Paukszta Eugeniusz - Złote korony księcia Dardanów
Szczegóły |
Tytuł |
Paukszta Eugeniusz - Złote korony księcia Dardanów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Paukszta Eugeniusz - Złote korony księcia Dardanów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Paukszta Eugeniusz - Złote korony księcia Dardanów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Paukszta Eugeniusz - Złote korony księcia Dardanów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
EUGENIUSZ PAUKSZTA
ZŁOTE KORONY KSIĘCIA DARDANÓW
ROZDZIAŁ I
Z Ostródy nad Maricę
Znalazł się teraz na wyspie, którą tak bardzo lubił. Zarośnięta drzewami i
krzewami, pasmem trzcin wybiegała daleko w wodę. Tam najlepiej było bawić się w
chowanego czy w Indian, a później, gdy te szczenięce zabawy wywietrzały już z
głowy, przesmykiwać się wąziutkimi, zarośniętymi ścieżkami, szukając na nich
świeżych odcisków racic dziczego stada.
Często w letnie i wiosenne dni wędrowali nad te wody całą rodzinną trójką. Do
stacji kolejowej Piławki dojeżdżali pociągiem, a potem przez pachnący żywicą
sosnowy las docierali nad ciemne, niemal granatowe Jezioro Drwęckie, długie jak
kicha, z drzewami przeglądającymi się w toni.
Płynął teraz z powrotem, od wyspy ku rodzicom skrytym w cieniu drzew przy samym
brzegu. Matka wysoko podciągnęła kolana, opasując je rękami, patrzy w jego
kierunku, coś mówi, do leżącego opodal ojca. Przytakuje jej kiwaniem głowy,
śmieje się. Wtedy i mama wybucha śmiechom.
A zaraz potem przegładza mu włosy dłonią o długich, smukłych palcach. Nic nie
mówi i ciągle tylko przegładza, aż on lekko odchyla w bok głowę, trochę mu wstyd
podobnych pieszczot, zupełnie jakby nie miał już tych kilkunastu lat życia,
jakby nie był już prawie dorosły...
...Dotyk dłoni na głowie jest tak bardzo prawdziwy, że Julek, otwierając oczy,
zaskoczonym spojrzeniem ogarnia dziwny świat rozpościerający się wokoło.
Nie ma ani jeziora, ani wyspy zarośniętej gęstwą zieleni. Nie ma ojca ani matki
i jej ciepłej dłoni... Naprzeciwko siedzi tylko tęgi Grek, jedyny od Sofii
towarzysz podróży w przedziale. Grek uśmiecha się, błyskają złote zęby, coś
mówi.
Chłopak zaciska wargi. Nie może otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywołał tamten
sen, tak uroczy, tak bardzo zarazem nieprawdziwy. Tego by tylko brakowało, żeby
się rozpłakał przy tym Greku. Pozwalał sobie niekiedy na to w ukryciu, gdy był
zupełnie sam. Wtedy najczęściej wspominał matkę. Już go nigdy więcej nie
przegładzi po włosach. Teraz już by nie uchylał głowy, nie odczuwał zażenowania.
Teraz...
Patrzy przez okno wagonu, widzi migocące drzewa, zlewające się w zwarte plamy
zieleni; miejscami przebłyskuje coś jakby woda. Już wie wszystko, już
zamroczenie snem rozpłynęło się bez śladu. Trwa ciągle jego wielka podróż, już
zaraz zacznie się czwarta doba. Przez Polskę, przez Czechosłowację i Węgry,
potem przez Jugosławię, wreszcie Bułgaria. Skoro zaś minie i bułgarską
granicę...
Czego ten tłuścioch znowu się czepia?
Trzeba coś odpowiedzieć, pomyśli, że Polacy to mruki i gbury.
Grek powstał, czyniąc zachęcający gest w kierunku drzwi. Raz jeszcze powtórzył
swoje. Nareszcie Julek zrozumiał. Zaprasza ni obiad.
- Thank you. I have eaten * [Dziękuję. Już jadłem] - powiedział, skłaniając się
grzecznie.
Grek uśmiechnął się, wziął go pod ramię, zachęcał tym gestem. Zagotowało się w
chłopcu. Jeszcze czego, łaskawcę tu będzie odstawiał, w litość się bawił.
- Dziękuję, nie! - odrzucił twardziej, wywinął się z uchwytu ręki, zbliżył się
do okna. Drzewa migały w przyśpieszonym tempie, pociąg rwał teraz szybciej.
Grek przyjrzał mu się ciekawie, wzruszył ramionami i wyszedł, cicho zasuwając
drzwi.
Julek odetchnął. Czuł, jak na policzki biją mu rumieńce. Za kogo ten Grek go ma?
Za żebraka, który się złakomi na obiad? Przyjął od niego wprawdzie pomarańczę,
ale to było co innego. Drugiej odmówił. Banana też nie chciał, chociaż grubas
kupił ich w Sofii torbę. A teraz Grek wyskakuje z obiadem. “Pewnie przyglądał
się, jak wcinałem swój sczerstwiały chleb, pogryzając go wędzoną kiełbasą i
podsuszonym serem - pomyślał - i pożałował, postanowił odegrać dobroczyńcę”.
Zaraz, jakże się on nazywa? Wymienił parę razy to swoje nazwisko, tak jakoś
śmiesznie się zaczynało...
Podniósł się, obrócił kartkę przyczepioną do walizki Greka, przeczytał: Nikolas
Papanescu. No właśnie, Papanescu,
Wsiadł jeszcze w Czechosłowacji, w Bratysławie. Dwóch tragarzy ciągnęło za nim
walizy. Szumu narobił w przedziale tyle, co tuzin innych podróżnych. Bułgarzy
kryli śmiech, patrząc na niego. Ledwie usiadł, zapalił śmierdzące cygaro. A
potem mlaskając zaczął jeść cukierki. Próbował gadać ze wszystkimi, w różnych
językach, choć zdaje się, żadnego dobrze nie znał. Gdy pociąg przystawał na
dłużej, wyskakiwał, wzywając ku sobie sprzedawców napojów. Pił piwo, lemoniady,
oranżady, soki jakieś, z wagonu restauracyjnego kazał przynosić to herbatę, to
kawę, to znowu piwo. Pocił się okropnie, ciągle chustką przeciągał po czole albo
głowę wystawiał przez uchylone okno, I znowu gadał. Przyszła kolej również na
Julka. Aż gębę rozwarł, można w niej było policzyć wszystkie złote zęby, aż mu
się oczy zdawały poszerzać, kiedy dowiedział się, że chłopiec jedzie do Turcji,
At, nie warto sobie nim głowy zawracać. Wyjrzał znowu przez okno.
Długo musiał spać, bo widok za oknami odmienił się bardzo. Uprawne pola,
kukurydza, olbrzymie połaci słoneczników, a obok niziutkie rośliny z białymi
plamkami jakby kwiatów, jakby puszków, sycących się słońcem. Bawełna, jak
powiedzieli Bułgarzy, którzy opuścili w Sofii ich przedział. Gorąco. Coraz
goręcej. Trudno wytrzymać w tym wagonie. A może po prostu jest już zmęczony. W
domu ostatni okres też był męczący. Smutne spojrzenia ojca, jego ciężki oddech,
zmizerowana twarz. Po śmierci mamy Julek nie podejrzewał jeszcze niczego.
Myślał, że to po prostu smutek tak wpływa na ojca. Potem zaczął co nieco
pojmować. Z przyłapanych recept, z odezwań ojca, z listów, które coraz częściej
przychodziły z Turcji od cioci Zosi.
