Świdziniewski Wojciech - Konsekrowany
Szczegóły |
Tytuł |
Świdziniewski Wojciech - Konsekrowany |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Świdziniewski Wojciech - Konsekrowany PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Świdziniewski Wojciech - Konsekrowany PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Świdziniewski Wojciech - Konsekrowany - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WOJCIECH ŚWIDZINIEWSKI
konsekrowany
Koń niespokojnie strzygł uszami i rzucał łbem, chrapiąc z
niezadowolenia. Powożący mężczyzna wypluł przeżuwany rzemień
i zaniepokojony zapytał cicho:
- Co jest, Płochy?
Koń parsknął, a woźnica zatrzymał zaprzęg, zeskoczył i
rozejrzał się w obie strony leśnego traktu. Cisza, nikt nie
nadjeżdżał. Pociągnął parę razy nosem i uśmiechnął się do
siebie. Wskakując na kozioł, powiedział do konia:
- Co, Płochy, wciąż pamiętasz płonące ładownie
"Dromadera", wypełnione po brzegi smołą? Nie dziwię się.
Trochę czasu minęło, zanim odrósł ci ogon - cmoknął. Powóz
ruszył. - Mogę się z tobą założyć, a nawet z samym
Konsekrowanym, że to tylko leśny smolarz, ale ty mi i tak
pewnie nie uwierzysz... - koń zaczął gniewnie zarzucać łbem
i boczyć się. - No, spokój, Płochy! Jesteś równie głupi jak
ludzie, miałem o tobie lepsze zdanie!
Nadal jechali lasem, a woń wytapianej smoły nasilała się.
W końcu za którymś z zakrętów otworzyła się nagle polana i
wyrosła chata. Wybudowana z nieociosanych kłód sosnowych
uszczelnionych mchem, wydawała się pięknym pałacem w tej
bezludnej głuszy. Przy niej, w umorusanym skórzanym
fartuchu, uwijał się ogromny mężczyzna o czarnych jak smoła
włosach i potężnych, równie smolistych wąsiskach. Zresztą
wszystko dookoła wydawało się bardziej czarne niż powinno.
Nawet rosnące przy domu mlecze miały ciemnożółte kwiaty.
Płochy jawnie zaczął się buntować. Przewracając
przestraszonymi oczami usiłował wyrwać się do przodu.
Minęło trochę czasu, zanim się przyzwyczaił do zapachu
smoły.
- Witajcie, smolarzu, jak tam praca?- zagadnął woźnica.
Smolarz przyjrzał się przyjezdnemu i odpowiedział
uprzejmie, ale z rezerwą:
- Że tak powiem, wrze.
Woźnica uśmiechnął się.
- To dobrze. Nie chcecie przypadkiem kupić kuferka albo
skrzyni?
Smolarz trochę się rozluźnił widząc, że prawdopodobnie ma
do czynienia z handlarzem.
- Nie potrzebuję, ale macie może trochę mąki?
- A znajdzie się woreczek czy dwa.
Rzemieślnik całkowicie się rozpromienił.
- Już dwa tygodnie, jak żem chleba nie miał w ustach.
Zapraszam w gościnę. Mam trochę dziczyzny, a i gorzałka się
znajdzie.
Woźnica spojrzał na słońce kryjące się głęboko między
drzewami.
- A nocleg u was się znajdzie?
- Przecież powiedziałem, że zapraszam w gościnę.
- Zaproszenie przyjęte, tylko oporządzę konia. Nazywam
się Słowik.
- Smolarz jestem.
Dziczyzna była trochę za słona, ale napitek doskonały.
- Gdzież ty w tej głuszy, mości panie Słowiku, chcesz te
swoje skrzynie sprzedać, co? - zaczął między jednym a drugim
kubkiem Smolarz. - Niewielu tu ludzi żyje, a i ci co tu
mieszkają, w zbytki nie opływają.
- Otóż, mości Smolarzu, mam tu specjalną skrzynię przez
klan Oka skleconą dla wielkiego maga, który w tym lesie się
podobnież ukrywa - gładko skłamał Słowik.
Smolarz zmarszczył brwi.
- Nigdy nie słyszałem, ażeby w tej okolicy żył jakiś
wielki czarodziej, ale nie byłby on potężny, gdyby o jego
skryciu wiedział nawet smolarz.
- Co racja, to racja. Ciężko chyba będzie go znaleźć.
Łyknęli z kubków.
- A co tam w świecie słychać? - znowu zaczął gospodarz.
Przybysz chwilę się zastanawiał czy powiedzieć prawdę.
- Konsekrowany nie żyje. Znowu chaos pogrążył klany.
Smolarz spojrzał na czoło gościa. Trzy pionowe nacięcia.
Klan Ciętych. Klan Konsekrowanego. On sam należał do Kół.
- W tej głuszy nie zwracamy uwagi na klany. Wystarczy nam
walka z lasem - powiedział stanowczo.
Słowik rozważał przez chwilę. Powiedział w końcu:
- Tak też myślałem i dlatego jadę przez puszczę.
- Zostawmy więc świat wielkich, a zajmijmy się piciem. -
Smolarz dolał gorzałki do kubków.
Słowik bardzo się pilnował, a mimo to spił się do
nieprzytomności. Obudził się zaniepokojony, próbując
zrozumieć, gdzie się znajduje. Ostatnie, co pamiętał to
toast wzniesiony "Na pohybel klanom". Potem pstryk! Ktoś
zdmuchnął świecę. Podniósł się i jęknął czując ból głowy i
nudności. Wstał jednak i powoli powlókł się do ceberka z
wodą. Pił łapczywie, oblewając się.
