15505

Szczegóły
Tytuł 15505
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15505 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15505 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15505 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

\ V- го ■ '■ С" #3^ ? ^£fc - № I KO • Edmund NIZIIIRSKI Фгида ^Księga urwisów [S/edM/oróg) \ Ilustrował: Jacek SZLESZYŃSKI Ш Copyright by Edmund Niziurski ISBN 83-85193-27-1 Wydawnictwo „Siedmioróg". Wrocław 1991 Wrocławskie Zakłady Graficzne Zam. 576/91/00 Akc. IV a\ Część 1 SERCE KLASY ROZDZIAŁ I Cuda się jednak zdarzają. Los dziennikarza. „Mamo, mamo, co ty robisz?!" U koczowników. Waga lekkopólśrednia C^zy jest coś gorszego niż odpowiadanie przy tablicy? W ławce masz jeszcze setki możliwości, byle nie zawiodło cię oko i ucho. Ale przy tablicy jesteś bezbronny jak niemowlę. Odcięty od podpowiadaczy i ściągawek, wydany na szydercze spojrzenia wrogów. Zanim dotrze do ciebie szept przyjaciela, przechwyci go pan nauczyciel, który stanął między tobą a klasą. Czujesz się jak dąb wyrwany z urodzajnej gleby. Na cóż tu się zdadzą talenty piłkarza? Choćbyś był nawet postrachem Wilczej Góry i filarem przesławnej paczki jaskiniowców — tutaj czujesz swoją nicość. Tak myślał Miksa wywołany z ławki przez pana Sądeja do rozwiązania zadania o szynce. — Przeczytaj jeszcze raz — mówił łagodnie pan Sądej przeglądając zeszyty z zadaniami klasowymi. Miksa duka z książki: — „Szynka traci po ugotowaniu Va wagi. Ile ważyła pierwotnie szynka, która po ugotowaniu ważyła 4,65 kg?" . Brr... Takie pytanie może obrzydzić szynkę na całe życie. Ach, koniecznie trzeba na przyszłość pomyśleć nad jakimś wynalazkiem ułatwiającym odpowiadanie przy tablicy. Przydałaby się sygnalizacja bezdźwiękowa, a może 7 lepiej wyuczyć się alfabetu dla głuchoniemych... Tymczasem jednak Miksa przeżywa klapę na całej linii. Czas dany mu do namysłu ucieka. W każdej chwili pan Sądej może krzyknąć: „Cóż, Miksa, chcesz zimować po raz trzeci w klasie szóstej? Nieźle sobie poczynasz od nowego roku szkolnego. Marsz na miejsce!". I wpisze do dzienniczka i do swojego notesu dwóję. A Miksa jest w tej sytuacji, że nie może sobie pozwolić na żadną dwóję. Nie dlatego, że ma wstręt do złych stopni, ale dlatego, że brzydzi się niewymownie ojcowskiego paska i zbyt szanuje swoje siedzenie, zwłaszcza że otrzymał już „zaliczkę" od przewidującego ojca. — No więc, Miksa? Pan Sądej ogląda sobie paznokcie. To zły znak. Co tu robić, co robić? Miksa liczy już tylko na cud. Można by wprawdzie udawać, że się rozwiązuje, coś dukać, kombinować, byle zyskać na czasie, ale to jest możliwe tylko w teorii. W rzeczywistości bowiem nie można wydusić ani słowa. Gardło ściska strach, resztki skąpej wiedzy i konceptu wyciekają gdzieś z głowy i człowiek staje się ofiarą gorszą niż normalnie. Ach, żeby nagle zabrzmiał dzwonek! Ale Miksa wie dobrze, że to marzenie ściętej głowy. Do dzwonka chyba jeszcze co najmniej cały kwadrans. Żeby „chociaż" trzęsienie ziemi lub nagłe zasłabnięcie pana nauczyciela! Ale, niestety, okrutny glob ziemski nie ma ochoty się zatrząść. Kałamarz z czerwonym atramentem stoi mocno i ani drgnie. Pan Sądej wygląda zdrowo jak ryba, ogląda sobie spokojnie paznokcie i nic nie wskazuje na to, by za chwilę miał upaść na podłogę. Teraz kiwa łysawą głową, patrząc na klasę, jakby brał ją za świadka tępoty Miksowej. Więc znikąd ratunku? Znikąd. Miksa poci się jak mysz w potrzasku. Tak, stało się to najgorsze. Oto pan Sądej obraca się do Miksy i ważąc w rękach linijkę otwiera usta... I nagle... Miksie bije gwałtownie serce. Tak, to nie mogło być złudzenie! 8 Słychać pośpieszne kroki na korytarzu. Ktoś idzie. Może do gminy? Nie, do klasy. Stuka do drzwi. Miksie chce się krzyczeć zradości. Uratowany! Drzwi uchylają się i do klasy zagląda łysa główka sekretarza Kupścia. — Nie przeszkadzam? Nie czekając na odpowiedź pakuje się do środka. Chwyta pana Sądej a za rękaw i szepcze mu coś do ucha. Pan Sądej marszczy się i mruczy: — Teraz? Niemożliwe! Mam lekcję. A potem godzinę wychowawczą, bo te cymbały wciąż jeszcze myślą, że wakacje się nie skończyły — pan Sądej patrzy surowo na Miksę. — Tak, ale... — sekretarz Kupść trze sobie ręce i uśmiecha się tajemniczo. W tej samej chwili w drzwi wpadł zaspany stróż gminny Kropa z dzwonkiem w ręce. — Towarzysz sekretarz prosi pana nauczyciela zaraz po lekcjach do Komitetu. — O, właśnie — pan Kupść zaciera ręce — nawet sam sekretarz Komitetu Gminnego... też. — Mnie? — Sądej patrzy to na stróża, to na Kupścia. — Tak, tak... pan przecież... chłopów kusił tą spółdzielnią — sekretarz Kupść uśmiecha się szatańsko. Sądej czerwieni się, patrzy na zegarek i nagle zaczyna zbierać gorączkowo zeszyty i wkładać płaszcz. O Miksie już zapomniał. Zresztą za drzwiami rozlega się upragniony dzwonek. — Zawsze tak nagle... niespodziewanie... w ostatniej chwili — gdera Sądej kręcąc się zaaferowany po klasie. Przez pomyłkę pakuje do teczki dziennik klasowy. Dziwi się, że nie chce się zmieścić, wyjmuje go zawstydzony. W roztargnieniu wyciera nos ścierką od kredy, którą trzymał w ręce, i chowa ją do kieszeni — jej koniec wystaje mu śmiesznie spod marynarki — i tak wybiega z tą ścier- 9 ką, zapominając z tego wszystkiego kaloszy. Na progu coś sobie przypomina, odwraca się nagle i sapie: — Na jutro powtórzenie! Klasa patrzy na jego nos umazany kredą, ale nikomu jakoś nie przychodzi na myśl śmiać się. Pan Sądej jest w tej chwili bohaterem całej klasy. A potem nagle zrobiło się wielkie zamieszanie. Zerwały się okrzyki: — Hura!... Niech żyje spółdzielnia! Z tymi okrzykami wypadli na podwórze, strasząc w korytarzu interesantów pana Kupścia. Właściwie to nikt dokładnie nie wiedział, jak wygląda taka spółdzielnia produkcyjna, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy byli przejęci, nawet Miksa. — Ty, szwagier — trącił Wiktora kułakiem w żebro — poszedłbyś do takiej spółdzielni? Tam, bracie, swoboda... Starzy tylko na dniówki robią, a ty wolny... Ech, Osuch by cię nie puścił! Wiktor spojrzał na niego ze złością. Tymczasem pod płotem komitet redakcyjny żywo rozprawiał nad sytuacją. Wywiad doniósł, że o siódmej odbędzie się zebranie w sprawie spółdzielni. 