4817
Szczegóły |
Tytuł |
4817 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4817 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4817 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4817 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria D�browska
Marcin Kozera
Nieznajomy ch�opiec
Dzia�o si� to przed pierwsz� wojn� �wiatow�. Nikt z was nie pami�ta tych czas�w,
lecz ja pami�tam dobrze r�ne rzeczy, kt�re si� wtedy dzia�y. Jednej z nich
pos�uchajcie.
Daleko st�d z pienistego oceanu wynurza si�, jak wiecie, wyspa, na kt�rej dumnie
powiewa sztandar Anglii. Londyn jest olbrzymi� stolic� tego kraju.
Ot� w Londynie, na uboczu, w ha�a�liwej dzielnicy biedak�w jest plac, kt�ry si�
nazywa Charles Square[]. Miejsce to nie jest weso�e, bo domy, kt�re tam stoj�
naoko�o, s� prawie czarne. A gdy wiatr porozpo�ciera nad placem dymy fabryk,
niebo nad nim staje si� tak�e czarne. Ale na �rodku placu ros�y w owym czasie
drzewa, ros�y na trawie, kt�ra zieleni�a si� prze�licznie i jaskrawo a� do
Bo�ego Narodzenia - co niech�e was nie dziwi, gdy� w Anglii zima jest bardzo
�agodna.
Przypuszczam, �e drzewa te rosn� na Charles Square do dzi� dnia, cho� tyle
rzeczy na �wiecie si� zmieni�o i cho� nie mog� sobie przypomnie�, jakie to by�y
drzewa: Pami�tam za to, �e w pobli�u tego placu mieszka�o wtedy du�o Polak�w.
Byli to przewa�nie robotnicy, kt�rzy pracowali w londy�skich fabrykach od wielu
lat, a ich dzieci chodzi�y do angielskiej szko�y i powoli zapomina�y m�wi� po
polsku. Wi�c �eby nie zapomnia�y, rodzice kazali im biega� wieczorami na Charles
Square, do Towarzystwa Polskiego, kt�re tam dzier�awi�o ma�y, naro�ny dom. W
domu tym, w pokoju obok du�ej sali, dzieci uczy�y si� po polsku, bawi�y si�;
�piewa�y.
Dom Towarzystwa Polskiego nie by� pomalowany na czarno, tylko na czekoladowo.
Nad jego wej�ciowymi drzwiami by� daszek, jakby ganeczek, a na daszku wielki,
drewniany ko� czerwonego koloru.
Nie by�o to mo�e �adne, ale nale�y przyzna�, �e czerwony ko� mia� w sobie
niema�o �ycia. Rwa� co si� zowie z kopyta - w nadaremnej, a jednak
niewyczerpanej nadziei, �e w ko�cu uniesie czekoladowy dom i wywiezie go w jak�
weselsz� stron� �wiata.
Dzieciom jednak�e by�o weso�o tu w�a�nie, na tym placu. Lubi�y przybiega� tu
wcze�nie, zanim jeszcze drzwi Domu Polskiego zosta�y otwarte. Wtedy bawi�y si�
doko�a ogrodzonego sztachetkami zielonego skweru.
Pewnego dnia pragn�c nakarmi� konia na daszku dzieci rzuca�y w niego li��mi,
kt�re spad�y na bruk z drzew zielonego skweru. Czerwony ko� galopowa� bez
ustanku, nie zwa�aj�c na te zabiegi i na gor�ce b�agania dzieci. Wtem jeden li��
zaczepi� mu si� jako� u pyska.
- �re! - wykrzykn�y dzieci; stan�y i zamilk�y.
Li�� powiewa� przez chwil� ko�o rozd�tych nozdrzy konia i opad�.
Dzieci zn�w zakrzycza�y.
- Jedz! - wo�a� Wicek. - No, �ap; o, ty czerwona niezdaro!
Lecz ko� jednak nie chcia� je�� i zabawa stawa�a si� nudna - zacz�a nawet
przeszkadza�.
- Nie �paj, bo mi w oczy leci! - krzycza�a Zosia.- Tu si� ziemia sypie z tymi
li��mi. Wicek, przesta�, bo jak ci� b�cn�! - wo�a� Felek i tupa�.
Nacia si� oburzy�a.
- O, jak to m�wi! - rzek�a.
- Albo przestaniesz, albo ci dam!
- To si� usu�, ty, Felek, belek, serdelek!
- Co si� k��cicie? Ja tam id� patrze� na traw� - oznajmi�a im Krysia.
W takim razie wszyscy b�d� patrze� na traw�. Poskoczyli do skweru i patrzyli
przez sztachetki. Lecz patrze� to jest nic - W�adek powiedzia�, �e dostanie do
trawy r�k� przez p�ot, jak si� mocniej przechyli.
- Co ty robisz, W�adziura!
- Ja ci� potrzymam za nog�. Jazda!
- Poszed�! Z utrzymaniem to �adna sztuka. Bo jak kopn�!
- Well, jak nie, to nie. Ale nie dostaniesz.
- Dostan� - o!
- Wpadniesz, i tyle. O, jaki nieus�uchany.
W�adek wykrzykn��: - Nie wpadn�! - i w tej�e chwili wpad� fikn�wszy koz�a.
Zobaczywszy go le��cego na miejscu, gdzie nie wolno by�o nawet chodzi�, dzieci
uciek�y. Gdy rozbieg�y si�, z �awki przed Domem Polskim zerwa� si�. jaki�
ch�opiec. Siedzia� on tam ju� dosy� d�ugo, nie sam nawet, lecz z kim� doros�ym i
ju� niem�odym. Patrzy� na dzieci i gwizda�. Teraz jednak�e podbieg� i wyci�gn��
obydwie r�ce do W�adka. By�y to mocne r�ce i wspar�szy si� na nich W�adek w
dw�ch skokach wydosta� si� ze skweru.
Widz�c to dzieci powr�ci�y niezw�ocznie i chcia�y pokaza�, �e nieznajomy
ch�opiec zbyt powa�nie wzi�� wszystko. To by�a po prostu zabawa. Wszyscy
potrafi� poda� r�ce dziecku, kt�re wpad�o na skwer. A�eby tego dowie��, Stefan i
Leon zwyci�aj�c strach wpadli tam kolejno, a dzieci pomaga�y im si� wydosta�.
Przy tym udawa�y, �e nie widz� obcego ch�opca, ale ukradkiem spogl�da�y na
niego. Biegaj�c potr�ca�y go lekko, �eby si� martwi�, �e nic sobie z niego nie
robi�.
Ale on si� nie martwi�. Przeciwnie, u�miecha� si� jak �obuz, a co najgorsze,
gwizda�. Gwi�d��c odszed�, gwi�d��c siad� obok starszego pana i gwi�d��c patrzy�
na dzieci.
Gdy to trwa�o przez jaki� czas, dzieci przesta�y si� bawi�, stan�y wszystkie
przed �awk� i ze skupieniem, w milczeniu przypatrywa�y si� nieznajomemu. Nie
wiedzia�y, czy starszy pan nale�a� do ch�opca, czy by� tu sobie sam. Siedzia� z
r�kami za�o�onymi na piersiach i niekiedy ko�ysa� si� naprz�d i w ty� jak
ludzie, kt�rzy czekaj� u doktora i s� zatopieni w niespokojnych my�lach o tym,
co si� b�dzie dzia�o za chwil�. Zdawa� si� nie s�ysze� gwizdania, kt�re mu si�
rozlega�o nad uchem. Nagle gwi�d��cy ch�opiec powsta� i pobieg� na drugi r�g
placu, gdzie gazeciarz chodzi� tam i na powr�t przed swym kramikiem, wykrzykuj�c
ponurym g�osem nowiny wieczorne.
Dzieci pop�dzi�y tam r�wnie�, zn�w stan�y i milcz�c bada�y, co to wszystko ma
znaczy�: To nie znaczy�o nic. Nieznajomy ch�opiec rozmawia� po prostu z
gazeciarzem. Przez ten czas zrobi�o si� prawie ciemno.
Na drugim rogu placu handlarz wody sodowej i pieczonych kasztan�w zapali� swoj�
latark�. Na trzecim rogu zebra� si� oddzia� Armii Zbawienia i zacz�� nuci�
pie��:
Naprz�d, �o�nierze Chrystusa,
idziemy jakby na wojn�
podczas gdy na czwartym rogu placu zab�ys�y �wiat�a w Domu Polskim i dzieci
rozpocz�y lekcj�.
Starsze pisa�y dyktando, a pani chodz�c powtarza�a:
- Jesieni� li�cie ��kn� i opadaj�. Jesieni�... Jesieni�... Li�cie... Li�cie
��kn�...
Wtedy drzwi si� nagle otworzy�y.
Wszed� starszy pan z �awki przed domem, a z nim gwi�d��cy ch�opiec, kt�ry ju�
teraz nie gwizda� i wydawa� si� nareszcie zak�opotany.
Na ten widok dzieci zacz�y si� tr�ca� i spogl�da� na przyby�ych, wodz�c pi�rami
na o�lep, tak �e stalki zgrzytn�y i wielkie kleksy pousiada�y na dyktandzie.
