295
Szczegóły |
Tytuł |
295 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
295 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 295 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
295 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Z�OTE POPO�UDNIE:
autor: Andrzej Sapkowski
All in the golden afternoon
Full leisurely we glide...
Lewis Carroll
* * *
Popo�udnie zapowiada�o si� naprawd� ciekawie, jako jedno z tych wspania�ych popo�udni, kt�re istniej� wy��cznie po to, by sp�dza� je na d�ugotrwa�ym i s�odkim far niente, a� do rozkosznego zm�czenia si� lenistwem. Rzecz jasna, b�ogostanu takiego nie osi�ga si� ot tak sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy si� w pozycji horyzontalnej byle gdzie. Nie, moi drodzy. Wymaga to poprzedzaj�cej aktywno�ci, tak intelektualnej jak i fizycznej. Na nier�bstwo, jak mawiaj�, trzeba sobie zapracowa�.
Aby tedy nie straci� ani jednej ze �ci�le wyliczonych chwil, z kt�rych zwyk�y si� sk�ada� rozkoszne popo�udnia, przyst�pi�em do pracy. Uda�em si� do lasu i wkroczy�em do�, lekcewa��c ostrzegawcz� tabliczk� BEWARE THE JABBERWOCK, ustawion� na skraju. Bez zgubnego w takich razach po�piechu odszuka�em odpowiadaj�ce kanonom sztuki drzewo i wlaz�em na nie. Nast�pnie dokona�em wyboru w�a�ciwego konara, kieruj�c si� w wyborze teori� o revolutionibus orbium coelestium. Za m�drze? Powiem wi�c pro�ciej: wybra�em konar, na kt�rym przez ca�e popo�udnie s�o�ce b�dzie wygrzewa� mi futro.
S�oneczko przygrzewa�o, kora pachnia�a, ptasz�ta i owady �piewa�y na r�ne g�osy sw� odwieczn� pie��. Po�o�y�em si� na konarze, zwiesi�em malowniczo ogon, opar�em podbr�dek na �apach. Ju� mia�em zamiar zapa�� w b�ogi letarg, ju� got�w by�em zademonstrowa� ca�emu �wiatu bezbrze�ne lekcewa�enie, gdy nagle dostrzeg�em ciemny punkt na dalekim horyzoncie. Punkt zbli�a� si� szybko. Unios�em g�ow�. W normalnych warunkach mo�e nie zni�y�bym si� do skupiania uwagi na zbli�aj�cych si� ciemnych punktach, albowiem w normalnych warunkach takie punkty w wi�kszo�ci wypadk�w okazuj� si� ptakami. Ale w Krainie, w kt�rej chwilowo zamieszkiwa�em, nie panowa�y normalne warunki. Lec�cy po niebie ciemny punkt m�g� przy bli�szym poznaniu okaza� si� fortepianem. Statystyka po raz nie wiadomo kt�ry okaza�a si� jednakowo� by� kr�low� nauk. Zbli�aj�cy si� punkt nie by�, co prawda, ptakiem w klasycznym znaczeniu tego s�owa, ale te� i daleko by�o mu do fortepianu. Westchn��em, albowiem wola�bym fortepian. Fortepian, o ile nie leci po niebie razem ze sto�kiem i siedz�cym na sto�ku Mozartem, jest zjawiskiem przemijaj�cym i nie dra�ni�cym uszu. Radetzky natomiast - albowiem to w�a�nie Radetzky nadlatywa� - potrafi� by� zjawiskiem ha�a�liwym, upierdliwym i m�cz�cym. Powiem nie bez z�o�liwo�ci: to by�o w zasadzie wszystko, co Radetzky potrafi�.
- Czy nie miewaj� koty na nietoperze ochoty? - zaskrzecza�, zataczaj�c ko�a nad moj� g�ow� i moim konarem. - Czy nie miewaj� koty na nietoperze ochoty?
- Spierdalaj, Radetzky.
- Ale� ty wulgarny, Chester. Haaa - haaa! Do cats eat bats? Czy nie miewaj� koty na nietoperze ochoty? A czy nie miewaj� czasami na koty nietoperze ochoty?
- Najwyra�niej pragniesz mi o czym� opowiedzie�. Zr�b to i oddal si�. Radetzky zaczepi� pazurki o ga��� powy�ej mojego konara, zawis� g�ow� w d� i zwin�� b�oniaste skrzyde�ka, przybieraj�c tym samym sympatyczniejszy dla moich oczu wygl�d myszy z Antypod�w. - Ja co� wiem! - wrzasn�� cienko.
- Nareszcie. Natura jest nieogarni�ta w swej �askawo�ci. - Go��! - zapiszcza� nietoperz, wyginaj�c si� jak akrobata. - Go�� zawita� do Krainy! Wesooooo�y nam dzie� nastaaaa�! Mamy go�cia, Chester! Prawdziwego go�cia!
- Widzia�e� na w�asne oczy?
- Nie... - stropi� si�, strzyg�c wielkimi uszami i �miesznie poruszaj�c po�yskliwym guziczkiem nosa. - Nie widzia�em. Ale m�wi� mi o tym Johnny Caterpillar.
Mia�em przez moment ch�� zgani� go surowo i nie przebieraj�c w s�owach za zak��canie mi sjesty poprzez rozpuszczanie niepotwierdzonych plotek, powstrzyma�em si� jednak. Po pierwsze, Johnny "Blue" Caterpillar mia� wiele przywar, ale nie by�o w�r�d nich sk�onno�ci do bujdy i konfabulowania. Po drugie, go�cie w Krainie byli rzecz� do�� rzadk�, zwykle bulwersuj�c�, ale tym niemniej zdarzaj�c� si� wcale regularnie. Nie uwierzycie, ale raz trafi� si� nam nawet Inka, kompletnie odurnia�y od li�ci koki czy innej prekolumbijskiej cholery. Z tym dopiero by�a uciecha! Pl�ta� si� po ca�ej okolicy, zaczepia� wszystkich, gada� w niepoj�tym dla nikogo narzeczu, krzycza�, plu�, bryzga� �lin�, wygra�a� nam no�em z obsydianu. Ale wkr�tce odszed�, odszed� na zawsze, jak wszyscy. Odszed� w spos�b spektakularny, okrutny i krwawy. Zaj�a si� nim kr�lowa Mab. I jej �wita, lubi�ca okre�la� si� mianem "W�adc�w Serc". My nazywamy ich po prostu Kierami. Les Coeurs.
- Lec� - oznajmi� nagle Radetzky, przerywaj�c moj� zadum�. - Lec� powiadomi� innych. O go�ciu, znaczy si�. Bywaj, Chester. Wyci�gn��em si� na konarze, nie zaszczycaj�c go odpowiedzi�. Nie zas�ugiwa� na �aden zaszczyt. W ko�cu, ja by�em kotem, a on tylko lataj�c� mysz�, nadaremnie usi�uj�c� wygl�da� jak miniaturowy hrabia Dracula.
* * *
Co mo�e by� gorszego od idioty w lesie?
Ten z was, kt�ry krzykn��, �e nic, racji nie mia�. Jest co�, co jest gorsze od idioty w lesie.
Tym czym� jest idiotka w lesie.
Idiotk� w lesie - uwaga - pozna� mo�na po nast�puj�cych rzeczach: s�ycha� j� z odeg�o�ci p� mili, co trzy lub cztery kroki wykonuje niezgrabny podskok, nuci, m�wi do siebie, le��ce na �cie�ce szyszki stara si� kopn��, �adnej nie trafia.
A gdy dostrze�e was, le��cych sobie na konarze drzewa, m�wi "Och", po czym gapi si� na was bezczelnie.
- Och - powiedzia�a idiotka, zadzieraj�c g�ow� i gapi�c si� na mnie bezczelnie. - Witaj, kocie.
U�miechn��em si�, a idiotka, cho� i tak niezdrowo blada, zblad�a jeszcze bardziej i za�o�y�a r�czki za plecy. By ukry� ich dr�enie. - Dzie� dobry, Panie Kotku - wyb�ka�a, po czym dygn�a niezgrabnie. - Bonjour, ma fille - odpowiedzia�em, nie przestaj�c si� u�miecha�. Francuzczyzna, jak si� domy�lacie, mia�a na celu zbicie idiotki z panta�yku. Nie zdecydowa�em jeszcze, co z ni� zrobi�, ale nie mog�em sobie odm�wi� zabawy. A skonfundowana idiotka to rzecz wielce zabawna. - O� est ma chatte? - pisn�a nagle idiotka.
Jak s�usznie si� domy�lacie, nie by�a to konwersacja. To by�o pierwsze zdanie z jej podr�cznika francuskiego. Tym niemniej, reakcja by�a ciekawa.