'j — Choina, żeby tak być na takim zebraniu! — wzdychał Batura. — Może by pozwolili zostać? To przecież nasza klasa. — Iii, przegonią! — machnął ręką Batura. — Żeby chociaż delegatów wpuścili albo korespondenta — westchnęła Jadźka. — Prawda, delegatów powinni wpuścić — podchwycił Karlik. — Ojciec opowiadał, że jak był na Kongresie Pokoju w Warszawie, to tam była też delegacja dzieci. No, to jak tam mogła być, to tym bardziej u nas. Nagle za płotem rozległy się głośne okrzyki. W otoczeniu chłopców biegł drogą Gola naciągając futrzane rękawice na ręce okręcone gałganami. 10 'i* — Przyjdźcie na^trening... Wilcza Góra... stary kamieniołom! — krzyknął w stronę Karlika i Wiktora. Chłopcy popatrzyli na siebie i obaj uśmiechnęli się pod nosem. Mieli już co innego na głowie. O siódmej wieczorem pół klasy znalazło się znów pod szkołą. Batura chciał przeprowadzić wybory delegatów, ale okazało się, że wszyscy chcą być delegatami. Spór rozstrzygnął pan Kupść, który pojawił się w drzwiach klasy, taszcząc wraz z zasapanym stróżem Kropą wielką ławę. — Zmiatać, już was nie ma! — krzyknął na widok chłopców. — Wynoście się do jasnej Andromedy! Mimo to Batura postanowił spróbować. — Proszę pana, my chcieliśmy do gazetki napisać... Niech pan pozwoli zostać chociaż komitetowi. — Co? Jakiemu znów komitetowi? — No, redakcyjnemu... od gazetki. — Ja wam dam gazetkę, łobuzy! To poważne zebranie. ( — Kiedy my... — Chłopcze, nie mam czasu. — Chociaż jednego redaktora... Nawet na Kongresie... — A daj ty mi święty spokój! Co za smarkacz nachalny! — To... to... biurokracja! —wykrztusił oburzony Batura. Pan Kupść upuścił ławkę ze stukiem i poczerwieniał z gniewu. — Panie Kropa, w ucho go! Smarkacz pyskaty! Panu Kropie, jako nieprzejednanemu wrogowi gazetki, nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, wobec czego chłopcy wycofali się przezornie na podwórze. Tutaj Batura powiedział: 11 — Chłopaki, na skutek oporu biurokraty naszej gazetce grozi brak reportażu. Chłopaki, złamiemy opór biurokraty. Nasz specjalny korespondent musi być na obradach. Nieeech żyje spółdzielnia! — Niech żyje! — zabrzmiały buntownicze okrzyki. — No dobrze — wtrącił rzeczowy zawsze Rudniok — ale jak przemycimy tam korespondenta? Zobaczą i wykurzą. — No, trzeba coś obmyślić — spoważniał Batura. — Ja mam myśl — odezwała się Jadzia Pocieszek. — Schowamy go w szafie. Patrzyła roziskrzonymi oczami na kolegów. Pomysł był tak niezwykły, że przez chwilę panowało milczenie. Rzeczywiście w klasie stała duża szafa, w której przechowywano pomoce naukowe, ale żeby wsadzić tam redaktora?... — Ależ to jest klawa myśl! — krzyknął Batura. — Zaraz, zaraz — wycedził Rudniok — przecież ta szafa jest zapchana. — Głupstwo! — zapalał się Batura. — Trzeba tylko wsadzić kogoś chudego. Koledzy i koleżanki, kto na ochotnika? Zapanowało przykre milczenie. Nikt nie zgłaszał swej kandydatury. Nikomu jakoś nie uśmiechało się siedzenie w ciasnej szafie. — Koledzy, trzeba się poświęcić... — nakłaniał Batura. — Ochotnika uwiecznimy w gazetce... Specjalne wyróżnienie i tak dalej... — No, to się poświęć, a ja napiszę dla ciebie wyróżnienie — uśmiechnął się jadowicie Wiktor. Batura wzruszył ramionami. Niech Jadźka włazi, jej pomysł — zapiszczała Krysia Wojtachówna. — No wiesz — oburzyła się Jadźka, aż warkoczyki podskoczyły jej na plecach. — Ja wymyśliłam, to wystarczy, 12 a ty jak chcesz bronić swojego Batury, to wejdź sama. Jesteś w sam raz chuda... Krysia zaczerwieniła się. — Szwagra tam wsadzić! — krzyknął Miksa ze strachu, żeby jemu nie kazali, ponieważ był najchudszy z całej klasy. — Zalega przecież z artykułem o skupie, to niech przynajmniej teraz popracuje dla gazetki. — Racja — powiedział Batura zwracając się do Wiktora. — Mamy przecież umowę. Punkt trzeci pamiętasz? Zamiast o skupie przygotujesz reportaż z zebrania. — Tak! Tak! — poparło go parę głosów. — Niech Wiktor włazi do szafy. Wiktor przełknął ślinę przez skurczone gardło. Wra-biają go. Mają silne argumenty, ale Wiktor nie jest głupi siedzieć w szafie Bóg wie jak długo. To zresztą może by i ścierpiał, ale co będzie, jak go nakryją? Wiktor boi się, ale za nio w świecie nie przyznałby się do tego. Postanawia odwrócić kota ogonem. Podnosi głowę i, siląc się na niedbały, lekko drwiący ton, mówi: — No, jeśli Batura się boi, to ja... owszem... mogę... Cios był celny. Batura poderwał się zaperzony. — Ja się boję?! Proszę bardzo — wchodzę do szafy! — skoczył w kierunku szkoły. Wiktor uśmiechnął się pod nosem. Już myślał, że się wywinął, kiedy usłyszał głosy: — Nie, Batura za ciężki. Szafę rozwali. — Za bardzo niecierpliwy! — On-by w środku zebrania nie wytrzymał i wyskoczył — śmiała się Kryska. — Zatrzymajcie go! Pogonili za Baturą i przyciągnęli go z powrotem. Prawdę mówiąc opierał się słabo i raczej dla fasonu tylko. — Już lepiej, żeby Wiktor. — Tak... tak... niech lepiej on. Wiktor zbladł. 