Peters Ellis - Trędowaty od świętego Egidiusza
Szczegóły |
Tytuł |
Peters Ellis - Trędowaty od świętego Egidiusza |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Peters Ellis - Trędowaty od świętego Egidiusza PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Peters Ellis - Trędowaty od świętego Egidiusza PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Peters Ellis - Trędowaty od świętego Egidiusza - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ELLIS PETERS
TRĘDOWATY OD ŚWIĘTEGO EGIDIUSZA
Przełożyła
Maria Grabska
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1993
Tytuł oryginału
THE LEPER OF SAINT GILES
Redaktor
Ewa Penksyk
Opracowanie graficzne
Maria Dylis
Ilustracja
© Radosław Dylis
Copyright © Ellis Peters 1981
© Copyright for the Polis h edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
Gdańsk 1993
Wydanie I
ISBN 83-7075-464-3
'DRUK i OPRAWA
Zakłady Graficzne w Gdańsku
) ul Trzy Lipy 3 tel 32 57-69
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego poniedziałkowego popołudnia w październiku
roku pańskiego 1139 brat Cadfael przekroczył furtkę opac-
twa z niejasnym przeświadczeniem, że zanim wróci na wiel-
ki dziedziniec, wydarzy się coś strasznego. Nie miał powodu
przypuszczać, że jego nieobecność potrwa dłużej niż godzi-
nę. Wybierał się tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpita-
la w Saint Giles, odległego ledwie o pół mili od opactwa
w Shrewsbury, jedynie zaś po to, by uzupełnić w szpitalnej
aptece zapas olejków, balsamów i maści.
W Saint Giles zużywano mnóstwo takich leków. Nawet
gdy trędowatych - dla opieki nad którymi założono szpital -
było niewielu, zawsze tuliło się tam parę biednych i chorych
duszyczek, natomiast ziołowe leki Cadfaela koiły i leczyły
nie tylko rany, ale i umysły. Zwykle co trzy tygodnie Cadfael
dreptał do leprozorium zaopatrzony w zestaw świeżych spe-
cyfików. Ostatnio czynił to tym chętniej, iż brat Marek, jego
nieoceniony i dotąd nieodżałowany pomocnik w herbarium,
poczuł powołanie, by przez rok służyć nieszczęśnikom po-
zostającym pod patronatem świętego Egidiusza. Wizyta
w Saint Giles była więc zawsze okazją do miłych wspo-
mnień dni, które przeminęły.
Aby bowiem wszystko było jasne, trzeba zaznaczyć, że
złe przeczucia Cadfaela nie miały nic wspólnego z doniosły-
mi wydarzeniami, jakich świadkiem miało być wkrótce opac-
two pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury.
Nie myślał o przygotowywanych tu zaślubinach. Żaden
omen nie wieścił też czyjejś nagłej i gwałtownej śmierci.
Cadfael podejrzewał raczej, że w czasie jego nieobecności
stłucze się naczynie pełne cennego wywaru, wykipi syrop
albo przepali się rynka. Bał się,.że płomień z przepełnionego
drewnem piecyka sięgnie ziół, suszących się w pęczkach
pod sufitem, lub też, co gorsza, pójdzie z dymem całe herba-
rium.
Marek był spokojny, sumienny i zręczny. Kiedy odszedł,
Cadfael za wszystkie swoje grzechy został pokarany pomocą
najbardziej roześmianego, naiwnego, nieuważnego i nie-
zdarnego spośród świętych młodzianów. Był to rozpieszczo-
ny, obdarzony przesadnie pogodnym usposobieniem dzie-
więtnastoletni żółtodziób, który w rozwoju swojego umysłu
na zawsze chyba zatrzymał się na poziomie szczęśliwego
dwunastolatka. Miał dwie lewe ręce, za to jego zapał i wiara
w siebie były niewzruszone. Uważał, że dobrymi chęciami
można zdziałać wszystko, lecz nie potrafił sobie poradzić
z najmniejszym kłopotem. Efekty własnych poczynań nie-
zmiennie zaskakiwały go i przerażały. By dopełnić miary
problemu, jaki sobą przedstawiał, trzeba przyznać, że był
najbardziej dobrodusznym i uczuciowym człowiekiem pod
słońcem. I głuchym jak pień na wszelkie nauki, nadzieja je-
go nigdy bowiem nie gasła. Besztany za stłuczenie, znisz-
czenie, pomieszanie czy przypalenie czegoś, przyjmował
karę z nieodmiennie cichą pokorą. Przy każdym przewinie-
niu był pewien przebaczenia i święcie przekonany, że podo-
bna katastrofa już mu się nie przydarzy. Cadfael lubił go tak
samo, jak się na niego wściekał - bez miary. W końcu posę-
pnie machał ręką na szkody, jakich zawsze należało się spo-
dziewać, gdy chłopiec miał wykonać polecenie bez nadzoru.
Oczywiście prócz dobroci miał on i inne zalety. W kopaniu
ziemi - a jesienią była to najważniejsza praca - nie miał so-
bie równych. Zagłębiał łopatę w ziemię z zapałem, z jakim
inni oddawali się modlitwom, a odwracał skibę z miłością
i braterskim uczuciem, które Cadfael wysoko u niego cenił.
Broń Boże tylko, by miał sadzić tam, gdzie już skopał! Nie-
stety, brat Oswin miał drewniane palce.
Tak więc brat Cadfael nie mógł sobie pozwolić na rozmy-
ślania o świetnych zaślubinach, jakie za dwa dni miały się
odbyć w przy klasztornym kościele. Prawdę mówiąc -całko-
wicie o nich zapomniał. Dopiero przechodząc przez podgro-
dzie, zauważył, że ludzie zbierają się przed domami w luźne
grupki i spoglądają wyczekująco za miasto, na drogę prowa-
dzącą do Londynu. Dzień był pochmurny i chłodny, w po-
wietrzu wisiała mżawka, ale szacowne matrony ze Shrews-
bury nie miały zamiaru z tego powodu dać się pozbawić wi-
dowiska. Tą drogą miały nadjechać oba orszaki weselne
i najwyraźniej rozeszła się właśnie wieść, że zbliżają się już
do miasta. Jako że opactwo leżało za murami, spora liczba
mieszczek przeszła przez bramę i zmieszała się z ludźmi
z podgrodzia. Panował ruch i zgiełk jak w zwykły dzień tar-
gowy. Nawet żebracy zebrali się wokół bramy w świątecz-
nym podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich włościach zjeż-
dża, by poślubić dziedziczkę równie rozległego majątku,
można mieć nadzieję, że świetnej uroczystości towarzyszyć
będą hojne jałmużny.
Cadfael obszedł mur, otaczający targ koński, i ruszył
głównym traktem. Tu domy stały już rzadziej, a pola i zagaj-
niki wyciągały zielone palce, by dotknąć skraju drogi. Tu
także kobiety stały przed drzwiami, chcąc choć przez chwilę
popatrzeć na pannę i jej narzeczonego. Przed dużym domo-
stwem w połowie drogi do Saint Giles zebrał się tłumek ga-
piów, którzy przez otwartą bramę z zaciekawieniem przyglą-
dali się krzątaninie na dziedzińcu. Słudzy i pachołkowie bie-
gali między domem a stajnią, na podwórzu migały kolorowe
kubraki w barwach barona. Tu miał się zatrzymać pan młody
ze swoją świtą, natomiast panna i jej orszak nocowali w go-
ścinnych komnatach opactwa. Prosta ludzka ciekawość ka-
zała Cadfaelowi przystanąć na chwilę wraz z innymi.