Poprawi�em m� pozycj� na konarze. Powoli, by nie p�oszy� idiotki. Jak wspomnia�em, nie by�em jeszcze zdecydowany. Nie ba�em si� zadrze� z Les Coeurs, kt�rzy uzurpowali sobie wy��czne prawo do unicestwiania go�ci i stawiali si� ostro, gdy kto� o�mieli� si� ich w tym wyr�czy�. Ja, b�d�c kotem, naturalnie olewa�em ich wy��czne prawa. Olewa�em, nawiasem m�wi�c, wszelkie prawa. Dlatego zdarza�y mi si� ju� drobne konflikty z Les Coeurs i z ich kr�low�, rudow�os� Mab. Nie ba�em si� takich konflikt�w. Wr�cz prowokowa�em je, gdy tylko mia�em ch��. Teraz jednak jako� nie czu�em specjalnej ch�ci. Ale pozycj� na konarze poprawi�em. W razie czego wola�em za�atwi� spraw� jednym skokiem, bo na uganianie si� za idiotk� po lesie nie mia�em ochoty za grosz.
- Nigdy w �yciu - powiedzia�a dziewczynka lekko dr��cym g�osem - nie widzia�am kota, kt�ry si� u�miecha. W taki spos�b.
Poruszy�em uchem na znak, �e nic to dla mnie nowego. - Ja mam kotk� - oznajmi�a. - Moja kotka nazywa si� Dina. A ty jak si� nazywasz?
- Ty tu jeste� go�ciem, drogie dziewcz�. To ty powinna� przedstawi� si� pierwsza.
- Przepraszam - dygn�a, spuszczaj�c wzrok. Szkoda, albowiem oczy mia�a ciemne i jak na cz�owieka bardzo �adne. - Rzeczywi�cie, to nie by�o grzeczne, powinnam wpierw si� przedstawi�. Nazywam si� Alicja. Alicja Liddell. Jestem tu, bo wesz�am do kr�liczej nory. Za bia�ym kr�likiem o r�owych oczach, kt�ry mia� na sobie kamizelk�. A w kieszonce kamizelki zegarek.
Inka, pomy�la�em. M�wi zrozumiale, nie pluje, nie ma obsydianowego no�a. Ale i tak Inka.
- Palili�my trawk�, panienko? - zagadn��em grzecznie. - �ykali�my barbituraniki? Czy mo�e na�pali�my si� amfetaminki? Ma foi, wcze�nie teraz dzieci zaczynaj�.
- Nie rozumiem ani s�owa - pokr�ci�a g�ow�. - Nie poj�am ani s�owa z tego co m�wisz, kocie. Ani s��weczka. Ani s��wenienieczka. M�wi�a dziwnie, a ubrana by�a jeszcze dziwniej, teraz dopiero zwr�ci�em na to uwag�. Rozkloszowana sukienka, fartuszek, ko�nierzyk z zaokr�glonymi rogami, kr�tkie bufiaste r�kawki, po�czoszki... Tak, cholera jasna, po�czoszki. I trzewiczki na rzemyczki. Fin de siecle, �ebym tak zdr�w by�. Narkotyki i alkohol nale�a�o zatem raczej wykluczy�. O ile, rzecz jasna, jej ubi�r nie by� kostiumem. Mog�a trafi� do Krainy wprost z przedstawienia w szkolnym teatrze, gdzie gra�a Ma�� Miss Muffet siedz�c� na piasku obok paj�ka. Albo wprost z imprezy, na kt�rej m�odociana trupa �wi�towa�a sukces spektaklu gar�ciami proch�w. I to w�a�nie, uzna�em po namy�le, by�o najbardziej prawdopodobne.
- C� tedy za�ywali�my? - spyta�em. - Jaka� to substancja pozwoli�a nam osi�gn�� odmienny stan �wiadomo�ci? Jaki� to preparat przeni�s� nas do krainy marze�? A mo�e po prostu pili�my bez umiaru ciep�awy gin and tonic? - Ja? - zarumieni�a si�. - Ja niczego nie pi�am... To znaczy, tylko jeden, jeden maciupe�ki �yczek... No, mo�e dwa... Lub trzy... Ale na buteleczce by�a przecie� karteczka z napisem "Wypij mnie". To w �aden spos�b nie mog�o mi zaszkodzi�.
- Zupe�nie, jakbym s�ysza� Janis Joplin.
- S�ucham?
- Niewa�ne.
- Mia�e� mi powiedzie�, jak masz na imi�.
- Chester. Do us�ug.
- Chester le�y w hrabstwie Cheshire - oznajmi�a dumnie. - Uczy�am si� o tym niedawno w szkole. Jeste� wi�c Kotem z Cheshire! A jak mi us�u�ysz? Zrobisz mi co� przyjemnego?
- Nie zrobi� ci niczego nieprzyjemnego - u�miechn��em si�, szczerz�c z�by i ostatecznie decyduj�c, �e jednak zostawi� j� do dyspozycji Mab i Les Coeurs. - Potraktuj to jako us�ug�. I nie licz na wi�cej. Do widzenia.
- Hmmm... - zawaha�a si�. - Dobrze, zaraz sobie p�jd�... Ale wpierw... Powiedz mi, co robisz na drzewie?
- Le�� w hrabstwie Cheshire. Do widzenia.
- Ale ja... Ja nie wiem, jak st�d wyj��.
- Chodzi�o mi wy��cznie o to, by� si� oddali�a - wyja�ni�em. - Bo je�eli chodzi o wychodzenie, to daremny trud, Alicjo Liddell. St�d nie da si� wyj��.
- S�ucham?
- St�d nie da si� wyj��, g�upiutka. Nale�a�o spojrze� na rewers karteczki na buteleczce.
- Nieprawda.
Machn��em zwisaj�cym z konara ogonem, co u nas, kot�w, odpowiada wzruszeniu ramionami.
- Nieprawda - powt�rzy�a zadziornie. - Pospaceruj� tu, a potem wr�c� do domu. Musz�. Chodz� do szko�y, nie mog� opuszcza� lekcji. Poza tym, mama t�skni�aby za mn�. I Dina. Dina to moja kotka. M�wi�am ci o tym? Do widzenia, Kocie z Cheshire. Czy by�by� jeszcze �askaw powiedzie� mi, dok�d prowadzi ta dr�ka? Dok�d trafi�, gdy ni� p�jd�? Czy kto� tam mieszka?
- Tam - wskaza�em nieznacznym ruchem g�owy - mieszka Archibald Haigha, dla przyjaci� Archie. Jest bardziej szalony ni� marcowy zaj�c. Dlatego m�wimy na niego: Marcowy Zaj�c. Tam za� mieszka Bertrand Russell Hatta, kt�ry jest szalony jak kapelusznik. Dlatego te� m�wimy na niego: Kapelusznik. Obaj, jak si� ju� zapewne domy�li�a�, s� ob��kani. - Ale ja nie mam ochoty spotyka� ob��kanych ani furiat�w. - Wszyscy tu jeste�my ob��kani. Ja jestem ob��kany. Ty jeste� ob��kana.
- Ja? Nieprawda! Dlaczego tak m�wisz?
- Gdyby� nie by�a ob��kana - wyja�ni�em, troch� ju� znudzony - nie znalaz�aby� si� tutaj.
- M�wisz samymi zagadkami... - zacz�a, a oczy rozszerzy�y si� jej nagle. - Ej�e... Co si� z tob� dzieje? Kocie z Cheshire! Nie znikaj! Nie znikaj, prosz�!
- Drogie dziecko - powiedzia�em �agodnie. - To nie ja znikam, to tw�j m�zg przestaje funkcjonowa�, przestaje by� zdolny nawet do delirycznego majaczenia. Ustaj� czynno�ci. Innymi s�owy... Nie doko�czy�em. Nie mog�em jako� zdoby� si� na to, by doko�czy�. By u�wiadomi� jej, �e umiera.
- Widz� ci� znowu! - zawo�a�a triumfalnie. - Znowu jeste�. Nie r�b tego wi�cej. Nie znikaj tak nagle. To okropne. W g�owie si� od tego kr�ci. - Wiem.
- Musz� ju� i��. Do widzenia, Kocie z Cheshire.
- �egnaj, Alicjo Liddell.
* * *
Uprzedz� fakty. Nie poleniuchowa�em ju� sobie tego dnia. Wyczmucony ze snu i wyrwany z b�ogiego letargu nie by�em ju� w stanie odbudowa� w sobie poprzedniego nastroju. C�, na psy schodzi ten �wiat. �adnych wzgl�d�w i �adnego szacunku nie okazuje si� ju� �pi�cym lub odpoczywaj�cym kotom. Gdzie te czasy, gdy prorok Mahomet, chc�c wsta� i i�� do meczetu, a nie chc�c budzi� kotki, u�pionej w r�kawie jego szaty, uci�� r�kaw no�em. Nikt z was, za�o�� si� o ka�de pieni�dze, nie zdoby�by si� na r�wnie szlachetny czyn. Dlatego te� nie przypuszczam, by komukolwiek z was uda�o si� zosta� prorokiem, cho�by jak rok d�ugi biega� z Mekki do Mediny i z powrotem. C�, jak Mahomet kotu, tak kot Mahometowi.