Wyszedł na zewnątrz i pozdrowił pracującego Smolarza.
Gospodarz rzucał na niego podejrzliwe spojrzenia.
- Wczoraj trochę za dużo o sobie powiedziałeś. Może nie
powinienem tego mówić, bo mnie za to zabijesz, ale wiem, kim
jesteś i co wieziesz. Jestem z tobą, gdyż żaden klan nie
powinien w ten sposób zdobywać przewagi nad innym klanem.
Możesz mi zaufać, gdyby ktoś o ciebie pytał, to nigdy nawet
tu nie dojechałeś. Możliwe, że skręciłeś przy Dwóch Głazach,
a może przeprawiłeś się przy Błystce czy Leniwej. Dla mnie
ciebie tu nie było.
Słowik rozważał słowa Smolarza. Przeklął swoją słabość do
gorzałki. Nigdy nie potrafił sobie odmówić, co często było
przyczyną kłopotów. Tak jak teraz. Dla dobra sprawy powinien
zabić Smolarza. Jednak jeśli pojedynczy kupiec
pozostawiałby za sobą szlak trupów, ktoś mógłby szybko
zorientować się, że coś tu nie gra. W końcu zdecydował, że
przynajmniej raz w swoim trzydziestoośmioletnim życiu musi
komuś zaufać.
- Nie zabiję cię, ale muszę wiedzieć, czemu chcesz mnie
osłaniać, w końcu jesteś z innego klanu?
- Byłem w Chwale, gdy zaatakowały nas ożywieńce Fal.
Zginęła wtedy moja żona i moi rodzice. Dlatego jestem tutaj.
Nie ma dla mnie miejsca w świecie walczących klanów.
Słowik pokiwał głową ze zrozumieniem. Miasteczko Chwała
już nie istniało. Prawie wszyscy jego mieszkańcy zginęli, a
ci, co przeżyli, nie chcieli tam pozostać. Tak więc Chwała
pozostała miastem ruin i grozy, a jednocześnie symbolem
bezsensownej wojny klanów uśmierzonej dopiero przez nowego
Konsekrowanego. Wierzył temu człowiekowi i nie czuł potrzeby
zabijania go. Rozstali się w pokoju.
Nie ma nic nudniejszego niż podróż wozem przez las.
Monotonia drogi i postojów sprawia, że człowiek zaczyna dużo
rozmyślać nad sobą i światem, a to przy misji Słowika bardzo
niebezpieczne. Trochę mniej koncentracji i można
skończyć obok drogi ze sztyletem w plecach. I prawie tak się
stało.
Był tak zamyślony, że wyczuł czyjąś obecność dopiero jak
się z nią zrównał.
- Hej! Dobry człowieku, co tam wieziesz? - odezwał się
głos zza drzewa.
Zaskoczony Słowik ściągnął wodze. Z lasu wyskoczyło
dwóch mężczyzn, a na budę wozu zsunął się z drzewa trzeci.
Czwartego Słowik wyczuł z tyłu, za zaprzęgiem. Ten na wozie
przyłożył mu od tyłu sztylet do szyi.
Słowik przyjrzał się stojącym mężczyznom. Jeden z nich,
chudy i pryszczaty, wyglądający na nastolatka, niedbale
opierał się o łuk. Drugi, gruby i wysoki, z dębową maczugą,
zdawał się być szefem bandy.
- Kto pyta? - spokojnie powiedział Słowik, szykując plan
walki.
- Czy to istotne? - powiedział ten z maczugą, wzruszając
ramionami. - I tak zaraz umrzesz. Nie lubimy niespodzianek,
więc uprzejmie prosimy, żebyś nas poinformował, co nam
przywozisz. - Widać, że go bawiła rozmowa. Pryszczaty
ziewnął i popatrzył gdzieś w las.
- Przykro, chłopaki, ale to, co wiozę, jest dla mnie tak
ważne, że będę musiał was zabić.- Roześmiali się. Sztylet
mocniej przytulił się do grdyki Słowika.
- Jak chcesz to zrobić, pewniaczku?- zagadnął pryszczaty.
- Jestem Śpiewakiem. - Trochę spoważnieli, ale nadal na
twarzy mieli drwiące uśmiechy.
- Chyży! Sprawdź no tę budę - zwrócił się herszt do
bandziora z tyłu. - Nie ma już Śpiewaków na świecie, a
zresztą ostatnio dorwaliśmy jednego takiego i faktycznie
śpiewał, ale cienko, bo mu jaja urwaliśmy. - Wszyscy
gruchnęli śmiechem. Słowik mógł ich teraz zaatakować, ale
nie chciał sobie odmówić przyjemności zobaczenia ich twarzy,
gdy dowiedzą się, co przewozi. Te rzadkie chwile
okrucieństwa, na jakie sobie pozwalał, bardzo poprawiały mu
nastrój.
Herszt spojrzał na tył wozu i spoważniał.
- Co się stało, Chyży? - Śpiewak zaczął nucić Psalm Drugi,
"Zniewolenie". - Co tam znalazłeś?
Chyży nie odzywał się. Śpiewak nucił coraz głośniej.
- No co jest? - dopytywał się gruby. Słowik nieznacznie
poruszył się, dotykając głową ręki trzymającej nóż. Sztywna,
żadnego drgnięcia mięśnia. Psalm zaczął już działać.
- Mówże! - herszt próbował dać krok do przodu, jednak ze
zdziwieniem stwierdził, że nie może się ruszyć.
