Wiśniewski Grzegorz - Płomień Tiergarten
Szczegóły |
Tytuł |
Wiśniewski Grzegorz - Płomień Tiergarten |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wiśniewski Grzegorz - Płomień Tiergarten PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiśniewski Grzegorz - Płomień Tiergarten PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wiśniewski Grzegorz - Płomień Tiergarten - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Wiśniewski
Płomień Tiergarten
1.
Kolumna postaci odzianych w buropiaskowe, sięgające ziemi płaszcze wolno wypełzła zza drzew i ruszyła noga za
nogą szerokim leśnym traktem. Poranek był chłodny. Z pysków oficerskich koni, idących w awangardzie, unosiły się
kłęby pary. Wprawdzie zza horyzontu wychynęło już słońce, ale dywan burych chmur nie pozwalał jego promieniom
dotrzeć do spragnionej ciepła ziemi. Niesprzyjająca aura wyraźnie pogarszała nastroje żołnierzy. Nad kolumną unosiło
się od czasu do czasu pełne jadu rosyjskie przekleństwo, a skuleni w siodłach oficerowie puszczali je mimo uszu. Też
mieli najwyraźniej dość tej ekspedycji.
Katarina odjęła na moment lornetę od oczu i zaklęła pod nosem. Ci rosyjscy durnie leźli wprost w zasadzkę. Spojrzała
w prawo, kciukiem włączając obwody termowizyjne. Trakt przebiegał pomiędzy dwoma niewysokimi pagórkami,
pokrytymi gęstym liściastym borem i kępami krzewów. Rosyjski kapitan nie powinien pakować się na tę drogę bez
wysłania przodem patrolu kozackiego. Zresztą, poprawiła się wyostrzając lornetę, i tak niczego by nie zauważyli. Przez
termowizor dostrzegła białe widma kilkunastu postaci, zaczajonych na tle czarnogranatowej pustki lasu. Zatoczyła
głową łuk. Były tam co najmniej dwa plutony, to samo na pagórku po drugiej stronie drogi. Wepchnęła lornetę do
futerału i do oka podniosła celownik optyczny swojego SturmSchützera. Po krótkim poszukiwaniu dostrzegła jednego z
zaczajonych żołnierzy, odzianego w maskujący mundur i wspartego o kolbę długiego karabinu. Mogła go z łatwością
dosięgnąć, ale cóż z tego. Rosyjskie kompanie i tak były już skazane na zagładę.
Jakby w odpowiedzi na jej myśl po obu stronach drogi rozległ się szczęk granatników i w środku rosyjskiej kolumny
eksplodował łańcuch ognistych fontann. Między końmi oficerów jaskrawo rozbryznęły się dwa granaty fosforowe.
Jedno czy dwa zwierzęta przewaliły się na bok konając w drgawkach i przygniatając jeźdźców. Pozostali bezładnie
spadali z grzbietów szalejących wierzchowców albo zeskakiwali potykając się o poły płaszczy. Spomiędzy drzew
zagrzmiała palba i otumanione szeregi rosyjskiej piechoty przerzedziły się. Do akcji włączyły się dwa wielolufowe
karabiny maszynowe kosząc z dobrze zamaskowanych stanowisk czoło kolumny. Salwa granatników podniosła znów
fontanny ziemi i odłamków. Leśną drogę niemal całkowicie ogarnął tuman wzburzonego pyłu, tak, że niewiele było
widać z tego, co tam się działo. Do uszu Katariny docierały tylko odgłosy strzałów i eksplozji oraz przytłumione jęki
rannych.
- Sałdaty, wpieriod! - krzyknął dowódca, wstając z kolan i wzniesioną szablą wskazując na północny pagórek. - Za cara
i wielikuju Rossiju! Za... - strzał strzelca wyborowego powalił go w pył drogi.
- W sztuki! Wpieriod! - podchwycił któryś z młodszych oficerów. Nierówna falanga piechoty runęła poprzez zarośla,
osadzając na swoich kapiszonowych karabinach długie jęzory bagnetów. Chcieli ze wszystkich sił zewrzeć się z
niewidocznym wrogiem, wyrwać się z pułapki ostrzeliwanego traktu, na którym zostało tak wielu ich kolegów.
Katarina przez moment myślała, że mają szansę. Jeżeli dotrą pod osłonę krzaków, staną się bezpieczni od ognia z
drugiej strony drogi. Nie doceniła jednak maestrii zasadzki. Zaledwie Rosjanie wpadli na skraj lasu, rozległy się tam
silne detonacje, trysnęły kłęby drewnianych strzępów i odłamków. Korony niektórych drzew zafalowały, a poszycie
zajęło się ogniem. Zaraz zrozumiała, co się stało. Miny. Pobocze traktu roiło się od min.
Rozległy się przenikliwe sygnały gwizdków. Granatniki zaprzestały ostrzału. Ogień z obu pagórków zgęstniał, a płytki
wąwóz niemal zatrząsł się od gromkiego "Hurrrraaaa! ", gdy na Rosjan ruszyli naraz żołnierze z obu stron drogi. Po
jakiejś minucie spomiędzy drzew wypadło kilkadziesiąt przerażonych, odzianych w buropiaskowe płaszcze postaci i z
rozpaczą zaległo po obu stronach drogi, kryjąc się wśród porzuconego sprzętu, ciał swoich towarzyszy i koni. Nad
lasem na moment zapadła cisza. Katarina przyjrzała się sytuacji przez celownik. Atakujący zatrzymali się w odległości
jakichś pięćdziesięciu metrów od traktu. Co planowali?
Wśród drzew ktoś chrząknął przez tubę nagłaśniającą.
- Russkije sałdaty! Was ostałos' mało, waszi oficiery pogibli, u was niet szansow na spasienije. Sdawajties'! -
powiedział miękki, spokojny głos. Któryś z żołnierzy strzelił w tamtym kierunku. Niemal natychmiast przygwoździł go
strzelec wyborowy. Głos powtórzył apel jeszcze dwa razy, ale już po pierwszym niektórzy Rosjanie wstawali, rzucając
broń. Ostatecznie poddali się wszyscy. Katarina zgrzytnęła zębami. Gdyby to byli żołnierze Rzeszy...
Spomiędzy drzew wyłoniło się kilkanaście postaci w maskujących mundurach i spędziło wszystkich jeńców w
niewielką, ponurą gromadę. W tej ekspedycji brały udział co najmniej dwie kompanie, oceniła Katarina, ale bez
szwanku wyszło z niej nie więcej jak czterdziestu Rosjan. Nie było wśród nich żadnego oficera. Przyjrzała się
spacerującym po pobojowisku grupkom zwycięzców. Każdy z nich miał tornister i samopowtarzalny model karabinu, o
niebo lepszy od kapiszonowej broni rosyjskiej. Ale najbardziej interesującą częścią był mundur. Składała się nań
krótka, gruba kurtka i spodnie niknące w sięgających nieco ponad kostkę solidnych butach. Materiał wyglądał, jakby
pokryto go drobniutkimi, długimi strzępami tkanin w różnych odcieniach zieleni. Kogoś odzianego w taki mundur
można było w biały dzień z kilku metrów wziąć za przerośniętą kępkę trawy. Jedna tylko rzecz nie pasowała do reszty.