Nie zastanawia�em si� d�u�ej ni� godzink�. Potem - sam si� sobie dziwi�c - zlaz�em z drzewa i nie spiesz�c si� nadmiernie pod��y�em w�sk� le�n� �cie�k� w stron� domostwa Archibalda Haighy, zwanego Marcowym Zaj�cem. Mog�em oczywi�cie, gdybym chcia�, znale�� si� u Zaj�ca w ci�gu kilku sekund, ale uzna�em to za zbytek �aski, mog�cy sugerowa�, �e na czymkolwiek mi zale�y. Mo�e i zale�a�o mi troch�, ale nie mia�em zamiaru tego okazywa�.
Czerwone dach�wki domku Zaj�ca rych�o wkomponowa�y si� w ochr� i ��� jesiennych li�ci okolicznych drzew. A do moich uszu dobieg�a nastrojowa muzyka. Kto� - lub co� - cichutko gra�o i �piewa�o "Greensleeves". Melodi� znakomicie dopasowan� do czasu i miejsca.
Alas, my love, you do me wrong
To cast me out discourteously
And I have loved you so long
Delighting in your company...
Na podw�rko przed domkiem wystawiono nakryty czystym obrusem st�. Na stole ustawiono talerzyki, fili�anki, imbryk do herbaty i flaszk� whisky Chivas Regal. Za sto�em siedzia� gospodarz, Marcowy Zaj�c, i jego go�cie: Kapelusznik, bywaj�cy tu niemal stale i Pierre Dormousse, bywaj�cy tu - i gdziekolwiek - niezmiernie rzadko. W szczycie sto�u siedzia�a natomiast ciemnooka Alicja Liddell, z dzieci�c� bezczelno�ci� rozparta w wiklinowym fotelu i trzymaj�ca obur�cz fili�ank�. Wygl�da�a na zupe�nie nie przej�t� faktem, �e przy five o'clock whisky and tea towarzysz� jej zaj�c o nieporz�dnych w�sach, karze�ek w krety�skim cylindrze, sztywnym ko�nierzyku i muszce w grochy oraz grubiutki suse�, drzemi�cy z g�ow� na stole.
Archie, Marcowy Zaj�c, dostrzeg� mnie pierwszy.
- Popatrzcie, kt� to nadchodzi - zawo�a�, a tembr jego g�osu wskazywa� niedwuznacznie, �e herbat� w tym towarzystwie pi�a tylko Alicja. - Kt� to zbli�a si�? Czy mnie wzrok nie myli? By�oby� to, �e zacytuj� proroka Jeremiasza, najszlachetniejsze ze zwierz�t, maj�ce ch�d wspania�y a krok wynios�y?
- Musiano gdzie� potajemnie otworzy� si�dm� piecz�� - zawt�rowa� Kapelusznik, �ykn�wszy z porcelanowej fili�anki czego�, co ewidentnie nie by�o herbat�. - Sp�jrzcie bowiem, oto kot blady, a piek�o post�puje za nim.
- Zaprawd� powiadam wam - oznajmi�em bez emfazy, podchodz�c bli�ej - jeste�cie jako cymba�y brzmi�ce.
- Siadaj, Chester - powiedzia� Marcowy Zaj�c. - I nalej sobie. Jak widzisz, mamy go�cia. Go�� zabawia nas w�a�nie opowiadaniem o przygodach, jakich zazna� od momentu przybycia do naszej Krainy. Za�o�� si�, �e te� ch�tnie pos�uchasz. Pozw�l, �e przedstawi� ci...
- My si� ju� znamy.
- No pewnie - powiedzia�a Alicja, u�miechaj�c si� uroczo. - Znamy si�. To w�a�nie on wskaza� mi drog� do waszego �licznego domku. To jest Kot z Cheshire.
- Czego� to napl�t� dzieciakowi, Chester? - poruszy� w�sami Archie. - Znowu popisywa�e� si� elokwencj�, maj�c� dowie�� twej wy�szo�ci nad innymi istotami? Co? Kocie?
- Ja mam kotk� - powiedzia�a ni z gruszki ni z pietruszki Alicja. - Moja kotka nazywa si� Dina.
- Wspomina�a�.
- A ten kot - Alicja niegrzecznie wskaza�a mnie palcem - czasami znika, i to tak, �e wida� tylko u�miech, wisz�cy w powietrzu. Brrr, okropno��.
- A nie m�wi�em? - Archie uni�s� g�ow� i postawi� sztorcem uszy, do kt�rych wci�� przyczepione by�y �d�b�a trawy i k�osy pszenicy. - Popisywa� si�! Jak zwykle!
- Nie s�d�cie - odezwa� si� Pierre Dormousse, ca�kiem przytomnie, cho� wci�� z g�ow� na obrusie - aby�cie nie byli s�dzeni. - Zamknij si�, Dormousse - machn�� �ap� Marcowy Zaj�c. - �pij i nie wtr�caj si�.
- Ty za� kontynuuj, kontynuuj, dziecko - ponagli� Alicj� Kapelusznik. - Radziby�my pos�ucha� o twych przygodach, a czas nagli. - Jeszcze jak nagli - mrukn��em, patrz�c mu w oczy. Archie zauwa�y� to i prychn�� lekcewa��co.
- Dzi� jest �roda - powiedzia�. - Mab i Les Coeurs graj� w ich idiotycznego krokieta. Za�o�� si�, �e jeszcze nic nie wiedz� o naszym go�ciu.
- Nie doceniasz Radetzkiego.
- Mamy czas, powtarzam. Wykorzystajmy go zatem. Taka zabawa nie trafia si� ka�dego dnia.
- A c� wy, je�li wolno spyta�, znajdujecie w tym zabawnego? - Zobaczysz. No, droga Alicjo, opowiadaj. Zamieniamy si� w s�uch. Alicja Liddell powiod�a po nas zainteresowanym spojrzeniem swych ciemnych oczu, jak gdyby oczekiwa�a, �e faktycznie w co� si� zamienimy. - Na czym to ja stan�am? - zastanowi�a si�, nie doczekawszy �adnej metamorfozy. - Aha, ju� wiem. Na ciasteczkach. Tych, kt�re mia�y napis "Zjedz mnie", �licznie u�o�ony z czerwonych porzeczek na ��tym kremie. Ach, jak�e smaczne by�y te ciasteczka! Naprawd� czarowny mia�y smak! I by�y czarodziejskie, w samej rzeczy. Gdy zjad�am kawa�ek, zacz�am rosn��. Przerazi�am si�, sami rozumiecie... I pr�dko ugryz�am drugie ciasteczko, r�wnie smaczne, jak to pierwsze. Wtedy zacz�am male�. Takie to by�y czary, ha! Mog�am raz by� du�a, a raz ma�a. Mog�am si� kurczy�, mog�am si� rozci�ga�. Jak chcia�am. Rozumiecie?
- Rozumiemy - rzek� Kapelusznik i zatar� d�onie. - No, Archie, twoja kolej. S�uchamy.
- Sprawa jest jasna - o�wiadczy� dumnie Marcowy Zaj�c. - Majaczenie ma podtekst erotyczny. Zjadanie ciasteczek to wyraz typowo dzieci�cych fascynacji oralnych, maj�cych pod�o�e w drzemi�cym jeszcze seksuali�mie. Liza� i ciamka�, nie my�l�c, to typowe zachowanie pubertalne, chocia�, przyzna� trzeba, znam takich, kt�rzy z tego nie wyro�li do p�nej staro�ci. Co do spowodowanego jakoby zjedzeniem ciasteczka kurczenia si� i rozci�gania, to nie b�d� chyba zbyt odkrywczy, gdy przypomn� mit o Prokru�cie i Prokrustowym �o�u. Chodzi o pod�wiadome pragnienie dopasowania si�, wzi�cia udzia�u w misterium wtajemniczenia i wkroczenia do �wiata doros�ych. Ma to r�wnie� pod�o�e seksualne. Dziewczynka pragnie...
- Na tym wi�c polega wasza zabawa - stwierdzi�em, nie zapyta�em. - Na psychoanalizie, maj�cej dociec, jakim cudem ona si� tu znalaz�a. Szkopu� wszak�e w tym, �e u ciebie, Archie, wszystko ma pod�o�e seksualne. To zreszt� typowe dla zaj�c�w, kr�lik�w, �asic, nutrii i innych gryzoni, kt�rym tylko jedno w g�owie. Powtarzam jednak moje pytanie: co w tym jest zabawnego?
- Jak w ka�dej zabawie - powiedzia� Kapelusznik - zabawne jest zabicie nudy.
- A fakt, �e kogo� to nie bawi, bynajmniej nie dowodzi, �e ten kto� jest wy�sz� istot� - warkn�� Archie. - Nie u�miechaj si�, Chester, nikomu tu nie zaimponujesz twoim u�miechem. Kiedy wreszcie zrozumiesz, �e cho�by� nie wiem jak si� wym�drza�, nikt z tu obecnych nie obdarzy ci� bosk� czci�? Nie jeste�my w Bubastis, ale w Krainie...
