ELLIS PETERS TRĘDOWATY OD ŚWIĘTEGO EGIDIUSZA Przełożyła Maria Grabska PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993 Tytuł oryginału THE LEPER OF SAINT GILES Redaktor Ewa Penksyk Opracowanie graficzne Maria Dylis Ilustracja © Radosław Dylis Copyright © Ellis Peters 1981 © Copyright for the Polis h edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL Gdańsk 1993 Wydanie I ISBN 83-7075-464-3 'DRUK i OPRAWA Zakłady Graficzne w Gdańsku ) ul Trzy Lipy 3 tel 32 57-69 ROZDZIAŁ PIERWSZY Pewnego poniedziałkowego popołudnia w październiku roku pańskiego 1139 brat Cadfael przekroczył furtkę opac- twa z niejasnym przeświadczeniem, że zanim wróci na wiel- ki dziedziniec, wydarzy się coś strasznego. Nie miał powodu przypuszczać, że jego nieobecność potrwa dłużej niż godzi- nę. Wybierał się tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpita- la w Saint Giles, odległego ledwie o pół mili od opactwa w Shrewsbury, jedynie zaś po to, by uzupełnić w szpitalnej aptece zapas olejków, balsamów i maści. W Saint Giles zużywano mnóstwo takich leków. Nawet gdy trędowatych - dla opieki nad którymi założono szpital - było niewielu, zawsze tuliło się tam parę biednych i chorych duszyczek, natomiast ziołowe leki Cadfaela koiły i leczyły nie tylko rany, ale i umysły. Zwykle co trzy tygodnie Cadfael dreptał do leprozorium zaopatrzony w zestaw świeżych spe- cyfików. Ostatnio czynił to tym chętniej, iż brat Marek, jego nieoceniony i dotąd nieodżałowany pomocnik w herbarium, poczuł powołanie, by przez rok służyć nieszczęśnikom po- zostającym pod patronatem świętego Egidiusza. Wizyta w Saint Giles była więc zawsze okazją do miłych wspo- mnień dni, które przeminęły. Aby bowiem wszystko było jasne, trzeba zaznaczyć, że złe przeczucia Cadfaela nie miały nic wspólnego z doniosły- mi wydarzeniami, jakich świadkiem miało być wkrótce opac- two pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. Nie myślał o przygotowywanych tu zaślubinach. Żaden omen nie wieścił też czyjejś nagłej i gwałtownej śmierci. Cadfael podejrzewał raczej, że w czasie jego nieobecności stłucze się naczynie pełne cennego wywaru, wykipi syrop albo przepali się rynka. Bał się,.że płomień z przepełnionego drewnem piecyka sięgnie ziół, suszących się w pęczkach pod sufitem, lub też, co gorsza, pójdzie z dymem całe herba- rium. Marek był spokojny, sumienny i zręczny. Kiedy odszedł, Cadfael za wszystkie swoje grzechy został pokarany pomocą najbardziej roześmianego, naiwnego, nieuważnego i nie- zdarnego spośród świętych młodzianów. Był to rozpieszczo- ny, obdarzony przesadnie pogodnym usposobieniem dzie- więtnastoletni żółtodziób, który w rozwoju swojego umysłu na zawsze chyba zatrzymał się na poziomie szczęśliwego dwunastolatka. Miał dwie lewe ręce, za to jego zapał i wiara w siebie były niewzruszone. Uważał, że dobrymi chęciami można zdziałać wszystko, lecz nie potrafił sobie poradzić z najmniejszym kłopotem. Efekty własnych poczynań nie- zmiennie zaskakiwały go i przerażały. By dopełnić miary problemu, jaki sobą przedstawiał, trzeba przyznać, że był najbardziej dobrodusznym i uczuciowym człowiekiem pod słońcem. I głuchym jak pień na wszelkie nauki, nadzieja je- go nigdy bowiem nie gasła. Besztany za stłuczenie, znisz- czenie, pomieszanie czy przypalenie czegoś, przyjmował karę z nieodmiennie cichą pokorą. Przy każdym przewinie- niu był pewien przebaczenia i święcie przekonany, że podo- bna katastrofa już mu się nie przydarzy. Cadfael lubił go tak samo, jak się na niego wściekał - bez miary. W końcu posę- pnie machał ręką na szkody, jakich zawsze należało się spo- dziewać, gdy chłopiec miał wykonać polecenie bez nadzoru. Oczywiście prócz dobroci miał on i inne zalety. W kopaniu ziemi - a jesienią była to najważniejsza praca - nie miał so- bie równych. Zagłębiał łopatę w ziemię z zapałem, z jakim inni oddawali się modlitwom, a odwracał skibę z miłością i braterskim uczuciem, które Cadfael wysoko u niego cenił. Broń Boże tylko, by miał sadzić tam, gdzie już skopał! Nie- stety, brat Oswin miał drewniane palce. Tak więc brat Cadfael nie mógł sobie pozwolić na rozmy- ślania o świetnych zaślubinach, jakie za dwa dni miały się odbyć w przy klasztornym kościele. Prawdę mówiąc -całko- wicie o nich zapomniał. Dopiero przechodząc przez podgro- dzie, zauważył, że ludzie zbierają się przed domami w luźne grupki i spoglądają wyczekująco za miasto, na drogę prowa- dzącą do Londynu. Dzień był pochmurny i chłodny, w po- wietrzu wisiała mżawka, ale szacowne matrony ze Shrews- bury nie miały zamiaru z tego powodu dać się pozbawić wi- dowiska. Tą drogą miały nadjechać oba orszaki weselne i najwyraźniej rozeszła się właśnie wieść, że zbliżają się już do miasta. Jako że opactwo leżało za murami, spora liczba mieszczek przeszła przez bramę i zmieszała się z ludźmi z podgrodzia. Panował ruch i zgiełk jak w zwykły dzień tar- gowy. Nawet żebracy zebrali się wokół bramy w świątecz- nym podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich włościach zjeż- dża, by poślubić dziedziczkę równie rozległego majątku, można mieć nadzieję, że świetnej uroczystości towarzyszyć będą hojne jałmużny. Cadfael obszedł mur, otaczający targ koński, i ruszył głównym traktem. Tu domy stały już rzadziej, a pola i zagaj- niki wyciągały zielone palce, by dotknąć skraju drogi. Tu także kobiety stały przed drzwiami, chcąc choć przez chwilę popatrzeć na pannę i jej narzeczonego. Przed dużym domo- stwem w połowie drogi do Saint Giles zebrał się tłumek ga- piów, którzy przez otwartą bramę z zaciekawieniem przyglą- dali się krzątaninie na dziedzińcu. Słudzy i pachołkowie bie- gali między domem a stajnią, na podwórzu migały kolorowe kubraki w barwach barona. Tu miał się zatrzymać pan młody ze swoją świtą, natomiast panna i jej orszak nocowali w go- ścinnych komnatach opactwa. Prosta ludzka ciekawość ka- zała Cadfaelowi przystanąć na chwilę wraz z innymi. Dom był duży, otoczony solidnym wałem, za którym znajdował się ogród i sad. Należał do Rogera de Clinton, bi- skupa Coventry, jednak sam właściciel rzadko się tu poja- wiał. Udzielenie gościny Huonowi de Donwille, który wła- dał ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester, było po części przyjacielską przysługą dla opata Radulfusa, a po części politycznym ukłonem w stronę potężnego baro- na, o którego łaski i protekcję warto było zabiegać w tych niepewnych czasach. Co z tego, że król Stefan niepodzielnie władał większą połacią kraju, skoro na zachodzie jego prze- ciwnicy trzymali się mocno, a wielu lordów gotowych było przejść na drugą stronę, jeśli szala fortuny choć trochę się przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcześniej cesarzowa Matyl- da wysiadła na brzeg w Arundel, a z nią jej przyrodni brat Robert, książę Gloucester i stu czterdziestu rycerzy. Przez źle pojętą szczodrość, a może przez podstępne rady fałszy- wych przyjaciół, król pozwolił jej zająć Bristol, gdzie zna- lazła popleczników swej sprawy i umocniła się już na dobre. Z tych to przyczyn ludzie rozglądali się wokół nieufnie i z zapartym tchem słuchali nowin. Tu, na wsi, pogodna jesień dawała złudzenie spokoju, ale mogło się zdarzyć, że nim wojna domowa dobiegnie końca, nawet biskup potrzebować będzie wpływowych sojuszników. Za domem biskupa droga biegła wśród drzew, pozosta- wiając miasto w oddali. O strzał z łuku, na rozdrożu, widać było niski, długi dach hospicjum, chruściany płot klauzury, a za nim nieco wyższy dach kościoła z masywną, niską syl- wetką dzwonnicy. Kościółek składał się z prezbiterium i na- wy, do której od północy przylegała niższa nawa boczna. Za nim rozciągał się cmentarz, a w jego centrum stał drewniany krzyż. Zabudowania te nie były zbyt widoczne z obu prowa- dzących do miasta dróg. Trędowaci nie mają wstępu na lud- ne ulice grodów, a gdy proszą o wsparcie za murami, też mu- szą trzymać się na uboczu. Święty, który im patronował, z własnej woli zaszył się na pustyni, ale oni nie mieli innego wyboru, jak pozostawać w przymusowej izolacji. Jasne było jednak, że i oni nie wyzbyli się zwykłej ludz- kiej ciekawości, bo tak samo jak inni tłumnie wylegli na dro- gę. I dlaczegóż by biedakom nie wolno było przynajmniej popatrzeć na szczęśliwych bliźnich? Pozazdrościć im, jeśli do wyższych uczuć nie byli już zdolni, a życzyć pomyślno- ści w małżeństwie, jeśli pozwalała im na to wielkoduszność charakteru? Wzdłuż płotu ustawił się szereg postaci w cie- mnych szatach, nie tak żwawych jak ich zdrowi współziom- kowie, lecz równie podekscytowanych. Cadfael znał wielu z nich. Osiedli tu już na zawsze, z pomocą swych opieku- nów starając się przeżyć resztkę nieszczęśliwego żywota naj- lepiej jak umieli. Kilku było nowych. Wstępowali tu piel- grzymi, wędrujący od leprozorium do leprozorium jak kraj długi i szeroki. Zatrzymywali się na krótko w ustronnym sanktuarium jakiegoś świętego o szczególnej mocy, a potem znów samotnie ruszali w dalszą drogę. Niektórzy wlekli się o kulach lub opierali ciężko na kosturach. Stopy mieli okale- czone przez chorobę albo okryte bolesnymi wrzodami. Ktoś poruszał się na małym drewnianym wózku. Inne obrzmiałe ciało jak bezwładny tobół kuliło się pod płotem, a zniekształ- cona twarz kryła siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli się swobodnie poruszać, zasłaniało twarze szmatami, zza których widać było tylko oczy. Liczba pacjentów zmieniała się w miarę, jak odchodzili pielgrzymi. Porzucali to miejsce jak każde inne, ruszając do następnego przytułku, skąd rozpościerał się widok na inną krainę. Zwykle jednak znajdowało tu schronienie i opiekę od dwudziestu do trzydziestu chorych. Przełożonego szpitala mianował opat. Mnisi i świeccy bracia służyli tu na własną prośbę. Wiadomo było, że pielęgniarz w każdej chwili może zostać pacjentem, ale nigdy nie trzeba było długo czekać na kolejnego ochotnika, który go zastąpi i się o niego zatrosz- czy. Cadfael pracował tu ponad rok. Nie czuł wstrętu, a tylko wyważoną litość i szacunek, który tak często okazywał się najlepszą zachętą i wsparciem. Co więcej, przychodził tu tak regularnie, że jego wizyty stały się jednym ze stale wypełnia- nych obowiązków, podobnie jak posługa do mszy. Opatry- wał już tyle i tak strasznych ran, że nie mógłby ich spamię- tać. W poskręcanych skorupach, które leczył, odkrywał czu- łe serca i żywe umysły. Kiedy jeszcze wędrował po świecie, był świadkiem wielu bitew, dotarł z krucjatą aż do Akry, Askalonu i samej Jerozolimy. Widywał śmierć okrutniejszą niż ta, którą przynosi choroba, pogan łagodniejszych od chrześcijan, poznał trąd, który toczy serce i wrzody na duszy gorsze od tych, które przecinał i leczył swoimi ziołami. Nie był zbytnio zdziwiony, kiedy Marek zdecydował się pójść jego śladem. Doskonale wiedział, że i bez jego przykładu Marek ma wszelkie dane, by pójść jeszcze krok dalej. Cad- fael znał siebie zbyt dobrze, aby chcieć zostać księdzem, ale prawdziwego kapłana rozpoznawał od razu. Brat Marek dojrzał go z daleka i wybiegł mu na spotka- nie. Gładka twarz jaśniała uśmiechem, niesforne włosy ko- loru słomy sterczały wokół tonsury. Prowadził za rękę skro- fuliczne dziecko; jasna głowina chudziutkiego chłopczyka usiana była starymi, przysychającymi ranami. Marek odgar- nął włosy, które przywarły do ostatniego jątrzącego się jesz- cze miejsca i z dumą spojrzał na swoje dzieło. - Tak się cieszę, że przyszedłeś, Cadfaelu. Kończy mi się już balsam z pomurnika, a patrz, jakie cuda zdziałał! Ostat- nia rana prawie się już zagoiła. Opuchlizna na szyi też jest mniejsza. Bran, chłopcze, pokaż się bratu Cadfaelowi! To on robi dla nas lekarstwa, bez niego byś nie wyzdrowiał. No, biegnij teraz do matki i stań przy niej, żebyś nie stracił przed- stawienia. Niedługo nadjadą. Dziecko puściło jego dłoń i odbiegło w stronę smutnej czeredy, która w tej właśnie chwili wcale smutna nie była. Słychać było pogawędki, podśpiewywanie, nawet śmiechy. 10 Marek spojrzał w ślad za swym najmłodszym podopiecz- nym. Patrząc na niepewne, koślawe nóżki dziecka, potykają- ce się z niedożywienia, wyraźnie posępniał. Chłopiec był tu dopiero od miesiąca i wciąż jeszcze wyglądał jak szkielet. - Ten przynajmniej nie jest nieszczęśliwy — powiedział brat Marek, jak gdyby sam był tym zdziwiony. - Kiedy ni- kogo nie ma w pobliżu, nie odstępuje mnie na krok i ani na chwilę nie przestaje gadać. - Walijczyk? - spytał Cadfael, przyglądając się dziecku w zadumie. Imię musiano mu nadać na cześć błogosławio- nego Brana, który pierwszy zaniósł Ewangelię do Walii. - Jego ojciec pochodził z Walii. - Marek odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy z żarliwą nadzieją. - Czy myślisz, że można go uleczyć? Całkowicie uleczyć? Przy- najmniej teraz ma co jeść... Kobieta tutaj umrze. Zobojęt- niała na wszystko. Traktuje go dobrze, ale najszczęśliwsza jest, kiedy go nie widzi. Naprawdę wierzę, że chłopiec może jeszcze wrócić do świata. Albo z niego odejść, pomyślał Cadfael. Jeżeli tak wytrwa- le za tobą biega, przesiąknie na wylot kościelnym kadzi- dłem, a opactwo ma tuż pod ręką. - Mały jest pojętny? - zapytał. - Bardziej niż wielu takich, którzy umieją czytać i liczyć i uczą się łaciny. Mądrzejszy od niejednego, co odziany jest w delikatne płótno, a niafika nie spuszcza go z oka. Spróbuję zacząć go uczyć w miarę swoich sił. Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych gło- sów narastał, a na drodze dały się słyszeć zbliżające się szyb- ko inne odgłosy - szczękanie uprzęży, nawoływania sokol- ników, rozmowy, śmiechy, stłumione uderzenia podków na porośniętym trawą skraju wydeptanego traktu. Zbliżał się je- den z weselnych orszaków. - Mówią, że pierwszy ma przybyć pan młody - bąknął Marek, wchodząc z ganku do ciemnej sieni i prowadząc Cadfaela do kąta, gdzie stała apteczna szafa. Jeden klucz do 11 niej miał Fulko Reynald, zarządca opactwa i przełożony szpitala. Brat Cadfael posiadał drugi. Otworzył sakwę i za- czął z niej wykładać przyniesione specyfiki. - Wiesz coś o nich? - spytał Marek, ulegając trawiącej go ' ciekawości. - O kim? -wymamrotał Cadfael, zajęty lustracją pustych miejsc na półkach. - Szlachetnie urodzonych, którzy przybędą, by tu się po- brać. Znam tylko ich imiona. Wiem, że nie powinienem po- święcać im tyle uwagi - Marek zarumienił się, zawstydzony - ale nasi biedacy, którzy na co dzień mają tylko swoje rany i kalectwo, wiedzą o nich więcej ode mnie i Bóg jeden wie, skąd. To jest jak płomyczek, który ich ogrzewa. Jak gdyby każda radość, o którą się otrą, pomagała im bardziej, niż ja jestem w stanie to uczynić. W końcu to tylko wesele! - Zaślubiny - przyświadczył Cadfael poważnie, ustawia- jąc w rzędach słoiki maści i flaszki balsamów z alkanny, za- wilca, mięty i trędownika, którym przyświeca Wenus i księ- życ, oraz z ziaren owsa i jęczmienia. - Zaślubiny to węzeł, łączący dwa żywoty i jako taki nie jest sprawą błahą - stwierdził, dodając gorczycę, która, choć jest zielem Marsa, w maściach i okładach cudownie leczy najbardziej nawet złośliwe wrzody. - Każdy mężczyzna i każda kobieta, któ- rzy przeszli tę próbę, troszczą się o los młodych, którzy przed nią stają. Nawet i ci, co nie doświadczyli życia w mał- żeńskim stadle, mogą życzyć im wszystkiego dobrego. Cadfael zebrał w życiu wiele rozlicznych doświadczeń, nim zamknęła się za nim klasztorna furta, nigdy jednak nie zdecydował się na ożenek. Raz, co prawda, niemal już stał przed ołtarzem, a więcej niż raz udało mu się w porę od tej możliwości wywinąć. Niekiedy rozpamiętywał owe chwile i na to wspomnienie czuł jednak w sercu lekki żal. - Baron ma słynne nazwisko, ale nie wiem o nim nic więcej, poza tym, że jak powiadają, jest w dobrych stosun- kach z królem - powiedział. - Zdaje mi się, że kiedyś znałem 12 starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii, tego już nie odgadnę. - Mam nadzieję, że jest urodziwa - rzekł Marek. - Przeor Robert z zaciekawieniem wysłuchałby twoich słów - zauważył sucho Cadfael, zamykając drzwi szafy. - Piękno potrafi leczyć -tłumaczył z przejęciem Marek, wcale nie zawstydzony. - Jeśli jest młoda i śliczna, jeśli przejeżdżając uniesie głowę i uśmiechnie się do nich, jeśli się nie wzdrygnie na ich widok, zrobi więcej dla tych moich biedaków, niż ja mogę zdziałać nożem i okładami. Dopiero tutaj zaczynam pojmować, że łaska to coś, co można po- chwycić z przemijającego dnia i odłożyć sobie na później, by móc o tym rozmyślać. Oczywiście nie musi to być czyjaś uroczystość weselna - dodał mniej pewnie - ale skoro to ona właśnie się szykuje, szkoda byłoby tę okazję zmarnować. Cadfael objął ramieniem wciąż szczupłe i wątłe barki Marka, i pociągnął go z powrotem przez panujący w sieni półmrok do ożywionego zbiegowiska w jasnym świetle na zewnątrz. - Ufajmy i módlmy się - powiedział serdecznie - że sta- nie się ona źródłem łaski także i dla pary, na cześć której to wszystko się dzieje. Z tego, co słyszę, jedno z nich już nad- jeżdża. Chodźmy popatrzeć! Szlachetny pan młody zbliżał się wraz z orszakiem w splendorze wspaniałych barw, z dźwiękiem rogów i ci- chym, nieustającym śpiewem dzwoneczków uprzęży. Ka- walkada rozciągała się na pięćdziesiąt kroków, a za nią biegli piesi słudzy, prowadząc juczne kuce i dwie pary wielkich chartów na smyczach. Nędzna gromadka wyrzutków zebrała całą swą odwagę i posunęła się o kilka kroków naprzód, by lepiej się przyjrzeć miękkim, przepięknie barwionym tkani- nom, jakie nigdy nie miały okrywać ich ciał. Kiedy procesja zrównała się z chruścianym płotem, wokół rozległ się cichy, spłoszony szmer podziwu. 