Rzecz, której Katarina nauczyła się nienawidzić z całej duszy. Wyhaftowana czerwonymi nićmi na prawym rękawie,
stylizowana sylwetka orła w koronie.
- Verdammte polnische Schweine - mruknęła z wściekłością pod nosem. - Ich hasse Euch!
Pochyliła się nad swoim karabinem i nie bacząc na niebezpieczeństwo, z odległości dwustu metrów ścięła serią trzy
najbliższe postacie w maskujących mundurach.
- Ich hasse! Ich hasse! Ich hasse!
2.
Pierwszą rzeczą, która przychodziła jej do głowy na myśl o Polakach, było morze płomieni i uczucie bezradnej
nienawiści. Pamiętała Reichstag zamieniony w kupę gruzów, płomienie i dywan ciał pokrywające całą Unter den
Linden, a także zasnuwającą niebo kurtynę czarnego, smolistego dymu. Widziała cienie czterosilnikowych polskich
lataczy, bombardujących z pułapu zbyt wysokiego dla przechwytujących myśliwców Rzeszy. Te obrazy wyryte były na
zawsze w sercu każdego berlińczyka. Doszła do tego jeszcze gorycz porażki, gdy w sierpniu 1947 roku polskie armie
pancerne przedarły się przez Odrę, zajmując Brandenburgię i Turyngię oraz zdobywając Berlin. Świetnie rozpoczęta
wojna sudecka nie zakończyła się dla Rzeszy pomyślnie. Rozgromienie Francji, odbicie Alzacji i Lotaryngii okazało
się niczym wobec ofensywy ze wschodu. Prawdziwy wróg krył się właśnie tam. Katarina gorzko płakała w dniu, w
którym zdolny generał Heinz Guderian podpisywał kapitulację. Obiecała sobie, że nie dopuści, aby Rzesza i Cesarz
zostali ponownie znieważeni.
Przystanęła na moment i poprawiła wyprofilowane szelki plecaka. Zerknęła najpierw na mapę, a potem przed siebie.
Dostrzegła fragment ścieżki, prowadzącej ostro pod górę, aż na szczyt niewielkiego zalesionego wzniesienia.
Sprawdziła busolę. To był dobry kierunek, prawie była już u celu. Rozpoczęła wspinaczkę starając się trzymać brzegu
dróżki, jej świetnie wytrenowane ciało bez protestu znosiło tempo marszu.
Podobno to któryś z cesarskich historyków zwrócił uwagę na przeszłość. Na wojnę 1864 roku, przez Polaków
nazywaną wyzwoleńczą. Katarina kilkakrotnie przeglądała stare zapisy z tamtego okresu oraz stosy traktujących na ich
temat opracowań i zawsze zdumiewała się, że nikt nie zwrócił wcześniej uwagi na łatwość, z jaką Polacy odnieśli
zwycięstwo.
Najpierw pokonali interwencyjne armie rosyjskie, a potem kilka korpusów Rzeszy, idących na pomoc
dziesiątkowanym wojskom Aleksandra II.
A przecież początkowo sytuacja nie wyglądała na groźną. Po wyeliminowaniu oddziałów buntowników Langiewicza i
Kurowskiego, po zwycięstwach pod Miechowem i Grochowiskami Rosjanie doszli do wniosku, że czeka ich
długotrwała wojna partyzancka. Polacy nie wydawali się zdolni do wystawienia większego związku taktycznego. Tak
sądzili do lipca, kiedy to oddział polskiego generała Kruka rozbił konwój rosyjski pod Żyrzynem i dał się otoczyć pod
Fajsławicami, w województwie lubelskim. Z pomocą jakiejś świeżej polskiej jednostki pokonał przeważające siły
pułkownika Szewczenki. Kiedy zaniepokojony tym głównodowodzący armii carskiej w Królestwie, generał Teodor
Berg, ruszył z korpusem warszawskim zbadać sytuację, nadział się pod Dęblinem na dwie regularne polskie dywizje.
Obie wyszkolone tak, jak żadne inne wojsko na świecie i uzbrojone w świetną, francuską - jak głosiły plotki - broń. Po
całodziennym boju w okrążeniu, wobec prawdziwej masakry kawalerii Rosjanie poddali się.
Długo nikomu nie przyszło do głowy, że ta przewaga mogła zostać spowodowana czymś innym, niż słynną
walecznością Polaków.
Katarina zeszła ze ścieżki między krzaki i zaczęła wspinać się po kamienistym, niezbyt stromym zboczu. Gdy stanęła
na szczycie, schowała mapę do kieszeni i odpięła od pasa spłaszczony walec nadajnika. Rozejrzała się. Rosło tutaj
kilkanaście drzew i trochę krzaków, ale większość pagórka zajmował olbrzymi głaz narzutowy, pozostałość epoki
lodowcowej. Obeszła go od północnej, porośniętej mchem ściany i wcisnęła guzik nadajnika.
Przez chwilę czekała w napięciu, czy coś się wydarzy. Inżynierowie Ośrodka Temporalnego Rzeszy często mówili o
krzywej Heisenberga-Kortenaera i dużym rozrzucie czasowym transmitowanych obiektów. Jej docelową datą był
marzec 1863 roku, a trafiła na pełnię lata. Pytanie tylko, którego roku. Jeżeli trafiła w energetyczne ekstremum
przekaźnika, to mogła wtargnąć w continuum najgłębiej i przybyć najwcześniej.
Odetchnęła z ulgą, gdy spod ściany głazu odezwał się sygnał ostrzegacza. Ktoś z grupy był tu przed nią. Zaczęła kopać,
pomagając sobie szerokim nożem i po paru minutach wydobyła spod sterty kamieni brunatnoczarny korpus pojemnika.
Wewnątrz znalazła zegar atomowy, trzy identyfikatory i trochę notatek na spolimeryzowanym papierze.
Ciekłokrystaliczny wyświetlacz zegara wskazywał, że jest 24 lipca 1863 roku. Zaczęła czytać, żując koncentrat
wyciągnięty z plecaka.
Pierwszy zjawił się w 1860 Peter Lützow, wysoki, roześmiany blondyn, który w ich grupie Spezialzeitdienst był
zawsze duszą towarzystwa. Zostawił trochę szkiców dużego kompleksu gospodarczego, który odkrył na północny
wschód od Lublina. Pozdrawiał serdecznie wszystkich czytelników. Ostatnia notatka pochodziła z czerwca 1861.
Zapisał, że prawdopodobnie namierzył cel i idzie wykonać swój obowiązek. Katarina zmarszczyła brwi. Co się z nim
stało potem? Przewertowała pozostałe kartki, ale niczego więcej nie zapisała ręka Petera. Reszty zapisków dokonali
Otto Stern i Horst Keller. Przypominając sobie twarz Kellera, Katarina przymknęła na moment oczy. Jej pamięć
zasnuły niedawne wspomnienia. Chmury dymu i płomieni. Jęzory elektrycznych wyładowań pełzające po systemach
zasilających Ośrodka. Kellerowie, Horst i Rudi, w pośpiechu wbiegający na salę przekaźników, dopinający sprzęt.
Nagły błysk spod sufitu, nieznośne, białe światło. Zakrwawiony profesor Bergenhardt machający na nich ręką. "
Skaczcie! Skaczcie! ". Horst żegnający spojrzeniem ciało brata, zmasakrowane wybuchem samosterującego pocisku.
