2650

Szczegóły
Tytuł 2650
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2650 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2650 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2650 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

C. J. Cherryh Region w�a prze�o�y� Piotr W. Cholewa KSI�GA PIERWSZA Je�li gdziekolwiek na �wiecie mo�na by� dzieckiem w�Rodzinie, to z�pewno�ci� w�Kethiuy na Cerdinie. Niewielu przybywa�o tu obcych, niewiele by�o bezpo�rednich zagro�e�. Posiad�o�� le�a�a w�pobli�u miasta i�Dawnego Hallu Alfy, lecz wzg�rza i�zaj�cia mieszka�c�w pozwala�y na izolacj� od polityki Rodziny. By�y tam pola i�jezioro, sad �wiecodrzew wyrastaj�cych niby pierzaste iglice mi�dzy czternastoma kopu�ami; wok� doliny wznosi�y si� kopce. Wszyscy majat kontaktuj�cy si� z�Lud�mi robili to za po�rednictwem Kethiuy, oddzielaj�cego poszczeg�lne kopce i�utrzymuj�cego pok�j dzi�ki specyficznemu talentowi Meth-maren�w, septu i�Klanu Rodziny, kt�ry zarz�dza� t� ziemi�. Pola - te ludzkie i�te majat - rozci�ga�y si� z�jednej strony, z�drugiej sta�y laboratoria, z�boku magazyny, gdzie azi, klonowani ludzie, zbierali i�dogl�dali bogactw pochodz�cych z�handlu z�kopcami, produkt�w pracy laboratori�w i�komputer�w, b�d�cych g��wnym artyku�em wymiennym. Kethiuy by�o miastem, nie tylko Klanem; spokojne, samowystarczalne, niezmienne niemal w�opinii swych w�a�cicieli. Kontrin bowiem mierzyli swe �ycie raczej w dekadach ni� w�latach i�rzadko spotykane dzieci zrodzone, by zast�pi� zmar�ych, nie mia�y �adnych w�tpliwo�ci, kim musz� si� sta� i�jaki jest porz�dek �wiata. Raen bawi�a si�, odcinaj�c li�cie dziennoro�li kr�tkimi, celnymi wystrza�ami. Wia� wiatr, czyni�c zadanie trudniejszym, wi�c starannie mierzy�a cienkim jak ig�a promieniem. Mia�a pi�tna�cie lat, a�odk�d sko�czy�a dwana�cie nosi�a u�paska niedu�y miotacz. Kontrin byli potencjalnie nie�miertelni, lecz ona przysz�a na �wiat wy��cznie dlatego, �e pewien bliski krewniak zgin�� przez w�asn� nieuwag�. Nie chcia�a, by jej nast�pca pojawi� si� zbyt szybko. By�a dobrym strzelcem; jedn� z�niewielu jej zabaw by�o robienie zak�ad�w i�teraz w�a�nie rozstrzyga� si� jeden z�nich, z�kt�rym� z�dalszych kuzyn�w, dotycz�cy odleg�o�ci od celu. Strzelanie do celu, zak�ady, biegi w�r�d �ywop�ot�w na pola, by zobaczy� pracuj�cych azi, albo g��boki trans hipnostudi�w w�Kethiuy, czy praca z�komputerami w�laboratoriach, dop�ki maszyny nie zacz�y jej umo�liwia� komunikacji z�obcymi majat... takie sprawy wype�nia�y jej dni, niezmiennie do siebie podobne. Nie korzysta�a z�rozrywek; na to mia�a jeszcze czas, gdy znudzi si� perspektywa nie�miertelno�ci i�trzeba b�dzie rozrywek, by przyspieszy� przemijanie lat. Teraz mia�a si� uczy�, zdobywa� umiej�tno�ci pomocne w�chronieniu tego d�ugiego �ycia. Wyszukane rozkosze doros�ych by�y jeszcze nie dla niej, cho� obserwowa�a je ju� z�rosn�cym zainteresowaniem. Siedzia�a teraz na zboczu wzg�rza i�szybkimi, celnymi strza�ami �cina�a li�cie z�ko�ysanego wiatrem pn�cza. Zdecydowa�a, �e je�li zaraz p�jdzie do laboratorium i�sp�dzi wymagany czas przy komputerze, sko�czy przed kolacj� i�b�dzie mog�a wieczorem pop�ywa� po jeziorze. W�dzie� by�o zbyt gor�co. Woda odbija�a rozpalone do bia�o�ci niebo i�nie da�o si� nawet spojrze� na ni� bez wizjera. Noc� jednak wszystko, co w�niej �y�o, unosi�o si� z�dna, a��odzie jak �wietliki sun�y po czarnej powierzchni, �owi�c ryby, b�d�ce rzadkim przysmakiem na sto�ach Kethiuy. W�innych dolinach �y�a zwierzyna, trzymano nawet stada, lecz w�Kethiuy nie pozosta�o �adne �ywe stworzenie pr�cz ludzi. Nie mog�o. Raen a�Sul hant Meth-maren by�a wysok�, chud� pi�tnastolatk�. Prawdopodobnie osi�gn�a ju� sw�j pe�ny wzrost. Mieszane pochodzenie, Illit i�Meth-maren, da�o jej d�ugie r�ce i�nogi oraz w�sk� twarz. Na prawej d�oni nosi�a chitynowy, l�ni�cy wzorzec, �yj�cy w�jej ciele: sw�j identyfikator, r�kojmi� wobec kopc�w, symbol rozpoznawczy wszystkich Kontrin. By� to znak dla majat, kt�rych oczy nie rozpoznawa�y rys�w twarzy. Bety nie by�y znaczone, azi mieli male�ki tatua�. Oznak� Kontrin by�y �ywe klejnoty, kt�re nosi�a i�ona. P�d opad� wreszcie, przepalony na wylot. Wsun�a miotacz do kabury i�wsta�a. Naci�gn�a na g�ow� kaptur solskafu - kombinezonu s�onecznego, i�zanim wysz�a z�cienia, ustawi�a wizjer tak, by ochrania� oczy. Czeka�a na ni� nauka, wi�c nie spieszy�a si� zbytnio. Posz�a okr�n� drog� skrajem lasu, gdzie by�o ch�odniej i�nie tak stromo. Jej uwag� zwr�ci� natarczywy, jednostajny d�wi�k. Rozejrza�a si� i�popatrzy�a w�niebo. Przelatuj�ce t�dy helikoptery nie by�y niczym niezwyk�ym; jezioro Kethiuy stanowi�o widoczny z�daleka drogowskaz dla wszystkich, kt�rzy sterowali r�cznie i�kierowali si� do posiad�o�ci p�nocnych. Lecz te dwa by�y za nisko. Zbli�a�y si�. Go�cie. Ucieszy�a si�. Nie b�dzie musia�a dzi� siedzie� przy komputerze. Skr�ci�a z�drogi do laboratorium i�zbieg�a w�d� przez kamienie i�krzaki z�dzieci�c� beztrosk� lawiruj�c po stromym zboczu, ucieszona przewidywan� zabaw� i�odwo�aniem lekcji. Co� poruszy�o si� mi�dzy drzewami. Zatrzyma�a si� natychmiast i�po�o�y�a d�o� na r�koje�ci miotacza. Nie ba�a si� zwierz�t, lecz ludzi i�wszystkiego, co kry�o si� i�czai�o. Majat. Zdumiona dostrzeg�a ciemn� posta� po�r�d li�ci, znieruchomia�� w�pozycji obronnej i�p�tora raza od niej wy�sz�. Fasetowe oczy migota�y przy najmniejszym ruchu g�owy. Chcia�a zawo�a� przekonana, �e to jaka� Robotnica zgubi�a drog� z�laboratori�w - czasem zawodzi�y je oczy i�oszo�omione chemikaliami traci�y orientacj�. Ale nie powinna zaj�� tak daleko... G�owa obr�ci�a si� w�jej stron�. To nie by�a Robotnica. Teraz widzia�a wyra�nie masywne szcz�ki i�pancerz. Nie mog�a dostrzec emblemat�w kopca, a�ludzkie oczy nie rozr�nia�y kolor�w majat. Ten przykucn�� w�r�d plam �wiat�a przebijaj�cego si� przez li�cie. Wygl�da� jak lu�ny zestaw wystaj�cych staw�w i�sk�rzastych ko�czyn - Wojownik, do kt�rego nie nale�a�o si� zbli�a�. Wojownicy pojawiali si� czasem, by popatrze� na Kethiuy, na to, co zdo�aj� dostrzec ich �lepe oczy, po czym oddalali si�, nie zdradzaj�c swych tajemnic. �a�owa�a, �e