- To Konsekrowany... - Chyży bardzo powoli wydusił z
siebie słowa. Pieśń i na niego zaczęła działać. Słowik,
wciąż śpiewając, rzucił okiem na grubego i pryszczatego. U
obu bardzo powoli zaczął wypływać na twarz wyraz
zaskoczenia.
Słowik sięgnął przez głowę za kark trzymającego go
mężczyznę, a drugą ręką złapał jego sztylet. Następnie,
przerzucając go przez ramię, wbił mu nóż między żebra.
Zwłoki uderzyły w zad konia, lecz Płochy, również zniewolony
psalmem, nawet nie zareagował, i grzmotnęły o drogę,
przewracając grubego. Słowik zeskoczył z kozła i
wyciągniętym z buta sztyletem zabił ledwo broniącego się
pryszczatego. Odwrócił się, by w porę zauważyć, jak Chyży
mierzy do niego z kuszy. Chyży podczas śpiewania psalmu stał
najdalej, więc był słabiej zniewolony niż reszta. Śpiewak nie
zastanawiając się rzucił nożem. Chyży pochylił się do
przodu i wypuścił pocisk. Bełt aż po lotki zagłębił się w
ciele wciąż leżącego herszta bandy.
Śpiewak wyprostował się i popatrzył na pobojowisko.
- No, całkiem nieźle - powiedział i pchnięciami noża
odzyskanego z ciała Chyżego upewnił się, że wszyscy są
martwi.
Zaciągnął zwłoki głęboko w las, a plamy krwi zasypał
piaskiem. Jeszcze raz rozejrzał się, sprawdzając czy nie
został żaden ślad walki. Strzyknął śliną przez zęby i
wskoczył na kozioł. Pogwizdując popędził Płochego. Wóz z
terkotem ruszył leśną drogą.
Dwa dni później oderwało mu się koło. Kląc szpetnie
Śpiewak zsunął się z przechylonego wozu i obejrzał
uszkodzenia. Pękł klin mocujący koło do osi. Miał kilka
zapasowych, jednak sam nie da rady podnieść wozu ani
zamocować koła. Stał tak bezradnie, drapiąc się w głowę.
Wtedy usłyszał tętent kopyt. Znowu zaklął. Stał na środku
drogi, z urwanym kołem, bez możliwości ucieczki, a
praktycznie każdy nieznajomy był potencjalnym wrogiem
czyhającym na Konsekrowanego. No nic. Postanowił czekać na
rozwój wydarzeń.
Śpiewak już z daleka zauważył, że zbliżający się jeźdźcy
to regularny oddział wojska. Szykując się do konfrontacji,
zaczął przypominać sobie, jakie psalmy mógłby wykorzystać,
ale tymczasem chciał sprawę załatwić pokojowo.
- Dobrze, że jedziecie, dzielni wojacy!- krzyknął, gdy
już byli w miarę blisko. - Właśnie potrzebuję paru krzepkich
ramion do naprawy koła.
Jeźdźcy zrównali się z nim, a dowodzący, postawny, starszy
wiekiem wojak, obejrzał sobie Słowika, objeżdżając go
dookoła. Śpiewak nie mógł rozpoznać, do jakiego klanu
należą, gdyż ich znaki przesłonięte były hełmami. Za to oni
widzieli dokładnie, z kim on jest spokrewniony. Słowik
kolejny raz przeklął siebie w duchu za to, że nie pomyślał o
jakimś nakryciu głowy. Będzie je musiał skądś sobie
skombinować.
- Co wieziecie, dobry człowieku? - zapytał dowodzący.
- Nic wartościowego, panie. - Słowik starał się mówić
spokojnie. - Parę skrzyń na sprzedaż.
- To można śmiało zajrzeć do twojego wozu? - zauważył
dowódca i skinął na jednego ze swoich ludzi. Ten zeskoczył z
konia i truchtem dobiegł do wozu. Śpiewak zaczął nucić Psalm
Pierwszy "Spowolnienie".
- Stać! - krzyknął dowódca.
- Jesteś śpiewakiem z klanu Ciętych? - Słowik nie
przerywał śpiewu. - Ściągnijcie hełmy!
Żołnierze wykonali rozkaz, a Słowik przestał śpiewać i
odetchnął z ulgą. Wszyscy należeli do klanu Ciętych.
- Wieziesz Konsekrowanego? - dopytywał się przywódca.
Słowik, słysząc to pytanie, nadal pozostał czujny.
- Może tak, może nie.
- W takim razie pomożemy ci. Nazywam się Siepacz.
Dowodziłem jednym z fałszywych konduktów pogrzebowych.
Rozbiły nas Gwiazdy. Miały ze sobą kilku ożywieńców.
Postanowiliśmy tędy przebić się do Otchłani Najwyższego.
Śpiewak nie widział już sensu ukrywania swojej tożsamości
i tajemnicy, która się z nią wiązała. Siepacz wiedział
wszystko i albo mu pomoże, albo go zabije.
- Nazywam się Słowik, jestem śpiewakiem i przewożę
Konsekrowanego. - Waszą pomoc ograniczcie tylko do naprawy
wozu. Przejechałem szmat drogi samotnie, omijając
niebezpieczeństwa, i w taki sposób dojadę do celu.
- Jak sobie życzysz, ale pozwól mi wysłać mały zwiad.
Przynajmniej tyle chciałbym zrobić dla bezpieczeństwa
Konsekrowanego. Jak mi wiadomo, klany rozbiły już
wszystkie fałszywe kondukty pogrzebowe. Podobno zrównano też
naszą siedzibę. Teraz sprawdzają karawany kupców i
pojedyncze wozy. Będzie o wiele trudniej uniknąć ich
patroli. Bystrzak! Sprawny! Sprawdźcie tę drogę przed nami,
ale szybko!