13 — Ja... ja mam w domu robotę. — Te, te, szwagier, znamy się na tym, nie zalewaj, powiedz lepiej, że się boisz — Miksa zrobił taki ruch, jakby go chciał poklepać po ramieniu. — Jak ciocię kocham, mam robotę — odsunął się Wiktor. — Pierze drzeć! — Gęsiskubek! — Co, coś powiedział? — rzucił się do Miksy Wiktor. — To, że się boisz Osucha! — Tyle się boję, o! — pokazał wszystkim figę. — No, to jazda! — popchnęli go w stronę klasy. Wiktor zacisnął zęby. — Dobrze, pójdę, ale Jadźka i Miksa przeproszą mnie za to pierze. Batura zagwizdał. — Ho, ho, jakie wymagania! Co wam zależy, przeproście go — zwrócił się do winowajców. — O, jeszcze czego?! — oburzyła się Jadźka. — Jadźka, zrób to dla spółdzielni. Jadźka popatrzyła po pełnych napięcia twarzach koleżanek i kolegów. — Przepraszam cię za to pierze — powiedziała do Wiktora — ale robię to tylko dla spółdzielni i... dla gazetki. — Nie gniewaj się, szwagier — uścisnął go za rękę Miksa. — Ja tak naumyślnie... żebyś się zgodził... A Osucha to my już usadzimy. Wiktor chrząknął zakłopotany. Ten Miksa to nawet nie jest zły chłopak. No cóż, słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Wiktor pozwolił się poprowadzić do klasy. Kroczył trochę niepewnie... bo nie wiadomo, jak tam z Kropą. Oho, niedobrze. Kręci się jeszcze. Właśnie wylazł z klasy, zacierając ręce. Za nim Kupść. — To niech pan teraz pędzi po wodę sodową... bo 14 będzie gorąco — mruknął znacząco do Kropy i zniknął w drzwiach gminy. Kropa minął gromadkę dzieci, przyglądając im się czujnie spode łba, i trzasnął furtką. Wszyscy zrozumieli, że nadarzyła się sposobność. Zaciągnęli pośpiesznie pobladłego z emocji Wiktora do klasy i zamknęli w szafie. Przydałoby się dla wszelkiej pewności na klucz, ale nie da rady. Na miejscu zamka jest bowiem w drzwiach szafy dziura. To może nawet lepiej. Reporter będzie mógł nie tylko dobrze słyszeć, ale i obserwować. — Tylko siedź cicho, szwagier, nie zdradź się, bo będzie heca — upomina go Miksa. — Siedź... siedź! —wybuchnął Wiktor. —Myślicie, że tu można siedzieć? — No to klęcz — radzi z okrutną obojętnością Batura. — W sam raz będziesz miał oko przy dziurze. — A uważaj, żebyś głową nie trącił o górną półkę, tam są kwasy — ostrzega go po przyjacielsku Rudniok. Najbardziej przejęte są dziewczynki. — Ojej, Wiktor, tylko się nie uduś — piszczy Jadźka. Ma teraz wyrzuty sumienia, że dokuczała mu z tym pierzem. Przeprosiny też wyszły bardzo zimno. Więc teraz wsuwa Wiktorowi przez dziurkę landrynkę, ale Wiktor odtrąca ją. Zbyt świeże są rany, które mu Jadźka zadała. — Uwaga! — syczy od drzwi Stachurka. — Kropa wraca. Ledwie zdążyli odskoczyć od szafy, na progu ukazał się Kropa trzymając w jednej i drugiej ręce po pęku butelek lemoniady. — A was znów tu licho przyniosło! — ryczy na widok dzieci. — Wynocha, no, już! Wybiegają z piskiem i śmiechem. Może sobie teraz pan Kropa ich wyganiać. Wykonali, co trzeba. Tymczasem zamkniętemu reporterowi drętwieją ze 15 strachu nogi. Wiktor sam nie wiedział, że można się aż tak bać. Nie zdziwiłby się, gdyby Kropa usłyszał bicie jego serca — tak głośno wali. To wszystko przez tę głupią pozycję. Zdaje mu się, że szafa trzeszczy i że Kropa przygląda się jej podejrzliwie. Ale nie, to tylko złudzenie. Pan Kropa zajęty jest czym innym. Rozgląda się czujnie dokoła, potem nagłym ruchem odmyka butelkę i pije pośpiesznie, przymknąwszy z rozkoszy oczy. Na ten widok napada Wiktora nagłe pragnienie, czuje, że zasycha mu w ustach. Choroba, jak on tu wysiedzi te kilka godzin? Kropa wyduldał już całą butelkę, teraz wdycha głęboko powietrze, sapie zadowolony, człapiąc po klasie jak syty kot. A to drań! Patrzcie! Do wypróżnionej butelki nalewa dla niepoznaki wodę z flakonu z kwiatami. Woda ma zgniły, żółty kolor i w sam raz imituje lemoniadę. Tymczasem sytuacja Wiktora wcale nie była do pozazdroszczenia. Z prawej strony dźgał go w bok dziób jakiegoś wypchanego ptaka i wyschły na kamień grzbiet zwierzęcy. Chciał przesunąć się w lewą stronę, lecz tu natrafił na globus i zwinięte w rolki mapy. Próbował oprzeć się przynajmniej o tył szafy, ale i to okazało się niewykonalne, gdyż jak na złość tkwił tam potężny gwóźdź, który za każdym nieostrożnym ruchem wbijał mu się boleśnie w plecy. Nie mógł wstać, bo szafa była za niska, zresztą bał się potrącić te przeklęte kwasy. Nie mógł usiąść, bo bał się narobić hałasu, a poza tym straciłby z oczu widok klasy. Jedyne, co mógł zrobić, to klęcząc opuścić się na pięty. Nagle prztez szparę w szafie przedarł się promień światła i padł na Madagaskar na globusie. Wiktor drgnął i wyprostował się na kolanach tak gwałtownie, że aż szafa skrzypnęła. Do sali wchodzili ludzie. Najpierw szedł pan Kupść z lampą naftową. W świetle jego łysina błyszczała pełnym blaskiem jak polerowane jajo. Za nim szedł chudy, czar- 16 ny chłop — sekretarz Komitetu Gminnego, Bryl — cienie uwydatniały jeszcze bardziej jego zapadłe policzki. Dalej — przewodniczący Prezydium GRN, Sobieszek, z jakimś nieznajomym — widać z powiatu ktoś przyjechał. Na końcu zaś — cała masa chłopów, a wśród nich — Wiktor wstrzymał oddech z wrażenia — matka! Ledwo się opanował, by nie wyskoczyć z ukrycia. Więc jednak przyszła... Czyżby zamierzała przystąpić do spółdzielni? Nigdy nie dała sobie słowa o tym powiedzieć. Kiedy raz Wiktor pod wpływem lekcji bąknął o spółdzielni, porwała za miotłę. Lecz co to? — zaniepokoił się Wiktor. Za matką sunie stary Osuch. Czyżby i ten?... Nie, to śmieszne! Więc po co przyszli? Czy tylko z ciekawości? Ludzie schodzili się jeszcze przez kilka minut. Wreszcie sekretarz Bryl uciszył zebranych i zaczął mówić o znaczeniu spółdzielni produkcyjnej. Potrząsnął małą książeczką i mówił, że tu jest przepis na lekarstwo, które wyleczy chłopów z biedy. Wiktor przysłuchiwał się już chyba trzem takim zebraniom i znał te wszystkie agitatorskie sposoby sekretarza. Wiedział, że ta mała książeczka to statuty spółdzielni produkcyjnej i że teraz sekretarz weźmie kredę w rękę i na tablicy będzie krzywymi, niezdarnymi liczbami udowadniał, ile korzyści przyniosłoby chłopom z Wilczkowa założenie spółdzielni. Lecz oto stało się inaczej. Sekretarz