nie widzi jego emblemat�w; m�g� pochodzi� z�ka�dego z�czterech kopc�w, podczas gdy tylko �agodni niebiescy i�zieloni kontaktowali si� z�Kethiuy. Handel z�czerwonymi i�z�otymi odbywa� si� za po�rednictwem zielonych. Czerwony lub z�oty Wojownik by�by bardzo niebezpieczny. Zreszt� nie by� sam. Inni podnosili si� wolno: trzech, czterech. L�k �cisn�� jej �o��dek - irracjonalny l�k, przekonywa�a sama siebie. Jeszcze nigdy w�historii Kethiuy majat nie skrzywdzili nikogo w�granicach doliny. - Jeste�cie na ziemi Kethiuy - oznajmi�a unosz�c d�o�, kt�ra identyfikowa�a j� w�ich oczach. - Wracajcie. Wracajcie. Majat patrzy� na ni� przez chwil�, po czym cofn�� si�. Nie mia� emblematu, dostrzeg�a ze zdumieniem. Obni�y� nieco pozycj� na znak zgody; przynajmniej mia�a nadziej�, �e to w�a�nie chcia� wyrazi�. Sta�a nieruchomo, czekaj�c na jak�kolwiek zmian�, atak. Serce bi�o jej mocno. W�laboratoriach nigdy nie zostawa�a z�nimi sama i�teraz widok pot�nego Wojownika i�jego towarzyszy, cofaj�cych si� na jej rozkaz, zdawa� si� zbyt fantastyczny. - W�adca kopca - sykn�� majat i�niespodziewanie ruszy� z�osza�amiaj�c� szybko�ci� przez krzaki. Inni pobiegli za nim. W�adca kopca. Gorycz przebija�a w�r�wnym g�osie Wojownika. Przyjaciele kopca woleli m�wi� majat w�laboratoriach, delikatnie dotykaj�c ludzi i�chyl�c g�owy z�pozorn� szczero�ci�. Huk silnik�w zapowiedzia� l�dowanie helikopter�w. Raen czeka�a rozgl�daj�c si� uwa�nie. Nigdy nie odwracaj si� do nich plecami - s�ysza�a to przez ca�e �ycie, nawet od ludzi, kt�rych kontakty z�kopcami by�y najbli�sze. Majat poruszali si� zbyt szybko, a�zwyk�e zadrapanie, nawet przez Robotnic�, by�o �miertelnie gro�ne. Cofn�a si�, uzna�a, �e mo�na ju� odwr�ci� si� bez ryzyka i�pobiec dalej... lecz ca�y czas ogl�da�a si� przez rami�. �mig�owce sta�y ju� na ziemi. Strugi powietrza spod wirnik�w przygina�y �d�b�a trawy pod bram�, tu� przy brzegu jeziora. G�os dzwonu oznajmi� Klanowi, �e przybyli obcy. Raen raz jeszcze spojrza�a za siebie, by stwierdzi�, �e majat znikn�li na dobre, po czym lekkim truchtem pobieg�a w�stron� helikopter�w. By�y czerwone w�zielone pasy: kolory Klanu Thon, przyjaci� septu Sul Meth-maren�w. Silniki ucich�y i�z wn�trza zacz�li wysiada� m�czy�ni i�kobiety. Otworzono bramy i�Meth-marenowie wyszli powita� go�ci, wi�kszo�� z�nich bez solskaf�w - tak nieoczekiwana by�a ta wizyta i�tak wielka rado�� z�odwiedzin Thon�w. Pierwsi go�cie nosili p�aszcze Thon�w. Mi�dzy nimi wida� by�o biel i���� Valt�w, tak�e witanych serdecznie. Lecz po nich wyszli z�helikopter�w ludzie w�czerni otoczonej czerwieni� Hald�w i�inni, w�b��kicie Meth-maren�w, lecz z�czarn� obw�dk� zamiast bia�ej septu Sul. Sept Ruil Meth-maren�w i�Haldowie. Raen stan�a jak wryta. Pozostali tak�e. Powitanie przesta�o by� serdeczne. Gdyby nie ochrona przyjaznych barw Thon�w, �aden Ruil ani Hald nie odwa�y�by si� postawi� tu nogi. Po chwili jednak jej krewniacy odsun�li si� i�pozwolili im wej��. Helikoptery wyplu�y jeszcze kilku Thon�w i�Valt�w, lecz nikt ich ju� nie wita�. I�jeszcze kogo� - dwie dziesi�tki azi, w�solskafach, z�opuszczonymi wizjerami, anonimowych. Uzbrojeni azi. Raen patrzy�a na nich z�niedowierzaniem, nerwowo przemykaj�c si� dooko�a l�dowiska. Ogl�daj�c si� co chwil� dotar�a do bramy. By�a oburzona do g��bi swego niewielkiego do�wiadczenia �yciowego. By�a z�a na Ruil, drug� odnog� Meth-maren�w. Ruil oznaczali k�opoty, a�azi-stra�nicy byli dowodem ich bezczelno�ci. By�a tego pewna. Thonowie nie potrzebowali ochrony. Z pozornym lekcewa�eniem przedefilowa�a przez bram�. Azi septu Sul zamkn�li j� dok�adnie, pozostawiaj�c azi przybysz�w na s�o�cu. Raen �yczy�a im udaru. Ponuro ruszy�a w�stron� domu. Ca�y dzie� mia�a popsuty. Wci�� czu�a zdziwienie, widz�c czer� septu Ruil pomi�dzy bia�o obramowanymi p�aszczami Sul, a�tym bardziej, widz�c czerwie� i�czer� Hald�w; szokowa� fakt, �e wpuszczono ich do jadalni, gdzie odbywa�y si� narady Klanu. Raen siedzia�a obok matki i�czu�a si� przy niej bezpiecznie. Jej matka, Morel, pocz�a j� z�jednym z�Illit�w, kt�ry sam by� spokrewniony z�Thonami. Zastanawia�a si�, czy kto� z�obecnych nie jest jej dalekim kuzynem. Je�li nawet tak by�o, to matka, kt�ra musia�a wiedzie�, milcza�a, a�hipnostudia tak�e nie da�y �adnych wskaz�wek. Dziadek zasiad� u�szczytu sto�u... wi�cej ni� dziadek, ale tak by�o kr�cej - najstarszy z�Meth-maren�w, ten Meth-maren, siwow�osy i�przygarbiony pod ci�arem prze�ytych dziesi�cioleci, pi�ciuset obieg�w Cerdina wok� jego s�o�ca. By� najstarszy z�septu Sul i�z Ruil tak�e, wi�c musieli go szanowa�. Raen zawsze spogl�da�a na niego z�l�kiem, ostatnio niezbyt cz�sto, gdy� rzadko opuszcza� swoj� pustelni� w�zachodnim skrzydle, by wtr�ca� si� w�sprawy domowe. Cz�ciej wyrusza� na Alf�, by wzi�� udzia� w�Radzie, gdzie dysponowa� sporym blokiem g�os�w. Meth-marenowie, w�przeciwie�stwie do innych Klan�w, kt�rych cz�onkowie rozproszyli si� po wszystkich �wiatach Regionu, trzymali si� blisko domu, blisko Kethiuy. Ze wszystkich dwudziestu siedmiu Klan�w i�pi��dziesi�ciu o�miu sept�w w�ramach tych Klan�w, jakie tworzy�y razem Rodzin�, Meth-maren Sul byli jedynymi, kt�rym obowi�zki z�rzadka tylko kaza�y wyje�d�a� gdzie� dalej od Cerdina i�kopc�w. Tutaj mie�ci�a si� plac�wka Rodziny, pomi�dzy kopcami a�Lud�mi, gdy tymczasem Meth-maren Ruil, bezdomni od czasu rozpadu, przenosili si� z�miejsca na miejsce po ca�ej Alfie i�gdzie tylko mogli korzystali z�go�ciny. Haldowie pami�tali dzie�, gdy walczyli Meth-marenowie z�Meth-marenami. Zap�acili krwi� za udzielenie schronienia mordercom Ruil�w, wi�c pot�ne musia�y by� argumenty, kt�re doprowadzi�y do spotkania Hald�w i�obu sept�w Meth-maren�w pod jednym dachem. Valtowie i�Thonowie musieli u�y� wszystkich swoich wp�yw�w, by sk�oni� dziadka do wyra�enia zgody na to zebranie. Haldowie i�rozbici Meth-marenowie siedzieli przy tym samym stole, starannie rozdzieleni przez Valt�w i�Thon�w. Haldowie i�Ruilowie wykazywali odwag� granicz�c� z�brawur�, jedz�c i�pij�c to, co podawali im Sul. Sama Raen odczuwa�a pewne dolegliwo�ci �o��dkowe i�odm�wi�a, gdy kelner-azi