrobiła się biała jak płótno, cały zaczął drżeć, jak w gorączce. Potem na twarz uderzyła mu krew, a na czoło wystąpił pot. Pulsujące na skroniach żyły wyglądały jakby miały zaraz pęknąć. Dłonie kurczowo zaciśnięte na kolanach robiły się niemal sine. Nagle oblicze chłopaka wykrzywił grymas złości. Zerwał się ze stołka przewracając go z hukiem. - Bzdury! – wrzasnął. – Nie w lesie nam szukać potwora! - Marko! Marko, opanuj się! Jego ciałem wstrząsały dreszcze, musiał podeprzeć się o stół, żeby nie upaść. Czynione przez jego ojca próby przywołania go do porządku nie odnosiły powodzenia. Ludzie zdziwieni odsunęli się nieco. - Nie w lesie, a tu! Tu, na tej sali, wśród nas – cedził przez zęby. - Marko, uspokój się. - Nie w lesie… są inni myśliwi… - Marko, nie można przeczyć faktom. Fakty zna każdy. Zastanów się, co mówisz. Posłuchaj swojego ojca. Posłuchaj mnie, synu. - Ciebie już dość słuchałem! Nie zrobię więcej tego samego błędu… Nie mogę… Na twarz chłopaka powróciła bladość, po jego policzkach spłynęły łzy. - Nie w lesie – powtórzył cicho – nie w lesie… W kącie sali wstał jakiś mężczyzna. - Znacie mnie, nie rzucam słów na wiatr, ze smokami nie dyskutuję. Jedno wam powiem: zielarka, bo o niej mówicie, prawda panie sołtysie? Zielarka po mojemu byłaby uczciwa kobieta. Dziwna i tajemnicza, ale wszystkie wiedźmy są takie. Ja bym jej w życiu nie posądził. Ale byłem w lasach Slavii, widziałem co tam driady robią z ludźmi. Driady też bym w życiu o nic nie podejrzewał, taka to maleńka dziewuszka… Ale one zabijały w taki sposób, że wolę o tym nie myśleć. Co chcę powiedzieć: nie wolno osądzać po pozorach. Nasza wiedźma też jest piękna jako i tamte, ale nie wiesz co to takiej za skórą siedzi. - Dobrze mówi – odezwało się kilka osób. - Nie ona sama jest demonem, to jakiegoś przyzwała, suka! – wrzasnęła jakaś kobieta. - Ja też coś powiem… - Nie trza więcej, Jamir, nie trza… Ludzie! Chytajta co tam mata pod ręcami i dawajta do lasu! Upuścić krwi potworze! - Hola! – Zawołał sołtys, który z wyraźną radością obserwował pełen zapału tłum. – Nie wolno zapominać, że nie o wilka, czy innego zwierza nam chodzi. Trzeba przedsięwziąć odpowiedni plan, zastanowić się i namyśleć. Czy ktoś chce coś jeszcze powiedzieć? - Ja! – Zgłosił się Marko. Był już całkiem spokojny, ale nie opuszczała go śmiertelna bladość. – Chcę tylko powiedzieć, że popełniacie błąd. Potwora szukacie nie tam, gdzie trzeba. Posłuchajcie tylko siebie. Odważni i chętni do bicia kobiety? Sprałeś już swoją, Jawir, czy dzisiaj nie miałeś jeszcze czasu? A może dzisiaj nie masz już co bić? Zagadnięty mężczyzna zerwał się ale szybko przytrzymali go kompani. Marko powoli kierował się do wyjścia. Szedł z podniesioną głową, zaglądał ludziom w oczy, jakby chciał powiedzieć: „Jeszcze zobaczymy, kto ma rację!” - Marko, stój – krzyknął Regimił. – Obaj wiemy, że to nie jest tylko kobieta. - Obaj także wiemy, że nie ona jest tym potworem, którego szukasz. Ostatnie zdanie Marko wypowiedział z krzywym uśmiechem patrząc ojcu prosto w oczy. Ten zmieszał się i spuścił wzrok. Marko wyszedł. Po chwili w absolutnej ciszy dał się słyszeć stukot kopyt i wołanie: „Stój! Kto tam?!”