Wells Herbert George - Historia pana Polly
Szczegóły |
Tytuł |
Wells Herbert George - Historia pana Polly |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wells Herbert George - Historia pana Polly PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wells Herbert George - Historia pana Polly PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wells Herbert George - Historia pana Polly - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HERBERT GEORGE WELLS
HISTORIA PANA POLLY
TŁUMACZYŁA RÓŻA CZEKAŃSKA–HEYMANOWA
TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO THE HISTORY OF MR. POLLY
ROZDZIAŁ I
POCZĄTKI I BAZAR
— Dziura — syknął pan Polly, po czym dla odmiany ze znacznie większym naciskiem
powtórzył: — Dziuuura! — Umilkł, ale po chwili wybuchnął w swoim dziwacznym
żargonie: — Ach, ta głupia, cholerna, parszywa dziura!
Siedział na przełazie, dzielącym dwa gołe poletka, dręczony dotkliwymi objawami
niestrawności.
Niemal codziennie po południu odczuwał te cierpienia, ale że brakowało mu
wnikliwości, więc winę za nie przypisywał nie sobie, lecz całemu światu. Każdego
popołudnia przekonywał się na nowo, że życie w ogóle i w każdym aspekcie jest
„cholerne”. Dziś, znęcony złudnym błękitem nieba, które dlatego tylko było
błękitne, że marcowy wiatr dął od zachodu, wyszedł na powietrze w nadziei, że
uda mu się uszczknąć coś niecoś z wiosennej radości. Jednakże tajemna alchemia
ducha i ciała nie pozwalała mu cieszyć się wiosną.
Przed wyjściem miał kłopot ze znalezieniem czapki. Chciał włożyć właśnie czapkę
— nową cyklistówkę — tymczasem pani Polly podała mu stary, miękki brązowy
kapelusz.
— Masz tu swój kapelusz — powiedziała tonem nieszczerej zachęty.
Zaczął szukać w stosie gazet pod kuchennym stołem, lecz po chwili odwrócił się i
wziął kapelusz. Włożył go na głowę, ale nie czuł się w nim dobrze. W ogóle czuł
się niedobrze. Drżącą ręką nacisnął główkę kapelusza i próbował go włożyć na
bakier to z lewej, to z prawej strony.
Wtedy uświadomił sobie w pełni doznaną zniewagę. Kapelusz zakrywał mu lewą górną
część twarzy, a on, rzucając spod ronda rozsierdzone spojrzenie na żonę,
powiedział głosem ochrypłym z wściekłości:
— Chciałabyś, widzę, żebym wiecznie nosił na łbie ten stary, zabłocony kalosz,
co? A ja nie chcę! Mam go dosyć! A zresztą mam już dosyć tego wszystkiego… Do
tego doszło… Kapelusz…
Drżącą ręką zerwał go z głowy.
— Kapelusz… — powtórzył. Cisnął nim o ziemię i kopnął z wściekłością. Kapelusz
przeleciał przez kuchnię, odbił się o drzwi i upadł na ziemię z naderwaną
wstążką.
— Wcale nie wyjdę! — zawołał i włożywszy ręce do kieszeni znalazł w prawej
zgubioną czapkę.
Nie pozostawało mu nic innego, jak bez słowa skierować się wprost na schody i
wyjść .trzasnąwszy mocno drzwiami.
— Gagatek! — mruknęła pani Polly wśród zapadłej ciszy, podnosząc i otrzepując
wzgardzone nakrycie głowy. — Znów te grymasy! — dodała. — Brak mi już
cierpliwości! — Wolno i niechętnie, z miną osoby głęboko obrażonej zaczęła
sprzątać skromną zastawę stołu po niedawnym posiłku i zaniosła naczynia pod
kran.
Uczta, jaką dla niego przygotowała, nie usprawiedliwiała w jej oczach mężowskiej
niewdzięczności. Składała się z zimnej wieprzowiny pozostałej z niedzieli,
smacznej sałaty, z zimnych kartofli i pikli z firmy Rashall, które szczególnie
lubił. Zjadł przecież trzy korniszony, dwie cebule, mały kalafior i kilka
kaparów — z wszelkimi pozorami apetytu, a nawet żarłocznie; prócz tego był
jeszcze tłusty budyń na syropie i spory kawałek, sera. Lubił jasny, twardy ser —
czerwony uważał za ciężko strawny. Zjadł również trzy kromki czarnego chleba i
wypił więcej niż pół dzbanka piwa… Ale niektórym ludziom to jeszcze nie
wystarcza.
— Grymasy! — powiedziała pani Polly do zlewu, walcząc z musztardą na talerzu
męża i wyrażając tym słowem jedyne rozwiązanie problemu, jakie jej się nasunęło.
Tymczasem pan Polly siedział na przełazie pogrążony w nienawiści do życia, które
uważał jednocześnie za nieumiarkowane i za nieodpowiadające jego wymaganiom.
Nienawidził miasteczka Foxbourne, nienawidził jego głównej ulicy, nienawidził
swego sklepu, żony i sąsiadów, jednego za drugim, i wreszcie z nieopisaną
goryczą nienawidził samego siebie.
— Po kiego licha osiadłem w tej przeklętej dziurze? — pytał. — Dlaczego to
zrobiłem?
Siedział na przełazie i patrzał oczami, które zdawały się być zmącone przez
jakieś niedostrzegalne skazy, patrzał na świat, gdzie nawet wiosenne pąki były
przywiędłe, światło słoneczne miało odcień metaliczny, a cienie nasiąkały
niebiesko czarnym atramentem.
Wiem, że moralista uważałby pana Polly za upostaciowanie grzesznego
niezadowolenia, gdyż moraliści mają zwyczaj nie zwracać uwagi na materialne
okoliczności, jeśli oczywiście można nazwać niedawny posiłek „okolicznością”,
zważywszy, że nie „okalał” on pana Polly, lecz tkwił w jego wnętrzu. Nasi
moraliści, rzecz prosta, odnoszą się obecnie krytycznie do picia — zarówno pod
względem jakości, jak ilości, lecz ani kościół, ani państwo, ani szkoła nie
ostrzegają mężczyzny przed przesadnym zaspokajaniem głodu oraz przed sposobem, w
jaki go karmi żona. Tak więc pan Polly codziennie po obiedzie wpadał w
niepohamowaną wściekłość i codziennie nienawidził zewnętrznego świata ł nawet
nie przychodziło mu do głowy, że to właśnie z jego wewnętrznego świata, do
którego tak po mistrzowsku robię delikatną aluzję, ten smętny chaos .przenika na
zewnątrz. Jaka szkoda, że istoty ludzkie nie są przezroczyste! Gdyby na przykład
pan Polly był przezroczysty albo przynajmniej trochę przejrzysty, to rzuciwszy
okiem na iście laokonową walkę, rozgrywającą się we własnym jego wnętrzu,
zrozumiałby, że jest nie tyle istotą ludzką, ile siedliskiem wojny domowej.