poda� kolejne wyszukane danie. - Kaw� - powiedzia�a i�azi Mev szeptem przekaza� jej polecenie innym: Fili�anka stan�a przed ni� natychmiast, gdy� by�a c�rk� prawnuczki najstarszego, potomkiem w�prostej linii, a�w Klanie obowi�zywa�a hierarchia dziedziczna. Z�jednej strony pochlebia�o jej to, z�drugiej za� przysparza�o problem�w. Pozwala�o zasi��� dzi� przy stole i�z konieczno�ci przebywa� w�r�d starszych od niej, z�kt�rych wi�kszo�� czu�a si� tym ura�ona. Raen stara�a si� zachowywa� jak matka, z�wystudiowanym lekcewa�eniem dla wszystkiego, co si� rozgrywa�o. Niestety. Naprzeciw siedzia� Ruil, kuzyn Bron. Unika�a jego wzroku, gdy tylko mog�a, poniewa� by� zuchwa�y i�wyzywaj�cy. - Przybyli�my w�nadziei na pojednanie - m�wi� starszy Thon�w na drugim ko�cu sto�u. Wsta� w�a�nie, by wyg�osi� sw� mow�. - Meth-marenowie, czy pozwolicie, by Ruil zabra� g�os w�tym miejscu? Czy nadal wolicie po�rednik�w? - Chcesz powiedzie� - zacz�� dziadek uroczystym tonem - �e winni�my przyj�� do siebie t� nasz� niepraw� ga���. Oderwali si� z�w�asnej woli. Nie s� w�Kethiuy mile widziani. Sprawiaj� nam k�opoty, a�kopce staraj� si� ich unika�. Sept Ruil zrazi� je i�nie jest to nasz� win�. To jest teren kopc�w. Ci, kt�rzy nie potrafi� �y� w�tych warunkach, nie mog� tu mieszka�. - Nasze zdolno�ci - wtr�ci� Tel Ruil Meth-maren - kieruj� nas ku innym kopcom, niedost�pnym dla Sul. - Do czerwonych i�z�otych - podbr�dek dziadka drga� z�gniewu. - Sam siebie oszukujesz, Telu a�Ruil. One nie �ywi� mi�o�ci dla rodzaju ludzkiego, a�ju� najmniej dla Ruil�w. Wiem, �e macie kontakty w�r�d czerwonych. Pog�oski o�tym docieraj� wsz�dzie. Wiem, o�co wam chodzi i�dlaczego zadali�cie sobie trud wci�gni�cia do tej sprawy Thon�w i�Valt�w. Wasze plany budowy na jeziorze Kethiuy s� nie do przyj�cia. - Jeste� g�ow� Klanu - odpar� Tel. Mia� nieprzyjemny g�os, nosowy i�j�kliwy. - Powiniene� by� bezstronny w�sprawach sept�w. A�jednak trwasz w�nienawi�ci, kt�ra zacz�a si�, zanim wi�kszo�� z�tu obecnych przysz�a na �wiat. By� mo�e sept Sul odczuwa zazdro��, gdy� Ruil potrafi� rozmawia� z�dwoma kopcami, do kt�rych oni sami nie mog� si� zbli�y�. To majat do nas przyszli, nie my do nich. Nas wybrali. Thonowie widzieli; Thonowie mog� za�wiadczy�. Wszystko zgodnie z�Paktem. Czerwony kopiec obieca� nam wsp�prac� pod warunkiem, �e zabezpieczymy posiad�o�� w�pobli�u ich teren�w, na jeziorze. Przybyli�my prosi�, Najstarszy. To wszystko. Prosi�. - Popieramy ich pro�b� - odezwa� si� Thon. - Valt zgadzaj� si� - rzek� drugi starszy. - Rozs�dek nakazuje Meth-marenom zako�czy� spory i�wyci�gn�� korzy�ci z�tej decyzji. - Czy Hald prosz� o�to samo? Zapad�a cisza. Raen siedzia�a bez ruchu, czuj�c, jak mocno bije jej serce. Wsta� starszy Hald�w. - Jeste�my w�pewien spos�b zamieszani w�obecn� sytuacj�, Meth-marenie. Dawna zwada trwa ju� za d�ugo. Je�li ma si� teraz zako�czy�, musimy si� w�to wmiesza�. Gdyby�my tego nie zrobili, Meth-marenowie mieliby pok�j, a�my nie. Chcemy zapomnie� o�przesz�o�ci. Zrozumcie to. - Jeste�cie tu, by poprze� Ruil�w. - Stare zobowi�zania, Meth-marenie. Nie m�wili o�przyja�ni. Nawet Raen to zauwa�y�a. Przez chwil� panowa�a nieprzyjemna cisza, a�Ruilowie spogl�dali gro�nie. - Mamy takie mo�liwo�ci - kontynuowa� Hald - kt�rych nie mo�na lekcewa�y�. - Wracaj do rzeczy - wtr�ci� Valt. - Prosimy ci� o�to. - Nie - odezwa�y si� g�osy cz�onk�w Klanu. Lecz Najstarszy nie sprzeciwi� si�. Z�wolna przebieg� wzrokiem po twarzach obecnych i�pokiwa� g�ow�. Matka Raen zakl�a cicho. - Wyjd� - powiedzia�a. A�kiedy Raen spojrza�a na ni� z�uraz�, doda�a - No, id�. Inni, nawet doro�li, tak�e opuszczali to, co stawa�o si� rad� starszych. Nikt nie m�g� si� sprzeciwi�. Raen poca�owa�a matk� w�policzek, �cisn�a jej r�k� i�ponuro wycofa�a si� mi�dzy m�odzie� poni�ej trzydziestki oraz starszych trzeciego i�czwartego stopnia, nie maj�cych g�osu w�radzie. Wszyscy pomrukuj�c niech�tnie zebrali si� w�hallu, tu� obok. Kuzyni Raen tak�e nie byli zadowoleni z�tego, co mia�o si� zdarzy�. Nie b�dzie pokoju, s�ysza�a. Nie z�Ruilami. A tak�e: czerwoni i�z�oci, co przypomnia�o jej o�dziwnym spotkaniu na wzg�rzu. Nikomu o�nim nie m�wi�a. By�a zbyt dumna, by dodawa� do og�lnego zamieszania jeszcze i�t� informacj� bez znaczenia. Wymin�a swych rozbawionych kuzyn�w i�kuzynki, nie zwr�ci�a uwagi na us�u�nych azi i�ruszy�a korytarzem zagniewana - na to, �e j� wyrzucono i�na to, co proponowa� sept Ruil. Jezioro Kethiuy, dziewicze i�pi�kne, nale�a�o do septu Sul. Sulowie dbali, by zachowa� brzegi w�nienaruszonym stanie, maskowa� przystanie �odzi, ukry� wszelkie �lady ludzkiej obecno�ci. Ruilowie chcieli zbudowa� tam siedzib�, kt�ra b�dzie wiecznie zas�ania� widok, chcieli zaj�� miejsce tam, gdzie Sulowie stale musieliby na nich patrze�, godzi� si� z�ich obecno�ci�. Te interesy z�czerwonymi i�z�otymi na pewno wymy�lili Ruilowie, �eby zyska� poparcie innych Klan�w. Niemo�liwe, �eby tak, jak si� chwalili, nawi�zali kontakt z�dzikimi kopcami. K�amstwa. Bezczelne k�amstwa. Przebieg�a niemal obok azi trzymaj�cych wart� przy drzwiach i�wybieg�a na ganek, na ch�odne, �wie�e powietrze. Wci�gn�a je w�p�uca. Spojrza�a w�ciemno��, pomi�dzy �wiecodrzewa na brzegu jeziora Kethiuy, lecz w�polu widzenia sta� l�ni�cy �wiat�ami, paskudny helikopter. Us�ysza�a kroki. Obejrza�a si� i�dostrzeg�a trzech m�czyzn, z�kt�rych najbli�szy nosi� ciemn� Barw� Hald�w. Zamar�a bez ruchu. Przysz�a tu prosto od sto�u i�by�a bezbronna.