- To on mnie wyci�gn�� ze skweru, to ten! - wykrzykn�� W�adek, a Krysia my�la�a
z pociech�, �e kleks jej usiad� na s�owie "��knie" tak, �e teraz ostatecznie
nie wiadomo, czy jest przez �, czy przez u...
Starszy pan rzek�, wyci�gaj�c r�k� w stron� pani:
- Nazywam si� Kozera, prosz� pani; Stolarz Mateusz Kozera, prosz� pani.
- Tak - u�miechn�a si� pani. - Czym panu mog� s�u�y�?
- S�u�y�? Wcale nie - rzek� pan Kozera patrz�c b��dnie i nagle przerwa� sobie i
uk�oni� si� w stron� dzieci.
Dzieci parskn�y �miechem, a potem w mgnieniu oka ucich�y i wsta�y, poczuwszy na
sobie zrozpaczone spojrzenie pani.
Pan Kozera zobaczywszy to za�mia� si� te� kr�ciutko i od razu przesta�. Obtar�
sobie w�sy, jakby tylko co jad�, i chrz�kn��.
- Czego sobie szanowny pan �yczy? - zapyta�a pani ponownie, nachylaj�c si�
grzecznie.
- Odpowiem pani, �e chcia�bym, �eby m�j syn, Marcin, prosz� pani, przychodzi�
si� tu uczy� - wyg�osi� pan Kozera i na koniec wyda�o si�, �e odpocz��.
- To ten sam ch�opiec! Ja pani opowiem! Ten sam! My�my s�yszeli, jak gwizda� -
nawo�ywa� W�adek.
- Uspok�j si�, W�adziu. Wstyd mi robisz przy ludziach. - Tu pani zwr�ci�a si�
zn�w do obcych:
- Ma si� rozumie�, bardzo dobrze prosz� pana, niech ten Marcin chodzi do szko�y.
Ile masz lat, dziecko? - spyta�a si� pani, jak zwykle pytaj� si� panie w takich
wypadkach: - Co ju� umiesz?
- I don�t understand[] - odpar� ch�opiec po angielsku.
Gdy m�ody Kozera to powiedzia�, zrobi�o si� zamieszanie.
- On nie umie po polsku! - krzycza� z rozpacz� starszy pan. - Czy jeszcze pani
tego nie m�wi�em? On przecie� nie umie wcale po polsku!
- Tak, widz� - rzek�a pani mocno zmieszana. - C� to b�dzie?
Stolarz Kozera usiad� na �awce mi�dzy dzie�mi, po�o�y� na szkolnym stole
kapelusz, lask� i fajk�.
- Ot� to! Ot� to! Co to b�dzie? - przytakiwa� i przygn�biaj�ce milczenie
zaleg�o klas�.
M�odszy Kozera nic nie rozumia�, ale patrzy�, jak wszyscy stroili r�ne miny, i
nagle wybuchn�� �miechem. Zadar�szy g�ow� do g�ry zatacza� si� po prostu ze
�miechu. �ciska� usta r�kami, lecz �miech wytryska� spomi�dzy palc�w, czarna
czupryna je�y�a si� nad czo�em, a oczy znik�y z uciechy. By�o to zara�liwe i
ca�y pok�j �mia� si� wnet jak szalony. Pani odwr�ci�a si� do okna i wpatrzy�a
si� z nat�eniem w kopyta galopuj�cego konia, usi�uj�c pohamowa� nieodpart�
ochot� do wzi�cia udzia�u w tej weso�o�ci. Tylko pan Kozera si� nie �mia�.
Zdumiony i rozgniewany zbiera� sw� lask�, kapelusz i fajk�, ale zebrawszy, nagle
rozsypa� wszystkie te rzeczy, podskoczy� do syna i chwyci� go za ko�nierz.
- Wstyd! - krzycza� do niego po angielsku. - Co za g�upiec z ciebie! Przesta�!
Przesta�! - i trz�s� go ze wszystkich si�.
Przestali wszyscy. �miech przeobrazi� si� w gwa�towny zgie�k.
W�adek sta� ju� na stole i dar� si� tupi�c:
- Niech mu pani nie da nic zrobi�! On mnie wyci�gn��. Nie m�wi�em? M�wi�em, �e
mnie wyci�gn��!
- Prosz� pana, niech pan pu�ci ch�opca! - krzykn�a pani. - Dzieci, spokojnie! -
i ruszy�a ku dzieciom. Id�c potr�ci�a lask� pana Kozery, a laska warcz�c
pomkn�a wzd�u� pokoju.
Co do kapelusza, to Jurek pochwyci� go i wsadzi� na g�ow�, a co do fajki, to te�
zgrabnie znalaz�a si� w jego z�bach. Udawa�, �e j� pali. Trzeba by�o i jego
przyprowadzi� do porz�dku.
- Jurek, c� to za maskarada. Prosz� mi zdj�� kapelusz!
W�adek zerwa� z g�owy Jurka nieszcz�liwy kapelusz krzycz�c:
- Ja mu podr� kapelusz, temu panu! Ja mu podr� kapelusz!
- W�adek! Ze sto�u mi natychmiast!
Pani nie wykrzykn�a ju� tych s��w. Powiedzia�a je cicho i z tak� groz�, �e
W�adek, kt�rego specjalno�ci� by�o wpada� i spada�, zlecia� w mgnieniu oka na
ziemi�, co go zupe�nie wytrze�wi�o. Dzieci zdusi�y w sobie �miech i milcz�c
patrzy�y b�agalnie w plecy pani, kt�ra odesz�a z go�ciem do okna.
Pan Mateusz Kozera �ama� r�ce nad synem.
- O, co ja cierpi� - m�wi�. - Ja ju� widz�, �e nigdy nie b�d� m�g� jecha� do
Strza�kowa. Na co si� ten ch�opiec na �wiat rodzi�?
- Co te� pan wygaduje? - oburzy�a si� pani. - I w og�le po co takie awantury?
Przecie� ch�opiec mo�e si� wszystkiego nauczy�.
M�wi�c to pani poczu�a, �e co� dzieje si� za ni�. Odwr�ci�a si� i zobaczy�a, �e
Marcin p�acze.
Dzieci patrzy�y wystraszone, jak sta� blady, a z oczu p�yn�y mu strumienie �ez.
Po chwili zacz�� szlocha� W�adek. Wybieg� nawet na �rodek pokoju i prosi�:
- Niech go pani przyjmie! On si� nauczy! On p�acze! On p�acze!
- Jeszcze do tego p�acze! - wykrzykn�� pan Mateusz po angielsku.
- Ja nie p�acz� - zaprzeczy� Marcin hardo. - To katar. Odwr�ci� si� do okna i
mocno wytar� nos. Po prostu zatr�bi� - i to zaraz przywr�ci�o weso�o��.
- Ja widz�, �e musz� ju� pani wszystko powiedzie�, jak jest prawdziwie. Matka mu
umar�a, widzi pani, jak mia� dwa lata. Mieszkamy u tutejszych ludzi. Ci�gle si�
jest z Anglikami. Mnie ju� te� jest, powiem pani, ci�ko znale�� s�owo, jak chc�
m�wi� po polsku. Ja ju� trzydzie�ci lat nie by�em w Polsce. Co pani na to powie?
Czy pani kiedy na to przysz�o, �eby tak trzydzie�ci lat by� mi�dzy obcymi?
- Nie, nigdy mi na to nie przysz�o - rzek�a pani zak�opotana, gdy� mia�a dopiero
dwadzie�cia jeden lat.
- No, widzi pani. Ot� powiem pani, �e mam ju� tego dosy�. Tak by�o, jakbym si�
przyzwyczai�, i wtem zrazu si� okaza�o, �e si� nie przyzwyczai�em i nie
przyzwyczai�em. Teraz nic nie chc�, tylko wraca�. Do Strza�kowa. Pani wie, gdzie
to Strza�k�w? - zagadn�� ciszej.
- Nie. To taka wie�?
- Wie�. Ho-o, jaka to wie�. Bardzo porz�dna wie�, pastwisko ma zaraz, rzek�. Ja
si� tam nie boj� ani o zarobki, ani o nic: Za �ask� Bosk� nie powr�c� bez
grosza.
- No, ale c� ten Marcin?
- No, niech pani sama powie. Ja mam tam famili�. Jak ja tam powr�c� z takim
synem, co nic po naszemu nie umie powiedzie�?
Pani za�mia�a si�.
- Ba, trzeba by�o wcze�niej o tym pomy�le� - rzek�a.
- Racja. Pani ma racj�. Pani dobrze powiedzia�a. Od razu, jak ten g�upi zacz��
tu �arty stroi�, zaraz pomy�la�em, �e pani go nie przyjmie.
- Ale� ja mog� przyj��. Tylko �e to ju� du�y ch�opiec, ma ze dwana�cie lat. Mo�e
woli pozosta� Anglikiem?
- Marcinie - zwr�ci�a si� do ch�opca po angielsku - czy chcesz tu przychodzi� i
uczy� si� z nami polskiego?