13 Na przedzie, na wielkim czarnym koniu, odzianym jak i jeździec w przepyszny szkarłat i złoto, jechał tęgi, postaw- ny mężczyzna o szerokiej piersi. Nie był szczególnie wy- tworny, ale pewnie trzymał się w siodle, wysforowawszy się spory kawałek przed resztę jeźdźców, tak by każdy na włas- ne oczy mógł stwierdzić jego absolutne pierwszeństwo. Za nim jechało konno trzech młodych giermków, cały czas czujnie wpatrzonych w swego pana, jak gdyby w każdej chwili miał odwrócić się i poddać ich jakiejś ryzykownej próbie. To samo napięcie, niemal lęk nawet, przenikało cały dwór, kredensowych, pokojowców, stajennych, sokolników, aż po chłopców ciągniętych przez wyrywające się psy. Tylko zwierzęta - konie, charty i jastrzębie na ramieniu sokolnika — dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradzały strachu przed swoim panem. Brat Cadfael stał wraz z Markiem u wrót na podwórze i przyglądał się z coraz większą uwagą. Bo - choć każdy z trzech młodych giermków doskonale by się nadawał do ro- li pana młodego -jasne było, że żaden z nich nie jest Huo- nem de Domville. Jakoś do tej pory nie przyszło Cadfaelowi na myśl, że baron może być już nie pierwszej wiosny. Nie był to młody kochanek, który bierze ślub w wieku odpo- wiednim do takiego przedsięwzięcia. W krótkiej, gęstej bro- dzie więcej było srebrnych niż czarnych nitek. Spod wymy- ślnego biretu, włożonego na bakier, wymykał się zwinięty pukiel siwych włosów i przebłyskiwała biegnąca od skroni łysina. Krępe, potężne ciało wciąż było muskularne, ale w najlepszym wypadku przekroczyło już pięćdziesiątkę, a co bardziej prawdopodobne - zbliżało się do sześćdziesiąt- ki. Cadfael zgadywał, że do tej pory baron pochował już jed- ną, jeśli nie dwie żony. Narzeczona - jak głosiła plotka - miała ledwie kilkanaście lat i świeżo wyszła spod opieki pia- stunki. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy się robi. Kiedy jeźdźcy zbliżyli się nieco, Cadfael poczuł, że nie może oderwać oczu od twarzy tego człowieka. Szerokie, płaskie czoło, podwyższone przez przerzedzoną czuprynę, nie rzucało niemal żadnego cienia na płytkie oczodoły, gdzie spoza skąpych rzęs błyskały złośliwą inteligencją małe, czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Fryzowana broda. odsłaniała wąskie, bezlitosne usta. Była to masywna, brutal- na twarz, umięśniona jak ramię zapaśnika, ale jakby nie do końca uformowana. Twarz, za którą nie szukało się wyra- finowanego umysłu, jaki mieszkał w tej głowie, czyniąc jej właściciela jeszcze bardziej imponującym człowiekiem. Ta- ki był Huon de Donwille. Zbliżył się teraz na tyle, by widzieć, cóż to za istoty roz- glądają się, wiercą i w podnieceniu wymachują rękoma obok małego kościółka i wzdłuż kościelnego płotu. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Czarne oczy, które przypominały dwie drobne śliwki zanurzone w twardym cieście twarzy, nabiegły krwią jak rozżarzające się węgle. Choć z drugiej strony drogi trawiaste pobocze było szersze, rozmyślnie skierował konie ku gapiom, po to tylko, by zapędzić nie- szczęśników z powrotem do ich więzienia. Rozwinął długi bicz, który trzymał w dłoni i wywijał nim szeroko. Wątpli- we, czy kiedykolwiek dotknął nim swego konia, zwierzęcia pełnej krwi i nieocenionej wartości, ale bicz nadawał się świetnie do oczyszczenia drogi z trędowatych. Zaciśnięte usta otwarły się, by władczo zakrzyknąć: - Z drogi, robactwo! Zabierajcie się razem z waszą zara- zą! Tłum zakotłował się i cofnął. Ludzie umykali pospiesznie z zasięgu bata, jeśli nie wzroku samego pana. Wszyscy oprócz jednego. Przygarbiona zakapturzona postać, pół gło- wy wyższa od całej reszty, pozostała na miejscu. Może czło- wiek ten nie mógł się szybko poruszać, być może nie zrozu- miał, może po prostu w ten sposób przejawiał niemy upór. Stał wyprostowany i patrzył z napięciem przez otwory wy- cięte w zasłonie okrywającej twarz. W końcu zdecydował się cofnąć o krok, nie odwracając głowy. Stąpnął ciężko na 14 15 jedną nogę, zbyt późno, by uniknąć smagnięcia biczem, jeśli rzeczywiście zamierzał go uniknąć. Cios trafił w ramię i pierś. Okaleczona stopa powinęła się pod chorym i upadł bezwładnie na trawę. Cadfael skoczył naprzód, ale Marek był pierwszy. Z nieartykułowanym okrzykiem rzucił się na kolana przy wychudzonej postaci i wyciągnął ramię, żeby własnym cia- łem osłonić leżącego przed następnym ciosem. Ale Domvil- le już ich minął, z odrazą odwróciwszy twarz od mętów tego świata. Nie przyspieszył ani nie zwolnił; jechał nie rozgląda- jąc się na boki, a za nim cała jego świta, choć orszak trzymał się gościńca, a część jeźdźców patrzyła w inną stronę. Na twarzach giermków malowało się zakłopotanie i niepew- ność. Jadący w środku wysoki, jasnowłosy młodzieniec od- wrócił się ku rozciągniętej na ziemi parze, obrzucając ją przerażonym spojrzeniem niebieskich jak bławatki oczu. Je- chał tak z głową wykręconą do tyłu, aż szturchańce kolegów przypomniały mu o jego obowiązkach. Nim Marek postawił na nogi starego człowieka, orszak przesunął się dalej. Słudzy zastygli na koniach niczym drew- niane figury, odgrodzeni od świata własnym serwilizmem. Kilka bardziej z pańska odzianych postaci, gości albo może uboższych krewnych, minęło ich obojętnie, jak gdyby nic się nie stało. Wśród nich przebierał paciorki różańca kleryk o twarzy świętoszka, blado uśmiechnięty i zatopiony we własnych myślach. Plotka głosiła, iż właśnie ów Eudo de Donwille, kanonik z Salisbury, udzielić miał sakramentu małżeństwa. Był to człowiek dobrze widziany przez kościół i papieskiego legata. Od niedawna oczekiwał awansu i przy- puszczalnie miał niepłonną nadzieję na dalsze łaski zwierz- chników. Przejechał wraz z innymi, a za nim stajenni, pazie i psy. Odprowadził ich dźwięk małych dzwoneczków przy uzdach i strzemionach, cichnąc z wolna wśród pierwszych zabudowań podgrodzia. Brat Marek wdrapał się na trawiastą pochyłość, obejmu- 16 jąc ramieniem starego trędowatego. Cadfael odsunął się i po zostawił ich samych. Marek nie bał się, że się zarazi, bo ni gdy nawet przez chwilę nie myślał o niebezpieczeństwie wszystkie siły poświęcając swej pracy. Nie byłby też zasko- czony i nie rzekłby słowa skargi, gdyby w końcu zaraza go dosięgła, stawiając w rzędzie tych, którym służył. Szedł ze swym chorym towarzyszem i mówił coś do niego łagodnie i wesoło. Obaj przyzwyczaili się już, że świat nimi gardzi, i nieco już na to zobojętnieli. Cadfael przyglądał się im. Za- uważył spokojny i mocny, choć utykający krok starego, a także stanowczy gest, jakim lewa dłoń, wynurzając się na chwilę z szerokiego rękawa, ujęła wyciągniętą rękę Marka i odsunęła ją na długość ramienia. Marek przyjął tę odprawę z prostotą i szacunkiem, odwrócił się i odszedł. Cadfael spo- strzegł, że w owej dłoni, ongiś smukłej i kształtnej, brako- wało wskazującego i środkowego palca, a z serdecznego po- zostały tylko dwa człony. Skóra na kikutach była biała, po- marszczona i sucha. - Niezbyt szlachetny postępek - odezwał się Marek ze smętną rezygnacją, otrzepując z habitu źdźbła trawy. - Ale strach budzi w ludziach okrucieństwo. Cadfael wątpił, czy strach odegrał tu istotniejszą rolę. Hu- on de Domville nie wyglądał na człowieka, który boi się cze- gokolwiek poza - być może - ogniem piekielnym. Prawdą jednak było, że wykluczająca ludzi ze społeczeństwa zaraza piekło właśnie przywodziła na myśl. - Macie nowego pacjenta? — spytał, spoglądając w ślad za wysokim trędowatym, który odszedł drogą do miejsca, skąd miał lepszy widok. - Zdaje się, że nie widziałem go tu wcześniej. - Nie, przyszedł tydzień, albo dwa. temu. To włuczę- ga,wieczny pielgrzym. Odwiedza relikwie świętych, posuwa się o tyle, na ile pozwala mu jego stan. Mówi, że ma siedem- dziesiąt lat i ja mu wierze. Chyba nie zagrzeje tu długo miej- sca. Zatrzymał się, bo kości świętej Winifredy spoczywały tu 17 w kościele, zanim powędrowały do opactwa. Do miasta nie mógłby się udać. Tutaj mógł zostać. Cadfael, który wiedział o przesławnej dziewicy rzeczy, jakich nigdy nie ośmieliłby się zwierzyć niewinnemu druho- wi, potarł w zamyśleniu wydatny brązowy nos. Przemknęło mu przez myśl, że nawet w dalekim grobie w Gwytherin święta Winifreda mogłaby nadstawić ucha na modlitwy biednego, srodze doświadczonego przez los człowieka. Powiódł wzrokiem za wysoką, wyprostowaną postacią. W anonimowym całunie ciemnego płaszcza z kapturem i zasłony z gazy, kryjącej nawet twarze ciężej poszkodowa- nych, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi zdawali siew sa- motności i w sekrecie dożywać tych krótkich lat, które im darowano. Nie było płci, wieku, barwy skóry, ojczyzny ni wyznania. Pozostały żyjące duchy, uznane tylko przez Stwórcę. Choć nie, wcale tak nie było. Chód, głos, postawa, tysiące rozmaitych znamion charakteru i rodu, przebijało się przez jednakowe szaty, każdego z nich czyniąc jedynym w swoim rodzaju. Milczenie tego człowieka robiło silne wrażenie, a jego spokój, nawet w obliczu niebezpieczeń- stwa, tchnął rzadką i budzącą respekt godnością. - Rozmawiałeś z nim? - Tak, ale mówi niewiele. Z tego, jak mówi, sądzę, że je- go język albo wargi muszą być uszkodzone. Słowa wypo- wiada powoli, trochę bełkotliwie i szybko się męczy. Ale głos ma cichy i głęboki. - Jakie lekarstwa mu dajesz? - Żadne, bo twierdzi, że żadnych nie potrzebuje. Nosi ze sobą własny balsam. Nikt z nas nie widział jeszcze jego twa- rzy. Dlatego myślę, że musi być strasznie okaleczona. Za- uważyłeś, że jest kulawy? Stracił wszystkie palce jednej sto- py, z wyjątkiem kawałka wielkiego palucha. Chodzi w spe- cjalnie zrobionym bucie ze sztywną podeszwą, która zapewnia mu oparcie. Podejrzewam, że druga stopa też ucierpiała, choć może nie tak bardzo. 18 - Widziałem jego lewą dłoń - rzekł Cadfael. Widywał już takie dłonie. Palce gniły tak długo, aż odpa- dały niczym zwiędłe liście. Choroba powoli zżerała ciało, póki nawet z nadgarstka nie wysypały się kości. A jednak zdawało mu się, że w tym przypadku nienasycony demon zginął z własnej żądzy. Nie było śladu rakowatego rdzenia. Biała, pokiereszowana tkanka wokół utraconych palców by- ła wyschnięta i zagojona, choć wyglądała okropnie. Na grzbiecie dłoni przy każdym ruchu wyraźnie zaznaczały się mięśnie. - Zdradził ci, jak się nazywa? - Powiedział, że na imię ma Łazarz - Marek uśmiechnął się. - Myślę, że sam sobie je nadał. Ochrzcił się na nowo, pewnie gdy - zgodnie z nakazami prawa - porzucił dom i ro- dzinę. To drugie narodziny, choć może godne politowania. Sam siebie trzymał do drugiego chrztu. Nie wnikam w to. Żałuję tylko, że nie korzysta z naszej pomocy, zamiast pole- gać wyłącznie na własnym leczeniu. Z pewnością cierpi od ran albo wrzodów, którym dobrze zrobiłyby twoje maści, za- nim odejdzie od nas tak samo, jak przyszedł. Cadfael zamyślił się, patrząc na sylwetkę stojącą bez ru- chu z dala od innych, na garbie trawiastego wzgórka. - Nie jest sparaliżowany. Ma władzę w tych członkach, które mu zostały? Czuje gorąco i chłód? A ból? Jeśli skale- czy rękę o gwóźdź albo drzazgę w płocie, czy wie o tym? Marek był w rozterce. Znał chorobę tylko pod postacią, jaką tu spotkał — szpetną, pełną wrzodów i ran. - Wiem, że poczuł smagnięcie biczem, nawet przez gru- bą opończę. Tak, na pewno czuje, jak inni ludzie. Ale ci, którzy cierpią na prawdziwy trąd - pomyślał Cad- fael, wspominając widma dawnych lat, czasów krucjaty - ci, co bieleją jak popiół, których skóra osypuje się szarymi płat- kami, w szczytowym punkcie choroby nie czują, jak inni lu- dzie. Kaleczą się, krwawią i nie zdają sobie sprawy z tego, że się zranili. Podczas snu wsuwają stopę w palenisko i bu- 19 dzi ich dopiero smród własnego palonego ciała. Chcą do- tknąć i nie wiedzą, czy dotknęli. Nie potrafią podnieść tego, co uchwycili. Bezużyteczne, nieczułe palce, dłonie, stopy gniją i odpadają. Tak jak odpadły palce u rąk i nóg Łazarza. Ale ludzie ci nie chodzą, nawet chromo jak Łazarz, nie pod- noszą się z ziemi zdecydowanym, energicznym ruchem i nie chwytają podanego z pomocą ramienia, tak jak Łazarz chwycił ramię Marka okaleczoną ręką. Chyba, że dopiero wtedy, gdy pożerający ich demon sam siebie wyniszczy na śmierć. - Myślisz - spytał Marek z nadzieją - że może to nie jest prawdziwy trąd? - O, nie! - Cadfael pokręcił głową bez wahania. - To na pewno jest trąd, co do tego nie może być wątpliwości. Nie dodał, że jego zdaniem wiele chorób, które tu leczyli, choć tak samo wykluczały chorych ze świata i określano je tą samą nazwą, w rzeczywistości trądem nie były. Każdy człowiek, u którego zauważono guzki przekształcające się we wrzody, łuszczące się blade egzemy albo cieknące rany, zsyłany był do leprozorium. Cadfael podejrzewał, że w wie- lu przypadkach choroba rozwijała się z brudu, a w wielu in- nych - z nędznej, nazbyt skąpej strawy. Ze smutkiem pa- trzył, jak nadzieja gaśnie na twarzy przyjaciela. Brat Marek bez wątpienia marzył o uleczeniu wszystkich, którzy do nie- go przychodzili. Na drodze rozległ się pierwszy odległy szmer, towarzy- szący zbliżaniu się do miasta następnego orszaku. Szepty ga- piów, ucichłe po butnym przejeździe Domville'a, rozświer- gotały się znowu jak ożywione wróble. Grupka widzów pod- pełzła ku skrajowi drogi. Wyciągali szyje w nadziei, że dojrzą narzeczoną. Przyszły pan młody pozostawił po sobie jedynie rozczarowanie. Może panna zrobi lepsze wrażenie. Brat Marek otrząsnął się z chwilowego przygnębienia i pociągnął Cadfaela za rękaw. - Chodź, możesz przecież zaczekać i obejrzeć resztę. 20 Wiem, że i beze mnie w herbarium wszystko idzie jak z płat- ka. Po co miałbyś od razu uciekać? Wspominając liczne niespodzianki, jakich nie szczędził mu brat Oswin, Cadfael mógłby wymienić wiele przyczyn, dla których nie powinien opuszczać pracowni na zbyt długo, ale także jeden ważki powód, by zostać. - Przez następne pół godziny chyba nic się jeszcze nie zawali - przyznał. - Chodźmy i stańmy przy tym twoim Ła- zarzu. Chciałbym mu się dyskretnie przyjrzeć. Stary człowiek nawet nie drgnął, gdy posłyszał, że się zbliżają. Stanęli z boku, by nie przeszkadzać mu w rozmy- ślaniach. Miał w sobie niewzruszony spokój eremity; jak owi dawni ojcowie wiary szukali samotności w pustyni, tak on otaczał się nią nawet pośród ludzi. Przewyższał ich obu o głowę. Stał prosty jak lanca i niemal tak samo chudy, tylko szerokie, pochylone ramiona zaznaczały się pod otulającym go płaszczem. Odwrócił głowę dopiero, gdy zrywający się wiatr przyniósł bliżej odgłosy nadjeżdżającej kompanii. Z napięciem wpatrywał się w stronę, z której dochodził dźwięk, i wtedy Cadfael na moment dojrzał twarz pod kap- turem. Zasłonięte czoło, sądząc z kształtu czaszki, było sze- rokie i wyniosłe. Szorstki niebieski gałgan krył twarz aż po kości policzkowe. W powstałej szczelinie przykuwały wzrok oczy - wielkie, bez jednej skazy, o przejrzystych, bla- dych, lecz błyszczących, szarobłękitnych tęczówkach. Ja- kiekolwiek potworności ukrywał, jego oczy widziały jasno i nawykłe były do patrzenia w dal. Nie zwrócił uwagi na sto- jących przy nim dwóch mnichów. Jego wzrok prześliznął się po nich, wędrując w stronę, gdzie widać już było nadjeżdża- jący orszak - migoczący zlepek barw, po którym ślizgały się świetlne plamy. Poczet był mniej ceremonialny niż świta Huona de Dom- ville i nie tak liczny. Tym razem nie poprzedzał go wyniosły jeździec. W zawierusze konnych pachołków, tworzących krąg niczym zbrojna eskorta, jechały trzy osoby. Po jednej 21 stronie ciemny, żylasty, smagłoskóry mężczyzna około lat czterdziestu pięciu, wystrojony w ciemne, połyskujące sza- ty, dosiadał dumnie lekkiego, śmigłego siwka z wyraźną do- mieszką krwi arabskiej. Gęste czarne włosy wiły się pod o- zdobioną piórem czapką, a krucza broda, przystrzyżona krótko, okalała usta o długich wargach. Miał wąską, za- mkniętą w sobie twarz, delikatną i podejrzliwą. Z drugiej strony na dereszowatej klaczy jechała dama w tych samych leciech, chuda, wykwintna, ciemnowłosa jak jej towarzysz, o orlej przystojnej twarzy. Miała zaciśnięte ostre usta i prze- nikliwe oczy ocienione brwiami, które marszczyły się nawet wtedy, gdy wargi się uśmiechały. Nakrycie głowy niewiasty sporządzono wedle najświeższej mody, a podróżna szata zdradzała londyński szyk. Kobieta trzymała się w siodle zgrabnie i elegancko, ale cała jej postać tchnęła chłodem. A w cieniu tych dwojga, niczym karzełek, jechała mała, dziecinna istotka na zbyt wysokim dla siebie rumaku. Sie- działa na nim z gracją, lecz apatycznie, niedbale trzymając wodze. Odziana była w ciężkie zwoje przepysznych złoto- szafirowych jedwabi, które mimo całej swej krasy zdawały się przytłaczać i krępować drobne ciało, czyniąc je podo- bnym do zwłok w trumnie. Lekko zaokrąglona buzia o deli- katnych rysach i wielkich chabrowych oczach była tak blada i przygnębiona, iż można by ją wziąć raczej za twarz ładnej lalki niż żywej kobiety. Cadfael posłyszał zaskoczone wes- tchnienie Marka. Doprawdy, przykro było patrzeć na mło- dość i świeżość tak otępiałą i smutną. Jadący obok szlachcic poznał, co to za miejsce i kto wy- szedł na drogę powitać jego siostrzenicę. Nie starał się, jak Donwille, celowo rozpędzić zarażonych, lecz skierował wie- rzchowca w przeciwną stronę, odsuwając się od nich jak naj- dalej i odwrócił głowę, żeby na nich nie patrzeć. Dziewczy- na tak głęboko pogrążona była w swej uległej zgryzocie, że minęłaby biedaków, nie zauważając ich nawet, gdyby nie Bran. Zachwycony chłopczyk zapomniał się do tego stopnia, 22 iż zbiegł ze wzgórka, żeby lepiej widzieć. Panna dostrzegła ruch kątem oka, wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła. Ocknęła się nagle na widok nieszczęsnej niewinnej istoty, z którą los obszedł się jeszcze gorzej, niż z nią samą. Przez chwilę pa- trzyła na chłopca z przerażonym współczuciem, a potem, widząc, że ten się do niej uśmiecha, zdumiona uśmiechnęła się także. Trwało to tylko mgnienie oka, lecz przez tę chwilę rozjarzyła się cała ciepłą, jasną, współczującą dobrocią. Za- nim chmura na nowo zasnuła czyste niebo, dziewczyna prze- chyliła się przez łęk siodła swojej ciotki i rzuciła na trawę u stóp chłopca garść drobnych monet. Bran był tak oszoło- miony, że nie schylił się nawet, żeby je podnieść, tylko od- prowadzał ją wzrokiem z szeroko otwartymi oczyma i bu- zią. Poza panną nikt z orszaku nie poszczycił się hojnością. Czekano z tym, by zrobić większe wrażenie w bramie opac- twa, gdzie z pewnością zebrał się już tłum ożywionych na- dzieją żebraków. Z jakiegoś tajemniczego powodu Cadfael odwrócił wzrok od dziecka, by spojrzeć na starego Łazarza. Bran mógł napa- wać się widokiem pięknych, barwnych szat ludzi, którym się w życiu lepiej powiodło, bez żalu czy zawiści. Ale dla do- świadczonej starości zakazany owoc mógł mieć gorzki smak. Łazarz nie poruszył się; odwrócił głowę w ślad za jeźdźcami, by nie tracić z oczu prowadzącej trójki. Nawet jednego spojrzenia nie poświęcił damom i sługom, którzy je- chali z tyłu. Pomiędzy kapturem a kwefem błyszczały blade, błękitne jak lód oczy, wpatrując się bez zmrużenia w pannę tak długo, jak długo było ją jeszcze widać. Kiedy ostatni ju- czny kucyk zniknął za zakrętem rogatek, stary człowiek na- dal stał bez ruchu, jak gdyby uparty wzrok mógł go ponieść aż do bram miasta i przeniknąć mury, trzymając przejezd- nych pod czujną, nieprzerwaną strażą. Brat Marek wolno wypuścił powietrze z płuc i odwrócił się, spoglądając na Cadfaela z posępnym zdumieniem. 