Dom był duży, otoczony solidnym wałem, za którym
znajdował się ogród i sad. Należał do Rogera de Clinton, bi-
skupa Coventry, jednak sam właściciel rzadko się tu poja-
wiał. Udzielenie gościny Huonowi de Donwille, który wła-
dał ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester,
było po części przyjacielską przysługą dla opata Radulfusa,
a po części politycznym ukłonem w stronę potężnego baro-
na, o którego łaski i protekcję warto było zabiegać w tych
niepewnych czasach. Co z tego, że król Stefan niepodzielnie
władał większą połacią kraju, skoro na zachodzie jego prze-
ciwnicy trzymali się mocno, a wielu lordów gotowych było
przejść na drugą stronę, jeśli szala fortuny choć trochę się
przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcześniej cesarzowa Matyl-
da wysiadła na brzeg w Arundel, a z nią jej przyrodni brat
Robert, książę Gloucester i stu czterdziestu rycerzy. Przez
źle pojętą szczodrość, a może przez podstępne rady fałszy-
wych przyjaciół, król pozwolił jej zająć Bristol, gdzie zna-
lazła popleczników swej sprawy i umocniła się już na dobre.
Z tych to przyczyn ludzie rozglądali się wokół nieufnie i z
zapartym tchem słuchali nowin. Tu, na wsi, pogodna jesień
dawała złudzenie spokoju, ale mogło się zdarzyć, że nim
wojna domowa dobiegnie końca, nawet biskup potrzebować
będzie wpływowych sojuszników.
Za domem biskupa droga biegła wśród drzew, pozosta-
wiając miasto w oddali. O strzał z łuku, na rozdrożu, widać
było niski, długi dach hospicjum, chruściany płot klauzury,
a za nim nieco wyższy dach kościoła z masywną, niską syl-
wetką dzwonnicy. Kościółek składał się z prezbiterium i na-
wy, do której od północy przylegała niższa nawa boczna. Za
nim rozciągał się cmentarz, a w jego centrum stał drewniany
krzyż. Zabudowania te nie były zbyt widoczne z obu prowa-
dzących do miasta dróg. Trędowaci nie mają wstępu na lud-
ne ulice grodów, a gdy proszą o wsparcie za murami, też mu-
szą trzymać się na uboczu. Święty, który im patronował,
z własnej woli zaszył się na pustyni, ale oni nie mieli innego
wyboru, jak pozostawać w przymusowej izolacji.
Jasne było jednak, że i oni nie wyzbyli się zwykłej ludz-
kiej ciekawości, bo tak samo jak inni tłumnie wylegli na dro-
gę. I dlaczegóż by biedakom nie wolno było przynajmniej
popatrzeć na szczęśliwych bliźnich? Pozazdrościć im, jeśli
do wyższych uczuć nie byli już zdolni, a życzyć pomyślno-
ści w małżeństwie, jeśli pozwalała im na to wielkoduszność
charakteru? Wzdłuż płotu ustawił się szereg postaci w cie-
mnych szatach, nie tak żwawych jak ich zdrowi współziom-
kowie, lecz równie podekscytowanych. Cadfael znał wielu
z nich. Osiedli tu już na zawsze, z pomocą swych opieku-
nów starając się przeżyć resztkę nieszczęśliwego żywota naj-
lepiej jak umieli. Kilku było nowych. Wstępowali tu piel-
grzymi, wędrujący od leprozorium do leprozorium jak kraj
długi i szeroki. Zatrzymywali się na krótko w ustronnym
sanktuarium jakiegoś świętego o szczególnej mocy, a potem
znów samotnie ruszali w dalszą drogę. Niektórzy wlekli się
o kulach lub opierali ciężko na kosturach. Stopy mieli okale-
czone przez chorobę albo okryte bolesnymi wrzodami. Ktoś
poruszał się na małym drewnianym wózku. Inne obrzmiałe
ciało jak bezwładny tobół kuliło się pod płotem, a zniekształ-
cona twarz kryła siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli
się swobodnie poruszać, zasłaniało twarze szmatami, zza
których widać było tylko oczy.
Liczba pacjentów zmieniała się w miarę, jak odchodzili
pielgrzymi. Porzucali to miejsce jak każde inne, ruszając do
następnego przytułku, skąd rozpościerał się widok na inną
krainę. Zwykle jednak znajdowało tu schronienie i opiekę od
dwudziestu do trzydziestu chorych. Przełożonego szpitala
mianował opat. Mnisi i świeccy bracia służyli tu na własną
prośbę. Wiadomo było, że pielęgniarz w każdej chwili może
zostać pacjentem, ale nigdy nie trzeba było długo czekać na
kolejnego ochotnika, który go zastąpi i się o niego zatrosz-
czy.
Cadfael pracował tu ponad rok. Nie czuł wstrętu, a tylko
wyważoną litość i szacunek, który tak często okazywał się
najlepszą zachętą i wsparciem. Co więcej, przychodził tu tak
regularnie, że jego wizyty stały się jednym ze stale wypełnia-
nych obowiązków, podobnie jak posługa do mszy. Opatry-
wał już tyle i tak strasznych ran, że nie mógłby ich spamię-
tać. W poskręcanych skorupach, które leczył, odkrywał czu-
łe serca i żywe umysły. Kiedy jeszcze wędrował po świecie,
był świadkiem wielu bitew, dotarł z krucjatą aż do Akry,
Askalonu i samej Jerozolimy. Widywał śmierć okrutniejszą
niż ta, którą przynosi choroba, pogan łagodniejszych od
chrześcijan, poznał trąd, który toczy serce i wrzody na duszy
gorsze od tych, które przecinał i leczył swoimi ziołami. Nie
był zbytnio zdziwiony, kiedy Marek zdecydował się pójść
jego śladem. Doskonale wiedział, że i bez jego przykładu
Marek ma wszelkie dane, by pójść jeszcze krok dalej. Cad-
fael znał siebie zbyt dobrze, aby chcieć zostać księdzem, ale
prawdziwego kapłana rozpoznawał od razu.
Brat Marek dojrzał go z daleka i wybiegł mu na spotka-
nie. Gładka twarz jaśniała uśmiechem, niesforne włosy ko-
loru słomy sterczały wokół tonsury. Prowadził za rękę skro-
fuliczne dziecko; jasna głowina chudziutkiego chłopczyka
usiana była starymi, przysychającymi ranami. Marek odgar-
nął włosy, które przywarły do ostatniego jątrzącego się jesz-
cze miejsca i z dumą spojrzał na swoje dzieło.
- Tak się cieszę, że przyszedłeś, Cadfaelu. Kończy mi się
już balsam z pomurnika, a patrz, jakie cuda zdziałał! Ostat-
nia rana prawie się już zagoiła. Opuchlizna na szyi też jest
mniejsza. Bran, chłopcze, pokaż się bratu Cadfaelowi! To on
robi dla nas lekarstwa, bez niego byś nie wyzdrowiał. No,
biegnij teraz do matki i stań przy niej, żebyś nie stracił przed-
stawienia. Niedługo nadjadą.