�Dziecinna duma powstrzyma�a j� od ucieczki, jak� nakazywa� rozs�dek. Stan�� przed ni� wysoki m�czyzna. Przygl�da�a mu si�, stoj�c plecami do drzwi tak, by �wiat�o z�okiennych szczelin pada�o mu na twarz. By� po trzydziestce, je�li liczy� lata jak bety; u�Kontrin oznacza�o to, �e m�g� by� w�dowolnym w�a�ciwie wieku, pomi�dzy trzydziestoma a�trzystoma latami. Szczup�a, pos�pna twarz: Pol Hald, u�wiadomi�a sobie z�typowym dla hipnostudi�w deja vu. Nie zna�a tych dw�ch, kt�rzy stali za nim. Obecno�� Pola oznacza�a k�opoty. Straci� jednego z�krewnych w�walce z�Meth-marenami. Mia� te� opini� osobnika amoralnego, libertyna, �artownisia i�b�azna. Nie potrafi�a jako� dopasowa� tych wiadomo�ci do jego szczup�ej twarzy, dop�ki nie u�miechn�� si� nagle. Od razu wyda� si� m�odszy. - Dobry wiecz�r, ma�a Meth-maren. - Oby i�dla ciebie by� dobry, Polu Hald. - C� to, czy i�ja powinienem zna� twoje imi�? Odrobin� wy�ej unios�a g�ow�. - Nie ma mnie na twoich hipnota�mach, ser Hald. Jeszcze nie. Na imi� mi Raen. - To Tand i�Morn - skin�� g�ow� na stoj�cych za nim krewniak�w, jednego m�odego, o�ch�opi�cym wygl�dzie, drugiego tak podobnego do samego Pola, �e by� z�nim chyba spokrewniony przez ojca i�matk� r�wnocze�nie. Nie przestaj�c si� u�miecha� wyci�gn�� r�k� i�z osza�amiaj�c� bezczelno�ci� uj�� j� pod brod�. - Raen. B�d� pami�ta�. Cofn�a si� o�krok, czuj�c, �e jej twarz oblewa si� rumie�cem. Nie wiedzia�a, jak powinna zareagowa� i�jej zak�opotanie zmieni�o si� we w�ciek�o��. - A�kto pos�a� was tutaj, �eby�cie w��czyli si� pod oknami? - Pilnujemy �mig�owca, ma�a Meth-maren. By by� pewnym, �e go�cinno�� Meth-maren�w jest taka, jak� by� powinna. To jej si� nie spodoba�o. Odwr�ci�a si� na pi�cie i�chwyci�a klamk�, przez chwil� zal�kniona, �e spr�buj� j� powstrzyma�. Nie poruszyli si� jednak, wi�c obejrza�a si� jeszcze z�pogard�, tak by nie mieli w�tpliwo�ci, �e to nie przed nimi ucieka z�w�asnej werandy. - Zdaje si�, �e zostawi�am w�domu bro� - o�wiadczy�a. - Zwykle nosz� miotacz przeciwko szkodnikom. Szczup�a twarz Pola spowa�nia�a nagle. - Dobrej nocy, Meth-maren. Otworzy�a drzwi i�wesz�a do jasnego, bezpiecznego domu, mi�dzy w�asnych krewniak�w Przed �witem rozleg� si� warkot silnika. Startuje helikopter, pomy�la�a Raen przewracaj�c si� na bok i�kryj�c g�ow� pod poduszk�. Rozmowa w�jadalni ci�gn�a si� strasznie d�ugo, czasem na tyle g�o�no, �e s�ycha� j� by�o przez drzwi. Zebrani w�hallu rozeszli si� wreszcie, by wr�ci� do obowi�zk�w lub przyjemno�ci. W�Klanie zapanowa�o pewne rozprz�enie; m�odzi i�mniej wa�ni starsi czuli si� ura�eni usuni�ciem z�narady i�szukali sposobu zademonstrowania tej urazy. Kilku si� upi�o. Kilku znalaz�o sobie bardziej egzotyczne rozrywki, a� jedna z�pokoj�wek azi przybieg�a przera�ona do pokoju Raen i�u�o�y�a si� tu do snu. Wpu�ci�a j� Lia, jej osobista azi, kobieta zbli�aj�ca si� do swego ostatniego, czterdziestego roku �ycia. Raen spojrza�a na ni� mru��c oczy. Lia spa�a na krze�le przy drzwiach, a�uciekinierka skuli�a si� na kozetce pod �cian�. Kochana, stara Lia, zaniepokojona poruszeniem, z�pewno�ci� zaj�a to niezbyt wygodne stanowisko w�trosce o�jej, Raen, bezpiecze�stwo. Mi�o��. Tym w�a�nie by�a Lia, kt�rej ramiona tuli�y j� przez ca�e pi�tna�cie lat �ycia. Matka oznacza�a autorytet, pi�kno, przywi�zanie i�bezpiecze�stwo, lecz mi�o�� dawa�a Lia, laboratoryjnie stworzona do macierzy�stwa, cho� azi byli bezp�odni. Obok takiego stra�nika nie mo�na si� przemkn�� niezauwa�onym. Pr�bowa�a wsta� i�ubra� si� mo�liwie cicho, lecz Lia przebudzi�a si� i�zacz�a krz�ta�, starannie dobiera� ubranie, budzi� �pi�c� pokoj�wk�, by przygotowa�a k�piel i�zas�a�a ��ko. Sama dopilnowa�a ka�dego szczeg�u. Raen znosi�a to wszystko, cho� pragn�a jak najszybciej sprawdzi�, co si� dzieje na dole. Dla Lii mia�a jednak niesko�czone rezerwy cierpliwo�ci. Odmowa mog�aby j� zrani�. Mia�a ju� trzydzie�ci dziewi�� lat. Pozosta� ju� tylko ten ostatni rok do chwili, gdy ujawni si� i�zabije j� defekt, jaki jej wszczepiono. Raen wiedzia�a o�tym i�czu�a �al, cho� nie by�a pewna, czy Lia zna w�asny wiek. Za �adn� cen� nie chcia�aby uczyni� jej nieszcz�liw�, nawet na chwil�. I�w �adnym razie nie mog�a pozwoli�, by Lia pozna�a powody jej zachowania. To cz�� dorastania, t�umaczy�a jej kiedy� matka. Cena nie�miertelno�ci. Azi i�bety pojawiaj� si� i�znikaj�, azi najszybciej ze wszystkich. I�wszyscy ich kochamy, p�ki jeste�my dzie�mi. Kiedy tracisz niani� zaczynasz rozumie�, kim jeste�my my, a�kim s� oni. To cenna lekcja, Raen. Ucz si� cieszy� chwil�, ucz si� po�egna�. Lia poda�a jej p�aszcz w�Kolorze i�Raen uzna�a, �e b�dzie w�a�ciwy. Zapi�a klamr� i�pozwoli�a azi poprawi� go na ramionach. Potem podesz�a do okna i�spojrza�a na l�dowisko, o�wietlone pierwszymi promieniami s�o�ca. Jeden samolot jeszcze pozosta�. Narada si� nie sko�czy�a. Wysz�a na korytarz i�zbieg�a na d�, do sali rady, gdzie wci�� spacerowa�o pos�pnie kilkoro jej krewniak�w. Nie byli w�nastroju do udzielania informacji pi�tnastolatce, cho�by pochodzi�a w�prostej linii od Najstarszego. Wyczu�a to od razu, us�ysza�a te� g�osy, nadal dobiegaj�ce ze �rodka. Niech�tnie potrz�sn�a g�ow� i�przesz�a dalej. My�la�a o��niadaniu, cho� na og� go nie jada�a. Lekcji nie b�dzie, to przynajmniej by�o pewne. Ch�tnie jednak odda�aby tydzie� wakacji, byle tylko pozby� si� Ruil�w i�ich przyjaci� z�posiad�o�ci Sul. Wspomnia�a tr�jk� Hald�w. Ciekawe, czy dalej s� na werandzie. Nie by�o ich. Opieraj�c r�ce na biodrach stan�a plecami do �ciany i�odetchn�a g��boko. Azi szli na pola tak, jak robili to co rano. Z�oty blask dotkn�� �wiecodrzew i��ywop�otu; nadesz�a najpi�kniejsza godzina dnia, zanim alfa Hydri poka�e sw� prawdziw� twarz i�zaleje �arem niebo i�ziemi�. Tylko pojedynczy samolot psu� pi�kno krajobrazu. Dostrzeg�a ruch za rogiem budynku. Obcy azi, w�solskafie mimo tak wczesnej godziny. - Co tu robisz? - krzykn�a do niego i�wtedy zobaczy�a cienie nap�ywaj�ce �yw� fal� przez trawnik, wysokie, szczud�owate postacie, poruszaj�ce si� tak szybko, �e oczy nie mog�y za nimi nad��y�. Odwr�ci�a si�, stan�a twarz� w�twarz z�uzbrojonym azi i�zacz�a krzycze�. KSI�GA DRUGA Raen potkn�a si�, po�lizn�a i�zatrzyma�a, wsparta o�wystaj�c� ska��. Ostry b�l przeszy� jej biodro. Ubranie lepi�o si� do sk�ry. Rana otworzy�a si� i�materia� by� przesi�kni�ty krwi�. Si�gn�a r�k�, spojrza�a na czerwone palce, wytar�a je o�kamie�. Po chwili ruszy�a w�g�r�. Z�coraz wi�kszym trudem chwyta�a oddech, coraz trudniej by�o utrzyma� r�wnowag�. Od czasu do czasu patrzy�a za siebie, na pola, las, jezioro, na ca�y pozorny spok�j doliny Kethiuy. Wszyscy zgin�li, bez wyj�tku. Sept Ruil zdoby� Kethiuy na w�asno��, a�wsz�dzie le�a�y cia�a cz�onk�w septu Sul. Brakowa�o tylko jej w�asnych zw�ok, i�to nie dzi�ki