. Nie było odpowiedzi. Przez chwilę jeszcze trwało milczenie. Rozległy się szepty, pojawiły niewyraźne uśmieszki. Ludzie nie patrzyli sobie w oczy. Sołtys ukradkiem otarł pot z czoła i zaczął naradzać się z człowiekiem, który właśnie do niego podszedł. - Lambert? – szepnął Solevann niemal do ucha wojownika. – Co tu się dzieje? - Mam niejasne przeczucie, że wpadliśmy w jakieś gówno, Sol – odpowiedział cicho Lambert – i to po same uszy. Zwłaszcza, że sołtys zezuje co rusz w naszą stronę. - Myślisz, że poprosi nas o przysługę? - Nie. Nie nas, tylko mnie. Ciebie poprosi najwyżej, żebyś pobrzdąkał trochę na tej swojej lutni. - Bardzo śmieszne, Lambert. Naprawdę, ubawiłem się po czubki uszu. - To dobrze, bo teraz już raczej nie będzie ci do śmiechu. Sołtys tu idzie z tym drugim gościem. Uśmiechnęli się obaj. Obaj tak samo sztucznie. - Jak tam nasi goście – sołtys również silił się na uśmiech. – Mam nadzieję, że nie znaleźliście zachowania mojego syna zbytnio gorszącym. To dobry chłopak, ale ma swoje humory i dziwactwa. - Zapewne. – Lambert wstał. Był dużo wyższy od Regimiła. – Jesteśmy zmęczeni. Chcielibyśmy udać się na odpoczynek. - Ależ oczywiście! To zrozumiałe. Pozwólcie, że wam przedstawię: Berhoff, właściciel tego przybytku, on zaopiekuje się wami. - Nie potrzebujemy opieki. Zadowoli nas wskazanie pokoi – Lambert robił co mógł, żeby zniechęcić sołtysa do rozmowy, ale jednocześnie go nie obrazić. Nie miał najmniejszej ochoty mieszać się w wewnętrzne sprawy osady, ale jeszcze mniejszą ochotę miał na nocleg na zewnątrz. - Lambert, mógłbyś okazać odrobinę wdzięczności i dobrych manier – elf włączył się do rozmowy. - Proszę mu wybaczyć. Mnie zwą Solevann, a na mojego przyjaciela wołają Lambert. Jesteśmy wdzięczni za okazaną gościnność i zaufanie, jakie nam okazaliście pozwalając uczestniczyć w zebraniu. - Miło mi poznać. Pozwólcie za mną na piętro. Berhoff sylwetką przypominał sołtysa. Był od niego z pewnością młodszy, miał ciemniejsze oczy, włosy i karnację, ale budowę obaj mieli podobną. Być może miał na to wpływ sposób w jaki Lambert potraktował go na dole, ale karczmarz odezwał się tylko wskazując im pokój, wręczając klucz i życząc dobrej nocy. „Dobranoc” w ustach Berhoffa brzmiało zresztą jak przekleństwo orka z wadą wymowy: „Dhorfgwanoz”. Pokój nie był luksusowy, ale nie było też na co narzekać. Dwa sienniki, stół z nieheblowanych desek, dwa zydle, bielone ściany, lampa. - Klasyka – stwierdził Solevann. - Jutro z samego rana wyjeżdżamy. Lepiej zacznij wypoczywać. Solevann roześmiał się. - Naprawdę wierzysz, że już możemy położyć się spać? Najpóźniej za godzinę przyjdzie tu sołtys i będzie nas, przepraszam: ciebie, prosił o przysługę. Nie zniechęcisz go tak łatwo. - W dupie mam jego prośby i przysługi. Wiesz, że spieszno mi na wschód. - Miałem ci tego nie mówić, ale cały dzień zachowujesz się jak gbur z tawerny „Pod rozwalonym nosem”. Gdzie podziała się twoja dawna pogoda ducha? - Porwano ją. Nie mam humoru, daj mi spokój, Sol. Bardzo cię proszę. - Sny wróciły? - Wróciły. Zapadła cisza. Domysły elfa okazały się trafne. Równo po godzinie rozległo się pukanie do drzwi. Nie odpowiedzieli. Po chwili dał się słyszeć szczęk zamka otwieranego zapasowym kluczem. Sol i Lambert uśmiechnęli się do siebie w ciemnościach. - Dobry wieczór, panie sołtysie – rzekł głośno Lambert, gdy drzwi się otworzyły. Ciemna sylwetka w drzwiach zawahała się, poczym weszła do pokoju. - Cóż to za konspiracja – spytał Lambert nie zniżając tonu. Sołtys syknął ostrzegawczo. Blade światło księżyca wpadające przez okno nie pozwalało rozmówcom widzieć się wyraźnie. Byli tylko trzema ciemnymi sylwetkami na tle nieco jaśniejszych ścian. - Ciszej, na bogów, ludzie śpią. Żadna konspiracja, tylko ostrożność. Nie można być pewnym, czy wiedźma nie ma tu swoich szpiegów. - No tak, wiedźma. - Ja właśnie w tej sprawie mam