Szczerbakow Władymir - Żuk
Szczegóły |
Tytuł |
Szczerbakow Władymir - Żuk |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szczerbakow Władymir - Żuk PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szczerbakow Władymir - Żuk PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szczerbakow Władymir - Żuk - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Władimir Szczerbakow
Żuk
Czas było wracać do miasta. A to dlatego, że słońce już poczerwieniało i po
trawie rozpełzły się długie, chłodne cienie. Świtezianki jeszcze trzepotały
modrymi skrzydełkami, ale drobniejsze ważki już się pochowały, znikły.
W ciągu dnia przeszliśmy razem z Alkiem jakieś pięć kilometrów brzegiem
strumienia i schwytaliśmy żuka. Teraz Alek co chwilę podnosił do ucha zaciśniętą
piąstkę i słuchał. Żuk szeleścił łapkami i skrzydełkami starając się wydostać na
wolność. Jeszcze godzinę temu siedział sobie na nagrzanym słońcem pieńku i
drzemał, zanim Alek nie nakrył go swoją łapką. Nigdy w życiu nie widziałem
podobnego żuka! Polerowane pokrywy skrzydeł lśniły mu w słońcu jak stal, nóżki
przypominały przegubowe manipulatory, a wąsiki wyglądały jak prawdziwe anteny.
- Wiesz, papo, to wcale nie żuk - powiedział Alek poważnie.
- Tak, mnie się też tak wydaje - powiedziałem, bez zastrzeżeń włączając się do
jego zabawy.
Ale zrobiłem to zbyt chętnie i skwapliwie. Alka nie można tak łatwo oszukać.
Odziedziczył spryt po matce.
- Ja poważnie, a ty... - Nie dokończył, zamilkł, zamknął się w sobie.
Dzieci są jak wschodni mędrcy, którzy wszystkie uczucia mają wypisane na twarzy,
za to wszystkie myśli ukryte tak dokładnie, że nikt ich nie zdoła odczytać.
Szliśmy wolno w kierunku domu brzegiem strumyka o wodzie popstrzonej tęczowymi
plamami nafty, mijaliśmy sterty żwiru i cementu, parkany i magazyny dworca
kolejowego. Przecięliśmy tory, weszliśmy na kładkę przerzuconą przez rów, na
którego dnie poniewierały się tak dobrze nam znane stare opony samochodowe,
arkusze zardzewiałej blachy i pogięta metalowa beczka. Las nie od razu oddawał
swoje pozycje miastu i ta ziemia niczyja bardzo się podobała Alkowi i mnie.
Zawsze zatrzymywaliśmy się na mostku, skąd do domu mieliśmy parę kroków, i
jakbyśmy na coś czekali. Z oddali dobiegał gwar, stukały koła pociągów,
rozlegały się gwizdki lokomotyw, a mad torem drżały fioletowe i Czerwone
światełka. Takie dnie są bardzo do siebie podobne.
- Żuk zrobił się ciepły - powiedział nagle Alek. Dotknąłem palcem. Żuk był b a r
d z o ciepły. Alek tłumaczył:
- Czytałem książkę o Marsjanach. Oni są jak koniki polne, chude, z długimi
nogami. Albo jak żuki.
- To fantazja - powiedziałem. - Nikt nie wie.
- Fantazja zawsze się sprawdza. Nie wiesz o tym?
***
...Trzymam w ręku szklany słoik. Uważnie mu się razem z Alkiem przyglądamy.
Wieczorem Alek wsadził tam żuka, przykrył szklanym spodkiem i postawił na oknie.
Milczymy. Wprawdzie Alek mógłby powtórzyć to, co mówił w drodze do domu, ale
teraz wiemy, że sprawa jest bardzo poważna. Słoik jest pusty, w ciągu nocy
pojawił się w nim otwór z gładkimi, obtopionymi brzegami. Dziurka nie większa od
pięćdziesięciokopiejkówki. Rozumiemy obaj, że na dalszy ciąg tej historii
będziemy pewnie musieli jeszcze długo poczekać.