Ojciec nie umiał przystąpić do tej rozmowy. Kołował jakoś, jąkał się nie po
swojemu. Zdarzyło się to wtedy, gdy niespodziewanie przyniósł paczkę
podręczników i podał ją synowi. Julek rozwinął zaciekawiony, spojrzał, książki
na klasę dziewiątą. Zdumiał się. Dopiero kwiecień, po co te podręczniki na
zapas?
- Ciocia Zosia serdecznie zaprasza cię na wakacje... Pragnęłaby, abyś przyjechał
jak najwcześniej. Uczysz się dobrze, więc to chyba będzie możliwe. Trzeba
porozmawiać z kierownikiem szkoły i z dyrektorem liceum, może z kuratorem w
Olsztynie... Wydaje mi się, że powinieneś pojechać.
- Do cioci Zosi? Ja?
Okropnie zdumiała go ta nowina. Najpierw ogarnęła go cielęca radość z
perspektywy podróży, zachłyśnięcia się wielkim światem, krajami, które zobaczy,
ta Turcja daleka, tak straszliwie daleka, nieznana zupełnie, bo w końcu
opowieści ojcowskie czy cioci Zosi, gdy odwiedziła ich przed czterema laty, to
było bardzo niewiele... Ale potem przyszło zastanowienie, lęk - śmierć mamy,
dziwne zachowanie ojca, jego decyzje, teraz jasne, wtedy nie bardzo
wytłumaczalne. Jak ta, gdy nakazał mu rzucić komplety, a dalszą naukę
angielskiego prowadzić prywatnie, nacisk kładąc zwłaszcza na umiejętność
rozmowy... I jeszcze świadomość czegoś nieznanego, przeczucie odmiany w życiu.
- Do cioci Zosi? Ja? - powtórzył, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, spojrzał w
stronę ojca.
Stał zapatrzony w okno. Z całą ostrością uderzyły go ogromne zmiany, jakie
dokonały się w ojcu w ciągu ostatniego półrocza. Cienie głębokich bruzd, oczy
zapadnięte i tak przeraźliwie smutne. Przypadł do ojca i objął go, powtarzając,
że nigdzie nie pojedzie, że nie opuści go, że będą razem, zostali przecież we
dwójkę są sobie nawzajem tak bardzo potrzebni...
Ojciec długo milczał. Potem odsunął go od siebie i powiedział cicho:
- Przede mną długie leczenie: sanatoria, szpitale, miesiące i miesiące poza
domem. Nie ma sensu, byś tkwił tu sam. Będziemy często do siebie pisywać.
Pojedziesz do cioci Zosi. Jeżeli zajdzie potrzeba, zostaniesz tam również i po
wakacjach. Będziesz sam się uczył, aby nie stracić roku; zdawałbyś po powrocie
egzamin.
- Ależ, tatusiu...
- Przemyślałem to dobrze. Lepszej rady nie ma. Ciotka również jest podobnego
zdania. Lepiej nie dyskutujmy na ten temat, a zastanówmy się nad twoją podróżą.
O paszport i wizę w twoim imieniu już wystąpiłem...
...Pociąg zaczął gwałtownie hamować. Za oknem wyłoniła się gęstwa budowli.
Wielkie litery na dworcowym budynku. Dimitrowgrad.
Z piskiem otwarły się drzwi przedziału. Gruby Grek wsunął się przez nie z
przyjaznym uśmiechem od ucha do ucha. Wskazując pulchną dłonią za okno,
objaśnił:
- Dimitrowgrad. Its fifty kilometres to the Greek frontier.* [Pięćdziesiąt
kilometrów od greckiej granicy.]
Odsunął się zaraz, robiąc przejście dla kogoś stojącego poza nim. Julek
spostrzegł kelnera z wozu restauracyjnego. Na wielkiej tacy dymiły talerze z
obiadowymi daniami. Kelner postawił je na stoliku i ulotnił się jak zjawa.
Grek wybuchnął śmiechem na widok zbaraniałej miny chłopaka. Poklepał go
przyjaźnie po ramieniu.
- Yes. You must eat. Its a long way to Stambuł.* [Tak musisz jeść. Jeszcze
daleko do Stambułu.]
Z trudem pojmował sens źle wymawianych angielskich słów. Więcej dopowiedziała
już mina Greka, który nie ustawał w klepaniu go po ramieniu, a jeszcze ruchem
dłoni wskazywał na serce, że niby to stamtąd dar.
Julek otrząsnął się. Przeskok od wspomnień niedawnej, decydującej rozmowy z
ojcem do krajobrazu za oknem i do sylwetki uśmiechniętego Greka był zbyt
raptowny. Co powinien teraz zrobić? Przyjąć zaproszenie? Odrzucić? Ale jak, nie
będzie wszakże odsyłał potraw. Zapłacić samemu? Nie wystarczy mu najpewniej tych
pięciu dolarów, stanowiących cały jego majątek w obcej walucie.
Grek widząc rumieńce zażenowania na policzkach Julka, przysiadł obok,
wyjaśniając:
- Widzisz, w Polsce jest mój brat, Ilia. On był partyzantem. Musiał uciekać... W
1948 roku. Rozumiesz? Polska go przyjęła, także wielu innych Greków. Ma tam
dobrze, bardzo lubi Polskę. I dlatego ja też lubię Polaków. Również ciebie.
Rozumiesz?
A więc to nie było natręctwo, jakieś filantropijne gesty. To była po prostu
wdzięczność do kraju, który dał osłonę jego bratu i wielu innym Grekom.
Szczerze mówiąc, za wiele o wydarzeniach z tamtych lat powojennych nie wiedział.
Działo się to wszakże jeszcze przed jego urodzeniem. W Grecji były jakieś walki
wewnętrzne. Partyzanci musieli uchodzić z kraju, szukając schronienia w Polsce i
w innych krajach. Więc brat tego Papaneacu także był partyzantem?
Później, gdy kelner zabrał już opróżnione dokładnie przez Julka talerze,
Papanescu wyjął mapę i zaczął wskazywać szlak, jakim jadą. Grek zamierzał
wysiadać w Nea-Orestias. Będą jechali spory czas nad samą granicą grecko-
turecką, w pewnym miejscu, koło Edirne, miasta już tureckiego, przetną ją nawet
niewielkim łukiem, by jeszcze raz wrócić na stronę grecką. A potem będzie wielki
most nad Muricą, Turcja i dalej prosty szlak aż na Stambuł.
Papanescu wyraźnie był zatroskany, jak to Julkowi będzie się wiodło w tej
Turcji. Bo to Turcy tacy, owacy...
Julek nie przejmował się jego gadaniną. Ojciec mówił, że Turcy lubią Polaków.
Podkreślał, że właśnie Turcy nigdy nie uznali polskich rozbiorów, że w ich
parlamencie w rzędach, gdzie zasiadali dyplomaci obcych krajów, zawsze czekał
fotel zarezerwowany dla przedstawiciela Polski, a przewodniczący obrad
uroczyście oznajmiał, iż “poseł Lechistanu jeszcze nie przybył...” W Stambule
zmarł także Mickiewicz, mówiła ciotka, że jest tam muzeum poświęcone jego
pamięci. No i wszakże w Turcji Adampol... Niech zatem Papanescu wie swoje, on,
Julek, swoje też będzie wiedział.