Co za niezwykłe rzeczy musiały się rozgrywać we wnętrzu pana Polly! Ach,
zaprawdę, niezwykłe! Było to chyba podobne do źle administrowanego fabrycznego
miasta w dobie kryzysu. A więc agitatorzy, akty gwałtu i przemocy, strajki,
stróże prawa i porządku czyniący wszelkie możliwe wysiłki, miotający się tu i
ówdzie, zamieszki, „Marsylianka”, wozy więzienne, stukot i grzmot dudniących
wozów więziennych…
Nie wiem, dlaczego wschodni wiatr pogarsza stan ludzi chorych. Na pana Polly
wpływał tak, że zdawało mu się, iż zęby tkwią mu luźno w szczękach, że jego
własna skóra jest źle dopasowana, a włosy sterczą mu rozpaczliwie jak postronki.
Dlaczego lekarze nie wymyślili jakiegoś lekarstwa na wschodni wiatr?
— Nie pamiętasz nigdy, by we właściwym czasie ostrzyc sobie włosy — strofował
siebie pan Polly spojrzawszy na swój cień. — Ty przeklęty, wytarty pędzlu
malarski! Ech, ty! — i niecierpliwą dłonią przygładził sterczące kosmyki.
Pan Polly miał dokładnie lat trzydzieści siedem i pół. Był małego wzrostu,
krępy, z tendencjami do wypukłości zlokalizowanych tu i ówdzie. Twarz miał dość
przyjemną, rysy delikatne, i, gdyby nie cokolwiek za szeroki podbródek i zbyt
spiczasty nos, niemal klasyczne. Kąty jego wrażliwych ust opuszczały się ku
dołowi. Oczy miał rudawopiwne, spojrzenie smętne, a lewe oko bardziej okrągłe i
jak gdyby bardziej zdziwione niż jego bliźniak. Cera jego była blada i żółtawa
zapewne, jak wspomniałem wyżej, na skutek owej wewnętrznej wojny domowej.
Zasadniczo należało powiedzieć: nosił się gładko ogolony, tyle że z małą płową
kępką pod prawym uchem i szramą na podbródku. Czoło miał porysowane drobnymi
zmarszczkami jak człowiek do głębi niezadowolony; koło oczu, szczególnie pod
prawym, sieć zmarszczek — i siedział tak sobie na przełazie trochę krzywo, z
rękami w kieszeniach, kołysząc jedną nogą.
— Dziura! — powtórzył znów.
I zanucił drżącym, rozdygotanym głosem: — Zgniiłaa, chooleerna, głuupiaa dziura!
Ochrypł z wściekłości i reszta zdania utonęła w potoku niewybrednych epitetów.
Miał na sobie zniszczoną czarną bonżurkę i kamizelkę; taśma, którą były obszyte,
w niektórych miejscach luźno odstawała, Kołnierzyk z odwiniętymi rożkami wybrany
z zapasów sklepowych oraz nowy, barwny, luźno związany krawat nosił dla
zachęcenia klientów, „gdyż był właścicielem sklepu z męską galanterią.
Cyklistówka, wzięta również ze sklepu i nasunięta na jedno oko, rzucała na jego
rozzłoszczoną twarz jakiś desperacki cień. Buty miał brązowe, gdyż nie cierpiał
zapachu czernidła.
Możliwe, że dręczyła go nie tylko niestrawność. Za tymi powierzchownymi
przykrościami pana Polly kryły się poważniejsze i głębsze strapienia. Średnie
wykształcenie, jakie otrzymał, pozwalało mu sądzić, że arytmetyka jest nauką
niebezpieczną i że w interesach lepiej jest jej unikać, mimo to obywanie się bez
ksiąg buchalteryjnych i niezdolność do odróżniania kapitału od procentów nie
mogła go zaślepić do tego stopnia, by nie widział, że prowadzenie małego sklepu
przy High Street absolutnie się nie opłaca. Brak wpływającej gotówki,
ograniczenia kredytowe, pusta kasa… najbardziej bohaterskie postanowienia, że
utrzyma na twarzy uśmiech, okazywały się daremne i nie mogły się ostać wobec
tych nieodpartych faktów. Jeszcze można było rano przed obiadem i pod wieczór po
herbacie zająć się czymś i zapomnieć, że na horyzoncie zbierają się czarne
chmury niewypłacalności, lecz prawdziwym utrapieniem były te popołudniowe
godziny, te długie, szare szmaty czasu po ukończeniu posiłków, gdy cała odwaga
obsuwa się gdzieś głęboko w niewidzialną otchłań, gdy życie wydaje się obnażone
do kości, a wszystko to widzi się z beznadziejną jasnością.
Pozwólcie,, że opowiem historię pana Polly od kołyski aż po jego obecne
trudności.
Najpierw dziecina, co cicho kwili
I wymiotuje w ramionach niani…
Był czas, kiedy dwie osoby uważały, że pan Polly jest najrozkoszniejszym i
(najukochańszym stworzeniem na świecie, gdy całowały jego paluszki u nóżek,
mlaszcząc: „mniam, mniam!”, gdy podziwiały cudowną miękkość i delikatność jego
włosów, gdy wołały się nawzajem, by słuchać jego niezwykle wyrazistego
gaworzenia i sprzeczały się o to, czy dźwięk, jaki wydał przed chwilą, brzmiał
„ta ta”, czy też świadomie i umyślnie powiedział „tata”; utrzymywano wtedy w
czystości każdy najdrobniejszy szczegół jego ciałka, zawijano go w miękkie,
ciepłe pieluszki i obsypywano pocałunkami. Tak, trzydzieści cztery lata temu
miał królewskie życie. Litościwa niepamięć odgradzała pana Polly od wszelkich
wspomnień o tych wspaniałych czasach, o jego władczych żądaniach, które
natychmiast zaspokajano, w przeciwieństwie do obecnych warunków jego życia.