- Krainie Czar�w? - wtr�ci�a Alicja, wodz�c po nas spojrzeniem. - Dziw�w - poprawi� Kapelusznik. - Kraina Czar�w to Fa�rie. To jest Wonderland. Kraina Dziw�w.
- Semantyka - burkn�� znad obrusa Dormousse. Nikt nie zwr�ci� na niego uwagi.
- Kontynuuj, Alicjo - ponagli� Kapelusznik. - Co by�o dalej, po tych ciasteczkach?
- Ja - o�wiadczy�a dziewczynka, bawi�c si� uszkiem fili�anki - bardzo chcia�am odszuka� tego bia�ego kr�lika w kamizelce, tego, kt�ry nosi� r�kawiczki i zegarek z dewizk�. Tak sobie my�la�am, �e je�li go odszukam, to mo�e trafi� te� do tej nory, w kt�r� wpad�am... I b�d� mog�� t� nor� wr�ci�. Do domu.
Milczeli�my wszyscy. Ten fragment wyja�nie� nie wymaga�. Nie by�o w�r�d nas takiego, kt�ry nie wiedzia�by, czym jest i co symbolizuje czarna nora, upadek, d�ugie, nieko�cz�ce si� spadanie. Nie by�o w�r�d nas takiego, kt�ry nie wiedzia�by �e w ca�ej Krainie nie ma nikogo, kto cho�by z oddali m�g� przypomina� bia�ego kr�lika, nosz�cego kamizelk�, r�kawiczki i zegarek.
- Sz�am - podj�a cicho Alicja Liddell - przez ukwiecon� ��k�, i nagle po�lizn�am si�, bo ca�a ��ka by�a mokra od rosy i bardzo �liska. Upad�am. Sama nie wiem jak, ale nagle chlupn�am do morza. Tak my�la�am, bo woda by�a s�ona. Ale to nie by�o wcale morze, wiecie? To by�a wielka ka�u�a �ez. Bo ja p�aka�am wcze�niej, bardzo p�aka�am... Bo ba�am si� i my�la�am, �e ju� nigdy nie odnajd� tego kr�lika i tej nory. Wszystko to wyja�ni�a mi jedna mysz, kt�ra p�ywa�a w tej ka�u�y, bo te� tam przypadkiem wpad�a, tak samo jak ja. Wyci�gn�y�my si� z tej ka�u�y nawzajem, to znaczy troch� mysz wyci�gn�a mnie, a troch� ja wyci�gn�am mysz. Ca�a by�a mokra, biedaczka, i mia�a d�ugi ogonek... Zamilk�a, a Archie popatrzy� na mnie z wy�szo�ci�. - Niezale�nie od tego, co my�l� o tym r�ne koty - o�wiadczy�, wystawiaj�c na widok publiczny swe dwa ��te z�by - ogonek myszy to symbol falliczny. Tym t�umaczy si�, nawiasem m�wi�c, paniczny l�k, kt�ry na widok myszy ogarnia niekt�re kobiety.
- Jeste�cie ob��kani - powiedzia�a z przekonaniem Alicja. Nikt nie zwr�ci� na ni� uwagi.
- A s�one morze - zadrwi�em - powsta�e z dziewcz�cych �ez, to oczywi�cie doprowadzaj�ca do p�aczu zazdro�� o penisa? Co, Archie? - Tak jest! Pisz� o tym Freud i Bettelheim. Zw�aszcza Bettelheima godzi si� tu przywo�a�, albowiem zajmuje si� on psychik� dziecka. - Nie b�dziemy - skrzywi� si� Kapelusznik, nalewaj�c whisky do fili�anek - przywo�ywa� tu Bettelheima. Freud te� niech sobie requiescat in pace. Ta flaszka to w sam raz na nas czterech, comme il faut, nikogo wi�cej nam tu nie potrzeba. Opowiadaj, Alicjo.
- P�niej... - zastanowi�a si� Alicja Liddell. - P�niej przypadkowo napotka�am lokaja. Ale gdy si� lepiej przyjrza�am, okaza�o si�, �e to nie lokaj, ale wielka �aba, ubrana w lokajsk� liberi�.
- Aha! - ucieszy� si� Marcowy Zaj�c. - Jest i �aba! P�az wilgotny i o�lizg�y, kt�ry pobudzony nadyma si�, ro�nie, zwi�ksza swe rozmiary! Czego to symbol, jak wam si� zdaje? Penisa przecie�!
- No pewnie - kiwn��em g�ow�. - Czeg�by innego. Tobie wszystko kojarzy si� z penisem i z dup�, Archie.
- Jeste�cie ob��kani - powiedzia�a Alicja. - I wulgarni. - No pewnie - przytakn�� Dormousse, unosz�c g�ow� i patrz�c na ni� sennie. - Ka�dy to wie. Och, ona tu jeszcze jest? Jeszcze po ni� nie przyszli?
Kapelusznik, wyra�nie zaniepokojony, obejrza� si� na las, z g��bi kt�rego dobiega�y jakie� trzaski i chrupotanie. Ja, b�d�c kotem, s�ysza�em te odg�osy ju� od dawna, zanim jeszcze si� przybli�y�y. To nie byli Les Coeurs, to by�a wataha zb��ki�, szukaj�cych w�r�d �ci�ki czego� do �arcia.
- Tak, tak, Archie - nie zamierza�em uspokaja� Zaj�ca, kt�ry r�wnie� s�ysza� chrupotanie i p�ochliwie postawi� uszy. - Powiniene� pospieszy� si� z psychoanaliz�, w przeciwnym razie Mab doko�czy jej za ciebie. - Mo�e wi�c ty doko�czysz? - Marcowy Zaj�c poruszy� w�sami. - Ty, jako istota wy�sza, znasz wszak�e na wylot mechanizmy zachodz�cych w psychice proces�w. Niew�tpliwie wiesz, jak to si� sta�o, �e umieraj�ca c�rka dziekana Christ Church, miast odej�� w pokoju, nie budz�c si� z letargu, b��ka si� po Krainie?
- Christ Church - pohamowa�em zdziwienie. - Oksford. Kt�ry rok? - Tysi�c osiemset sze��dziesi�t dwa - burkn�� Archie. - Noc z si�dmego na �smy lipca. Czy to wa�ne?
- Niewa�ne. Uczy� podsumowanie twego wywodu. Bo przecie� masz ju� gotowe podsumowanie?
- Jasne, �e mam.
- P�on� z ciekawo�ci.
Kapelusznik nala�. Archie �ykn��, jeszcze raz popatrzy� na mnie wynio�le, odchrz�kn��, zatar� �apy.
- Mamy tu - zacz�� uroczy�cie i podnio�le - do czynienia z typowym przypadkiem konfliktu id, ego i superego. Jak szanownym kolegom wiadomo, w psychice ludzkiej id jest tym, co niebezpieczne, co pop�dowe, co gro�ne i niezrozumia�e, tym, co wi��e si� z niemo�liw� do pohamowania tendencj� do bezmy�lnego zaspakajania przyjemno�ci. Owo bezmy�lne uleganie pop�dom usi�uje dana osoba - jak to przed chwil� obserwowali�my - niezdarnie usprawiedliwia� imaginowanymi instrukcjami typu "wypij mnie" czy "zjedz mnie", co - oczywi�cie fa�szywie - pozorowa� ma poddanie id kontroli racjonalnego ego. Ego danej osoby to bowiem wpojona jej wiktoria�ska zasada rzeczywisto�ci, realno�ci, konieczno�ci poddania si� nakazom i zakazom. Realno�� to surowe wychowanie domowe, surowa, cho� pozornie barwna realno�� "Young Misses Magazine", jedynej lektury tego dziecka... - Nieprawda! - wrzasn�a Alicja Liddell. - Czyta�am jeszcze "Robinsona Crusoe"! I Sir Waltera Scotta!
- Nad tym wszystkim - Zaj�c nie przej�� si� wrzaskiem - pr�buje bez rezultatu zapanowa� nierozbudowane superego rzeczonej i - sit licentia verbo - przytomnej tu osoby. A superego, nawet szcz�tkowe, przes�dza mi�dzy inymi o zdolno�ci do fantazjowania. Dlatego te� pr�buje przek�ada� zachodz�ce procesy na wizje i obrazy. Vivere cesse, imaginare necesse est, je�li pozwol� szanowni koledzy na parafraz�...
- Szanowni koledzy - powiedzia�em - pozwol� sobie raczej na uwag�, �e wyw�d, cho� w zasadzie teoretycznie prawid�owy, niczego nie t�umaczy, stanowi wi�c klasyczny przypadek akademickiej gadaniny. - Nie obra�aj si�, Archie - niespodziewanie popar� mnie Kapelusznik. - Ale Chester ma racj�. Nadal nie wiemy, jakim sposobem Alicja si� tu znalaz�a.
- To�cie t�paki s�! - zamacha� �apami Zaj�c. - Przecie� m�wi�! Wnios�a j� tu jej przepe�niona erotyzmem fantazja! Jej l�ki! Pobudzone jakim� narkotykiem utajone marzenia...