Najważniejsze w tym co innego. To, że niezależnie od narodowości, wszędzie są
dobrzy ludzie. W swojej podróży spotkał już przemiłą parę bułgarską, opiekowali
się nim jak własnym synem, troszczyli się serdecznie; gdy spał, Bułgar okrywał
go swoim kocem, a potem, wysiadając w Sofii, zapraszali go do siebie,
proponowali nawet, by zrobił parodniową przerwę w podróży, załatwią mu
przedłużenie biletu. Bardzo mili. Teraz znów Papanescu... Też miły, choć tak
zarazem śmieszny, rozgadany, gestykulujący, ciągle czymś niesamowicie przejęty.
Taki świat! Jeszcze przed paru dniami Ostróda, koledzy, jeziora wokoło, a teraz
tuż, tuż, granica grecka i turecka. On zaś, Julek, próbuje dogadywać się z
ludźmi w obcych językach. Z Bułgarami po rosyjsku, z Grekiem po angielsku...
Inna sprawa, że warto było mocniej przykładać się do nauki.
ROZDZIAŁ II
Stambulskie perypetie
Goniąc z plikami gazet pod pachą, donośnie wykrzykiwali sensacyjne nowiny.
Mijając Julka, jeden z nich przychylił się i przeraźliwie zapiał mu prosto do
ucha. Aż wpół się zgiął od śmiechu, gdy chłopiec podskoczył przestraszony.
I już ich nie było, tylko z gęstwy ludzkiej dobiegały jeszcze pokrzyki. Ostre
światła stambulskich neonów kolorami zakrywały nędzne, marnawe domki tej
uboższej dzielnicy.
Julek tylko dla podtrzymania ducha pogroził za gazeciarzami pięścią. Bo tak
naprawdę to miał już wszystkiego dosyć. Był piekielnie zmęczony, głodny i nade
wszystko zagubiony. Czuł się tak przeraźliwie samotny w tym ogromnym, pulsującym
mieście, pełnym nerwowego pośpiechu, krzyków, hałasu, wizgu prujących jak
zwariowane aut, smrodu bijącego z rynsztoków, gorąca którym nagrzane mury
zdawały się teraz, pod wieczór, parzyć mocniej jeszcze niżeli w dzień, gdy
jasne, wyblakłe słońce żarem waliło z nieba.
Jeszcze przed paru godzinami był dobrej myśli, traktując wszystko jak osobliwą
przygodę, ale mrok spadający znienacka sprawił, że oklapł zupełnie. Nie chciało
mu się nawet zaczepiać przechodniów, aby spróbować się z nimi dogadać. Wzruszali
ramionami, zainteresowani, ale równie bezradni.
W centrum Stambułu, gdzie krążył wcześniej, natrafiał czasem na ludzi znających
angielski. Od momentu wszakże, gdy wsiadł do tego piekielnego autobusiku, urwało
się wszystko. Diabli wiedzą, gdzie się w końcu znajduje. Przecież ten Stambuł to
kolos, trzy miliony mieszkańców.
Oparł się o bramę mijanego domu. Nogi ciążyły ołowiem, w głowie wirowało,
mieszały się ze sobą napisy neonów, błyski świateł samochodowych, latarń
ulicznych i oświetlonych witryn sklepowych. Jak młotem łupał hałas, zdający się
narastać i osaczać go ze wszystkich stron. Co teraz robić? Wracać na ten
piekielny dworzec - jakże się on nazywa, Sirkeci Gari - czekać tam nie wiedzieć
w ogóle na co? A może jeszcze raz próbować przedrzeć się do promu nad Bosfor i
przeprawić na azjatycką stronę albo znaleźć gdzieś nocleg, dopiero rano
podejmując decyzję, co dalej?
Oderwał się od muru. Nic tutaj nie wystoi. Dotknął dłonią kieszonki, w której
przechowywał pieniądze. Tureckie. Też dziwaczna historia. Wcale nie miał ochoty
na zmienianie pięciu posiadanych dolarów. Stało się to tymczasem tak nagle.
Wepchnęli mu pięćdziesiąt tureckich liwrów, zabierając w zamian zielony
banknocik dolarowy. Może go oszukali?
Znów ostry, wiercący w nosie zapach smażonego na rożnach mięsa. Znowu maleńki
lokalik, kilka stoliczków, w okienku oświetlonym maleńką żarówką półmisek z
dziwacznymi kulkami, jakby klopsikami z mięsa, obok inne kawałki mięsa
ponadziewane na patyki, sałatka pomidorowa usiana cebulą. Julek od wyjścia z
wagonu nic nie jadł. To już dobre sześć godzin, wypełnione włóczęgą po ogromnym
mieście. Gdyby tak wstąpić, zamówić coś skromnego, nie będzie chyba za wiele
kosztować? Bo jeśli przyjdzie się samemu dostawać za Bosfor, przejeżdżać promem,
potem szukać autobusu? Musi być oszczędny. I tak licho wie, czy mu wystarczy. Co
właściwie tu zaszło? Listy nie dotarły na miejsce, jakaś omyłka w datach? Może
dworzec nie ten? Choć niby tak przecież ciocia pisała: Sirkeci Gari. Gdy
wypytywał o inne dworce, Turcy wzruszali ramionami, nie mogli pojąć, o co mu
chodzi.
Spostrzegł się, że ciągle stoi przed oknem restauracyjki. Ten zapach!
Zajrzał do wnętrza. Kilka miejsc było wolnych, nie hałasowano też tutaj tak, jak
w innych podobnych lokalach. Przy jednym ze stolików czarny jegomość w białym
kitlu i w kucharskiej czapce na głowie zajadle wykręcał z mięsa takie same
gałeczki, jak te na półmisku w oknie. Zobaczył go w drzwiach, uśmiechnął się
życzliwie. To Julka zachęciło. Trochę desperackim krokiem wszedł do wnętrza
bąkając pod nosem słowa przywitania.
Właściciel lokalu stanął przed stolikiem. Julek wskazał na mięsne klopsiki.
Zaraz też zapytał po angielsku o cenę. I właściciel, i kucharz bezradnie
wzruszyli ramionami. Dopomógł dopiero gest liczenia pieniędzy. Uśmiech, ołówek
zza ucha, na stoliku wyrosła nagryzmolona cyfra: 750.
W Julka jakby grom trzasnął. A on wszystkiego ma tylko pięćdziesiąt liwrów. I za
to chciał się jeszcze dostać do Adampola. Ładna historia. Tamci musieli go
straszliwie oszukać!
Wstał, przepraszająco ukazując swoje pięćdziesiąt liwrów. Właściciel pokiwał
głową, pogrzebał w kieszeni, sypnął na stół garść miedziaków i błyszczących
świeżą cyną monet, dorzucił kilka banknotów, poklepał na koniec Julka po
ramieniu, sadzając go zarazem delikatnie na krześle.
- Kurusz, kurusz - wskazał na monety.
Julek przyjrzał się miedziakowi: 50 kuruszy. Na niklowej monecie z dziurką
pośrodku widniała cyferka: 10. Dopiero zrozumiał. Liwry dzielą się na kurusze,
tak jak złote na grosze. Czyli, że to danie kosztuje siedem i pół liwra.
Niepotrzebnie najadł się strachu.
Kucharz trącił go w ramię.
- Anglia?
- Poland.
- Polonya? - rozjaśnił się kucharz, - Very good. Varsovie, Sienkiewicz, Polonya,
yes. Very good, very good!
Julek poczuł się nagle w tym lokalu bardziej swojsko, mniej już samotnie.