Dwóch jeźdźców oderwało się od grupy i pogalopowało przed
siebie.
Żołnierze szybko uwinęli się z naprawą koła, więc Siepacz
pozwolił im na chwilę odpoczynku. Słowik poczęstował ich
beczułką wina, lecz dowódca przejął trunek twierdząc, że
wszyscy powinni zachować trzeźwość umysłu. Nigdy nie
wiadomo, co może się wydarzyć. Żołnierze sarkali, ale
przyznali dowódcy rację, jak tylko wrócił zwiad. Okazało
się, że trzy mile przed Słowikiem wędrował spory oddział
piechoty klanu Oka. Siepacz przygotowywał swoich ludzi do
walki, a Słowik dziękował Najwyższemu za obecność żołnierzy
Ciętych.
- Oczyścimy przed tobą drogę z klanów i pojedziemy dalej
ku Otchłani Najwyższego - powiedział Siepacz już z konia. -
Życzę powodzenia. Dobrze by było, gdyby Konsekrowany bez
uszczerbku dotarł do Otchłani. Jeśli jednak to się nie
uda... No cóż, nie pierwszy i ostatni raz wpadnie w ręce
klanów.
Słowik podziękował i wskoczył na kozioł. Siepacz dał
rozkaz do wymarszu. Śpiewak przepuścił żołnierzy i ruszył za
nimi. Szybko zniknęli w leśnej głuszy i Słowik znowu
pozostał sam, jak mu się wydawało, o wiele bardziej
bezpieczny.
Po południu dotarł do miejsca, gdzie jazda Siepacza
rozprawiła się z piechotą Oka. Wśród zabitych nie zauważył
żadnych ciał ze znakami klanu Ciętych, jednak kilka martwych
koni świadczyło, że Oko nie było łatwym przeciwnikiem. Wóz
parę razy z mozołem przetoczył się po zwłokach i Słowik
pojechał dalej.
Następnego dnia wieczorem natrafił na grupkę drwali
wracających z wyrębu do obozowiska. Zaprosili go na
wieczerzę i nocleg. Nie było mu to na rękę, gdyż nawet gdy
nie miał misji, to unikał spotkań z ludźmi. Teraz jednak, gdy
odgrywał rolę kupca, dziwne byłoby, gdyby odmówił. W końcu
wędrował samotnie przez dzikie ostępy, a dookoła szalały
wojska klanów. Razem ruszyli przecinką na polanę, gdzie
rozłożyli się drwale.
Rozpalono ogniska, a kobiety przygotowały wieczerzę.
Słowik biernie uczestniczył w zabawie, byle nie urazić
gospodarzy. Gdy posilał się przy ognisku, poczuł, że jest
obiektem zainteresowań kogoś znacznego. Rozejrzał się
dookoła i ujrzał wpatrującego się weń starca, którego nazywano
tutaj Mówcą i otaczano wielkim szacunkiem. Przez chwilę
mierzyli się wzrokiem, co z pewnością przerodziłoby się w
pojedynek o to, który pierwszy odwróci głowę, gdyby nie
prośba drwali o opowieść. Starzec chwilę jeszcze patrzył na
Słowika, potem skinął mu głową, jakby przepraszał za
przerwane starcie. Słowik odpowiedział tym samym. Czuł
jednak niepokój w sercu. Jeśli starzec domyślał się prawdy,
będzie musiał go zabić, a dla bezpieczeństwa misji usunąć
również kilku drwali z ich rodzinami. Obejrzał sobie
dokładnie zebranych przy ognisku. Tak, zadecydował w końcu,
Psalm Ósmy "Szaleństwo" załatwiłby tutaj sprawę. Chwilę
później skarcił siebie za popadanie w paranoję. Cóż w tym
zdrożnego, że zmierzył go wzrokiem jakiś staruch.
Mówca odchrząknął, rzucił jeszcze jedno szybkie
spojrzenie na Słowika i rozpoczął opowieść:
- Oto historia z zarania dziejów, snuta przy tysiącach
ognisk wszystkich ośmiu klanów. Najwyższy jeden wie, ile w
niej prawdy, a ile dopowiedzeń starożytnych bardów. Jednak
ja twierdzę, że więcej w niej prawdy niż fałszu. Nie jest
ona długa, bo i życie ludzkie nie jest długie, a i wy,
żniwiarze lasu, jesteście umęczeni.
Przed wiekami, gdy jeszcze żaden klan nie miał nazwy
ani władców nazywanych królami, Złoty Smok pustoszył
ziemię, pozbawiając ją plonów i życia opiekujących się nią ludzi.
Poganiani pożogą lasów i pól oraz krzykami żywcem palonych i
pożeranych, w popłochu uciekali przed siebie. Dawno już
opuścili swoje rodzinne krainy i teraz spiesznie wędrowali
po nowych ziemiach. Depczący im po piętach Smok nie dawał
wytchnienia, więc nie mogli podziwiać piękna mijanych
krajobrazów.
Uciekający nie mieli nadziei na przeżycie, jednak
popędzani instynktem zaszczutego zwierzęcia wciąż posuwali
się przed siebie, byle z dala od Smoka. Zawsze gdy odwracali
za siebie głowy, widzieli łuny i dymy pożarów oraz
pobłyskujące nad nimi złoto gada.
W końcu dotarli do miejsca, w którym musieli zakończyć
swoją ucieczkę. Kobiety załkały w niemej rozpaczy, a
mężczyźni zaszlochali z bezsilnej wściekłości. Drogę
zagrodziła im bowiem Otchłań. Usiedli więc na jej krawędzi i
odprawili pożegnalną ucztę. Pili, jedli i radowali się z
ostatnich chwil życia.