Urwa�, wpatrzony w co� za moimi plecami. Teraz i ja s�ysza�em szum pi�r. Us�ysza�by wcze�niej, gdyby nie jego gadanina.
Na stole, dok�adnie pomi�dzy butelk� a imbrykiem, wyl�dowa� Edgar. Edgar jest krukiem. Edgar du�o lata a ma�o gada. Dlatego w Krainie s�u�y wszystkim g��wnie jako pos�aniec. Tym razem r�wnie� tak by�o, bo Edgar trzyma� w dziobie spor� kopert�, ozdobion� rozdzielonymi koron� inicja�ami MR.
- Cholerna banda - szepn�� Kapelusznik. - Cholerna efekciarska banda. - To do mnie? - zdziwi�a si� Alicja. Egdar kiwn�� g�ow�, dziobem i listem.
Wzi�a kopert�, ale Archie bezceremonialnie wyrwa� j� jej, z�ama� piecz��.
- Jej Kr�lewska Wysoko�� Mab etc. etc. - odczyta� - zaprasza do wzi�cia udzia�u w partii krokieta, kt�ra odb�dzie si�... Popatrzy� na nas.
- Dzi� - poruszy� w�sami. - A wi�c dowiedzieli si�. Pieprzony nietoperz rozgada� i dowiedzieli si�.
- Cudownie! - Alicja Liddell klasn�a w d�onie. - Partia krokieta! Z kr�low�! Czy ju� mog� i��? By�oby niegrzecznie si� sp�ni�. Kapelusznik chrz�kn�� g�o�no. Archie obr�ci� list w d�oni. Dormousse zachrapa�. Edgar milcza�, strosz�c czarne pi�ra. - Zatrzymajcie j� tu, jak d�ugo si� da - zdecydowa�em si� nagle i wsta�em. - Zaraz wracam.
- Nie wyg�upiaj si�, Chester - mrukn�� Archie. - Nic nie zdzia�asz, cho�by� i dotar� na miejsce, w co w�tpi�. Ju� za p�no. Mab o niej wie, nie pozwoli jej odej��. Nie uratujesz jej. Nie ma sposobu. - Mo�e si� za�o�ymy?
* * *
Wiatr czasu i przestrzeni wci�� jeszcze szumia� mi w uszach i je�y� sier��, a ziemia, na kt�rej sta�em, za nic w �wiecie nie chcia�a przesta� si� trz���. R�wnowaga i twarda realno�� szybko i konsekwentnie wypiera�y jednak horror vacui, kt�ry towarzyszy� mi przez kilka ostatnich chwil. Md�o�ci, jakkolwiek niech�tnie, ust�powa�y, oczy zwolna przyzwyczaja�y si� si� do euklidesowej geometrii.
Rozejrza�em si�.
Ogr�d, w kt�rym wyl�dowa�em, by� prawdziwie angielski, to znaczy zaro�ni�ty i zakrzaczony jak cholera. Gdzie� z lewej zalatywa�o bagienkiem i da� si� co i raz s�ysze� kr�tki kwak, wywnioskowa�em wi�c, �e nie brakuje tu i stawu. W g��bi p�on�a �wiat�ami pokryta bluszczem fasada niedu�ego pi�trowego domu.
W zasadzie pewien by�em swego, to znaczy tego, �e trafi�em we w�a�ciwe miejsce i w�a�ciwy czas. Ale wola�em si� upewni�. - Czy jest tu kto�, u diab�a? - zapyta�em zniecierpliwiony. Nie czeka�em d�ugo. Z mroku wy�oni� si� rudy i pr�gowaty jegomo��. Nie wygl�da� na w�a�ciciela ogrodu, cho� usilnie stara� si� wygl�da�. G�upkiem nie by�, najwyra�niej wpojono mu te� w wieku koci�cym nieco manier i savoir vivre'u, bo gdy mnie zobaczy�, pozdrowi� grzecznie, siadaj�c i owijaj�c �apy ogonem. Ha, chcia�bym zobaczy� kt�rego� z was, ludzi, reaguj�cych w spos�b r�wnie spokojny na pojawienie si� kt�rej� z istot z waszej mitologii. I demonologii.
- Z kim mam przyjemno��? - zapyta�em kr�tko i obcesowo. - Russet Fitz-Rourke Trzeci, Your Grace.
- To - ruchem ucha pokaza�em, co mam na my�li - oczywi�cie Anglia? - Oczywi�cie.
- Oksford?
- W samej rzeczy.
Trafi�em wi�c. Kaczka, kt�r� s�ysza�em, p�ywa�a zapewne nie po stawie, ale po Tamizie lub Cherwell. A wie�a, kt�r� widzia�em podczas l�dowania, to by�a Carfax Tower. Problem tkwi� jednak w tym, �e Carfax Tower wygl�da�a identycznie podczas mojej poprzedniej wizyty w Oksfordzie, a by�o to w 1645, na kr�tko przed bitw� pod Naseby. Radzi�em w�wczas kr�lowi Karolowi, by rzuci� wszystko w choler� i uciek� do Francji. - Kto w tej chwili rz�dzi Brytani�?
- W Anglii, Merlin z Glastonbury. W Szkocji...
- Nie pytam o koty, g�upcze.
- Przepraszam, Wasza Mi�o��. Kr�lowa Wiktoria.
Dobra nasza. Chocia�, z drugiej strony, babsko rz�dzi�o sze��dziesi�t cztery lata, 1837 - 1901. Zawsze by�a mo�liwo��, �e przestrzeli�em odrobink� w prz�d lub w ty�. M�g�bym wprost zapyta� rudzielca o dat�, ale nie wypada�o mi, jak sami rozumiecie. M�g�by sobie pomy�le�, �e nie jestem wszechwiedz�cy. Presti�, jak to m�wi�, �ber alles.
- Do kogo nale�y ten dom?
- Do Venery Whiteblack... - zacz��, ale natychmiast si� poprawi�. - To znaczy, ludzkim w�a�cicielem jest pan dziekan Henry George Liddell. - Dzieci s�? Nie pytam o Vener� Whiteblack, ale o dziekana Liddella. - Trzy c�rki.
- Kt�ra� ma na imi� Alicja?
- �rednia.
Odetchn��em ukradkiem. Rudzielec te� odetchn��. By� przekonany, �e nie wypytuj�, lecz egzaminuj�.
- Jestem wielce zobowi�zany, sir Russet. Udanego polowania. - Dzi�kuj�, Your Grace.
Nie odzajemni� �yczenia udanego polowania. Zna� legendy. Wiedzia�, jakiego rodzaju polowanie mo�e oznacza� moje pojawienie si� w jego �wiecie.
* * *
Przechodzi�em przez mur, przez �ciany, oklejone krzykliw� kwiecist� tapet�, przez sztukateri�, przez meble. Przechodzi�em przez zapach kurzu, lekarstw, jab�ek, sherry, tytoniu i lawendy. Przechodzi�em przez g�osy, szepty, westchnienia i �kania. Przeszed�em przez o�wietlony living room, w kt�rym dziekan i dziekanowa Liddell rozmawiali ze szczup�ym przygarbionym brunetem o bujnej fryzurze. Znalaz�em schody. Min��em dwie dzieci�ce sypialnie, tchn�ce m�odym, zdrowym snem. A przy trzeciej sypialni wpakowa�em si� na Stra�niczk�.
- Przybywam w pokoju - powiedzia�em szybko, cofaj�c si� przed ostrzegawczym sykiem, k�ami, pazurami i w�ciek�o�ci�. - W pokoju! Le��ca na progu Venera Whiteblack p�asko po�o�y�a uszy, pocz�stowa�a mnie nast�pn� fal� nienawi�ci, po czym przybra�a klasyczn� poz� bojow�. - Pohamuj si�, kotko!
- Apage! - zasycza�a, nie zmieniaj�c pozycji. - Precz! �aden demon nie przejdzie przez pr�g, na kt�rym ja le��!
- Nawet taki - zniecierpliwi�em si� - kt�ry nazwie ci� Din�? Drgn�a.
- Zejd� mi z drogi - powt�rzy�em. - Dino, kotko Alicji Liddell. - Wasza mi�o��? - spojrza�a na mnie niepewnie. - Tutaj? - Chc� wej�� do �rodka. Usu� si� z progu. Nie, nie, nie odchod�. Wejd� ze mn�.
W pokoiku, zgodnie z obyczajem epoki, sta�o tyle mebli, ile wlaz�o. �ciany i tu pokrywa�a tapeta z przera�liwym kwietnym motywem. Nad kom�dk� wisia�a miezbyt udana grafika, przedstawiaj�ca, je�li wierzy� podpisowi, niejak� Mrs. West w roli Desdemony. A na ��eczku le�a�a Alicja Liddell, nieprzytomna, spocona i blada jak upi�r. Majaczy�a tak silnie, �e w powietrzu nad ni� niemal widzia�em czerwone dach�wki domku Zaj�ca i s�ysza�em "Greensleeves".