Tamte dwie osoby uwielbiały go od czuprynki na głowie do paluszków foremnych
stopek. Karmiono go w sposób nierozsądny, gdyż wówczas nikt nie zadawał sobie
trudu, by wtajemniczać matkę w arkana wychowania — aczkolwiek, rzecz prosta,
niania i posługaczka dawały jej cenne wskazówki — wobec czego w piątym roku
życia doskonały porządek jego wnętrza był już cokolwiek zmącony przez pierwsze
dolegliwości…
Matka jego umarła, gdy miał zaledwie siedem lat. Z okresu gdy zaczynał się
uczyć, pozostały mu tylko niejasne wspomnienia. Pamiętam, że gdzieś widziałem
obraz pod tytułem „Wychowanie”. Zdaje mi się, że tak się właśnie nazywał, ale
przedstawiał wyraźnie „Imperium, uczące swych Synów”; w każdym razie był to
fresk na ścianie jakiegoś publicznego gmachu w Manchester czy w Birmingham, a
może w Glasgow, ale tego nie jestem pewien. Obraz przedstawiał wspaniałą kobietę
o rozumnej, nieustraszonej twarzy, nachyloną nad dziećmi i wskazującą im odległe
horyzonty. Niebo miało perłowy ton letniego brzasku, a cały obraz był cudownie
jasny, jak gdyby prześwietlony młodością i nadzieją pięknych dzieci stojących na
pierwszym planie. Czuło się, że kobieta opowiada im o rozległych widokach, jakie
życie przed nimi otwiera, o cudach morza i gór, które kiedyś zobaczą, o
rozkoszy, jaką będą im dawały nabyte umiejętności, o wysiłkach i dumie z
dokonania wysiłku, o poświęceniu i szlachetnych czynach, na jakie potrafią się
zdobyć. Może nawet szepnęła im coś o ciepłej, triumfującej tajemnicy miłości,
którą poznać zdołają ci, co mają cierpliwość i nieskażone serca… Przypominała im
o wielkim dziedzictwie angielskich dzieci, które kiedyś może będą kierować jedną
piątą częścią całej ludzkości; o tym, że one i wszystkie ich czyny powinny być
zawsze jak najlepsze, gdyż duma państwa ten obowiązek na nie nakłada; o ich
duchowym szlachectwie i rycerskości; o wyrzeczeniach i miłosierdziu, o
zdyscyplinowanej sile, jaka przystoi rycerzom i władcom…
Wychowanie pana Polly nie bardzo ściśle stosowało się do tego obrazu. Przez
jakiś czas chodził do szkoły powszechnej prowadzonej w sposób niezmiernie
oszczędny, by móc jak najtaniej opłacać niewykwalifikowany personel
nauczycielski; robił dodawanie, którego nie rozumiał i którego nikt mu nie
wytłumaczył; musiał czytać katechizm i Biblię z jak największą pilnością, a
zarazem z całkowitym lekceważeniem interpunkcji i sensu; przy nauce kaligrafii i
rysunków musiał niewolniczo kopiować wzory; słuchał wykładów o laku, o
jedwabnikach i stonce ziemniaczanej, o imbirze, żelazie i różnych innych
rzeczach; uczył się wielu przedmiotów, które nie chciały mu się zmieścić w
głowie… Gdy miał dwanaście lat, rodzina dla dokończenia edukacji wepchnęła go do
jakiejś marnej prywatnej szkoły o jeszcze marniejszych aspiracjach, gdzie nie
było już poglądowej nauki o rzeczach, natomiast lekcje buchalterii i języka
francuskiego bezskutecznie prowadzone przez pewnego starszego pana, który nosił
trudne do opisania ubranie, zażywał tabakę, pisał kaligraficznie, niczego
uczniom nie tłumaczył, a używał laski z niezwykłym upodobaniem i wprawą.
Pan Polly poszedł do szkoły powszechnej, gdy miał lat sześć, a opuścił szkołę
prywatną mając lat czternaście i w owym czasie umysł jego był w takim samym
stanie, w jakim znajdowałbyś się i ty, czytelniku, gdyby dokonał na tobie
operacji wyrostka robaczkowego jakiś sumienny, energiczny, ale przepracowany i
źle płatny czeladnik rzeźnicki, którego w kulminacyjnym momencie operacji
zastąpiłby kancelista — mańkut, człowiek wzniosłych zasad, lecz nieumiarkowanych
obyczajów; słowem, jeśli można tak się wyrazić, w mózgu pana Polly panował
nieopisany galimatias. Miła ciekawość i dobre chęci dziecka zostały pomieszane,
pokrzyżowane, posiekane, a operatorzy, że się tak wyrażę, zostawili w nieładzie
wszystkie swoje gąbki i ligatury i pan Polly stracił wrodzone zaufanie do liczb,
nauk, języków i możliwość poznania spraw z nimi związanych. Nie myślał już o
współczesnym świecie jako o cudownej krainie życiowych doświadczeń, lecz jako o
historii, geografii, o powtarzaniu trudnych do wymówienia nazw, jako o tabelach
produktów, o zaludnieniu, wysokościach i długościach, o kolumnach dat… Ach, co
za nieopisana nuda! Według niego religia polegała na recytowaniu mniej lub
więcej niezrozumiałych słów, trudnych do zapamiętania, Bóg zaś był jakąś
nieograniczoną istotą, podobną do nauczyciela, istotą ustanawiającą nieskończone
przepisy, znane i nieznane — i narzucane bezlitośnie. Istota owa szafowała
szczodrze karami i, co było najokropniejsze, posiadała nieograniczoną moc
szpiegowania. (Wobec czego starał się wedle możności nie myśleć o tym
niestrudzonym oku Opatrzności.) Pan Polly był niepewny co do pisowni i
wymawiania wielu słów w swym pięknym i bogatym, lecz skomplikowanym języku, co
było szczególnie godne ubolewania, gdyż słowa zawsze go pociągały, a gdyby los
był dla niego łaskawszy, mógłby je stosować w sposób należyty. Miewał też zawsze
wątpliwości, czy to osiem razy siedem, czy też dziewięć razy osiem jest
sześćdziesiąt trzy, a nie znał metody, która by mu pomogła w rozwiązaniu tej
wątpliwości. Myślał, że całą zaletę rysunku stanowią wyraźne kontury, ale
wyciąganie konturów zawsze bezgranicznie go nudziło.
Jednakże owa niestrawność żołądka i umysłu, mająca odegrać tak wielką rolę w
jego późniejszej karierze, dopiero zaczynała się wtedy ujawniać, Jego wątroba i
soki żołądkowe, jego ignorancja i wyobraźnia walczyły nieustannie przeciw temu,
co groziło jednoczesnym opanowaniem jego duszy i ciała. Miewał radosne okresy
przedsiębiorczości i w trzynastym roku życia odkrył nagle rozkosze czytania.
Zaczął chciwie czytać powieści i książki podróżnicze, byleby zawierały wiele
przygód. Znajdował je przeważnie w miejscowej czytelni; zabrał się także
nieregularnie, lecz gruntownie do studiowania pewnych sugestywnych tygodników,
jakie zwykliśmy nazywać „brukowymi kryminałami”; były to przedziwne, pełne
fantazji wydawnictwa humorystyczne, zastąpione dziś przez comicsy, czyli pisma
rysunkowe dla chłopców. Gdy mając czternaście lat wynurzył się z cienistej
doliny nauki szkolnej, pozostało w nim coś (a nawet pozostało i później, gdy
miał już trzydzieści pięć lat), coś, co wskazywało mu — wprawdzie niewidzialnym
i władczym palcem pięknej kobiety z obrazu, ale jednak wskazywało i mówiło mu,
że na świecie istnieją rzeczy ciekawe, że istnieje szczęście. Głęboko w
jestestwie pana Polly, głęboko w tej jego duchowej ciemni, niby u człowieka
zdzielonego po głowie i uważanego za trupa, lecz jeszcze żywego — snuło się
przekonanie, że oprócz i ponad rzeczami „miłymi i przyjemnymi” istnieje piękno,
istnieje rozkosz; że gdzieś tam — może niełatwo dostępne, lecz możliwe do
doznania — istnieją czyste, proste i radosne stany ducha i ciała.
Wymykał się czasem w bezksiężycowe zimowe noce i patrzył na gwiazdy, a potem
wstydził się powiedzieć ojcu, gdzie był.