A jednak im się udało. Mimo nagłego, bezwzględnego ataku na Ośrodek, udało się wysłać co najmniej dziewięcioro z
nich.
Otworzyła oczy, wracając do lektury. Stern pojawił się w grudniu 1861. Zapiski dokonane jego ręką nie wnosiły
właściwie nic nowego. Kompleks przemysłowy w pobliżu Lublina nadal działał, a nawet powiększył się trochę, sądząc
z kilku nowych szkiców. Stern wysłał do warszawskich biur Ochrany kilka anonimowych donosów, ale nie
spowodowało to żadnej reakcji Rosjan. Wreszcie na wiosnę 1862 roku, po miesiącu obserwacji celu, zdecydował się na
zbadanie wnętrza budynków. Wtedy jego notatki się urywały. Horst Keller pierwszego zapisu dokonał w marcu 1863,
na samym początku ciepłej wiosny. Katarina wyczytała między wierszami przygnębienie z powodu śmierci brata, która
z jego punktu widzenia nastąpiła kilkadziesiąt godzin wcześniej. Keller, wzorem Sterna i Lützowa, zainteresował się
tajemniczym kompleksem. Napisał wprost, że nie wierzy, aby Otto i Peter nadal pozostawali wśród żywych. Cel
najwyraźniej był sprytniejszy od nich. Horst spędził wiele dni na podkradaniu się pod budynki i instalacje kompleksu,
zauważył duży ruch w drewnianych koszarach. Był świadkiem manewrów pułku piechoty, przebiegających ze
złowróżbną precyzją. Udało mu się też ustalić wygląd celu. Był to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, zazwyczaj
noszący wyjściowy, pozbawiony dystynkcji mundur. Horst przyłapał go, jak demonstrował kilku polskim inżynierom
technologię niskich temperatur. Nie dało się wprawdzie dostrzec twarzy tamtego, ale Keller był pewien, że za którymś
razem wreszcie mu się powiedzie.
Nie powiodło się. Zapiski urywały się 26 maja.
Katarina zamyśliła się. Trzech agentów Spezialzeitdienst zostało prawdopodobnie zabitych i to wtedy, kiedy według
teoretyków Ośrodka nie powinni napotkać żadnych problemów. Wszyscy byli wszak świetnie wyszkoleni, przeszli
morderczy, kilkumiesięczny trening w Serbii. Znali sztukę maskowania, potrafili bezszelestnie się skradać, byli
doskonałymi strzelcami. Najwyraźniej jednak to nie wystarczyło, pomyślała ze smutkiem, wspominając twarze
kolegów. Nie wystarczyło.
Dołożyła swój identyfikator do trzech spoczywających w pojemniku i spojrzała na widoczny z pagórka horyzont,
górujący nad nierównym dywanem lasu. Robiło się późno. Promienie słońca zaczynały już słabnąć, ustępując pola
pogodnemu wieczorowi. Katarina stwierdziła, że zostanie przy głazie do rana. Chciała trochę odpocząć po trudach
marszu, zamierzała też dopisać kilka kolejnych akapitów na stronicach z pojemnika.
3.
Rankiem trzeciego dnia udało jej się kupić od chłopa wymizerowaną szkapę, dzięki której dotarła w okolice Lublina w
niecałe dwanaście godzin. Po drodze napotkała sporo niedobitków z rozgromionej pod Fajsławicami dywizji
Szewczenki. Wlekli się wzdłuż dróg długimi kolumnami. Obdarci, wycieńczeni, z oczami pełnymi złych błysków. Nikt
z nich, nawet nieliczni oficerowie, sporadycznie pojawiający się w tej masie, nie wydawał się mieć pojęcia, że jest
świadkiem czegoś, co nie miało prawa się zdarzyć.
Kilka razy próbowali ją zatrzymać i zabrać jej konia. Musiała kilku zabić, nim dali jej spokój. Na szczęście po paru
kilometrach minęła ogon ostatniej, rozciągniętej na ponad kilometr grupy i droga opustoszała. Zza trawiastego,
niewysokiego pagórka wychynął kanciasty kształt karczmy, wybudowanej z niewypalonych cegieł i pokrytej gęstą
strzechą. Zatrzymała konia i spojrzała w niebo. Słońce było jeszcze wysoko, ale z zachodu zbliżały się kłęby burych
chmur. Zdecydowała, że zasłużyła sobie na małą przerwę i posiłek.
Niski, grubawy karczmarz zaoferował jej miejsce przy drewnianym stole, tłustą polewkę i kilka pajd gruboziarnistego
chleba. Trochę niewygodnie siedziało jej się z karabinkiem pod peleryną, ale wolała go nie odkładać. Chłopi zajmujący
ławy w kątach raz po raz częstowali ją nieprzychylnymi spojrzeniami. Najwyraźniej raziły ich jej maniery i ubranie,
wykonane z wyraźnie lepszych materiałów niż ich przyodziewek. Czuła się zupełnie jak przybysz z innego świata,
którym zresztą była.
Przez dyskretny szum rozmów, toczonych z silnie plebejskim akcentem, przedarł się nagle skrzyp schodów. Katarina
dostrzegła jak chłopi przenieśli swoją uwagę w tamtą stronę, pod powałę. Celowo się nie obejrzała, nie obchodziło jej,
na co się tak patrzą. Nie obchodziło jej przynajmniej do chwili, gdy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Obejrzała się.
Dłoń należała do wysokiego, zwalistego mężczyzny, którego usta rozciągały się właśnie w przyjaznym uśmiechu. Miał
na sobie bluzę i spodnie o identycznym kolorze co jej ubranie.
- Wie geht's, Katarina? - odezwał się spokojnym głosem.
Kąciki jej ust wbrew jej woli powędrowały w górę. Boże, jak to dobrze, że cię widzę.
Książę Heinrich von Hohenzollern trafił do Spezialzeitdienst z oddziałów spadochronowych Reichswehry, tak samo
jak Katarina. Tyle, że jego wyprzedzała sława znakomitego żołnierza, zdobyta podczas akcji korpusu Ligi Narodów w
Hiszpanii. Stał się jednym z filarów kadry Projektu. I jej bliskim przyjacielem.
- Boże, Heini, nie masz nawet pojęcia jak się cieszę, że cię widzę... - zaczęła, próbując zapanować nad głosem. W
duszy wezbrała jej fala ulgi i radości, zupełnie jakby wszystko najgorsze było już poza nią.
- Nie tutaj - przerwał jej trzeźwo. - Wynająłem pokój na górze - wskazał na schody. Nie czekając na jej reakcję obrócił
się do karczmarza i powiedział:
- Ta pani zostaje ze mną. Każ przynieść dodatkową poduszkę do mojego pokoju.
- Czy zająć się też jej koniem?
- Oczywiście. Nie żałuj mu obroku. I znajdź miejsce w stajni.
Srebrny rubel znajdował się dopiero u szczytu paraboli, tuż pod powałą, ale karczmarz już skłonił się lekko, nie
spuszczając monety z oka.
- Wedle życzenia, panie.
Pokój, a raczej pokoik, był bardzo mały i niski. Stojące w kącie koślawe łóżko zapychało go niemal całkowicie.