Smok, gdy ich ujrzał bawiących się, ucieszył się widząc,
jaką mu ucztę przygotowali.
Już, już miał się zabierać za dzieło zniszczenia i
wielki krzyk rozpaczy podniósł się wśród ludzi widzących, że
nadszedł ich kres, gdy z Otchłani wychynęła ogromna jasna
postać.
Był to Najwyższy.
- Biorę oto tych ludzi pod swoją opiekę - zagrzmiał
głosem tak potężnym, że ludzie padli na ziemię, zatykając
sobie uszy. - Odejdź więc stąd, Duchu Nieczysty, gdyż jeśli
spróbujesz uczynić im krzywdę, będziesz miał ze mną do
czynienia!
Złoty Smok zaśmiał się szyderczo i z całą potęgą swojego
Ognia runął na Najwyższego.
Długo można by mówić o walce tych mocarzy, jednak nie
należy to do naszej powieści.
Koniec końców, Najwyższy przycisnął Smoka do ziemi i
przygniótł go górami i tam pozostaje aż do dnia
dzisiejszego, a kraina ta, pełna plujących ogniem wulkanów,
nazywana jest Ziemią Smoczego Płomienia...
- Ależ to niedaleko stąd? - pisnęło jedno z dzieci.
- Tak, moi drodzy, pięćdziesiąt mil od tej puszczy leży
ta kraina, a pod nią wciąż żywy, lecz zniewolony Złoty Smok.
Ludzie radowali się i dziękowali Najwyższemu, a ten
cieszył się z nimi i podarował im ziemię, na której teraz
żyjemy. Sam skrył się w Otchłani.
Ludzie rozeszli się po tych ziemiach i tak powstało osiem
klanów, a są to klan Oka, klan Gwiazdy, klan Fal, klan
Ciętych, klan Koła, klan Góry, klan Ciernia i klan Słońca.
Początkowo wszyscy cieszyli się z cudem uratowanego
życia, jednak po kilkudziesięciu latach zapomnieli o
jednoczącym ich niebezpieczeństwie i rozpoczęły się waśnie
między nimi. Najpierw były to drobne utarczki o ziemię,
łowiska, a czasami o kobiety.
Nie wiadomo, kiedy te wszystkie małe nieporozumienia
przerodziły się w Pierwszą Wojnę Klanów, równie okrutną jak
starcie ze Złotym Smokiem. Wojna trwała ładnych parę lat, aż
w końcu Najwyższy, nie mogąc zdzierżyć tego szału, który
opanował jego podopiecznych, wezwał do siebie wodzów ośmiu
klanów, by stawili się na krawędzi Otchłani. Tam spośród
nich wybrał jednego, najbardziej prawego, namaścił go
świętym olejem, obdarzył częścią swojej mocy i ustanowił go
swoim przedstawicielem i zwierzchnikiem nad wszystkimi
ośmioma klanami. Tak został powołany do życia pierwszy
Konsekrowany, a był nim stary Kostur z Ciętych.
Jednak tuż po zniknięciu Najwyższego Kostur stał się
celem pierwszego zamachu na życie Konsekrowanego. Uczynili
to: Nagły ze Słońc i Miska z klanu Gór. I tu się objawiła
moc Konsekrowanego. Żaden śmiertelnik nie był w stanie zabić
Konsekrowanego. Nie był on też nieśmiertelny. Kiedy
przychodził jego czas, umierał jak inni ludzie.
Tak więc życie ośmiu klanów zaczęło biec trochę
spokojniejszym torem. Po śmierci Kostura jego ciało wrzucono
do Otchłani, gdyż tak nakazał Najwyższy, a nowym
Konsekrowanym został Jeździec Gwiazda. I tak Konsekrowani
rodzili się i umierali, a klany żyły w pokoju.
Nikt nie wie, kiedy odkryto jeszcze jedną potężną siłę,
tym razem drzemiącą w martwym ciele Konsekrowanego. Otóż
martwy Konsekrowany miał moc ożywiania rzeczy nieświadomych
swego istnienia i dawania im namiastki duszy. Wystarczyło
zakopać część jego ciała w pobliżu czyjegoś grobu, by zmarły
zmartwychwstał. Również rośliny, które miały kontakt z
Konsekrowanym, ożywały i mówiły ludzkim głosem. Na wieść o
tym władcy siedmiu klanów zapałali chęcią wejścia w
posiadanie choć części ciała ich zwierzchnika, gdyż ożywione
za jego pomocą istoty stawały się niezwyciężoną armią, którą
można było pokonać tylko przez spalenie lub drobne
posiekanie na kawałki. Jedynie klanowi, z którego pochodził
Konsekrowany, jego ciało było nieprzydatne i w ich obecności
wszystko pozostawało równie martwe jak i sam Konsekrowany.
Od tej pory dzień śmierci Namaszczonego stawał się
początkiem wojny klanów. Klan Konsekrowanego stara się
dostarczyć nietknięte ciało do Otchłani, a reszta klanów
chce je odebrać. I tak dzieje się od dobrych kilkudziesięciu
lat.
Miejmy nadzieję, że w końcu Najwyższy zauważy naszą
niedolę i cierpienie i przywróci pokój na naszej ziemi.
Starzec zakończył opowieść, a z tłumu słuchających padły
słowa pochwały i podziękowania.