Czytał opowieści o myśliwych i podróżnikach i wyobrażał sobie, że niby wicher
pędzi na mustangu przez prerie Zachodniej Ameryki lub przybywa jako uwielbiany
biały człowiek do rojnej wioski w Afryce Środkowej. Strzelał do niedźwiedzi z
rewolweru, trzymając w drugiej ręce papierosa, z ich kłów i pazurów sporządzał
naszyjniki dla pięknej, młodziutkiej córki wodza. Zabijał lwa ostrym końcem
włóczni, przebijając na wskroś serce bestii.
Marzył, jakby to było cudownie być nurkiem i. pogrążać się w ciemne, zielone
tajemnice morza.
Prowadził atak na forty nie do zdobycia i w chwili zwycięstwa umierał na wałach.
Cały naród łzami oblewał jego mogiłę.
Jeden przeciw dziesięciu nacierał na okręty i posyłał je na dno.
Ubóstwiany przez królowe barbarzyńskich krajów nawracał całe narody na wiarę
chrześcijańską.
Brano go na tortury i znosił je spokojnie i pięknie— ale to zdarzyło mu się
tylko raz czy dwa podczas Wielkiego Tygodnia i nie weszło w przyzwyczajenie.
Badał dorzecze Amazonki i odkrył w skale żyłę złota, odsłoniętą przypadkowo, gdy
na nią runęło wielkie drzewo.
Zajęty tymi wyczynami, zapominał o pracy, którą miał właśnie wykonać, i siedział
w niedbałej pozie na ławce, kusząc w ten sposób nauczyciela do użycia laski… Dwa
razy odebrano mu sprzed nosa książkę.
Przywołany do rzeczywistości, pocierał czoło lub wzdychał, zależnie od
okoliczności, i znów starał się pisać tak pięknie, jak pouczał wzór1
kaligraficzny. Nienawidził pisania; atrament plamił mu palce, a jego zapach
kręcił go w nosie. Był przy tym zawsze pełen nie wyrażanych wątpliwości.
Dlaczego litery mają być pochylone od prawej strony ku lewej? Dlaczego litery
mają być cieńsze u góry, a grubsze u dołu? Dlaczego rączkę obsadki należy
trzymać po linii prawego ramienia?
Pod koniec nauki jego zeszyty zwiastowały mu już, co go czeka w przyszłości, i
przekształcały się w handlowe dokumenty. „Szanowny panie — pisał. — Powołując
się na pańskie cenne zamówienie z dnia 26 ubiegłego miesiąca, zawiadamiamy…”
Ucisk duszy i umysłu, jakiego pan Polly doznawał w ówczesnych uczelniach, nagle,
gdy kończył czternaście lat, został przerwany. Ojciec, który od dawna zapomniał,
że drobne członki syna zdawały mu się kiedyś ukształtowane ręką Boga i że
potrafił przez pięć minut w porywie czułości obcałowywać mu paluszki u nóg,
oświadczył pewnego dnia: — Czas już, żeby ten niedołęga zaczął myśleć o swojej
przyszłości.
A po miesiącu, czy też trochę później, pan Polly rozpoczął karierę w handlu, co
go wreszcie doprowadziło do posiadania bankrutującego sklepiku z męską
galanterią i do przełazu, na którym w tej chwili siedzi.
Pan Polly z natury nie interesował się wyrobami dzianymi ani męską galanterią.
Co prawda od czasu do czasu zmuszał się do pozornego zainteresowania się
handlem, ale wtedy właśnie trafiało mu się coś ciekawszego i wysiłek jego szedł
na mamę. Terminował w jednym z tych wielkich, przeznaczonych raczej dla
pospólstwa domów towarowych, które sprzedają wszystko, od fortepianów i mebli do
książek i kapeluszy. Był to bazar „Port Burdock”, położony w Port Burdock,
jednym z trzech miasteczek zgrupowanych dokoła stoczni. Pozostawał tam sześć
lat. Spędził ten czas w zupełnej obojętności dla przedsiębiorstwa, pogrążony w
jakiejś pozbawionej wszelkich wygód błogości, co jeszcze bardziej pogorszyło
jego duchową i cielesną niestrawność. Na ogół wolał dom towarowy niż szkołę;
godziny wydawały mu się tu dłuższe, za to natężenie pracy — o wiele słabsze.
Pomieszczenie miało więcej powietrza, nie trzymano cię tu bez żadnego celu i
laska nie była w użyciu. Człowiek obserwował tu z niecierpliwą ciekawością, jak
mu rosną wąsy, i uczył się rudymentów towarzyskiego obcowania z ludźmi.
Prowadził rozmowy i przekonywał się, że można mówić rzeczy zabawne. Miał także
pieniądze na drobne wydatki, mógł wybierać sobie sam ubrania, a potem otrzymywał
nawet niewielką pensję. Przy tym były tu dziewczęta! I przyjaźń! Przy spojrzeniu
wstecz „Port Burdock” iskrzył się blaskiem wesołych wspomnień.
— Co prawda niewiele pieniędzy zdołałem tam zaoszczędzić — mruknął do siebie pan
Polly.
Pierwsza sypialnia praktykantów była długim, zimnym pokojem o sześciu łóżkach,
sześciu komodach z lustrami; stało tam również kilka drewnianych skrzynek i
blaszanych pudeł; za tym pokojem znajdowała się jeszcze dłuższa i zimniejsza
sypialnia o ośmiu łóżkach, z której przechodziło się do trzeciego pokoju,
wytapetowanego żółtym papierem i zastawionego stołami pokrytymi ceratą — pokój
ten w dzień służył za jadalnię, a po dziewiątej wieczorem za bawialnię i
palarnię. Tutaj pan Polly, który był jedynakiem, doznał pierwszych radości
towarzyskiego obcowania. Z początku dokuczano mu, gdyż nie uważał, by mycie
twarzy należących do codziennych obowiązków, ale potem dwie bójki z kolegami
ustaliły jego reputację jako złośnika, zaś obecność dziewcząt terminujących w
sklepie przyczyniła się do podniesienia poziomu jego schludności do granic
zadowalających. W swoim dziale miał niewiele do czynienia z praktykantkami, ale
rozmawiał z nimi przy okazji, gdy przechodził przez inne działy bazaru, schodził
im grzecznie z drogi, czasem pomagał nieść ciężkie pudła i przy takich okazjach
czuł, że go obserwują. Z wyjątkiem pracy i wspólnych posiłków chłopcy i
dziewczęta niewiele mieli sposobności do spotykania się. Jednak dziewczęta, tak
bliskie, a jednocześnie tak dalekie, wywierały na nim głębokie wrażenie.
Przyglądał im się, gdy przechodziły, i w duchu podziwiał piękno ich włosów,
krągłość szyi, ciepłą miękkość policzków albo delikatność rąk. Czasem zdarzało
mu się zakochać w jednej z nich podczas obiadu; wtedy usiłował wyrazić swą
miłość przez sposób, w jaki podawał jej przy stole chleb lub margarynę. W
sąsiednim dziale towarów łokciowych pracowała pewna praktykantka, blondynka o
jasnej cerze, której co dzień mówił „dzień dobry” i przez pewien czas uważał tę
chwilę za najważniejsze wydarzenie dnia. Gdy mówiła czasem: „Spodziewam się, że
jutro będzie pogoda”, uważał to za wielkie przeżycie. Nie miał sióstr i z natury
był skłonny do uwielbiania rodzaju kobiecego. Ale nie zdradzał się z tym przed
Plattem i Parsonsem.