Nast�pi�o zatroskane milczenie. Oczy wszystkich dzieci zatrzyma�y si� na
ciemnowi�niowych ustach Marcina.
On za� patrzy� po kolei na wszystkie dzieci - obra�ony i rozgniewany. Jego
b�yskaj�ce oczy m�wi�y: Nie.
- No, odpowiedz - poprosi� go ojciec.
Ch�opiec zgromi� ojca spojrzeniem pe�nym �alu i odwr�ci� si� nieco.
Wtedy napotka� oczy pani, kt�re zaczyna�y si� do niego u�miecha�.
Pomilcza� jeszcze chwil� i nagle powiedzia� niepewnie:
- Yes[]. - I nie odrywa� wzroku od pani, jakby si� ba�, �e gdy j� straci z oczu
- zwyci�y w nim z�o�� i powie - nie.
Tak si� odby�o wkroczenie Marcina Kozery do polskiej szk�ki na Charles Square w
Londynie.
Wyprawa z Krysi�
Marcin Kozera uczy� si� po polsku niby to pilnie, a jednak bez przekonania. Co
mu jednym uchem wlecia�o, to drugim wylecia�o, nie zatrzymuj�c si� w sercu.
- To jest okno - m�wi�a pani uroczy�cie, pokazuj�c okno.
- To jest okno, prosz� pani - powtarza� Marcin z t� sam� niezm�con� powag�.
- Czy to jest tak�e okno?
- Nie, to jest drzwi - m�wi� Marcin.
- To s� drzwi. Nie mo�na m�wi�: to jest drzwi.
- To s�, prosz� pani.
- Ile okien jest w tym pokoju?
- Tu jest, nie, tu s� dwa okna.
Dzieci tymczasem, sapi�c z pilno�ci, pisa�y kaligrafi�:
A ten kotek bury �apie myszy, szczury.
A ten kotek bury �apie myszy, szczury.
I pod tym znowu:
A ten kotek bury...
Pani namy�la�a si�, a Marcin sta� wyprostowany, grzeczny, got�w do odpowiedzi.
Ale ona o nic nie zapyta�a, tylko patrzy�a tak d�ugo, �e Marcin zaniepokoi� si�
i rzek� po angielsku:
- Don�t be sorry[].
Nie, nie gniewa�a si�. Przeciwnie, dr�a�a w g��bi duszy przed Marcinem, o czym
on nic a nic nie wiedzia�.
Dr�a�a, bo nie nauczy� si� jeszcze po polsku, a ju� postawi� do g�ry nogami ca��
szk�k�. On pierwszy wylaz� przez okno pierwszego pi�tra na dach ganku i
naprawd� dosiad� czerwonego rumaka. Co za straszliwy przyk�ad! Od tego czasu
okno nad daszkiem musia�o by� r�nymi wymy�lnymi sposobami na g�ucho zamykane.
On przyni�s� do sali sw� pi�k� futbolow�, kt�ra pot�uk�a naczynia w bufecie
Towarzystwa Polskiego. On dawa� pomys�y do zabaw, kt�re grozi�y rozniesieniem
ca�ego domu.
Dzieci oszala�y dla niego i m�wi�y w jego towarzystwie coraz lepiej... po
angielsku. Gdy� m�wi� tak, jak Marcin i patrze� tak, jak Marcin i wszystko
czyni� tak, jak on - to by�o szcz�cie. By� prawdziwym przyw�dc�, co do tego nie
by�o dw�ch zda�.
Za� on sam lubi� Krysi�. By�a mu zawsze na co� potrzebna. Chcia� z ni� zawsze
co� dzieli�. Spotykali si� z sob� ko�o domu, gdzie Krysia mieszka�a.
- Chod� - rzek� do niej pewnego dnia. - Poka�� ci Tamiz�.
- Co to jest Tamiza?
- Co, ty nie wiesz? Przecie� Londyn jest nad Tamiz�. Tylko �e to jest daleko
st�d. Ale ja trafi�. Wiem, jak si� jedzie.
Krysia mia�a nowe wst��ki we w�osach.
- Jak to jest tak daleko - rzek�a - to mi jeszcze przez drog� zlec� i zgubi�.
- Po co masz zgubi�? Wcale nie zgubisz. Patrz, mam tu cztery pensy na tramwaje.
Spiesz si�, bo mamy ma�o czasu.
- Na wszelki wypadek w�o�� je do kieszeni.
- Co w�o�ysz?
- No, te wst��ki.
- No to w�� je na wszelki wypadek do kieszeni. Chcesz, to ci tymczasem zawi���
warkocze sznurkiem.
- No dobrze. A dzieciak�w nie zabierzemy?
- Wszystkich i tak nie mo�na zabra�. Tam t�ok, �r�dmie�cie. Rozumiesz, co to
jest? Jeszcze nam si� pogubi� i kto b�dzie winien?
Gdy Krysia wyw�drowa�a z Marcinem ze znajomych zau�k�w na ogromne ulice,
straci�a g�ow� i trzyma�a si� go tak kurczowo za rami�, �e a� go to bola�o. Ale
Marcin nie m�wi�, �e to go boli, bo wiedzia�, �e jej tak ra�niej - i �e to
nienaumy�lnie. Rzek� nawet:
- Trzymaj si� jeszcze mocniej.
Gdy nadjecha� autobus, weszli po schodkach na g�rn� platform�. Autobusy kursuj�
po londy�skim �r�dmie�ciu zamiast tramwaj�w, kt�re tam chodz� jedynie na
przedmie�ciach. Na ulicy, kt�r� przeje�d�ali Marcin i Krysia, by�o ich tak du�o,
�e wype�nia�y ca�� jezdni� i zaledwie si� mog�y porusza�. Naoko�o nad wszystkimi
domami stercza�y wsz�dzie olbrzymie reklamy handlowe wsparte na dr�gach. Okna
dom�w b�yszcza�y w ciemno��tym jesiennym s�o�cu, przez chodniki sun�li ludzie
ogromnymi t�umami. Gwizd i ryk sygna��w automobilowych, krzyk ulicznych
sprzedawc�w, �oskot motor�w w samochodach - oto by� zam�t, w kt�ry dosta�a si�
Krysia. Zna�a to wprawdzie i ze swojej dzielnicy - lecz na znajomych miejscach
wszystko wydaje si� mniej straszne.
- Teraz wysiadamy! - krzykn�� na koniec Marcin prosto w jej ucho. - Tak, to na
pewno tu!
- Ale na pewno? - spyta�a Krysia.
- No, m�wi� przecie�. Hop! A teraz idziemy w t� stron�.
Szli jaki� czas, mijaj�c z trudem rozmaite ulice.
Z jednej z nich wynurzyli si� na miejsce bardzo przestronne.
Doko�a nich zrobi�o si� spokojnie i uroczy�cie. Roztoczy�y si� przed ich oczami
wspania�e aleje, prawie �e puste. Sta�y tylko na nich drzewa w z�ocistych
li�ciach - a wzd�u� jednej alei p�yn�a w szerokich wa�ach z kamienia
prze�liczna rzeka.
Woda w niej mieni�a si� jak t�cza - i powietrze nad ni� mieni�o si� tak samo,
nasycone mg�� i blaskami s�o�ca.
- Jak tu du�o miejsca. Tu by si� mo�na by�o dopiero we wszystko bawi� - szepta�a
ol�niona Krysia.
- A patrz tu - rzek� Marcin i pokazywa� jej ogromne statki sun�ce przez cich�
wod� w chmurach dymu. Pokazywa� jej mosty, jak przerzuca�y si� przez rzek�,
jeden za drugim nikn�c w liliowej mgle.
Wst�pili na jeden z tych most�w i przeszli na drug� stron� a� pod olbrzymi,
roz�o�ysty gmach, ale tak olbrzymi, �e Krysia znowu si� przestraszy�a i Marcin
znowu musia� powiedzie�:
- Trzymaj si� jeszcze mocniej. - Krysia my�la�a, �e to jest zamek �pi�cej
kr�lewny, poobrastany dzik� r�, z kt�rej li�cie opad�y. By� bowiem ca�y
naje�ony jak gdyby kolcami i cierniami.
Krysia nie wiedzia�a, na co to, ale to by�o pi�kne. Tak pi�kne, �e a� si� serce
z�yma�o.
- Tam to chyba kr�l mieszka - domy�li�a si� z cicha.
- Wcale nie - odpar� Marcin. - Ten pyszny pa�ac to nasz parlament, a tu patrz,
to nasz najwspanialszy ko�ci�, opactwo westminsterskie. O, patrz! O, patrz!
Jaka Anglia jest pi�kna! Jaki ten Londyn! Patrz, jaki ten Londyn!
Wobec wspania�ej katedry Krysia zn�w oniemia�a. Sta� przed ni� ko�ci�
majestatyczny jak g�ra, a jednocze�nie lekko jako� zrobiony, mo�na by my�le�, �e
z koronki. I te� ca�y by� w misternych kolcach, jakby w czarnych promieniach.