Dziecko puściło jego dłoń i odbiegło w stronę smutnej
czeredy, która w tej właśnie chwili wcale smutna nie była.
Słychać było pogawędki, podśpiewywanie, nawet śmiechy.
10
Marek spojrzał w ślad za swym najmłodszym podopiecz-
nym. Patrząc na niepewne, koślawe nóżki dziecka, potykają-
ce się z niedożywienia, wyraźnie posępniał. Chłopiec był tu
dopiero od miesiąca i wciąż jeszcze wyglądał jak szkielet.
- Ten przynajmniej nie jest nieszczęśliwy — powiedział
brat Marek, jak gdyby sam był tym zdziwiony. - Kiedy ni-
kogo nie ma w pobliżu, nie odstępuje mnie na krok i ani na
chwilę nie przestaje gadać.
- Walijczyk? - spytał Cadfael, przyglądając się dziecku
w zadumie. Imię musiano mu nadać na cześć błogosławio-
nego Brana, który pierwszy zaniósł Ewangelię do Walii.
- Jego ojciec pochodził z Walii. - Marek odwrócił się
i spojrzał przyjacielowi w oczy z żarliwą nadzieją. - Czy
myślisz, że można go uleczyć? Całkowicie uleczyć? Przy-
najmniej teraz ma co jeść... Kobieta tutaj umrze. Zobojęt-
niała na wszystko. Traktuje go dobrze, ale najszczęśliwsza
jest, kiedy go nie widzi. Naprawdę wierzę, że chłopiec może
jeszcze wrócić do świata.
Albo z niego odejść, pomyślał Cadfael. Jeżeli tak wytrwa-
le za tobą biega, przesiąknie na wylot kościelnym kadzi-
dłem, a opactwo ma tuż pod ręką.
- Mały jest pojętny? - zapytał.
- Bardziej niż wielu takich, którzy umieją czytać i liczyć
i uczą się łaciny. Mądrzejszy od niejednego, co odziany jest
w delikatne płótno, a niafika nie spuszcza go z oka. Spróbuję
zacząć go uczyć w miarę swoich sił.
Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych gło-
sów narastał, a na drodze dały się słyszeć zbliżające się szyb-
ko inne odgłosy - szczękanie uprzęży, nawoływania sokol-
ników, rozmowy, śmiechy, stłumione uderzenia podków na
porośniętym trawą skraju wydeptanego traktu. Zbliżał się je-
den z weselnych orszaków.
- Mówią, że pierwszy ma przybyć pan młody - bąknął
Marek, wchodząc z ganku do ciemnej sieni i prowadząc
Cadfaela do kąta, gdzie stała apteczna szafa. Jeden klucz do
11
niej miał Fulko Reynald, zarządca opactwa i przełożony
szpitala. Brat Cadfael posiadał drugi. Otworzył sakwę i za-
czął z niej wykładać przyniesione specyfiki.
- Wiesz coś o nich? - spytał Marek, ulegając trawiącej go
' ciekawości.
- O kim? -wymamrotał Cadfael, zajęty lustracją pustych
miejsc na półkach.
- Szlachetnie urodzonych, którzy przybędą, by tu się po-
brać. Znam tylko ich imiona. Wiem, że nie powinienem po-
święcać im tyle uwagi - Marek zarumienił się, zawstydzony
- ale nasi biedacy, którzy na co dzień mają tylko swoje rany
i kalectwo, wiedzą o nich więcej ode mnie i Bóg jeden wie,
skąd. To jest jak płomyczek, który ich ogrzewa. Jak gdyby
każda radość, o którą się otrą, pomagała im bardziej, niż ja
jestem w stanie to uczynić. W końcu to tylko wesele!
- Zaślubiny - przyświadczył Cadfael poważnie, ustawia-
jąc w rzędach słoiki maści i flaszki balsamów z alkanny, za-
wilca, mięty i trędownika, którym przyświeca Wenus i księ-
życ, oraz z ziaren owsa i jęczmienia. - Zaślubiny to węzeł,
łączący dwa żywoty i jako taki nie jest sprawą błahą -
stwierdził, dodając gorczycę, która, choć jest zielem Marsa,
w maściach i okładach cudownie leczy najbardziej nawet
złośliwe wrzody. - Każdy mężczyzna i każda kobieta, któ-
rzy przeszli tę próbę, troszczą się o los młodych, którzy
przed nią stają. Nawet i ci, co nie doświadczyli życia w mał-
żeńskim stadle, mogą życzyć im wszystkiego dobrego.
Cadfael zebrał w życiu wiele rozlicznych doświadczeń,
nim zamknęła się za nim klasztorna furta, nigdy jednak nie
zdecydował się na ożenek. Raz, co prawda, niemal już stał
przed ołtarzem, a więcej niż raz udało mu się w porę od tej
możliwości wywinąć. Niekiedy rozpamiętywał owe chwile
i na to wspomnienie czuł jednak w sercu lekki żal.
- Baron ma słynne nazwisko, ale nie wiem o nim nic
więcej, poza tym, że jak powiadają, jest w dobrych stosun-
kach z królem - powiedział. - Zdaje mi się, że kiedyś znałem
12
starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii,
tego już nie odgadnę.
- Mam nadzieję, że jest urodziwa - rzekł Marek.
- Przeor Robert z zaciekawieniem wysłuchałby twoich
słów - zauważył sucho Cadfael, zamykając drzwi szafy.
- Piękno potrafi leczyć -tłumaczył z przejęciem Marek,
wcale nie zawstydzony. - Jeśli jest młoda i śliczna, jeśli
przejeżdżając uniesie głowę i uśmiechnie się do nich, jeśli
się nie wzdrygnie na ich widok, zrobi więcej dla tych moich
biedaków, niż ja mogę zdziałać nożem i okładami. Dopiero
tutaj zaczynam pojmować, że łaska to coś, co można po-
chwycić z przemijającego dnia i odłożyć sobie na później,
by móc o tym rozmyślać. Oczywiście nie musi to być czyjaś
uroczystość weselna - dodał mniej pewnie - ale skoro to ona
właśnie się szykuje, szkoda byłoby tę okazję zmarnować.
Cadfael objął ramieniem wciąż szczupłe i wątłe barki
Marka, i pociągnął go z powrotem przez panujący w sieni
półmrok do ożywionego zbiegowiska w jasnym świetle na
zewnątrz.
- Ufajmy i módlmy się - powiedział serdecznie - że sta-
nie się ona źródłem łaski także i dla pary, na cześć której to
wszystko się dzieje. Z tego, co słyszę, jedno z nich już nad-
jeżdża. Chodźmy popatrzeć!
Szlachetny pan młody zbliżał się wraz z orszakiem
w splendorze wspaniałych barw, z dźwiękiem rogów i ci-
chym, nieustającym śpiewem dzwoneczków uprzęży. Ka-
walkada rozciągała się na pięćdziesiąt kroków, a za nią biegli
piesi słudzy, prowadząc juczne kuce i dwie pary wielkich
chartów na smyczach. Nędzna gromadka wyrzutków zebrała
całą swą odwagę i posunęła się o kilka kroków naprzód, by
lepiej się przyjrzeć miękkim, przepięknie barwionym tkani-
nom, jakie nigdy nie miały okrywać ich ciał. Kiedy procesja
zrównała się z chruścianym płotem, wokół rozległ się cichy,
spłoszony szmer podziwu.