- P�ywali ��dk� po Tamizie, ona, jej siostry i pan Charles Lutwidge Dodgson - Venera Whiteblack uprzedzi�a moje pytanie. - Alicja wpad�a do wody, przezi�bi�a si� i dosta�a gor�czki. By� lekarz, przepisa� jej r�ne leki, leczono j� te� domow� apteczk�. Przez nieuwag� zapl�ta�a si� mi�dzy lekarstwa buteleczka laudanum, a ona j� wypi�a. Od tego czasu jest w takim stanie.
Zamy�li�em si�.
- Czy �w nieodpowiedzialny Charles, to ten z fryzur� pianisty, rozmawiaj�cy z dziekanem Liddellem? Gdy przechodzi�em przez salon, czu�em emanuj�ce od niego my�li. Poczucie winy.
- Tak, to w�a�nie on. Przyjaciel domu. Wyk�adowca matematyki, ale poza tym do zniesienia. I nie nazwa�abym go nieodpowiedzialnym. To nie by�a jego wina, na ��dce. Wypadek, jaki ka�demu m�g� si� zdarzy�. - Czy on cz�sto przebywa w pobli�u Alicji?
- Cz�sto. Ona go lubi. On j� lubi. Gdy na ni� patrzy, mruczy. Wymy�la i opowiada ma�ej r�ne niestworzone historie. Ona to uwielbia. - Aha - poruszy�em uchem. - Niestworzone historie. Fantazje. I laudanum. No, to jeste�my w domu, pun not intended. Mniejsza z tym. Pomy�lmy o dziewczynce. �yczeniem moim jest, aby wyzdrowia�a. I to pilnie. Kotka zmru�y�a z�ote oczy i nastroszy�a w�sy, co u nas, kot�w, oznacza bezbrze�ne zdumienie. Opanowa�a si� jednak szybko. I nie odezwa�a si�. Wiedzia�a, �e pytanie o motywy by�oby potwornym nietaktem. Wiedzia�a te�, �e nie odpowiedzia�bym na takie pytanie. �aden kot nigdy nie odpowiada na takie pytanie. Robimy zawsze to, co chcemy i nie zwykli�my si� usprawiedliwia�.
- �yczeniem moim jest - powt�rzy�em dobitnie - aby choroba opu�ci�a pann� Alicj� Liddell.
Venera usiad�a, mrugn�a, poruszy�a uchem.
- To tw�j przywilej, ksi��� - powiedzia�a �agodnie. - Ja... Ja mog� wy��cznie podzi�kowa�... za zaszczyt. Kocham to dziecko. - To nie by� zaszczyt. Nie dzi�kuj wi�c, tylko bierz si� do roboty. - Ja? - niemal podskoczy�a z wra�enia. - Ja mam j� uleczy�? Przecie� to zabronione dla zwyk�ych kot�w! My�la�am, �e wasza wysoko�� sama raczy... Zreszt�, ja nie umia�abym...
- Po pierwsze, nie ma zwyk�ych kot�w. Po drugie, mnie wolno z�ama� ka�dy zakaz. Niniejszym go �ami�. Bierz si� do roboty.
- Ale... - Venera nie spuszcza�a ze mnie oczu, w kt�rych nagle pojawi� si� przestrach. - Przecie�... Je�li wymrucz� z niej chorob�, wtedy ja...
- Tak - powiedzia�em lekcewa��co. - Umrzesz zamiast niej. Jakoby kochasz t� dziewczynk�, pomy�la�em. Udowodnij to. My�la�a� mo�e, �e wystarczy le�e� na kolanach, mrucze� i pozwala� si� g�aska�? Umacnia� przekonanie, �e koty s� fa�szywe, �e nie przyzwyczajaj� si� do ludzi, lecz wy��cznie do miejsca?
Oczywi�cie, m�wienie takich bana��w Venerze Whiteblack by�o poni�ej mojej godno�ci. I ca�kowicie niepotrzebne. Sta�a za mn� pot�ga autorytetu. Jedynego autorytetu, jaki akceptuje kot. Venera miaukn�a cicho, wskoczy�a na piersi Alicji, zacz�a mocno uciska� �apkami ko�dr�. S�ysza�em ciche trzaski pazurk�w, czepiaj�cych si� adamaszku. Wyczuwszy w�a�ciwe miejsce, kotka u�o�y�a si� i zacz�a g�o�no mrucze�. Mimo ewidentnego braku wprawy robi�a to doskonale. Niemal czu�em, jak z ka�dym pomrukiem wyci�ga z chorej to, co nale�a�o wyci�gn��.
Nie przeszkadza�em jej, rzecz jasna. Czuwa�em, by nie przeszkodzi� nikt inny. Okaza�o si�, �e s�usznie.
Drzwi otwar�y si� cicho i do pokoiku wszed� �w blady brunet, Charles Ludwig czy Ludwig Charles, zapomnia�em. Wszed� ze spuszczon� g�ow�, ca�y skruszony i przepe�niony �alem i win�. Natychmiast zobaczy� le��c� na piersi Alicji Vener� Whiteblack i natychmiast uzna�, �e jest na kogo win� zwali�.
- Ej�e, kkk... kocie - zaj�kn�� si�. - Psik! Zejd� z ��ka nnnaaa... natychmiast!
Post�pi� dwa kroki, spojrza� na fotel, na kt�rym le�a�em. I zobaczy� mnie - a mo�e nie tyle mnie, co m�j u�miech, zawieszony w powietrzu. Nie wiem, jakim cudem, ale zobaczy�. I zblad�. Potrz�sn�� g�ow�. Przetar� oczy. Obliza� wargi. A potem wyci�gn�� ku mnie r�k�. - Dotknij mnie - powiedzia�em najs�odziej jak potrafi�em. - Tylko mnie dotknij, grubianinie, a przez reszt� �ycia b�dziesz wyciera� nos protez�.
- Kim ty jee... - zaj�kn�� si� - jeee... ste�?
- Imi� moje jest legion - odrzek�em oboj�tnie. - Dla przyjaci� Malignus, princeps potestatis aeris. Jestem jednym z tych, kt�rzy kr���, rozgl�daj�c si�, quaerens quem devoret. Na wasze szcz�cie, tym, co chcemy po�era�, z regu�y s� myszy. Ale na twoim miejscu nie wyci�ga�bym pospiesznych i zbyt daleko id�cych wniosk�w.
- To nnn... - zaj�kn�� si�, tym razem tak gwa�townie, �e oczy o ma�o nie wylaz�y mu z orbit. - To nnnieee...
- Mo�liwe, mo�liwe - zapewni�em, nadal u�miechni�ty na bia�o i ostro. - St�j tam, gdzie stoisz. Ogranicz aktywno�� do minimum, a daruj� ci� zdrowiem. Parole d'honneur. Zrozumia�e�, co powiedzia�em, dwunogu? Jedynym, czym wolno ci poruszy�, s� powieki i ga�ki oczne. Zezwalam te� na ostro�ne wdechy i wydechy.
- Ale...
- Na gadanie nie zezwalam. Milcz i nie ruszaj si�, jakby twoje �ycie od tego zale�a�o. Bo zale�y, nawiasem m�wi�c.
Poj��. Sta�, poci� si� w ciszy, patrzy� na mnie i intensywnie my�la�. Mia� bardzo powik�ane my�li. Nie oczekiwa�em takich u wyk�adowcy matematyki. W tym czasie Venera Whiteblack robi�a swoje, a powietrze a� wibrowa�o od magii jej pomruk�w. Alicja poruszy�a si�, j�kn�a. Kotka uspokoi�a j�, k�ad�c lekko �apk� na twarzy. Charles Lutwidge Dodgson - przypomnia�em sobie jego miano - drgn�� na ten widok.
- Spokojnie - powiedzia�em nadspodziewanie �agodnie. - Tutaj si� leczy. To terapia. B�d� cierpliwy.
Przyl�da� mi si� przez chwil�.
- Jeste� mmm... moj� w�asn� fantazj� - mrukn�� wreszcie. - Nie ma sensu, bym z ttt...tob� rozmawia�.
- Z ust mi to wyj��e�.
- To - wskaza� ��ko lekkim ruchem g�owy - to ma by� ttt... terapia? Kocia terapia?
- Zgad�e�.
- Though this be madness - wyb�ka�, o dziwo bez zaj�knienia - yet there is method in't.
- I to tak�e wyj��e� mi z ust.
Czekali�my. Wreszcie Venera Whiteblack przesta�a mrucze�, po�o�y�a si� na boku, ziewn�a i kilkakrotnie przeczesa�a futro r�owym j�zorkiem. - Chyba ju� - oznajmi�a niepewnie. - Wyci�gn�am wszystko. Trucizn�, chorob� i gor�czk�. Mia�a jeszcze co� w szpiku kostnym, nie wiem, co to by�o. Ale dla pewno�ci wyci�gn�am r�wnie�.
- Brawo, My Lady.
- Your Grace?