Purpurowe zachodz�ce s�o�ce rzuci�o na te mury swe �wiat�o i w�r�d czarnych
�cian zaja�nia�o nagle moc okien kolorowymi szybami.
- O Jezu Maria! A z czego to zrobione, Marcin?
- Wszystko z kamienia. Ale powiedz sama. Czy to nie jest dumne? Czy to nie jest
wspania�e? Czy w �owiczu jest taka rzeka? Czy w �owiczu jest taki pa�ac? -
pyta�, bo Krysia by�a z �owicza.
- Pewno �e nie ma - rzek�a na to z wahaniem. - Zreszt� ja dobrze nie pami�tam,
bo by�am jeszcze ma�a. Ale tatu� m�wi, �e tam jest rzeka. I jaki� pa�ac jest.
Ko�ci� te� jest. Tatu� nawet powiedzia�, �e w �owiczu bardzo �adnie.
Po ma�ej chwili doda�a:
- Ale ka�dy zawsze lubi si� chwali� swoim.
Gdy to powiedzia�a, Marcin spojrza� na ni� uwa�nie i nagle stan��. Potem znowu
zacz�� i��, ale nieco pr�dzej.
- O, co za g�upiec ze mnie - o, co za g�upiec!
- Bo co? - spyta�a Krysia.
- Bo nic. Ty tego nie rozumiesz. Nie mog� ci wcale powiedzie�.
- No, to powiedz - odrzek�a Krysia, bo by�a dziewczynk�.
- Masz tobie. M�wi�, �e nie powiem.
- No, to powiedz - powt�rzy�a cierpliwie Krysia.
- Daj�e spok�j! I musimy ju� wraca�. Sp�nimy si� na Charles Square.
- O, prawda! Pani si� b�dzie gniewa�. Ju� prawie ciemno.
Ruszyli naprz�d tak spiesznie, �e nie mogli nawet rozmawia�.
W ko�cu dotarli do autobusu i wle�li na g�rny pomost.
- No, to powiedz teraz - napar�a si� zn�w Krysia.
- A ta bez ko�ca swoje. Bo�e, jak ja nienawidz� dziewczyn.
- To po co ze mn� tu przyszed�e�? Ja wcale nie mia�am ch�ci. Nie wiem, po co
mnie zaci�gn��e�.
- Ona nie mia�a ch�ci!
- M�wi�am, �eby� wzi�� W�adka.
- Wcale nie m�wi�a� tego.
- Jak to? Nie m�wi�am, �eby�my wzi�li dzieciaki?
- To m�wi�a�, ale to co innego.
- To jest to samo.
- Jaka� ty niemo�liwa.
- A ty jaki zarozumia�y.
- Mo�liwe...
- I brzydki.
- To nieprawda.
- No, czy nie zarozumialec! Chcia�by od wszystkich by� lepszy!
- Nieprawda! Chcia�bym by� lepszy, ale nie od wszystkich, tylko od siebie
samego.
- O, jaki m�dry!
- A ty jeste� z�a!
- Bo�e, co za ch�opaczyd�o!
- Wstr�tnica!
Odwr�cili si� od siebie �miertelnie obra�eni.
Marcin pogr��y� si� w smutnych my�lach, zapominaj�c na razie o Krysi. Przedtem
wcale go te rzeczy nie obchodzi�y. Ale teraz tak si� wszystko pouk�ada�o, �e
coraz cz�ciej prze�ladowa�a go my�l, kim on jest.
My�la�, �e jest Anglikiem.
Przyprowadzi� tu Krysi�, �eby jej pokaza� pi�kno�� Anglii, wspania�o�� Londynu.
Ale czy mia� si� czym pyszni�?
Czy mia� prawo pyszni� si� wspania�o�ci� Anglii?
Nie tak dawno w jego angielskiej szkole nauczyciel m�wi� do ch�opc�w:
- Moi kochani. Na ka�dym miejscu w tym kraju wasi ojcowie, wasi dziadkowie i
ojcowie tych dziadk�w, a� od pocz�tku dziej�w Anglii, przelewali krew i oblewali
si� potem. Pracowali, �yli i umierali na to, �eby�cie wy mogli by� dumni z tych
miast i wsi, z pi�kno�ci, z bogactwa, z pot�gi ojczyzny, w kt�rej wy zn�w
b�dziecie pracowali.
No to z czeg�, on, Marcin, ma by� dumny? Jego dziadowie nie pracowali tu, nie
byli tu nawet nigdy. Wi�c chyba nie jest Anglikiem.
Tymczasem trzeba by�o wysiada�.
- Daj�e mi r�k�, Krysiu.
- Wcale nie potrzebuj�.
Zawsze kiedy dzieci si� pok��c�, musi sta� si� co� z�ego. Tak si� sta�o i teraz.
Krysia, chc�c unikn�� r�ki Marcina, skoczy�a tak nierozwa�nie, �e upad�a na
przeje�d�aj�cego cyklist�. Rower gruchn�� na bruk, rowerzysta rozci�gn�� si� jak
placek, Krysia rozci�gn�a si� ko�o niego - jak drugi. Policjant podni�s� do
g�ry r�k� i wstrzyma� ruch ulicy.
- Nie zrobi�a� sobie nic z�ego? Co? Nie zrobi�a�? Nie zrobi�a�?
- Nie, tylko co� mi si� takiego zrobi�o w nog�. A temu panu co si� sta�o?
Podnie� go, Marcin. Podnie�.
Lecz zanim dobieg� z policjantem, rowerzysta powsta� sam i podni�s� rower.
Uchyli� czapki spogl�daj�c ponuro i niemo. Policjant prosi� go o prawo jazdy, a
Krysia wo�a�a:
- To ja wpad�am na tego pana. Spytaj go, Marcin, co mu si� sta�o?
Rwetes uliczny toczy� si� swobodnie przez jezdni� i zag�usza� ich g�osy.
- Czy si� panu co� sta�o? - krzycza� Marcin. Fala przechodni�w zacz�a ich
rozdziela�. Wspinaj�c si� na palce, zobaczy� jeszcze spoza ludzi nieznajomego
rowerzyst�, kt�ry na koniec rozja�ni� pe�ne zgrozy oblicze i zawo�a�, jakby
przychodz�c do siebie:
- Ju� wszystko dobrze. Ju� teraz wszystko dobrze.
Obr�ciwszy si� w stron� Krysi, Marcin zawrzeszcza�:
- Krew?!!
- To nic. To kolano. I �okie�. I nic wi�cej.
- Bo�e, gdzie� tu apteka? Wezm� ciebie na r�ce.
- Nigdy w �yciu. Mnie nie boli.
- To przynajmniej oprzyj si� na mnie z ca�ej si�y.
- Patrz. Tutaj jest apteka.
Weszli. Stary doktor by� akurat sam obecny i przyprawia� lekarstwa. Bo w
Londynie w dzielnicach robotniczych doktorzy sami prowadz� apteki.
Teraz przy jasnym �wietle okaza�o si�, �e Krysia ma sukienk� rozdart� od g�ry a�
do do�u. Zobaczywszy to zacz�a p�aka�.
- Czy tak boli? - zapyta� doktor.
Potrz�sn�a w milczeniu g�ow�.
- Wi�c mo�e o sukienk�? C� to za nieszcz�cie! Poczekaj, przyniesiemy tu ig�y i
nici i zaszyjemy t� sukienk�. No, dolly[], nie p�aka�!
- Ja zaszyj� sukienk� - rzek� Marcin - ale my nie b�dziemy przeszkadzali?
- Nie. Musimy przecie� zaszy� sukienk�, �eby nam z niej ta dziewczynka nie
uciek�a.
Doktor poszed� po ig��, a Krysia zwr�ci�a si� do Marcina. Patrzy� w ni�
nasro�ony, jakby si� wstydzi� czy martwi�. Widz�c to Krysia wyprostowa�a si� i
powiedzia�a ulegle:
- Ja ju� nie p�acz�.
Potem zdj�a sukienk�, a Marcin okry� j� natychmiast swoj� kurtk�.
Zacz�li szy� oboje ka�de ze swojej strony.
Szyli, szyli niebiesk� sukieneczk� i milczeli spogl�daj�c na siebie spod oka.
W ko�cu Krysia mrukn�a bohatersko:
- Ja ju� wcale nie chc�, �eby� mi koniecznie powiedzia� to, co wiesz. Nie
gniewasz si� na mnie?
- Nie, przecie� st�uk�a� kolano. Zreszt� by�em pod�y, �e si� z tob� pok��ci�em.
I dlatego teraz powiem ci to, co wiesz.
- Kiedy ja naprawd� ju� nie jestem ciekawa - wyrzeka�a si� Krysia, ale zacz�a
zdrow� nog� fika� z ciekawo�ci.
- Ale ja tobie i tak powiem, tym bardziej �e tego, �e... Bo ty tak m�drze
powiedzia�a�: ka�dy si� lubi chwali� swoim. Sama nie wiesz, jak m�drze. I przez
to ja zawstydzi�em si� strasznie, �e si� tak pyszni� Angli�, rozumiesz?