Umeblowania dopełniały dwa stołki, stół z miednicą, piec i cebrzyk z wodą. Światło wpadało do środka przez
niewielkie, przerażająco nieszczelne okienko. Katarina przestąpiła próg, obrzucając niechętnym spojrzeniem rozpięte w
kątach pajęczyny i wyleniałą makatę, w zamierzeniu mającą zdobić ścianę. Podłoga zaskrzypiała jej pod nogami.
Heinrich zamknął drzwi.
- Das ist ein Wunder, ein richtiges Wunder - natychmiast przytuliła się do niego. - Nie potrafię tak do końca uwierzyć
w nasze spotkanie, ale to wspaniale, że tak się stało.
- Ja też się cieszę, mała - pocałował ją lekko w usta, po czym gestem zaprosił dalej. - Rozgość się.
Zrobiła kilka kroków, Heinrich zatrzymał się tuż za nią.
- Jak ty możesz mieszkać w takich warunkach ? - Rzuciła karabinek na łóżko i odwróciła się do niego twarzą. - Po
kwaterach Ośrodka to chyba niezbyt miła odmiana?
- W Hiszpanii bywało gorzej - dotknął dłonią jej policzka. - Przyzwyczaiłem się. Nie mam przecież innego wyjścia.
- Zmieniłeś się, Wasza Wysokość - stwierdziła przyglądając mu się. - Ta broda. Zmarszczki. Wyglądasz na kogoś, kto
wiele przeszedł.
- Nawet o tym nie wspominaj.
Przywarła do niego mocno i ich usta zetknęły się w gorącym pocałunku. Pozwoliła swojej dłoni ześlizgnąć się po jego
karku w rozcięcie koszuli, delikatnie trąciła kolanem jego kolano...
- Nie. Daj spokój - zrobił krok wstecz, ale nadal trzymał ją za ramiona. Opanowała iskrę gniewu, która zabłysła jej w
umyśle. Heinrich zmierzył ją wzrokiem, a na jego twarzy zakwitł lekki uśmiech. - Nie zrozum mnie źle. Nic się między
nami nie zmieniło. Chodzi po prostu o nich - wskazał podłogę. - Przestali rozmawiać i teraz nasłuchują. Pewnie czekają
na skrzypienie łóżka.
Katarina nadstawiła ucha. Szum rozmów, który słyszała na schodach i zaraz po wejściu do pokoju faktycznie zniknął.
- Wann bist du hier erschienen? - zapytała zmieniając temat. Odpięła uprząż plecaka, zrzuciła go i zajęła się ściąganiem
płaszcza.
- Prawie dwa tygodnie temu - też wolał przejść na niemiecki. Podszedł do okna i usiadł na stołku. - Skakałem jako
ostatni. W zmodyfikowane koordynaty, więc mocno mnie zniosło. Obudziłem się przy jakiejś wiosce koło Wilna.
Prawie całą drogę musiałem pokonać na własnych nogach.
- Byłeś ostatni? - spojrzała na niego z zaskoczeniem. - Ilu naszych udało się wysłać?
Pokręcił głową i jego uśmiech zgasł. Zastanowił się chwilę.
- Niewielu - stwierdził sucho. - Dwie sekcje naszej grupy i kilku ludzi od Schmidta. Brama drugiego przekaźnika
oberwała zaraz na samym początku. Niekontrolowane wyładowanie załatwiło wszystkich, którzy tam byli. Co do
jednego.
Milczeli oboje przez chwilę. Pod podłogą znów odezwał się nieco wytłumiony szum rozmów.
- Jak oni się dowiedzieli? - zapytała podnosząc wzrok. - Istnienie Ośrodka było przecież całkowitą tajemnicą. Generał
Steiner tyle razy chwalił się swoimi systemami bezpieczeństwa. Bunkra pod Tiergartenem nie były w stanie odkryć
nawet polskie satelity.
- To już przeszłość, Kati - wstał i przeniósł się na łóżko obok niej. - Nie myśl o tym.
- Ty tego nie rozumiesz - wykrztusiła czując napływające do oczu łzy. Wspomnienia wróciły do niej z siłą tsunami. -
Wciąż pamiętam czterdziesty siódmy, miewam koszmary z tamtych kilku dni. Dym, gruz i stosy ciał. Wyjące syreny.
Krzyki. I nade wszystko te sięgające nieba płomienie. Połowę miasta iluminowaną gigantycznymi plamami pożarów,
ulatującą w niebo czarnymi chmurami kopcia.
Objął ją delikatnie i wplótł palce w jej włosy.
- Wiesz, że szukałam mojej matki cały dzień? - powiedziała bezbarwnym głosem. - A przez ten czas polskie latacze bez
przerwy bombardowały. Potem wkroczyli do Berlina i urządzili sobie defiladę sto metrów od krateru, w którym kiedyś
stał mój dom. Tak samo jak teraz. Bunkier Ośrodka znajdował się prawie w centrum Berlina, ale to nie przeszkodziło
im wystrzelić całej chmary samosterujących pocisków.
Pocałował ją delikatnie w kark.
- Ale teraz zapłacą za wszystko - po policzku potoczyła jej się duża łza. - Co do feniga. Co do każdego pieprzonego
feniga.
Oddała mu pocałunek. To, czy ci na dole zwrócą uwagę na skrzypienie łóżka, przestało ją obchodzić.
4.
- Czy to tutaj? - zapytał Heinrich, wskazując panoramę, której fragmenty były widoczne pomiędzy pniami drzew.
- Tak wynika z notatek - odparła Katarina, zatrzymując się na chwilę. Porównała z mapą położenie pagórka, z którego
właśnie schodzili. - Tego jest więcej, niż sądziłam. Cała ta dolina jest zapchana budynkami, mnóstwem kominów i
innych konstrukcji o charakterze wyraźnie przemysłowym. Wybudowanie tego od zera musiało zabrać komuś z pięć-
dziesięć lat.
- Stamtąd będzie niezły widok - Heini wskazał niewielką polankę na zboczu pagórka. - Spróbujmy odnaleźć coś, co
wygląda na laboratorium. - Przewiesił swój karabinek przez ramię i wyciągnął z futerału lornetkę.
Dolina nie była chyba ani duża, ani głęboka. Przez jej centrum płynęła wąziutka rzeczka, na mapie nie posiadająca
nawet nazwy. Zabudowania zajmowały na oko dwa, najwyżej trzy kilometry kwadratowe. Katarina naliczyła półtora
tuzina niewysokich kominów, wychylających się z warstwy wiszącej nisko mgły i co najmniej pięć stożkowych
rusztowań szybów wiertniczych. Kilka kominów dymiło. Sam kompleks posiadał wyraźny układ ulic, połączony
jednak z całkowitym brakiem oznaczeń budynków. Widoczne było jednak rozgraniczenie. Na lewo, bardziej na północ,
skupiały się grupy niskich, dwupiętrowych domów, poprzedzielanych gdzieniegdzie pasami zieleni. Tam najwyraźniej
mieszkali robotnicy, pracujący w południowej, większej części. Tam budynki były większe, wyraźnie podobne do hal
fabrycznych, najeżone kominami, otoczone bryłami metalowych zbiorników.