do panów interes, a ściślej: do pana Lamberta. – Regimił nie mógł dostrzec w ciemności szerokich uśmiechów na twarzach rozmówców. – Z grubsza znacie problem, słyszeliście wszystko na zebraniu. Mniemam, że uważaliście? - Dobrze pan mniema. - Dobrze. Pan wygląda na twardego wojownika, panie Lambert, niezwykle twardego. Mógłbym iść o zakład, że żyje pan z miecza. Czy mam rację? - Jeśli chodzi o ten zakład, to nie mam ochoty na hazard. - Widzę, że pan jest w złym humorze. Pan stroi fochy, a ja do pana mam po prostu interes. Całkiem lukratywny dla pana interes. - Nie przyjechałem tu w interesach. - Ale jest pan najemnikiem, prawda? - Niech będzie, że prawda. - Więc ja chcę pana nająć. Chodzi o zgładzenie bestii, która osiedliła się w lesie i nęka naszą wioskę. Słyszał pan, że ludzie są gotowi sami iść. Sam to proponowałem, ale nie miałem wtedy innej możliwości, a teraz pan pojawił się, jakby go bogowie zesłali. Nie chcę narażać mieszkańców. To nie są wojownicy, panie Lambert. Oni mogą nie zdzierżyć przeciw potworze. Po co przelewać niepotrzebnie krew? - To pan potrzebuje chyba wiedźmina, nie mnie. - Panie Lambert, ja mówię poważnie. Niech mi pan bajek o wiedźminach nie opowiada. - Panie sołtysie, prawda jest taka, że od jakiegoś czasu się nie najmuję. Mam inne zajęcia, a na brak pieniędzy na razie nie narzekam… Jutro muszę ruszyć do Slavii. - Niech pan mnie jednak posłucha. Potwór zabił już czworo ludzi w ciągu ostatnich dwóch dni. W tym kobietę i dziecko. Nie wiadomo, czy rano nie znajdziemy kolejnych trupów. Ja wiem, to jest Stary Bór, niebezpieczne miejsce, ale my żyjemy tu już sześć lat i coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Wierzę, że gdybyśmy pozbyli się tego potwora, to moglibyśmy spokojnie żyć tu przez następne sześć lat. Jeśli pan nie chce zrobić tego dla pieniędzy, to apeluję do pańskiego sumienia. Tylko pan może dość szybko i sprawnie wyeliminować zagrożenie i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Nie chce pan mieć chyba krwi kolejnych ofiar na swoich rękach? Solevann, który do tej pory nie włączał się do rozmowy, słuchał pilnie i z coraz większym zainteresowaniem. W jego głowie powstawał zarys nowej ballady. Poza tym, a może przede wszystkim, serce elfa drgnęło na myśl o tragedii bezbronnych ludzi. Częściowo z ciekawości, a częściowo, by zainteresować Lamberta zapytał: - Co to za potwór? - Wampir… albo demon. - Jak wygląda? - Z pozoru jak normalna dziewczyna. Młoda i piękna, to widać z miejsca, że czarownica, bo normalnie, bez magii, nie ma tak urodziwych kobiet… - A te wszystkie pazury, mordy demonów i tym podobne rzeczy, o których pan mówił na radzie? - Och, to tylko stylistyka. Hiperbola, metafora, odpowiednia retoryka. Poza tym trudno, żeby dziewczyna w ten sposób zabijała, musi jakoś zmieniać się w potwora, a wszystkie wyglądają tak, jak mówiłem. - Czyli nikt tak naprawdę nie widział potwora? - Nie dokładnie, ale widzieliśmy zwłoki. Czegoś tak okropnego w życiu nie widziałem. Prawdziwa masakra, tego nie mógł zrobić człowiek, to musiała być prawdziwa bestia. Demon. Kilka osób widziało też wiedźmę w pobliżu wioski wtedy, kiedy to się stało. Lambert zastanawiał się przez chwilę. Wiedział, że jeśli sprawa jest tak oczywista, jak przedstawia ją sołtys, oczywiste jest też rozwiązanie. Coś jednak nie pozostawało do końca jasne. Może to było tylko przeczucie, może złudzenie, a może tylko zmęczenie i wzmagająca się senność mąciły mu myśli. - Kogo już zabiła? - Matkę i córkę. Młode kobiety. I kowala, dobry