mówił, że nie będzie więcej przekonywać ludzi gołymi słowami, że mogą się przekonać na własne oczy. „O, jaki spryciarz — myśli Wiktor. — Umyślnie przerywa teraz, żeby podniecić ciekawość ludzi. Udało mu się!" Na sali poruszenie i gwar. — Cóżeście znów sprytnego wymyślili? — pyta głośno wdowa Sitarzowa. — No, gadaj, gadaj, Bryl. Więc Bryl oznajmiał, że właśnie organizuje się z powiatu wycieczka do spółdzielni produkcyjnej na Ziemiach Zachodnich. Chodzi o to, żeby i z Wilczkowa pojechała delegacja i zobaczyła na własne oczy, jak tam jest. A potem poprosił, żeby się ludzie wypowiadali. Ludzie zaczęli gadać, ale między sobą i nikt nie chciał zabrać głosu, więc sekretarz znów mówił i zachęcał i dopiero wtedy wstał ojciec Miksy i powiedział, że to jest bardzo dobry pomysł z tą wycieczką i że koniecznie musi z Wilczkowa pojechać delegacja, najlepiej niech jadą ci, którzy są najmniej przekonani. I że on proponuje, żeby pojechał Skórka, Pocieszek i wdowa Stopina. Słysząc nazwisko matki Wiktor tak się poruszył, że nabił się na gwóźdź. Ale to było głupstwo wobec radości, jaka go ogarnęła. A to frajda! Matka pojedzie do spółdzielni. Na pewno zabierze go z sobą. Poty będzie ją nudził, aż go zabierze. Wtedy dopiero Wiktor odkuje się ze wszystkim za to darcie pierza. Ale matka milczała. Za to od razu zerwał się Skórka. — Bardzo dziękuję za zaufanie — ukłonił się śmiesznie Miksie — pojadę, pewnie, że pojadę. Sumiennie wszystko obejrzę... Tylko... czy to będzie dużo kosztować? — Nie, podróż pokrywa się — powiedział sekretarz. — No, to jadę, tylko... — Skórka zaczął przestępować z nogi na nogę, miąć kapelusz w rękach i w bok patrzeć — tylko chciałem się zapytać... ehe, zauważyć... że... ehe — chrząknął i pocierał rzadkie, szczeciniaste wąsiki — my wszyscy za polepszeniem, szkoda gadać. Bardzo to dobra rzecz spółdzielnia i my naszej kochanej władzy ludowej bardzo dziękujemy — Skórka kłaniał się. — Mój synek został górnikiem, córeczkę za mąż wydałem za kolejarza z Herbów, drugi synek w Kielcach się uczy... — Dobrze, dobrze. Skórka, ale co to ma do spółdzielni? — przerwał mu sekretarz. — A ma to właśnie, że rodzinka, że tak powiem, rozparcelowana... to znaczy się, ehe, że kłopotu nie ma, jak gęby zapchać... to znaczy się, już jest dobrze. — Skórka 2" 19 kłaniał się sekretarzowi i nagle zaczął pośpiesznie klaskać. Wiktor zobaczył, że Osuch i matka też klaszczą. Ale sekretarz Bryl siedział nachmurzony i wcale się nie cieszył. — To znaczy się, Skórka — powiedział — że według was spółdzielnia w Wilczkowie nie jest potrzebna? Skórka główkę przekrzywił i uśmiechnął się bezzębnymi ustami. — Nie, ja nie mówię, że niepotrzebna. Ja nic nie mówię — usiadł uśmiechając się krzywo. — A pojechać, pojadę. Pojechać można, czemu nie. Po Skórce zaraz wstał Pocieszek i zaczął bardzo długo opowiadać, jaka to dobra rzecz spółdzielnia. — Ja wam tam zawsze mówię, że jak rząd wymyślił, musi być dobra rzecz. — Przerwał, po brodzie zaczął się skrobać i głos zniżył, jakby tajemnicę obwieszczał. — Ale czy rząd był u nas w Wilczkowie? Nie, rząd jest w Warszawie, a koło Warszawy płasko — dolina. Rząd nie był w Wilczkowie, więc nie wie, że tu albo kamienie, albo piach, albo górka, albo dół... Co roku pług mi się na ament szczerbi na tej skale. Dobrze, że konia mam nie-nerwowego, inaczej pług diabli by wzięli. A pomyśleć, co będzie, jak się maszynę puści!... Widziałem ja, moi ludzie, traktor, widziałem w Pawłowicach w pegeerze, jak orał, widziałem. Nie powiem, bardzo sprytna maszyna, ale nerwowa. Jak szarpnie — diabłu by ogon urwała, taka mocna. Puść ją tutaj z pługiem — na nic pług i siebie potrzaska. A taki traktor kosztowna rzecz... Jak też pan sekretarz myśli, ile to-to może kosztować? Mnie się widzi, że za te pieniądze chałupę by murowaną postawił. Żal... żal taką maszynę na te nasze skały puścić, szkoda dla nas traktora, sekretarzu. Tak, bardzo to dobra rzecz spółdzielnia, ale mnie się zdaje, że dla nas za dobra... Oj, nie dla nas, nie dla nas — Pocieszek wyciągnął z kieszeni 20 wielką chustkę i nos czy też oczy wycierał. — Już my tacy nieszczęśliwi, że nam i traktor nie pomoże, i spółdzielnia nie dla nas, może gdzie indziej, pod Warszawą albo nad Wisłą koło Sandomierza, ale u nas, w Wilczkowie... — Pocieszek wciąż oczy i nos wycierał z żalu za spółdzielnią. Wśród ludzi podniósł się szum. Wiktor przestraszył się. Może rzeczywiście w Wilczkowie nie można zrobić spółdzielni? Osuch pewnie się cieszy. Spojrzał w tamtą stronę. Ale Osuch siedział skromniusio na brzeżku ławy, papierosa palił, na lasce wsparty. — W gardle zaschło, pozwolicie, że się napiję — Pocieszek przysunął się do stołu prezydialnego. — Proszę, proszę. Pocieszek sięgnął po butelkę, chwycił pierwszą z brzegu, fachowo potrząsnął, odkorkował. — Gazu nie ma — stwierdził. — No, ale lu! Przechylił butelkę do ust i wypluł, krztusząc się z pełną obrzydzenia miną. — Co za świństwo! Trucizna, nie limoniada! Wiktor nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Na szczęście śmiali się wszyscy, choć nie rozumieli, o co właściwie chodzi, i nikt nie usłyszał odgłosu dochodzącego z szafy. Tylko jeden Kupść odwrócił się zdumiony w tamtą stronę, a nie widząc nikogo, zaczął sobie przetykać palcem ucho, sądząc, że słuch go omylił. Tymczasem Pocieszek, wymachując rękami, rezonował dalej: — Limoniady u nas robić nie umieją, a do spółdzielni się biorą. Tfu! Myśmy, ehe, że tak powiem, do wyższych form nie dojrzeli. — Pokażcie no tę butelkę — zażądano w Prezydium. — Nie dam... do gazety z nią pojadę. Niech spróbują tego świństwa i opiszą. To bardzo smutne, że brat robotnik karmi nas taką limoniada. 