23 - A więc to ona? I chcą ją oddać temu mężczyźnie? Mógłby być jej dziadkiem - i to nie miłym ani dobrodusz- nym. Jak coś takiego może się zdarzyć! - spojrzał na pustą drogę zupełnie tak samo, jak jego sędziwy pacjent. - Taka młoda, taka maleńka! A widziałeś, jak smutną miała twarz? Ten ślub nie jest po jej woli. Cadfael milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, czym mógłby pocieszyć lub pokrzepić Marka. Takie małżeństwa były chlebem powszednim, gdy w grę wchodziły ziemie, bo- gactwa albo potężni sojusznicy. Panny-a często także i mło- dzi panicze - niewiele mieli do powiedzenia na temat sposo- bu, w jaki rozporządzano ich losem. Bywały dziewczęta na tyle przebiegłe, by dostrzec korzyść płynącą z poślubienia starego człowieka, jeśli zyskiwały przy tym majątek. Śmierć szybko mogła uwolnić młodą kobietę od niechcianego męża, pozostawiając jej włości i status niezależnej wdowy. Przy pewnej dozie szczęścia i sprytu następnego małżonka mogła już wybrać sama. Ale sądząc z twarzy Ivety de Massard, dziewczyna widziała przed sobą raczej własną śmierć niż zgon narzeczonego. - Modlę się, by Bóg ją wspomagał! - powiedział Marek żarliwie. - Możliwe - bąknął Cadfael bardziej do siebie niż do przyjaciela - że ma taki zamiar. Ale możliwe też, iż Bóg ma prawo oczekiwać od ludzi niewielkiego wsparcia w zała- twieniu tej sprawy. Na dziedzińcu biskupiej siedziby pachołkowie Huona de Donwille ściągali juki z końskich grzbietów i biegali tam i z powrotem obarczeni pościelą, zasłonami i innymi drobno- stkami, mającymi przyozdobić małżeńskie łoże. Podczaszy rozpakował już wino dla swego pana i jego delikatnego ku- zyna, kanonika Budo. Pokojowy zadbał, by napalono w naj- lepszej komnacie, gdzie wśród licznych wygód czekała też miękka, ciepła szata do przywdziania po sztywnym stroju podróżnym i futrzane kapcie, które baron nałożył, gdy zdję- to mu długie, eleganckie buty. Domville rozparł się w wy- ściełanym krześle, szeroko rozstawił tęgie uda i z zadowole- niem obracał w palcach puchar grzanego korzennego wina. To, że orszak jego narzeczonej zbliżał się właśnie od strony Saint Giles, zdawało się go nie obchodzić. Uważał, iż nie warto tracić czasu, wystając przy drodze tylko po to, żeby zobaczyć, jak przejeżdża jego nowy nabytek. Młódkę i tak miał już w kieszeni, a po ślubie dość będzie okazji, by się jej napatrzeć do woli. Przybył do Shrewsbury, aby zawrzeć nie- zmiernie korzystną transakcję, i to korzystną zarówno dla niego, jak i dla wuja i opiekuna dziewczyny. Młoda, piękna i apetyczna żonka była mile widzianą premią, ale w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Joscelin Lucy oddał konia pachołkom, kopniakiem usunął z drogi kosz z obrusami i był już jedną nogą we wrotach, gdy Simon Aquillon, najstarszy z trzech giermków w służ- bie Domville'a, chwycił go za ramię. - Dokąd to tak pilno? Wiesz dobrze, że gdy tylko wychy- li pierwszy puchar, zacznie cię wzywać wielkim głosem. Dziś twoja kolej usługiwać miłościwym panom. Joscelin przejechał ręką po płowej czuprynie i zaśmiał się nieprzyjemnie. - Miłościwi? Widziałeś tak samo dobrze, jak ja. Uderzyć biedaka, który nie ośmieli się oddać, i powalić go, omal nie tratując na śmierć? Tak, ot, bez żadnej przewiny? Niech diabli porwą takie miłosierdzie! Mogą zresztą wziąć także i jego, i jego wiecznie spragnioną gardziel, nim nie zobaczę Ivety. - Joss, ty głupcze - mitygował go pospiesznie Simon. - Rozpuszczasz ozór za głośno, a któregoś dnia okaże się, że i za często. Wejdź mu teraz w drogę, a wygna cię do domu gołego i bosego. Ciekawe, co powiesz ojcu, a Ivecie na pew- no to nie pomoże. Tobie też nie. 24 25 Pokiwał głową nad przyjacielem z żartobliwą troską, ale go nie puszczał. - Lepiej idź do niego - dodał. - Inaczej obedrze cię ze skóry. Najmłodszy z trójki odwrócił się od konia, z którego właśnie zdejmował siodło, i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Och, pozwól mu rzucić okiem, kto wie, kiedy trafi mu się następna okazja? - Przyjaźnie poklepał Joscelina po ra- mieniu. - Tym razem ja się pobawię w chłopca na posyłki. Powiem mu, że jesteś zajęty: pilnujesz, by żadnej beczki z winem nie uszkodzono przy przenoszeniu. To go ucieszy. Idź i nasyć oczy. Choć jaki z tego pożytek dla ciebie czy dla niej... - Zrobisz to, Guy? Dobry chłop z ciebie! Zastąpię cię, kiedy tylko zechcesz! Joscelin z powrotem zerwał się ku bramie, lecz Simon za- rzucił mu rękę na ramię i ruszył obok. - Pójdę z tobą. Na razie nie będzie mnie potrzebował. Ale posłuchaj, Joss - Simon spoważniał. - Nie wystawiaj na próbę jego cierpliwości. Wiesz, że może cię wywyższyć, je- śli go zadowolisz. Tego pragnie i oczekuje twój ojciec, a ty jesteś głupcem, narażając całą swoją przyszłość. Jeśli wysi- lisz się choć trochę, możesz wejść w jego łaski, w końcu nie jest dla nas aż tak srogi. Obaj wysocy, postawni młodzieńcy przeszli przez wrota i zatrzymali się w załamaniu wału, wyglądając na podgro- dzie. Simon był od Jossa o dłoń niższy i trzy lata starszy. Je- go ponury jasnowłosy przyjaciel zagryzł nadąsane usta i wbił chmurny wzrok w ziemię. - Moja przyszłość, powiadasz? Co więcej może mi zro- bić, niż odprawić do ojca, i po kiego diabła ja mam się tym kłopotać? Czekają na mnie dwa niezłe lenna, a tych nie mo- że mi odebrać. Są zresztą i inni panowie, którym mogę słu- żyć. Znam rycerskie rzemiosło i sam najlepiej potrafię się zatroszczyć... 26 Simon roześmiał się i wciąż obejmując druha, potrząsną nim kpiąco. - Potrafisz, a jakże! Wiem, wiem, przekonałem się o tym na własnej skórze! - Teraz, gdy cesarzowa znów jest w Anglii i lada dzień zacznie się walka o tron, wielu panów szuka ludzi, którzy potrafią dobrze robić mieczem. Mógłbym się zaciągnąć. Le- piej pomyśl o sobie! Masz do stracenia nie mniej niż ja. Te- raz może jesteś jego siostrzeńcem i spadkobiercą, ale co bę- dzie, jeśli... Zacisnął zęby. Ciężko było powiedzieć to na głos. Ale Jo- scelin miał perwersyjną ochotę wbić sobie nóż głęboko w ciało i jeszcze okręcić, by podwoić ból. - Jeśli sprawy przybiorą inny obrót? - podjął. - Młoda żona... A jeżeli z tego związku urodzi mu się syn? Drzwi zatrzasną ci się na nosie, stary. Simon odrzucił głowę w tył, dotykając muru ciemnymi kędziorami, i zaśmiał się jeszcze głośniej. - Co takiego? Po trzydziestu latach małżeństwa z ciotką Isabel i Bóg jeden wie ilu przygodnych wieśniaczkach? I ni- gdy nikt nie ujrzał ani jednego berbecia? Chłopie, jeżeli oprócz swych wybujałych żądz mój wuj ma w sobie choć krztynę nasienia, klnę się, że sam zjem na surowo jego lato- rośl! Jestem bezpieczny. Memu dziedzictwu nic nie zagraża. Mam dwadzieścia pięć lat, a on zbliża się do sześćdziesiątki. Mogę zaczekać! - wyprostował się nagle. - Patrz, jadą! Ale Joscelin dojrzał już pierwsze barwne rozbłyski na drodze i znieruchomiał, zapatrzony w dal. Orszak Godfryda Picarda nadjechał kłusem, spiesząc ku gościnnemu opactwu. Simon poczuł, że Joss się cofa, i rozluźnił uścisk. - Na miły Bóg, chłopcze, po co to wszystko? Ona nie jest dla ciebie! - westchnął z rozpaczą, lecz Joss nawet go nie usłyszał. Nadjechali. Dwa smukłe, przebiegłe i chciwe wilkołaki nie odstępowały dziewczyny. Picardowie dumnie unosili 27 głowy, lecz brwi mieli ściągnięte, a twarze skrzywione, jak gdyby po drodze stało się coś, co zwarzyło im humory. A po- między nimi jechała ona - pobladła, zrozpaczona, zamknięta w złotej muszli przed oczyma gawiedzi. W drobnej twarzy- czce widać było tylko oczy, zogromniałe, lecz ślepe. Patrzy- ły w pustkę, nie zauważając niczego, aż była już niemal przy nim i wtedy coś - miał nadzieję, że jego bliskość i tęsknota - dotarło do niej. Zadrżała i nie śmiejąc poruszyć głową, zwróciła tylko te wielkie oczy ku miejscu, gdzie stał. Nie mógł odgadnąć, czy go widziała, ale był pewien, że wie, iż on tu jest, że czuje go skórą, węchem, oddechem, jadąc tuż obok w otoczeniu swych strażników. Była zbyt mądra, by rozglądać się wokół; ze zmartwiałej twarzy nie zniknął wy- raz rezygnacji, lecz gdy go mijała, podniosła dłoń do poli- czka i przytrzymała ją tak przez chwilę, nim pozwoliła jej opaść. - Widzę zaiste - westchnął Simon, obejmując przyjacie- la ramieniem i prowadząc z powrotem na dziedziniec - że do tej pory nie dałeś za wygraną. Na Boga, na co ty liczysz? Za dwa dni ona zostanie moją dostojną ciotką, panią de Do- mville. Joscelin milczał. Myślał o uniesionej dłoni i w głębi serca wiedział, że jej palce dotknęły ust. To było więcej, niż przy- rzekła. Całą klasztorną gospodę oprócz zwykłych pomieszczeń oddano Godfrydowi Picardowi i jego weselnym gościom. Znalazłszy się w komnacie sam na sam z mężem, Agnes Pi- card zwróciła się do niego z zaniepokojoną miną: - Mimo wszystko nie podoba mi się ten jej spokój. Nie ufam jej. Picard zbył to lekceważącym wzruszeniem ramion. - A tam, zbytnio się przejmujesz. Porzuciła już myśl o walce. Została poskromiona. Co może zrobić? Daniel otrzymał rozkaz nie wypuszczać jej za wrota, a Walter pilnu- je drzwi do zakrystii. Nie ma stąd innego wyjścia, chyba że znajdzie sposób, by przefrunąć nad murem albo przeskoczyć nad potokiem. Nie zawadzi trzymać ją na oku, choćby i w czterech ścianach, lecz z dala, żeby nie zwracać uwagi. Pe- wien jestem zresztą, że zbyt wysoko ją cenisz. Ta wystraszo- na mysz nie ma dość odwagi, by stanąć przed ołtarzem i po- wiedzieć „nie". - Daj Boże - posępnie stwierdziła żona. - Słyszałam, że dla opata Radulfusa wiele ważą godność i prawa opactwa. Nie uszanuje baronów, jeśli zda mu się, że ktoś te prawa po- gwałcił. Chciałabym być równie jak ty pewna jej uległości. - Powtarzam ci, kobieto, że za dużo myślisz. Kiedy już doprowadzimy ją przed ołtarz, wyrecytuje wszystko tak, jak się jej każe. Bez obawy! Agnes przygryzła wargę, nadal nie przekonana do końca. - Cóż, może i tak będzie. Daj Bóg, żebyśmy mieli już to za sobą. Odetchnę lżej, gdy te dwa dni przeminą. W ogrodowej pracowni Cadfaela braciszek Oswin szurał nogami, splatał duże, pracowite, lecz niszczycielskie dłonie i spozierał baranim wzrokiem. Cadfael rozejrzał się bacznie po chacie, pewien, że zaraz usłyszy złą nowinę. To, że chło- pak sam, bez pokazywania palcem, wiedział, że coś nabroił, trzeba już było uznać za znaczny postęp. Na oko większość rzeczy była na swoim miejscu. Ogień na kominie tlił się spo- kojnie, w powietrzu nie unosił się żaden dający się wyczuć odór, a wina w wielkich gąsiorach bulgotały sobie nieśmiało i cichutko jak zwykle. Brat Oswin sumiennie relacjonował swoje dokonania, starając się zrobić jak najlepsze wrażenie, nim spadnie nań grom. - Brat pielęgniarz zabrał swoje powidełka i proszki, a bratu przeorowi sam zaniosłem ten lek na trawienie, który dla niego zrobiłeś. Pigułki, które zostawiłeś do suszenia, po- 28 29 winny być już gotowe. Zioła na wywar utarłem na miałki proszek, żebyś miał je pod ręką jutro z rana. Ale... Tak, teraz nadeszła pora na złe wieści. To spojrze- nie, pełne zdumionego wyrzutu, że uczynek, podjęty z ufno- ścią i w najlepszej wierze, obrócił się przeciw niemu. - Ale dziwna rzecz... Nie pojmuję, jak to się mogło stać, z pewnością garnek był pęknięty, choć nie zauważyłem żad- nej rysy. Kordiał, który zostawiłeś na piecu... Cały czas nad nim czuwałem. Jestem pewien, że zdjąłem go z ognia, gdy miał odpowiednią gęstość, a potem utarłem go tak, jak mi kazałeś. Sam mówiłeś, że jest pilnie potrzebny dla starego brata Franciszka, bo piersi tak go bolą. Pomyślałem, że wy- studzę go szybko i wleję do butelki, żeby cię wyręczyć. Ze- stawiłem więc garnek z komina i włożyłem do miski z zi- mną wodą... - I garnek pękł - dokończył z rezygnacją Cadfael. - Rozpadł się- przyświadczył Oswin zdumiony i rozża- lony - na dwa wielkie kawały, a cały miód z ziołami wylał się z niego do wody. Przedziwne! Wiedziałeś, że garnek był pęknięty? - Synu, garnek był zdrowy jak dzwon i do tego najle- pszy, jaki miałem. Ale ani on, ani żaden inny nie jest prze- znaczony do tego, by brać go wprost z ognia i wsadzać do zimnej wody. Glina nie lubi takich gwałtownych zmian, kur- czy się i pęka. A skoro już o tym mówimy - dodał Cadfael szybko - bądź pewien, że szklanym flaszkom też by się to nie spodobało. Jeśli chcemy w nie nalać coś gorącego, musi- my je najpierw ogrzać. Nigdy nie przenoś żadnej substancji bezpośrednio z chłodu w ukrop, czy też z ukropu w chłód. - Posprzątałem wszystko - powiedział chłopak przepra- szająco. - Garnek też wyrzuciłem. Cokolwiek byś mówił, twierdzę, że musiał mieć rysę. Ale przykro mi, że kordiał się zmarnował, więc po wieczerzy wrócę tu i przygotuję świeży wywar. 30 Boże uchowaj! - pomyślał Cadfael, ale powstrzymał się od powiedzenia tego na głos. - Nie, synu - rzekł spokojnie. - Twoim pierwszym obo- wiązkiem jest przestrzegać reguły i wziąć udział w wieczor- nych modlitwach. Sam przyrządzę kordiał. - Musiał odtąd bronić swych garnków przed dobrymi chęciami Oswina. - Teraz zmykaj i przygotuj się do nieszporów. Tak więc najnowszy wyczyn brata Oswina stał się przy- czyną, dla której Cadfael powrócił do herbarium po wiecze- rzy i wplątał się we wszystko, co zdarzyło się później. ROZDZIAŁ DRUGI Sir Godfryd Picard i jego połowica przybyli uroczyście na nieszpory. Maleńka Iveta de Massard wyglądała pomię- dzy nimi jak jagnię wiedzione na rzeź. Mocno podstarzała dama o surowej twarzy niosła modlitewnik lady Picard, a sir Godfrydowi towarzyszył sługa. Iveta zdjęła paradne szaty i przyszła odziana w prostą ciemną suknię, a grube warko- cze okryła namitką. Klękała i wstawała ze spuszczonymi oczyma i bladą, pozbawioną wyrazu twarzą. Cadfael z cie- kawością i współczuciem obserwował ją ze swego miejsca wśród braci i im dłużej się przyglądał, tym bardziej się dzi- wił. Czy mogła być spokrewniona z rycerzem krzyżowym, którego imię było legendą dla współczesnych, choć pewnie obecne pokolenie już o nim zapomniało? Ledwie czterdzie- ści lat mija od śmierci człowieka, a nawet imię jego jest mar- twe. Po nieszporach, gdy bracia wysypali się do refektarza, Iveta wstała i ze splecionymi dłońmi przeszła szybko do ka- plicy Marii Panny. Tam upadła na kolana przed ołtarzem. Cadfael miał wrażenie, że lady Agnes chciała ruszyć za nią, lecz mąż powstrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu. Przeor Robert Pennant, nieodmiennie życzliwy dla wysoko urodzo- nych normańskich ziomków, kłonił ku nim właśnie szlachet- ną siwą głowę z uprzejmym zaproszeniem, którego nie wy- padało im odrzucić. Dama rzuciła jedno ostre spojrzenie na pochyloną postać siostrzenicy, zatopionej w żarliwej modli- twie, i kapitulując z godnością, podążyła za przeorem, wsparta na ramieniu męża. Cadfael w pośpiechu przełknął wieczerzę w towarzystwie współbraci. Nadal poruszony był wydarzeniami dnia. Nie- stety, na te troski nie znalazłby leku wśród wszystkich swo- ich ziół. Prócz tego wieczorem miała go jeszcze czekać do- datkowa praca, którą zawdzięczał niewyczerpanym pokła- dom optymizmu brata Oswina. Iveta pozostała na klęczkach, aż wszystko wokół ucichło. Potok pochlebnych frazesów, płynący nieprzerwanie z ust przeora, zamarł w oddali. Dziewczyna odczekała jeszcze chwilę, po czym zerwała się i podbiegła do południowych drzwi kościoła, by wyjrzeć przez nie na klasztorny dziedzi- niec. Robert zaciągnął gości na wirydarz, gdzie kazał im po- dziwiać ostatnie kwiaty troskliwie pielęgnowanych róż. Stali zwróceni do niej plecami, zachodni krużganek klasztoru był pusty. Iveta zebrała w garść spódnice, a także całą odwagę. Tylko ona jedna wiedziała, ile w tym geście było bohater- stwa, a jak mało nadziei. Niczym spłoszona przez kota mysz wybiegła na wielkie podwórze i z rozpaczą rozejrzała się wokół. W tym zakątku opactwa znalazła się po raz pierwszy i nie bardzo wiedziała, dokąd iść. Między zabudowaniami przy- klasztornej gospody a siedzibą opata przykuła jej wzrok zie- leń plecionego żywopłotu, który ciągnął się wzdłuż wąskiej alejki, a dalej - kiwające się sennie na wietrze liściaste gło- wy drzew. O tej porze roku ogrody z pewnością były już pu- - ste. Joscelin powiedział, że tam właśnie będzie na nią czekał, a kiedy go mijała, dała mu znak, że go nie zawiedzie. Po co to zrobiła? Czy mogło ją czekać coś lepszego od pożegna- nia ? A jednak pobiegła w tamtą stronę z desperacką odwagą, którą powinna była przywołać dawno temu, jeszcze zanim było za późno. Teraz nieodwołalnie obowiązywał ją kon- trakt, niemal równie wiążący jak samo małżeństwo. Łatwiej było opuścić grono żyjących niż nie dotrzymać takiej umo- wy. Wokół niej zamknęły się ciemne zielone ściany, pogłębia- jąc jeszcze cień zmierzchu. Wciągnęła głęboko powietrze i zwolniła kroku, niepewna, w którą stronę ma iść. W prawo ścieżka biegła na tyłach gospody, obok stawów rybnych opactwa. Za drugim stawem wypływający z młyna strumień 32 33 przecinała wąska kładka, która zaprowadziła Ivetę wprost do furtki w omszałym kamiennym murze. Kiedy ów następny mur odgrodził ją od ludzkich oczu, poczuła się bez porówna- nia bezpieczniej. Szła, rąbkiem spódnic roztrącając rosnące wokół zioła, z których unosiła się fala korzennie słodkawych zapachów, które napełniały ją dziwną otuchą i spokojem. Rozmaryn, lawenda, mięta i tymianek, i wszystkie inne ro- śliny gotowe już do zimowego snu przesyciły