- Spójrz na ogrodzenie - usłyszała szept Heiniego.
Wokół kompleksu ciągnął się pas drucianego, wysokiego na ponad trzy metry ogrodzenia, rozpiętego na powbijanych
w ziemię słupach. Parę metrów za nim widoczne było drugie, o połowę niższe. Każdy ze słupów wieńczyła graniasta
konstrukcja ze szkła i metalu, wewnątrz której jarzył się niewielki płomyk.
- Oświetlenie gazowe? - zapytała.
- Najwyraźniej centralnie sterowane - odpowiedział Heini. - Cały teren jest w nocy oświetlany. Z pewnością są też
patrole.
Jakby na potwierdzenie jego słów rozległ się przenikliwy dźwięk gwizdka i z prawej strony weszło w pole widzenia
trzech ludzi w znanych już Katarinie maskujących mundurach. Przy nodze pierwszego z nich dreptał duży pies.
- Przekazują sobie sygnały gwizdkami - stwierdziła z uznaniem. - Sieć patroli jest pewnie tak gęsta, że mogą się
nawzajem kontrolować.
- I na noc spuszczają psy - dodał Heini. - Ogrodzenie jest podwójne.
- Trafiliśmy do właściwych drzwi. Poznaję ich mundury. To oni zrobili zasadzkę, o której ci opowiadałam.
- No to mamy ich.
Od świtu minęła już ponad godzina i w kompleksie zaczął się ruch. Na uliczkach pojawiły się grupy ludzi, od strony
hal nadbiegł szczęk i posapywania uruchamianych maszyn, a liczba dymiących kominów podwoiła się. Cały kompleks
ruszał do pracy. Po następnej godzinie z północnej części doliny dobiegał jednostajny już chór młotów, szczęk pił i
niskotonowe dudnienie tokarek. Wnętrze jednego z budynków rozjaśniała od wewnątrz pomarańczowa łuna
przetapianego metalu, ściany innego omiatały raz po raz gęste pęki iskier. Wszystko to przebiegało ze sprawnością
świadczącą o dużej rutynie. Uwagę Katariny przyciągnął rozległy, kilkupiętrowy budynek stojący na północnym skraju
kompleksu. Przesunęła pokrętło skali do maksimum i dostrzegła wieńczące tamtą konstrukcję dwie wieżyczki. Obie
zajęte przez żołnierzy.
- Spójrz w lewo, Heini - powiedziała. - Na krańcu kompleksu. To z pewnością koszary. Pewnie takie same są po
przeciwnej stronie. Widzielibyśmy je, gdyby nie gałęzie.
Ale Heinrich nie obrócił głowy. Wciąż patrzył gdzieś między hale przemysłowe.
- Hej, co z tobą... - zaczęła.
- Spójrz - opuścił lornetkę, ale nie oderwał wzroku od horyzontu.
Zza kompleksu podnosił się w górę biały, cygarowaty kształt, na oko o długości dwustu metrów. Chwilę później
dołączył do niego drugi. Oba zawisły na moment nieruchomo ponad rzednącymi pasmami mgły, po czym skręciły
nieco i majestatycznie odpłynęły na wschód. Katarina zdążyła dostrzec przez lornetkę sporo szczegółów: gondole
podwójnych silników, podwieszone pod kadłubami pojemne kabiny transportowe i uzbrojone w lunety stanowiska
obserwatorów. Zaklęła bezsilnie w myślach. Nie istniała rzecz, której mogłaby bardziej nienawidzić niż polskich
lataczy. Nie były to wprawdzie te same skrzydlate maszyny, znane jej z dzieciństwa, a jedynie ich unoszone helem
pierwowzory, wystarczały jednak w zupełności do przywołania z pamięci rzeczy, które tak bardzo chciała zapomnieć.
- Mają tylko dwa? - zapytała Heiniego, siląc się na spokój. - W starych raportach była mowa o co najmniej dwudziestu.
- Może to nie jest ich jedyna baza - odpowiedział, nie odrywając oczu od oddalających się lataczy. - A może nie
wyprodukowali jeszcze tylu. W końcu do bitwy brzeskiej zostało jeszcze kilka miesięcy. Mają czas.
Tak, pomyślała Katarina, mają czas. Muszą minąć jeszcze dwa tygodnie, nim Korpus Warszawski Berga wypełznie
spod osłony miasta i spotka swoje przeznaczenie gdzieś pod Dęblinem. Potem musi minąć półtora miesiąca, nim Rosja
zbierze armię interwencyjną, nim ta armia wymaszeruje z białoruskich twierdz i nim dotrze pod Brześć nad Bugiem.
Dopiero wtedy dopadnie ją z powietrza chmara polskich lataczy, samym swoim widokiem wywołując panikę wśród
żołnierzy, i rozpocznie bezlitośnie celne bombardowanie ciasnych kolumn wojska. Na głowy Rosjan spadną setki ton
bomb z fosforem, iperytem, sarinem, dynamitem i Bóg wie z czym jeszcze. A kiedy dziesiątkowana z powietrza armia,
na rozkaz głównodowodzącego marszałka Ramsaya, nadal będzie kontynuowała marsz na zachód, natknie się w końcu
na umocnione pozycje polskiego korpusu. Umiejętnie podpuszczona przez informatorów spróbuje pokonać
przeciwnika z marszu, w wyniku czego na Białoruś wrócą jedynie niedobitki tylnej straży. Rozmiar tej klęski tak
oszołomi Aleksandra II, że następną armię będzie on w stanie wystawić dopiero po ośmiu miesiącach i porozumieniu z
Rzeszą oraz Austrią. Nie nastąpi planowane na 22 stycznia ogłoszenie ukazu carskiego o uwłaszczeniu, co pozwoli
oficjalnemu rządowi powstańczemu wykorzystać to politycznie i społecznie.
Potem wszystko pójdzie szybko. Gdy na początku czerwca 1864 roku doborowe korpusy Rzeszy i Rosji wkroczą na
tereny pozostające pod kontrolą powstańców, Polacy będą mieli ponad setkę lataczy oraz 150 tysięcy dobrze
wyszkolonych i świetnie uzbrojonych żołnierzy. Wyniszczająca wojna trwać będzie jeszcze rok i przyniesie całkowitą
zagładę wojskom cara, a naciskany przez Francję kanclerz Bismarck rozkaże wycofać się resztkom wojsk niemieckich.
Rzesza przegra swoją jedyną szansę na hegemonię w Europie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Heinrich znów podniósł do oczu lornetkę i skierował ją ku budynkom koszar.
- Tam może mieszkać cały batalion - mruknął pod nosem. - Verdammte scheisse, nasza misja może być trudniejsza, niż
myślałem.
- Co masz na myśli?
- Te wszystkie budynki - zatoczył dłonią półkole wskazując dno doliny - te hale przemysłowe, naftowe szyby,
warsztaty. Jest ich bardzo dużo i wyraźnie są używane od dawna. Boję się, że to wszystko zaszło już za daleko. Daleko
poza punkt, w którym bylibyśmy jeszcze w stanie coś zmienić.
- Ale takie jest przecież nasze zadanie - Katarina wbiła mu wzrok w oczy. - Musimy chociaż spróbować. Pomyśl o
ludziach, którzy zginęli przy realizacji projektu. Pomyśl o Kellerach, o Sternie i Bóg wie ilu innych z sekcji Schmidta.