Słowik nie przyłączył się w tym do drwali, tylko uważnie
obserwował Mówcę. Jednak miał rację. Starzec odgadł cel jego
misji. Śpiewak miał teraz tylko jedno wyjście: usunąć Mówcę,
a wraz z nim drwali. Zaczął nucić psalm "Szaleństwo", jednak
po chwili przerwał, gdyż doszedł do wniosku, że drwale i ich
rodziny w niczym nie zawiniły. Musi więc tylko uważnie
obserwować Mówcę i upewnić się, że ten nikomu nie zdradzi
tajemnicy. Starzec zdawał się już nie zauważać Słowika i
chociaż śpiewak nie słyszał treści jego rozmowy z siedzącym
obok przywódcą drwali, to uśmiech na twarzy i ton głosu
wskazały, że mówi o rzeczach lekkich i przyjemnych.
Słowik do końca ogniska nie spuszczał Mówcy z oczu. Gdy
wszyscy pożegnali się i poszli do namiotów spać, Słowik
wzrokiem odprowadził starca idącego do swojego namiotu i
upewnił się, że Mówca nocuje sam. Odczekał jeszcze chwilkę
aż ucichną szepty w namiotach, i zaczął nucić psalm czwarty
"Głęboki Sen". Strażnik, który wraz z nim pozostał przy
ognisku, przez chwilę słuchał go, lecz zaraz jego głowa
opadła, a on sam zachrapał głośno. Śpiewak poszedł do
namiotu Mówcy i wyniósł go do swojego wozu, gdzie związał i
zakneblował. Potem wrócił do ogniska, obudził strażnika i
powiedział mu, że idzie spać. Przespał się trochę i gdy
zmienili się wartownicy, wyszedł, przysiadł się do nowego
wartownika i chwilę z nim pożartował. Następnie, w formie
przyjacielskiej pogawędki, wypytał strażnika o związki
drwali z Mówcą i dowiedział się, że starzec tylko na parę
dni się do nich przyłączył i lada dzień ma ruszyć w swoją
stronę. Na pytanie strażnika, skąd to nagłe zainteresowanie
osobą starca, odpowiedział, że Mówca chce wraz z nim,
jeszcze przed świtem, odjechać. "Głęboki Sen" i tym razem
dopomógł Śpiewakowi dyskretnie rozstać się ze strażnikiem.
Słowik zaprzągł Płochego i ze związanym Mówcą ruszył
przez las.
Gdy ujechali dobrych kilkanaście lig, a zza korony drzew
przebijały się pierwsze złociste promienie, budząc leśne
ptaki, śpiewak zatrzymał wóz i wyciągnął Mówcę. Przez
chwilę patrzyli sobie w oczy. Starzec, nie widząc w oczach
swojego ciemiężyciela żadnego cienia litości, zaczął się
szarpać. Słowik wywlekł go na zewnątrz i popychając
zaprowadził w las. Tam kazał uklęknąć. Wyciągnął nóż i
przykładając go do pomarszczonego gardła powiedział:
- Starcze, nie wiem, kim jesteś, ani kto cię nasłał. -
Mówca zaczął jęczeć, pragnąc udzielić wyjaśnień. - Nie próbuj
mówić i tak cię nie wysłucham. Przewożę Konsekrowanego, a
wszystko wskazuje, że ty o tym wiesz. Jest to zbyt poważna
sprawa, ażebym mógł cię zostawić przy życiu. Wierz mi, mimo
że nienawidzę ludzi, zabicie starca nie sprawia mi
przyjemności. Dlatego też nie rozwiążę cię ani nie wyjmę
knebla. Jeszcze mógłbyś mnie przekonać, bym darował ci
życie, a tego zrobić nie mogę. Daję ci, starcze, parę chwil,
ażebyś pomodlił się do Najwyższego czy do kogo tam uważasz.
Starzec przez chwilę kręcił z niedowierzaniem głową,
potem ją opuścił i tak pozostał przez jakiś czas. W końcu
dumnie uniósł czoło i czekał na cięcie. Słowik przez chwilę
walczył z pokusą spojrzenia mu w oczy, lecz bał się, że to,
co w nich ujrzy, odwiedzie go od tego, co zaplanował.
Szybkim cięciem zabił Mówcę. Ten padł twarzą do ziemi i
przez chwilę wił się w konwulsjach.
- Byłeś dzielnym człowiekiem i wielce prawdopodobne, że
niewinnym, jednak nie mogłem ryzykować - powiedział,
wycierając nóż o białą szatę starca. - Tym bardziej mi żal,
że nie mam czasu ciebie pochować.
Gdy wracał do wozu, zapytał sam siebie, ile osób już
zabił w swoim życiu. Skarcił siebie za takie myślenie.
Gardził ludźmi, uważał ich za bezmyślnych głupców i nie miał
zamiaru się nimi przejmować. Wskakując na wóz doszedł do
wniosku, że jednak nie powinien zabijać starca bez
uprzedniej z nim rozmowy. Może naprawdę był niewinny, a jego
opowieść to zbieg okoliczności? Teraz było już za późno.
W ciągu dnia parę razy przyłapał się na tym, że myśli o
śmierci Mówcy. Zbeształ siebie w duchu za to. Im więcej o
tym wydarzeniu myślał, tym bardziej gryzło go sumienie.
Do końca podróży przez las nie dawało mu to spokoju, a po
nocach śnił mu się zakneblowany starzec w zalanej krwią
perliście białej szacie, bezskutecznie usiłujący coś
powiedzieć. Budził się zlany potem, co spowodowało, że ta
jedna śmierć spośród dziesiątek tak wryła się w jego duszę.