Przed Plattem i Parsonsem udawał młodzieńca doświadczonego w stosunkach z
kobietami. Byli to dwaj jego koledzy–praktykanci w dziale włókienniczym i
wszyscy trzej bardzo się z sobą zaprzyjaźnili, a to dlatego, że nazwiska ich
wszystkich zaczynały się na literę P. Powiedzieli sobie, że są trójką P., i
wałęsali się wieczorami razem, zachowując się jak rozbrykane szczeniaki. Czasem,
gdy mieli pieniądze, wpadali do restauracji na wódkę. Wtedy stawali się jeszcze
weselsi, spacerowali pod gazowymi latarniami po jezdni i śpiewali. Platt miał
ładny tenor i należał do chóru kościelnego, więc bywał w takich razach
dyrygentem. Parsons miał niezły bas, którym to nucił, to ryczał w sposób godny
podziwu. Udział pana Polly ograniczał się do przedziwnego pomruku, czegoś w
rodzaju monotonnej recytacji, i zdawało mu się, że śpiewa „drugim głosem”.
Śpiewaliby na głosy, gdyby wiedzieli, jak się do tego zabrać, a tymczasem
śpiewali unisono melancholijne kabaretowe piosenki o żołnierzu umierającym z
dala od swoich bliskich.
Zachodzili czasem do spokojnej willowej dzielnicy, gdzie było mniej policjantów
i innych przeszkód, i tam, wykrzyczawszy się do woli, byli z siebie bardzo
zadowoleni. Pobudzali w ten sposób do beznadziejnego współzawodnictwa okoliczne
psy, które długo jeszcze wyły, gdy trzej panowie P. dawno już znikli w mroku
nocy. Pewien zazdrosny brutal, irlandzki terier, usiłował ugryźć Parsonsa, lecz
został odegnany dzięki przeważającej liczbie i solidarności przeciwników.
Trzej panowie P. ogromnie zżyli się z sobą i w żadnym innym towarzystwie nie
czuli się tak dobrze jak we własnym. Rozmawiali na wszelkie możliwe tematy:
rozmawiali w sypialni już po zgaszeniu świateł, dopóki inni koledzy nie
zaczynali rzucać w nich butami. W godzinach popołudniowych, podczas
zmniejszonego ruchu, wymykali się ze swoich działów, żeby poplotkować w pakowni.
W niedziele i święta wybierali się na dalsze spacery i znów rozmawiali.
Platt miał jasną cerę i czarne włosy, lubił szepty i tajemnice; interesowało go
tak zwane „towarzystwo” 1 półświatek. Był au courant tych spraw, czytywał bowiem
stale brukowiec pod tytułem „Nowoczesne Towarzystwo”. Parsons był mocniej
zbudowany, zapowiadał się już na grubasa, miał kędzierzawe włosy, okrągłą,
jowialną twarz i duży, mięsisty nos. Był obdarzony doskonałą pamięcią i szczerze
interesował się literaturą. Umiał całe fragmenty Szekspira i Miltona na pamięć i
deklamował je na każde zawołanie. Czytał wszystko, co mu wpadło pod rękę, a gdy
mu się coś podobało, czytał to głośno. Z początku pan Polly odnosił się do tej
literatury podejrzliwie, ale z czasem porwał go entuzjazm Parsonsa. Kiedyś trzej
panowie P. poszli na przedstawienie „Romeo i Julia” do Teatru Królewskiego w
Port Burdock i słuchali oczarowani, przechyleni przez poręcz galerii. Potem
ułożyli sobie rodzaj hasła: „Czy to nam zagrałeś na nosie?” „Na co odzew
brzmiał: „A, zagrałem!”*
Blask Szekspirowskiej Werony na długie tygodnie opromienił życie panu Polly.
Chodził tak, jak gdyby miał przy boku miecz, a z ramion spływała mu peleryna.
Spacerował po brudnych ulicach Port Burdock z oczyma zwróconymi na okna
pierwszego piętra i patrzył na balkony. Widok drabiny na podwórzu pogrążył go w
romantycznych marzeniach. Kiedyś Parsons odkrył włoskiego pisarza, którego
nazwisko pan Polly wymawiał „Bokasziu”; po tym odkryciu w słownictwie Parsonsa
dawało się często słyszeć niepokojące słowo „amours”, a pan Polly stawał przed
akcesoriami swego dziewiarskiego działu i bawiąc się sznurkiem i kawałkiem
papieru rozmyślał o nie kończących się zabawach pod ciemnymi drzewami
oliwkowymi, tonącymi w słońcu Italii.
W owym czasie wszyscy trzej panowie P. zaczęli nosić wykładane kołnierzyki i
szerokie, jedwabne, artystyczne krawaty, których nie wiązali na środku, lecz
mocno przeciągali na jedną stronę i paradowali tak w sposób wyzywający, a nawet
pyszałkowaty.
Wtedy właśnie olśniło ich wspaniałe odkrycie wielkiego francuskiego pisarza,
którego pan Polly nazywał „Rabuluz”. Trzej panowie P. uważali opis urodzinowej
uczty Gargantui za najwspanialsze arcydzieło świata — a ja sam nie jestem pewny,
czy nie mieli racji. Toteż w deszczowe niedzielne wieczory, gdy im groziło
śpiewanie hymnów, prosili Parsonsa, żeby im głośno czytał.
Wobec kilku kolegów, członków YMCA, którzy dzielili z nimi sypialnię, trzej
panowie P. zachowywali się w sposób sarkastyczny i wyzywający.
— Mamy pełne prawo robić w naszym kącie, co nam się podoba — utrzymywał Platt. —
A wy u siebie róbcie, co chcecie.
— Ale, ten wasz sposób wysławiania się! — sprzeciwiał się Morrison, blady, o
poważnym spojrzeniu praktykant, prowadzący głęboko religijny tryb życia w
najbardziej niesprzyjających warunkach.
— Jak to: wysławiamy się! — huknął Parsons. — Człowieku, ależ to LITERATURA!
— Niedziela nie jest odpowiednim dniem na literaturę.
— Przecież tylko w niedzielę mamy czas, a zresztą… I wybuchał zacięty spór na
temat religii.
Pan Polly lojalnie podtrzymywał pozostałych dwóch panów P., lecz serce mu się
krajało. W oczach Morrisona płonął żar przeświadczenia o słuszności bronionej
sprawy; argumentował spokojnie i przekonywająco. Było widoczne, że potrafi
pędzić lepszy tryb życia niż oni, był powściągliwy w słowie i postępowaniu,
pilny, pracowity i wyszukanie uprzejmy. Gdy jego młodszy kolega miał odparzone
stopy i tęsknił za domem, Morrison mył mu nogi i dodawał otuchy; mogąc wyjść
wcześniej z pracy, pozostawał dłużej, żeby pomóc kolegom, co było czynem wprost
nadludzkim. Tylko ten, kto sam pracował przez długie dnie i wlokące się godziny,
mając tylko nikły promyk nadziei na chwilę odpoczynku i wolności między mozołem
i snem, zrozumie, jak bardzo było to nadludzkie. Polly w głębi serca bał się
zostać sam na sam z tym człowiekiem i ulec potędze jego ducha. Miał się więc na
baczności.