- S�ucham?
- Ja wci�� �yj�.
- Chyba nie s�dzi�a� - u�miechn��em si� z wy�szo�ci� - �e pozwol� ci umrze�?
Kotka zmru�y�a oczy w niemym podzi�kowaniu. Charles Ludwidge Dodgson, od d�u�szej chwili �ledz�cy niespokojnym wzrokiem nasze poczynania, chrz�kn�� nagle g�o�no. Spojrza�em na niego. - M�w - zezwoli�em wspania�omy�lnie. - Tylko nie j�kaj si�, prosz�. - Nie wiem, co za rytua� si� tu odprawia - zacz�� cicho. - Ale s� rzeczy na niebie i ziemi...
- Przejd� do tych rzeczy.
- Alicja wci�� jest nieprzytomna.
Ha. Mia� racj�. Wygl�da�o na to, �e operacja si� uda�a. Ale wy��cznie lekarzom. Medice, cura te ipsum, pomy�la�em. Zwleka�em z zabraniem g�osu, czuj�c na sobie pytaj�cy wzrok kotki i niespokojny wzrok wyk�adowcy matematyki. Rozwa�a�em r�ne mo�liwo�ci. Jedn� z nich by�o wzruszenie ramionami i p�j�cie sobie precz. Ale za mocno zaanga�owa�em si� ju� w t� histori�, nie mog�em teraz si� wycofa�. Flaszka, o kt�r� za�o�y�em si� z Zaj�cem, to jedno, ale presti�...
My�la�em intensywnie. Przeszkodzono mi w tym.
Charles Lutwidge podskoczy� nagle, a Venera Whiteblack wypr�y�a si� i gwa�townie unios�a g�ow�. Na esach-floresach wiktoria�skiej tapety zata�czy� szybki, ruchliwy cie�.
- Haa-haa! - zapiszcza� cie�, ko�uj�c przy �yrandolu. - Czy nie miewaj� koty na nietoperze ochoty?
Venera po�o�y�a uszy, zasycza�a, wygi�a grzbiet, prychn�a w�ciekle. Radetzky przezornie zawis� na aba�urze.
- Chester! - zawo�a� z wysoko�ci, rozwijaj�c jedno skrzyd�o. - Archie kaza� powt�rzy�, by� si� pospieszy�! Jest �le! Les Coeurs zabrali dziewczyn�! Pospiesz si�, Chester!
Zakl��em bardzo brzydko, ale po egipsku, wi�c nikt nie zrozumia�. Rzuci�em okiem na Alicj�. Oddycha�a spokojniej, na jej twarzy dostrzega�em te� co� na kszta�t rumie�ca. Ale, cholera jasna, nadal by�a nieprzytomna. - Ona wci�� �ni - odkry� Ameryk� Charles Lutwidge Dodgson. - Co najgorsze, obawiam si�, �e to nie jest jej sen.
- Ja te� si� tego obawiam - popatrzy�em mu w oczy. - Ale nie czas na teoretyzowanie. Trzeba wyrwa� j� z maligny, zanim nie dojdzie do rzeczy nieodwracalnych. Radetzky? Gdzie jest w tej chwili dziewczyna? - Na Wonderland Meadows! - zaskrzecza� nietoperz. - Na polu krokietowym! Z Mab i Les Coeurs!
- Lecimy.
- Le�cie - Venera Whiteblack wysun�a pazury. - A ja b�d� tutaj czuwa�.
- Zaraz - Charles Lutwidge potar� czo�o. - Nie wszystko rozumiem... Nie wiem, dok�d i po co chcecie lecie�, ale... Chyba nie obejdzie si� beze mnie... To ja musz� wymy�li� zako�czenie tej historii. �eby to zrobi�... By Jove! Musz� p�j�� z wami.
- Chyba �artujesz - parskn��em. - Nie wiesz, o czym m�wisz. - Wiem. To moja w�asna fantazja.
- Ju� nie.
* * *
W drodze powrotnej horror vacui by� jeszcze gorszy. Bo spieszy�em si�. Zdarza si�, �e w podczas takich podr�y po�piech okazuje si� zgubny. Ma�a pomy�ka w obliczeniach i nagle trafia si� do Florencji w roku 1348, w czas epidemii Czarnej �mierci. Albo do Pary�a, w noc z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty sierpnia 1572.
Ale mia�em szcz�cie. Trafi�em tam, gdzie nale�a�o.
* * *
Kapelusznik nie myli� si� ani nie przesadza�, zw�c ca�� t� paskudn� band� efekciarzami. Oni wszystko robili z efektem i dla efektu. Zawsze. Tym razem te� tak by�o.
Usytuowany pomi�dzy akacjami trawnik nieudolnie udawa� pole do krokieta, dla efektu ustawiono nawet na nim p�okr�g�e bramki, w krokietowym �argonie zwane arches. Les Coeurs - w liczbie oko�o dziesi�ciu - trzymali w r�kach rekwizyty: m�otki, czyli mallets, a po murawie wala�o si� co�, co mia�o imitowa� pi�ki, ale wygl�da�o zupe�nie jak zwini�te w k��bek je�e. Rej za� w�r�d szajki wiod�a oczywi�cie p�omiennow�osa Mab, ustrojona w karminowe at�asy i krzykliw� bi�uteri�. Podniesionym g�osem i w�adczymi gestami wskazywa�a Les Coeurs miejsca, kt�re winni zaj��. Jedn� r�k� trzyma�a przy tym na ramieniu Alicji Liddell. Dziewczynka przygl�da�a si� kr�lowej i przygotowaniom z �ywym zainteresowaniem i p�on�cymi policzkami. W oczywisty spos�b nie pojmowa�a, �e szykuje si� nie zabawa, lecz sadystyczna i efekciarska egzekucja. Moje niespodziewane pojawienie si� wywo�a�o - jak zwykle - lekkie poruszenie i szumek w�r�d Les Coeurs, kt�re Mab szybko jednak opanowa�a. - �a�uj�, Chester - powiedzia�a zimno, mn�c falbanki na ramieniu Alicji uzbrojonymi w pier�cienie palcami. - Bardzo �a�uj�, ale mamy ju� komplet graczy. Mi�dzy innymi z tego powodu nie wys�ano ci zaproszenia. - Nie szkodzi - ziewn��em, demonstruj�c siekacze, k�y, �amacze, przedtrzonowce i trzonowce, ��cznie ca�� kup� z�biny i szkliwa. - Nie szkodzi, Wasza Wysoko��, i tak zmuszony by�bym odm�wi�. Nie przepadam za krokietem, wol� inne gry i zabawy. Co za� tyczy kompletu graczy, to tusz�, �e macie i rezerwowych?
- A co ciebie - Mab zmru�y�a oczy - mo�e obchodzi�, co mamy a czego nie?
- Zmuszony jestem zabra� st�d pann� Liddell. Licz�c, �e nie zepsuj� wam tym zabawy.
- Aha - Mab odwzajemni�a mi si� demonstracj� uz�bienia, s�abo imituj�c� u�miech. - Aha. Rozumiem. Wyt�umacz mi jednak, dlaczego nasze odwieczne spory o hegemoni� maj� polega� na wzajemnym wyrywaniu sobie zabawek? Czy musimy zachowywa� si� jak dzieci? Czy nie mo�emy, ustaliwszy czas i miejsce, za�atwi� tego, co jest do za�atwienia? Czy m�g�by� mi to wyja�ni�, Chester?
- Mab - odrzek�em. - Je�li chcesz dyskutowa�, to ustal czas i miejsce. Ze stosownym wyprzedzeniem. Dzi� nie jestem w nastroju do dysputy. Poza tym, gracze czekaj�. Zabieram wi�c Miss Liddell i znikam, przestaj� si� narzuca�.
- Po kiego grzyba - Mab, gdy si� denerwowa�a, zawsze wpada�a w jakie� okropne argot - i po kiego wa�a ci ten dzieciak, cholerny kocie? Dlaczego ci tak na nim zale�y? A mo�e to wcale nie chodzi o tego dzieciaka? Co? Odpowiedz mi!
- Powiedzia�em, nie mam ochoty na dyskusje. Obejmuje to r�wnie� odpowiedzi na pytania. Chod� tu, Alicjo.
- Ani mi si� wa� ruszy�, smarkulo - Mab zacisn�a palce na ramieniu Alicji, a twarz dziewczynki skurczy�a si� i poblad�a z b�lu. Z wyrazu jej ciemnych oczu wnosi�em, �e chyba zaczyna�a rozumie�, w jak� gr� tu si� gra.
- Wasza Wysoko�� - rozejrza�em si� i stwierdzi�em, �e Les Coeurs powoli mnie okr��aj� - raczy �askawie zdj�� �liczn� r�czk� z ramienia tego dziecka. Bezzw�ocznie. Wasza Wysoko�� raczy r�wnie� �askawie poinstruowa� swych s�ugus�w, by wycofali si� na przewidzian� protoko�em odleg�o��. - Doprawdy? - Mab zademonstrowa�a dalsze z�by. - A je�li nie racz�, to co, je�li mo�na wiedzie�?