ten ogród aro- matem zwarzonym już cierpkim posmakiem jesieni. Letnie żniwo odeszło w przeszłość. Z niszy w murze wyciągnęła się do niej czyjaś dłoń i schwyciła jej rękę. - Tędy, szybko - rozległ się naglący szept. - Tam w rogu jest szopa, pracownia aptekarza. Chodź! Nikt nas nie będzie w niej szukał. Za każdym razem, kiedy była blisko niego - a okazje te były krótkie i nieliczne - sam jego wzrost zarazem zdumie- wał ją i krzepił. Joscelin miał długie ramiona, wąskie biodra, a jego głowa, barki i szeroka pierś wznosiły się wysoko nad jej głową. Miała uczucie, że w jego cieniu może się schronić przed każdym niebezpieczeństwem, niczym w obronnej wieżycy. Ale wiedziała, że tak nie jest. Wiedziała, że w rze- czywistości jej rycerz jest tak samo bezbronny i bezsilny, jak ona. Na samą myśl o tym ogarniał ją przestrach jeszcze wię- kszy, niż gdy rozmyślała o sobie. Raz urażony wielmoża mógł zniszczyć młodego giermka, choćby ten był nie wie- dzieć jak wysoki i silny, i szeroki w ramionach. - Ktoś tu może przyjść - szepnęła, kurczowo czepiając się jego dłoni. - Tak późno? Nikt nie przyjdzie. Teraz spożywają posi- łek, a potem zbiorą się w sali kapitulnej. Objął ją ramieniem i pociągnął za sobą pod okap dachu, z którego zwieszały się szeleszczące pęki suszonych ziół, a potem do ciepłej drewnianej szopy, gdzie na półkach poły- skiwały szklane słoje, a w ciemnościach jarzyło się maleńkie 34 czerwone oko żaru, przetrzymywanego w piecyku, by w każdej chwili można było rozniecić ogień na nowo. Mło- dzieniec zostawił drzwi otwarte, tak jak je zastał. Lepiej nie ruszać niczego, nie zdradzać odwiedzin nieproszonych go- ści. - Przyszłaś, Iveto! Tak się bałem... - Wiedziałeś przecież, że przyjdę! - ... bałem się, że będą śledzić każdy twój ruch, że nawet na chwilę nie spuszczą cię z oka. Słuchaj, nie mamy wiele czasu. To niepodobna, nie wolno wydać cię w ręce tego sta- rego lubieżnika. Jutro, jeśli mi ufasz, jeśli chcesz ze mną odejść, przyjdź tu o tej samej godzinie. - O, Boże! -jęknęła głucho. - Dla czego łudzimy się, że może być jakaś ucieczka? - Ależ jest, musi być! - upierał się gorąco. - Jeśli na- prawdę chcesz tego! Jeśli mnie kochasz... - Jeśli cię kocham! Rzuciła mu się w objęcia, z całych sił przyciskając do sie- bie wątłymi ramionami to twarde młode ciało, którego nawet nie mogła do końca objąć. W tej właśnie chwili sylwetka Cadfaela, który w błogiej nieświadomości nadszedł cicho starannie przystrzyżoną tra- wiastą alejką, przesłoniła otwarte drzwi. Braciszek zakonny był zaskoczony o wiele bardziej od młodych, a sądząc z ich twarzy - o wiele mniej straszny niż ktoś, za kogo w pier- wszej chwili go wzięli. Iveta odsunęła się w tył i cofała do- póty, dopóki jej plecy nie oparły się o drewnianą ścianę szo- py. Chłopak stał bez ruchu przy palenisku. Oboje starali się odzyskać kontenans z wdziękiem, który co najmniej w poło- wie wypływał z desperacji. - Proszę wybaczyć - powiedział Cadfael spokojnie. - Nie wiedziałem, że czekają tu na mnie pacjenci. Pojmuję, iż to brat pielęgniarz skierował was do mnie, szlachetni pań- stwo. Wiedział, że będę pracował w herbarium aż do kom- plety. 35 Gdyby przemówił do nich po walijsku, efekt byłby za- pewne ten sam. Desperacja jednak często wyostrza zdolność pojmowania i przy odrobinie szczęścia mogli jeszcze sko- rzystać z wymówki, którą im w pośpiechu podsunął. Albo- wiem Cadfael usłyszał coś, czego oni nie słyszeli — szelest szat na ścieżce za domem i zbliżające się gniewnie szybkie kobiece kroki. Stanął koło piecyka, uderzając krzesiwem o krzemień, by zaświecić oliwną lampkę, gdy w drzwiach ukazała się wysoka postać Agnes Picard. Powiało mrozem. Ciemne brwi lady Picard ściągnięte były w srogą poziomą krechę. Cadfael zapalił i ustawił kaganek, po czym odwrócił się, by do małego pudełka nałożyć podsuszonych przez brata Oswina pigułek - małych, białych placuszków z wiatropęd- nego proszku, zlepionego klejem skrobiowym. Ta czynność pozwoliła mu beztrosko odwrócić się tyłem do stojącej w wejściu kobiety, choć doskonale wiedział o jej obecności. Kiedy stało się jasne, że żadne z dwojga młodych nie jest w stanie wydusić z siebie rozsądnego słowa, mówił dalej za siebie i za nich: - Zapewne męcząca podróż - rzekł swobodnie, nakrywa- jąc pudełko wieczkiem — przyprawiła cię, pani, o ból głowy. Bardzo mądrze, że udałaś się po radę do brata Edmunda. Bó- lu głowy nie wolno lekceważyć. W przeciwnym razie odbie- ra sen, którego tobie, pani, potrzeba. Zaraz sporządzę odpo- wiedni napitek. Ten młody rycerz nie będzie miał mi za złe, jeżeli jego pan zaczeka kilka chwil na swój lek. Joscelin tymczasem odzyskał przytomność umysłu. Prze- zornie odwrócony bokiem do budzącej postrach zjawy w drzwiach, zapewnił ochoczo, iż z przyjemnością poczeka, aż lady Iveta otrzyma wszystko, czego jej trzeba. Cadfael sięgnął na półkę po niewielką czarkę i z rzędu stojących za nią butelek wybrał jedną. Właśnie nalewał jej zawartość do czarki, gdy rozległ się za nim głos spokojny, lecz zimny i ostry jak najlepsza damasceńska stal. 36 - Iveto! Cała trójka odwróciła się, z dużym powodzeniem udając niewinne zaskoczenie. Agnes wkroczyła do szopy, podejrzli- wie mrużąc oczy. - Co ty tutaj robisz? Wszędzie cię szukałam. Czekamy na ciebie z wieczerzą! - Wasza szlachetna siostrzenica, pani - odezwał się Cad- fael, ubiegając dziewczynę, cokolwiek zamierzała powie- dzieć - cierpi na zwyczajną po trudach podróży przypadłość i brat pielęgniarz słusznie uczynił, kierując ją do mnie po lek. Wręczył czarkę Ivecie, która przyjęła ją jak ktoś pogrążo- ny we śnie. Twarz miała zastygłą i białą jak kreda i tylko strach i rozpacz wyzierały z udręczonych oczu. - Wypij to teraz, pani, nim pójdziesz na wieczerzę. Nie obawiaj się, ów lek z pewnością ci nie zaszkodzi. Bo i nie mógł zaszkodzić, czy bolała ją głowa, czy też nie. Było to jedno z najlepszych win Cadfaela. Każdego roku ro- bił go tylko parę butelek, które chował dla swoich ulubień- ców. Zakonnik z satysfakcją odnotował lekkie zaskoczenie i podziw, które zamigotały w oczach dziewczyny, choć zga- sły równie szybko, jak się pojawiły. Oddała mu pusty pucha- rek i podziękowała bledziutkim uśmiechem. Na Joscelina w ogóle nie odważyła się spojrzeć. - Wdzięczna ci jestem, bracie - rzekła ledwie dosłyszal- nym głosem - za twoją dobroć. A odwracając się do maja- czącej w półmroku, bacznie obserwującej ją kobiety, dodała: - Przykro mi, że kazałam ci czekać, ciotko. Jestem goto- wa. Agnes Picard nie odezwała się ani słowem, odstąpiła tyl- ko na bok, lodowatym gestem wskazując siostrzenicy, że ma wyjść pierwsza. Odprowadziła ją do drzwi gniewnym wzro- kiem, a nim sama wyszła, rzuciła jeszcze młodemu mężczy- źnie długie, przenikliwe spojrzenie, w którym czaiły się wszelkie możliwe groźby. Być może zachowano pozory, 37 lecz z pewnością Agnes Picard nie dała się zwieść im nawet na jedną chwilę. Narzeczona i jej cerber odeszły, szelest szat ucichł na ścieżce. Przez długą chwilę dwóch pozostałych w chacie mężczyzn patrzyło na siebie bezradnie w milczeniu. Potem Joscelin wypuścił wreszcie wstrzymywany oddech w prze- ciągłym jęku i rzucił się na ławę pod ścianą. - Ta wiedźma powinna w tej chwili spaść z mostku, po którym idzie, i utonąć w stawie! Ale nic nigdy nie dzieje się tak, jak powinno! Nie sądź, bracie, żem ci nie jest wdzięczny za dobrą wolę i twoje dla nas staranie, lecz mam obawy, iż wszystko na próżno. Myślę, że jędza od pewnego już czasu mnie podejrzewała. Znajdzie sposób, bym za to zapłacił. - Możliwe, że w tym przypadku ma rację -przyznał ucz- ciwie Cadfael. - Niech Bóg przebaczy mi te kłamstwa! - Nie skłamałeś! Jeżeli nawet nie boli jej głowa, dolega jej coś znacznie gorszego: ból serca! - Młodzieniec gwał- townie przejechał palcami przez strzechę jasnych włosów i na powrót oparł głowę o ścianę. - Co jej dałeś? Wiedziony nagłym impulsem, Cadfael ponownie napełnił kubek i podał go młodemu giermkowi. - Proszę. Tego rodzaju napitek zapewne ci nie zaszkodzi. Bóg jeden wie, czyś na niego zasłużył, ale wstrzymam się z sądem, póki cię lepiej nie poznam. Brwi Joscelina, wyraźne jak skrzydła ptaka i o wiele cie- mniejsze od włosów, uniosły się z uznaniem, gdy poczuł smak wina. Czoło i policzki młodzieńca pokrywała ciemno- złota opalenizna, zwyczajna u kogoś, kto większość czasu spędza w siodle, lecz dość rzadka u ludzi o równie jasnej ce- rze. Oczy, które spoglądały nieufnie na Cadfaela znad kra- wędzi kubka, były promiennie błękitne, takie, jak je zapa- miętał z Saint Giles. Przywodziły na myśl bławatki w łanie pszenicy. Chłopak nie wyglądał na oszusta czy uwodziciela, przypominał raczej wyrośniętego uczniaka, uczciwego, nie- cierpliwego, bystrego na swój sposób i raczej niezbyt mą- drego. Spryt i mądrość niekoniecznie muszą chodzić w pa- rze. - To najlepsze lekarstwo, jakiego kiedykolwiek dane mi- było skosztować - powiedział, ujęty i rozbrojony. - Byłeś dla nas, bracie, niezwykle hojny i szybko zrozumiałeś, co się dzieje. A przecież nic o nas nie wiesz i nigdy nas nie widzia- łeś. - Widziałem już was oboje - poprawił go Cadfael. Za- czął odmierzać do moździerza porcje ziół, zbawiennych dla chorych płuc. Sięgnął po niewielki miech, by rozdmuchać uśpiony żar w piecyku. — Przed kompletą muszę jeszcze spo- rządzić syrop — powiedział. — Nie będziesz chyba miał mi za złe, jeżeli rozpocznę pracę? - Przeszkadzam ci, wybacz. Nazbyt już długo zaprzątam ci głowę. Zwlekał jednak z odejściem. Za bardzo był przepełniony troskami, chciał je zrzucić z serca, a nie mógł ich podzielić z nikim innym prócz tego cierpliwego przygodnego znajo- mego, którego zapewne nie miał już nigdy ujrzeć. - Czy mógłbym zostać tu jeszcze chwilę? - Oczywiście, jeśli masz czas, by zostać. Bo przecież słu- żysz Huonowi de Donwille, a rzekłbym, iż to wymagający pan. Widziałem cię, gdy przejeżdżałeś przez Saint Giles. Pannę też widziałem. - Byłeś tam? Ten stary człowiek... czy aby nie doznał szwanku? Poczciwy chłopak, naprawdę go to obeszło. Mając wyżej oczu własnych zmartwień, był jeszcze zdolny odczuwać oburzenie na widok obrazy cudzej godności. - Ani na ciele, ani na umyśle. Tacy jak on żyją w poniże- niu, które przekracza wszelkie upokorzenia. Nie przejął się ciosem barona. Był ponad to. Joscelin otrząsnął się z własnych zgryzot na tyle, by po- czuć ciekawość. - Byłeś wśród nich... wśród tych ludzi? Czy... Wybacz, 38 39 nie chciałbym cię urazić, ale czy nie boisz się przebywać z nimi? Czy zaraza nie przejmuje cię strachem? Nieraz my- ślałem, że KTOŚ przecież się o nich troszczy. Wiem, że mu- szą żyć na uboczu, lecz zarazem nie mogą być zupełnie od- cięci od ludzi. - Strach ma to do siebie - powiedział Cadfael z namy- słem - że do niczego nie prowadzi. W potrzebie zapomina się o nim. Czy wzdragałbyś się ująć rękę trędowatego, gdyby jemu lub tobie mogło to ocalić życie? Wątpię. Najpierw byś ją schwycił, a później dopiero się zastanawiał. Wtedy zaś trwożne myśli byłyby już tylko próżną stratą czasu. Nie mu- sisz dziś usługiwać swemu panu przy stole, prawda? Zostań więc i opowiedz mi o sobie, jeśli taki masz zamiar. W naj- gorszym razie winien mi jesteś przeprosiny. W najlepszym - wyjaśnienie, dlaczego wdarłeś się tu bez zaproszenia. Mówił tak, choć wcale nie był gniewny na młodego intru- za. Joscelin machinalnie wziął od niego miechy i zaczął pod- sycać ożywający na palenisku ogień. - Ma nas trzech - rzekł młodzieniec w zadumie. - Dziś służy mu do wieczerzy Simon, Simon Aquillon, syn jego sio- stry. Trzeci to Guy Fitz-John, on też ma służbę. Nie muszę jeszcze wracać. Ty mnie nie znasz i pewnie masz wątpliwo- ści, czy dobrze zrobiłeś, starając się nam pomóc. Nie chciał- bym, byś myślał o mnie źle. Bo pewien jestem, że o Ivecie możesz myśleć tylko dobrze. Na wspomnienie dziewczyny jego oblicze znów się za- chmurzyło. Spojrzał posępnie w rozniecony przez siebie jas- ny płomień. - Ona jest... - Przez chwilę walczył z własnym uczu- ciem, aż wreszcie wybuchnął gwałtownie: - Nie, nie jest do- skonałością, jakże mogłaby być! Od kiedy skończyła dzie- siątą wiosnę życia, strzeże jej tych dwoje! Jeśli byłeś w Saint Giles, widziałeś ich. Obstąpili ją, pochwycili w kleszcze, jak dwa smoki. Jej doskonałość zbyt długo była zgniatana, by zachować kształt. Lecz gdyby była wolna, odzyskałaby pra- wdziwy charakter, stałaby się szlachetna i dzielna, jak jej przodkowie. I wtedy nie dbałbym o to - zwrócił na Cadfaela oślepiająco błękitne roziskrzone oczy - że odda rękę komu innemu, nie mnie. Nie - dodał po chwili. - Byłbym skłamał. Cierpiałbym srodze, ale zniósłbym to i mimo wszystko był- bym zadowolony. Tylko tego podłego kupczenia jej osobą, tej hańby nie zniosę! - Pilnuj miecha! Dobrze, już możesz wyjąć, ogień jest dostatecznie duży. Połóż go tam, na kamieniu. Zuch chło- pak! Proponuję ci uczciwą zamianę — imię za imię. Ja mam na imię Cadfael, jestem Walijczykiem i mnichem tego zako- nu, a urodziłem się w Trefriw. - Cadfael wcierał miód i na- parstek octu w sproszkowane zioła, ogrzewając garnek nad ogniem. — A ty kim jesteś? - Nazywam się Joscelin Lucy. Moim ojcem jest sir Alan Lucy, pan na dwóch zamkach w dziedzinie Hereford. Gdy miałem czternaście lat, zostałem paziem Domville'a. Jak ka- że zwyczaj, ojciec wysłał mnie z domu, bym na wielkim dworze uczył się rycerskiego rzemiosła. Nie mogę rzec, by mój pan był człowiekiem, któremu ciężko służyć. Ja sam nie mam powodu się uskarżać. Ale jego dzierżawcy i poddani, i ci, nad którymi sprawuje sądy... - Zawahał się. - Znam sztukę pisania, czytam nawet po łacinie. Byłem w szkole u mnichów, a to człowiekowi zostaje. Nie twierdzę, że mój pan jest gorszy niż inni mu podobni, ale Bóg widzi, że nie jest i lepszy. Winienem był prosić ojca, by przeniósł mnie na inny dwór, ale... Ale właśnie wtedy Donwille stanął w konkury, jeśli użyć tego zbyt górnego słowa, do ręki dziedziczki Massardów. Ale chłopak ujrzał ją i wpadł w zachwyt, i wyżej uszu zadu- rzył się w tej drobnej, subtelnej, dziewiczej istotce strzeżonej przez dwa smoki. Jego pan miał wstęp wszędzie tam, gdzie była ona, a to oznaczało, że mieli tam wstęp także i jego giermkowie, choćby dzieliła ich od niej przepaść. - Zostając z nim — ciągnął młodzieniec, krzywiąc się na 40 41 myśl o swoim beznadziejnie zagmatwanym położeniu - mo- głem ją przynajmniej widywać. Gdybym od niego odszedł, jak mógłbym się do niej zbliżyć? Więc zostałem. I robię wszystko, by służyć mu uczciwie, bo tak ślubowałem. Ale... och, bracie, czy to sprawiedliwe? Czy słuszne? Na miłość Boską, ona jest taka młoda, ona drży przed nim, a mimo to widzę jasno, że życie z nim będzie dla niej odmianą na le- psze po tym, które pędzi teraz. Nie jest szczęśliwa i nie szczęścia może oczekiwać w małżeństwie. A ja ją kocham! Ale to nie ma znaczenia. O wiele bardziej liczy się JEJ szczęście, - Hmrn... - mruknął nieco sceptycznie Cadfael i zamie- szał wrzącą zawartość garnka, która bulgocząc z cicha, za- czynała już napełniać szopę słodkim aromatem, od którego kręciło się w głowach. - Tak samo klnie się zapewne nieje- den kochanek, przez cały czas mając na oku głównie własne dobro. Jak sądzę, za chwilę powiesz, że chcesz umrzeć dla niej. Joscelin niespodziewanie rozpłynął się cały w łobuzer- skim uśmiechu. - Cóż, tak bardzo się znów do śmierci nie palę! Wolał- bym żyć dla niej, jeśliby była po temu okazja. Lecz jeżeli pytasz, czy zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by dać jej wolność poślubienia mężczyzny, którego sama wybierze, odpowiem: tak, zrobiłbym to. Bo ten związek nie jest po jej myśli, obawia się go i brzydzi, a zmusza się ją do niego zu- pełnie wbrew jej woli! Nie musiał tego podkreślać. Jeden rzut oka na twarz i po- stać dziewczyny powiedział Cadfaelowi to samo. - A ci, co powinni najbardziej jej strzec - ciągnął chłopak - i pracować dla jej dobra, posługują się nią jedynie dla włas- nej korzyści. Jej matka, która była siostrą Picarda, zmarła, wydając ją na świat, a ojciec - gdy Iveta miała dziesiąty rok. Przekazano ją pod opiekę wuja, najbliższego krewnego, w czym nie ma nic złego, jeśli krewny jest taki, jaki być po- 42 winien! O, nie jestem tak ślepy, by nie widzieć, że jak świat światem, wszędzie zdarzają się opiekunowie, chcący wy- ciągnąć nadmierne korzyści ze swych podopiecznych, miast z pomocą własnych środków powiększać ich majętność. Plądrują ziemie, zamiast je wzbogacić dla przyszłego dobra prawowitej dziedziczki. Powiadam ci, bracie, Iveta została sprzedana memu panu za jego wpływy i poważanie u króla, za karierę, jaką można robić w jego cieniu, choć sama prze- cie warta jest więcej. Ma niezmierzone ziemie. Jest jedyną, ostatnią z rodu Massardów i wnosi w posagu wielki splen- dor. A zda mi się, że targ, jakiego dobili poza jej plecami, oznacza podział tego szlachetnego lenna. Ogromna połać jej ziem zostanie w ręku Picarda, a to, co wniesie Domville'owi, będzie bezlitośnie wykorzystywane przez wiele lat, nim w końcu zostanie mu przekazane. Umowa jest bardzo korzy- stna dla obu stron, lecz krzywda Ivety woła o pomstę do nie- ba. I każde słowo mogło zaiste być prawdą. Bywało tak, gdy osierocone dziecko dziedziczyło wielki majątek. Nawet, je- śli sierotą był chłopiec, myślał Cadfael, jeśli był młody i nie miał nikogo, kto by go chronił, żeniono go, aby uzyskać do- godny dla opiekuna sojusz, połączyć ziemie nadające się do uprawy czy pognębić rywala. Robiono to równie szybko i bezwzględnie, jak w przypadku dziewczyny. A z dziew- czyną sprawa była tym prostsza i tym mniej odezwałoby się głosów protestu. Nie, nikt znaczniejszy, od barona po króla, nie ruszyłby palcem, by odmienić los Ivety. Tylko nieroz- ważny, w gorącej wodzie kąpany młodzik, taki jak ten tu, gotów był położyć na szali swoje i jej bezpieczeństwo. Cadfael nie pytał, o czym szeptali, gdy przyłapał ich sple- cionych w uścisku. Jakkolwiek stroskany i gniewny, młody Lucy wciąż chował w zanadrzu nikłą, utajoną nadzieję. To widać było jak na dłoni. Lepiej nie pytać, nie dopuścić, by ją zwierzył, nawet gdyby sam chciał. Ale było coś, czego Cad- 43 fael musiał się