Platt, który również walczył ze sobą, nie mogąc w myśli pogodzić niektórych
sprzeczności, powiedział o nim: — To bezwstydny hipokryta.
— On nie jest hipokrytą — powiedział Parsons. — Człowieku, on nie jest wcale
hipokrytą. Brak mu tylko błogosławionej joy de vive. W tym właśnie cała rzecz!
Chodźmy lepiej do Harbour Arms, żeby popatrzeć na zalanych w pestkę, starych
kapitanów.
— Nie mam forsy, człowieku — powiedział pan Polly uderzając się po kieszeni.
— Nie zawracaj głowy — odparł Parsons — znajdziesz jeszcze dwa pensy na jedną
gorzką.
— Poczekajcie, niech zapalę fajkę — zawołał Platt, który od niedawna zaczął z
wielkim upodobaniem palić. — Zaraz idę z wami.
(Pauza i zmaganie się z fajką.)
— Człowieku, nie trzymaj jej na dół — powiedział Parsons obserwując Platta ze
ściągniętymi brwiami. — Nie trzymaj fajki obróconej do dołu. Przecież musi mieć
dopływ powietrza. Czy nie widziałeś gdzie mojej laski? No, śpiesz się,
człowieku.
I, wsparty na lasce, z niecierpliwym współczuciem patrzał na usiłującego zapalić
fajkę Platta.
Jakże rozkoszne były te dni koleżeństwa dla początkującego bankruta, siedzącego
w tej chwili na przełazie i pogrążonego we wspomnieniach przeszłości.
Wlokące się nieskończenie godziny pracy w bazarze od dawna zbladły w jego
pamięci, z wyjątkiem paru poważniejszych awantur i kilku wesołych przygód, ale
rzadkie niedziele i święta jaśniały niby brylanty pośród zwykłych kamieni.
Błyszczały słodką wspaniałością wieczornego nieba, odbitego w spokojnej wodzie,
zaś poprzez te wszystkie niedziele widział Parsonsa, jak ryczał swoje tyrady o
życiu, jak przy tym gestykulował, entuzjazmował się i budził entuzjazm w
słuchaczach, jak miewał całe wykłady o książkach i opowiadał o tajemnicy tej
swojej joy de vive.
Szczególnie wspaniałe wycieczki odbywali w Zielone Świątki, w tak zwane „bankowe
święto”. Trzej panowie P. wyruszali wczesnym rankiem w niedzielę, zajmowali
pokój w jakiejś skromnej oberży, tam rozmawiali, rozmawiali, aż ich sen zmorzył;
wracali wieczorem w poniedziałek śpiewając po ciemku lub kłócąc się na temat
gwiazd. Stawali czasem na wzgórku w jakimś miłym wiejskim zakątku i patrzyli na
rozciągający się u ichTlstóp Port Burdock, na splątaną sieć ulicznych latarni i
światła tramwajów migoczące jak klejnoty na tle czarnego ogromu portowych wód.
— A teraz nakładaj znów obrożę, człowieku — mówił Parsons. Człowiek w liczbie
mnogiej brzmi niefortunnie, więc używał zawsze tego słowa w liczbie pojedynczej.
— Nie wspominaj o tym! — odpowiadał Platt.
Kiedyś w lecie wynajęli łódź na cały dzień. Przesuwali się wzdłuż przycumowanych
do brzegu pancerników i starych, poczerniałych kadłubów okrętowych, obok
najróżniejszych statków portowych, białego transportowca, obok stoczni i
ciekawych widoków na warsztaty okrętowe, aż do płytkich kanałów i skalistej,
porosłej splątanym zielskiem górnej przystani. Tego dnia właśnie Parsons i pan
Polly prowadzili wielką dysputę i sprzeczali się o to, na jaką odległość można
strzelać z działa dużego kalibru,
Pagórkowata okolica za Port Burdock jest taka właśnie, jakim powinien być
staroświecki, rzadko uczęszczany zakątek wiejski w Anglii. W owym czasie rowery
były jeszcze mało znane i kosztowne, zaś era samochodów miała dopiero nadejść i
zamącić wiejską ciszę. Trzej panowie P. szli wybranymi na chybił trafił
ścieżkami poprzez pola i zapuszczali się w nieznane kręte dróżki między
żywopłotami wiciokrzewu i dzikich róż. Czasem ośmielali się wędrować jakąś
zieloną ścieżyną poprzez zarośla podszyte gęsto pierwiosnkami lub brodzić po pas
wśród paproci w bukowych lasach. Jakieś dwadzieścia mil za Port Burdock
zaczynała się okolica farm i plantacji chmielu, a jeszcze dalej, tam, dokąd
tylko w święta jeździło się za ulgowymi biletami, ciągnęły się jałowe wzgórza
pocięte gładkimi drogami, pełnymi czerwonawego piasku, porosłe sosnami, wrzosem
i paprocią. Trzej panowie P. nie mogli sobie pozwolić na kupno rowerów i
uważali, że jeśli kupią mocne buty, to i tak wydatek ten będzie stanowił
największą pozycję w ich skromnym budżecie. Toteż machnęli ręką na elegancję i
zafundowali sobie gotowe robocze buty podkute gwoździami. Krok ten wywołał w
sypialni wiele dyskusji i sprzeciwów i trzej panowie P. zostali potępieni za
uchybianie godności narodowej. Nie ma to na świecie jak wieś angielska dla tych,
którzy tę wieś znają i nauczyli się ją kochać. Gdzież indziej znajdziesz takie
delikatne a jednocześnie wyraziste zarysy wzgórz i dolin, taką ujętą w karby
porządku gmatwaninę konturów, takie jelenie parki i niziny, zamki i okazałe
domy, małe wioski i stare kościółki, farmy i stogi, i wielkie stodoły, odwieczne
drzewa, jeziora i sadzawki, połyskujące wstęgi rzek, obsypane kwieciem
żywopłoty, sady i kępy lasów, taką zieleń i tak przytulne oberże. Okolice
wiejskie w innych krajach mają swoje przyjemne strony, nigdzie jednak nie
znajdziesz podobnego urozmaicenia, zmieniającego się regularnie przez cały rok.
Pikardia jest białoróżowa i rozkoszna w okresie kwitnienia drzew, Burgundia ma
swój blask słoneczny, rozległe wzgórza i plątaninę winnic o powtarzającym się
stale kolorycie; Italia — przydrożne kapliczki, kasztanowe i oliwne sady; w
Ardenach masz wielkie lasy i wąwozy; Turenia, Nadrenia, Kampania z dalekim
widokiem na Apeniny, południowe Niemcy ze swoją czystością, dobrobytem i
górzystą okolicą pozostawiają trwałe wspomnienie swych uroków. Są jeszcze
wzgórza i pola Wirginii, przypominającej Anglię, tylko większą i bardziej
zaniedbaną, jest strojny pejzaż Nowej Anglii, trochę chłodny, ale subtelny jak
mentalność jej mieszkańców, są skaliste drogi, wzgórza i lasy stanu
nowojorskiego… Nigdzie jednak charakter i sceneria okolicy nie zmieniają się tak
w zasięgu trzymilowego spaceru, żadna nie ma tak pełnego słodyczy światła ani
takich: zmiennych chmur na niebie, żadna nie orzeźwia nas tak łagodnym, a silnym
tchnieniem wiatru wiejącego od morza, jak nasza matka — Anglia.