Pomyśl, ile wysiłku i pieniędzy wymagała budowa Przekaźnika. Pamiętaj o zaufaniu, jakim obdarzył nas twój ojciec i
cała Rzesza.
Heinrich uśmiechnął się blado.
- Dla mojego ojca istnieje tylko Otto, mój najstarszy brat - powiedział ze śladem goryczy w głosie. - On będzie
następcą tronu, więc o niego tylko wypadało się troszczyć. Ostatni raz rozmawialiśmy prywatnie po moim powrocie z
Hiszpanii, gdy wręczał mi Żelazny Krzyż.
- Nie bądź małostkowy - zganiła go. - To nie tylko twój ojciec, to także panujący nam Cesarz. Musi umieć panować
nad emocjami.
- Nawet nie przyszedł pożegnać się ze mną przed skokiem - wzrok Heinricha powędrował gdzieś w horyzont i tak
pozostał.
- Hej - dotknęła jego dłoni swoją - Co cię ugryzło?
Pokręcił głową.
- Nawet jeżeli dostaniemy tego, kto jest za to odpowiedzialny - wyjaśnił zamyślonym tonem - ta machina może nadal
funkcjonować. Polacy wciąż będą mieli zaplecze gospodarcze, kilka dobrze wyszkolonych jednostek i sporą część
nowoczesnej technologii. A co jeżeli przeciwników będzie kilku i nie zdołamy zabić wszystkich?
- Skąd u ciebie ten defetyzm? - spojrzała mu w twarz. - Nigdy nie słyszałam, żebyś mówił coś takiego wcześniej.
- To nie defetyzm - pogładził jej policzek, ale w oczach pojawiło mu się zatroskanie. - Staram się być realistą. Jeżeli
coś zrobimy, musimy szczegółowo to zaplanować i zrealizować. I musi nam się udać.
- Jesteś ze mną - uśmiechnęła się lekko - więc nie boję się niczego, co może nadejść. Niczego.
Jego spojrzenie stężało na moment.
- Nie zapomnij o tym. Nigdy.
5.
Obudziła się tuż przed świtem, odruchowo łapiąc za broń. Las wokół pogrążony był w tumanach mlecznej mgły. W
koronach drzew świergotały nieliczne ptaki, w pobliskich krzakach hałasowały jakieś drobne zwierzęta, ale ogólnie
panował spokój. Było dość chłodno, czujnik w zegarku Katariny wskazywał ledwie trzynaście stopni powyżej zera.
Rozejrzała się za tym, co ją obudziło i uśmiechnęła się szeroko na widok rudej wiewiórki, ostrożnie obwąchującej jej
plecak. Zwierzątko wyprostowało się węsząc czujnie, po czym powiewając rudą kitą uciekło na drzewo.
Katarina przeciągnęła się w śpiworze i wpatrzyła w dywan burych chmur nad swoją głową, widocznych przez dziury w
szałasie. Cumulusy wisiały tak nisko, że zdawały się wspierać o czubki drzew. Lato 1863 roku było bardziej
deszczowe, niż można to było wywnioskować z historycznych zapisków.
Wstała, przeciągając się i ruszyła w kierunku leśnego źródełka, aby zażyć krótkiej, orzeźwiającej kąpieli. To był już
drugi poranek, w który budziła się sama. Heinrich pojechał na jej koniu ukryć w pojemniku kontaktowym kopię
zapisków tego, co udało się im odkryć we dwójkę. Zrobili bardziej szczegółową mapę kompleksu, oszacowali
liczebność garnizonu i zbadali ogrodzenie. Prawdę mówiąc, Katarina miała nadzieję, że kiedy ona i Heini wykonają
zadanie, to nikt już nie będzie musiał narażać się na niebezpieczeństwo. Korekta rzeczywistości zostanie dokonana,
Rosja i Rzesza pokonają powstańców, porządek w Europie zostanie przywrócony. Na zawsze.
Po kąpieli zjadła śniadanie, na które złożyła się resztka jej koncentratów. Następnie z bronią, notatnikiem i lornetką
pomaszerowała do upatrzonego punktu obserwacyjnego. Usiadła w płytkim dołku i umieściwszy lornetkę na
zaimprowizowanym z gałęzi statywie, zajęła się rozczesywaniem włosów. Ze szczytu pagórka, na którym się
usadowiła, miała dobry widok na większość doliny i fragment drogi prowadzącej wprost pod główną bramę
kompleksu. Stacjonujące w koszarach oddziały wojska, wymaszerowujące tędy na oddalony o kilka kilometrów
poligon, tędy też wracały z niego. Trzy razy w ciągu ostatnich dwóch dni wjeżdżały przez tę bramę długie kolumny
transportowych wozów. Ich platformy pozakrywane były płachtami szarego płótna, tak że Katarina nie mogła dostrzec,
co wiozą. Domyślała się jednak, że są to surowce i półprodukty, niezbędne kompleksowi do pracy.
Przerwała rozczesywanie włosów i zbliżyła oczy do okularów lornetki. A to co?
Na drodze z Lublina pojawiła się nagle grupa jeźdźców, odzianych w schludne, jednolicie skrojone płaszcze. Nim
Katarina zdążyła przyjrzeć się któremuś z nich, jej wzrok przyciągnęło coś innego. Za plecami jeźdźców pojawiła się
duża, starannie wykonana w drewnie kareta, ciągniona przez szóstkę koni.
Nie wyglądało to na kolejny transport czy przemarsz wojsk. Katarina skoncentrowała wzrok na karecie, za którą
zresztą pojawiło się następnych czterech jeźdźców. Powóz robił wrażenie solidnego, jego ściany były grube i
ponachylane pod dziwnymi kątami, a w oknach tkwiły masywne, przyciemniane szyby. Tym, co jednak najbardziej
zwracało uwagę, była rączka hamulca, wyrastająca tuż obok nogi pomocnika woźnicy. Biegł od niej gąszcz linek,
spotykających się pod przednią i tylną osią na systemie rozbudowanych szczęk hamulcowych. Powóz tak
zabezpieczony przed wypadkiem musiał być przeznaczony do użytku jakiejś znaczącej osoby.
Katarina poprawiła pokrętłem ostrość. Na widok zbliżającego się pojazdu strażnicy natychmiast otworzyli bramę, tak
że kareta i jej eskorta nawet nie zwolnili. Kareta podjechała jeszcze jakieś sto metrów w głąb kompleksu, po czym
zawróciła wąskim łukiem i zatrzymała się pod drzwiami okazałego dwupiętrowego budynku. Katarina sprzeczała się z
Heinrichem o domniemane przeznaczenie tej budowli. Oboje przystali wreszcie na kompromis przyjmując, że mieszczą
się tam kwatery oficerskie. Wyglądało na to, że trafili w samo sedno.
Drzwi karety otworzyły się i w tym momencie Katarina przeżyła szok. Sądząc po grubości i widocznej strukturze
drzwi, powóz był całkowicie kuloodporny. Nie zdołałaby przebić ściany serią ze swojego SturmSchützera nawet z
odległości kilku metrów. Do rozwalenia tej skorupy potrzebowałaby ładunku wybuchowego, i to sporego.