dowiedzieć. Ostatnia dziedziczka Massar- dów, powiedział chłopak. - Jak miał na imię jej ojciec? - spytał, rozcierając gęst- niejący syrop. Przed kompletą będzie już mógł go wystudzić. - Hamon Fitz-Guimar de Massard. Imię ojca rycerza wypowiedziane zostało z namaszcze- niem i dumą. Jak widać, byli jednak wśród młodych i tacy, których nauczono należnego szacunku dla wielkich imion, choćby dawno już pogrzebanych. - Jej dziad był tym Guimarem de Massard, który zdoby- wał Jerozolimę - mówił Joscelin - a potem został pojmany w bitwie pod Askalonem i umarł z ran. Iveta ma jego szy- szak i miecz. Fatymidzi odesłali je po jego śmierci. Czci je jak święte relikwie. Rzeczywiście, poganie uczynili tak w hołdzie dla dzielne- go przeciwnika. Proszono ich również o zwrot ciała z miej- sca tymczasowego pochówku i prośba ta spotkała się z dwornym przyjęciem. Lecz wynikłe w tym czasie niesna- ski między przywódcami krucjaty kosztowały ich utratę po- rtu w Askalonie. Pertraktacje o wydanie ciała paladyna zo- stały przerwane, a potem zapomniane. Rycerscy nieprzyja- ciele urządzili mu godny pogrzeb i tam już pozostał. Wszystko to działo się bardzo dawno temu, wiele lat przed- tem, nim tych dwoje młodych przyszło na świat. - Pamiętam - rzekł Cadfael. - To hańba, że ostatnia dziedziczka tak wielkiego rodu ma zostać w podobny sposób wykorzystana i unieszczęśli- wiona! - To prawda - przyznał Cadfael, unosząc garnek z ognia i stawiając go na zastępującym podłogę klepisku. - I tak dalej nie może być — ciągnął Joscelin, zapalając się coraz bardziej. - Tak się nie godzi! Powstał z ciężkim westchnieniem. - Muszę wracać - powiedział. - Nie ma na to rady. Przebiegł wzrokiem rzędy butelek i słoi oraz zwisające Z pułapu pęki ziół, czyniące z tej niepozornej szopy miejsce nieograniczonych możliwości. - Czy wśród tych wszystkich cudów - zapytał - masz coś, co mógłbym dolać mu do kielicha? Jemu lub Picardowi, za jedno mi, komu. Usunięcie ze świata któregokolwiek z nich czyni Ivetę wolną. A świat staje się tym piękniejszy. - Jeżeli mówisz poważnie - rzekł Cadfael z naciskiem - twoja dusza jest w niebezpieczeństwie, chłopcze. A jeśli to próżny żart, zasłużyłeś na potężnego prztyczka w ucho. Gdybyś nie był tak wysoki, sam mógłbym się o to pokusić. Nagły uśmiech rozbłysnął i znikł w jednej chwili, smętny, lecz ciepły. - Mogę się nachylić - zaproponował młodzieniec. - Wiesz równie dobrze jak ja, dziecko, że nie ważyłbyś się na postępek tak brudny jak skrytobójstwo. Sam sobie czynisz ogromną krzywdę, nadużywając słów. - Nie ważyłbym się? - powtórzył Joscelin bez uśmiechu. - Nie wiesz nawet, bracie, jak dalece ryzykowałbym własną duszę, byle tylko ochronić Ivetę. Cadfael rozmyślał o tym podczas całej mszy, a potem je- szcze przez ostatnie ciche pół godziny, który to czas spędził w łaźni, nim położył się spać. Oczywiście, nie można było zrobić nic więcej, jak tylko surowo przywołać chłopca do porządku; powiedzieć mu szczerze i stanowczo, iż musi po- rzucić owe czarne myśli, z których nigdy nic dobrego nie wynika. Dla tego, kto przeznaczony był do rycerskiego sta- nu, dostępne były tylko rycerskie sposoby. Honor nakazywał wyrzec się wszystkich innych. Cały kłopot w tym, że chło- pak istotnie przejawiał zdrowy rozsądek, dowodząc, iż byłby głupcem, wyzywając swego pana na uczciwą walkę, jak ka- że obyczaj. Domville nie wziąłby nawet poważnie podobnej impertynencji, a po prostu wyrzuciłby giermka ze swego do- mu i na tym sprawę zakończył. A wtedy jak zdołałby on po- móc Ivecie? 44 45 Cadfael był nie mniej poruszony od Joscelina Lucy. Albo- wiem chodziło tu o wnuczkę Guimara de Massard, pozba- wioną rodziny z wyjątkiem tych dwojga, którzy obstąpili ją jak nieubłagani strażnicy. Jak można było pozostawić włas- nemu losowi ostatnią z Massardów? Jak mogli tkwić w bez- czynności ci, co znali jej dziada i czcili jego pamięć? Tym samym byłoby porzucić na polu bitwy towarzysza rannego i osaczonego przez wrogów. Brat Oswin przysunął się do niego nieśmiało. - Czy syrop jest już gotowy, bracie? Narobiłem szkód, pozwól mi spróbować je naprawić. Wstanę jutro wcześniej i przeleję go do butelek. Przysporzyłem ci dodatkowej pracy, winienem ci więc wyrękę. Przysporzył więcej pracy i zgryzot, niż mógłby podejrze- wać, za to teraz przynajmniej przypomniał Cadfaelowi o je- go podstawowym obowiązku, poza - rzecz jasna -przestrze- ganiem wymogów reguły. - Nie, nie-odparł pospiesznie Cadfael.-Wywar jest do- skonały, przez noc wystygnie i zgęstnieje, a po prymie bę- dzie czas na to, by przelać go do flaszek. Jutro twoja kolej na czytanie, musisz trzymać się ściśle obrządku, zajmij się więc wyłącznie Pismem. I zostaw mój syrop w spokoju, dokończył w myślach, udając się do swojej celi na modlitwę. Z nagłą jasnością u- zmysłowił sobie, jak bardzo podobne były duże ręce brata Oswina do rąk Joscelina Lucy; i jak jedne z tych dłoni obra- cały w perzynę wszystko, czego dotknęły, drugie zaś, mimo swej wielkości, poruszały się delikatnie i zwinnie — czy to trzymały wodze nakrapianego siwka, miecz albo włócznię, czy też obejmowały wiotkie ciało smutnej dziewczyny. Czy popchnięte do czynu z równą zręcznością dokonały- by mordu? Następnego ranka Cadfael wstał na długo przed prymą i poszedł rozlać do flaszek swoje wczorajsze dzieło, a potem 46 zaniósł miarkę bratu Edmundowi w infirmerii. Dzień wstał mglisty i ciepły, bez wiatru. W nieruchomym powietrzu dźwięki zdawały się stłumione, a ruchy łagodniejsze. Wielki dziedziniec przedstawiał zwykły obraz codziennych zajęć, przewidzianych na czas między prymą a rannym posiłkiem. Była więc pierwsza msza dla świeckich sług i poddanych opactwa, potem druga msza, a po niej zebranie kapituły, skrócone dziś i przeprowadzone wyjątkowo szybko, jako że było jeszcze wiele pracy przy przygotowaniach do jutrzej- szych zaślubin. Dlatego też wolny czas do sumy o dziesiątej wydłużał się znacznie. Cadfael skorzystał z tej okazji, by wrócić do herbarium i wyznaczyć Oswinowi na popołudnie te zwykłe zadania, których realizacji nie stała na przeszko- dzie niszczycielska gorliwość. Jesień była do tego dobrą po- rą. Ziemię po uprzątnięciu plonów trzeba było przekopać i przygotować na nadchodzące mrozy. Cadfael znalazł się z powrotem na wielkim dziedzińcu przed dziesiątą, gdy bracia, nowicjusze, goście i mieszcza- nie zaczynali się właśnie schodzić na sumę. W drzwiach go- spody ukazali się Picardowie. Wciśnięta między wuja a ciot- kę Iveta robiła wrażenie przygaszonej i opuszczonej, lecz za- razem - choć było to może tylko złudzenie - opanowanej i stanowczej, jak gdyby nikły powiew rozproszył ciężki opar jej rozpaczy, dając sercu przynajmniej nadzieję na cud. O krok za nią szła starszawa służka o obliczu równie srogim, jak sama Agnes Picard. Dziewczę otoczone było więc prze- zornie ze wszystkich stron. Państwo szli wolnym krokiem ku południowym drzwiom klasztoru w towarzystwie brata Denisa, szpitalnika, gdy nobliwa cisza zakłócona została nagle wściekłym łoskotem podków w bramie opactwa. Na dziedziniec wjechał galopem jeździec na nakrapianym siwku. Pędził na oślep, omal nie tratując furtiana. Słudzy rozpierzchli się niczym kury umy- kające przed lisem. Jeździec zadarł konia, którego kopyta ślizgały się na nierównym mokrym bruku, rzucił mu wodze 47 na szyję i z rozwianą płową czupryną, i gorejącymi oczyma zeskoczył na ziemię, zagradzając drogę Picardowi. Z rozsta- wionymi nogami i wysuniętą do przodu brodą młody czło- wiek stał się ucieleśnieniem furii. - Mój panie, twoją to sprawką, co mi uczyniono! Wygna- ny ze służby, przepędzony bez powodu ni winy, oto zostałem z niczym prócz konia i sakwy przy siodle i kazano mi opu- ścić ten gród przed wieczorem! W jednej chwili, nie dawszy mi rzec słowa w swej obronie! Wiem ja dobrze, komu za- wdzięczam tę łaskę. To ty, ty oskarżyłeś mnie przed moim panem i sprawiłeś, że przegnano mnie jak psa! Ale nim jesz- cze zostawię za sobą Shrewsbury, zapłacisz mi, panie, za tę przysługę na ubitej ziemi! ROZDZIAŁ TRZECI Ów niespodziany najazd był jak kamień wrzucony w sam środek spokojnego stawu. Wzburzone kręgi rozbie- gły się we wszystkie strony, uderzając w bramę, gospodę i klasztor. Brat Denis niepewnie zamrugał oczyma. Nie wie- dział, kim jest ten wielki i bardzo rozgniewany młody czło- wiek. Pragnął nade wszystko przywrócić spokój na dzie- dzińcu, lecz nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Picard, znalazłszy się niemal pierś w pierś z rosłym przeciwnikiem o posępnej twarzy, najpierw oblał się ru- mieńcem, a potem zbladł z narastającej wściekłości. Do przodu iść nie mógł, w bok nie chciał, a nawet gdyby spło- szona czereda sług nie tłoczyła się tuż za jego plecami, nie cofnąłby się ani o cal. Jego żona spiorunowała wzrokiem in- truza i błyskawicznym ruchem chwyciła za ramię Ivetę, któ- ra wyrwała się do przodu z cichym, rozpaczliwym okrzy- kiem. Przygnębienie i martwota prysły. Przez jedną chwilę lica dziewczyny pałały gorączkowym podnieceniem, podo- bnie jak strzaskany lód odbija światło i rozsiewa błyski. Na tę jedną chwilę zapomniała o wszystkim prócz swojego chłopca, porzucając wszelkie pozory, chciała skoczyć ku niemu i objąć go ramionami, lecz ciotka bez pardonu szarp- nęła ją ku sobie i żelaznymi palcami przygniotła do swego kościstego, okrytego ciemną szatą boku. Czy zadziałała wpojona przez lata uległość, czy też nagle obudził się rozsą- dek, dość, że dziewczyna skuliła się i ucichła. Jej twarz go- rzała nadal, nie bólem, lecz dziwnym światłem. Cadfael spojrzał na nią i nie mógł już oderwać wzroku. Zaprawdę, żadna młoda dzierlatka świeżo odebrana piastunce nie po- winna być narażona na takie cierpienia. Później wiele razy przypominał sobie tę scenę. W tej krót- kiej chwili przykuło jego uwagę zderzenie rozhukanej, nie- rozważnej młodości Joscelina Lucy i dojrzałego z wiekiem 49 wyrafinowania Godfryda Picarda. Walka nie była tak nie- równa, jak można się było spodziewać. Chłopak przeszedł sam siebie, a do tego był niezaprzeczenie człowiekiem ry- cerskiego stanu, synem dumnego, choć niezbyt majętnego rodu. - Nie mogę nalegać, abyś stawał tutaj - powiedział czy- sto i donośnie. W jego głosie dźwięczał gniew, jak gdyby chciał nim dosięgnąć przeciwnika w szrankach. - Wyzywam cię, byś podał czas i miejsce, gdzie się będziemy potykać, aż Bóg nas rozsądzi. Obraziłeś moją cześć. Za twoją to namową zostałem wygnany. Oddaj mi więc sprawiedliwość i stań do walki po tym, coś mi uczynił. - Bezczelny hultaj! - Picard pogardliwie splunął pod no- gi giermka. - Raczej spuszczę na ciebie moje psy, niż po- zwolę ci na honor skrzyżowania ze mną mieczy. Jeśli zwol- niono cię za bezrozumne zdradzieckie knowania, podła ka- nalio, to słuszną dostałeś odprawę. Bądź wdzięczny swemu panu, że nie kazał cię obić, nim pokazał ci drzwi. Zaiste, ta- nim kosztem udało ci się wywinąć! Uważaj, byś nie ściągnął na siebie gorszej kary niż ta, którą już poniosłeś. A teraz zejdź mi z drogi i ruszaj do domu, jak ci kazano. - O, nie! - wycedził przez zęby Joscelin. - Nie, dopóki nie powiem tego, co mam do powiedzenia, i to w obecności wszystkich tych świadków. Nie odejdę też dlatego, że mi ka- zano. Czy Houon de Donwille włada ziemią, po której stą- pam, lub powietrzem, którym oddycham? Może zatrzymać swe łaski, są inne dwory, nie mniej godne niż jego. Ale bie- gać do niego z nikczemnymi pomówieniami, oczerniać moje imię, czy to był uczciwy postępek? Picard wydał nieartykułowany ryk gniewu i zniecierpli- wienia. Odwrócił się i rozkazująco strzeliwszy palcami, wezwał pachołków. Sześciu tęgich, uzbrojonych chłopów, na których wąsatych twarzach wypisana była historia wielu bójek, wystąpiło butnie z obu stron swego pana i ustawiło się półkolem. 50 - Zabierzcie tego łachmytę sprzed moich oczu! Rzeka jest blisko, wrzućcie go do niej, żeby ochłodził łeb w błocie! Kobiety cofnęły się, głośno szeleszcząc spódnicami. Ag- nes i jej służebna chwyciły Ivetę za oba przeguby i pociąg- nęły ją w tył. Zbrojni pachołkowie zbliżali się uśmiechnięci, lecz czujni, i Joscelin zmuszony był ustąpić kilka kroków, by nie dać się otoczyć. - Stójcie! - krzyknął ostrzegawczo, mierząc ich"gniew- nym wzrokiem. - Niechaj tchórz sam spełni groźbę, bo jeśli któryś z was dotknie mnie choć palcem, poleje się krew! Chłopak zapomniał się do tego stopnia, że porwał za ręko- jeść i wysunął miecz na kilka cali z pochwy. Cadfael uznał, iż czas najwyższy interweniować, nim młodzik sam wtrąci się w beznadziejne położenie. Rzucił się naprzód w tej samej chwili, w której i brat Denis skoczył, by rozdzielić zwaśnio- nych. Z klasztornego budynku wyłoniła się tyczkowata, wy- niośle wzburzona postać przeora Roberta, zaś od strony ko- mnat opata szybkim, cichym krokiem zbliżał się sam Radul- fus, równie wysoki, lecz nieporównanie większy, wzbudzający postrach - jastrzębia twarz, bystre oczy, chłodne opanowa- nie pokrywające gniew. - Panowie, panowie! - Robert rozpostarł długie, arysto- kratyczne dłonie. - Wielką ujmę czynicie zarówno sobie, jak temu domostwu! Hańbą jest chwytać za broń i grozić prze- mocą w tych murach! Pachołkowie z wyraźną ulgą schowali się w tłumie. Pi- card wciąż kipiał, lecz zdołał się opanować. Joscelin we- pchnął klingę pospiesznie z powrotem do pochwy, ale oddy- chał ciężko i nie starał się poskromić wściekłości. Był czło- wiekiem, którego niełatwo ugłaskać, a jeszcze trudniej uciszyć. Obrócił się na pięcie i spotkał się oko w oko z opa- tem, który dotarł właśnie na miejsce sporu i stał bez słowa, wyniosły, ciemnowłosy, spokojnie przyglądając się skłóco- nym stronom. Zapadła cisza. - W murach tego opactwa - rzekł w końcu Radulfus, nie 51 podnosząc głosu - nie wszczyna się awantur. Nie mówię, że nigdy nie padło tu gniewne słowo. Jesteśmy tylko ludźmi. Sir Godfrydzie, na tej ziemi trzymaj swoje sługi w ryzach. A ty, młody człowieku, jeżeli raz jeszcze dotkniesz miecza, spędzisz noc w celi pokutników. Joscelin skłonił głowę i ugiął kolano, choć gest ten mógł się był wydać opatowi nieco przesadzony. - Błagam o wybaczenie, czcigodny opacie! - rzekł. - Napadnięty czy nie, zawiniłem. Uznanie własnej winy wcale nie umniejszyło jego wzbu- rzenia. Uważny obserwator mógłby nawet pomyśleć, iż chłopak rozważa, czy nie korzystniej byłoby ponownie za- kłócić porządek i dać się zamknąć w klasztornej celi. Zamki można wyłamać, świeckich braciszków przekupić lub wy- strychnąć na dudka - tak, możliwości są spore! Prostolinijny charakter nie pozwalał mu jednak obrażać tych, którzy mu nic nie zawinili. - Zdaję się na waszą łaskę, ojcze — dokończył. - Widzę zatem, iż rozumiemy się wzajem. Teraz chciał- bym wiedzieć, cóż to za spór narusza spokój tych murów? Joscelin i Picard zaczęli mówić równocześnie, ale Lucy tym razem rozsądnie wycofał się, dając pierwszeństwo star- szemu. Stał, gryząc zacięte usta, i patrzył uważnie w twarz opata, podczas gdy Picard pogardliwie odsunął go na bok, czego się mógł zresztą spodziewać. - Ojcze, ten zuchwały giermek został przez swego pana wydalony ze służby jako niedbalec i grubianin. Ma do mnie żal, iż to ja udzieliłem owej rady lordowi de Donwille i istot- nie, czułem się w obowiązku to zrobić. Albowiem ten zaro- zumiały młokos narzucał swe towarzystwo mojej siostrzeni- cy i na wiele różnych sposobów odbierał nam spokój. Zjawił się tu, by wszcząć ze mną bójkę, żywiąc urazę o swoje w peł- ni usprawiedliwione zwolnienie. Ma tylko to, na co zasłużył, lecz nie chce przyjąć nauczki w pokorze. Ot, i wszystko - zakończył lekceważąco. Cadfael przez cały czas zastanawiał się, jakim cudem udało się młodzianowi zmilczeć, powstrzymać potok swych żalów i tylko wpatrywać się z szacunkiem w oblicze Radul- fusa, czekając, aż ten udzieli mu głosu. Być może w ciągu tych kilku chwil zdążył docenić zdrowy rozsądek i uczci- wość opata. Nie ulega wątpliwości, że się opanował. Zrozu- miał, iż nie osądzą go, nim nie zostanie wysłuchany. Warto było dołożyć starań i poskromić uczucia, by móc obyczajnie przeprowadzić swą obronę. - I cóż, młodzieńcze? - spytał Radulfus. Na jego twarzy daremnie by szukać uśmiechu. Pozostała niewzruszonym obliczem bestronnego sędziego. Ale coś w jego głosie dawa- ło nadzieję na pobłażliwość. - Ojcze opacie - zaczął Joscelin. - Wszyscy, którzy nale- żymy do tych dwóch dworów, przybyliśmy tu, by ujrzeć za- warcie małżeństwa. Widziałeś pannę młodą? Pannę na długo przedtem pospiesznie usunięto sprzed lu- dzkich oczu. - Niedawno dopiero odebrano ją piastunce - ciągnął chłopak. - Mój pan, a raczej ten, co był moim panem, dobie- ga sześćdziesiątki. Dziewczę, od ośmiu lat sierota, pozosta- wało pod opieką wuja. Ma wielkie ziemie, którymi jej wuj zarządza od lat. Picard, przewidując ten niespodziewany zwrot w opowia- daniu, uniósł się gniewem i chciał coś wtrącić, lecz opat zmarszczył brwi i uciszył go ruchem ręki. Picard poddał się niechętnie. - Ojcze, błagam cię o ratunek dla Ivety de Massard!