Próbował zagadać coś do kucharza, zapytać, ale ten kręcił głową, trząsł
ramionami, w swej bezradności jeszcze szybciej kręcąc te gałki z potężnej bryły
mielonego mięsa, spoczywającej w misie. I tylko to: “Polonya good, very good”,
nic więcej. Więc już tylko się uśmiechali do siebie.
Za chwilę zza przepierzenia, skąd dobiegało smakowite skwierczenie, wyłonił się
właściciel z talerzem, na którym dymiły klopsiki.
- Kefti - powiedział wskazując na nie.
Obok położył chyba z pół bochna bielutkiego chleba o rumianej, chrupiącej
skórce. I jeszcze talerz z sałatką pomidorową. Obaj Turcy uśmiechali się do
siebie, mrugali porozumiewawczo. Kucharz krzyknął coś za przepierzenie.
Julek zaś jadł. Dopiero uświadomił sobie, jak przeraźliwie jest głodny. Na
domiar kefti smakowały wyśmienicie, nieco pieprzne, ostre, po prostu rozpływały
się w ustach. ,,Umieją ci Turcy gotować” - pomyślał mimochodem, bo nawet na
myślenie nie miał czasu, zajęty pałaszowaniem.
Przez drzwi wsunął się mały chłopak z miedzianą tacką w rękach. Stały na niej
szklaneczki z mocną herbatą. Jedną z nich postawił przed Julkiem.
- Ja nie zamawiałem - powiedział po polsku i zaraz starał się to wyrazić w
angielskim.
Tamci zrozumieli bez słów. Kucharz zamachał dłońmi. A potem pokazując na piersi,
powiedział:
- Polonya, very good, very good.
Julek uczuł przenikające go serdeczne ciepło.
Gdy niedługo potem zapłacił i podniósł się z miejsca, obaj Turcy pożegnali go
przyjaznymi uśmiechami i ciągłym powtarzaniem tych samych słów chwalących
Polskę.
Wyszedł w mrok ulicy. Po paru krokach wszakże przystanął. Czemuż nie zapytał
tych Turków o drogę. Choćby na ten dworzec, jakże to, ach prawda, Sirkeci Gari,
ciągle zapomina nazwę.
Jakby przybyło samochodów, gnały jeden za drugim, niskimi światłami omiatając
bruk tej bocznej ulicy. Mijały się z prawej i lewej, brały niefrasobliwie
zakręty niemalże przed maskami innych maszyn, piszczały zdzierając hamulce. Na
jezdnię wyszły jakieś dwie dziewczynki, chcąc się przedostać na drugą stronę
ulicy.
Nagle Julek krzyknął rzucając się do przodu. Już był na jezdni, szarpnął ostro
jedną z dziewczynek, wywrócili się, tuż obok szalonym skrętem, gwiżdżąc oponami,
przemknął samochód, omalże nie zderzając się z nadjeżdżającą od drugiej strony
ciężarówką. I zaraz rozległ się okropny trzask, łomot, limuzyna rąbnęła w
pędzącą za ciężarowym wozem taksówkę.
Ciągnąc za sobą dziewczynkę, wydostał się na wąziutki chodnik, przed tą samą
restauracyjką, w której dopiero co jadł kefti. Wokoło narastał krzyk, gęstniał
tłum ludzi, rozjarzały się światła reflektorów.
Dziewczynka trzęsąc się cała i płacząc, coś do niego niezrozumiale mówiła.
Zjawiła się jej koleżanka, widocznie cofnęła się w porę. Przyciągnęła
towarzyszkę do siebie, uspokajała ją, odprowadzała od miejsca wypadku, potem
zniknęły w mroku.
On zaś stał wsparty o mur, oszołomiony, nie bardzo nawet pojmując, co właściwie
tu zaszło. Ktoś ujął go serdecznie za ramię, poznał biały kitel kucharza, który
mu zafundował herbatę. Znalazł się znów w tej samej restauracyjce, ktoś go
sadzał, ktoś inny ocierał twarz i ręce, oglądał, obmacywał. Narastał gwar
głosów, pełnych uznania, czyjaś ręka poklepywała go po ramieniu, inna podsuwała
pod usta szklankę z napojem. Z ulicy dobiegł gwizd syreny, zajarzyło się
niebieskawe światełko, Julek domyślił się, że na miejsce wypadku musiała przybyć
policja.
Przed wejściem do lokalu kłębiło się, jacyś dwaj ludzie wygrażali sobie
pięściami, rozdzielali ich policjanci z wielkimi epoletami na ramionach, całe
bractwo wtłoczyło się w końcu do lokalu.
Julek odetchnął. Nic się zatem nie stało tragicznego, skoro obaj kierowcy mają
jeszcze dość sił do wyklinania i wygrażania sobie nawzajem pięściami. Jeden
tylko ma potężnego, rosnącego guza na czole i zakrwawioną rękę. Policjanci
spisują dane z wielkich dowodów o ciemnoczerwonych okładkach...
W pewnej chwili jeden z kierowców wskazał na Julka, coś przy tym perorując
zawzięcie.
Policjant podszedł do chłopca, obejrzał go, uśmiechnął się, poklepał po
ramieniu, wskazał na wstążeczkę z napisem “On parle francais” * [przyp.: Włada
francuskim] na rękawie, zagadał po francusku. Julek przecząco pokręcił głową.
- English - powiedział,
Tamten wzruszył ramionami. Julkowi przyszło na myśl, że trzeba przy tej okazji
koniecznie wywiedzieć się o ten dworzec, na azjatycką stronę Stambułu nie będzie
się wszakże próbował w nocy dostawać. W najgorszym razie przesiedzi na Sirkeci
Gari do rana. A może, a może ciocia Zosia zjawiła się tymczasem i teraz ona
szuka go zdenerwowana, wypytuje. Może trafi do informacji, dadzą jej kartkę,
którą napisał?
- Sirkeci Gari - powiedział i wskazał bezradnie rękami, że nie wie, gdzie to
jest.
- Sirkeci Gari? - powtórzył policjant i zaraz ze zrozumieniem pokiwał głową.
Kolega coś zakrzyknął do niego przez salę. Wyciągnął rękę do Julka.
- Pass...
Długo oglądał polski paszport, okręcał go w dłoniach, wczytywał się w równoległy
z polskim francuski tekst.
Drugi policjant skończył swoje zapisywanie, kierowcy jakby zmęczeni krzykami
spokojnie opuszczali lokal. Policjanci skinęli na Julka, by udał się razem z
nimi. Kucharz uścisnął mu ciepło rękę, poklepał, zagadał, że bravo, bravo...
I tyle. Jeep policyjny ruszył szybko, wspaniałym zrywem. Światła neonów słały
się na jezdni różnokolorowymi plamami. Im bardziej przybliżali się do centrum,
tym bardziej narastało natężenie tych świateł, tym większy stawał się tłok
samochodowy, tym liczniejszy tłum spieszący chodnikami. Ze zbliżającą się nocą
Stambuł zdawał się jakby dopiero nabierać pełnego życia.
W pewnej chwili wydało się Julkowi, iż przejeżdżają obok meczetu, który już
dzisiaj widział. Policzył. W górę strzelało sześć iglic minaretów, rozcinając
ciemnobłękitne niebo. Policjant siedzący obok niego dostrzegł spojrzenie
chłopca.
- Suleyman Moschee - powiedział, na palcach odliczając właśnie tę ilość sześciu
minaretów. Niedługo zaś potem wskazał w lewo, gdzie blask świateł zdawał się
tężeć w nasyceniu.