Z powozu wyskoczyło dwóch zwalistych młodzieńców, zapewne ochroniarzy, a po nich wysiadł wysoki mężczyzna w
płaszczu, szczelnie opatulony długą, szaroczarną jedwabną chustą. Poruszał się zgarbiony, jakby niepewny tego, co ma
robić. Dość niedbale zasalutował majorowi, który wynurzył się z kwater oficerskich. Za to tamten wyprężył się jak
struna. Rozpoczęli rozmowę. Major pozostał wyprężony, z nosem mierzącym ponad horyzont, a tajemniczy przybysz
zgarbił się jeszcze bardziej i gniewnie machał rękami.
Brzęczyk alarmowy za plecami jej duszy nagle dostał szału i wtedy Katarina zrozumiała, a zrozumienie to zaraz
okrzepło w pewność. To był on. Cel. Człowiek odpowiedzialny za śmierć jej matki i masakrę z czterdziestego
siódmego. Za śmierć setek berlińczyków, za klęskę Rzeszy, za jej hańbę. Świadomość tego spadła na Katarinę jak
grom. Na moment odebrała jej wszelką możliwość działania, myślenia, czucia...
Ale tylko na moment.
- Ich habe etwas für dich - wycedziła z nienawiścią i podniosła karabinek do oka. - Das wartet auf dich lange Zeit...
Odnalazła celownikiem optycznym zakutaną w chustę, zgarbioną figurkę. Z tej odległości nawet z użyciem lunety
wydawała się ona zbyt mała, aby można było trafić ze stuprocentową pewnością, ale Katarina nie była w stanie o tym
myśleć. Ściskała karabinek tak mocno, że aż pobielały jej dłonie. Usiłowała powstrzymać deszcz obrazów budzących
się w pamięci i pojawiających się jej przed oczami, usiłowała zapanować nad erupcją nienawiści i nad palcem
wskazującym prawej dłoni, z każdą sekundą coraz bardziej zbliżającym się do spustu. On tam był, widziała go. Wprost
po drugiej stronie lufy. Nienawidzić go było rzeczą tak łatwą, iż niemal naturalną. I wystarczało tylko podjąć decyzję...
Przybysz podjął decyzję za nią. Zakończył konwersację z majorem i zniknął w budynku. Ochroniarze podążyli za nim.
Powóz odprowadzono w kierunku koszarowych stajni.
Katarina wypuściła karabinek z dłoni i usiadła na igliwiu, ukrywając twarz w dłoniach. Przepełniały ją strach i
niepewność. A najbardziej przerażała ją jej własna, zdająca się żyć własnym życiem nienawiść, potrafiąca spiętrzyć się
w ułamku chwili do niebotycznych rozmiarów. Nienawiść, skandująca z mrocznych zakątków duszy, że oto miała
okazję dokonać zemsty i nie wykorzystała jej. I że druga taka szansa nie będzie jej dana. Z meandrów pamięci znów
wypłynęły obrazy, które tak starannie próbowała zapomnieć. Znów przed oczami stanęło jej morze sięgających nieba
płomieni.
I z czasem, gdy to wspomnienie blakło w jej świadomości, gdzieś w głębi duszy krzepła jej decyzja. Nierozsądna i
podjęta z pobudek emocjonalnych, ale jedyna, na jaką potrafiła się zdobyć.
Ułożyła się wygodnie twarzą do kompleksu i wymierzyła karabinek w drzwi budynku kwater oficerskich. Zamierzała
zabić przybysza, jak tylko się wychyli, wyjdzie lub pojawi w oknie.
Ale druga szansa nie została jej dana. Nie tym razem. Przybysz pilnował się przez cały pobyt i ani razu nie udało się jej
go dostrzec, a przy odjeździe udało mu się wskoczyć do powozu tak szybko, że Katarinie mignęła jedynie szaroczarna,
jedwabna chusta.
Wieczorem wrócił Heinrich. Ostudził jej nienawiść i spróbował ukoić jej rany. Nawet on nie mógł jednak wiedzieć, że
to niemożliwe.
6.
W pięć dni później nieznajomy wrócił.
Heinrich i Katarina wracali właśnie z poligonu, w prześwicie drzew dostrzegli karetę stojącą wewnątrz kompleksu.
Musiała stać tam co najmniej od godziny, służący wyprzęgli już konie i kilku sprzątało jej wnętrze. Przy drzwiach
budynku kwater oficerskich stało dwóch wyprężonych wartowników, bagnety na ich karabinach błyszczały w świetle
zachodzącego słońca.
Heinrich opuścił lornetkę, przez którą oglądał kompleks i zrobił kilka kroków w głąb lasu. Zatrzymał się, gdy
dostrzegł, że Katarina nie rusza się z miejsca. Stała nadal bez ruchu z lornetką przyciśniętą do twarzy. Ściskała ją tak
mocno, że pobielały jej kostki palców.
- Hej - zawołał do niej - Co ci się stało?
Nie odpowiedziała.
- Hej - powtórzył i podszedł do niej. - Kati. Spójrz na mnie.
Opuściła lornetkę i spojrzała mu w oczy.
- Sądzę, że powinniśmy zrobić to dziś - stwierdziła, ruchem głowy wskazując na kompleks. - Najdalej jutro. On tu jest,
a ja wiem, że to o niego nam chodzi. Powinniśmy wykonać zadanie.
- Nie dowiedzieliśmy się jeszcze wszystkiego - zauważył. - Jeżeli zaczekamy kilka dni, może pewne kwestie się
wyjaśnią. Może ten człowiek, którego widziałaś nie jest sam?
- To może być nasza ostatnia szansa - zmierzwiła włosy nerwowym ruchem. - Zgromadzone tutaj oddziały zaczynają
szykować się do wymarszu, wyruszają pod Dęblin, rozgromić korpus generała Berga. Jeżeli cel odejdzie wraz z nimi i
znajdzie się pod ciągłą wojskową osłoną, szanse dosięgnięcia go będą żadne.
- Może jednak jest już za późno? - rzucił Heinrich. - Polacy mają wystarczająco dużo żołnierzy, aby pokonać wojska
Berga. Zabicie jednego człowieka, nawet tak ważnego jak cel, raczej niewiele zmieni. Wydarzenia będą toczyły się z tą
samą bezwładnością historyczną.
- Nie masz racji - pokręciła głową. - Czytałam analizy bitwy dęblińskiej. Rosjanie mieli tam przewagę pozycyjną i
liczebną, a Polakom nie szło z początku najlepiej, mimo znakomitego uzbrojenia. Ale potem zastosowali
nadzwyczajnie skuteczną taktykę, dzięki której odnieśli miażdżące zwycięstwo. Taktyka. To właśnie ich uratowało. A
za taktykę odpowiedzialny jest z pewnością cel, nie zdołałby tak szybko wyszkolić oficerów szczebla sztabowego. Tym
bardziej - spojrzała w kierunku kompleksu - że przez cały czas był zajęty innymi rzeczami.
Przez chwilę Heinrich milczał, ważąc coś w myślach.
- Do diabła, Heini! - wybuchnęła w nagłym gniewie. - Jeżeli mi nie pomożesz, zrobię to sama!
Wyprostował się wolno, a w oczach mignął mu nieprzyjemny cień. Katarina przypomniała sobie, że bardzo nie lubił,
gdy podnosiło się na niego głos. Jak wszyscy Hohenzollernowie.