-Jo- scelin, raz dopuszczony do głosu, nie myślał już się cofnąć. - Ojcze, dziedzina, której ona jest panią, obejmuje cztery hrabstwa i pięćdziesiąt wsi. To książęce lenno. Opiekun i na- rzeczony podzielili się nim, rozszarpali je, a panna została sprzedana wbrew swojej woli... och, Boże miły, ograbiono ją nawet z woli, a więc bez jej zgody! Moim jedynym prze- 52 53 stępstwem jest to, że ją kocham i chcę ją wyrwać z tego wię- zienia!... Cadfael przysunął się blisko, żeby dobrze słyszeć, ale dal- sza część tej przemowy utonęła w powodzi oburzonych okrzyków, ponad które wyraźnie wybijał się głos Agnes Pi- card. Potrafiła zagłuszyć każdego oponenta i nawet Joscelin nie mógł jej przekrzyczeć. Pośród tego zamieszania w bra- mie rozległ się stukot końskich kopyt i na dziedziniec wkro- czył oddział jezdnych pod wodzą królewskiego urzędnika, w liczbie zaś dostatecznie dużej, by przyciągnąć tak oczy, jak i uszy. Prośby Joscelina i protesty Picarda urwały się na- gle. Oczy wszystkich zwróciły się ku bramie. Na czele jechał Huon de Donwille. Mięśnie twarzy miał stężałe jak muskuły zapaśnika, czarne, bystre oczy błyszcza- ły złośliwie. Tuż za nim ukazał się Gilbert Prestcote, miano- wany przez króla Stefana szeryf Shropshire. Był to chudy, żylasty rycerz w średnim wieku, o brwiach i nosie sokoła. Jego czarną, rozwidloną brodę znaczyły już nitki siwizny. Za plecami miał sierżanta i zbrojny oddział, liczący siedmiu lub ośmiu ludzi. Kazał im zatrzymać się w bramie i gdy zsiedli z koni, sam poszedł ich śladem. - Oto i on! - ryknął Domville, błyszczącymi oczyma zdając się przewiercać Joscelina, który stał zdumiony z otwar- tymi ustami. - Oto i ten szubrawiec! Czyż nie mówiłem, że nim wyjedzie, wzniecać będzie zamęt wszędzie, gdzie to tyl- ko możliwe? Łap go, szeryfie! Schwytaj łotra i wtrąć go do lochu! Domville z takim natężeniem wpatrywał się w swoją ofiarę, iż nie od razu zauważył, że wśród obecnych jest i sam opat. Gdy poniewczasie wzrok jego padł na milczącą, suro- wą postać zakonnika, zsiadł pośpiesznie z konia i skłonił się lekko. - Za waszym przyzwoleniem, wielebny ojcze! Mamy tu do załatwienia pewną męską sprawę i ubolewam doprawdy, 54 że ten nieokrzesany młokos wdarł się z nią aż na wasze pod- wórze. - Kłopot, jaki dotychczas nam sprawił -odparł Radulfus chłodno - nie wydaje się aż tak znaczny, by trzeba nam było szeryfa wraz z sierżantem. Zgaduję, iż jeśli ten młodzieniec dopuścił się obrazy, miał ku temu swoje powody. Macie pra- wo, baronie, zwolnić go ze służby. Dalsze jednak prześlado- wania zdają się być cokolwiek przesadne. Chyba że macie przeciw niemu i inne zarzuty? - opat zerknął na Prestcote'a, oczekując odpowiedzi. - Zaiste, są i inne - rzekł szeryf. - Ten oto lord Donwille powiedział mi, że w czasie, gdy giermkowi kazano spako- wać się i odjechać, z domu jego pana zginęła rzecz wielkiej wartości i szukano jej długo, lecz na próżno. Są więc podsta- wy do podejrzeń, iż ten człowiek skradł ją z urazy do swego pana i w zemście za odprawę. O to się go oskarża. Joscelin patrzył na niego z szyderczym zdumieniem, na- wet nie gniewny, a tym bardziej nie przestraszony. - Ja ukradłem? - zakrzyknął z bezbrzeżną pogardą. - Nie skalałbym się dotknięciem najmniejszej rzeczy, która należy do niego. Z własnej woli nie wyniósłbym na butach nawet ziarnka pyłu z jego dziedzińca. Rzekł mi: „odejdź!" i tak też zrobiłem, opuściłem jego dom, nie zatrzymując się nawet na tak długo, by zabrać wszystko, co należało do mnie. A to, co wziąłem, jest tutaj: na moim ciele i w sakwie przy siodle. Opat przerwał mu uniesieniem ręki. - Baronie, cóż to za cenna rzecz zginęła z waszego do- mostwa? Jakiej była wielkości i kiedy zniknęła? - Ślubny podarek, który przeznaczyłem dla mej narze- czonej - odparł baron. - Naszyjnik ze złota i pereł. Wyjęty ze szkatuły mieścił się w dłoni mężczyzny. Zamierzałem wręczyć go pannie dziś po mszy, lecz kiedy poszedłem po niego do komnaty i zajrzałem do puzdra, okazało się próżne. Myślę, iż było to około godziny temu. Straciliśmy sporo cza- su szukając go, choć pusta szkatułka powinna była nam u- 55 zmysłowić, że nie został zgubiony, a skradziony. A prócz te- go mąciciela, którego wygnałem z ważkich przyczyn, choć się tu tak buntuje, nikt inny nie opuścił mego dworu. Oskar- żam go o rabunek i dopilnuję, by prawu stało się zadość. - Ale czy ów młodzieniec widział naszyjnik i wiedział, gdzie go szukać? - zagadnął opat. - Wiedziałem, ojcze - wtrącił potwierdzająco Joscelin. - Wszyscy trzej giermkowie wiedzieli o nim. W bramie ukazywało się coraz więcej jezdnych. Część z nich należała do świty Domville'a, która pozostała w tyle. W ich liczbie byli też Simon i Guy z minami takimi, jak gdy- by wstydzili się pokazać, nie mówiąc już o wzięciu udziału w całym zajściu. Wyraźnie nieszczęśliwi, zerkali niepewnie zza pleców innych. - Ale nie dotknąłem go - ciągnął Joscelin stanowczo. - Opuściłem dom tak, jak tu stoję. Możecie mnie pojmać i obedrzeć do naga, jeśli taka wasza wola, nie znajdziecie jednej nitki, która nie byłaby moja. Tam jest mój koń i moje sakwy, pokażcie, cokolwiek znajdziecie, a przewielebny opat niech będzie świadkiem. O, nie! - dorzucił zaciekle, widząc, jak Donwille rusza w kierunku siwego konia. — Nie ty, mój panie! Nie pozwolę, by ręka oszczercy grzebała w moich rzeczach. Niech zrobi to bezstronny sędzia. Ojcze opacie, apeluję do twojej sprawiedliwości! - Tak będzie uczciwie - przyznał opat. - Robercie, czy zrobisz, co trzeba? Przeor przyjął prośbę godnym skinieniem głowy, i z na- maszczeniem przemierzył dziedziniec, by przystąpić do wy- znaczonego zadania. Dwóch ludzi Prestcote'a odwiązało sa- kwy, a gdy koń, zaniepokojony natłokiem ludzi, zaczął się boczyć nerwowo, Simon impulsywnie zsunął się z siodła i podbiegł, by ująć wodze i uspokoić przestraszonego siwka. Otwarte sakwy położono na kamiennym bruku dziedzińca. Przeor Robert zanurzył dłonie w pierwszej z nich i zaczął wyciągać niewymyślne sztuki odzieży i ekwipunku, które 56 rozgniewany właściciel bezceremonialnie upchnął do torby ledwie godzinę wcześniej. Prestcote stał obok i przyglądał się, jak jego sierżant z powagą odbiera z rąk przeora pomięte w ataku furii lniane koszule, nogawice, kubraki, buty, zapa- sowe części uprzęży, rękawice... Przeor przesunął ręką we wnętrzu pierwszej sakwy na znak, że jest pusta. Pochylił się nad drugą. Joscelin stał, roz- stawiwszy długie kształtne nogi, niewielką uwagą darząc ca- łą procedurę. Z jego przystojnej, opalonej twarzy nie znikał arogancki uśmiech. Choć było niemal pewne, pomyślał, ob- serwując go, Cadfael, że kiedy wróci do domu, usłyszy od matki parę gorzkich słów na temat sposobu, w jaki traktował uszyte przez nią koszule. O ile wróci do domu... A jeśli wróci? Co wtedy z dziewczyną, którą pośpiesznie odciągnięto stąd i zamknięto gdzieś pod czujnym dozorem starej służki? Jako świadek w tej sprawie zdawała się nie ist- nieć. Nikt nie spytał jej, co wie lub o czym myśli. Nie była osobą, a tylko kosztownym towarem. Druga sakwa zawierała zgniecioną w bezkształtny kłąb strojną świąteczną szatę, rozmaite paski i rapcie, błękitną ka- puzę, jeszcze kilka koszul, parę miękkich butów i wyjściowe nogawice, także błękitne. Oku kochającej matki nie mogła umknąć jasna karnacja i niebieskie oczy jej latorośli. I, dziw nad dziwy, w torbie była jeszcze spięta klamrą księga w cienkiej, rzeźbionej drewnianej oprawie - modlitewnik młodego człowieka. Mówił przecież, że jest piśmienny. Na końcu przeor wyjął niewielki zwitek cienkiego lnu i zaczął rozwijać go na dłoni. Uniósł zdziwioną i pełną apro- baty twarz. - To srebrny medalion w kształcie muszli. Ktokolwiek go posiadał, odbył pielgrzymkę do sanktuarium świętego Ja- kuba w Compostelli. - Należy do mojego ojca - wyjaśnił Joscelin. - I to już wszystko. Ta sakwa jest także pusta. 57 Nagle Donwille rzucił się naprzód z triumfalnym okrzy- kiem. _ A to co? W tym zawiniątku jest jeszcze coś! Widzia- łem, jak błysnęło! Pociągnął za zwisający rąbek tkaniny, nieomal wyrywa- jąc ją z rąk przeora. Srebrny medalion upadł na ziemię, zwi- tek rozwinął się jeszcze o parę cali, coś zaiskrzyło się i wy- padło z niego, rozwijając się w powietrzu jak złocisty wąż i legło, tworząc na bruku u stóp Joscelina kopczyk mister- nych złotych ogniwek i bladych pereł. Chłopak był tak oszołomiony, że nie mógł wydobyć sło- wa. Stał i wpatrywał się w delikatny klejnot, który wydał na niego wyrok. W końcu podniósł wzrok i napotkał napięte spojrzenia otaczających go ludzi: nie skrywane zadowolenie Domville'a, posępną satysfakcję szeryfa, powściągliwy smu- tek opata i nieme potępienie we wszystkich innych oczach. Szarpnął się gwałtownie, budząc się z otępiałego bezruchu i rozdzierająco krzyknął, że to nie on zabrał naszyjnik, nie on go tam włożył. Krzyknął tylko raz i umilkł, zdawszy sobie sprawę z bezużyteczności wszelkich zaprzeczeń. Przez gło- wę przemknęła mu szalona myśl, by walczyć o swą rację, ale napotkał surowe, pełne rozczarowania spojrzenie opata i od- sunął od siebie ten pomysł. Nie tutaj! Przyrzekł przecież nie kalać tego miejsca szczękiem broni. Zatem teraz mógł jedy- nie się poddać. Kiedy znajdzie się za bramą - o, to już cał- kiem inna sprawa, a im pewniejsi będą jego uległości, tym mniej zadadzą sobie trudu, by ograniczyć mu swobodę ru- chów. Nie stawiał więc oporu i milczał, gdy sierżant i jego ludzie otoczyli go ciasnym kręgiem. Odebrali mu miecz i sztylet i ujęli go za oba ramiona. By- ło ich wielu, a on tylko jeden. Ponieważ zdawał się porzucić myśl o walce, wiązanie go uznali za zbyteczne. Donwille stał obok z uśmiechem triumfu na wargach, zbyt dumny, by schylić się po swoją własność. Simon pospieszył naprzód, 58 wypuszczając z rąk wodze siwego ogiera, podniósł z ziemi naszyjnik i podał go swemu panu. Prostując się obrzucił Jo- scelina zaciekawionym i pełnym wątpliwości spojrzeniem, ale nie rzekł słowa. Na twarzach Picardów widać było jaw- ne, złośliwe ukontentowanie. Przeszkoda została usunięta z ich drogi, a jeśli Donwille dopnie swego, także i czyjejkol- wiek drogi, na zawsze. Taka kradzież, wokół której dodatko- wo ciągnął się odór szalbierczej zdrady, nawet jeśli giermek został już zwolniony ze służby, mogła go kosztować utratę głowy. - Żądam, by wymierzono mu najwyższą karę przewi- dzianą prawem - rzekł Domville, utkwiwszy w szeryfie roz- kazujące spojrzenie. — To już sprawa sądu — odparł krótko Prestcote i zwrócił się do sierżanta: - Odprowadźcie go do zamku. Muszę jesz- cze zamienić parę słów z sir Godfrydem Picardem i jego wielebnością opatem. Dogonię was. Więzień dał się prowadzić jak owca. Jasne włosy opadły mu na czoło, ramiona zwisały bezwolnie w uścisku dwóch krzepkich pachołków. Braciszkowie, goście i słudzy rozstę- powali się, by zrobić mu przejście, a w ślad za pochodem postępowała spłoszona cisza. Brat Cadfael wytrzeszczył oczy, również oszołomiony jak inni. Doprawdy, trudno było poznać tego hardego młodzika, który tak niedawno wjechał pełnym galopem na główny dziedziniec, czy też zuchwałego kochanka, co wdarł się na terytorium wroga, planując desperacką ucieczkę z dziew- czyną zbyt zastraszoną, by śmiała sięgnąć po to, czego pra- gnęło jej serce. Cadfael nie mógł uwierzyć w tę nagłą prze- mianę. Kierując się impulsem, pośpieszył ku bramie, by nie tracić z oczu smutnej procesji. Kiedy mijał Simona Aquillo- na, posłyszał, jak ten pyta: „Czy pozwolisz, bym zabrał jego siwka do naszej stajni, panie? Nie możemy zostawić na łaskę losu biednego zwierzaka, on przecież nie zrobił nic złego." Z jego tonu nie dało się jasno wywnioskować, czy uważa, że 59 pan biednego zwierzaka zrobił coś złego, ale Cadfael w to wątpił- Z pewnością nie był jedynym, który nie do końca uwierzył w tę kradzież. Joscelin i jego eskorta docierali już do mostu, gdy Cadfael wypadł na podgrodzie i popędził za nimi. Shrewsburiańskie wzgórze, jego wieżyce i dachy domów, wieńczące zębatym grzebieniem długą linię muru, lśniły kapryśnie nad wezbraną wodą Seven w promieniach słońca z trudem przedzierają- cych się przez wilgotne powietrze. W dali po prawej stronie widniała wymogła bryła zamku,do którego lochów strażnicy prowadzili teraz więźnia. Od połowy lata kraj nękały ulewne deszcze i spływająca z Walii powódź spiętrzyła wody tak, iż zalały dolne partie wysepek. Najbliższy odcinek mostu był zwodzony i w razie potrzeby mógł odciąć dostęp do miasta. Teraz jednak opuszczony w dół, tętnił ruchem i gwarem, zwożono bowiem ostatnie zbiory - owoce i korzonki na pa- szę, składane skrzętnie w spichlerzach na zimę. Więźnia i je- go eskortę poprzedzało trzech jeźdźców, trzech innych je- chało z tyłu, ale Joscelin i ci, co go wiedli, szli pieszo - nie- zbyt szybko, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie pragnąłby przybliżyć chwili, gdy zatrzasną się za nim drzwi lochu; ale też i niezbyt Wolno, bo ilekroć chłopak zostawał w tyle, po- ganiano go szorstkim kuksańcem. Wozy i piesza ciżba mie- szczuchów usunęły się z drogi na bok, ludzie przystawali, żeby popatrzeć. Niektórych tak dalece ponosiła ciekawość, że zwierali szpaler tuż za aresztantem, zagradzając drogę jezdnym. Pomiędzy miastem a królewskim szeryfem hrabstwa czę- stokroć dochodziło do spięć, tak więc sierżant Prestcote'a nie chciał Uciekać się do gróźb czy dobywać bata na miesz- czan, którzy nie raz już dali dowód, że potrafią się boleśnie odgryźć. Kiedy zatem więzień przeszedł już zwężającą się bramę w wieży zwodzonego mostu, a gapie zaczęli tłoczyć się za nim, zamykając drogę, tylnej straży nie pozostało nic innego, Jak grzecznie nawoływać, by tłum się rozstąpił. 60 Przejście między nimi a podsądnym otwierało się z wolna. Cadfael prześliznął się obok koni, by dołączyć do cieka- wskich w bramie, i dzięki temu dostrzegł choć część tego, co się stało. Joscelin, wciąż ociągając się zwodniczo, dotarł do korony centralnego zwornika mostu, gdzie balustrada sięgała ledwie po pas. Udał, że się potyka, i prowadząca trójka łuczników oddaliła się od niego o kolejny jard, nie zdając sobie z tego sprawy. Z lewej strony mostu stał wóz i cała grupa zbliżyła się do prawej krawędzi mostu, aby go ominąć. Kiedy znaleźli się pod murem, Joscelin nagle napiął złudnie dotąd zwiot- czałe mięśnie smukłego ciała, zakręcił młyńca trzymającymi go strażnikami i odrzucił ich w prawo, zwalając z nóg, nim zorientowali się, co się dzieje. Szarpnięciem uwolnił ręce, przeskoczył rozciągniętego na ziemi przeciwnika i sięgnął parapetu. Ktoś z tyłu desperacko wczepił się w jego stopę już w powietrzu, lecz chłopak silnym kopniakiem posłał go na ziemię. Zanim ktokolwiek inny zdążył go tknąć, dał potęż- nego susa przez balustradę, nogami naprzód skoczył w sam środek spienionego nurtu i zniknął wszystkim z oczu. Zrobione to zostało po mistrzowsku i Cadfael, który na to patrzył, nie posiadał się z radości. Bez żadnego uchwytnego powodu nagle w duchu uzyskał pewność, że Joscelin Lucy nigdy nie położył ręki na złocie Domville'a, że to opowieść Agnes o spotkaniu w herbarium i skarga Picarda sprawiły, że konkurent do ręki dziewczyny poczuł się zagrożony. To one stały się przyczyną zwolnienia giermka ze służby, pomy- ślanego tak, by można go było ścigać pod fałszywym zarzu- tem kradzieży i wtrącić do więzienia, gdzie nie będzie już zawadą dla dalekosiężnych planów. Nie mogli dopuścić, by pozostał na wolności. Musiał zniknąć. I zniknął, zniknął w pięknym stylu, lecz wtedy, gdy sam zechciał. Cadfael z zapartym tchem przechylał się przez po- ręcz mostu, jak i dziesiątki innych podnieconych gapiów. Wokół huczał gwar, wśród obojętnych głosów trafiały się 61 i buntownicze okrzyki. Wielu skądinąd praworządnych oby- wateli jawnie się radowało, gdy jakikolwiek więzień zdołał ujść z rąk szeryfa. Sierżant, na którym ciążyła odpowiedzialność za ucieczkę więźnia, rzucił się do działania, rycząc wściekle. Wykrzyki- wał rozkazy, przeganiał swych ludzi tam i z powrotem. Dwóch konnych pchnął galopem na brzeg rzeki pod murami miasta, trzech z tylnej straży zawrócił na stronę opacką, by byli gotowi ująć uciekiniera, gdy ten spróbuje wyjść na któ- rykolwiek brzeg. Ale oba patrole musiały zatoczyć łuk, pod- czas gdy Sevem, szybsza od nich, beznamiętnie toczyła swe wody naprzód, unosząc niewidocznego zbiega. Wśród pie- churów, którzy pozostali na moście, byli dwaj łucznicy. Na rozkaz sierżanta napięli łuki, torując sobie drogę ku krawę- dzi mostu przez ciżbę ciekawskich i spychając na bok tych, którzy im przeszkadzali. - Strzelajcie - wrzasnął sierżant - gdy tylko się wynurzy! Próbujcie go zranić, a jeśli będziecie musieli, zabijcie go! Minuty upływały. Jeźdźcy dotarli na brzeg i gnali w dół na złamanie karku, a na gładkiej powierzchni wody nadal ani przez mgnienie oka nie pojawiła się płowa czupryna. - Zginął! -jęknął ktoś głośno, a kilka kobiet westchnęło boleśnie. - Nie! - krzyknął jakiś obdarty dzieciak, rozpłaszczony na brzuchu na parapecie mostu. —Patrzcie tam! Pomyka jak wydra! Daleko w dole rzeki wynurzyła się na chwilę jasna, ocie- kająca wodą głowa Joscelina. Strzała świsnęła w powietrzu, chybiając ledwie o stopę. Powierzchnię nurtu zmarszczyły połyskujące kręgi. Ale chłopak był już pod wodą, a gdy zno- wu wypłynął, by zaczerpnąć powietrza, był niemal poza za- sięgiem łuczników. Następny bełt wpadł w rzekę o spory ka- wałek za nim. Chłopak pozostał w głównym nurcie, teraz już doskonale widoczny, pozwalając się nieść rzece. W wodzie wyraźnie czuł się równie pewnie, jak na suchym lądzie. Wy- 62 siłki łuczników wzbudzały szyderczą wesołość wśród miej- skiej dzieciarni, a przynajmniej tej, która znajdowała się w bezpiecznej odległości od rozwścieczonych pachołków. Stłumione śmiechy rozległy się jednak wszędzie, gdy nad wodą ukazało się długie ramię, zuchwale machające z oddali na pożegnanie. Jeźdźcy cwałowali wzdłuż brzegów, a zbieg z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej. Dwóch ludzi przedzierało się ścieżką pod murami miejskimi i winnicą opata, trzech wysforowało się nieco dalej wysokim przeciwległym brze- giem, gdzie na polach zwanych Gaye rozciągały się klasztor- ne warzywniki i sady. Jednak nadzieja, że schwytają Josceli- na Lucy, była nie większa niż ta, że uda im się dogonić mknące głównym nurtem opadłe liście. Severn płynęła ci- cho, bez plusku, ale z zawrotną szybkością. Wyciągali szyje, starając się dojrzeć płową głowę, nie większą teraz od strzępka piany, wzburzonej przez przypad- kowy wir. Była już ledwie widoczna, a w następnej chwili zniknęła w ogóle. Znów zanurkował, pomyślał wpatrzony w dal Cadfael. Chciał się upewnić, iż nikt nie zobaczy, w którą stronę płynie i na który brzeg wyjdzie. Minął już winnice i po lewej ręce miał wyniosłe mury zamku, a poni- żej nieuprawną ziemię, porośniętą niskimi drzewami. Z pra- wej, tuż za sadem, las schodził aż na brzeg rzeki. Trudno było wątpić, co wybierze, lecz nie chciał się pokazać do chwili, gdy będzie już bezpiecznie ukryty wśród drzew. Cad- fael z namysłem znalazł miejsce, które zdało mu się najle- pszą osłoną. Przez moment miał wrażenie, że widzi nie tyle sylwetkę człowieka, co chwilowe drgnienie zwisających nad rzeką gałęzi i przelotny błysk wody, gdy Joscelin wywindo- wał się na brzeg i zniknął w lesie. Nie