13
Na przedzie, na wielkim czarnym koniu, odzianym jak
i jeździec w przepyszny szkarłat i złoto, jechał tęgi, postaw-
ny mężczyzna o szerokiej piersi. Nie był szczególnie wy-
tworny, ale pewnie trzymał się w siodle, wysforowawszy się
spory kawałek przed resztę jeźdźców, tak by każdy na włas-
ne oczy mógł stwierdzić jego absolutne pierwszeństwo. Za
nim jechało konno trzech młodych giermków, cały czas
czujnie wpatrzonych w swego pana, jak gdyby w każdej
chwili miał odwrócić się i poddać ich jakiejś ryzykownej
próbie. To samo napięcie, niemal lęk nawet, przenikało cały
dwór, kredensowych, pokojowców, stajennych, sokolników,
aż po chłopców ciągniętych przez wyrywające się psy. Tylko
zwierzęta - konie, charty i jastrzębie na ramieniu sokolnika
— dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradzały strachu
przed swoim panem.
Brat Cadfael stał wraz z Markiem u wrót na podwórze
i przyglądał się z coraz większą uwagą. Bo - choć każdy
z trzech młodych giermków doskonale by się nadawał do ro-
li pana młodego -jasne było, że żaden z nich nie jest Huo-
nem de Domville. Jakoś do tej pory nie przyszło Cadfaelowi
na myśl, że baron może być już nie pierwszej wiosny. Nie
był to młody kochanek, który bierze ślub w wieku odpo-
wiednim do takiego przedsięwzięcia. W krótkiej, gęstej bro-
dzie więcej było srebrnych niż czarnych nitek. Spod wymy-
ślnego biretu, włożonego na bakier, wymykał się zwinięty
pukiel siwych włosów i przebłyskiwała biegnąca od skroni
łysina. Krępe, potężne ciało wciąż było muskularne, ale
w najlepszym wypadku przekroczyło już pięćdziesiątkę,
a co bardziej prawdopodobne - zbliżało się do sześćdziesiąt-
ki. Cadfael zgadywał, że do tej pory baron pochował już jed-
ną, jeśli nie dwie żony. Narzeczona - jak głosiła plotka -
miała ledwie kilkanaście lat i świeżo wyszła spod opieki pia-
stunki. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy się robi.
Kiedy jeźdźcy zbliżyli się nieco, Cadfael poczuł, że nie
może oderwać oczu od twarzy tego człowieka. Szerokie,
płaskie czoło, podwyższone przez przerzedzoną czuprynę,
nie rzucało niemal żadnego cienia na płytkie oczodoły, gdzie
spoza skąpych rzęs błyskały złośliwą inteligencją małe,
czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Fryzowana broda.
odsłaniała wąskie, bezlitosne usta. Była to masywna, brutal-
na twarz, umięśniona jak ramię zapaśnika, ale jakby nie do
końca uformowana. Twarz, za którą nie szukało się wyra-
finowanego umysłu, jaki mieszkał w tej głowie, czyniąc jej
właściciela jeszcze bardziej imponującym człowiekiem. Ta-
ki był Huon de Donwille.
Zbliżył się teraz na tyle, by widzieć, cóż to za istoty roz-
glądają się, wiercą i w podnieceniu wymachują rękoma obok
małego kościółka i wzdłuż kościelnego płotu. Nie spodobało
mu się to, co zobaczył. Czarne oczy, które przypominały
dwie drobne śliwki zanurzone w twardym cieście twarzy,
nabiegły krwią jak rozżarzające się węgle. Choć z drugiej
strony drogi trawiaste pobocze było szersze, rozmyślnie
skierował konie ku gapiom, po to tylko, by zapędzić nie-
szczęśników z powrotem do ich więzienia. Rozwinął długi
bicz, który trzymał w dłoni i wywijał nim szeroko. Wątpli-
we, czy kiedykolwiek dotknął nim swego konia, zwierzęcia
pełnej krwi i nieocenionej wartości, ale bicz nadawał się
świetnie do oczyszczenia drogi z trędowatych. Zaciśnięte
usta otwarły się, by władczo zakrzyknąć:
- Z drogi, robactwo! Zabierajcie się razem z waszą zara-
zą!
Tłum zakotłował się i cofnął. Ludzie umykali pospiesznie
z zasięgu bata, jeśli nie wzroku samego pana. Wszyscy
oprócz jednego. Przygarbiona zakapturzona postać, pół gło-
wy wyższa od całej reszty, pozostała na miejscu. Może czło-
wiek ten nie mógł się szybko poruszać, być może nie zrozu-
miał, może po prostu w ten sposób przejawiał niemy upór.
Stał wyprostowany i patrzył z napięciem przez otwory wy-
cięte w zasłonie okrywającej twarz. W końcu zdecydował
się cofnąć o krok, nie odwracając głowy. Stąpnął ciężko na
14
15
jedną nogę, zbyt późno, by uniknąć smagnięcia biczem, jeśli
rzeczywiście zamierzał go uniknąć. Cios trafił w ramię
i pierś. Okaleczona stopa powinęła się pod chorym i upadł
bezwładnie na trawę.
Cadfael skoczył naprzód, ale Marek był pierwszy.
Z nieartykułowanym okrzykiem rzucił się na kolana przy
wychudzonej postaci i wyciągnął ramię, żeby własnym cia-
łem osłonić leżącego przed następnym ciosem. Ale Domvil-
le już ich minął, z odrazą odwróciwszy twarz od mętów tego
świata. Nie przyspieszył ani nie zwolnił; jechał nie rozgląda-
jąc się na boki, a za nim cała jego świta, choć orszak trzymał
się gościńca, a część jeźdźców patrzyła w inną stronę. Na
twarzach giermków malowało się zakłopotanie i niepew-
ność. Jadący w środku wysoki, jasnowłosy młodzieniec od-
wrócił się ku rozciągniętej na ziemi parze, obrzucając ją
przerażonym spojrzeniem niebieskich jak bławatki oczu. Je-
chał tak z głową wykręconą do tyłu, aż szturchańce kolegów
przypomniały mu o jego obowiązkach.
Nim Marek postawił na nogi starego człowieka, orszak
przesunął się dalej. Słudzy zastygli na koniach niczym drew-
niane figury, odgrodzeni od świata własnym serwilizmem.
Kilka bardziej z pańska odzianych postaci, gości albo może
uboższych krewnych, minęło ich obojętnie, jak gdyby nic się
nie stało. Wśród nich przebierał paciorki różańca kleryk
o twarzy świętoszka, blado uśmiechnięty i zatopiony we
własnych myślach. Plotka głosiła, iż właśnie ów Eudo de
Donwille, kanonik z Salisbury, udzielić miał sakramentu
małżeństwa. Był to człowiek dobrze widziany przez kościół
i papieskiego legata. Od niedawna oczekiwał awansu i przy-
puszczalnie miał niepłonną nadzieję na dalsze łaski zwierz-
chników. Przejechał wraz z innymi, a za nim stajenni, pazie
i psy. Odprowadził ich dźwięk małych dzwoneczków przy
uzdach i strzemionach, cichnąc z wolna wśród pierwszych
zabudowań podgrodzia.