Koszmary przestały go męczyć dopiero gdy wyjechał z lasu
Teraz znów cały czas musiał myśleć o tym, jak uniknąć
pułapek i patroli innych klanów. Nawet nieźle mu to
wychodziło, a głównie dzięki temu, że wozów
ciągnących ku Szczelinie były krocie. Wybór Konsekrowanego
był wielkim wydarzeniem i pretekstem do spotkań po latach,
tak więc drogi były zapchane przeróżnej maści podróżnikami,
od wielmoży w karetach przez kupców i rzemieślników, a na
zwykłych przemytnikach i rzezimieszkach kończąc. Takiemu
staremu wydze jak Słowik ukrycie się w różnobarwnym tłumie
nie nastręczało żadnego problemu.
Dowiedział się, że jego klan, Cięci, praktycznie przestał
istnieć, a każdy z trzema nacięciami na czole, co do którego
zaistniał choćby cień podejrzenia, że pomaga w ukryciu zwłok
Konsekrowanego, umierał na torturach. Słowik doszedł do
wniosku, że to, co zrobił Mówcy, było niczym w porównaniu z
tym, co działo się tutaj, poza lasem. Tak bestialskich mordów
nie widziano na tych terenach od wieków. Śpiewak sam nie był
świętoszkiem, ale wydarzenia na tych równinach zaskoczyły
nawet jego. Teraz już wiedział, dlaczego tak nienawidził
ludzi.
Pewnego wieczoru, gdy od Szczeliny dzielił go tylko dzień
drogi, jeden z jadących w przeciwnym kierunku jeźdźców z
zakrwawioną szmatą na głowie zatrzymał się i zagadnął:
- Słowik?
- Nie, a kto pyta? - Słowik zaczął nucić psalm
"Zapomnienie".
- To ja, Siepacz.
- Siepacz? A ten oficer...
- Ćśśś...! Zamknij się, jeśli ci życie miłe! - syknął
żołnierz Ciętych i przesiadł się z konia na wóz Słowika. -
Nie jedź tędy. Jakieś pół dnia stąd zaczyna się Kordon...
- Kordon?
- Tak. Jest to sieć gęstych posterunków kontrolujących
wszystko i wszystkich. Zabijają każdego spośród Ciętych, jak
i z innych klanów, jeśli tylko ktoś wyda się być
wystarczająco podejrzanym. Nie jedź tam. Ukryj się w jednym
z okolicznych jarów i siedź cicho, zanim wszystko się nie
uspokoi. Ja i moi ludzie zbieramy się pod Lasem. Ściągamy
tam resztki niedobitków naszego klanu i spróbujemy stworzyć
Ostatni Kondukt. To odciągnie ich uwagę i wtedy ruszysz
naprzód. Pamiętaj, nie ufaj nikomu, kogo nie znasz, tym
bardziej innym klanom. Wszystkie, rozumiesz, ale to
wszystkie klany są przeciwko tobie! - Powiedziawszy to
Siepacz przesiadł się na swojego konia i znikł w mroku
szybko zapadającej nocy. Słowik wymyślił naprędce kłamstwo
umożliwiające mu oddzielenie się od grupy trzech kupców z
klanu Oka, z którymi podróżował i ukrył się w najgłębszym z
jarów, maskując kryjówkę ciernistymi gałęziami tarniny.
Wychodził tylko nocą i bardzo ostrożnie podchodził do
gościńca, gdzie mieszał się w tłum podróżujących i
nasłuchiwał wieści.
Jakieś trzy dni po rozmowie z Siepaczem doszły go
pogłoski o potężnym kondukcie pogrzebowym, który wychynął z
Lasu i znacząc swój szlak trupami i własną krwią powoli
posuwa się ku Szczelinie. Słowik postanowił odczekać jeszcze
jeden dzień i ruszyć przez Kordon. Właśnie miał wracać do
wozu, gdy na drodze podniósł się tumult. Wozy nagle zaczęły
pryskać na boki z traktu i gnając na łeb, na szyję pędziły
przez nieskoszone pola zboża. Rozległy się paniczne krzyki
kobiet i przekleństwa mężczyzn. Słowik również schronił się
w zbożu, jednak w przeciwieństwie do innych nie uciekał
gdzie pieprz rośnie, lecz kryjąc się powoli posuwał się w
stronę źródła zamieszania. Zanim dotarł na miejsce, wiedział
już, co było jego przyczyną i włosy mu się zjeżyły na karku.
Na drodze stała mała grupka pieszych otoczona przez trójkę
konnych żołnierzy z nieznanego klanu uzbrojonych w pejcze.
Wszędobylski smród gnijącego ciała wszystko wyjaśniał.
Ożywieńcy.
Słowik zwalczył chęć rzucenia się do ucieczki i uparcie
szedł dalej. W końcu zrównał się z tą grupką i zaczął
nasłuchiwać.
- Niepotrzebnie pędzicie te trupy...
- Taki mamy rozkaz!
- Nie przerywaj, żołnierzu, i nie unoś głosu!
- Racz mi wybaczyć, panie, ale gdybyś całą noc smagał te
żywe trupy pejczami ze skóry Konsekrowanego... i jeszcze ten
smród, brrrr!
- Rozumiem to i dlatego jeszcze żyjesz. Słuchaj, macie
wrócić do Kordonu i zawiadomić Bezczelnego, żeby nie wysyłał
żadnych posiłków do przejęcia tego Ostatniego Konduktu. Z
pewnych źródeł wiemy, że ten ostatni numer Ciętych to pic na
wodę. Najprawdopodobniej Konsekrowany jest ukryty w którymś
z okolicznych jarów. Od jutra nasz klan w tajemnicy przed
pozostałymi zacznie przeszukiwać okolicę i lada dzień nasza
armia umarłych powiększy swój stan liczebny.