chłop, fachowiec. Trudno mi o tym mówić… Znałem dobrze ich wszystkich, tu każdy się zna, panie Lambert. - A czwarta ofiara? - Jaka czwarta? - Mówił pan, że bestia zabiła czworo ludzi. - Nie, troje. Coś się panu musiało pomylić. - Chciałbym zobaczyć zwłoki. Miałem sporo do czynienia z potworami, po śladach na ciele ofiary można się naprawdę dużo dowiedzieć. - Niestety, już zostały spalone. Bardzo dbamy o te sprawy. Tu, w Borze, niebezpiecznie jest zakopywać zwłoki. Nigdy nie wiadomo, kiedy wstaną. - Przesąd. Proszę posłuchać: jutro z samego rana rozpytam się w wiosce. Potem postanowię. - Bardzo pana proszę, niech pan nie zwleka! O co tu rozpytywać? Sprawa jest jasna. Fakty mówią za siebie. Nie było wiedźmy - nie było trupów, jest wiedźma – są trupy. Nie trzeba o nic rozpytywać, tylko iść do lasu i zrobić z nią porządek. Nie wolno tracić czasu! Być może sołtys miał rację. Jego argumenty wydawały się logiczne, a jego wyczuwalne zdenerwowanie uzasadnione – przecież nie rozmawiali o zeszłorocznych zbiorach pszenicy. Lambert wiedział, co powinien zrobić, ale postanowił dać sobie jeszcze trochę czasu do namysłu. - W porządku, panie sołtysie, jutro z samego rana dam panu znać o mojej decyzji. - Dziękuję bardzo. Ufam, że mądrze pan postanowi, że obaj panowie mądrze postanowią. Jeszcze raz dziękuję za wysłuchanie mnie. Tymczasem proszę dobrze wypocząć. Dobranoc. Przez czas jakiś Lambert i Sol nasłuchiwali oddalających się kroków Regimiła. Lambert odezwał się dopiero, kiedy ucichły one zupełnie. - I co o tym myślisz, Sol? - Ludzie potrzebują pomocy. Nie wiem czemu się wahasz. Nie jesteś już Savath, ale przecież masz to samo serce. Porzuciłeś zakon właśnie dlatego, że twoje serce było mocniejsze niż rozum. Za to pokochała cię Laureen. Teraz twój rozum wydaje się dusić serce. Musisz przejść próbę, nie pozwolić, byś stracił je stracił. W przeciwnym wypadku, nawet jeśli odnajdziesz Laureen, to czy ona będzie w stanie cię pokochać? Nie wolno ci się załamać, Lambert. Musisz pomóc tym ludziom. - Wiem, ale sprawa nie jest taka prosta. I nie chodzi tu o moje serce. Pomyśl tylko: jesteśmy w Starym Borze, tu nie ma zbyt wiele miejsca na miłość, litość i sprawiedliwość, tu toczy się walka o przeżycie. Nawet jeśli zabiję tego demona, czy co tam nęka tych ludzi, pojawi się następna bestia. Nie jutro, to za tydzień, za miesiąc, za rok. A moje serce nic nie ma tu do rzeczy. Przeciwnie, serce mówi mi, że sprawa nie jest taka prosta. Ten chłopak, Marko, zupełnie jakby go coś opętało: „Nie w lesie”, pamiętasz? Mam złe przeczucia, Sol, naprawdę złe. - Zróbmy tak: ty pójdziesz do lasu, wybadasz sprawę, ja tymczasem zostanę tutaj i popytam ludzi. Marko, to miły chłopak, ale trochę dziwny. Jest myśliwym, las to całe jego życie, możliwe, że wierzy w dobro lasu. To bardzo częste, zwłaszcza u młodych. - Solevann, twoje serce chyba dusi twój rozum, nie możesz na to pozwolić. Obaj roześmiali się nadspodziewanie beztrosko. Chwilę jeszcze porozmawiali i usnęli, każdy zastanawiając się nad sprawą potwora. Rześki poranek pachniał lasem. Solevann siedział w karczmie przy szeroko otwartym oknie. Posilał się nieśpiesznie z przyjemnością wdychając zapach rosy i żywicy łączący się z aromatem świeżego pieczywa, miodu i piwa. Elf siedział przy stole samotnie, ale w karczmie było kilkunastu gości. Ci, którzy z różnych powodów nie jedli w domu, śniadali właśnie tutaj. Jedni jedli w milczeniu, inni łączyli śniadanie z partyjką kości lub kart, jeszcze inni żywo dyskutowali. Pomiędzy