- Rozumiem, ale...
- Czekaj. Bo widzisz, to nie moja zas�uga, �e Anglia jest pi�kna i pot�na. Ani
moja, ani mojego ojca, ani pra-pra-pra-pra-pra...
- ...dziadka - doko�czy�a Krysia i mocniej fikn�a zdrow� nog�.
- Tak, bo m�j pra-pra-pra-dziadek mieszka� w Polsce, a nie w Anglii.
- No, ja ju� sko�czy�am. Pewno, �e nie mieszka� w Anglii, ale nie masz si� czego
wstydzi�.
- Ja te� zaraz ko�cz�. Ja si� te� tego nie wstydz�, tylko zdaje mi si� - schyl
si�, to powiem ci na ucho. Zdaje mi si�, �e ja nie jestem Anglikiem.
Krysia w�o�y�a ig�� do ust i zamy�li�a si� g��boko.
- Nie k�ad� ig�y do ust. Jedna dziewczynka po�kn�a ig�� i zaraz jej si� co�
takiego zrobi�o, �e umar�a.
- Nie k�ad�. No dobrze, ale przecie� mo�esz spe�ni� jaki wielki czyn dla Anglii
- i wtedy b�dziesz mia� zas�ug�. Na przyk�ad mo�esz uratowa� jakiego Anglika
albo...
Przerwa� jej niecierpliwie:
- Kiedy nie rozumiesz. Naturalnie, �e mog�. Ale chcia�bym co� zrobi� dla tego
kraju, gdzie moi ojcowie pracowali w pocie czo�a i przelewali krew. Mnie si�
zdaje ci�gle teraz, �e oni dla mnie pracowali, a ja tu �yj� z cudzej zas�ugi -
to im jest przykro.
- Co dzieci tak ci�gle szepc�? - zapyta� doktor. - I czy dzieci trafi� w ko�cu
do domu? A mo�e macie czarodziejski dywan, kt�ry was zaniesie? Ju� zmrok.
- Tak - odpar� Marcin - Ju� idziemy.
Krysia przestraszy�a si�.
- Tak, ju� naprawd� ciemno. M�j Bo�e, co pani na nas powie!
- To co, �e ciemno - ja i tak trafi�. St�d wcale nie tak daleko.
- Chod�my, chod�my, chod�my! - nagli�a Krysia.
- Do widzenia panu doktorowi! Mam gwizdawk� bardzo �adn�. Mo�na j� panu
podarowa� czy nie mo�na? Czy pan by przyj��? Bo ja nie mam nic wi�cej.
- Nic nie przyjm�, m�ody cz�owieku - za�mia� si� doktor. - Nie mia�by� czym
wystraszy� smoka, gdyby chcia� zje�� twoj� ma�� ksi�niczk� - i doktor zatoczy�
oczyma i zak�apa� z�bami po smoczemu.
Marcin gwizda� ze wszystkich si�, a Krysia pia�a z uciechy. Smok wynurzy� si�
rycz�c spod lady, a potem stan�� na dw�ch nogach i chcia� da� dzieciom cukierk�w
od kaszlu, by�y to bowiem jedyne s�odycze, jakie, znajdowa�y si� w aptece.
- Nie mamy kaszlu - rzek� Marcin z �alem. - A zanim go dostaniemy, zjedliby�my
na pewno cukierki.
- Mo�e dostaniemy kaszlu - zaniepokoi�a si� Krysia, lecz Marcin spojrza� na ni�
ostro.
- Ale� nie. Sk�d�e? Do widzenia panu!
Poszli co �ywo dalej, skr�cili w bardziej odludne zau�ki.
Na dworze by�a ju� noc.
Z ciemno�ci wyskakiwali ludzie na ma�e kr�gi �wiat�a od latar� i zn�w znikali w
mroku. Wsz�dzie pe�no by�o tupi�cych cieni. Krysia nie mog�a i�� bardzo pr�dko z
powodu kolana. Wlok�a si� troch� niezgrabnie z r�k� w d�oni Marcina.
Powiedzia�a do niego:
- To nieprawda, co m�wi�am o W�adku. Ja bardzo chcia�am z tob� i��...
Marcin �cisn�� mocniej jej r�k�. Po chwili stan�� i zapyta� ponownie:
- Mo�e ci� ponie��?
- Nie, co� ty! Tylko ten banda� przeszkadza.
Lekcja dobiega�a do ko�ca, gdy si� zjawili p�sowi ze zm�czenia.
- Przyszli! Przyszli! Przyszli! Nic im si� nie sta�o. Prosz� pani - wrzeszcza�y
wszystkie dzieci, podskakuj�c na �awkach.
Pani surowo, z nat�eniem, prawie bole�nie patrzy�a na dwoje zbieg�w.
Na koniec rzek�a:
- C� to znaczy?
- To ja... - b�kn�a Krysia.
- Nie, to ja... - rzek� Marcin i urwa�.
- Ale� widz�; �e to wy. Ale gdzie�cie si� podziewali?!
- To przeze mnie, prosz� pani. Bo mi sukienka p�k�a.
- P�k�a? Tak si� m�wi?
- Rozdar�a si�. I kolano mi si� st�uk�o...
Tu pola�y si� �zy.
Marcin zawo�a� po angielsku:
- Nie rozumiem, czego Krysia p�acze. Niech pani si� na ni� nie gniewa. To ja j�
zaci�gn��em jak jaki g�upi.
- Pewno, �e nie zrobi�e� nic m�drego. Ale dobrze... Siadajcie i zachowujcie si�
jak nale�y. Krysiu, przesta� zaraz p�aka�. To ja powinnam p�aka�, �e mam takie
niedobre dzieci. Marcin zostanie po lekcji i opowie mi, co�cie zbroili.
Pani rozpogodzi�a si� i lekcja szcz�liwie potoczy�a si� dalej.
Lecz Marcin mia� ci�gle z�e przeczucia.
I nie omyli� si�.
Na do widzenia pani rzek�a:
- Od jutra zaczniemy uczy� si� �piewa� i pokazywa� jase�ka. Na �wi�ta urz�dzimy
tu przedstawienie.
Zwr�ci�a zimny wzrok na Marcina i powiedzia�a oboj�tnie po angielsku:
- Ty, Marcin, nie nauczy�e� si� jeszcze dosy� po polsku, wi�c niestety nie
mo�esz nale�e� do jase�ek.
- Yes, madam[] - odrzek� wstaj�c.
Potem dzieci odesz�y, a on pozosta�, tak jak mu pani kaza�a.
W�adek poca�owa� go przechodz�c, aby mu doda� odwagi.
Lecz pani za to zdawa�a si� go wcale nie widzie� i poprawia�a co� w zeszytach;
nie podnosz�c g�owy spyta�a:
- No wi�c? Gdzie� to pan "zaci�gn��" Krysi� zamiast przyj�� z ni� na lekcj�?
Marcin pocz�tkowo chcia� opowiedzie� wszystko, jak by�o. Wyzna� tak�e swe
w�tpliwo�ci. Bo by� pewien, �e pani go nie tylko zrozumie, ale �e bierze jaki�
tajemniczy udzia� we wszystkim, co on czuje. Lecz skoro ona wcale na niego nie
patrzy! Skoro go wy��czy�a z przedstawienia!
Przej�ty �alem, odpowiedzia� nieszczerze:
- Pokazywa�em Krysi Tamiz� i parlament. Chcia�em, �eby zobaczy�a, jaka pi�kna
jest moja Anglia.
Dokaza� jednak czego�.
Pani podnios�a g�ow� i patrzy�a na niego bardzo d�ugo, tak bardzo, �e si� a�
zaczerwieni�.
Wreszcie rzek�a:
- No, dobrze - i u�miechn�a si�. Tak jest. U�miechn�a si� wtedy, gdy jemu
serce si� z �alu kraja�o!
Po chwili poda�a mu jeden z zeszyt�w.
- To jest - powiedzia�a - twoje ostatnie dyktando. Znacznie lepiej napisane.
Prawie zupe�nie dobrze.
Marcin uk�oni� si� i odszed�. Schodzi� ze schod�w z ci�kim sercem.
W sieni po ciemku czeka�a na niego Krysia.
- Kto tu?! - wykrzykn�� zaskoczony.
- To ja. Tak si� tu ba�am. Tu s� myszy. Powiedz! Krzycza�a na ciebie?
- Nie, wcale si� nie gniewa�a. Wiesz, ona jest chyba bez serca!
- Nie gniewa�a si� i bez serca? Co ty gadasz?!
- Co ja gadam? - zapyta� Marcin. - Ja nie wiem.
By� zrozpaczony. By� smutny jak nigdy w �yciu. Jakie� to trudne rzeczy s� na tym
�wiecie. Nie wiedzia� teraz, czy kocha Angli�, czy pani�, czy Krysi�, czy
Strza�kowo, do kt�rego tak pragnie pojecha� ojciec. Czy mo�na kocha� to wszystko
- to wszystko razem?