21 — Siadajcie już, Pocieszek! — krzyknął zdenerwowanym głosem sekretarz. — Zaraz... jeszczem się nie wypowiedział. Wypowiedzieć się nie wolno czy jak? — Wolno, wolno, tylko trzymajcie się tematu. — Już się trzymam... Co ja mówiłem? Aha, że tera musi być oszczędność. Tak jest powiedziane w gazecie, że nic marnować nie wolno... a u nas by się zmarnował, jak Boga kocham, zmarnowałby się — Pocieszek bił się w piersi. — A to bardzo kosztowna maszyna... ile benzyny wypije, a ile oleju — strach pomyśleć! — Nie więcej niż wy dzisiaj czystej, Pocieszku! — krzyknął z sali Wójtach. Pocieszek chciał jeszcze dalej ględzić, ale go usadzono. — Prosimy Prezydium, żeby pijaków do głosu nie dopuszczało — rzekł podenerwowany Wójtach. Wstał sekretarz Bryl kręcąc nerwowo w palcach ołówek. — Wrogowie nasi za każdym razem inaczej kręcą. Teraz dwu obłudników wystawili do gadania, a sami siedzą cicho. Ja nawet myślę, że Pocieszek nie przypadkiem jest pijany. Wszystko po to, żeby ludziom w głowie zamącić. Bo to, co gadali — głupie jest. Wyjaśnijcie to, towarzyszu Sądej. Wtedy wstał Sądej i zaczął wszystko po kolei wyjaśniać, że przecież nie wszyscy mogą odejść ze wsi do miasta i nie odejdą i że Skórka nie ma racji, jak mówi, że na wsi już jest dobrze, bo wcale jeszcze dobrze nie jest, bo taka wdowa Sitarzowa musi uprawiać kawał skały i na chleb jej nawet nie starczy, i musi najmować się do posług, i ludzie się za dużo męczą, bo nie mają maszyn. A niech Pocieszka serce nie beli, że się u nich w Wilczkowie maszyny potrzaskają, bo w spółdzielni nikt nie będzie orał skał. Teraz tacy, jak wdowa Sitarzowa i Pocieszek, sieją nawet na skale, bo nie mają innej ziemi, ale w spół- 22 dzielni będzie inaczej. Skały, nieużytki zalesi się, a resztę ziemi tak dobrze uprawi, że da cztery razy więcej, niż teraz daje. I będzie się hodować krowy, które dadzą po trzy tysiące litrów mleka. A dzieci nareszcie przestaną je paść i odtąd będą mogły spokojnie uczyć się i bawić. — Nie o sobie tylko myślcie! — krzyczał pan Sądej z palcem wysoko podniesionym do góry, aż się Wiktor dziwił, bo nie wiedział, że spokojny zawsze pan Sądej może tak krzyczeć. — O waszych dzieciach pomyślcie. Dzieci czekają na naszą decyzję! — zakończył. Po czym ocierając czoło podszedł do okna, żeby je otworzyć. W zadymionej sali powiało chłodem, rześkim powietrzem. Z dworu dały się słyszeć jakieś okrzyki. To zebrani pod oknem szóstacy skandowali: — My chce-my spół-dziel-ni! My chce-my spół-dziel- ni! Pan Sądej, uśmiechnięty, pomachał im ręką. Ośmieleni chłopcy ruszyli całą paczką do drzwi. Tymczasem na sali podniosły się zewsząd szepty i roz-gwar rósł coraz większy. Osuch rozglądał się niespokojnie po sali i poruszał ustami, jakby coś żuł. W końcu podniósł się ciężko i oparty na lasce zaczął bulgotać: — Nie ma się co pan nauczyciel na dzieci powoływać. Jak je nauczył, tak świergolą, wiadomo. Ja tam tylko tyle powiem: dzieci zawsze od początku świata u rodziców pasły i korona im z głowy nie spadła. To właśnie pasąc owieczki miewał pierwsze objawienia święty Jan Bosco, co zakon salezjański utwierdził, a Bernardka dzieweczka na służbach będąc świętości się dorobiła. I pan nauczyciel też przecież mądry i uczony, a kiedyś sam nam tu opowiadał, że u tatusia w młodości bydeł-ko pasał, znaczy się, nic w tym złego i nie to nauce przeszkadza... — Przepraszam, przepraszam — przerwał mu gwałtow- 23 nie pan Sądej — jeśli już pan Osuch przykładami operuje, to ja też mam jeden przykład. Był u nas świetny uczeń. Siostra tego chłopca wyszła niedawno za mąż. Teść ma duże gospodarstwo i nowy dom. No i namówił matkę chłopca, by przeprowadziła się do jego domu, niby na lokatorów. I od czasu tej przeprowadzki ten najlepszy uczeń zaczął się uczyć źle, coraz gorzej, nie odrabiał lekcji, spóźniał się... Ludzie uśmiechali się domyślnie i zerkali w jego stronę. — Dosyć! — rozległ się krzyk kobiety. Stopina wstała czerwona i mówiła na pół z płaczem: — Nieprawda. Nieprawda. To nie dlatego. Nauczyciele się do niego uprzedzili. Przyszedł do ich klasy taki jeden nowy, jego ojciec w mundurze, nauczyciele koło niego skaczą. Tak. A mojego zepchnęli. A na spółdzielnię wy mnie nie namawiajcie, bo po mojemu to wszystko niepotrzebne. Tak, tak. Niepotrzebne. Nigdzie nie pojadę! Nigdzie! Było cicho jak makiem zasiał. I nagle w tej ciszy, gdzieś tuż za plecami pana Sądeja, rozległ się rozpaczliwy głos chłopięcy: — Mamo, mamo, co ty robisz?! Ludzie rozglądali się zdziwieni! Głos było słychać, a osoby nie widać. Sekretarz Kupść odznaczał się widać najlepszym słuchem, bo od razu skoczył do szafy, gwałtownie szarpnął drzwi i... wyciągnął z wnętrza najpierw wypchanego tchórza, potem globus, a na końcu zapłakanego Wiktora. Pomruk zdziwienia przeszedł przez salę. — Skąd się tu wziąłeś, Stopa? — wyszeptał przestraszony pan Sądej. — Niech pan nauczyciel nie udaje, że nie wie — zagrzmiał dyszącym od pasji głosem Osuch. — A wy, ludzie, przyjrzyjcie się dobrze. Zawsze mówiłem, że ten suchotnik dzieci męczy. Chłopca w szafie zamknął. Taki niby sło- 24 dziutki, a kat. Biedne dziecko — przytulił oniemiałego Wiktora do piersi i szorował pieszczotliwie po twarzy nie ogoloną gębą. Wiktor wyszarpnął mu się ze wstrętem i wpadł prosto w rozłożone ramiona matki. — Mamo! Mamo! Wszyscy patrzyli na niego ze współczuciem. Pan Sądej biegał od chłopa do chłopa, ściskał ich za ręce, zaklinając żałosnym głosem: — Nie wierzcie! To kłamstwo! Nie zamknąłem... Nic nie rozumiem, jak on mógł... Wiktor patrzył przez łzy na jego zrozpaczoną twarz, chciał powiedzieć prawdę, ale zdjął go jakiś wstyd... Wstydził się teraz wszystkiego — i tego, że siedział zamknięty i że się rozpłakał, i za matkę się wstydził... Chciał być teraz jak najdalej od ludzi. Wydarł się z rąk matki i czmychnął z sali. W korytarzu zderzył się z gromadką szóstaków. — Stój! Gdzie uciekasz, tchórzu?! — krzyknął Batura. — Wrócisz z nami. To trzeba wyjaśnić. Siłą pchnęli go z powrotem na salę. — A to co znaczy? — skoczył do nich sekretarz Kupść. — Czego wy tutaj? Zmiatać mi stąd, do jasnej Andromedy! Gromadka stała przy drzwiach z czapkami w rękach. — Bo myśmy, proszę pana, chcieli jedną rzecz powiedzieć — krztusząc się mówili jeden przez drugiego. Kupść poruszył błyszczącą skórą na łysinie, co nie wróżyło nic dobrego. — A co wy tutaj macie do gadania? — W sprawie Stopy, proszę pana. — Stopy? — Pozwólcie im, obywatelu — wmieszał się nieznajomy z powiatu. 