stołami, jak dzik w lesie śmigał gospodarz. Ubrany w niegdyś biały, teraz mieniący się tysiącem różnych odcieni fartuch Berhoff obsługiwał gości z takim przejęciem, jakby jego przybytek był najpoważniejszą jadłodajnią w stolicy Ridyen. Szczególnie dużo uwagi poświęcał Solevanowi. Raz po raz podbiegał, przysiadał się, pytał o zamówienie, zagadywał i życzył smacznego. Kiedy znalazł tylko dłuższą chwilę wolnego czasu siadał przy stole z kuflem piwa i od nowa rozpoczynał rozmowę. - Wy podróżujecie po całym świecie, mistrzu, powiedzcie, gdzie najlepsze mają karczmy, co? - Wszędzie, podobnie jak wszędzie są kiepskie gospody. Wystarczy spojrzeć na Campfort, kilka ulic dalej od „Jednorożca”, jednej z najlepszych w Ridyen stoi „Chmielik”, najgorsza chyba karczma na kontynencie. - Prowadziłem kiedyś karczmę w stolicy. „Złoty kufel”, słyszeliście, mistrzu? - Niestety. Berhoff wzruszył ramionami. Solevann wiedział, że nie powinien pytać dlaczego teraz zamiast „Złotego kufla” w Campfort, prowadzi „Drewnianego Smoka” gdzieś w dziczy. Karczmarz jednak pociągnął solidny łyk piwa i ze smutkiem zaczął opowiadać historię jego tułaczek. „U Alchemika” zamknięto mu, bo podobno oszukiwał na piwie, chrzcząc je jakimś tajemniczym specyfikiem, „Płonący krasnolud” został rzeczywiście spalony przez krasnoludy, którym nie spodobała się nazwa karczmy, „Niewidzialny Dukat” splajtował, „Złoty kufel” zamknęła Królewska Inspekcja sanitarna. Lista karczm i miejscowości była długa jak broda tysiącletniego krasnoluda i kończyła się właśnie na „Drewnianym Smoku” i Starym Borze. Podczas opowiadania Berhoff osuszył do dna trzy kufle piwa. Solevann mu nie przerywał, bo miał nadzieję dowiedzieć się czegoś interesującego. Rozmowa, a raczej monolog zakłócany czasem przez elfa zeszła na ostatnią wojnę ze Slavią. Okazało się, że Berhoff robił w życiu coś poza prowadzeniem karczmy. - Byłem wtedy na wojnie. Nie zgadniecie, mistrzu, gdzie! - Kucharz wojskowy? - Nie! Właśnie, że nie! Piechota! I to jaka! Książęce Oddziały Piechoty, Oddział Ubezpieczenia Łuczników Elfich. KOP-Elfy! Mam nawet złoty medalik. Każdy piechociarz, który brał czynny udział walkach dostał taki od króla, wtedy księcia. Zaraz pokażę! Oczy karczmarza wypełnione były blaskiem, kiedy sięgał do szyi i szukał pod fartuchem swojej pamiątki. Solevann zastanawiał się jak mógł wyglądać Berhoff za czasów służby. Nagle oblicze karczmarza stężało. Radość ustąpiła miejsca zdziwieniu, a potem smutkowi graniczącemu z rozpaczą. - Zginął! Mój medalik zginął! Zerwał się i pognał do kuchni. Kilku gości przez chwilę wpatrywało się w drzwi, za którymi zniknął gospodarz, nie bardzo rozumiejąc co się stało. Elf spojrzał przez okno na krzątających się między domami ludzi. Większość mężczyzn szła do lasu, na ramionach nieśli siekiery. Kilku z nich weszło jednak do gospody na jedno piwko przed pracą. Solevann obserwował przez chwilę gości i dopiero teraz dostrzegł jakiś podział. Kiedy obok jakiejś grupki osób ktoś przechodził, grupa reagowała dwojako: albo wesoło go pozdrawiała, albo milkła nagle i odwracała wzrok; podczas powitań nie wszyscy podawali sobie ręce. Po baczniejszym przyjrzeniu się, był niemal pewien istnienia dwóch obozów. Rozmyślania przerwał mu mężczyzna, który nieco onieśmielony, mnąc czapkę w rękach, podszedł do jego stołu i zapytał: - Wybaczcie, mistrzu, że przerywam wam wasze przemyśliwania, ale byśmy z kolegami bardzo chcieli, żebyście nam coś no, wzięli i zagrali. - Oczywiście. Macie jakieś konkretne życzenie? - No… e… po