- Galata bridge.
Julek odetchnął tylko głęboko. Most Galata. Był już wszakże dziś na nim,
przejeżdżał tędy, gdy pragnął się dostać nad Bosfor i szukać tam promu, który by
go przerzucił na drugą stronę cieśniny. I zaraz potem się zgubił, a gdy na
pytaniu o dworzec wskazano mu wreszcie niewielki autobus, dotarł nim aż do tej
dzielnicy, skąd teraz wywoził go policyjny jeep.
Samochód zataczając łuk podjechał pod rojny tłumem budynek.
- Sirkeci Gari - powiedział policjant przy kierownicy, spojrzał przy tym
pytająco na Julka, może jeszcze chce czegoś od nich.
Nie chciał niczego. Widok znanego dworca, na którego peron wysiadł z pociągu,
podziałał na niego jak obraz własnego domu. Tu w przechowalni znajdowały się
jego rzeczy, tu może będzie jakaś wiadomość w okienku informacyjnym.
Pokręcił przecząco głową, podziękował. Zasalutowali pięknie, jeep zerwał szybko,
zniknął za niedalekim rogiem.
Julek zaś dopiero w tej chwili uświadomił sobie, iż zrobił głupstwo. Przecież
należało prosić ich o opiekę. Niechby zawieźli do komisariatu czy jak się to u
nich nazywa, na pewno by się znalazł tam ktoś władający angielskim, można by się
było dogadać, poradzić. A teraz będzie znów sam. Bo tam, w Adampolu, chyba w
ogóle nie wiedzą o jego przyjeździe. Listy zaginęły, telegram od ojca nie
dotarł? Na pewno tak, jakżeby inaczej ciocia go zostawiła samego?
Ostry krzyk kazał mu odskoczyć na stronę. Młodszy od niego chłopak przesunął się
tuż obok przygięty pod ciężarem wielkiego kosza. Pot ściekał mu po wychudzonej
twarzy.
Julek odprowadził go spojrzeniem, po czym rozejrzał się wokoło. Przy kilkunastu
skrzyneczkach mali chłopcy nawoływali przechodniów do czyszczenia obuwia.
Jeszcze inni wydzierali się tytułami sprzedawanych gazet albo zachęcali do
kupowania biletów, wyglądających na losy loteryjne. Wszędzie przesmykiwały się
małe postaci, zajęte czymś, bardzo zaambarasowane.
Wydało się Julkowi, że zobaczył inne oblicze tego miasta, inne kłopoty
mieszkających w nim ludzi. W tych proporcjach własna sytuacja stała się nagle
dla Julka mniej ponura. Ostatecznie tak czy inaczej dotrze przecież do Adampola.
Chyba nie zmiotło go z powierzchni jakieś trzęsienie ziemi?
Raźniejszym krokiem wszedł do przedsionka, na skos, poprzez tłum ludzi, kierując
się do okienka informacyjnego.
Dostrzegli się równocześnie. Zapłakana kobieta zerwała się z ławki, biegnąc ku
niemu z szeroko rozpostartymi ramionami. I on rozpoznał ciocię Zosię, była
zupełnie taka sama, jak przed czterema laty, kiedy gościła u nich w Ostródzie.
Siwe włosy, przyjemna twarz...
I nic już nie widział, zamknięty w objęciach kobiety, powtarzającej niezmiennie:
- Julek, Juleczek, dziecino, co ja się natrapiłam o ciebie, co ja się
natrapiłam...
- Niechże i ja się przywitam. Kuzynami jesteśmy. Lolek mi na imię - przerwał te
pocałunki i pokrzykiwania młody, postawny mężczyzna. - To trochę przeze mnie te
kłopoty, ale maszyna stary grat, czasami wariuje, teraz też nawaliła... Trzeba
ci było dłużej trochę poczekać na dworcu.
- A ty tam, Lolek, co wiesz. Nie zastał nas, więc myślał, że w ogóle już się nie
pojawimy... Dobrze, Julek, żeś sam nie jechał, zagubiłbyś się nam gdzie na amen.
Czytałam twoją kartkę zostawioną w informacyjnym okienku i nie wiedziałam, co
robić, tu czekać, czy gnać do domu... Alem się nafrasowała, alem natrapiła,
Juleczku.
- Bagaże gdzie masz? Bo pora nam jechać. Noc już, ledwie nad świtanie dobijemy
na miejsce. Kwit? Daj, ja sam odbiorę. Ciotka byś mu dała lepiej co zjeść,
zamiast łzy ronić. Głodny na pewno.
- Jadłem kefti.
- Patrzcie, już się zna na tureckich specjałach - zaśmiał się Lolek, klepnął
Julka po plecach, aż zadudniło. - Widzę, że będziemy w przyjaźni, lubię takich
zaradnych chłopców.
- Toż go nie bij, osiłku! - obruszyła się ciocia Zosia. - Ganiaj po te bagaże, a
my naprawdę może coś zjemy? Albo wypijesz? Herbatę chciałbyś czy jakiś sok?
Pomarańczowy czy z ananasa?
- Dziękuję, ciociu. Piłem herbatę. Tak się cieszę, tak się cieszę... Nie
wiedziałem, co robić. Czekałem ponad godzinę, pomyślałem, że zaszła jakaś omyłka
w terminach, chciałem sam jechać do Adampola... A potem trochę zaciekawiło mnie
miasto, widziałem meczety, trafiłem na jakiś rynek pod dachem, bazar, strasznie
ogromny i ciekawy, później zaś nie mogłem dotrzeć nad Bosfor, do promu, nie
udało mi się też wrócić na dworzec, pokazano mi widocznie nie ten autobus, ani
wiem, gdzie się w końcu znalazłem. Dopiero policjanci mnie tu przywieźli...
- Chryste Panie, policjanci! Gdzież byś ty, kruszynko, sam sobie poradził, kiedy
tu ani się zgadać z kimkolwiek. Ale to nic. Zobaczysz, parę miesięcy, to z biedą
i po turecku będziesz się mógł porozumieć. A już za pół roku to dopiero...
“Za pół roku” Twarz jego stężała, przypomniał swoje nie tak dawne rozmyślania w
wagonie.
- Ciociu, przecież ja na krótko, tylko nim tatek wróci do zdrowia.
Musiała się spostrzec. Zagadała szybko, zatrwożona swoją poprzednią
niezręcznością:
- Mówiłam, że gdybyś został dłużej, tobyś zgadał się nawet po turecku... No, a
jak z ojcem? Bardzo słabuje? Pisał, że do szpitala musi, a potem do kurortu.
- Do sanatorium. Ciociu, jak jest naprawdę z tatkiem?
- Chory, pewnie, chory. Ale przejdzie mu. Nie z takich chorób ludzie wychodzą.
Dziś gruźlica niestraszna, umieją ją leczyć.
- Gruźlica? Przecież tatek nic nie ma z płucami. Żołądek...
- No właśnie, żołądka gruźlica... To nie wiesz? - znów powieki jej zatrzepotały
niespokojnie. - O, jest Lolek! A zdrowiem ojca nie przejmuj się, odmieni się
prędko na lepsze... No jak, Lolek, jedziemy?
- Jedziemy. Trzymaj, guma do żucia. Dobra rzecz. Nie lubisz? - podał mu kolorowy
pakiecik. - A coca-colę już piłeś? Nie? Tu jest bufet, zaraz nam podadzą. Nie
chcesz pić? Szkoda. No to jedziemy.