pozostało już nic więcej do zrobienia ani do zobacze- nia. Cadfael przypomniał sobie o zaniedbanych obowiąz- kach i pospieszył z powrotem ku bramie opactwa, zostawia- jąc za sobą uradowanych łobuziaków i miotających prze- 63 kleństwa strażników. Skromny pożytek byłby teraz z rozmy- ślań, jak da sobie radę chłopak pozbawiony broni i konia, bez pieniędzy i suchego odzienia, gdy z pewnością już za chwilę ruszy za nim pogoń i rozesłane zostaną listy gończe. Najlepiej by zrobił, gdyby kryjąc się przed ludzkim okiem, postarał się jeszcze przed zmierzchem znaleźć jak najdalej od Shrewsbury - pieszo czy jak Bóg da. Znając chłopaka, Cadfael bardzo jednak wątpił, czy zrobi on coś równie roz- sądnego. Brat Cadfael nie zdziwił się zbytnio, gdy się okazało, że nowiny dotarły do opactwa przed nim. Był już niemal przy bramie, kiedy wypadł z niej Gilbert Prestcote z twarzą jak gradowa chmura. Reszta oddziału gnała za nim, aż się kurzy- ło. Szeryf nie żywił osobistych uraz do Joscelina Lucy, a są- dząc z jego zachowania w całej tej sprawie - także i szcze- gólnego szacunku dla Huona de Donwille, lecz nieudolność jego sierżanta kłuła go jak cierń. Pewne było, że jeśli więzień nie zostanie wkrótce ponownie schwytany, pechowych strażni- ków czekają ciężkie czasy. Kiedy kurz opadł, furtian wyjrzał za nimi ostrożnie i w zadziwieniu pokiwał głową do nadchodzącego Cadfaela. - A więc złodziej w końcu im umknął! Nie wróżę mu nic dobrego, szeryf rzucił za chłopcem całą drużynę. Pieszo nie zdoła prześcignąć ich koni! A jego własny rumak jest już pewnie w stajniach biskupa, dokąd zabrał go ten drugi gier- mek. Odjechali więc - Huon de Donwille, Simon Aquillon, Guy Fitz-John, pachołkowie i reszta, a jeśli wieść o uciecz- ce teraz dopiero sięgnęła bram opactwa, odjechali w głębo- ; kim przekonaniu, że złoczyńca jest już bezpiecznie za- mknięty pod strażą. - Kto przyniósł nowinę? - spytał Cadfael. - Prędko się uwinął. Nie czekał chyba, by obejrzeć wszystko do końca. - Dwóch świeckich braciszków wracało właśnie z Gaye 64 z ostatnimi koszami zimowych jabłek. Widzieli, jak skakał, i przybiegli, wykrzykując z daleka. Ale i ty niewiele się spóźniłeś. Zatem jak dotąd plotka jeszcze nie poniosła się dalej. Mnóstwo ludzi — braci, sług i gości — miotało się w podnie- ceniu po wielkim dziedzińcu, snując najróżniejsze przypusz- czenia. Część pognała na brzeg rzeki w nadziei, że coś jesz- cze zobaczą. Gniew Huona de Donwille, kiedy dosięgną go wieści, wyładuje się więc gdzie indziej. Tu Cadfael mógł za to obserwować Godfryda i Agnes Picard, pochłoniętych w drzwiach gospody cichą, acz gorączkową rozmową w cztery oczy. Twarze mieli napięte i czujne, i mierzyli się wzrokiem, w którym znać było zarówno niepokój, jak i wyrachowanie. Wypadki potoczyły się w kierunku, który z pewnością ich nie zadowalał. Pragnęli ujrzeć kłopotliwego młodzieńca za solidnymi sztabami drzwi zamkowego lochu, a jeśliby Do- mville zechciał folgować swej złości - zagrożonego kato- wskim mieczem. Nigdzie nie było śladu Ivety. Bez wątpienia zamknięto ją gdzieś pod strażą czujnego cerbera Agnes. Nie ukazała się leż w ciągu następnych kilku godzin, choć jej wuja i ciotkę kilkakrotnie widziano, jak zdecydowanym krokiem krążyli tam i z powrotem między gospodą, kwaterą opata i bramą. Picard wyjechał konno i nie było go prawie godzinę. Udał się zapewne do domu biskupa na konferencję z Domville'em. Cadfael przez większość popołudnia bił się z własnymi my- ślami, zapomniawszy o zwykłym baczeniu na poczynania Oswina. W pewnej chwili odkrył ze zdumieniem, iż jego po- mocnik, pozostawiony sam sobie, niczego nie rozlał, nie spalił, nie wyrwał przez pomyłkę żadnej cennej rośliny i ni- czego nie stłukł. Mógł to być oczywiście dowód szczególnej Boskiej opatrzności, a mogła też być nagana za to, iż dotąd zbyt natrętnie patrzył na ręce swemu uczniowi. Problem, który go trapił, łatwo było określić, lecz trudniej rozwiązać. Czy powinien pójść do opata Radulfusa i opo- 65 wiedzieć mu to, czego był świadkiem i w czym brał udział poprzedniego wieczoru? Wkraczanie w sprawy ludzi cał- kiem mu obcych na tak wątłej i przypadkowej podstawie, choćby w jak najlepszych zamiarach, mogło być niebezpie- czne. Skądże miał wiedzieć, czy ów tak na pozór wiarygod- ny młodzieniec nie jest łowcą posagów, który dla własnej korzyści umyślił namówić dziewczynę na wspólną ucieczkę. Z pewnością zaś był na tyle przystojny, by bez trudu ją uwieść. Cadfael starał się patrzeć na zamieszane w sprawę osoby ze wszystkich możliwych stron, jedno wszakże mu się nie udało: nie potrafił dostrzec w Picardach ni krzty czułości, czy sympatii do Ivety. Problem rozwiązał się sam, gdy późnym popołudniem opat Radulfus przysłał po niego. Cadfael usłuchał wezwania, snując ostrożne domysły i wyciągając jeszcze bardziej ostrożne wnioski. Stwierdził filozoficznie, że grzech kłam-, stwa tak łatwo nie bywa odpuszczony, nawet gdy popełnia, siego w dobrej intencji. Zresztą byłby głupcem, nie docenia- jąc Agnes Picard, mimo iż poza oportunistycznym wylaniem oliwy na bardzo wzburzone wody nie zrobił dotąd nic, by stanąć jej na drodze. - Skarżono mi się na ciebie, bracie Cadfaelu - powie- dział opat, powoli odwracając się od pulpitu do pisania. Jego głos, chłodny i ostry jak zawsze, był nieskazitelnie uprzej- my, a twarz nieprzenikniona. - O, imię nie padło, ale trudno mi przypuszczać, że zakonnik, który późnym wieczorem po posiłku wciąż jeszcze pracował w herbarium, okazał się kimś innym, nie tobą. - To ja tam byłem - powiedział szybko Cadfael. Z Ra- dulfusem dało się rozmawiać tylko w jeden sposób: szczerze i otwarcie. - W towarzystwie lady Ivety i tego młodego człowieka,! którego ludzie szeryfa szukają teraz w chaszczach nad rze- ką? I maczałeś palce w tej podejrzanej schadzce? - Nic podobnego - odparł Cadfael. - Natknąłem się na nich we własnej pracowni, ku mojej i ich konsternacji. To samo, chwilę później, przydarzyło się lady Picard. Przyzna- li;, że robiłem dobrą minę do złej gry. Mało brakowało, by rozszalała się tam nawałnica. Powiedzmy, że wypuściłem w niebo jedną lub dwie strzały, żeby rozpędzić chmury. - Jedną wersję - rzekł opat spokojnie - słyszałem od sir Godfryda, a on z pewnością powtarzał to, co powiedziała mu żona. Chciałbym usłyszeć twoją. Cadfael opowiedział zdarzenie ze wszystkimi szczegóła- mi, jakie mógł sobie przypomnieć. Dla siebie zachował tyl- ko nierozważne stwierdzenie Joscelina, że nie cofnie się przed morderstwem. Gorącokrwiste młokosy często mówią rzeczy, którym zaprzecza i twarz, i charakter. Gdy skończył, Radulfus spojrzał na niego przeciągle, marszcząc brew, i za- dumał się. - To, że mijasz się z prawdą, bracie Cadfaelu, pozostawię twemu spowiednikowi. Lecz czy doprawdy wierzysz, że dziewczyna boi się swego wuja? Że zmusza się ją do kroku nienawistnego jej sercu? Słyszałem, co mówił obwiniony. Ale sam zyskałby wiele, gdyby zniechęcił ją do planowane- go dla niej związku i przeciągnął na swoją stronę. Jego po- budki mogą być tak obmierzłe, jak zwykle, gdy w grę wcho- dzi chciwość. Miłe oblicze nie gwarantuje nadobnego ducha. Może i tak być, że wuj chce dla niej dobrze i grzechem by- łoby obalić jego plany. - Jest jedna rzecz — powiedział Cadfael, starannie dobie- rając słowa - która kłopocze mnie najbardziej. Panna nigdy nie pokazuje się sama, zawsze w asyście krewniaków, którzy z obu stron bronią do niej dostępu. Prawie się nie odzywa, bo zawsze ktoś mówi za nią. W duszy byłbym kontent, gdybyś ty, ojcze, choć raz swobodnie pomówił z nią na osobności, bez świadków, i wysłuchał, co powie nie przymuszona. Opat zastanowił się przez chwilę. - Wiele jest prawdy w tym, co mówisz - przyznał po- ważnie. - Być może otacza ją tylko nadmierna troskliwość, 66 67 lecz, i jej własne zdanie winno być wysłuchane. Chyba powi- nienem sam złożyć wizytę w gospodzie i zobaczyć, czy uda mi się rozmówić z nią sam na sam. Bo, szczerze mówiąc,, bracie, sir Godfryd zapewnia mnie, iż ów giermek, towarzy- sząc swemu panu, nadużył sposobności widywania się z • panną, która dotąd na nic się nie uskarżała. Potajemnie za- lecał się do niej i zawrócił jej w głowie umizgami i pochleb- stwami. Jeśli istotnie to wszystko jest prawdą, wydarzenia dzisiejszego ranka mogły otworzyć jej oczy i skłonić do zmiany zdania. Z zachowania i słów opata nie dało się wyczytać, czy bez zastrzeżeń przyjmuje za prawdę oskarżenie o kradzież i świadectwo swoich własnych oczu. Nazbyt był jednak przenikliwy, by nie rozważyć i innych możliwości. - Zamierzałem - powiedział - zaprosić pana młodego wraz z jego krewniakiem oraz Godfryda Picarda, by zjedli dziś ze mną wieczerzę. Mam zatem sposobność zanieść za- proszenie. Czemuż by nie pójść zaraz? Właściwie, czemu by nie? Cadfael wyszedł z opatem w mglisty, kończący się już jesienny dzień, umiarkowanie kontent z rozmowy. W żyłach Radulfusa płynęła krew nie mniej błękitna od krwi barona. Wyznawał on surową zasadę, iż obowiązkiem młodych jest poddać się przewodnictwu tych, którym Bóg dał nad nimi władzę; lecz nie był ślepy na częste przypadki, gdy tak uprzywilejowani rodzice zapomi- nali, że kierując losem swych dzieci, powinni mieć na względzie ich dobro. Wystarczy, by opat choć na chwilę zna- lazł się sam z Ivetą, a na pewno zdobędzie jej zaufanie. Dziewczyna nie przepuści takiej szansy. Na tej ziemi onbył panem. Jeśliby wyciągnął nad nią swą rękę, mógł ją ochronić nawet przed królami. Przeszli przez ogród opata na wielki dziedziniec i skiero- wali się w stronę gospody. Cadfael już miał pożegnać się i wrócić doherbarium, gdy nagle obaj zatrzymali się jak wryci. Na kamiennej ławce pod ścianą refektarza siedziała Iveta. Opuszczone oczy pilnie wpatrywały się w trzymany na kolanach modlitewnik, zaś przymglone słoneczne pro- mienie lśniły matowo na jej ciemnozłotych włosach. Widok ten zaprzeczył wszystkiemu, co o niej powiedziano: była sa- ma, siedziała sobie na otwartym powietrzu, czytając cicho, a w zasięgu wzroku nie widać było nikogo z domowników jej wuja. Radulfus przystanął na chwilę i spojrzał, po czym obrócił się i ruszył wprost do miejsca, w którym siedziała. Zapewne posłyszała szelest jego habitu, szedł bowiem cicho. Podnios- ła wzrok i zobaczył twarz beznamiętną i nieruchomą jak lód. Skórę miała tak białą, że trudno byłoby orzec, czy jest bled- sza niż zwykle, ale gdy ujrzała nadchodzącego opata, uśmie- chnęła się, przynajmniej wargami, i powstała, by złożyć przed nim wdzięczny ukłon. Cadfael podsunął się bliżej. Z trudem mógł uwierzyć własnym oczom, a nie rozumiał zupełnie nic. - Córko - odezwał się łagodnie Radulfus - rad jestem, iż widzę cię w spokoju ducha. Bałem się, że wypadki dzisiej- szego ranka przyprawiły cię o smutek i wzburzenie, gdy roz- ważając tak ważną zmianę w swym losie, potrzebujesz ciszy i czasu do rozmyślań. Sądzę, iż lepiej myślałaś o tym mło- dym człowieku, niż na to zasłużył, i nie byłaś przygotowana na takie odkrycie. Z pewnością cię to przygnębiło. Uniosła gładką, poważną twarzyczkę i spojrzała na niego bez zmrużenia powiek spokojnymi, choć pustymi oczyma. - Tak, ojcze - powiedziała. - Nigdy nie posądzałam go o nic złego. Ale teraz odsunęłam już od siebie zwątpienie, znam swoją powinność. Mówiła bardzo cicho, lecz całkiem wyraźnie i stanowczo. - I w duchu jesteś gotowa na jutrzejszy sakrament? Ja też mam obowiązki, moje dziecko, względem wszystkich, któ- rzy przybywają tu pod moją opiekę. Każdy ma do mnie do- stęp. Jeśli jest cokolwiek, co chcesz mi powiedzieć, mów śmiało, a nie znajdzie się nikt, kto by temu zapobiegł lub 68 69 przeszkodził. Wysłucham cię chętnym sercem. Twoje szczę- ście, twój spokój są także i moją sprawą, póki jesteś'pod mo- im dachem i modlić się za nie będę, kiedy już nas opuścisz. - Wierzę w to - odparła - i dziękuję. Ale w duchu jestem pewna, ojcze, i zadowolona. Jasno widzę drogę przed sobą. Już nie dam się z niej zwieść. Opat popatrzył na nią długo i uważnie, a ona oddała mu spojrzenie bez mrugnięcia okiem. Blady, rezolutny uśmiech nie niknął z jej warg. Radulfus zdecydował się wyłożyć wszystko otwarcie, bo ta okazja mogła być ostatnią. - Rozumiem dobrze, że to małżeństwo, jakie masz jutro zawrzeć, jest po myśli twego wuja i ciotki, dogadza im rangą i fortuną. Ale czy ty także go pragniesz, córko? Czy godzisz się na nie ze swej własnej woli? Ogromne, szafirowe jak fiołki oczy otwarły się jeszcze szerzej, niewinnie zadumane wargi rozchyliły się i dziew- czyna powiedziała z prostotą: - Tak, oczywiście, ojcze. Rzecz jasna, że z własnej woli. Robię to, o czym wiem, że jest słuszne i właściwe, i co po- winnam zrobić, i chcę tego całym sercem. ROZDZIAŁ CZWARTY Simon Aquillon skorzystał z wolnej godzinki, kiedy to jego wuj odsypiał tak obiad, jak i atak furii, i pospiesznie wymknął się przez ogród z posiadłości biskupa. Minął staj- nie i sad i przez furtkę w murze przedostał się do rzadkiego zagajnika, który okalał podgrodzie. Świadkowie twierdzili, że Joscelin zniknął im z oczu daleko w dole rzeki. Musiał wyjść na brzeg w pobliżu miejsca, gdzie go ostatnio widzia- no. Wybrał więc zapewne prawy brzeg, dalszy od zamku. Po cóż by miał leźć prosto w gniazdo nieprzyjaciela, nawet jeśli łatwiej było się tam ukryć. Ziemie graniczące z opactwem poniżej Gaye z pewnością były bardziej gościnne. Nadal poszukiwano zbiega, ale czyniono to metodycznie, bez pośpiechu. Przede wszystkim wystawiono straże na wszystkich gościńcach, które rozchodziły się z miasta. Po- między nimi krążyły konne patrole, tworząc pierścień, przez który Joscelin nie miał wielkich szans się przedrzeć. Kiedy to zostało już zrobione, można sobie było pozwolić na po- wolne i dokładne przetrząsanie terenu wewnątrz pierścienia. Zbieg nie miał konia ni broni, ani też żadnych środków, by je zdobyć. Dowiedziawszy się o jego ucieczce, Donwille ka- zał wyprowadzić siwka ze wspólnej stajni, dokąd wcześniej zabrał go Simon. Zamknął go osobno w obawie, że jego wła- ściciel zaryzykuje nocne włamanie, aby odzyskać konia i spróbować umknąć. Ponowne ujęcie ściganego zdawało się być tylko kwestią czasu. Simon zapuścił się głęboko w las, nim uznał, że dotarł już w okolice miejsca, gdzie Joscelin wyszedł na brzeg. Tu, z dala od miasta, bór był gęsty, poszycie obfite, a na dodatek znalazł dwa strumienie spływające do rzeki. Joss i tak był mokry od stóp do głów. Mógł więc śmiało udać się w dalszą drogę korytem jednego z nich, na wypadek gdyby tropiący go ludzie mieli ze sobą psy. Simon ruszył w głąb lasu z bie- 71 giem drugiego strumienia. Zatrzymywał się nasłuchując, lecz wokół było cicho, tylko od czasu do czasu odzywał się ptak. Stał chwilę, nastawiwszy uszu, a potem zagwizdał ta- , neczną melodię, której ich nauczył kapelan Domville'a.! Człowiek ten miał prawdziwy dar do muzyki i świeckie pieś-| ni układał z równą łatwością, co kościelne. Simon oddalał się coraz bardziej od rzeki, w przystankach pogwizdując swoje hasło rozpoznawcze. Uszedł tak ze ćwierć mili, nim wreszcie doczekał się odpowiedzi. Gęste krzaki na prawo od ścieżki zaszeleściły, czyjaś ręka wysunęła się z nich, rozgarniając gałęzie i Simon dostrzegł błysk wyglą- dających zza krzaka czujnych oczu. - Joss? - szepnął ostrożnie. Nawet jeśli pościg jeszcze tu nie dotarł, jakiś wścibski wieśniak zbierający chrust mógł narobić krzyku i zepsuć wszystko. Ale wśród drzew nadal trwała niczym nie zakłócona cisza. - Simon? - dobiegło go nieufne pytanie. -Wysłali cię na przynętę? Nawet nie dotknąłem tego przeklętego złota! - Ani przez chwilę w to nie wierzyłem. Cicho, nie poka- - zuj się! - Simon przysunął się bliżej, by móc porozumiewać się szeptem. - Jestem tu sam. Szukałem cię. Nie możesz no- cować pod gołym niebem cały mokry po rzecznej kąpieli. Twój koń stoi w stajni zamkniętej na cztery spusty i na razie nie dam rady go wydostać. A wszystkie drogi są zastawione. Będziesz musiał przesiedzieć w ukryciu dzień lub dwa, aż im się znudzi i nie będą już tacy dokładni. On też przestanie się dopominać o twoją głowę, gdy dzień jutrzejszy będzie miał już za sobą. Krzak zatrząsł się z oburzenia, wyrażając gwałtowny sprze- ciw. Pojutrze będzie za późno, wszystko przepadnie. - Bóg mi świadkiem - wycedził Joscelin przez zęby -ja nie przestanę łaknąć jego krwi. Jeśli wydadzą ją za niego, zawsze jeszcze mogę uczynić ją wdową. - Cicho, głupcze, nie wygaduj takich rzeczy! A gdyby ktoś cię usłyszał? Mnie możesz się nie obawiać, zrobię wszy- stko, żeby ci pomóc, ale... Zamilknij wreszcie i daj mi po- myśleć! - Sam sobie jakoś poradzę. Mokry i umorusany Joscelin wyprostował się ostrożnie w swojej kryjówce. Przylepione do czaszki jasne włosy wysychały na skroniach, unosząc się miękkimi, żółtymi piórkami. - Dobry z ciebie chłop, Simon, ale radzę ci, żebyś głupio dla mnie nie ryzykował. - A co chcesz, żebym zrobił? - zirytował się Simon. - Stał z boku i przyglądał się, jak cię zabierają? Słuchaj: teraz najlepsza kryjówka, miejsce, w którym nie przyjdzie im na myśl cię szukać, to obejście biskupa. Ma się rozumieć nie dwór, stajnie czy dziedziniec. Ale to jedyna posiadłość, którą pościg na pewno ominie. Wszystkie inne stodoły i stajnie przeszukają od polepy po dach. W kącie ogrodu, obok furty, przez którą wyszedłem, jest szopa. Przechowują w niej sia- no z łąki za domem. Będzie ci tam w miarę sucho, a ja mó- głbym przynieść ci coś do jedzenia. Furtkę w murze da się zamknąć kołkiem, nikt z zewnątrz nie wejdzie. A potem, je- śli uda mi się jakoś wyprowadzić twojego Briara... Co po- wiesz? Brzmiało to całkiem rozsądnie i Joscelin zgodził się z za- pałem i wdzięcznością. Nie zdradził tylko, że na razie nie potrzebuje żadnego konia, bo nigdzie się nie wybiera, dopó- ki albo nie znajdzie sposobu, by ocalić Ivetę, albo próbując tego dokonać, nie straci za jednym zamachem nadziei, serca, a prawdopodobnie i życia. - Jesteś mi prawdziwym druhem i nigdy ci tego nie zapo- mnę. Ale uważaj na siebie, wystarczy, że już jeden z nas wpadł w tarapaty. Słuchaj! - Chwycił przyjaciela za przegub ręki i potrząsnął nim gorączkowo. - Jeśli sprawy potoczą się źle, jeśli mnie wytropią i