- Jaka to tajemnica, gdy mówisz o tym na najbardziej
uczęszczanej drodze w promieniu pięciuset lig...
- Widzisz tu kogoś? Bo ja nie. Nikt o zdrowym rozsądku
nie zostałby przy ożywieńcach w odległości bliższej niż
liga.
- W takim razie co ja tutaj robię...?
Słowik nie potrzebował już słuchać, jak oficer łaja
żołnierza za niewyparzoną gębę. Ruszył z powrotem do wozu,
zastanawiając się, co robić dalej. Pomysł Siepacza nie
wypalił i co najmniej jeden klan wiedział, że Ostatni
Kondukt nie wiezie Konsekrowanego. Kordon dalej stanowił
nieprzebytą zaporę, a w dodatku lada chwila zaczną się
przeszukiwania jarów. Wokół Słowika powoli zaciskała się
pętla. Przez moment zastanawiał się, czy aby nie oddać się w
ręce poszukujących go żołnierzy. W końcu nie mógł przez całe
życie ukrywać się z trupem Konsekrowanego. Jednak poczucie
obowiązku i wspomnienie ożywieńców, których właśnie widział,
przekonały go, że nie byłby to dobry pomysł.
Zanim doszedł do swojej kryjówki, znalazł rozwiązanie,
dzięki któremu na zawsze pozbędzie się Konsekrowanego bez
dojeżdżania do Szczeliny.
Słowik z wysiłkiem wciągał na zbocze worek z ciałem
Konsekrowanego. Jeszcze chwila i będzie na upatrzonym
miejscu. Zatrzymał się i otarł z czoła pot, który lał się z
niego potokami. Przeciągnął ręką skałę, po której ciągnął
ciało. Była gorąca. Nic dziwnego. W końcu wspinał się na
jeden ze szczytów Ziemi Smoczego Płomienia. Zaiste, słuszna
nazwa dla tego miejsca, pomyślał. Czarna skała, gorąca i
parząca, gdzieniegdzie jakieś rachityczne roślinki, a
wszystko to osnute parą z gejzerów i trującymi wyziewami
siarki. Gdzieś tu pod tymi skałami gotowała się lawa w
potężnych czerwonych jeziorach. Czasami zgromadzona tam
energia szukała ujścia. Wówczas, w huku i dymie, rozrywała
góry i niczym krew spływała po ich stokach. Zdarzało się
też, że rozgrzana skała pękała, ukazując, hen głęboko w
ziemi, czerwoną i kotłującą się rzekę lawy. Do jednej z
takich szczelin zmierzał Słowik, by wrzucić ciało
Konsekrowanego.
Gdy dotarł do wyrwy, bez żadnych ceregieli przerzucił
swoje brzemię przez krawędź i osłaniając twarz próbował
zajrzeć w piekielną czeluść. Wzruszył ramionami, widząc tylko
przebijającą się przez kłęby dymu delikatną czerwień płynnej
skały. Odwrócił się, żeby zejść do wozu i Płochego. Wtedy
to zadrżała ziemia i rozległ się głuchy grzmot, który
wydawał się być westchnieniem ulgi wielkiego zwierza. Słowik
nie oglądając się zbiegał w dół. Rozległ się potężny trzask,
a on sam upadł. Zanim wstał, spojrzał za siebie. Ze
szczeliny, do której wrzucił Konsekrowanego, wystawała
gigantyczna łapa wbijająca pazury w skałę. Jej skóra miała
złoty kolor.
Słowik już się nie podniósł. Z przerażeniem patrzył, jak
Złoty Smok wyswobadza się ze swoich więzów. Początkowo
zastanawiał się, który z psalmów zanucić, jednak miał
pewność, że żaden z nich nie podziała na Złotego Smoka.
Pomyślał przez chwilę, że może Złoty Smok, w zamian za
obudzenie ze snu pod górami, daruje mu życie. I w tym
przypadku nie było wątpliwości, Smoka nie interesuje, kto go
uwolnił. Nie ma żadnego ratunku. W tym miejscu Parki przetną
jego nić. Pokiwał z rezygnacją, jakby dawał Smokowi
pozwolenie na wykonanie wyroku. Wówczas przypomniał sobie,
że taki sam gest uczynił Mówca, zanim rozstał się z życiem.
Teraz był już pewien, że starzec nic nie wiedział, a może
wręcz przeciwnie, wiedział dużo i chciał tym się podzielić
ze Słowikiem, ażeby nie dopuścić do wydarzenia, które teraz
miało miejsce. Gdy to zrozumiał, właściwie przebaczył Smokowi
to, co zaraz uczyni. Jedyne, czego nie mógł odżałować to
swojego mało profesjonalnego sposobu podejścia do Mówcy.
Należało pozwolić mu udzielić wyjaśnień, a dopiero potem go
zabić. Ale przecież bał się, że jeśli starzec okaże się
szpiegiem innego klanu, nie będzie w stanie zabić go z zimną
krwią...
To już nieważne.
Mówca nie żyje.
Za chwilę i on umrze.
Skała, na której leżał, zaczęła się wybrzuszać. Zanim
umarł, Słowik przeklął Najwyższego i ludzi, bo to przez
nich stało się tak, jak się stało, a Smoka pobłogosławił.
Złoty Smok o płonących skrzydłach wzniósł się, a w
powietrzu zawibrował okrzyk tryumfu, który był wyzwaniem
dla Najwyższego, a serca ludzi napełnił lękiem.