prawdzie, to nie… coś wesołego takiego. - W porządku. Solevann wstał i w karczmie momentalnie zaległa cisza. Bard dbał o poziom wykonywanych utworów, więc nie miał w repertuarze wielu piosenek, które mógłby przedstawić w takim gronie. Postanowił więc improwizować. Zagrał i zaśpiewał zabawną historię przygód pewnego króla walczącego z innym o utrzymanie królestwa. Zawierała ona wszystkie elementy, które zazwyczaj zadowalały publikę pokroju tej, przed którą teraz grał: obaj królowie nie grzeszyli inteligencją, krew lała się strumieniami, wątek miłosny sprowadzony był głównie do sypialni obu władców, a fabuła była prosta i nieskomplikowana jak dieta trolli. Utwór kończył się uśmierceniem złego i głupiego króla i zajęciem jego miejsca przez jeszcze gorszego i jeszcze głupszego. Ten sympatyczny utworek powinien zrobić furorę w miejscu takim jak to, więc konsternacja jaka zapanowała na sali mocno zdziwiła elfa. W kompletnej ciszy dało się słyszeć pochrząkiwanie, szepty i nerwowe chichoty. Ludzie patrzyli na siebie tak, jakby mieli zamiar się bić. - To może coś innego – zaproponował cichym głosem bard myśląc o ponownym wykonaniu poprzedniego utworu z drobnymi modyfikacjami, czyli wyrzuceniem wszystkiego, poza scenami miłosnymi i batalistycznymi. Propozycja nie wydała się chyba kusząca, bo większość ruszyła do drzwi. Nim pierwsi do nich dotarli, gdzieś z zewnątrz dał się słyszeć rozdzierający krzyk: - Ludzie!!! Ludzie!!! Do karczmy jak burza wpadł mężczyzna, którego rude, rozczochrane włosy przypominały szalejący płomień. Zebrani odskoczyli do tyłu. - Ludzie!!! – Wrzask wstrząsnął budynkiem w posadach. – Ludzie!!! - Czego się tak, zaraza, Jamir drzesz jakby ci smok dupę prażył?! - Znaleźlimy Mysiora! Nie żyje! Zabity jak i tamte! Wczesnym rankiem, kiedy tylko nieco się rozwidniło, zanim jeszcze Solevann zszedł śniadanie, Lambert wybrał się do sołtysa. Chłodne i wilgotne powietrze wypełnione słodkim aromatem żywicy i rosy szybko przepędziło z jego powiek resztki snu. Dom sołtysa nie wyróżniał się z pośród innych, ale Lambert trafił bez problemów. Właściciel już nie spał i najwyraźniej go oczekiwał, bo powitał go już w drzwiach. - Witam pana! I jak, namyślił się pan? - Tak. Zajmę się tym. - Wspaniale! Powiem ludziom, złożymy się wszyscy. Nie straci pan na tym, panie Lambert. - Wiem. Zanim wybiorę się do lasu chcę wiedzieć więcej o przyczynie kłopotów. - Oczywiście, zapraszam do środka.. Ściany pokryte były skórami i trofeami. Tu i ówdzie wisiał jakiś obraz. Przeszli do pokoju i wygodnie usiedli w fotelach przy gustownym stoliku. Domek urządzony był w eleganckim i kosztownym stylu. Wydawało się, że poza Regimiłem nikogo w nim nie ma. - Marko wrócił? – zainteresował się Lambert. Po twarzy sołtysa przemknął grymas. - Nie. Zdarzało mu się to już nieraz, ale teraz naprawdę obawiam się o niego. - Nie wyglądał wczoraj dobrze… - Pan chciał się czegoś dowiedzieć o potworze – przerwał nieco brutalnie gospodarz. – Słucham? - W porządku. Jak wygląda? - Jak normalna, ładna kobieta, mówiłem panu wczoraj. - Nie zmienia formy? - No… nie, chyba nie. To znaczy, że nikt nie widział, żeby zmieniała, ale przecież normalnie dziewczyna nie mogłaby tak zmasakrować człowieka. - Mówił pan, że ktoś ją widział zaraz po zabójstwach. Kto? Sołtys wydawał się być coraz bardziej zirytowany, wiercił się i raz po raz spoglądał w kierunku okna. - Ach, panie Lambert, co pan się w śledztwo bawi? Niech pan idzie do lasu i po prostu zabije sukę! Przez moment twarz sołtysa