Brat Marek wdrapał się na trawiastą pochyłość, obejmu-
16
jąc ramieniem starego trędowatego. Cadfael odsunął się i po
zostawił ich samych. Marek nie bał się, że się zarazi, bo ni
gdy nawet przez chwilę nie myślał o niebezpieczeństwie
wszystkie siły poświęcając swej pracy. Nie byłby też zasko-
czony i nie rzekłby słowa skargi, gdyby w końcu zaraza go
dosięgła, stawiając w rzędzie tych, którym służył. Szedł ze
swym chorym towarzyszem i mówił coś do niego łagodnie
i wesoło. Obaj przyzwyczaili się już, że świat nimi gardzi,
i nieco już na to zobojętnieli. Cadfael przyglądał się im. Za-
uważył spokojny i mocny, choć utykający krok starego,
a także stanowczy gest, jakim lewa dłoń, wynurzając się na
chwilę z szerokiego rękawa, ujęła wyciągniętą rękę Marka
i odsunęła ją na długość ramienia. Marek przyjął tę odprawę
z prostotą i szacunkiem, odwrócił się i odszedł. Cadfael spo-
strzegł, że w owej dłoni, ongiś smukłej i kształtnej, brako-
wało wskazującego i środkowego palca, a z serdecznego po-
zostały tylko dwa człony. Skóra na kikutach była biała, po-
marszczona i sucha.
- Niezbyt szlachetny postępek - odezwał się Marek ze
smętną rezygnacją, otrzepując z habitu źdźbła trawy. - Ale
strach budzi w ludziach okrucieństwo.
Cadfael wątpił, czy strach odegrał tu istotniejszą rolę. Hu-
on de Domville nie wyglądał na człowieka, który boi się cze-
gokolwiek poza - być może - ogniem piekielnym. Prawdą
jednak było, że wykluczająca ludzi ze społeczeństwa zaraza
piekło właśnie przywodziła na myśl.
- Macie nowego pacjenta? — spytał, spoglądając w ślad
za wysokim trędowatym, który odszedł drogą do miejsca,
skąd miał lepszy widok. - Zdaje się, że nie widziałem go tu
wcześniej.
- Nie, przyszedł tydzień, albo dwa. temu. To włuczę-
ga,wieczny pielgrzym. Odwiedza relikwie świętych, posuwa
się o tyle, na ile pozwala mu jego stan. Mówi, że ma siedem-
dziesiąt lat i ja mu wierze. Chyba nie zagrzeje tu długo miej-
sca. Zatrzymał się, bo kości świętej Winifredy spoczywały tu
17
w kościele, zanim powędrowały do opactwa. Do miasta nie
mógłby się udać. Tutaj mógł zostać.
Cadfael, który wiedział o przesławnej dziewicy rzeczy,
jakich nigdy nie ośmieliłby się zwierzyć niewinnemu druho-
wi, potarł w zamyśleniu wydatny brązowy nos. Przemknęło
mu przez myśl, że nawet w dalekim grobie w Gwytherin
święta Winifreda mogłaby nadstawić ucha na modlitwy
biednego, srodze doświadczonego przez los człowieka.
Powiódł wzrokiem za wysoką, wyprostowaną postacią.
W anonimowym całunie ciemnego płaszcza z kapturem
i zasłony z gazy, kryjącej nawet twarze ciężej poszkodowa-
nych, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi zdawali siew sa-
motności i w sekrecie dożywać tych krótkich lat, które im
darowano. Nie było płci, wieku, barwy skóry, ojczyzny ni
wyznania. Pozostały żyjące duchy, uznane tylko przez
Stwórcę. Choć nie, wcale tak nie było. Chód, głos, postawa,
tysiące rozmaitych znamion charakteru i rodu, przebijało się
przez jednakowe szaty, każdego z nich czyniąc jedynym
w swoim rodzaju. Milczenie tego człowieka robiło silne
wrażenie, a jego spokój, nawet w obliczu niebezpieczeń-
stwa, tchnął rzadką i budzącą respekt godnością.
- Rozmawiałeś z nim?
- Tak, ale mówi niewiele. Z tego, jak mówi, sądzę, że je-
go język albo wargi muszą być uszkodzone. Słowa wypo-
wiada powoli, trochę bełkotliwie i szybko się męczy. Ale
głos ma cichy i głęboki.
- Jakie lekarstwa mu dajesz?
- Żadne, bo twierdzi, że żadnych nie potrzebuje. Nosi ze
sobą własny balsam. Nikt z nas nie widział jeszcze jego twa-
rzy. Dlatego myślę, że musi być strasznie okaleczona. Za-
uważyłeś, że jest kulawy? Stracił wszystkie palce jednej sto-
py, z wyjątkiem kawałka wielkiego palucha. Chodzi w spe-
cjalnie zrobionym bucie ze sztywną podeszwą, która zapewnia
mu oparcie. Podejrzewam, że druga stopa też ucierpiała, choć
może nie tak bardzo.
18
- Widziałem jego lewą dłoń - rzekł Cadfael.
Widywał już takie dłonie. Palce gniły tak długo, aż odpa-
dały niczym zwiędłe liście. Choroba powoli zżerała ciało,
póki nawet z nadgarstka nie wysypały się kości. A jednak
zdawało mu się, że w tym przypadku nienasycony demon
zginął z własnej żądzy. Nie było śladu rakowatego rdzenia.
Biała, pokiereszowana tkanka wokół utraconych palców by-
ła wyschnięta i zagojona, choć wyglądała okropnie. Na
grzbiecie dłoni przy każdym ruchu wyraźnie zaznaczały się
mięśnie.
- Zdradził ci, jak się nazywa?
- Powiedział, że na imię ma Łazarz - Marek uśmiechnął
się. - Myślę, że sam sobie je nadał. Ochrzcił się na nowo,
pewnie gdy - zgodnie z nakazami prawa - porzucił dom i ro-
dzinę. To drugie narodziny, choć może godne politowania.
Sam siebie trzymał do drugiego chrztu. Nie wnikam w to.
Żałuję tylko, że nie korzysta z naszej pomocy, zamiast pole-
gać wyłącznie na własnym leczeniu. Z pewnością cierpi od
ran albo wrzodów, którym dobrze zrobiłyby twoje maści, za-
nim odejdzie od nas tak samo, jak przyszedł.
Cadfael zamyślił się, patrząc na sylwetkę stojącą bez ru-
chu z dala od innych, na garbie trawiastego wzgórka.
- Nie jest sparaliżowany. Ma władzę w tych członkach,
które mu zostały? Czuje gorąco i chłód? A ból? Jeśli skale-
czy rękę o gwóźdź albo drzazgę w płocie, czy wie o tym?
Marek był w rozterce. Znał chorobę tylko pod postacią,
jaką tu spotkał — szpetną, pełną wrzodów i ran.
- Wiem, że poczuł smagnięcie biczem, nawet przez gru-
bą opończę. Tak, na pewno czuje, jak inni ludzie.
Ale ci, którzy cierpią na prawdziwy trąd - pomyślał Cad-
fael, wspominając widma dawnych lat, czasów krucjaty - ci,
co bieleją jak popiół, których skóra osypuje się szarymi płat-
kami, w szczytowym punkcie choroby nie czują, jak inni lu-
dzie. Kaleczą się, krwawią i nie zdają sobie sprawy z tego,
że się zranili. Podczas snu wsuwają stopę w palenisko i bu-
19
dzi ich dopiero smród własnego palonego ciała. Chcą do-
tknąć i nie wiedzą, czy dotknęli. Nie potrafią podnieść tego,
co uchwycili. Bezużyteczne, nieczułe palce, dłonie, stopy
gniją i odpadają. Tak jak odpadły palce u rąk i nóg Łazarza.