Wyprawa z Krysi�
Marcin Kozera uczy� si� po polsku niby to pilnie, a jednak bez przekonania. Co
mu jednym uchem wlecia�o, to drugim wylecia�o, nie zatrzymuj�c si� w sercu.
- To jest okno - m�wi�a pani uroczy�cie, pokazuj�c okno.
- To jest okno, prosz� pani - powtarza� Marcin z t� sam� niezm�con� powag�.
- Czy to jest tak�e okno?
- Nie, to jest drzwi - m�wi� Marcin.
- To s� drzwi. Nie mo�na m�wi�: to jest drzwi.
- To s�, prosz� pani.
- Ile okien jest w tym pokoju?
- Tu jest, nie, tu s� dwa okna.
Dzieci tymczasem, sapi�c z pilno�ci, pisa�y kaligrafi�:
A ten kotek bury �apie myszy, szczury.
A ten kotek bury �apie myszy, szczury.
I pod tym znowu:
A ten kotek bury...
Pani namy�la�a si�, a Marcin sta� wyprostowany, grzeczny, got�w do odpowiedzi.
Ale ona o nic nie zapyta�a, tylko patrzy�a tak d�ugo, �e Marcin zaniepokoi� si�
i rzek� po angielsku:
- Don�t be sorry[].
Nie, nie gniewa�a si�. Przeciwnie, dr�a�a w g��bi duszy przed Marcinem, o czym
on nic a nic nie wiedzia�.
Dr�a�a, bo nie nauczy� si� jeszcze po polsku, a ju� postawi� do g�ry nogami ca��
szk�k�. On pierwszy wylaz� przez okno pierwszego pi�tra na dach ganku i
naprawd� dosiad� czerwonego rumaka. Co za straszliwy przyk�ad! Od tego czasu
okno nad daszkiem musia�o by� r�nymi wymy�lnymi sposobami na g�ucho zamykane.
On przyni�s� do sali sw� pi�k� futbolow�, kt�ra pot�uk�a naczynia w bufecie
Towarzystwa Polskiego. On dawa� pomys�y do zabaw, kt�re grozi�y rozniesieniem
ca�ego domu.
Dzieci oszala�y dla niego i m�wi�y w jego towarzystwie coraz lepiej... po
angielsku. Gdy� m�wi� tak, jak Marcin i patrze� tak, jak Marcin i wszystko
czyni� tak, jak on - to by�o szcz�cie. By� prawdziwym przyw�dc�, co do tego nie
by�o dw�ch zda�.
Za� on sam lubi� Krysi�. By�a mu zawsze na co� potrzebna. Chcia� z ni� zawsze
co� dzieli�. Spotykali si� z sob� ko�o domu, gdzie Krysia mieszka�a.
- Chod� - rzek� do niej pewnego dnia. - Poka�� ci Tamiz�.
- Co to jest Tamiza?
- Co, ty nie wiesz? Przecie� Londyn jest nad Tamiz�. Tylko �e to jest daleko
st�d. Ale ja trafi�. Wiem, jak si� jedzie.
Krysia mia�a nowe wst��ki we w�osach.
- Jak to jest tak daleko - rzek�a - to mi jeszcze przez drog� zlec� i zgubi�.
- Po co masz zgubi�? Wcale nie zgubisz. Patrz, mam tu cztery pensy na tramwaje.
Spiesz si�, bo mamy ma�o czasu.
- Na wszelki wypadek w�o�� je do kieszeni.
- Co w�o�ysz?
- No, te wst��ki.
- No to w�� je na wszelki wypadek do kieszeni. Chcesz, to ci tymczasem zawi���
warkocze sznurkiem.
- No dobrze. A dzieciak�w nie zabierzemy?
- Wszystkich i tak nie mo�na zabra�. Tam t�ok, �r�dmie�cie. Rozumiesz, co to
jest? Jeszcze nam si� pogubi� i kto b�dzie winien?
Gdy Krysia wyw�drowa�a z Marcinem ze znajomych zau�k�w na ogromne ulice,
straci�a g�ow� i trzyma�a si� go tak kurczowo za rami�, �e a� go to bola�o. Ale
Marcin nie m�wi�, �e to go boli, bo wiedzia�, �e jej tak ra�niej - i �e to
nienaumy�lnie. Rzek� nawet:
- Trzymaj si� jeszcze mocniej.
Gdy nadjecha� autobus, weszli po schodkach na g�rn� platform�. Autobusy kursuj�
po londy�skim �r�dmie�ciu zamiast tramwaj�w, kt�re tam chodz� jedynie na
przedmie�ciach. Na ulicy, kt�r� przeje�d�ali Marcin i Krysia, by�o ich tak du�o,
�e wype�nia�y ca�� jezdni� i zaledwie si� mog�y porusza�. Naoko�o nad wszystkimi
domami stercza�y wsz�dzie olbrzymie reklamy handlowe wsparte na dr�gach. Okna
dom�w b�yszcza�y w ciemno��tym jesiennym s�o�cu, przez chodniki sun�li ludzie
ogromnymi t�umami. Gwizd i ryk sygna��w automobilowych, krzyk ulicznych
sprzedawc�w, �oskot motor�w w samochodach - oto by� zam�t, w kt�ry dosta�a si�
Krysia. Zna�a to wprawdzie i ze swojej dzielnicy - lecz na znajomych miejscach
wszystko wydaje si� mniej straszne.
- Teraz wysiadamy! - krzykn�� na koniec Marcin prosto w jej ucho. - Tak, to na
pewno tu!
- Ale na pewno? - spyta�a Krysia.
- No, m�wi� przecie�. Hop! A teraz idziemy w t� stron�.
Szli jaki� czas, mijaj�c z trudem rozmaite ulice.
Z jednej z nich wynurzyli si� na miejsce bardzo przestronne.
Doko�a nich zrobi�o si� spokojnie i uroczy�cie. Roztoczy�y si� przed ich oczami
wspania�e aleje, prawie �e puste. Sta�y tylko na nich drzewa w z�ocistych
li�ciach - a wzd�u� jednej alei p�yn�a w szerokich wa�ach z kamienia
prze�liczna rzeka.
Woda w niej mieni�a si� jak t�cza - i powietrze nad ni� mieni�o si� tak samo,
nasycone mg�� i blaskami s�o�ca.
- Jak tu du�o miejsca. Tu by si� mo�na by�o dopiero we wszystko bawi� - szepta�a
ol�niona Krysia.
- A patrz tu - rzek� Marcin i pokazywa� jej ogromne statki sun�ce przez cich�
wod� w chmurach dymu. Pokazywa� jej mosty, jak przerzuca�y si� przez rzek�,
jeden za drugim nikn�c w liliowej mgle.
Wst�pili na jeden z tych most�w i przeszli na drug� stron� a� pod olbrzymi,
roz�o�ysty gmach, ale tak olbrzymi, �e Krysia znowu si� przestraszy�a i Marcin
znowu musia� powiedzie�:
- Trzymaj si� jeszcze mocniej. - Krysia my�la�a, �e to jest zamek �pi�cej
kr�lewny, poobrastany dzik� r�, z kt�rej li�cie opad�y. By� bowiem ca�y
naje�ony jak gdyby kolcami i cierniami.
Krysia nie wiedzia�a, na co to, ale to by�o pi�kne. Tak pi�kne, �e a� si� serce
z�yma�o.
- Tam to chyba kr�l mieszka - domy�li�a si� z cicha.
- Wcale nie - odpar� Marcin. - Ten pyszny pa�ac to nasz parlament, a tu patrz,
to nasz najwspanialszy ko�ci�, opactwo westminsterskie. O, patrz! O, patrz!
Jaka Anglia jest pi�kna! Jaki ten Londyn! Patrz, jaki ten Londyn!
Wobec wspania�ej katedry Krysia zn�w oniemia�a. Sta� przed ni� ko�ci�
majestatyczny jak g�ra, a jednocze�nie lekko jako� zrobiony, mo�na by my�le�, �e
z koronki. I te� ca�y by� w misternych kolcach, jakby w czarnych promieniach.
Purpurowe zachodz�ce s�o�ce rzuci�o na te mury swe �wiat�o i w�r�d czarnych
�cian zaja�nia�o nagle moc okien kolorowymi szybami.
- O Jezu Maria! A z czego to zrobione, Marcin?
- Wszystko z kamienia. Ale powiedz sama. Czy to nie jest dumne? Czy to nie jest
wspania�e? Czy w �owiczu jest taka rzeka? Czy w �owiczu jest taki pa�ac? -
pyta�, bo Krysia by�a z �owicza.
- Pewno �e nie ma - rzek�a na to z wahaniem. - Zreszt� ja dobrze nie pami�tam,
bo by�am jeszcze ma�a. Ale tatu� m�wi, �e tam jest rzeka. I jaki� pa�ac jest.
Ko�ci� te� jest. Tatu� nawet powiedzia�, �e w �owiczu bardzo �adnie.
Po ma�ej chwili doda�a:
- Ale ka�dy zawsze lubi si� chwali� swoim.