zmieniła się, wykrzywił ją grymas złości. Lambert dostrzegł zaciśnięte pięści Regimiła. Jednak sołtys równie szybko jak wybuchnął, opanował się. Schował twarz w dłoniach i załkał. - Panie Lambert, niech pan zrozumie: my tu sobie rozmawiamy, a ona może zabija kolejnego mojego przyjaciela. Może gdzieś tam kona mój syn? - Niech pan się uspokoi. Muszę mieć więcej informacji zanim tam pójdę. Chcę wam pomóc, ale nie mam zamiaru dać się zabić. Jeszcze tylko kilka pytań. Jak zostały zabite ofiary? - Jak to jak? - Jaki rodzaj obrażeń? Rany cięte, kłute, miażdżone, szarpane, obrażenia od magii, kwasu, ognia? Wszystko, co może mnie spotkać. - Nie wiem, nie znam się, a medyka wtedy nie było. Były tylko bardzo potłuczone, połamane. Rozbite głowy… - Gdzie to się stało? - W lesie. Zaraz na skraju. - Może to był niedźwiedź? - Nie! Mówię panu, że nie! – Sołtys walnął się dłonią w czoło, jakby sobie coś nagle przypomniał. – Kowal to widział! Kowal widział jak bestia morduje jego żonę i córkę, ale nie mógł nic zrobić… - Czyli jednak ktoś widział, jak ona morduje? - Tak. Kowal widział, opowiadał o tym. Był w szoku, nie mogliśmy się z nim dogadać. - W takim razie ja spróbuję. Gdzie go znajdę? - W ziemi. Nie żyje, powiesił się następnego dnia. Biedak. Miał tylko żonę i córkę, to była cała jego miłość, a ona mu je zabrała. Jak by pan się czuł, panie Lambert? - Rzeczywiście, ale mówił pan wczoraj, że kowala zabił demon, ta cała zielarka. - Bo w sumie tak było, gdyby ona nie zabiła mu rodziny, to chłop by się nie powiesił. Stracił wszystko. Lambertowi stanął przed oczami obraz Laureen, jego ukochanej. Przed dwoma laty została porwana. Od tego czasu rycerz stale jej szuka. Pomyślał o tragedii kowala, któremu nie pozostała nawet nadzieja, którą Lambert żyje od dwóch lat. „Pozwól prowadzić się swojemu sercu” – zabrzmiały w jego myślach słowa Solevana. Wszystkie wątpliwości, których coraz większą ilość podsuwał mu rozum znikły, sołtys poruszył odpowiednią strunę. Lambert wstał. - Gdzie ją znajdę? - Bogom niech będą dzięki. Dam panu człowieka, który pana zaprowadzi. Chodźmy. Chwilę później stali przed chatą w zachodniej części osady. Sołtys zastukał w szybę. W drzwiach pojawiła się niska kobieta. Obrzuciła przybyłych niechętnym spojrzeniem. - Czego? - Bruna jak zwykle niezadowolona. Bądź tak miła i zawołaj Jamira. - Nie ma go. - Zaraza – strapił się sołtys. - A gdzie jest? - A skąd ja mam wiedzieć, jak nawet wy nie wiecie? Nie czekając na odpowiedź kobieta zatrzasnęła drzwi. Sołtys zamyślił się. - Miła kobieta – zauważył Lambert. – Tylko jeden człowiek we wsi wie gdzie mieszka wiedźma? - Nie. Naturalnie, że nie. Tylko, że ten byłby najlepszy. - Potrafię sobie radzić w lesie. Może być ktokolwiek, kto zna drogę. - Lepiej będzie odnaleźć Jamira. - Podobno zależy panu na czasie? Sołtys wahał się jeszcze przez chwilę. Rozglądał się dookoła, spoglądał to na Lamberta, to na las, potem patrzył w ziemię drapiąc się po głowie. Mruknął coś pod nosem i zwrócił się do Lamberta. - Dobrze. Poprowadzi pana młody myśliwy. Niech pan na niego uważa, on większą część życia spędza w lesie, czasem dziwnie się zachowuje. Rozumie pan, to samo co u Marka. Obawiam się najgorszego… Boję się, że wiedźma mogła mieć na nich większy wpływ, niż nam się wszystkim wydaje. Nie chciałem o tym myśleć, ale to może być prawda. Rozumie mnie pan? Oni są młodzi, mają tyle doświadczenia i rozumu, co zające. Nic dziwnego, że młoda i piękna czarownica mogła im zawrócić w głowie. - Rozumiem. To możliwe. Lambertowi