25 Chłopcy zaczęli pośpiesznie tłumaczyć, wszyscy naraz, tak głośno, że aż nieznajomy zatkał sobie uszy. — Zaraz, zaraz, powiedzcie najpierw, z kim mam zaszczyt i przyjemność. Widzę, że jakaś bojowa kompania, harcerze? Batura zaczerwienił się. — Nie... my jesteśmy, no... zwyczajni ludzie. Nieznajomy uśmiechnął się. — U nas nie ma drużyny — dorzucił Rudniok. Nieznajomy zamienił parę słów z panem Sądejem. — Nie mamy przewodnika, towarzyszu instruktorze — rozłożył ręce Sądej — przyrzekli nam nową siłę. Etat jest... ale dotąd nikogo nie widać. — Taak — instruktor przyglądał się uważnie chłopcom, aż spuścili oczy. — No, więc o co wam chodzi, „zwyczajni ludzie"? — A bo, proszę pana... towarzysza — poprawił się Batura — to... to myśmy Stopę tam zamknęli... — Wy? A to po co? — brwi instruktora ściągnęły się surowo. — Bo my byliśmy ciekawi zebrania. — I chcieliśmy do gazetki napisać. — Bo my wszyscy chcemy, żeby była spółdzielnia. — Żeby były traktory. — I żebyśmy nie musieli paść krów... — I dlatego zamknęliście w szafie kolegę? — Dlatego, towarzyszu. Bo nie chcieli nas wpuścić i on miał być reporterem. — No, no — zdumiał się instruktor. — Aleście zbyt płaczliwego reportera wybrali — zauważył nie bez złośliwości. — Co zrobić, towarzyszu? Przykrość go spotkała, ja bym też pewnie nie wytrzymał na jego miejscu... Trudno było wytrzymać, towarzyszu — tłumaczył Batura. Ludzie przysłuchiwali się z ciekawością tej rozmowie. 26 — O, moje kochaniuśkie, jak to za spółdzielnią stoją — wyrwało się wdowie Sitarzowej i otarła oko końcem fartucha. Osuch przypatrywał się temu wszystkiemu z tajoną wściekłością, oblizując niecierpliwie wargi. — To przecież komedia! Komedia! — zaczął nagle wołać. — Gadają jak wyuczone. Widzieliście, nawet dzieci podbechtali. Wszystko ułożone z góry. — Tera dzieci od starych więcej rozumu mają — mruknął Wójtach patrząc na niego surowo, po czym wylazł z ławki i zaczął zakładać okulary. — Dajcie no mi ten statut — zwrócił się głośno do sekretarza Bryla — do domu zabiorę, rozejrzę się. Od namysłu jeszcze nikogo głowa nie rozbolała — mruknął. Obejrzał statut i zapytał: — To niby kiedy wyjazd? — Wojtachu, pojedziecie? — wykrztusił Stachurka. — Pojechać zawsze można, przejazdy darmowe — mruknął Wójtach chowając pomału statut do kieszeni. — Pocieszek z góry uważa, że spółdzielnia tu nie wyjdzie, to na co mu jechać?... — Naprawdę byście pojechali? — Stachurka badał go podejrzliwie. — No, przecież powiedziałem. — No, to ja z wami. — To i ja. Z gęstej ciżby niemrawo zaczęły kapać ostrożne zgłoszenia. — Zaraz, zaraz, tylu miejsc nie ma — zdumiony Kupść tarł się ołówkiem po łysinie. — Mój tatuś jedzie, jedzie! — darła się uradowana Kryska. — I mój! — pysznił się Stachurka. Wiktorowi znów łzy napłynęły do oczu. Osuch ostentacyjnie nakładał kapelusz. Kiwnąwszy na 27 swoich stronników, ruszył do drzwi przepychając się gwałtownie przez tłum. Na progu odwrócił się i pogroził w milczeniu laską w stronę chłopców. Batura opuszczał zebranie zadowolony. Wprawdzie z tym mazgajem Wiktorem trochę głupio wypadło, ale koniec końcem wszystko skończyło się dobrze. Instruktor z Komitetu Powiatowego nie pogniewał się na nich, a nawet powiedział, że spełnili na tym zebraniu „pozytywną rolę". Batura nie bardzo wiedział, na czym to polegało, ale skoro towarzysz instruktor tak powiedział, to widocznie rzeczywiście nie wypadli głupio. Najwięcej zaś ucieszyło Baturę, że przy pożegnaniu instruktor powiedział: „No, więc trzymajcie się dobrze, »zwyczajni ludzie«. Musimy zbadać, co się stało z przewodnikiem, którego wam obiecali". Nareszcie może założą w Wilczkowie drużynę harcerską. Oczywiście Batura objąłby tam jakieś kierownicze stanowisko. Wtedy dopiero zabłysną jego talenty. Zorganizuje natychmiast ekipę do zbadania starych chodników w Wilczej Górze. Kto wie, czy nie odkryje nawet wielkiego gniazda rudy — szybciej niż górnicy w kopalni. No i założy prawdziwą drużynę piłkarską. Nie będą potrzebowali łaski Goli. Kupią sobie własną piłkę. Skąd wezmą pieniądze? Batura się o to nie boi. Samemu trudno zdobyć. Ale w dwudziestu załatwią się szybko. Wystarczą dwie, trzy wyprawy do lasu. Nazbiera się trochę ziół, owoców dzikiej róży, głogu, a choćby grzybów, i sprzeda. — Hej, hej... redaktor mazgaj — usłyszał nagle wołanie. To Miksa zatrzymał Wiktora, który z ponurą miną opuszczał podwórze szkolne. — Nie nawiewaj, szwagier. Co będzie z artykułem? — Daj mi spokój! — Wiktor trzasnął furtką. — Zostaw go — machnął ręką Batura. 