Niedaleko, wtłoczona w dziesiątki innych wozów, stała półciężarówka kryta
plandeką. Zmieścili się we trójkę w szoferce, motor zaskoczył leniwie.
- Starzyzna. Przez to i twoja dzisiejsza przygoda - zaśmiał się Lolek, włączając
bieg.
- Juleczek, kruszynka, moje biedactwo, tyle się naponiewierał, tyle najadł tu
strachu.
- Nie było, ciociu, tak źle - uśmiechnął się, ale tak prawdę powiedziawszy nie
bardzo mu było do śmiechu.
Co to ciotka mówiła o ojcu? Gruźlica żołądka? O tym nie wiedział. I ta jej
zapowiedź, że za pól roku nauczy się tureckiego. Tak bardzo była później
zmieszana, tak niezręcznie wycofywała się ze swych słów. Jak to wszystko
rozumieć?
ROZDZIAŁ III
Adampol zagubiony w Azji
Drzwi uchyliły się cichutko. Julek czym prędzej przymknął oczy. Nie chciał, by
ciocia Zosia zauważyła, że już nie śpi. Musi przecież uporządkować w sobie
wszystkie przeżycia minionych dwóch dni w Adampolu. A gdy wstanie, zacznie się
na pewno wszystko od nowa. Aż do późnej nocy. Zejdą się, zaczną pytać,
wspominać. Jakby on był encyklopedią wszystkich wiadomości o Polsce.
Przez okno przedzierały się promienie słoneczne, kładąc się na podłodze wąskimi
smugami. Resztę światła tłumił swoimi liśćmi rozrosły dąb, jeden z trzech
rosnących przy domu. Mówiła ciocia Zosia, że mają tyle dokładnie lat, ile liczy
sobie Adampol. Sadzili je pierwsi mieszkańcy Adampola. Kiedy to było? Prawda, w
1842. Cholernie dawno.
Cichy ten dom, spokojny, schowany w krzewach i drzewach. Bzy przekwitły już
dawno, choć to połowa maja. W Ostródzie, zdarzało się, zakwitały dopiero pod
koniec miesiąca, niekiedy aż w czerwcu. Pamiętał, mama bardzo lubiła te kwiaty,
pełno ich zawsze było w ostródzkim mieszkaniu.
Ostrym ukłuciem nadbiegła tęsknota za Ostródą i wszystkim, co się z tym miastem
wiązało. Z wysiłkiem oderwał się od wspomnień. Lepiej myśleć o tym nowym dziwnym
kraju.
Ten przemiły Lolek, który kazał sobie mówić po imieniu, tyle ciekawych historii
opowiadał po drodze. Przejazd promem (oni go nazywają ferrybotem) przez Bosfor
mieniący się nadbrzeżnymi światłami, dziwne zachłyśnięcie się wiadomością, że są
już w Azji, a Europa spogląda na nich z drugiej strony cieśniny; wspinanie się
samochodu pośród pagórków porosłych niskim lasem, pustkowie (podobno dużo tu
wilków, dzików, niedźwiedzi, rosną borowiki, takie jak w Polsce). Aż wreszcie,
brzask właśnie był, pierwsze spotkanie z Adampolem. Lolek palcem wskazał
przydrożną tablicę: nazwa w dwóch językach. Po turecku Polonezku koy, a po
polsku Adampol.
Słońca, jeżeli już nawet wzeszło, nie było widać zza gór, tylko horyzont na
wschodzie mienił się wszelkimi barwami, wśród których dominowała coraz silniej
jasnoczerwona. Krzewy i drzewa przy drodze zszarzały od kurzu, ale dalej lśniły
intensywną zielenią.
Jeszcze jedna wspinaczka - motor rzęzi - i znaleźli się na szczycie wzgórza,
droga dalej spadała w dół. I wtedy ciocia Zosia, budząc się z drzemki,
powiedziała:
- Jesteśmy w domu.
Aż do bólu wytrzeszczał oczy, wpatrując się w wyłaniający się przed nim Adampol.
Położony na skłonie szerokiej doliny, przecięty głębokim jarem, pełen
intensywnej zieleni. Nad nią strzelała wieża kościółka, a potem rozrzucone
wokoło wyłaniały się domy. Julkowi wydawało się w pewnej chwili, że nie
wyjeżdżał z Ostródy, że chyba jest w Polsce, tyle było znajomego i bardzo
swojskiego w tych budynkach. Niewielkie, pobielane, z ganeczkami u frontu,
skryte w krzewach, pośród kwitnących drzew owocowych.
Obraz się zmienił, gdy mijając z prawa kościółek, wpadli w główną ulicę wioski,
szeroką, rozwidlającą się u końca w dwie strony. Tutaj domostwa były już
większe, niektóre z czerwonej cegły, wyraźnie brzydkie. Na szczęście, wszędzie
obecne drzewa gęstwą swą osłabiały niemiłe wrażenie.
Zdawałoby się, pusto było w wioszczynie. Wszakże gdy samochód wolno przesuwał
się miedzy domami, zewsząd pokazywali się ludzie, wymachiwali rękami, wołali
coś, nawet w dłonie klaskali. Wóz przyhamowywał właśnie, zjeżdżając w szeroko
otwartą bramę, gdy dopadła szoferki wysoka, jasna dziewczyna i witając się
“pochwalonym”, z miejsca go zagadnęła:
- Witaj, Julek, witaj! Czy książki polskie przywiozłeś? Takie do czytania?
- Przywiozłem - odwzajemnił się uśmiechem. Miał kilka w walizce, właściwie same
tylko lektury szkolne.
- Zajrzę wieczorkiem. Pamiętaj, pierwsza jestem w kolejce.
- Nie ma tak dobrze - zamruczała ciotka, szykując się do wysiadania, samochód
bowiem już stanął przed domem. - Ja będę pierwsza czytała.
- Ale ze mną się chyba podzielisz? - Lolkowi zabłysły oczy.
- Za to, żeś mi tyle strachu napędził? A to biedactwo tułało się samo po
Stambule?
- Ciociu, to moja wina, że motor się zepsuł? - zaraz zaśmiał się po swojemu,
szeroko, całą twarzą. Bardzo się podobał Julkowi ten nowy kuzyn.
Gdy weszli do domu, dopiero się zaczęło! Śniadanie czekało przygotowane, stół
zastawiony jak na święto, w największym pokoju, przyćmionym, ze starymi
portretami na ścianach. A na stole... Przez chwilę zdawało się Julkowi, że wcale
nie jest w Turcji, w Azji, we wsi położonej nie opodal Czarnego Morza. Biały
ser, taki sam, jaki mama zawsze kupowała na targu w Ostródzie, miód, jasny,
pachnący, przeróżne konfitury, masło w ogromnej bryle, chleb biały, ale obok i
wspaniały razowiec.
Zaraz zaroiło się za tym stołem. I ciągle ktoś przychodził, wygapiał się, rękę
wyciągał. Przedstawiali się wyraźnie. Julkowi w końcu zaczęły się już plątać
nazwiska tych wszystkich Wilkoszewskich, Biskupskich, Ryżych, Dochodów, Kempków,
Drozdowskich, Minakowskich i innych. Młodsi i starsi, zupełne także dzieciaki.
Każdy o coś pytał, przyglądał mu się, poburkiwał, że to tak wygląda syn
Stanisława, zagadywał o Polskę. Aż się ciocia Zosia zdenerwowała:
- Dajcie mu spokój, kochani. Chłopiec głodny, zmęczony, błąkał się przez cały
dzień po Stambule, a potem jeszcze ta jazda gruchotem Lolka, wy zaś nie dajecie
mu jednej minutki spokoju. Zdążycie, nie ucieknie, czas przyjdzie na wszystko.