jej sprytowi czy odwadze. Nie mia�a si� czym chwali�. Upad�a trafiona i�skry�y j� krzaki rosn�ce przy werandzie. Wszyscy byli martwi, a�ona tak�e umiera�a. S�o�ce nie dawa�o jej wytchn��; p�on�o na bia�ym od �aru niebie, pokrywa�o b�blami odkryt� sk�r�, grozi�o �lepot� mimo owini�tego wok� twarzy p�aszcza. Kamienie parzy�y r�ce i�rozgrzewa�y cienkie podeszwy but�w. Z�oczu p�yn�y �zy i�parowa�y natychmiast w�suchym, rozpalonym powietrzu. Ju� dawno straci�a szans� na znalezienie kryj�wki - wtedy, gdy zacz�a wspina� si� po ska�ach. Je�li Ruilowie zechc� jej szuka�, na pewno j� znajd�. Zostawi�a do�� �lad�w, by po�cig bez problem�w m�g� i�� jej tropem, znaczonym plamami krwi p�yn�cej z�poparzonych d�oni i�rany na biodrze. Ruilowie na pewn� maj� te� czujniki termiczne i��atwo mog� j� �ledzi� noc� z�powietrza. Nie mia�a nadziei, �e uda si� ich zgubi�, je�li tylko zechc� j� schwyta�. Bieg�a jednak i�wspina�a si�, poniewa� nie mog�a wr�ci�, poniewa� bardziej ni� swych kuzyn�w z�septu Ruil ba�a si� czerwonego kopca, tej �ywej fali, jaka zala�a Kethiuy, kolczastych n�g depcz�cych po niej w�krzakach i��miertelnie gro�nych szcz�k. Mo�na by�o umrze� na r�ne sposoby i�w ostatnich godzinach pozna�a ich wiele, lecz �mier� zadawana przez majat by�a najbardziej okrutna. To �owc�w majat ba�a si� najbardziej, a�ich szybko�� odbiera�a wszelk� nadziej� ucieczki. Drugi upadek. Le�a�a rozci�gni�ta na ziemi i�powoli pr�bowa�a si� podnie��. R�ce jej dr�a�y jak w�gor�czce, zdar�a sk�r� z�d�oni, kolan i��okci, podar�a p�aszcz. Pragnienie i�potworny �ar ska� sprawia�y wi�cej b�lu ni� te otarcia, lecz nawet to cierpienie przy�miewa�y fale b�lu p�yn�ce z�rany na boku. Z�wysi�kiem nabra�a tchu, na �lepo szukaj�c d�oni� jakiego� podparcia. Znowu bieg�a. Nie pami�ta�a jak, ale dotar�a do zbocza, i�jej umys� znowu musia� zacz�� dzia�a�. Wspieraj�c si� na r�kach r�wnie cz�sto jak na nogach, wolno pi�a si� w�g�r�, dr��c, ze�lizguj�c si� i�wspinaj�c o�kolejn� d�ugo�� cia�a wy�ej. Mog�a pr�bowa� ucieczki do lasu albo drog� w�stron� Miasta. �le wybra�a. Matka, wujowie - ka�dy - post�pi�by inaczej, stara�by si� dotrze� do Miasta. Podj�a decyzj� w�panice, zdecydowa�a si� na zabaw� w�chowanego mi�dzy ska�ami, w�trudnym terenie, gdzie nie przejad� ich pojazdy. Przede wszystkim jednak wzg�rza nale�a�y do b��kitnego kopca, starych s�siad�w. Czerwoni niech�tnie narusz� ich granice, cho�by Ruilowie nie wiem jak ich namawiali. Paniczna, b��dna decyzja. Tutaj nie by�o pomocy, nie by�o ludzi, nie by�o odwrotu. Wiedzia�a, co j� czeka, i��zy, jakie sp�ywa�y jej po twarzy, by�y rezultatem nie tylko b�lu, lecz tak�e w�ciek�o�ci. W jej pami�ci pojawi�a si� kolejna przerwa, a�potem obraz nagiego wzg�rka. To by�a granica, ostatni punkt, kt�rego ludziom nie wolno by�o przekracza�. W�tym miejscu zbiega�y si� tropy majat. Raen wstrzyma�a oddech i�na �lepo zacz�a wymacywa� w�r�d ska� drog� w�d�, do cienia. Wreszcie poczu�a pod stopami wydeptan� �cie�k�. Zatrzyma�a si� i�spojrza�a na wiruj�ce wok� niej, pochylone w�r�ne strony ska�y. Dotar�a do celu. Nikt nie nadejdzie tu w�po�piechu, nikt bez namys�u nie podejmie trudu i�ryzyka. Odpowiednie miejsce na tak osobist� spraw�, jak� jest umieranie. Teraz ju� wiedzia�a, �e nie pozosta�o jej nic innego. Musia�a tylko usi��� i�troch� poczeka�, gdy tymczasem krew b�dzie ciek�a z�rany na boku, a�s�o�ce zagotuje jej m�zg. Nie musi znosi� wi�cej b�lu - osi�gn�� ju� szczyt krzywej i�teraz opada�, gdy tylko stan�a bez ruchu. Wystarczy poczeka�. Jej matka, Najstarszy, krewniacy i�azi... nie �a�owa�a ich wi�cej. Ich cierpienia dobieg�y ko�ca. Jej jeszcze nie. Straci�a r�wnowag�. Poruszy�a si�, by powstrzyma� upadek, kt�rego si� zl�k�a. Ten ruch sprawi�, �e post�pi�a o�krok, potem jeszcze jeden. Na chwil� straci�a wzrok. Panika pchn�a j� naprz�d, potykaj�c� si� i�wyci�gaj�c� r�ce w�stron� ska�, kt�re zapami�ta�a przed sob�. Uderzy�a w�nie udami, wspar�a si� mocno, odzyska�a zdolno�� widzenia. Dalej sz�a w�d�. Ta ciemno��, ta �lepota, by�a jak ma�a �mier�; prawdziwa �mier� tak�e si� zbli�a�a, wi�ksza i�g��bsza: nie czu�a ju� tak mocno s�onecznego �aru. Ucieka�a przed t� �mierci�, walczy�a z�mrokiem, zataczaj�c si� i�potykaj�c sz�a coraz dalej. Ciernie rozerwa�y jej ubranie i�sk�r� na ramieniu. Cofn�a si� i�zacz�a omija� przeszkod�. Mrugn�a kilka razy, by lepiej widzie�. Wiedzia�a, co znaczy ten �ywop�ot, wiedzia�a, �e w�tym miejscu musi si� zatrzyma�. Musi! Lecz zmaltretowane cia�o kierowa�o si� w�asn� logik�, porusza�o si�, nie dbaj�c o�zagro�enie. Umys� obserwowa� to jakby z�dystansu, pod��a� za cia�em bezradny i�stropiony... a� nagle, pos�pny i�gniewny, znalaz� cel. Rodzinny Pakt zawi�d�; zosta� zamordowany wraz z�jej matk�, Dziadkiem, Wszystkimi krewnymi... zabity przez Ruil�w i�Hald�w. Istnia� jednak jeszcze starszy Pakt, wpisany w�sk�r� jej poranionej d�oni, jej chitynowa cz��, �ywe klejnoty. By�a Kontrin, z�Rodziny, kt�ra w�ada�a gwiazdami Hydry, kt�ra uzyska�a od majat prawa osiedle�cze i�handlowe, Rodziny, �yj�cej pod emblematem w�a, tam gdzie inni �y� nie mogli. By�a Meth-maren, przyjacielem kopca. Przesta�a odczuwa� l�k. Mia�a gdzie p�j��, co robi�, mog�a sprawi�, by Ruilowie cierpieli. W duchu zobaczy�a pos�pny u�miech matki, dodaj�cy jej odwagi: jedynie Zwyci�stwo jest lepsze ni� zemsta. Usta Raen zastyg�y w�grymasie tryumfu. Potrzebowa�a jeszcze odrobin� powietrza, jeszcze troch� �ycia, �mierci kogo� innego. Czer� ogarnia�a j� coraz cz�ciej. Przesuwa�a si� od g�azu do g�azu, zatacza�a si� na zakr�tach, odsuwa�a kol�ce ga��zie os�oni�tym chityn� grzbietem d�oni... ga��zie krzak�w, b�d�cych zaporami majat. - Jestem z�Kethiuy! - krzykn�a w�szaro��, kt�ra przes�ania�a mg�� jej zmys�y, w�ch��d t�umi�cy b�l. - B��kitny kopiec! Jestem Raen Meth-maren! Kethiuy! Czer� odebra�a jej widzenie. Dotar�a do kolejnej bariery krzak�w s�ysz�c, jak co� stuka nad ni� o�ska�y, jak opadaj� kamienie, kt�re nie ona poruszy�a. Byli dooko�a, wysokie, sk�rzaste kszta�ty, zamglone cienie, l�ni�ce klejnotami w�o�lepiaj�cym blasku s�o�ca. - Wracaj! - odezwa� si� jeden z�nich