Ale ludzie ci nie chodzą, nawet chromo jak Łazarz, nie pod-
noszą się z ziemi zdecydowanym, energicznym ruchem i nie
chwytają podanego z pomocą ramienia, tak jak Łazarz
chwycił ramię Marka okaleczoną ręką. Chyba, że dopiero
wtedy, gdy pożerający ich demon sam siebie wyniszczy na
śmierć.
- Myślisz - spytał Marek z nadzieją - że może to nie jest
prawdziwy trąd?
- O, nie! - Cadfael pokręcił głową bez wahania. - To na
pewno jest trąd, co do tego nie może być wątpliwości.
Nie dodał, że jego zdaniem wiele chorób, które tu leczyli,
choć tak samo wykluczały chorych ze świata i określano je
tą samą nazwą, w rzeczywistości trądem nie były. Każdy
człowiek, u którego zauważono guzki przekształcające się
we wrzody, łuszczące się blade egzemy albo cieknące rany,
zsyłany był do leprozorium. Cadfael podejrzewał, że w wie-
lu przypadkach choroba rozwijała się z brudu, a w wielu in-
nych - z nędznej, nazbyt skąpej strawy. Ze smutkiem pa-
trzył, jak nadzieja gaśnie na twarzy przyjaciela. Brat Marek
bez wątpienia marzył o uleczeniu wszystkich, którzy do nie-
go przychodzili.
Na drodze rozległ się pierwszy odległy szmer, towarzy-
szący zbliżaniu się do miasta następnego orszaku. Szepty ga-
piów, ucichłe po butnym przejeździe Domville'a, rozświer-
gotały się znowu jak ożywione wróble. Grupka widzów pod-
pełzła ku skrajowi drogi. Wyciągali szyje w nadziei, że dojrzą
narzeczoną. Przyszły pan młody pozostawił po sobie jedynie
rozczarowanie. Może panna zrobi lepsze wrażenie.
Brat Marek otrząsnął się z chwilowego przygnębienia
i pociągnął Cadfaela za rękaw.
- Chodź, możesz przecież zaczekać i obejrzeć resztę.
20
Wiem, że i beze mnie w herbarium wszystko idzie jak z płat-
ka. Po co miałbyś od razu uciekać?
Wspominając liczne niespodzianki, jakich nie szczędził
mu brat Oswin, Cadfael mógłby wymienić wiele przyczyn,
dla których nie powinien opuszczać pracowni na zbyt długo,
ale także jeden ważki powód, by zostać.
- Przez następne pół godziny chyba nic się jeszcze nie
zawali - przyznał. - Chodźmy i stańmy przy tym twoim Ła-
zarzu. Chciałbym mu się dyskretnie przyjrzeć.
Stary człowiek nawet nie drgnął, gdy posłyszał, że się
zbliżają. Stanęli z boku, by nie przeszkadzać mu w rozmy-
ślaniach. Miał w sobie niewzruszony spokój eremity; jak
owi dawni ojcowie wiary szukali samotności w pustyni, tak
on otaczał się nią nawet pośród ludzi. Przewyższał ich obu
o głowę. Stał prosty jak lanca i niemal tak samo chudy, tylko
szerokie, pochylone ramiona zaznaczały się pod otulającym
go płaszczem. Odwrócił głowę dopiero, gdy zrywający się
wiatr przyniósł bliżej odgłosy nadjeżdżającej kompanii.
Z napięciem wpatrywał się w stronę, z której dochodził
dźwięk, i wtedy Cadfael na moment dojrzał twarz pod kap-
turem. Zasłonięte czoło, sądząc z kształtu czaszki, było sze-
rokie i wyniosłe. Szorstki niebieski gałgan krył twarz aż po
kości policzkowe. W powstałej szczelinie przykuwały
wzrok oczy - wielkie, bez jednej skazy, o przejrzystych, bla-
dych, lecz błyszczących, szarobłękitnych tęczówkach. Ja-
kiekolwiek potworności ukrywał, jego oczy widziały jasno
i nawykłe były do patrzenia w dal. Nie zwrócił uwagi na sto-
jących przy nim dwóch mnichów. Jego wzrok prześliznął się
po nich, wędrując w stronę, gdzie widać już było nadjeżdża-
jący orszak - migoczący zlepek barw, po którym ślizgały się
świetlne plamy.
Poczet był mniej ceremonialny niż świta Huona de Dom-
ville i nie tak liczny. Tym razem nie poprzedzał go wyniosły
jeździec. W zawierusze konnych pachołków, tworzących
krąg niczym zbrojna eskorta, jechały trzy osoby. Po jednej
21
stronie ciemny, żylasty, smagłoskóry mężczyzna około lat
czterdziestu pięciu, wystrojony w ciemne, połyskujące sza-
ty, dosiadał dumnie lekkiego, śmigłego siwka z wyraźną do-
mieszką krwi arabskiej. Gęste czarne włosy wiły się pod o-
zdobioną piórem czapką, a krucza broda, przystrzyżona
krótko, okalała usta o długich wargach. Miał wąską, za-
mkniętą w sobie twarz, delikatną i podejrzliwą. Z drugiej
strony na dereszowatej klaczy jechała dama w tych samych
leciech, chuda, wykwintna, ciemnowłosa jak jej towarzysz,
o orlej przystojnej twarzy. Miała zaciśnięte ostre usta i prze-
nikliwe oczy ocienione brwiami, które marszczyły się nawet
wtedy, gdy wargi się uśmiechały. Nakrycie głowy niewiasty
sporządzono wedle najświeższej mody, a podróżna szata
zdradzała londyński szyk. Kobieta trzymała się w siodle
zgrabnie i elegancko, ale cała jej postać tchnęła chłodem.
A w cieniu tych dwojga, niczym karzełek, jechała mała,
dziecinna istotka na zbyt wysokim dla siebie rumaku. Sie-
działa na nim z gracją, lecz apatycznie, niedbale trzymając
wodze. Odziana była w ciężkie zwoje przepysznych złoto-
szafirowych jedwabi, które mimo całej swej krasy zdawały
się przytłaczać i krępować drobne ciało, czyniąc je podo-
bnym do zwłok w trumnie. Lekko zaokrąglona buzia o deli-
katnych rysach i wielkich chabrowych oczach była tak blada
i przygnębiona, iż można by ją wziąć raczej za twarz ładnej
lalki niż żywej kobiety. Cadfael posłyszał zaskoczone wes-
tchnienie Marka. Doprawdy, przykro było patrzeć na mło-
dość i świeżość tak otępiałą i smutną.