Dobrze czuli się trzej panowie P., gdy wędrowali po takim kraju i na pewien czas
mogli zapomnieć, że nie mają w nim żadnego oparcia i że najlepsze swoje lata
muszą spędzać na ciężkiej pracy za kontuarem, w dziurze podobnej do Port
Burdock. Zapominali wtedy o stałych i przygodnych klientach, o wszystkim, i byli
po prostu szczęśliwymi wędrowcami po świecie, gdzie wieje łagodny wietrzyk,
gdzie śpiewają ptaki, a drzewa dają cień.
Przybycie do oberży było zawsze ważnym momentem. W ich przekonaniu nikt nie brał
ich za subiektów sklepowych; w oberży mogli spotkać piękną kelnerkę lub miłą
starszą właścicielkę, czy jakiegoś — jak mówił Parsons — „typa z charakterem”
pijącego przy ladzie.
Najpierw odbywały się ważkie narady nad wyborem potraw, co kończyło się
przeważnie na zimnym rostbefie i piklach albo na smażonej szynce z jajami i na
limoniadzie mieszanej z piwem lub dwóch kuflach piwa i dwóch butelkach piwa
jałowcowego, pieniącego się w olbrzymim brzuchatym dzbanku.
Co za wspaniała chwila — stanąć z pańską miną w drzwiach oberży i patrzeć na
świat: przed nimi kołyszący się szyld oberży, gęsi na zielonej łączce, sadzawka
dla kaczek, czekający na pasażerów omnibus, wieża kościelna, śpiący kot,
niebieskie niebo; z kuchni donosi się syczenie smażonego mięsa! Smakowity zapach
wędzonego boczku! Tupot stóp kelnerki przynoszącej jedzenie; brzęk naczyń i stół
już nakryty! Czysty obrus! „Gotowe, proszę pana!” albo: „Proszę panów do stołu!”
O ileż to milsze niż: „Polly, ruszaj się!” „Uważaj, Polly”.
Człowiek wchodzi. Siada. Zabiera się do jedzenia.
— Czy chcesz chleba, człowieku?
— Dobra! Człowieku, nie zabieraj całej skórki! Kiedyś, gdy jedli, zatrzymała się
przy nich zwykła sobie, prosta dziewczyna w różowej wzorzystej sukience i
zaczęła z nimi rozmawiać. Naśladując galanterię Parsonsa wszyscy trzej udawali,
że są w niej namiętnie zakochani, więc zalecali się do niej i pytali, który z
nich najwięcej się jej podoba; było widoczne, że któryś z nich naprawdę wpadł
jej w oko, ale nie chciała im zdradzić, który. Trwało to tak długo, aż głos
matki odwołał ją. Później, gdy już opuszczali oberżę, dziewczyna zaprowadziła
ich w kąt ogrodu, nieśmiało podała im trzy żółtozielone jabłka i prosiła, żeby
ją jeszcze którego dnia odwiedzili; potem uciekła i po chwili znów się ukazała;
patrzyła za nimi z daleka i powiewała białą chusteczką, dopóki nie znikli za
rogiem. Przez resztę dnia sprzeczali się, który z nich najwięcej jej się
podobał, i w najbliższą niedzielę znów się tam wybrali.
Nie zobaczyli jej jednak, a groźna mina matki nie zachęcała do pytań.
Choćby Parsons, Platt i pan Polly dożyli stu lat, żaden z nich nie zapomniałby
tej dziewczyny, gdy tak stała zaróżowiona, lekko uśmiechnięta, a jednak poważna,
i odchylała gałęzie żywopłotu, trzymając w ręce jabłko…
Któregoś dnia szli tak, trzymając się możliwie blisko brzegu morza, i
zawędrowali wreszcie do Foxbourne, wysuniętego najdalej na wschód przedmieścia
Brayling i Hampstead–on–the–Sea.
Tego popołudnia Foxbourne wydało się panu Polly szczególnie miłym zakątkiem.
Miało schludną, piaszczystą plażę, nie taką jak Port Burdock, gdzie zatoka pełna
była błota, kamieni i odpadków węgla. Stało tam w rzędzie sześć kąpielowych
kabin, a na promenadzie znajdowała się kryta hala, w której trzej panowie P.
zasiedli po dobrym, choć kosztownym śniadanku, składającym się między innymi z
selerów. Na wielu willach z werandami widniały tabliczki z napisem „do
wynajęcia”; trzej panowie P. ucztowali w hotelu z wymalowanym na biało
krużgankiem, strojnym wesoło w pelargonie. Ulica Główna ze starym kościółkiem w
głębi tonęła w przyjemnej popołudniowej ciszy.
— Doskonałe miejsce na interes — powiedział Platt ledwie widoczny spoza swojej
wielkiej fajki.
Słowa te utkwiły w pamięci pana Polly.
Pan Polly nie był równie pociągającym młodzieńcem jak Parsons. Nie miał
dźwięcznego głosu i w tym okresie chodził z rękami w kieszeniach i miał minę
lekko zamyśloną.
Wyspecjalizował się w slangu lub posługiwał się przestarzałą, zapomnianą
angielszczyzną i do tego samego pobudzał Parsonsa. Dziwnie pociągały pana Polly
sugestywne słowa i nowe, niezwykłe wyrażenia. Nauka w szkole dała mu słabe albo
żadne pojęcie o tajemniczej sztuce angielskiej wymowy i pod tym względem
odebrała mu wszelkie zaufanie do siebie samego. Jego nauczycielowi brak było
znajomości naukowych zasad lub stosował je niekonsekwentnie. Nowe słowa
czarowały pana Polly i napełniały go przerażeniem. Nie przyswoił ich sobie
należycie, a nie mogąc ich uniknąć, pławił się w nich. Kierował się zasadą, by
nie dać się zdezorientować przez ortografię, która co prawda nie była tu
nieomylnym wskaźnikiem. Toteż unikał ogólnie używanych zdań i wyrazy wymawiał
błędnie, ale w ten sposób, by nie posądzano go o ignorancję, ale raczej o
fantazjowanie.
— Parsons wsadził nos w taśmowca, w gęstego od soczystych słów taśmowca —
powiedział kiedyś.
— Co takiego? — nie zrozumiał Platt.
— To taki elokwintny rapsodus.
— Gdzie? — zapytał Platt.
— Tu, w naszej budzie, człowieku. Czyta Carlyle’a między kocami i serwetami!
Czyta głośno! Aż się cały zapienił! Miele i miele! Warto to zobaczyć. Zedrze
sobie kiedyś skórę z języka.