28 —- Nie po to go przeprosiłem — mruczał Miksa. — Kto teraz napisze? — O to się nie bój — powiedział Batura. Rzeczywiście chętnych do pisania o spółdzielni produkcyjnej znalazło się aż nadto. Trzeba było wybierać. Jadźka pokłóciła się przy tym z Jońcem. Żadne nie chciało ustąpić. W końcu Batura wybrał Jońca, bo Joniec obiecał, że zilustruje swój artykuł podobiznami Skórki, Pocie-szka i Osucha. Jadźka, która nie umiała tak dobrze rysować jak Joniec, wyszła obrażona i powiedziała, że już nigdy nic do gazetki nie napisze. — Obejdzie się bez łaski — wycedził Batura i zaczął się umawiać z Miksą i Stachurką, kiedy napiszą swoje artykuły. Obaj chłopcy zobowiązali się przynieść artykuły pojutrze. — Mur? — zapytał Batura. — Żelazobeton — odpowiedzieli. * Szosa, przy której stoi Wilczkowska szkoła, nie biegnie przez cały Wilczków, lecz kilkadziesiąt metrów za szkołą w stronę Wilczej Góry zostawia wieś i skręca w dół. Reszta wsi, aż do stóp Wilczej Góry, zbudowana jest przy krętym, kamienistym i pełnym czerwonego błota wąwozie, podobnym raczej do wyschłego łożyska górskiej rzeki niż do drogi. Tutaj znajduje się nowy dom Osucha, tutaj mieszka Gola, a jeszcze dalej — pan Sądej. Wyrwawszy się Miksie Wiktor puścił się pędem w stronę domu, ale wkrótce zwolnił. Uświadomił sobie, że nie ma po co tak śpieszyć się do domu. Czekała go tam przeprawa z matką, a w najlepszym razie — zapędzenie do roboty. Wtem na wzgórzu po prawej stronie drogi zobaczył ogień. „To pewnie Gola koczuje". Nie namyślając się wiele skręcił pod górę. Był już tak 29 blisko, że rozróżnił sylwetki koczowników, uwijające się przy ognisku, gdy zatrzymał go ostrzegawczy gwizd i okrzyk: „Stój, kto idzie!" Z bruzdy ziemniaczyska podniósł się usmarowany sadzami malec i gryząc kartofel zagrodził mu drogę. — Czego chcesz? — Powiedz twojemu Wielkiemu Chanowi, że przyszedł przyjaciel. Ale w tej samej chwili rozległ się znajomy skrzypiący głos: — A, szwagier, jak się masz! Puśćcie go tutaj, Wartownicy rozstąpili się. — No co, przyszła koza do woza? Wykręciłeś się od artykułu? — pytał Gola. Siedział przy ognisku obłożony pieczonymi kartoflami. Obok leżały rękawice. — Mam ich w nosie — mruknął Wiktor. Gola zagwizdał z podziwem i zaczął przyglądać się Wiktorowi z uśmiechem, kręcąc w palcach jeden z pojedynczych włosków porastających mu brodę. Nie cierpiał gazetki, odkąd z racji swego wybryku z listonoszem znalazł się tam w satyrycznej rubryce „Palcem w oko", wyrysowany przez Jońca. Potem podniósł żagiew z ogniska i oświetlił Wiktora. — Buczałeś? — Nie, skąd — zaczerwienił się Wiktor. Gola uśmiechał się niedowierzająco, gmerając patykiem w ogniu. — Żałuj, że nie poszedłeś z nami. Wiesz co? — dodał, bawiąc się rękawicami. — Organizuję drużynę. — Ty? — A co, myślisz, że nie ma chętnych? — Z tymi pętakami? — wzruszył ramionami Wiktor. — Co za przyjemność. — Nie bój nic! Starsi też się do nas zlecą. Zobaczysz. Batura zostanie sam ze swoimi nożycami, klejem i zadar- 30 tym nosem. Na ciebie też liczę. Chyba nie nawalisz więcej? Jutro rano będziemy ważyć zawodników. Nagle rozległy się ostrzegawcze gwizdki. Gola zerwał się na nogi i gwizdnął przeraźliwie na dwu palcach. Gromada koczowników rozproszyła się w ciemności. — Czego jeszcze siedzisz? — syknął na Wiktora. — Pocieszek do nas z kijem leci. 31 Nie czekając na Stopę, rzucił się do ucieczki. Wiktor za nim. — A złodzieje, rabusie! — krzyczał za nimi Pocie-szek. — Ziemniaków im się zachciało. Wiktor ostrożnie odemknął furtkę. W kuchni świeciło się jeszcze. „Niedobrze" — pomyślał. Nie chciał ryzykować zetknięcia z matką. Postanowił wejść „górnym wejściem". Lecz gdy był już na dachu, rozległ się tupot na podwórzu i przerażone starcze okrzyki: — Ratunku, złodzieje! Trzymajcie złodzieja! Na dach wszedł! Po chwili ściągnięto struchlałego Wiktora na ziemię. Matka od razu zasypała go złorzeczeniami: — To tak... to tak... wejść po ludzku się wstydzisz! Ino jak złodziej! Sumienie cię gryzie... Trzeba było tam, w szkole, się wstydzić. Widząc, że zanosi się na grubszą operację, chciał dać nogę, lecz matka schwyciła go błyskawicznie za kołnierz i wepchnęła do kuchni. Był tam już Osuch, człapał po izbie, sapiąc i wzdychając. Matka porwała ścierkę. — A, ty wycieruchu!... — krzyczała. — Ledwo od ziemi odrósł, już przeciw matce rodzonej. A, gałgan wyrodny! Polityki mu się zachciewa... Jeść nie masz co? Butów nie masz? Dachu nad głową? Tak ci źle, że do spółdzielni chciałbyś?! Wiktor skulił się pod razami. — Ja wiem — syczała matka — leń cię tam ciągnie... Na szczęście otworzyły się drzwi i na progu stanął Felek Osuch w górniczym rynsztunku. — A dajcie mu, matka, spokój! Szwagier, za cóż ci tak skórę maglują? Stopina podniosła oczy. Korzystając z nieuwagi matki 32 Wiktor wyrwał się i wypadł na szosę. Biegł jak szalony przed siebie. Nagle usłyszał gwałtowny turkot. Jakaś furmanka pędziła na złamanie karku z góry. Widać obca i konie musiały się spłoszyć. Wiktor ledwie zdążył odskoczyć na bok. Na bosych łydkach poczuł uderzenia odprysków kamiennych. Obrócił się, by przypatrzyć się temu zwariowanemu woźnicy, ale fura była już daleko. * Następnego dnia przed lekcjami na wadze dziesiętnej w magazynie Gminnej Spółdzielni odbywało się ważenie zawodników. Chłopcy podchodzili kolejno. Gola sprawdzał najpierw walory fizyczne kandydatów, macał muskuły, żebra i szczęki. Przebierał jak kupiec na targowisku. Malcy z czwartej nadymali piersi i naprężali mięśnie, by ukryć niedostatki kondycyjne, ale waga dziesiętna demaskowała ich bezlitośnie. Poniżej trzydziestu kilo Gola nie brał. Niejeden z malców opił się wodą i objadł, aż pękał, byle dosięgnąć upragnionej trzydziestki, ale Gola, zdumiony ciężarem znanych chucher, połapał się wkrótce. Odtąd każdego „nieletniego" kandydata szturchał w żołądek przed wpuszczeniem na wagę. Kto miał brzuch jak bęben — odpadał. Batura przyglądał się z daleka tym brutalnym obrządkom z uśmiechem pogardy. Gola zachęcał go, by i on wstąpił na wagę, ale Batura skrzywił się tylko z niesmakiem. W ten sposób Gola został bez partnera równego mu wagą. Przyjęci przechodzili na drugą stronę magazynu, gdzie na workach z mąką i grochem odbywał się już nieoficjalny trening, i pierwsza krew popłynęła z nosa. Z kolei Gola przystąpił do klasyfikacji według wag. 3 - Druga Księga Urwisów 33 Wyciągnął z brulionu tabelę i po kolei ważył zawodników, po czym wpisywał