Gdy to powiedzia�a, Marcin spojrza� na ni� uwa�nie i nagle stan��. Potem znowu
zacz�� i��, ale nieco pr�dzej.
- O, co za g�upiec ze mnie - o, co za g�upiec!
- Bo co? - spyta�a Krysia.
- Bo nic. Ty tego nie rozumiesz. Nie mog� ci wcale powiedzie�.
- No, to powiedz - odrzek�a Krysia, bo by�a dziewczynk�.
- Masz tobie. M�wi�, �e nie powiem.
- No, to powiedz - powt�rzy�a cierpliwie Krysia.
- Daj�e spok�j! I musimy ju� wraca�. Sp�nimy si� na Charles Square.
- O, prawda! Pani si� b�dzie gniewa�. Ju� prawie ciemno.
Ruszyli naprz�d tak spiesznie, �e nie mogli nawet rozmawia�.
W ko�cu dotarli do autobusu i wle�li na g�rny pomost.
- No, to powiedz teraz - napar�a si� zn�w Krysia.
- A ta bez ko�ca swoje. Bo�e, jak ja nienawidz� dziewczyn.
- To po co ze mn� tu przyszed�e�? Ja wcale nie mia�am ch�ci. Nie wiem, po co
mnie zaci�gn��e�.
- Ona nie mia�a ch�ci!
- M�wi�am, �eby� wzi�� W�adka.
- Wcale nie m�wi�a� tego.
- Jak to? Nie m�wi�am, �eby�my wzi�li dzieciaki?
- To m�wi�a�, ale to co innego.
- To jest to samo.
- Jaka� ty niemo�liwa.
- A ty jaki zarozumia�y.
- Mo�liwe...
- I brzydki.
- To nieprawda.
- No, czy nie zarozumialec! Chcia�by od wszystkich by� lepszy!
- Nieprawda! Chcia�bym by� lepszy, ale nie od wszystkich, tylko od siebie
samego.
- O, jaki m�dry!
- A ty jeste� z�a!
- Bo�e, co za ch�opaczyd�o!
- Wstr�tnica!
Odwr�cili si� od siebie �miertelnie obra�eni.
Marcin pogr��y� si� w smutnych my�lach, zapominaj�c na razie o Krysi. Przedtem
wcale go te rzeczy nie obchodzi�y. Ale teraz tak si� wszystko pouk�ada�o, �e
coraz cz�ciej prze�ladowa�a go my�l, kim on jest.
My�la�, �e jest Anglikiem.
Przyprowadzi� tu Krysi�, �eby jej pokaza� pi�kno�� Anglii, wspania�o�� Londynu.
Ale czy mia� si� czym pyszni�?
Czy mia� prawo pyszni� si� wspania�o�ci� Anglii?
Nie tak dawno w jego angielskiej szkole nauczyciel m�wi� do ch�opc�w:
- Moi kochani. Na ka�dym miejscu w tym kraju wasi ojcowie, wasi dziadkowie i
ojcowie tych dziadk�w, a� od pocz�tku dziej�w Anglii, przelewali krew i oblewali
si� potem. Pracowali, �yli i umierali na to, �eby�cie wy mogli by� dumni z tych
miast i wsi, z pi�kno�ci, z bogactwa, z pot�gi ojczyzny, w kt�rej wy zn�w
b�dziecie pracowali.
No to z czeg�, on, Marcin, ma by� dumny? Jego dziadowie nie pracowali tu, nie
byli tu nawet nigdy. Wi�c chyba nie jest Anglikiem.
Tymczasem trzeba by�o wysiada�.
- Daj�e mi r�k�, Krysiu.
- Wcale nie potrzebuj�.
Zawsze kiedy dzieci si� pok��c�, musi sta� si� co� z�ego. Tak si� sta�o i teraz.
Krysia, chc�c unikn�� r�ki Marcina, skoczy�a tak nierozwa�nie, �e upad�a na
przeje�d�aj�cego cyklist�. Rower gruchn�� na bruk, rowerzysta rozci�gn�� si� jak
placek, Krysia rozci�gn�a si� ko�o niego - jak drugi. Policjant podni�s� do
g�ry r�k� i wstrzyma� ruch ulicy.
- Nie zrobi�a� sobie nic z�ego? Co? Nie zrobi�a�? Nie zrobi�a�?
- Nie, tylko co� mi si� takiego zrobi�o w nog�. A temu panu co si� sta�o?
Podnie� go, Marcin. Podnie�.
Lecz zanim dobieg� z policjantem, rowerzysta powsta� sam i podni�s� rower.
Uchyli� czapki spogl�daj�c ponuro i niemo. Policjant prosi� go o prawo jazdy, a
Krysia wo�a�a:
- To ja wpad�am na tego pana. Spytaj go, Marcin, co mu si� sta�o?
Rwetes uliczny toczy� si� swobodnie przez jezdni� i zag�usza� ich g�osy.
- Czy si� panu co� sta�o? - krzycza� Marcin. Fala przechodni�w zacz�a ich
rozdziela�. Wspinaj�c si� na palce, zobaczy� jeszcze spoza ludzi nieznajomego
rowerzyst�, kt�ry na koniec rozja�ni� pe�ne zgrozy oblicze i zawo�a�, jakby
przychodz�c do siebie:
- Ju� wszystko dobrze. Ju� teraz wszystko dobrze.
Obr�ciwszy si� w stron� Krysi, Marcin zawrzeszcza�:
- Krew?!!
- To nic. To kolano. I �okie�. I nic wi�cej.
- Bo�e, gdzie� tu apteka? Wezm� ciebie na r�ce.
- Nigdy w �yciu. Mnie nie boli.
- To przynajmniej oprzyj si� na mnie z ca�ej si�y.
- Patrz. Tutaj jest apteka.
Weszli. Stary doktor by� akurat sam obecny i przyprawia� lekarstwa. Bo w
Londynie w dzielnicach robotniczych doktorzy sami prowadz� apteki.
Teraz przy jasnym �wietle okaza�o si�, �e Krysia ma sukienk� rozdart� od g�ry a�
do do�u. Zobaczywszy to zacz�a p�aka�.
- Czy tak boli? - zapyta� doktor.
Potrz�sn�a w milczeniu g�ow�.
- Wi�c mo�e o sukienk�? C� to za nieszcz�cie! Poczekaj, przyniesiemy tu ig�y i
nici i zaszyjemy t� sukienk�. No, dolly[], nie p�aka�!
- Ja zaszyj� sukienk� - rzek� Marcin - ale my nie b�dziemy przeszkadzali?
- Nie. Musimy przecie� zaszy� sukienk�, �eby nam z niej ta dziewczynka nie
uciek�a.
Doktor poszed� po ig��, a Krysia zwr�ci�a si� do Marcina. Patrzy� w ni�
nasro�ony, jakby si� wstydzi� czy martwi�. Widz�c to Krysia wyprostowa�a si� i
powiedzia�a ulegle:
- Ja ju� nie p�acz�.
Potem zdj�a sukienk�, a Marcin okry� j� natychmiast swoj� kurtk�.
Zacz�li szy� oboje ka�de ze swojej strony.
Szyli, szyli niebiesk� sukieneczk� i milczeli spogl�daj�c na siebie spod oka.
W ko�cu Krysia mrukn�a bohatersko:
- Ja ju� wcale nie chc�, �eby� mi koniecznie powiedzia� to, co wiesz. Nie
gniewasz si� na mnie?
- Nie, przecie� st�uk�a� kolano. Zreszt� by�em pod�y, �e si� z tob� pok��ci�em.
I dlatego teraz powiem ci to, co wiesz.
- Kiedy ja naprawd� ju� nie jestem ciekawa - wyrzeka�a si� Krysia, ale zacz�a
zdrow� nog� fika� z ciekawo�ci.
- Ale ja tobie i tak powiem, tym bardziej �e tego, �e... Bo ty tak m�drze
powiedzia�a�: ka�dy si� lubi chwali� swoim. Sama nie wiesz, jak m�drze. I przez
to ja zawstydzi�em si� strasznie, �e si� tak pyszni� Angli�, rozumiesz?
- Rozumiem, ale...
- Czekaj. Bo widzisz, to nie moja zas�uga, �e Anglia jest pi�kna i pot�na. Ani
moja, ani mojego ojca, ani pra-pra-pra-pra-pra...
- ...dziadka - doko�czy�a Krysia i mocniej fikn�a zdrow� nog�.
- Tak, bo m�j pra-pra-pra-dziadek mieszka� w Polsce, a nie w Anglii.
- No, ja ju� sko�czy�am. Pewno, �e nie mieszka� w Anglii, ale nie masz si� czego
wstydzi�.
- Ja te� zaraz ko�cz�. Ja si� te� tego nie wstydz�, tylko zdaje mi si� - schyl
si�, to powiem ci na ucho. Zdaje mi si�, �e ja nie jestem Anglikiem.
Krysia w�o�y�a ig�� do ust i zamy�li�a si� g��boko.
- Nie k�ad� ig�y do ust. Jedna dziewczynka po�kn�a ig�� i zaraz jej si� co�
takiego zrobi�o, �e umar�a.