barytonow� harmoni� flet�w. Dostrzeg�a czarny otw�r w�ziemi, zakry�a d�oni� ran� i�zmusi�a si� do ostatniego, rozpaczliwego wysi�ku. Nie czu�a ju� n�g pod sob�. Nie czu�a gor�ca ani ch�odu, g�ry ani do�u, ani barw. Cia�o uderzy�o o�kamienie. Poraniona d�o� ze�lizn�a si� po nich, a�potem sama szaro�� znikn�a tak�e. Robotnice przeci�gn�y j� i�u�o�y�y wygodnie, staraj�c si� nie uszkodzi� kruchej konstrukcji, delikatnej jak �wie�o z�o�one jajeczko. Ich czu�ki pracowicie usuwa�y zniszczone ubranie, �ciera�y obrzydliwe zapachy zewn�trznego �wiata i�oczyszcza�y rozlane p�yny �yciowe. Wojownicy wci�� biegali po westybulu, zaniepokojeni jej wtargni�ciem. Czekali na polecenia. Zamieszanie panowa�o w�ca�ym sektorze. Robotnica podj�a istot� problemu, okr��y�a swe towarzyszki, pisn�a kr�tki rozkaz, by oczyszczono przej�cie i�pobieg�a. By�a ju� w�tym pod�wiadomym kontakcie z�Matk�, jaki mieli wszyscy mieszka�cy kopca, lecz ten rodzaj komunikacji nie nadawa� si� do przekazywania szczeg��w. Musia�a z�o�y� bezpo�redni raport. Na kr�tko zatrzymywa�y j� inne Robotnice, przypadkowo spotkane w�korytarzach. Cz�owiek-w-kopcu, wyczuwa�y w�r�d zapach�w ran i�p�yn�w �ycia. Trwa� alarm. Wojownicy rusz� do przodu, a�Robotnice b�d� wznosi� barykady i�blokowa� tunele. Robotnica sz�a dalej, pierwszy i�najdok�adniejszy no�nik, �wiadom pilno�ci zadania. Jej niepok�j bra� si� przede wszystkim z�zamieszania wok�, niejasnej �wiadomo�ci, �e wa�niejsze sprawy wymkn�y si� spod kontroli i�zagra�a�y ca�emu kopcowi: ju� szerzy� si� chaos, gorsze mog�o dopiero nadej��. S�aby blask grzyb�w i�s�odki zapach Matki przenika� najbardziej wewn�trzne, najbli�sze Komory hale kopca. Robotnica mija�a Tragarzy dotyka�a, wyczuwa�a, przekazywa�a wiadomo��, kt�ra kaza�a im przy�pieszy� kroku. Jaki� Wojownik odepchn�� j� na bok, p�dz�c przed siebie. Wraca� z�rozpoznania, lecz informacja, jak� ni�s�, mia�a sens tylko dla Wojownik�w. Robotnica nie przyj�a jej, cho� na�o�y�a si� na jej w�asn�. Wyci�gaj�c przednie odn�a wkroczy�a w�Obecno��. Matka siedzia�a w�r�d faluj�cej masy Trutni i�dworzan. Jej zapach mia� magnetyczn�, deliryczn� moc. Robotnica podesz�a do Niej w�ekstazie, rozwar�a czu�ki, ofiarowuj�c smak i�zapach i�otrzymuj�c je w�zamian. Matka my�la�a. Chemiczne przemiany wirowa�y osza�amiaj�co w�zmys�ach Robotnicy. Jednocze�nie wydawa�a d�wi�ki, kt�re od czasu do czasu zbli�a�y si� do brzmienia ludzkich nazw. Sie� komunikacji splata�a nieustannie oba poziomy informacji z�o�on� gr� g�osu i�smaku. Uleczcie j�, zapad�a decyzja, skomplikowana chemikaliami niezb�dnymi dla wykonania zadania. Nakarmcie. Ona jest z�kopca Kethiuy. To m�oda kr�lowa Raen. Robotnice b��kitnego kopca spotyka�y j�. Smakuj� rany, rozlane p�yny �ycia. Wojownicy przynosz� informacje o�ataku czerwonego kopca na region Kethiuy. Przyjmijcie tego intruza. Kr�lowa. Zapach uwolni� zmiany w�biochemii Robotnicy, przera�aj�ce zmiany. Poj�y go tak�e Trutnie i�poruszy�y si� niespokojnie, szukaj�c dotyku: Umys� kopca by� jedno�ci�, Robotnica jedynie jego z�o�onym podzespo�em. Matka by�a uk�adem g��wnym, kluczem nadaj�cym sens wszelkiej dzia�alno�ci. Pozostali przysun�li si�, wezwani blisko�ci� zrozumienia, Robotnice, Trutnie, Poszukiwacze i�Wojownicy, ka�dy dziel�c wsp�ln� inteligencj� i�na sw�j spos�b zwi�kszaj�c jej zasoby. Kethiuy. By� w�r�d nich Trute�, kt�ry Pami�ta�, gdy� to w�a�nie by�o funkcj� Trutni. Pop�yn�y obrazy ziemi z�okresu przed i�po budowie ludzkiego kopca zwanego Kethiuy... kopu�y, z�pocz�tku jedna, potem kolejne, rosn�ce mi�dzy nimi drzewa. Pami�� b��kitnego kopca trwa�a d�ugo, cho� kr�tko �yli jego mieszka�cy: wspomnienia si�ga�y miliarda lat, a�szczeg�lne wspomnienie Kethiuy obejmowa�o wypi�trzenie wzg�rz i�to, jak kszta�towa�o si� jezioro, jak wysycha�o kilka razy, by uformowa� si� znowu. Pami�� Trutni si�ga�a jeszcze dalej, do kopc�w starszych ni� wzg�rza Kethiuy, w�czasy s�abej i�jeszcze s�abszej inteligencji. Te wspomnienia jednak nie mia�y teraz znaczenia. Ludzie pojawili si� niedawno, ledwie kilkaset lat temu. Kopiec sortowa� informacje i�pojmowa� je, poznawa� sept Sul Meth-maren�w, jego cele, jego rywalizacj� z�Ruilami i�ich sojusznikami. Ludzie my�leli; ich inteligencj� wspomaga�y niezwyk�e zmys�y, o�kilka wi�cej, ni� posiada�y kopce, i�kilka mniej. Ich inteligencja mie�ci�a si� w�pojedynczych cia�ach. Ta koncepcja wci�� niepokoi�a kopce; fakt, �e osobnicza �mier� mo�e sta� si� powodem zaniku �wiadomo�ci, pojmowany by� nadal bardzo niejasno. W�tej chwili Matka przytoczy�a j� jako argument: mo�liw� zag�ad� inteligencji, kt�ra nie da si� odtworzy�. Kr�lowa, powtarza�y niespokojnie Robotnice. Umiem, doda�a jedna z�nich, sugeruj�c zak��cenie porz�dku. To Melrywal, zapewni�a kopiec Matka. L�k jednak nadal pozostawa� w�smaku, zak��caj�c proces my�lenia. Dowiadujemy si�, ze czerwony kopiec grupuje si� w�okolicach Kethiuy. Z�oci si� ruszaj�. Potem przybywa cz�owiek, ranny; mo�e s� te� inni. Nie mamy informacji. Czerwony kopiec miesza si� w�sprawy, kt�re do niego nie nalec�. Czerwony kopiec smakuje wrogo�ci� i�dziwnymi kontaktami, kontaktami z�lud�mi. Pakt zosta� zagro�ony. Nakarmcie m�od� kr�low� Kethiuy: Uleczcie j�. Ona mi nie zagra�a. Jest wa�na dla kopca. Zawiera informacje. Posiada inteligencj�, i�pami��. Dbajcie o�ni�. Leczcie. Robotnica odesz�a - jedna z�cz�ci Umys�u ruszy�a do akcji. Inne odbieg�y do w�asnych zada�, kierowane w�asnym rozumieniem s��w Matki, reakcjami typowymi dla ich w�asnych funkcji i�biochemicznych przemian. Potem Umys� dokona� rzeczy niezwykle trudnej i�sk�ama� sam sobie. Matka pokierowa�a trzema Wojownikami, kt�rzy wybiegli z�Komory, z�kopca, wprost w�upa� dnia. Za ciernistymi �ywop�otami, za bezpieczn� granic� wzg�rz zatrzymali si� i�zacz�li �wiadomie odmienia� sk�ad swych enzym�w, roz�amuj�c uporz�dkowany kompleks wiedzy, przesz�o�ci i�tera�niejszo�ci. Kopiec ich utraci�, gdy� byli ju� wtedy szaleni. Zgin�li, gdy w�dolinie wpadli w�zasadzk� czerwonego kopca. Czerwony kopiec m�g� tylko uwierzy� w�k�amstwo, kt�re odczyta� w�sk�adzie chemicznym ich poci�tych zw�ok: o�tym, �e b��kitny kopiec smakowa� �mier� m�odej