Zamruczeli, że tak, że pewnie, ale zaraz wszystko się zaczęło od nowa. Dopiero
Lolek, który pojawił się także, wprowadził porządek. Zasiadł przy Julku, nalewał
mu mleko, smarował kromki, kazał jeść, wyręczając go w odpowiedziach i
powitaniach. Potem zaś, po śniadaniu, zagarnął chłopaka.
- Obiecałem ci coca-colę. Idziemy do kafany.
- Dokąd?
- Do kafany. Taki sklep i kawiarnia zarazem. Nic, nic, ciociu niedługo go
przyprowadzę, zdąży się jeszcze wyspać, tu i tak by nie miał spokoju.
Jeszcze nie było żaru, ale słońce grzało ładnie, wokoło stała cisza, liść żaden
nie drgnął na drzewie. Julek rad był z Lolkowej pomocy. Bez niego chyba nie
poradziłby z tym tłokiem wokoło siebie. Było mu zresztą przyjemnie, że budzi aż
takie zainteresowanie, że witają go tak serdecznie i ciepło, wspominają ojca.
- Trzeba cię będzie zameldować. Pamiętaj, tu strefa militarna. Bosfor, Morze
Czarne, ważny punkt, wojska więcej aniżeli gdziekolwiek. Muszę to zaraz zrobić.
Jestem tu wójtem, wiesz? Przedtem był stary Biskupski, ale uznaliśmy ostatnio,
że trzeba kogoś młodszego. Bo u nas tu wiele ważnych spraw. Nie wszystko wygląda
różowo... Ale o tym później. O, widzisz, jesteśmy na miejscu. Czytaj sam, czy
nie tak zupełnie jak w Polsce?
Julek podniósł głowę. Nad wielkim, szerokim gankiem, na którym umieszczone były
stoły, czerniała tablica. Pod niezrozumiałym tureckim napisem polskie słowa
głosiły wyraźnie: Towary różne. Niżej zaś biegło nazwisko właściciela.
Wilkoszewski. I znowu pomyślał, że rzecz to zupełnie nie do wiary. Tutaj, w
Azji, po polsku...
- Hej, Antoś, coca-colę dla nas i kawę! Kawę pijasz? Zresztą musisz się nauczyć.
Albo herbatę, mocną, turecką.
- Znam, piłem w Stambule. Jeden kucharz mnie poczęstował, tam gdzie wyciągnąłem
spod samochodu dziewczynkę...
Zaczerwienił się. Lolek gotów pomyśleć, że się chwali.
- Wyciągnąłeś spod samochodu dziewczynkę? Ty? Wczoraj? - siadając za stołem
zadziwował się wójt. - Musisz opowiedzieć to szczegółowo... Witaj, Antoś, to syn
Stanisława, przyjechał do ciotki Zofii.
- Wiem, wiem. Niepokoiliśmy się już wszyscy, co z wami.
- Nic takiego. Motor mi nawalił, parę godzin naprawiałem na szosie. Nie było
rady. On zaś, zamiast czekać, pomaszerował zwiedzać Stambuł, policja go potem
odwoziła, ratował jakąś dziewczynę. Zuch chłopak.
- Wielo ty, Julek, masz lat? - Wilkoszewski także dosiadł się ze szklanką
herbaty. - Pijże tę coca-colę. Smakuje? Wy jej w Polsce nie macie? Robiona w
Stambule, na licencji amerykańskiej. Dobry rzecz na upał.
- Piętnaście skończę za miesiąc... Dobra, chociaż smak taki dziwny, niby
słodkawy, niby troszeczkę gorzki. I kolor rudawy - pociągnął potężny łyk. -
Smakuje mi.
- Z orzeszków kola, dlatego taki smak. O, ależ tu luda wali. Roboty im nagle
zabrakło czy co, że tak się dziś każdy pęta? - rozzłościł się Lolek. I z miejsca
zwrócił się do wstępujących na ganek. - To jest Julek, syn Stanisława...
Zmęczony, całą noc nie spał. Strasznie mu się wszyscy podobacie, ale na
opowiadania jeszcze jest czas...
Kiwali głowami, każdy podawał Julkowi rękę, ściskając ją długo i mocno. I już
siadali, spoglądając na niego rozszerzonymi ciekawością oczyma.
- Będziesz musiał, chłopcze, zajrzeć do nas... Już się tam coś dobrego dla
ciebie znajdzie w komorze. Pamiętaj, Biskupscy, czwarty dom od rozwidlenia,
wielki dąb przy bramie...
- I do nas. Zaraz za kościołem, w prawu ...
Piegowaty andrus przecisnął się zręcznie pomiędzy starszymi. Łypnął okiem na
Julka, podał brudną do niemożliwości dłoń.
- Wicek jestem... Zajrzę do ciebie, Pogadamy, wyskoczymy gdzieś. Pokażę ci nasz
las. Albo możemy pójść nad strumień na pstrągi. Łowisz ryby?
- Dobra, dobra, Wicek, już ty nie próbuj z nim szachrować. Że też go z miejsca
przyniosło.
- A kuku! - piegus zagrał Lolkowi na nosie, smyrgnął, już go nie było, z
uśmiechniętą wisusowsko miną stał po drugiej stronie ulicy. Bardzo się podobał
Julkowi.
- Julek, a ty Sienkiewicza czytałeś? “Potop”, ,,Ogniem i mieczem”? - zagadnęła
go dziewczyna o jaśniutkich, niebieskich oczach i nosie perkatym, zupełnie jak
rozpłaszczony kartofel.
- Czytałem.
- Aha - w głosie jej wyraźnie zabrzmiało rozczarowanie. - Ja jestem Klara.
Pamiętaj o mnie. A to dla ciebie. Od mamy i ode mnie - zarumieniła się przy tych
słowach, wyciągnęła jakąś torebkę. - Najpierwsze. Spójrz, jakie ładne. Mgły od
Morza Czarnego nie było w tym roku, więc obrodziły.
Czereśnie były rzeczywiście ogromne, jasnoczerwone, świeżutkie.
- U nas dobrze, gdy dojrzewają pod koniec czerwca - zdziwił się Julek. -
Dziękuję ci.
- Adampol słynie z okresu czereśniowego. Letnicy przyjeżdżają do nas ze Stambułu
na ten czas. Inaczej byśmy nie wyżyli, z samej ziemi. Krowy nas także ratują i
świnie - objaśnił Lolek. Widzę, że nie damy rady, idziemy... Salem - zamachał
dłonią do dwóch policjantów, statecznie pedałujących na rowerach. - U nas nie ma
posterunku, ale w sąsiedniej wiosce. Wygapiali się na ciebie, nowy jesteś, a oni
znają dobrze każdego z nas...
Przekazał Julka w ręce ciotki, ta zaś zaraz go wpakowała do łóżka. Przyjął to z
ulgą, oczy mu się kleiły, czuł się straszliwie zmęczony. A jeszcze te wszystkie
zmieniające się twarze, nieustanny potok pytań... Spał niemalże do wieczora.
Wieczorem było to samo. Chyba pół wsi przedefilowało przez dom cioci Zosi. I
następny dzień minął podobnie, choć z pewną różnicą. Po południu bowiem wraz z
ciotką i jej domownikami musiał składać wizyty tym wszystkim Minakowskim,
Dochodom, Biskupskim.