- Nie k�ad�. No dobrze, ale przecie� mo�esz spe�ni� jaki wielki czyn dla Anglii
- i wtedy b�dziesz mia� zas�ug�. Na przyk�ad mo�esz uratowa� jakiego Anglika
albo...
Przerwa� jej niecierpliwie:
- Kiedy nie rozumiesz. Naturalnie, �e mog�. Ale chcia�bym co� zrobi� dla tego
kraju, gdzie moi ojcowie pracowali w pocie czo�a i przelewali krew. Mnie si�
zdaje ci�gle teraz, �e oni dla mnie pracowali, a ja tu �yj� z cudzej zas�ugi -
to im jest przykro.
- Co dzieci tak ci�gle szepc�? - zapyta� doktor. - I czy dzieci trafi� w ko�cu
do domu? A mo�e macie czarodziejski dywan, kt�ry was zaniesie? Ju� zmrok.
- Tak - odpar� Marcin - Ju� idziemy.
Krysia przestraszy�a si�.
- Tak, ju� naprawd� ciemno. M�j Bo�e, co pani na nas powie!
- To co, �e ciemno - ja i tak trafi�. St�d wcale nie tak daleko.
- Chod�my, chod�my, chod�my! - nagli�a Krysia.
- Do widzenia panu doktorowi! Mam gwizdawk� bardzo �adn�. Mo�na j� panu
podarowa� czy nie mo�na? Czy pan by przyj��? Bo ja nie mam nic wi�cej.
- Nic nie przyjm�, m�ody cz�owieku - za�mia� si� doktor. - Nie mia�by� czym
wystraszy� smoka, gdyby chcia� zje�� twoj� ma�� ksi�niczk� - i doktor zatoczy�
oczyma i zak�apa� z�bami po smoczemu.
Marcin gwizda� ze wszystkich si�, a Krysia pia�a z uciechy. Smok wynurzy� si�
rycz�c spod lady, a potem stan�� na dw�ch nogach i chcia� da� dzieciom cukierk�w
od kaszlu, by�y to bowiem jedyne s�odycze, jakie, znajdowa�y si� w aptece.
- Nie mamy kaszlu - rzek� Marcin z �alem. - A zanim go dostaniemy, zjedliby�my
na pewno cukierki.
- Mo�e dostaniemy kaszlu - zaniepokoi�a si� Krysia, lecz Marcin spojrza� na ni�
ostro.
- Ale� nie. Sk�d�e? Do widzenia panu!
Poszli co �ywo dalej, skr�cili w bardziej odludne zau�ki.
Na dworze by�a ju� noc.
Z ciemno�ci wyskakiwali ludzie na ma�e kr�gi �wiat�a od latar� i zn�w znikali w
mroku. Wsz�dzie pe�no by�o tupi�cych cieni. Krysia nie mog�a i�� bardzo pr�dko z
powodu kolana. Wlok�a si� troch� niezgrabnie z r�k� w d�oni Marcina.
Powiedzia�a do niego:
- To nieprawda, co m�wi�am o W�adku. Ja bardzo chcia�am z tob� i��...
Marcin �cisn�� mocniej jej r�k�. Po chwili stan�� i zapyta� ponownie:
- Mo�e ci� ponie��?
- Nie, co� ty! Tylko ten banda� przeszkadza.
Lekcja dobiega�a do ko�ca, gdy si� zjawili p�sowi ze zm�czenia.
- Przyszli! Przyszli! Przyszli! Nic im si� nie sta�o. Prosz� pani - wrzeszcza�y
wszystkie dzieci, podskakuj�c na �awkach.
Pani surowo, z nat�eniem, prawie bole�nie patrzy�a na dwoje zbieg�w.
Na koniec rzek�a:
- C� to znaczy?
- To ja... - b�kn�a Krysia.
- Nie, to ja... - rzek� Marcin i urwa�.
- Ale� widz�; �e to wy. Ale gdzie�cie si� podziewali?!
- To przeze mnie, prosz� pani. Bo mi sukienka p�k�a.
- P�k�a? Tak si� m�wi?
- Rozdar�a si�. I kolano mi si� st�uk�o...
Tu pola�y si� �zy.
Marcin zawo�a� po angielsku:
- Nie rozumiem, czego Krysia p�acze. Niech pani si� na ni� nie gniewa. To ja j�
zaci�gn��em jak jaki g�upi.
- Pewno, �e nie zrobi�e� nic m�drego. Ale dobrze... Siadajcie i zachowujcie si�
jak nale�y. Krysiu, przesta� zaraz p�aka�. To ja powinnam p�aka�, �e mam takie
niedobre dzieci. Marcin zostanie po lekcji i opowie mi, co�cie zbroili.
Pani rozpogodzi�a si� i lekcja szcz�liwie potoczy�a si� dalej.
Lecz Marcin mia� ci�gle z�e przeczucia.
I nie omyli� si�.
Na do widzenia pani rzek�a:
- Od jutra zaczniemy uczy� si� �piewa� i pokazywa� jase�ka. Na �wi�ta urz�dzimy
tu przedstawienie.
Zwr�ci�a zimny wzrok na Marcina i powiedzia�a oboj�tnie po angielsku:
- Ty, Marcin, nie nauczy�e� si� jeszcze dosy� po polsku, wi�c niestety nie
mo�esz nale�e� do jase�ek.
- Yes, madam[] - odrzek� wstaj�c.
Potem dzieci odesz�y, a on pozosta�, tak jak mu pani kaza�a.
W�adek poca�owa� go przechodz�c, aby mu doda� odwagi.
Lecz pani za to zdawa�a si� go wcale nie widzie� i poprawia�a co� w zeszytach;
nie podnosz�c g�owy spyta�a:
- No wi�c? Gdzie� to pan "zaci�gn��" Krysi� zamiast przyj�� z ni� na lekcj�?
Marcin pocz�tkowo chcia� opowiedzie� wszystko, jak by�o. Wyzna� tak�e swe
w�tpliwo�ci. Bo by� pewien, �e pani go nie tylko zrozumie, ale �e bierze jaki�
tajemniczy udzia� we wszystkim, co on czuje. Lecz skoro ona wcale na niego nie
patrzy! Skoro go wy��czy�a z przedstawienia!
Przej�ty �alem, odpowiedzia� nieszczerze:
- Pokazywa�em Krysi Tamiz� i parlament. Chcia�em, �eby zobaczy�a, jaka pi�kna
jest moja Anglia.
Dokaza� jednak czego�.
Pani podnios�a g�ow� i patrzy�a na niego bardzo d�ugo, tak bardzo, �e si� a�
zaczerwieni�.
Wreszcie rzek�a:
- No, dobrze - i u�miechn�a si�. Tak jest. U�miechn�a si� wtedy, gdy jemu
serce si� z �alu kraja�o!
Po chwili poda�a mu jeden z zeszyt�w.
- To jest - powiedzia�a - twoje ostatnie dyktando. Znacznie lepiej napisane.
Prawie zupe�nie dobrze.
Marcin uk�oni� si� i odszed�. Schodzi� ze schod�w z ci�kim sercem.
W sieni po ciemku czeka�a na niego Krysia.
- Kto tu?! - wykrzykn�� zaskoczony.
- To ja. Tak si� tu ba�am. Tu s� myszy. Powiedz! Krzycza�a na ciebie?
- Nie, wcale si� nie gniewa�a. Wiesz, ona jest chyba bez serca!
- Nie gniewa�a si� i bez serca? Co ty gadasz?!
- Co ja gadam? - zapyta� Marcin. - Ja nie wiem.
By� zrozpaczony. By� smutny jak nigdy w �yciu. Jakie� to trudne rzeczy s� na tym
�wiecie. Nie wiedzia� teraz, czy kocha Angli�, czy pani�, czy Krysi�, czy
Strza�kowo, do kt�rego tak pragnie pojecha� ojciec. Czy mo�na kocha� to wszystko
- to wszystko razem?
Dzieci ucz� si� jase�ek
Nadci�gn�� grudzie�. Kr�ciutkie dnie i olbrzymie wieczory sz�y jeden po drugim,
jeden po drugim.
Dzieci uczy�y si� jase�ek po odbyciu w�a�ciwej lekcji, a potem wraca�y do domu
ju� ko�o dziewi�tej wieczorem. Po prostu w nocy, bo przecie� w grudniu ko�o
dziewi�tej to ju� g��boka noc, na dworze czarno jak w kominie, a w ich ubogiej
dzielnicy bywa�o nawet ju� pusto.
- Jak ja szed�em wczoraj do domu, to m�wi� ci, by�o tak ciemno! I ko�o muru tak
si� kto� skrada�. Nic, tylko tak ci si� kto� skrada� - m�wi� Leon.
- Ale u nas jest ciemniej na Ko�cielnej. Tam s� domy wysokie takie. O takie! -
Stefan wszed� na �awk� i pokaza� r�k�, jakie wysokie s� domy. Potem doda�:
- Od tego tak jest ciemno.
- Ba�e� si�? - spyta�a Zosia Leona.
- Jeszcze by - kogo?