kr�lowej Kethiuy, �e nikt nie pozosta� przy �yciu. - O�co tu chodzi? - mrukn�� Lian, rozgl�daj�c si� po sali Rady i�obserwuj�c wielobarwnych reprezentant�w, zajmuj�cych miejsca pod znakiem w�a - god�em Kontrin. Niespodziewanie pojawi�y si� w�r�d nich nowe twarze, nowe uk�ady. Jego przy�miony wzrok szuka� przyjaci� i�dawnych sprzymierze�c�w. Najstarszy z Hald�w znikn��, zast�piony przez m�odszego m�czyzn�. B��kitny p�aszcz Meth-maren�w mia� czarn� otoczk� septu Ruil; po kilku najstarszych septach i�Klanach nie by�o �ladu, albo te� przybyli jacy� m�odzi obcy w�ich Barwach. Lian, Najstarszy Rodziny i�pierwszy w�Radzie, czu�, jak dr�� mu r�ce. Chcia� powsta�, lecz zaraz usiad� znowu. Zacz�� liczy�, r�wnocze�nie staraj�c si� zorientowa�, jakie zmiany zasz�y w�Rodzinie w�ostatnich dniach. Niekt�rzy z�najstarszych Klan�w patrzeli na niego z�pytaniem i�pro�b� w�spojrzeniach: zawsze otwiera� sesje... od siedmiuset lat zasiada� w�Radzie Ludzi na Cerdinie, zgromadzeniu dwudziestu siedmiu Klan�w Rodziny. - Wuju - odezwa� si� Terent z�Welz-Kaen�w. - Najstarszy? Lian odwr�ci� wzrok, pe�en nienawi�ci dla tch�rzostwa, kt�re musia�o teraz stanowi� wi�ksz� cz�� zdrowego rozs�dku. Mordercy zaj�li pozycje. Czystk� przeprowadzono z�niesamowit� efektywno�ci�, w wielu miejscach r�wnocze�nie. Trudno by�o teraz oceni�, jak sta�y sprawy, jak roz�o�� si� g�osy po rzuceniu wyzwania. Co� nowego ukszta�towa�o si�, a�mo�e dopiero powstawa�o co� �miertelnie gro�nego dla wszystkich, kt�rzy stali w�Rodzinie zbyt wysoko. Rozs�dek nakazywa� czeka� i�s�ucha� innych. Lian poczu� przyt�aczaj�cy ci�ar swego wieku, wspomnie� o�zbyt wielu dokonanych wyborach, o�do�wiadczeniach, z�kt�rych ka�de radzi�o mu: czekaj i�zbieraj informacje. - Najstarszy! - krzykn�a starsza Malind�w. Powstawszy z�miejsca zaznaczy�a swoj� pozycj� w�r�d roz�amowc�w. - Czy otworzysz sesj�? Ca�a sala zastyg�a w�oczekiwaniu. Odm�wi� gestem d�oni, kt�rej dr�enia nie potrafi� opanowa�. Podni�s� si� nag�y pomruk zaskoczenia i�niech�ci. Lian spojrza� na Moth, star� Moth, kt�ra wydawa�a si� jeszcze starsza od niego, je�li s�dzi� po twarzy i�niepewnych ruchach, cho� by�a m�odsza o�niemal p� wieku. Popatrzy�a na niego bladymi oczyma, otoczonymi sieci� zmarszczek. Potem pochyli�a g�ow�. Tak jak i�on oceni�a nowe uk�ady w�Radzie. Jej r�ce dokonywa�y jakich� drobnych poprawek u�o�enia p�aszcza. Z tych, kt�rzy pierwsi przylecieli w�Region, niewielu pozosta�o �ywych. Nawet nie�miertelno�� musia�a ust�pi� przed wybuja�ymi ambicjami. Tego dnia w�Radzie by�o ich jeszcze mniej. Powsta�y nowe si�y, od stu lat oczekuj�ce cierpliwie swej szansy. Nowy Hald wsta�, sk�oni� si� ironicznie i�zacz�� m�wi�, proponuj�c zmiany, kt�re ju� si� dokona�y. Raen �y�a. Odkrywa�a ten fakt wolno, bole�nie, na granicy szale�stwa. To, �e by�a Meth-maren i�nie ba�a si� majat, ocali�o jej rozs�dek. By�a naga. By�a �lepa w�absolutnej ciemno�ci i�zdezorientowana. Ca�y czas czu�a na swym ciele dotyk Robotnic, wilgo� obmywaj�c� bezustannie otwarte rany, sk�r� i�w�osy; nie ko�cz�cy si� strumyk wilgoci i�po�ywienia, dostarczanego do jej ust ich �uchwami. Cia�a porusza�y si� wok�, niewidoczne w�ciemno�ci, muskaj�c j� szczecin� czy kleszczami. �adna jej jednak nie nadepn�a, a�ich monotonne mruczenie ot�pia�o s�uch, tak jak nieprzenikniony mrok ot�pia� wzrok. By�a wewn�trz kopca. Nikt z�Kontrin nigdy tu nie dotar�, od pierwszych dni. Pakt tego zakazywa�. Lecz niebiescy, przyja�ni niebiescy, od tak dawna dobrzy s�siedzi Kethiuy, nie odp�dzili jej. Poczu�a �zy w�oczach. Robotnica wessa�a je natychmiast, pieszcz�c jej twarz lekkim jak pi�rko dotkni�ciem czu�ka. Raen poruszy�a si� i�mruczenie sta�o si� natychmiast g�o�niejsze, bardziej gro�ne. Nie chcia�y jej pozwoli� na ruch. Wci�� czu�a szorstki dotyk na swych ranach. Drgn�a i�krzykn�a z�b�lu, a�one sta�y nad ni� coraz bli�ej, nie przytrzymuj�c, lecz przeszkadzaj�c ka�demu poruszeniu. Nie potrafi�a ich odepchn��. Podda�a si� b�lowi, a� ustabilizowa� si� na sta�ym poziomie i�wreszcie rozp�yn�� w�monotonnym d�wi�ku. Nie istnia�a przesz�o�� ani przysz�o��; �al i�l�k poch�on�a chwila trwaj�ca bez ko�ca. Wyczuwa�a Matk�. W�kopcu trwa�a Obecno��, wysy�aj�ca w�misjach Robotnice, kt�re trafia�y tutaj, dotyka�y jej i�bieg�y dalej. W�stanie nie�wiadomo�ci wyobra�a�a sobie, �e czuje dotyk tego umys�u, �e odbiera rzeczy niewidzialne, poruszenia w�niezliczonych �lepych korytarzach, logik� kopca. Dbano o�ni�. Ciemno�� nie mia�a ko�ca, d�wi�k zmienia� si� wolno, staj�c si� niby g�uchota, tak jak dotyk zmieni� si� w�ot�pienie. Przez d�ugi czas wszystko to by�o zbyt trudne, by o�tym my�le�, zbyt silne, by walczy�. Lecz z�ostatniego snu przebudzi�a si� z�poczuciem desperacji. - Robotnico - odezwa�a si� do tego pomruku, staj�c na w�skiej granicy pomi�dzy powracaj�cymi si�ami a�odp�ywaj�cym rozs�dkiem. - Pom�. Pom� mi. Z trudem przypomnia�a sobie, jak u�ywa� g�osu. S�owa brzmia�y obco w�uszach, od tak dawna atakowanych pie�ni� majat. - Robotnico, powiedz Matce, �e chc� z�ni� m�wi�. Zabierz mnie do niej. Zaraz. - Nie - odpar�a Robotnica. Wci�gn�a wi�cej powietrza i�wypu�ci�a je przez komory, tworz�c iluzj� pozbawionego wprawdzie intonacji, ale ludzkiego g�osu. Inne d�wi�ki ucich�y. - Zb�dne. Matka zna tw�j stan, wie wszystko, co konieczne. - Matka nie wie, co zamierzam. - Powiedz. Powiedz tej jednostce. - Zemst�. Czu�ki przesun�y si� po jej twarzy, ustach, ciele. Chwyta�y zapach. Robotnica nie rozumia�a. Indywidualnie, majat by�y do�� ograniczone. Robotnica nie nadawa�a si� do przekazania informacji emocjonalnej, a�wiedz�c o�tym, Raen wykorzystywa�a j� ostro�nie i�z niepokojem. Ostrzegano j� od wczesnego dzieci�stwa: uwa�aj z�nimi. Wielokrotnie s�ysza�a o�zagro�eniu, jakie nios�y zdezorientowane majat. Mog�y wezwa� Wojownika. Czu�ki znikn�y i�nagle Raen odczu�a brak ich dotyku. Inne Robotnice nadrobi�y ten brak, bezustannie muskaj�c jej cia�o. - Posz�a po Matk�? - Tak, Matk�. Wpatrywa�a si� w�ciemno��, oszo�omiona eufori� sukcesu. Z�trudem przesun�a d�o� obok odn�y i�czu�k�w Robotnic, dotkn�a lepkich od �luzu ran. Poruszy�a