Jadący obok szlachcic poznał, co to za miejsce i kto wy-
szedł na drogę powitać jego siostrzenicę. Nie starał się, jak
Donwille, celowo rozpędzić zarażonych, lecz skierował wie-
rzchowca w przeciwną stronę, odsuwając się od nich jak naj-
dalej i odwrócił głowę, żeby na nich nie patrzeć. Dziewczy-
na tak głęboko pogrążona była w swej uległej zgryzocie, że
minęłaby biedaków, nie zauważając ich nawet, gdyby nie
Bran. Zachwycony chłopczyk zapomniał się do tego stopnia,
22
iż zbiegł ze wzgórka, żeby lepiej widzieć. Panna dostrzegła
ruch kątem oka, wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła. Ocknęła
się nagle na widok nieszczęsnej niewinnej istoty, z którą los
obszedł się jeszcze gorzej, niż z nią samą. Przez chwilę pa-
trzyła na chłopca z przerażonym współczuciem, a potem,
widząc, że ten się do niej uśmiecha, zdumiona uśmiechnęła
się także. Trwało to tylko mgnienie oka, lecz przez tę chwilę
rozjarzyła się cała ciepłą, jasną, współczującą dobrocią. Za-
nim chmura na nowo zasnuła czyste niebo, dziewczyna prze-
chyliła się przez łęk siodła swojej ciotki i rzuciła na trawę
u stóp chłopca garść drobnych monet. Bran był tak oszoło-
miony, że nie schylił się nawet, żeby je podnieść, tylko od-
prowadzał ją wzrokiem z szeroko otwartymi oczyma i bu-
zią.
Poza panną nikt z orszaku nie poszczycił się hojnością.
Czekano z tym, by zrobić większe wrażenie w bramie opac-
twa, gdzie z pewnością zebrał się już tłum ożywionych na-
dzieją żebraków.
Z jakiegoś tajemniczego powodu Cadfael odwrócił wzrok
od dziecka, by spojrzeć na starego Łazarza. Bran mógł napa-
wać się widokiem pięknych, barwnych szat ludzi, którym się
w życiu lepiej powiodło, bez żalu czy zawiści. Ale dla do-
świadczonej starości zakazany owoc mógł mieć gorzki
smak. Łazarz nie poruszył się; odwrócił głowę w ślad za
jeźdźcami, by nie tracić z oczu prowadzącej trójki. Nawet
jednego spojrzenia nie poświęcił damom i sługom, którzy je-
chali z tyłu. Pomiędzy kapturem a kwefem błyszczały blade,
błękitne jak lód oczy, wpatrując się bez zmrużenia w pannę
tak długo, jak długo było ją jeszcze widać. Kiedy ostatni ju-
czny kucyk zniknął za zakrętem rogatek, stary człowiek na-
dal stał bez ruchu, jak gdyby uparty wzrok mógł go ponieść
aż do bram miasta i przeniknąć mury, trzymając przejezd-
nych pod czujną, nieprzerwaną strażą.
Brat Marek wolno wypuścił powietrze z płuc i odwrócił
się, spoglądając na Cadfaela z posępnym zdumieniem.
23
- A więc to ona? I chcą ją oddać temu mężczyźnie?
Mógłby być jej dziadkiem - i to nie miłym ani dobrodusz-
nym. Jak coś takiego może się zdarzyć! - spojrzał na pustą
drogę zupełnie tak samo, jak jego sędziwy pacjent. - Taka
młoda, taka maleńka! A widziałeś, jak smutną miała twarz?
Ten ślub nie jest po jej woli.
Cadfael milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, czym
mógłby pocieszyć lub pokrzepić Marka. Takie małżeństwa
były chlebem powszednim, gdy w grę wchodziły ziemie, bo-
gactwa albo potężni sojusznicy. Panny-a często także i mło-
dzi panicze - niewiele mieli do powiedzenia na temat sposo-
bu, w jaki rozporządzano ich losem. Bywały dziewczęta na
tyle przebiegłe, by dostrzec korzyść płynącą z poślubienia
starego człowieka, jeśli zyskiwały przy tym majątek. Śmierć
szybko mogła uwolnić młodą kobietę od niechcianego męża,
pozostawiając jej włości i status niezależnej wdowy. Przy
pewnej dozie szczęścia i sprytu następnego małżonka mogła
już wybrać sama. Ale sądząc z twarzy Ivety de Massard,
dziewczyna widziała przed sobą raczej własną śmierć niż
zgon narzeczonego.
- Modlę się, by Bóg ją wspomagał! - powiedział Marek
żarliwie.
- Możliwe - bąknął Cadfael bardziej do siebie niż do
przyjaciela - że ma taki zamiar. Ale możliwe też, iż Bóg ma
prawo oczekiwać od ludzi niewielkiego wsparcia w zała-
twieniu tej sprawy.
Na dziedzińcu biskupiej siedziby pachołkowie Huona de
Donwille ściągali juki z końskich grzbietów i biegali tam i z
powrotem obarczeni pościelą, zasłonami i innymi drobno-
stkami, mającymi przyozdobić małżeńskie łoże. Podczaszy
rozpakował już wino dla swego pana i jego delikatnego ku-
zyna, kanonika Budo. Pokojowy zadbał, by napalono w naj-
lepszej komnacie, gdzie wśród licznych wygód czekała też
miękka, ciepła szata do przywdziania po sztywnym stroju
podróżnym i futrzane kapcie, które baron nałożył, gdy zdję-
to mu długie, eleganckie buty. Domville rozparł się w wy-
ściełanym krześle, szeroko rozstawił tęgie uda i z zadowole-
niem obracał w palcach puchar grzanego korzennego wina.
To, że orszak jego narzeczonej zbliżał się właśnie od strony
Saint Giles, zdawało się go nie obchodzić. Uważał, iż nie
warto tracić czasu, wystając przy drodze tylko po to, żeby
zobaczyć, jak przejeżdża jego nowy nabytek. Młódkę i tak
miał już w kieszeni, a po ślubie dość będzie okazji, by się jej
napatrzeć do woli. Przybył do Shrewsbury, aby zawrzeć nie-
zmiernie korzystną transakcję, i to korzystną zarówno dla
niego, jak i dla wuja i opiekuna dziewczyny. Młoda, piękna
i apetyczna żonka była mile widzianą premią, ale w gruncie
rzeczy nie miało to większego znaczenia.
Joscelin Lucy oddał konia pachołkom, kopniakiem usunął
z drogi kosz z obrusami i był już jedną nogą we wrotach,
gdy Simon Aquillon, najstarszy z trzech giermków w służ-
bie Domville'a, chwycił go za ramię.
- Dokąd to tak pilno? Wiesz dobrze, że gdy tylko wychy-
li pierwszy puchar, zacznie cię wzywać wielkim głosem.
Dziś twoja kolej usługiwać miłościwym panom.
Joscelin przejechał ręką po płowej czuprynie i zaśmiał się
nieprzyjemnie.
- Miłościwi? Widziałeś tak samo dobrze, jak ja. Uderzyć
biedaka, który nie ośmieli się oddać, i powalić go, omal nie
tratując na śmierć? Tak, ot, bez żadnej przewiny? Niech
diabli porwą takie miłosierdzie! Mogą zresztą wziąć także
i jego, i jego wiecznie spragnioną gardziel, nim nie zobaczę
Ivety.
- Joss, ty głupcze - mitygował go pospiesznie Simon. -
Rozpuszczasz ozór za głośno, a któregoś dnia okaże się, że
i za często. Wejdź mu teraz w drogę, a wygna cię do domu
gołego i bosego. Ciekawe, co powiesz ojcu, a Ivecie na pew-
no to nie pomoże. Tobie też nie.
24
25
Pokiwał głową nad przyjacielem z żartobliwą troską, ale
go nie puszczał.
- Lepiej idź do niego - dodał. - Inaczej obedrze cię ze
skóry.