do poszczególnych grup, według tabeli: Waga musza — od trzydziestu do trzydziestu dwu i pół. Waga kogucia — od trzydziestu dwu i pół do trzydziestu pięciu, i tak dalej po kolei: waga piórkowa, lekka, lekkopółśrednia, półśrednia, lekkośrednia, średnia, półciężka i ciężka — powyżej pięćdziesięciu pięciu kilo. Wiktor Stopa ze swoją wagą czterdziestu trzech kilo został zaliczony do lekkopółśredniej. Pochłonięci ważeniem, spóźnili się dobry kwadrans do szkoły. Szczęściem Sądej, który miał mieć pierwszą lekcję, jeszcze nie przyszedł. W klasie wzmagał się hałas. Joniec chciał znokautować Stachurkę i strącili doniczkę z kwiatkiem ze stolika. Po klasie fruwały gołębie i strzały z papieru. Miksa krzyczał, że on puści strzały zatrute. Umaczał koniec strzały w atramencie i wycelował do Batury stojącego pod drzwiami. Nagle drzwi otwarły się i do klasy wszedł stróż Kropa z dziennikiem. Batura usunął się i opływająca atramentem strzała trafiła Kropę prosto w biały, nakrochmalony kołnierzyk od koszuli. Klasa oniemiała z przerażenia. Ale tym razem pan Kropa nie wymyślał, tylko od razu poszedł do pana kierownika. Pan kierownik popatrzył na rozbitą doniczkę, na zaśmieconą podłogę, na strzały i gołębie, na kołnierzyk pana Kropy, potem oparł się ciężko obiema rękami o stół i, zamiast krzyczeć, powiedział zmęczonym i bardzo smutnym głosem: — Jestem już osiem lat nauczycielem. Uczyłem dwanaście szóstych klas, ale takiej jak wasza jeszcze nie widziałem. Co dzień nowe wybryki i awantury. Byłem już zdecydowany zastosować wobec was specjalne środki. 34 Twierdziłem, że jesteście klasą złą i niepoprawną. Pan Sądej was wtedy bronił. Objął wychowawstwo, zobowiązał się w waszym imieniu, że się podciągniecie... Ale widać nie miał racji... Wy jesteście naprawdę źli. Macie kamienne serca... Właśnie teraz, kiedy on tak ciężko zachorował... wy się tak zabawiacie... Klasa popatrzyła po sobie przerażona. — My... my nie wiedzieliśmy, proszę pana — wykrztusił Batura. — A co się panu Sądej owi stało? — Uległ bardzo poważnemu wypadkowi. Wczoraj wieczorem pogotowie zabrało go do szpitala. — Zajączkowski patrzył ciężkim wzrokiem po klasie. — Do dziś nie odzyskał przytomności. W śmiertelnej ciszy zapisał do dziennika przyczynę nie-odbycia się lekcji. — Klasa przeprosi pana Kropę — powiedział surowo. Miksa podszedł do woźnego i wybełkotał słowa przeprosin. Na przerwie Gola, jak zwykle najlepiej poinformowany, dostarczył bliższych wiadomości o wypadku Sądej a. — Wiecie już o Łysku? — przybiegł zadyszany. — Wracał z kolacji do domu, on się stołuje u kierownika, i wtedy... fura jakaś rozpędzona najechała z tyłu... Zdaje się, że coś tam ma złamane i ranę w głowie. — On był zawsze taki roztargniony — szepnął wstrząśnięty Batura. — Jeszcze wczoraj tak się tym wszystkim przejął... Wiktor wpatrywał się w Golę, blady jak trup. — Fura... rozpędzona fura... z góry... — powtarzał jak nieprzytomny. — Co ci jest? — szepnął Rudniok. - Nic... nic... to takie straszne! 35 ROZDZIAŁ II U Baturów. „Boicie się, Stachurka?" Wyjazd delegacji. Historia z butami Cóż z tego, że się jest najsilniejszym w klasie, że zostało się wybranym do komitetu redakcyjnego, że na gimnastyce i pochodach maszeruje się w pierwszej czwórce, że jest się uważanym za najśmielszego i gdy trzeba gdzieś iść, coś załatwić czy przemówić w imieniu klasy, wszyscy cię wypychają — kiedy wystarczy przejść próg domu rodzinnego, żeby stać się niczym. W domu Batura nie jest Baturą, ale po prostu Antkiem. Tutaj kończą się wszystkie jego przewagi. Cóż z tego, że jak wszyscy Baturowie jest, jak na swój wiek, wielki i silny? W domu są jeszcze więksi i silniejsi. Nawet ojciec, odkąd mu reumatyzm w Busku podleczyli, „metr" jak złoto na plecy zarzuca. Wszyscy tylko: „Antek — to, Antek — tamto, uskrob kartofli, podaj worek, skocz po naftę". Prawda, że w święto przy gościach gładzą go po głowie, biorą pod brodę, wtykają cukierki — ale to chyba jeszcze gorsze. A wszystko dlatego, że Antek jest najmłodszy w rodzinie. Nazywają go, „wyskrobkiem", bo urodził się zupełnie nad program, kiedy rodzice mieli już czterech synów i córkę Anielkę na dokładkę i kiedy w dodatku najmłodsze z tamtego rodzeństwa liczyło sobie już siedem lat. Więc choć Antek rośnie jak na drożdżach, przy nich zawsze jest mały i w ogóle nic nie znaczy... po prostu nie liczy się. Tego wieczoru znów te same gorzkie myśli przychodzą mu do głowy, kiedy tak siedzi z podkurczonymi nogami na progu komory i patrzy, jak rodzice przygotowują do drogi Piotra, który wyjeżdża z wycieczką do spółdzielni produkcyjnej. Tyle się naprosił — i Piotra, i rodzi- 36 ców — żeby mu pozwolili z nim pojechać. Gdzie tam! Szkoda gadać! — Nie ma miejsc — odburknęli. — Myślisz, że rząd będzie płacił za twoją podróż? Takich smarków jak ty tam nie potrzeba. Czy im warto mówić o tym, że reportaż jest potrzebny, że młodzież też jest ważna przy zakładaniu spółdzielni, że... Ech, nic nie rozumieją. Największy żal ma Antek do Piotra. Rodzice jak rodzice. Ale on, aktywista, i nic nie kapuje. Myśli pewnie, że Antkowi pachną wagary, że chciałby jechać tylko dla przyjemności... Swoją drogą, to podróż nielicha, gdzieś pod Zieloną Górę. Dlatego rodzice tacy przejęci. Matka pakuje mu bochen chleba, dwanaście jajek na twardo i kwartę masła do garnuszka. Piotr złości się i mówi, że nie będzie tego dźwigał. — Weź, weź... nie wiadomo, jak w takiej spółdzielni... — mruczy nieustępliwie matka. — Tam ci może i piętki chleba bez księgowego nie wydadzą. Będziesz to kupował? Ojciec Batura chodzi zafrasowany po izbie, myśli nad czymś, wzdycha, spodnie poprawia, wreszcie znika za drzwiami. Piotr dopiero jutro rano ma wyjechać, a już dzisiaj musi być wszystko przygotowane. Baturowie nie lubią nic odk