si�, sprawdzaj�c swe si�y. - Czy s� jacy� azi w�zasi�gu g�osu? - spyta�a. - Matka musi wezwa� azi. - Wstan� - oznajmi�a spokojnie i�zdecydowanie. Robotnice pomog�y. Czu�ki i�szczypce podtrzymywa�y j� i�popycha�y, by� mo�e wyczuwaj�c �wiadom� celowo�� ruch�w. Opiera�a si� o�sk�rzaste cia�a i�chitynowe pancerze, ufaj�c im mimo l�ku przed b�lem. Ich znajomo�� praw r�wnowagi by�a instynktowna, najlepsza z�mo�liwych. Stan�a z�ich pomoc�, niepewna kierunku g�ry i�do�u. Wyci�gn�a r�ce w�mrok, dotykaj�c staw�w czu�ek i�twardych pokryw kleszczy. Z�wysi�kiem spr�bowa�a post�pi� kilka krok�w po nier�wnej pod�odze; Robotnice ruszy�y wraz z�ni�, podtrzymuj�c j� pewnie i�delikatnie. - Zabierzcie mnie do Matki - powiedzia�a. Pie�� zabrzmia�a chrapliw� gro�b�. - Zagro�enie kr�lowej - przet�umaczy�a jedna z�nich. Inne powt�rzy�y jej s�owa. Ba�y si� o�Matk�. To zrozumia�e: Raen by�a samic�, a�w kopcu mog�a przebywa� tylko jedna. Robotnice nadal j� podtrzymywa�y, pr�bowa�y karmi�, uspokaja�. Odwr�ci�a si� od nich, wprowadzaj�c jeszcze wi�ksze zamieszanie. Czu�a b�l, nogi mia�a jak z�waty. Oparzenie na biodrze otworzy�o si� pod wp�ywem wysi�ku. Zadba�y o�nie, okry�y wilgotnymi dotkni�ciami, przed kt�rymi nie mog�a si� cofn��. Otwarta rana przypomnia�a dawny b�l. Mia�a czas, by si� zastanowi�, co mo�e spotka� samic�-intruza, ale nie chcia�a o�tym my�le�. Matka z�pewno�ci� kontroluje wszystko, co si� tu dzieje. Do tej pory tolerowa�a j�. Robotnica musia�a wr�ci�. Raen pozna�a to po og�lnym poruszeniu w�kierunku g��wnego ci�gu powietrza. - Przyprowad�cie - zagra� g�os, ludzkim j�zykiem na dow�d uprzejmo�ci. - Matka pozwala. Raen ruszy�a w�stron� tego g�osu, kierowana delikatnymi mu�ni�ciami pokrytych szczecin� odn�y. Na �lepo wyci�ga�a r�ce w�ciemno��, pod��aj�c za podmuchem powietrza. Tunele by�y wysokie i�szerokie... musia�y by�, by mogli t�dy przej�� wysocy Wojownicy. Kiedy prawa �ciana znikn�a nagle przy stromym podej�ciu, Raen upad�a i�j�kn�a z�b�lu. Twarda ziemia obtar�a jej rany. Robotnice za�wiergota�y alarmuj�co, podnios�y j� natychmiast i�poprowadzi�y dalej, bardziej ostro�nie. Powietrze stawa�o si� duszne i�ciep�e, krople potu pojawi�y si� na jej nagiej sk�rze niepokoj�c Robotnice, kt�re gor�czkowo stara�y si� r�wnocze�nie dotrzyma� jej kroku i�usuwa� powoduj�c� nieporz�dek wilgo�. Tunel sta� si� nagle widoczny w�s�abej po�wiacie - pierwszym �wietle, jakie widzia�a od niezliczonych dni. To by� jedyny dow�d, �e nie o�lep�a, cho� blask by� tak s�aby, i� nie by�a pewna, czy naprawd� go dostrzega... kr�gi, owale, nieregularne kszta�ty. Wtedy zda�a sobie spraw�, �e naprawd� widzi, �e te kszta�ty to otwory, przez kt�re l�ni bladozielona fosforescencja. Przesuwa�y si� tam cienie majat, dwunogie, w�pewnych pozach myl�co ludzkie, niby m�czy�ni w�bogatych zbrojach. Raen przyspieszy�a kroku i�niemal straci�a przytomno�� w�cieple pomieszczenia. Z�trudem odzyska�a r�wnowag� i�podpierana ze wszystkich stron stan�a w�Obecno�ci. Ona wype�nia�a Komor�. Raen zawis�a w�uchwycie Robotnic, oszo�omiona widokiem Tej, kt�rej obecno�� dominowa�a nad kopcem, kt�rej umys� by� o�rodkiem Umys�u. Je�li istnia�o tu cho� jedno indywiduum, to w�a�nie Ona - legenda dzieci�stwa, otoczona mas� Trutni, samc�w po�yskuj�cych chitynowym bogactwem kopca, niby w�scenie z�gor�czkowego snu. Powietrze zawirowa�o. - Jeste� taka ma�a - odezwa�a si� Matka. Raen drgn�a, gdy� g�os wstrz�sa� �cianami Komory i�wprawia� ko�ci w�wibracj�. - Jeste� pi�kna - szepn�a Raen. �zy pop�yn�y z�jej oczu, �zy wzruszenia i�b�lu jednocze�nie. Matka by�a zadowolona. Jej czu�ki s�uchowe wysun�y si� do przodu, pochyli�a sw� wielk� g�ow� i�szczypcami przyci�gn�a Raen do siebie. Dotkni�ciem czu�ka smakowa�a jej �zy. - S�l - stwierdzi�a. - Tak. - Jeste� ju� zdrowa. - Wkr�tce b�d�. Olbrzymia g�owa pochyli�a si� o�kilka stopni. - Zwiadowcy donosz�, �e Kethiuy jest dla nich zamkni�te. To nie zdarzy�o si� jeszcze nigdy, odk�d stoj� te wzg�rza. Zabili�my na granicy Kethiuy Robotnic� z�czerwonego kopca. Wiesz, m�oda kr�lowo, �e Robotnice nie pojawiaj� si�, dop�ki Wojownicy nie zabezpiecz� terenu. Smakowali�my w�niej �lady �wie�ych wspomnie� zielonych i�z�otych. I�ludzi, I�p�yn�w �ycia. Zieloni wsp�pracuj� ze z�otymi, a�nas unikaj�. Dlaczego? Raen pokr�ci�a g�ow� z�niepokojem. Jej umys� zaczyna� pracowa� w�terminach ludzkich. Majat nadal przebywali w�dolinie, cho� Pakt ogranicza� ich obecno��. Czerwony kopiec. Sprzymierze�cy Ruil�w. Ca�a Rodzina mog�a powsta� przeciw Ruilom, lecz nie zrobi�a tego; zgodzi�a si� i�czerwony kopiec pozosta�. Nie my�la�a o�innych problemach, nie przejmowa�a si� logik�. Rozs�dek nie sta� po jej stronie. - Odbior� im Kethiuy - o�wiadczy�a wiedz�c, �e to szale�stwo. - Odbior�. - Zemsta - powiedzia�a Matka. - Tak, zemsta. Tak. Matka z�sykiem wci�gn�a powietrze do swych rezerwuar�w. - To wzg�rze nale�a�o do b��kitnego kopca w�czasach, gdy nie znali�my jeszcze ludzi. Potem nadeszli. My, majat, zabili�my pierwszych. Potem zrozumieli�my. Zrozumieli�my gwiazdy, maszyny i�ludzkie istoty. Wyrazili�my zgod� na jedn� Rodzin�, wszyscy, wszyscy, czerwony kopiec, niebieski, zielony i�z�oty, na jeden ludzki statek, by w�r�d nas wyl�dowa�, jeden ludzki kopiec. Jeden statek, kt�ry przywi�z� jajeczka innych ludzi. Tak nas oszukano. Pogodzili�my si� z�tym. Pozwolili�my, by kopiec Kontrin handlowa� z�nami, mno�y� si� i�budowa� w�imieniu wszystkich ludzi. Dali�my zgod�, by kopiec Kontrin utrzymywa� porz�dek i�nie dopuszcza� innych. Zyskali�my wtedy metale, azi i��wiadomo�� rzeczy niewidzialnych; powi�kszyli�my nasze kopce i�wys�ali�my kr�lowe pod inne s�o�ca. Azi pracuj� dla nas swymi ludzkimi oczami i�d�o�mi, a�handel daje nam jedzenie, du�o jedzenia. Mo�emy wy�ywi� wi�ksz� ilo�� majat ni� za wielu minionych cykli. Podr�owali�my statkami Kontrin na Meron, Andr�, Kalind i�Istr�, tworz�c nowe rozszerzenia Umys�u. Zadowala�a nas taka wymiana. Zyskali�my �wiadomo�� daleko przekraczaj�c� czasy sprzed przybycia ludzi. Wasze kopce rozwija�y si� i�kwit�y, zapewniaj�c �ywno�� dla naszych. A� nagle podzielili�cie si�, a�teraz dzielicie i