- Widzisz, mogliby mieć urazę. To potomkowie rodzin założycielskich, najpierwsi
we wsi - wyjaśniała ciocia Zosia.
Miał już wreszcie powyżej uszu tych wszystkich konfitur z czereśni, z wisien, z
fig, białych serów, masła, razowca, miodu i innych frykasów, które nieodmiennie
wędrowały na stół każdego z domów. Miał dość tych samych stale pytań - o niego,
o ojca, o Polskę. Rozumiał ich ciekawość, ale męczyło go to wszystko.
Przeciągnął się. Nie ma co udawać, postanowił. Po prostu zwyczajnie poprosi
ciotkę, by nieco mu popuściła. Tak naprawdę to on właściwie jeszcze dobrze
Adampola nie widział.
W samych tylko spodenkach smyrgnął do kuchni, gdzie za przepierzeniem znajdowało
się coś w rodzaju łazienki. Wypluskał się szybko, woda była chłodna, najpewniej
dopiero niedawno wyciągnięto ją ze studni. Gdy znów wychylił nosa na kuchnię,
zobaczył Sabinkę, najmłodszą córkę gospodyni domu, nie mogła mieć wiele nad lat
szesnaście.
- Witaj, Julek. Śniadanie masz na stole w pokoju. Sam zjesz, bo ja muszę iść do
ogrodu. Mama wyszła, ale pewnie wróci tu niezadługo.
Podziękował, zadowolony, że będzie miał odrobinę swobody. Wczoraj zapytał
ciotkę, w czym by jej mógł tutaj dopomóc, ale zbyła go, oświadczając, że są
wakacje, ma wypocząć a nie pracować.
- A Sabinka? - zapytał wtedy. Dziewczyna uczyła się w Stambule, a mimo wakacji
pomagała matce, jak tylko mogła.
- Potem, potem, znajdzie się coś także dla ciebie. Czereśnie w sadzie będziesz
obrywał, już dojrzewają.
Jedząc, rozglądał się wokoło. Naprzeciw wisiał za szkłem wielki portret
Mickiewicza, nieco dalej królował Słowacki. Portretów było zresztą więcej:
Pułaski, Kościuszko, Sienkiewicz i Konopnicka. Reprodukcja Matejki “Bitwy pod
Grunwaldem”. Ryngraf z Matką Boską Częstochowską. Dopiero teraz wszakże
dostrzegł w rogu jeszcze jeden portret. Jakaś nieznana twarz, surowa, patrząca
spod namarszczonych brwi. Podszedł, przyjrzał się bliżej. Zamaszystym pismem
skreślony był podpis: Kemal Pasza, i data: rok 1934. Teraz dopiero rozpoznał,
przecież to ta sama twarz, jaką widywał na znaczkach listów nadchodzących do
ojca od cioci Zosi: to Ataturk - Ojciec Turków. A Kemal Pasza to jego prawdziwe
nazwisko. Ciekawe, czemu ten portret tu wisi. A podpis? Atrament trochę się
rozmazał, jest zatem prawdziwy.
Na biblioteczkę rzucił tylko okiem, W każdym domu były zbiory książek, cieszył
się wczoraj, że będzie tu miał co czytać. Cioci Zosi biblioteka była największa.
Tak na oko, ze trzysta, czterysta książek. Ogromna szafa pełniutka po brzegi.
W tej chwili dobiegł go cichy gwizd, zaraz potem chyłkiem wsunął się do pokoju
piegowaty Wicek.
- Witaj, Julek. Zjadłeś? Zobaczyłem, że ciotka Zosia wyszła, więc ja od razu do
ciebie... Chodź, pokażę ci las. Może spotkamy niedźwiedzia. Albo wiesz co,
pójdziemy od razu na pstrągi. Łapałeś je kiedy?
- Pstrągi? Nie, u nas ich nie było. Same jeziora. Ale żebyś ty wiedział, jakie.
Takich nie ma na pewno w całej Turcji.
- Nie ma? A Tuz golu, a Wan golu? Jak morza. Wan golu jest prawie takie, jak
Marmara.
- Byłeś tam?
- Nie byłem. To parę tysięcy kilometrów. Ale kiedyś pojadę. Całą Turcję muszę
poznać. Turcja jest wielka i Allach jest wielki, jak mówią Turcy. Zbieraj się
prędko, bo ciotka wróci i znowu będziesz odbywał paradę od domu do domu.
- Może ja powiem choć słowo Sabince?
- Zostaw, co się tam będziesz z dziewczynami zadawał...
- Zostawię kartkę dla cioci, dobrze?
- Jakiś ty grzeczny... Ech, na początek, ja wiem. Lolek mówił, że zmyślny z
ciebie chłopak, jakąś dziewczynę wyciągnąłeś podobno w Stambule spod samochodu.
Opowiesz mi, jak to było, dobrze? Co tam napisałeś? Że wychodzisz na spacer ze
mną? Mnie byś tu lepiej nie wspominał. No, wszystko jedno. Ganiamy.
Gdy przesmykiwali się sadami i opłotkami do miejsca, gdzie Wicek złożone miał
wędki i przynętę, Kempka zatrzymał się nagle.
- Julek, słyszałem, że masz tu chodzić do szkoły. W Stambule. Gdyby tak razem ze
mną, co? Ja jestem we francuskim liceum. A ty, jaki znasz język?
- Trochę angielski i niemiecki. No i rosyjski.
- E, źle. To nie będziemy już razem. Sabinka też chodzi do angielskiego liceum.
- Jak to, angielskie, francuskie? To nie do tureckich chodzicie?
- A po co? Te są także tureckie, ale uczą w nich wszystkiego w obcych językach.
Tak lepiej. Łatwiej jest potem... Mamy teraz tydzień wolnego, są egzaminy dla
starszych klas, więc młodsze zwalniają do domów. Ferie zaczynają się dopiero w
połowie czerwca. Gorąco, a trzeba będzie się uczyć. W internacie też marnie,
ostro nas trzymają. Ale potem spokój aż do października.
- Do października? To klawo macie. Bo u nas zaczynamy pierwszego września.
- Fiuu! No, już bierz wędkę, ta dla ciebie. Lepsza, widzisz, jaki ja jestem?
Julkowi było w tej chwili wcale nie do wędki i pstrągów. Bo nagle uświadomił
sobie w słowach Wicka coś niepokojącego. Ma się tu uczyć, dlaczego, po co,
przecież wróci do Polski. Chyba, że z ojcem jest inaczej, niż sądził... Tych
myśli, które nadeszły, nie chciał dopowiadać nawet sam sobie. Odrzucał je,
odtrącał, jak mógł najdalej.
- Palisz? - Wicek wyciągnął papierosy. - Nie? Bo tutaj palą już od małego. W
Stambule spotkasz chłopaków po sześć czy siedem lat, ciągną, aż dymi za nimi.
Pognamy przez las, będzie bliżej... A tu, na lewo, nasz cmentarz. Same polskie
napisy. Ta kolumna jakby strzaskana przez pół, widzisz ją? To grób Ludwiki
Śniadeckiej. Wiesz, tej, w której się tak kochał Słowacki. Była żoną Sadyka
Paszy Czajkowskiego, generała w służbie tureckiej. Mój pradziadek, jeden z
założycieli naszej wioski, też był w wojskach Sadyka Paszy... Kolumna złamana
dlatego, że ona złamała wiarę, przeszła na mahometanizm. A Sadyk Pasza niedługo
później popełn