Najmłodszy z trójki odwrócił się od konia, z którego
właśnie zdejmował siodło, i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Och, pozwól mu rzucić okiem, kto wie, kiedy trafi mu
się następna okazja? - Przyjaźnie poklepał Joscelina po ra-
mieniu. - Tym razem ja się pobawię w chłopca na posyłki.
Powiem mu, że jesteś zajęty: pilnujesz, by żadnej beczki
z winem nie uszkodzono przy przenoszeniu. To go ucieszy.
Idź i nasyć oczy. Choć jaki z tego pożytek dla ciebie czy dla
niej...
- Zrobisz to, Guy? Dobry chłop z ciebie! Zastąpię cię,
kiedy tylko zechcesz!
Joscelin z powrotem zerwał się ku bramie, lecz Simon za-
rzucił mu rękę na ramię i ruszył obok.
- Pójdę z tobą. Na razie nie będzie mnie potrzebował.
Ale posłuchaj, Joss - Simon spoważniał. - Nie wystawiaj na
próbę jego cierpliwości. Wiesz, że może cię wywyższyć, je-
śli go zadowolisz. Tego pragnie i oczekuje twój ojciec, a ty
jesteś głupcem, narażając całą swoją przyszłość. Jeśli wysi-
lisz się choć trochę, możesz wejść w jego łaski, w końcu nie
jest dla nas aż tak srogi.
Obaj wysocy, postawni młodzieńcy przeszli przez wrota
i zatrzymali się w załamaniu wału, wyglądając na podgro-
dzie. Simon był od Jossa o dłoń niższy i trzy lata starszy. Je-
go ponury jasnowłosy przyjaciel zagryzł nadąsane usta
i wbił chmurny wzrok w ziemię.
- Moja przyszłość, powiadasz? Co więcej może mi zro-
bić, niż odprawić do ojca, i po kiego diabła ja mam się tym
kłopotać? Czekają na mnie dwa niezłe lenna, a tych nie mo-
że mi odebrać. Są zresztą i inni panowie, którym mogę słu-
żyć. Znam rycerskie rzemiosło i sam najlepiej potrafię się
zatroszczyć...
26
Simon roześmiał się i wciąż obejmując druha, potrząsną
nim kpiąco.
- Potrafisz, a jakże! Wiem, wiem, przekonałem się o tym
na własnej skórze!
- Teraz, gdy cesarzowa znów jest w Anglii i lada dzień
zacznie się walka o tron, wielu panów szuka ludzi, którzy
potrafią dobrze robić mieczem. Mógłbym się zaciągnąć. Le-
piej pomyśl o sobie! Masz do stracenia nie mniej niż ja. Te-
raz może jesteś jego siostrzeńcem i spadkobiercą, ale co bę-
dzie, jeśli...
Zacisnął zęby. Ciężko było powiedzieć to na głos. Ale Jo-
scelin miał perwersyjną ochotę wbić sobie nóż głęboko
w ciało i jeszcze okręcić, by podwoić ból.
- Jeśli sprawy przybiorą inny obrót? - podjął. - Młoda
żona... A jeżeli z tego związku urodzi mu się syn? Drzwi
zatrzasną ci się na nosie, stary.
Simon odrzucił głowę w tył, dotykając muru ciemnymi
kędziorami, i zaśmiał się jeszcze głośniej.
- Co takiego? Po trzydziestu latach małżeństwa z ciotką
Isabel i Bóg jeden wie ilu przygodnych wieśniaczkach? I ni-
gdy nikt nie ujrzał ani jednego berbecia? Chłopie, jeżeli
oprócz swych wybujałych żądz mój wuj ma w sobie choć
krztynę nasienia, klnę się, że sam zjem na surowo jego lato-
rośl! Jestem bezpieczny. Memu dziedzictwu nic nie zagraża.
Mam dwadzieścia pięć lat, a on zbliża się do sześćdziesiątki.
Mogę zaczekać! - wyprostował się nagle. - Patrz, jadą!
Ale Joscelin dojrzał już pierwsze barwne rozbłyski na
drodze i znieruchomiał, zapatrzony w dal. Orszak Godfryda
Picarda nadjechał kłusem, spiesząc ku gościnnemu opactwu.
Simon poczuł, że Joss się cofa, i rozluźnił uścisk.
- Na miły Bóg, chłopcze, po co to wszystko? Ona nie jest
dla ciebie! - westchnął z rozpaczą, lecz Joss nawet go nie
usłyszał.
Nadjechali. Dwa smukłe, przebiegłe i chciwe wilkołaki
nie odstępowały dziewczyny. Picardowie dumnie unosili
27
głowy, lecz brwi mieli ściągnięte, a twarze skrzywione, jak
gdyby po drodze stało się coś, co zwarzyło im humory. A po-
między nimi jechała ona - pobladła, zrozpaczona, zamknięta
w złotej muszli przed oczyma gawiedzi. W drobnej twarzy-
czce widać było tylko oczy, zogromniałe, lecz ślepe. Patrzy-
ły w pustkę, nie zauważając niczego, aż była już niemal przy
nim i wtedy coś - miał nadzieję, że jego bliskość i tęsknota
- dotarło do niej. Zadrżała i nie śmiejąc poruszyć głową,
zwróciła tylko te wielkie oczy ku miejscu, gdzie stał. Nie
mógł odgadnąć, czy go widziała, ale był pewien, że wie, iż
on tu jest, że czuje go skórą, węchem, oddechem, jadąc tuż
obok w otoczeniu swych strażników. Była zbyt mądra, by
rozglądać się wokół; ze zmartwiałej twarzy nie zniknął wy-
raz rezygnacji, lecz gdy go mijała, podniosła dłoń do poli-
czka i przytrzymała ją tak przez chwilę, nim pozwoliła jej
opaść.
- Widzę zaiste - westchnął Simon, obejmując przyjacie-
la ramieniem i prowadząc z powrotem na dziedziniec - że
do tej pory nie dałeś za wygraną. Na Boga, na co ty liczysz?
Za dwa dni ona zostanie moją dostojną ciotką, panią de Do-
mville.
Joscelin milczał. Myślał o uniesionej dłoni i w głębi serca
wiedział, że jej palce dotknęły ust. To było więcej, niż przy-
rzekła.
Całą klasztorną gospodę oprócz zwykłych pomieszczeń
oddano Godfrydowi Picardowi i jego weselnym gościom.
Znalazłszy się w komnacie sam na sam z mężem, Agnes Pi-
card zwróciła się do niego z zaniepokojoną miną:
- Mimo wszystko nie podoba mi się ten jej spokój. Nie
ufam jej.
Picard zbył to lekceważącym wzruszeniem ramion.
- A tam, zbytnio się przejmujesz. Porzuciła już myśl
o walce. Została poskromiona. Co może zrobić? Daniel
otrzymał rozkaz nie wypuszczać jej za wrota, a Walter pilnu-
je drzwi do zakrystii. Nie ma stąd innego wyjścia, chyba że
znajdzie sposób, by przefrunąć nad murem albo przeskoczyć
nad potokiem. Nie zawadzi trzymać ją na oku, choćby i w
czterech ścianach, lecz z dala, żeby nie zwracać uwagi. Pe-
wien jestem zresztą, że zbyt wysoko ją cenisz. Ta wystraszo-
na mysz nie ma dość odwagi, by stanąć przed ołtarzem i po-
wiedzieć „nie".