- Przepraszam, że... - zaczęła łagodniejszym tonem.
- Dobrze - przerwał jej perfekcyjnie kontrolowanym głosem. - Zrobimy to. Dzisiaj.
Wepchnął lornetkę do futerału, odwrócił się i sztywno wmaszerował między drzewa. W jego zachowaniu było coś
dziwnego, stwierdziła Katarina. Jakiś ulotny cień, coś nieokreślonego. I niepokojącego.
Wróciła do tej myśli później, gdy wśród chaszczy i zapadających ciemności skradała się pod kompleks. Zatrzymała się
kilkanaście metrów od siatki, tuż przed pasem wyciętego wzdłuż ogrodzenia poszycia. Nasunęła noktowizyjne gogle na
oczy i rozejrzała się po przedpolu. Z prawej zbliżał się patrol z psami, punktualnie jak w zegarku.
- Heini, nadchodzą - powiedziała cicho. Mikrofon przy kąciku ust natychmiast przekazał jej słowa w dal.
- Dobrze. Przygotuj się - rozległ się w słuchawkach szept Heinricha, zaczajonego dobre czterysta metrów dalej, w
pobliżu głównej bramy.
W tym samym momencie na szczytach słupów ogrodzenia rozbłysły płomienie gazowych lamp. Obraz w
noktowizyjnych goglach Katariny raptownie zbladł, gdy zadziałały fotooptyczne bezpieczniki. Pociągnęła ryj
noktowizora w górę, zsuwając gogle na czoło.
- Heini. Włączyli oświetlenie.
- Ja, ich hab' gesehen. Wir fangen das Spiel an.
Po jej lewej stronie, gdzieś w pobliżu bramy, rozległy się dwie silne detonacje, a korony drzew podświetliła para
ognistych fontann. Płomień w lampach gazowych na szczycie ogrodzenia zamigotał i zgasł, dowodząc, że Heinrich
dobrze założył ładunki i skutecznie przeciął instalację gazową. Katarina natychmiast opuściła gogle z powrotem na
oczy i dostrzegła, jak patrolujący żołnierze po krótkim wahaniu ruszają biegiem w kierunku bramy. Słychać było
stamtąd suche strzały karabinków i dudnienie co najmniej dwóch karabinów maszynowych.
Błyskawicznie poderwała się i podbiegła do ogrodzenia. Nożem szturmowym szybko wycięła przejście w pierwszej
drucianej siatce. Gdy zabierała się do drugiej, z prawej dobiegł jej pełen groźby warkot psa. Opuszczając nóż sięgnęła
po wiszącego na pasku SturmSchützera i wygarnęła w kierunku zwierzęcia długą serię. Pociski przecięły psa, wielką,
kudłatą bestię, niemal na pół. Mimo tłumika odgłos strzałów przyciągnął czyjąś uwagę, bo skądś dobiegło:
- Patrol, co tam się dzieje?
Gdy zza budynku wynurzyła się sylwetka mówiącego, Katarina dosięgła go precyzyjnym strzałem w głowę. Padł bez
najmniejszego jęku. W pośpiechu dokończyła przecinania ogrodzenia, bo kanonada w pobliżu bramy zaczęła słabnąć.
Gdy dopadła do ściany najbliższego budynku kompleksu, gazowe lampy na ogrodzeniu zamigotały i znów się zapaliły.
Ktoś najwyraźniej zdołał uszczelnić instalację. Chwilę później strzały umilkły, a przy bramie rozszczekały się psy.
Katarina wyjrzała zza dwupiętrowego budynku na uliczkę biegnącą w głąb kompleksu. Nawierzchnia wyłożona była
kostką, a środkiem biegł rząd dużych latarni, obficie oświetlających otoczenie. Echo niosło w jej kierunku stukot
podkutych butów nadbiegających żołnierzy. Scheisse, zaklęła z pasją w myślach, czy mogli się tak szybko
zorientować? Obejrzała się z desperacją na przecięte ogrodzenie, jeszcze miała czas, aby się wycofać. Ale...
Jej wzrok zahaczył o tańczący wewnątrz gazowej lampy płomień. Ogień rozrósł się w jej oczach i zahipnotyzował ją.
Poczuła w nozdrzach dym płonącego miasta, jej uszu dosięgły jęki rannych i trzask walących się budynków. Na twarzy
poczuła muśnięcie morza sięgających nieba płomieni. Ale już w następnej chwili morze płomieni zniknęło pod
wzbierającą, czarną falą nienawiści.
- Nein - przywarła plecami do ściany i zacisnęła dłonie na karabinku. - Tym razem się nie wycofam. Dostanę cię
wreszcie. Dostanę.
Pozwoliła sobie na kilka głębokich oddechów, które przywróciły jej nieco równowagi psychicznej. Potem przyklękła
przy zabitym wcześniej żołnierzu i z pewnym trudem ściągnęła z niego grubą, maskującą kurtkę. Szybko się w nią
przebrała, a noktowizyjne gogle zawiesiła na pasie. Na głowę naciągnęła płócienną czapkę zabitego, chowając pod nią
swoje sięgające ramion czarne włosy. Jeszcze raz odetchnęła i ruszyła uliczką naprzód.
Zdążyła przejść pięćdziesiąt metrów, gdy spotkała biegnący z przeciwka trzyosobowy patrol. Zasalutowała starając się
trzymać twarz z daleka od światła.
- Co tam, żołnierzu? - zapytał pierwszy z tamtych, niedbale odpowiadając na jej salut. - Co to za zamieszanie? I
dlaczego oddalacie się od posterunku?
Nabrała powietrza w płuca, aby zmyślić coś w odpowiedzi, ale nie zdążyła.
- To kobieta! - zauważył drugi i wszyscy trzej zaczęli unosić swoje karabiny.
Nie miała już wyboru. Poderwała lufę swojej broni i wygarnęła w nich resztę magazynka. Miała jednak pecha.
Strzelała już wcześniej kilka razy, ale nie pomyślała o tym, aby wymienić tłumik. Gdy żołnierze patrolu padali na bruk
uliczki, echo rozniosło w powietrzu wyraźny, suchy trzask serii. Nagle z prawej, z lewej i skądś zza niej, spod
ogrodzenia, rozległy się ostre, modulowane dźwięki gwizdków. W wylocie uliczki pojawiło się następnych trzech
żołnierzy. Otworzyli ogień, gdy tylko zobaczyli Katarinę. Jeden pocisk zerwał jej czapkę z głowy, a pięć czy sześć
innych zagwizdało koło uszu. Przebiegła kilka kroków i szczupakiem zanurkowała w przesmyk między budynkami.
Noktowizor chrupnął żałośnie, gdy wylądowała bez amortyzacji, ale zlekceważyła to. Rozcierając stłuczony łokieć,
ruszyła biegiem naprzód. Na dwóch kolejnych skrzyżowaniach była zaledwie o włos szybsza od pojawiających się tam
patroli. Skręciła gdzieś w ciemność, w kierunku, który, jak pamiętała z obserwacji, powinien prowadzić do budynku
kwater oficerskich. To był jednak ślepy zaułek, bo drogę zablokowały jej drzwi jakiegoś war