- Mo�na wiedzie�. Wtedy, ry�a szelmo, ja te� zachowam si� nieprotokolarnie. Powypuszczam w�tpia z ca�ej waszej zasranej bandy. I na tym zako�czy�o si� gadanie. Les Coeurs zwyczajnie rzucili si� na mnie, nie czekaj�c, a� przebrzmi okrzyk Mab, a jej upier�cieniona d�o� zako�czy w�adczy gest. Rzucili si� na mnie wszyscy, ilu ich by�o. Kup�. Ale ja by�em na to przygotowany. Polecia�y k�aki z ich ozdobionych karcianymi symbolami kubrak�w. Polecia�y k�aki z nich. I ze mnie te�, ale znacznie mniej. Przewali�em si� na grzbiet. Troch� to zmniejszy�o moj� ruchliwo��, ale mog�em robi� z nich sieczk� r�wnie� za pomoc� tylnych �ap. Wysi�ek poma�u zacz�� si� op�aca� - kilku Les Coeurs, zdrowo poznaczonych moimi pazurami i k�ami, rzuci�o si� do sromotnej rejterady, lekcewa��c wrzaski Mab, kt�ra w niewyszukanych s�owach rozkazywa�a im, co i z czego maj� mi wyrwa�.
- A kto si� w og�le z wami liczy? - rozdar�a si� nagle Alicja, wnosz�c do rejwachu zupe�nie nowe nuty. - Jeste�cie tali� kart! Tylko tali� kart!
- Tak? - zawy�a Mab, tarmosz�c ni� gwa�townie. - Co ty nie powiesz? Jeden z Les Coeurs, k�dzierzawy m�odzian ze znakiem trefla na piersi, chwyci� mnie obur�cz za ogon. Nie znosz� takich poufa�o�ci, wi�c urwa�em mu g�ow�. Ale inni siedzieli ju� na mnie i robili u�ytek z pi�ci, obcas�w i krokietowych m�otk�w, dysz�c przy tym mocno. Zawzi�ci byli, jak cholera. Ale ja te� by�em zawzi�ty. Po chwili troch� si� doko�a przelu�ni�o. Mog�em przej�� od wojny pozycyjnej do manewrowej. Murawa by�a ju� diablo czerwona i diablo �liska.
Alicja z ca�ej si�y kopn�a Mab w gole�. Jej kr�lewska wysoko�� zakl�a plugawie i strzeli�a j� z rozmachem w twarz. Dziewczynka upad�a, l�duj�c na jednym z Les Coeurs, kt�ry w�a�nie usi�owa� wsta�. Nim zrzuci� z siebie Alicj�, wydrapa�em mu jedno oko. Temu, kt�ry stara� si� przeszkadza�, wydrapa�em oba. Dwaj pozostali dali nog�, a ja mog�em wsta�. - No, kochana Queen of Hearts? Mo�e wystarczy na dzi�? - wydysza�em, oblizuj�c krew z nosa i w�s�w. - Mo�e doko�czymy innym razem, ustaliwszy wprz�d czas i miejsce?
Mab pocz�stowa�a mnie wi�zank�, w kt�rej okre�lenie "pr�gowany skurwysyn" by�o naj�agodniejszym, cho� i najcz�ciej si� powtarzaj�cym. Najwyra�niej nie mia�a zamiaru odk�ada� konfliktu do innego razu. Kilku Les Coeurs och�on�o ju� z pierwszego szoku i szykowa�o si� do ponownego ataku. A ju� by�em nieco zm�czony i ponad wszelk� w�tpliwo�� mia�em z�amane �ebro. Zas�oni�em sob� Alicj�.
Mab rozdar�a si� triumfalnie. Krzaki akacji rozst�pi�y si� nagle niczym Morze Czerwone. A stamt�d, zagrzewany do boju ha��akowaniem Les Coeurs, wybieg� truchtem Banderzwierz. Dok�adniej, �adnie wyro�ni�ty egzemplarz Banderzwierza. Zgro�liwego Banderzwierza.
- Czapk� sobie z ciebie ka�� uszy�, Chester! - wrzasn�a Mab, wskazuj�c Banderzwierzowi, na kogo ma si� rzuci�. - Je�li zostanie z ciebie do�� futra na czapk�!
Jestem kotem. Mam dziewi�� �ywot�w. Nie wiem jednak, czy m�wi�em wam, �e osiem ju� wykorzysta�em.
- Uciekaj, Alicjo! - warkn��em. - Uciekaj!
Ale Alicja Liddell nie poruszy�a si�, sparali�owana strachem. Niezbyt si� jej dziwi�em.
Banderzwierz drapn�� szponami muraw�, jakby zamierza� wykopa� stacj� metra albo tunel pod Mont Blanc. Zje�y� czarno-rud� sier��, przez co zrobi� si� blisko dwukrotnie wi�kszy, cho� i tak by� dostatecznie du�y. Mi�nie pod jego sk�r� zagra�y Dziewi�t� Symfoni�, �lepia zap�on�y piekielnym ogniem. Rozwar� paszcz� w spos�b, kt�ry mi bardzo pochlebia�. I rzuci� si� na mnie.
Broni�em si� zawzi�cie. Da�em z siebie wszystko. Ale on by� wi�kszy i sakramencko silny. Nim uda�o mi si� wreszcie str�ci� go z siebie i odp�dzi�, da� mi solidny wycisk.
Ledwo trzyma�em si� na nogach. Krew zalewa�a mi oczy i styg�a na bokach, a ostry koniec jednego z licznych z�amanych �eber usilnie pr�bowa� szuka� czego� w moim prawym p�ucu. Alicja dar�a si� tak, �e w uszach �widrowa�o. A Banderzwierz zamaszy�cie wytar� jaja o traw�, poruszy� resztkami uszu, spojrza� na mnie spod poharatanych powiek a sponad brocz�cego nosa. Znowu rozwar� paszcz�k�. I zupe�nie niespodziewanie j� zamkn��. Zamiast znowu skoczy� i dobi� mnie, sta� w czarsmutleniu cichym. Jak dupa wo�owa.
Obejrza�em si� odruchowo i powiadam wam, ostatni raz widzia�em co� podobnego w "Narodzinach narodu" Griffitha. Bo oto spomi�dzy drzew szar�owa�a odsiecz. Ale nie by�a to U.S Cavalry ani Ku-Klux-Klan. By� to m�j znajomy, niejaki Charles Lutdwige Dodgson. Wygl�da�, powiadam wam, niczym �wi�ty Jerzy na obrazie Carpaccia, a uzbrojony by� w miecz worpalny, �l�cy o�lepiaj�ce migb�ystalne refleksy.
Nie uwierzycie, ale Banderzwierz uciek� pierwszy. �ladem jego podkulonego ogona salwowali si� ucieczk� ci z Les Coeurs, kt�rzy jeszcze w�adali nogami. A ostatnia zesz�a z placu boju kr�lowa Mab, pl�cz�c si� w at�asow� sukni�. Ja za� widzia�em to ju� jak przez nape�nione buraczanym barszczem akwarium. A w chwil� p�niej...
Przyrzeknijcie, �e nie b�dziecie si� �mia�.
W chwil� p�niej zobaczy�em kr�lika o r�owych oczach, patrz�cego na cyferblat zegarka, wyci�gni�tego z kieszeni kamizelki. A potem wpad�em do czarnej, bezdennej nory.
Spadanie trwa�o d�ugo.
Jestem kotem. Spadam zawsze na cztery �apy. Nawet je�li tego nie pami�tam.
* * *
- Ach - powiedzia� nagle Charles Lutwidge Dodgson, opieraj�c si� �okciem o wiklinowy koszyk z kanapkami. - Czy znasz, Kocie z Cheshire, to rozkoszne uczucie senno�ci, towarzysz�ce przebudzeniu o letnim poranku, gdy powietrze dzwoni �wierkotaniem ptasz�t, o�ywczy wiaterek wieje przez otwarte okno, a ty, le��c leniwie z p�przymkni�tymi oczyma, widzisz, jakby wci�� �ni�c, ko�ysz�ce si� leniwie zielone ga��zki, powierzchni� wody, marszczon� z�otymi falkami? Ach, wierzaj mi, Kocie, to rozkosz granicz�ca z g��bokim smutkiem, rozkosz, kt�ra nape�nia oczy �zami niby pi�kny obraz lub wiersz...
Nie uwierzycie. Nie zaj�kn�� si� ani razu.
Piknik trwa� w najlepsze. Alicja Liddell i jej siostry bawi�y si� ha�a�liwie na brzegu Tamizy, po kolei wchodz�c na przycumowan� ��dk� i po kolei zeskakuj�c z niej. Je�li kt�rej� zdarzy�o si� plusn�� przy tym w p�yciutk� wod� przy brzegu, piszcza�a przera�liwie i wysoko unosi�a sukieneczk�. W�wczas siedz�cy obok mnie Charles