Udawał, że w jednej ręce trzyma książkę, a drugą z zapałem gestykulował
parodiując rozentuzjazmowanego Parsonsa: „Toteż mimo wszystko każdy bohater musi
czasem powracać do Rzeczywistości, a to gwoli stania twardo ponad przejawami
życia, a zaś nigdy pod
Śmiałbym się, żeby go tak zastał nasz stary — rzekł Platt. — Parsons nawet by
nie usłyszał, jak zupełnie upił się tym czytaniem — roześmiał się’ pan Polly. —
Mnie się to nigdy nie zdarzyło. Gorzej jeszcze, niż wtedy „Rabeluzem”.
ROZDZIAŁ II
DYMISJA PARSONSA
Niespodziewanie i nagle Parsons został zwolniony z pracy.
Zwolniono go w tak dziwnych i gwałtownych okolicznościach, że wywarło to na panu
Polly głębokie wrażenie. Po latach jeszcze nie rozumiał tej sprawy i nie
wiedział, po czyjej stronie była słuszność.
Okres praktyki Parsonsa minął; został subiektem i dekorował wystawowe okna w
dziale włókienniczym. Według własnej opinii dekorował je wspaniale. Mówił
czasem: „Człowieku, moje stanowisko tutaj jest murowane, ponieważ umiem
dekorować wystawę”.
Gdy miewał w pracy jakiś zatarg, zwykł był twierdzić, że „Mały Puszek” — tak
praktykanci w Bazarze nazywali pana Garvace’a, wspólnika i dyrektora
administracyjnego — dwa razy się namyśli, zanim rozstanie się z jedynym
człowiekiem w firmie, który z okna wystawowego, pełnego materiałów, potrafi
zrobić coś, co ma swoją wymowę.
Podobnie jak wielu kolegów–artystów padł ofiarą swych teorii.
— Sztuka dekorowania okien wystawowych jest jeszcze w niemowlęctwie — mówił —
tak, tak, tkwi jeszcze w powijakach. Symetria i sztywność jak na egipskim
rysunku! Nie ma w tym za grosz radości. Wszystko — konwencjonalne. Okno
wystawowe powinno zwracać uwagą przechodnia, przyciągać go, gdy je mija. To
jasne jak słońce! Przyciągać!
Tu głos jego zmienił się w ryk. — A czy przyciąga?
Po krótkiej pauzie dziki pomruk: — Nnnie!!
— On ma zupełnego kręćka — wzdychał pan Polly. — Mów dalej, człowieku. Chcemy
jeszcze posłuchać!
— Spójrzcie na wystawę z garderobą, dekorowaną przez starego Morrisona. Jest
czyściutka, gustowna, poprawna, ale zapewniam was, że nudna! — Raz jeszcze
krzyknął głośniej: — Nudna!
— Nudna! — powtórzył jak echo pan Polly.
— Po prostu poukładał rzędem sztuki materiału, wyglądające jak rząd pierzynek,
tylko niektóre porozwijał jak należy.
— Porządek i nuda jak w kościele — powiedział pan Polly.
— Wystawowe okno powinno nas podniecać — mówił dalej Parsons — powinno wołać do
przechodnia: „Stój i patrz!”
Zamilkli na chwilę, a Platt obserwował go spoza pykającej fajki.
— Rokokokjo — zrobił uwagę pan Polly.
— Potrzebna nam jest nowa szkoła dekorowania wystaw sklepowych — powiedział
Parsons nie zwracając uwagi na ten komentarz. — Nowa Szkoła! Szkoła Port
Burdock! Pojutrze zmienię wystawę od strony ulicy Fitzallan. Tym razem będzie to
prawdziwa zmiana. Albo przed oknem będą stały tłumy, albo wylecę stąd.
Jeśli chodzi o ścisłość, obie przepowiednie sprawdziły się.
Parsons mówił dalej tonem wyrzutu skierowanego do samego siebie: — Człowieku,
byłem dotychczas zbyt skromny. Kryłem to w sobie. Nie doceniałem własnych
możliwości. Tłumiłem w sobie wrzące rojne pomysły… Teraz już się to skończyło.
— Skończyło się — przełknął ślinę pan Polly.
— Tak jest, człowieku, skończyło się na dobre!
Platt podszedł do pana Polly, który był zajęty sortowaniem pudeł z
kołnierzykami:
— Parsons urządza swoją „podniecającą” wystawę.
— Jaką wystawę?
— Tę, o której mówił. Polly przypomniał sobie.
Sortował dalej pudła z kołnierzykami nie odwracając oczu od starszego subiekta,
Mansfielda. Mansfielda odwołano właśnie do buchalterki i Polly jednym susem
wymknął się na ulicę, szybko przebiegł obok wystawy z towarami włókienniczymi i
wpadł z powrotem, do sklepu przez dział jedwabi. Nie mógł przystanąć na dłużej,
ale wystarczyło jedno spojrzenie na plecy nieświadomego tej inspekcji Parsonsa,
by odgadnąć jego bezgraniczne zadowolenie z samego siebie. Parsons zdjął z
siebie żakiet i pracował z zapałem. Miał zwyczaj mocno dociągać paski kamizelki,
co uwypuklało zapowiadającą się korpulentność jego młodzieńczych kształtów.
Sapał z podniecenia, przeczesywał palcami czuprynę i znów pracował szybko, z
gorliwością człowieka natchnionego. Dokoła jego stóp i kolan leżały szkarłatne
koce, które nie były zwinięte ani rozwinięte, lecz — jeśli można tak określić —
po prostu kłębiły się.
A nad tym rozciągnięty w poprzek okna olbrzymi, nawinięty na wałek ręcznik z
tabliczką, a na tabliczce wielkimi, czarnymi literami zuchwały napis:
„PATRZCIE!”
Zaledwie Polly wpadł do działu z jedwabiami i spotkał Platta, już się
zorientował, że inspekcja jego trwała za krótko.
— Czy obejrzałeś półki w głębi? — zapytał go Platt. Nie, pan Polly nie zdążył
tego zrobić. Odpowiedział tylko:
— To będzie coś zupełnie niezwykłego! — i nurknął krętym podziemnym przejściem
do swego działu z galanterią męską.
Za chwilę otworzyły się drzwi od ulicy i wszedł Platt z miną człowieka
całkowicie pochłoniętego pracą. Minę tę przybrał, by usprawiedliwić się, że musi
przejść właśnie tędy, i skierował się ku schodom prowadzącym nas w dół do
magazynu. Po drodze wzniósł do góry oczy, szepnął do pana Polly: — Rany Boskie!
— i znikł.
Nieodparta ciekawość ogarnęła pana Polly. Czy ma się znów odważyć na przejście
przez dział włókienniczy i zaryzykować jeszcze jeden wypad na ulicę?
Dał nurka w kierunku drzwi wyjściowych.
— Dokąd? — zapytał go Mansfield.
— Tam… mały piesek… — mruknął pan Polly tonem wyjaśnienia, nie dbając o to, jak
tamten to zrozumie.
Parsons wart był tej powtórnej fatygi. Parsons był bogaty w pomysły! Tym razem
Polly przystanął, żeby się dokładnie przyjrzeć.
Parsons ułożył olbrzymi, asymetryczny stos puszystych białych i czerwonyc