przypomniał sobie wczorajszą przygodę z udziałem Marka. Wspomniał pewność siebie, jakiej nabrał Marko po pojawieniu się magii, której źródłem mogła być właśnie wiedźma, demon, czy cokolwiek, czym była dziewczyna z lasu. - To bardzo możliwe, panie sołtysie – powtórzył. – Na szczęście to prawdopodobnie nic groźnego. Taka więź zazwyczaj wygasa po śmierci mistrza. - Naprawdę, bogowie pana zesłali, panie Lambert. Chodźmy teraz. Kiedy znaleźli się na północno-zachodnim krańcu wioski i doszli do krawędzi lasu sołtys zawołał: - Weber!! Weber!!! Po chwili lasu wyłonił się młody, ubrany na zielono mężczyzna. Jasne włosy spięte miał z tyłu w krótką kitkę, na jego plecach wisiał łuk i kołczan. Szybkim krokiem skierował się w stronę sołtysa i Lamberta. - Dzień dobry panom. Czego sobie życzycie, panie sołtysie? - Dzień dobry, Weber. To jest pan Lambert, postanowił nam pomóc przy rozwiązaniu naszego problemu. - Czyli, mówiąc prosto, chce zabić zielarkę? – Weber badawczo przyjrzał się Lambertowi, jego niebieskie oczy wypełnione były młodzieńczym blaskiem i energią. – Gratulacje. - Słuchaj Weber, nie wiem, co wy, myśliwi, sobie myślicie. Nie obchodzi mnie to. Wszyscy mieszkańcy żyją przez nią w strachu. Ogół zgodził się, że trzeba się jej pozbyć. Ty masz tylko zaprowadzić do niej pana Lamberta. - Jasne, panie sołtysie, poza tym nie kiwnę nawet palcem. - Weber, proszę o to ciebie, bo właściwie nie miałem wyboru, ale postaraj się mnie nie zawieść. Wiesz, jak twojemu ojcu zależy na tartaku. Weber zacisnął usta i odwrócił się do lasu. - Idziemy, panie Lambert. Do widzenia, panie sołtysie – rzekł chłodno i ruszył w krzaki. Przez jakiś czas szli w milczeniu. Lambert wpatrywał się w plecy przewodnika i próbował się skupić na zadaniu. Przypomniał sobie Marka i jego dziwne zachowanie na zebraniu. Opętanie? Całkiem możliwe. To by znaczyło, że bestia z którą miał walczyć jest piekielnie inteligentna. Potwór przybrał podobno postać młodej kobiety. Nie była to na pewno mimikra, bo te nie mogą wywołać opętania. Doppler też nie. Najprawdopodobniej demon. Z tym, że wiedźma według sołtysa żyje tu już ponad rok, a mordy zdarzyły się dopiero trzy dni temu. Demon zabijałby od razu. Driady zadają inny rodzaj obrażeń, dzikie elfy też. Wampir? Dzięki olbrzymiej sile mogą zatłuc ofiary na śmierć, ale to może zrobić każdy odpowiednio silny człowiek. Wampiry potrafią opętać, ale nie zabijają zazwyczaj ofiar tłukąc je. Poza tym, zabicie ofiary przynosi wampirowi zawsze więcej kłopotu niż pożytku, chyba, że się broni. W tym wypadku ofiarami były kobieta i dziecko, one z pewnością nie atakowały. „Cholera” – pomyślał Lambert podsumowując kilkuminutowe rozważania. Jedną rzecz wiedział na pewno – wiedział zbyt mało. Możliwe, że źródłem kłopotów nie była zielarka, tylko jakaś inna bestia. Być może sołtys w swoim zapale zbyt szybko wydał wyrok? Cóż bowiem wskazywało na zielarkę? To, że podobno widział ją kowal, który następnego dnia się powiesił? To, że mieszkała z dala od innych, że unikała ludzi? Lambert postanowił dowiedzieć się czegoś więcej ze źródła, które mogło być bardziej wiarygodne niż sołtys, który przecież nie musiał znać się na życiu lasu. Postanowił wypytać myśliwego, który właśnie osunął się w jakiś dół. - Długo siedzisz w lesie? Myśliwy przyśpieszył kroku nie odzywając się. - Słyszysz mnie, Weber? - Długo – odpowiedział nie odwracając się. Najwyraźniej nie miał ochoty na rozmowę. - O co chodzi, Weber? Masz coś przeciwko mnie? - Nie. - Patrz na mnie, kiedy mówię do ci