ujmą, pamiętaj, ty o niczym nie wiesz. Sam się tam ukryłem. Zaprzyj się mnie, daję ci na "to swoje błogosławieństwo. Jeżeli znajdą jedzenie czy jakie- kolwiek inne podejrzane rzeczy, powiem, że ukradłem. Ty 72 73 masz się w to nie mieszać. Obiecaj! Zapadłbym się chyba ze wstydu pod ziemię, gdybym rzucił na ciebie cień. _ Nie złapią cię - powiedział Simon stanowczo. _ Nie, ale mimo wszystko obiecaj! - Och, dobrze, skoro się tak upierasz. Zostawię cię na po- żarcie. No, może przynajmniej będę się biedził, jak cię z tego wyciągnąć. Dbam o całość swojej skóry tak samo jak inni, a tak czy inaczej zawsze na nią uważam. A teraz chodź, póki jest jeszcze spokojnie i nikt mnie nie szuka. Droga powrotna minęła szybciej, bo skierowali się wprost na tyły biskupiego ogrodu, cały czas pozostając pod osłoną krzewów. Raz czy dwa idący przodem Simon gwizdał ci- chutko i Joscelin zapadał wówczas w zarośla. Po chwili Si- mon odwoływał alarm - wywołany łopotem skrzydeł zrywa- jącego się do lotu ptaka czy chrobotem przemykających po suchej ściółce leśnych zwierząt. Furta w murze była uchylo- na, tak jak ją zostawił. Podszedł pierwszy, otworzył ją sze- rzej i ostrożnie rozejrzał się dookoła, po czym ruchem ręki przywołał Joscelina. Chłopak z pełnym wdzięczności wes- tchnieniem wśliznął się do środka, słysząc za sobą cichy trzask zamykanej bramki i chrzęst kołka w skoblu. Do muru tulił się niski drewniany składzik na paszę. W środku pach- niało wysuszoną trawą, a spod stóp unosił się drobny pył, który łechtał i wiercił w nosie. - Nikt tu nawet nie zajrzy - rzekł półgłosem Simon. - W stajniach na dziedzińcu siana jest pod dostatkiem. Będzie ci tu ciepło i zacisznie. Siedź cicho i nigdzie nie odchodź. Wieczerzam dziś z wujem u opata, ale przedtem przyniosę ci coś do picia i kawał mięsiwa. W tym sianie wyschniesz do rana na pieprz. - To królewska komnata - rzekł Joscelin wylewnie uścisnął dłoń przyjaciela z serdeczną wdzięcznością. - Nie zapomnę ci tego. Cokolwiek się stanie, wiem, dzięki Bogu, że jest ktoś, kto nie wierzy, że jestem złodziejem, choć jeden druh, na którym mogę polegać. Ale pamiętaj, jeśli już do tego dojdzie, wolę utonąć sam, niż wciągnąć cię za sobą w błoto. - Zostaw pomyślność Simona - rzekł Simon z poufałym uśmieszkiem - temu, kto zadba o nią najlepiej. Myśl o własnej skórze, ja sam zatroszczę się o moją. A teraz zmykam! Za chwilę będzie ryczał jak tur, żebym pomógł mu ubrać się na nieszpory. To cena, jaką płaci za wieczerzę z opatem. Tak więc na nabożeństwie zobaczył Cadfael Huona de Donwille, godnie przyodzianego do opackiego stołu w czer- nie i soczyste szkarłaty. U jego boku trwało niewzruszone wcielenie powagi i ascezy — kanonik Eudo, młodsze wyda- nie przeora Roberta, przygotowujące się do chwały niebie- skiej, lecz zarazem czujnym okiem baczące na korzyści do- czesne. Pół kroku z tyłu widać było kędzierzawą głowę mło- dego Aquillona. Ogorzałą, szczerą twarz roztropnego osiłka wydarzenia dnia przyodziały w niezwyczajną powagę. Przyszli też Picardowie, ale nie było ani panny młodej, ani starszawej służki. Cadfael przed wieczorem widział Ivetę je- szcze dwukrotnie, lecz znów obstąpioną z obu stron przez strażników. Nadal nosiła się ze spokojem i opanowaniem, twarz wciąż miała bladą, lecz dumną i zdecydowaną. Tylko ten jeden raz, stwierdził w zadumie Cadfael, była naprawdę sama, nie pilnowana, mogła bez strachu mówić, co jej leży na sercu. I przemówiła, zaprzeczając wszelkim oczekiwa- niom. Tego już nie dało się pominąć. Uwierzyła w podłość Joscelina Lucy i odebrała mu swe łaski ze stanowczością, do której zdawała się być niezdolna. Pogodziła się już ze swym małżeństwem i postanowiła przez nie przejść, odsuwając w niepamięć piękny sen, który rozwiał się przy gorzkim przebudzeniu. Cadfael uznał, że jest zbyt naiwna i stanowczo zbyt łatwo dała się przekonać. Czyż nie mówiła Biblia, jak w sakwie małego Beniamina ukryto puchar, by tym łacniej go ująć? I czyż od tego czasu nie posługiwano się po wielekroć tym 74 75 samym fortelem? Ale dziewczyna była jeszcze bardzo mło- da i zapewne tak prostolinijna w miłości, iż niewiele zacho- du trzeba było, by nazbyt gwałtowny afekt obrócić w nie- chęć. Niestety, w tak podejrzanych sprawach cały kłopot po- legał na tym, iż mogą okazać się prawdą. Patrzył, jak goście idą po nieszporach do komnat opata, a Agnes Picard wraca do gospody. Nie miał żadnego pola do działania, nic tu nie dało się zrobić. Cadfael udał się na wie- czerzę do refektarza, a potem na głośne czytanie w sali kapi- tulnej, ale z jakiegoś powodu stracił zarówno apetyt, jak i zdolność koncentracji. Wieczerza u opata z pewnością była świetna, lecz goście nie zabawili do późna. Po komplecie Cadfael poszedł za- mknąć pracownię przed udaniem się na spoczynek, a kiedy wracał do dormitorium, w świetle latarni przy bramie doj- rzał, jak Donwille i jego giermek dosiadają koni, by udać się do domu biskupa. Picard żegnał się z nimi. Kanonik Eudo najwyraźniej został na noc u opata, chcąc się upewnić, czy wszystko jest już gotowe do jutrzejszej uroczystości. Sądząc z rozlegających się na dziedzińcu ożywionych głosów, mieli już nieco w czubach, choć z pewnością nie pili zbyt wiele. Radulfus sam nie pił i do szklanic kazał lać tyle, ile uważał za słuszne i stosowne, lecz nic ponadto. Ostre żół- te światło wyraźnie rysowało kontury. Baron był wulgarny i nazbyt sobie pobłażał, lecz wciąż żelazną ręką dzierżył swój trzos, ziemie, ciało i umysł. Nikt nie ważyłby się rzec, iż nie jest on wielkim i znacznym człowiekiem. Picard był mniejszy pod każdym względem. Przemyślność tego zdol- nego, fałszywego, ciemnowłosego człowieka doskonale uzupełniała brutalną siłę Domville'a. Razem stanowili potę- gę, której mało kto mógłby się oprzeć. Młody człowiek cier- pliwie stał obok, gotów na każde skinienie, lecz w gruncie rzeczy obojętny. Myślami musiał błądzić gdzieś indziej, choć zrównoważona natura nie dała tego po sobie poznać. 76 Rzec by można, iż wypatruje chwili, gdy nareszcie rzuci się na posłanie. Cadfael patrzył z ukrycia, jak giermek przytrzymuje strzemię swemu panu i nieomal słyszał jego stłumione ziew- nięcie. Po chwili młodzieniec sam też dosiadł konia, lekko i z werwą, i dogonił barona, zręcznie trzymając wodze jedną ręką. Był trzeźwy jak głaz. Przypuszczalnie zdawał sobie sprawę, że odpowiedzialność za dostarczenie swego chlebo- dawcy do domu i łoża stawia go w delikatnej sytuacji. Picard odszedł, machając ręką na pożegnanie. Dwa konie stępa mi- nęły bramę, a miarowy stukot ich kopyt na wyboistej pod- miejskiej drodze cichł w oddali, aż wreszcie umilkł zupeł- nie. Podgrodzie pogrążone było w mroku, lecz z bezksiężyco- wego nieba sączyła się poświata licznych gwiazd. Po kilku mglistych dniach niebo przeczyściło się, a kryształowe po- wietrze kąsało zapowiedzią bliskich mrozów. Gdzieniegdzie w oknie paliła się świeca. Przed domem biskupa, gdzie pod- trzymujące wrota słupy cofnięte były od traktu, przydrożne drzewa rzucały zielone cienie na skrzydła bramy. Dwaj jeźdźcy nadjechali lekkim kłusem i na krótko przy- stanęli na gościńcu przed bramą. Ich głosy, choć zniżone, niosły się wyraźnie w głuchej ciszy panującej dokoła. - Idź do domu, Simonie - rzucił Donwille. - Mam ochotę przewietrzyć się trochę. Powiedz pachołkom, żeby też szli spać. - A twoi pokojowi, panie? - Odpraw ich. Dzisiaj nie będą już mi potrzebni. Niech przyjdą rano, godzinę po prymie, chyba, że wcześniej ich wezwę. Powiedz im, że to rozkaz. Młodzieniec skłonił się bez słowa na znak, że zrozumiał. Jego ruch był niemal niedostrzegalny w zastygłym mroku. Ukryty w cieniu człowiek, maskujący swoją bezprawną obe- cność tak blisko miasta całkowitym bezruchem, posłyszał 77 lekki szelest płaszcza i brzęk uprzęży, gdy koń się poruszył. Potem Simon posłusznie zawrócił i wjechał na dziedziniec, a Domville zaciął konia i ruszył w kierunku Saint Giles - najpierw stępa, potem przechodząc w szybki i zdecydowany kłus. Cień na skraju drogi drgnął i długimi, bezgłośnymi, nie- równymi krokami podążył za baronem. Jak na kalekę zjedną stopą zniekształconą przez chorobę, poruszał się z zadziwia- jącą szybkością, choć wkrótce zabrakło mu sił. Dopóki jed- nak mógł złowić uchem równy tętent kopyt, szedł uparcie przed siebie. Minął opustoszałe podgrodzie, potem hospi- cjum i kościół, aż wyszedł za granice miasta. W pewnej chwili cichnący stopniowo odgłos urwał się nagle. To jeździec skręcił z gościńca na porośniętą trawą ścieżkę. Kaleka ocenił odległość i kierunek i już bez pośpiechu dotarł aż do tego miejsca drogi. Na prawo od traktu grunt opadał w kierunku potoku Meo- le i jego odnogi. Góra zbocza porośnięta była pojedynczymi drzewami i z rzadka rozsianymi zagajnikami. Niżej, w dolinie, las gęstniał. Pomiędzy drzewami wiodła w dół ścieżka, wystarczająco szeroka i równa, by można nią było jechać także i nocą, zwłaszcza gdy świeciły gwiazdy, a połowa liści opadła już z drzew. Tą właśnie ścieżką udał się Huon de Donwille; ale teraz, wśród nocy, nie było go już ani widać, ani słychać. Stary człowiek zawrócił i wolnym krokiem ruszył z po- wrotem do Saint Giles, gdzie jego towarzysze dawno już spali w hospicjum. Tylko on błąkał się jeszcze bezsennie. Nie wszedł do środka, choć drzwi nigdy nie zamykano na klucz, na wypadek gdyby jakiś nieszczęśnik szukał tu schro- nienia przed nocnym chłodem. Przed świtem zapowiadał się mróz, ale powietrze było czyste i pachniało słodko, i miało w sobie tę nieskalaną ciszę, która sprzyja samotnym rozmy- ślaniom. Starzec nie był zresztą wrażliwy na chłód. Za pło- tem, w narożu cmentarnego muru, leżała wielka sterta wy- 78 schniętej trawy, zgrabionej ze zbocza pomiędzy szpitalem a drogą po ostatnich sianokosach. Za dzień lub dwa miała zostać przeniesiona do spichlerza i tam przechowywana na paszę i ściółkę dla zwierząt. Starzec owinął się płaszczem i usiadł na sianie, moszcząc sobie ciepłe i miękkie siedzisko. Zawieszoną u pasa kołatkę położył obok siebie na ziemi. O tej porze nie było tu żywego ducha, którego trzeba by ostrzec przed natknięciem się na trędowatego. Nie spał. Siedział prosto z uniesioną głową, zaś ręce, sple- cione razem, opuścił swobodnie na kolana, tak że kaleka le- wa dłoń spoczęła w zdrowej prawej. Żadne inne stworzenie tej nocy nie było tak spokojne. Joscelin zdołał zdrzemnąć się chwilę na sianie. Odzienie na nim wyschło, zaś Simon zgodnie z obietnicą przyniósł mu chleb, mięsiwo i wino. Wiele już nocy zdarzyło mu się spę- dzić mniej wygodnie; tym razem jednak to umysł nie mógł zaznać ukojenia. Simonowi łatwo było spokojnie mówić, że za dzień lub dwa wyprowadzi ze stajni siwego ogiera, bo przecież zwierzę potrzebuje ruchu, i w ten sposób umożliwi druhowi ucieczkę, gdy pościg osłabnie na sile, jak to zwykle bywa. Cóż z tego? Za dzień, nie mówiąc o dwóch, Neta zo- stanie złożona w ofierze. Ucieczki bez niej Joscelin w ogóle nie brał pod uwagę. Bardzo to ładnie ze strony Simona, że wyszukał mu to schronienie i bez wątpienia rozsądnie, iż ra- dzi mu, by został tutaj, póki nie będzie mógł się bezpiecznie wymknąć. Rada zaiste życzliwa i Joscelin był mu wdzięcz- ny, lecz nie miał najmniejszego zamiaru się nią kierować. Wytchnienie było mu potrzebne, ale jeśli przed dziewiątą ra- no nie podejmie stanowczych kroków, wszystko będzie tyl- ko próżną stratą czasu. Był sam i w każdej chwili mógł zostać ujęty lub zabity. Nie miał broni, nie miał nawet w głowie żadnego jasnego planu, a pozostało mu ledwie kilka godzin. Wniosek był prosty: siedząc tu nic nie zdziała, a jeśli ma 79 wyruszyć, lepiej będzie, jeśli zrobi to pod osłoną ciemności. Wiedział doskonale, że nawet gdyby miał sztylet i zdołał niepostrzeżenie zakraść się do sypialni Domville'a, i tak nie będzie w stanie wykorzystać tej przewagi. Łatwo było zapal- czywie gardłować o zabijaniu, ale brat Cadfael miał rację: młodzieniec nie potrafiłby tego zrobić. Nie nocą, nie z zasa- dzki. Mógł jeszcze wyzwać barona na uczciwą walkę, ale pewne było, iż ten roześmieje mu się w nos, a potem odda na powrót w ręce szeryfa. Nie z tchórzostwa, przyznał w duchu Joscelin. Mało było rzeczy na tym świecie, których Donwille się bał; i niewielu przeciwników, którzy byli mu w stanie za- grozić. Nieźle władam mieczem, pomyślał bezstronnie chło- pak, ale mimo swych lat baron mógłby mnie posiekać i zjeść na obiad. Nie, odrzuci wyzwanie z pogardy, nie ze strachu. Chyba że... Chyba że zdołałbym go wytargać za brodę na oczach opata, kanonika i gości, spoliczkować go, publicznie wystawić na śmieszność, którą publicznie musiałby zmazać krwią. Wtedy mógłby zlekceważyć szeryfa i prawo, mógłby zapomnieć, że chciał mnie zniszczyć powoli i podstępnie; będzie już pragnął tylko ujrzeć moje serce nadziane na swoją klingę. Zapomni o Ivecie, kontrakcie ślubnym i całym Bo- żym świecie, póki nie zmyje hańby. A co więcej, jeśli uda mi się go doprowadzić do tego stanu, będzie skrupulatny aż do przesady, da mi czas na odpoczynek, miecz długością równy swojemu; zabije mnie honorowo i według wszelkich prawi- deł. Trzeba mu oddać tę sprawiedliwość: mieczem walczył uczciwie, nawet jeśli rzucając kłamliwe oskarżenia poparte fałszywymi dowodami, podobne skrupuły uważa za zbędne. A kto wie... kto wie? Może, mając za sobą modlitwy Ive- ty i cały ciężar swojej krzywdy - bo przecież postąpił ze mną haniebnie - może zdołam go pokonać? Wówczas, jeśli mnie nawet powieszą za kradzież, której nie popełniłem, ona bę- dzie bezpieczna. Prawdę rzekłszy, o takiej możliwości starał się wiele nie myśleć, i to nie tylko ze względu na siebie. Ivetę należało 80 chronić nie jedynie przed tym karygodnym zamęściem, a przed opiekunami, co jak jemioła na drzewie żerują na niej i jej dziedzictwie i z równą ochotą zechcą ją sprzedać nastę- pnemu chętnemu, jaki się nadarzy. Ale nawet zwłoka ozna- czała ratunek. Sytuacja może się zmienić. Picard może umrzeć. Byle przetrwać jutro! Jeśli ma czegokolwiek dokonać, musi się stąd wydostać i jakoś dotrzeć do opactwa. To tam się wszystko rozegra. Przez podgrodzie nie da rady; na drodze będą patrole, a w bramie i drzwiach kościoła straże - to pewne. Ziemie opac- twa otaczał z trzech stron wysoki mur graniczny. Z czwartej strony ogrody oblewał silny nurt potoku Meole, przez który jednak można się było przedostać - brodem albo wpław. Jo- scelinowi woda nie była straszna. Jeśli zdołałby przemknąć się przez podgrodzie, mógłby zejść w dolinę, a potem wra- cać wzdłuż strumienia do granic opactwa. Były tam zarośla i gaje, w których mógłby się ukryć. A szeryf i tak będzie go szukał najpierw w dole rzeki. Z głośnym szelestem odwrócił się w kopie siana. Pył za- łaskotał go w nozdrza i Joscelin nerwowo stłumił kichnięcie. Piękny widok musi sobą przedstawiać, on, który chce spro- wokować i wyzwać królewskiego barona! Trudno, to jedyna nadzieja. A żeby ją zachować, musi stąd iść i przedrzeć się przez podgrodzie w dolinę, póki jest jeszcze ciemno. Z naj- lepszymi życzeniami dla Simona, który życzy mu tak do- brze, że chce, żeby siedział tu jak mysz pod miotłą, póki nie- bezpieczeństwo nie minie. Nie wiedział, która jest godzina, ale kiedy uchylił drzwi szopy i wyjrzał do ogrodu, wokół panował nieprzenikniony mrok. Co gorsza, było zupełnie cicho. Szelest wiatru w krza- kach mógłby ukryć nieostrożny krok. A kiedy Joscelin wy- chynął z czterech ścian swego schronienia, nawet ciemność nieco się rozświetliła. Jednak wszędzie był spokój i cisza, a zresztą młodzieniec nie miał innego wyjścia. Odsunął ry- giel, prześliznął się przez furtkę i dotykając palcami muru, 81 ruszył wokoło biskupiego ogrodu. Wąski pas drzew i ścież- ka dzieląca posiadłość od sąsiada doprowadziły go na skraj podgrodzia. Zatrzymał się. Nasłuchiwał chwilę, ale wciąż było cicho. Na drodze, na otwartej przestrzeni, ciemność bladła. Do świtu musiało być bliżej, niżby sobie życzył. Po- winien się spieszyć. Leciutko przemknął przez gościniec i był już niemal na porośniętym trawą poboczu, kiedy spod stopy wyprysnął mu kamyk z krótkim ostrym zgrzytnięciem. W pobliżu miasta ktoś zawołał głośno, odpowiedział mu inny stłumiony krzyk i nagle dał się słyszeć odgłos stóp, pędzących w jego kierun- ku. Strażnicy wciąż patrolowali drogi wychodzące z miasta. Joscelin rzucił się przed siebie stromym zboczem opadają- cym ku młynówce. Tuż nad sobą posłyszał nawoływania i szczupakiem wskoczył w zarośla. Ta droga jednak też była odcięta. Poniżej dwóch ludzi przetrząsających teren pomię- dzy drogami wspinało się ku niemu w pośpiechu. Żaden z nich jeszcze go nie zauważył. Pozostała mu ostat- nia szansa: odsądzić się od ścigających możliwie jak najda- lej, a to oznaczało, że musi wrócić na drogę. Tylko tam mógł mieć nadzieję, że im umknie. Szybko wygramolił się z po- wrotem i skrajem gościńca pognał w stronę Saint Giles. Z tyłu doleciały go głosy tych z doliny nawołujących do to- warzyszy i w odpowiedzi krzyk: „Do góry! Tędy zmyka!" Tych dwóch z gościńca biegło za nim, ale od początku zo- stali sporo w tyle. Był pewien, że zdąży im uciec i ukryć się jeszcze przed rogatkami, jakie na pewno ustawiono na każ- dej drodze. Ale już w następnej chwili posłyszał dźwięk, od którego serce mu zamarło: niespodziewany tętent kopyt wy- skakujących z murawy na twardą powierzchnię drogi. Dwaj strażnicy z dolin byli konno. - Za nim! Jest na drodze, dogońcie go! - ryknął jeden z pieszych. Jeźdźcy przeszli w kłus i Joscelin nie mógł już dłużej się łudzić, że im umknie, ani też że zdoła wywieść w pole całą 82 czwórkę, jeśli zejdzie tu z drogi. Był już niedaleko Saint Gi- les i biegł bez wytchnienia, wypatrując za jakąkolwiek kry- jówką, ale na próżno. Po lewej stronie porośnięte trawą zbo- cze wznosiło się lekko do chruścianego płotu i muru cmen- tarza. Za plecami słyszał już triumfalne okrzyki ścigających, choć odległość wciąż jeszcze była spora. Na krótką chwilę zniknął im z oczu za zakrętem drogi. Z mroku pod murem doleciał cichy, choć naglący głos: - Chodź tu! Szybko! Joscelin instynktownie rzucił się w kierunku głosu, po- tknął się i zatoczył na trawiasty stok, chwytając wyciągnięte ku niemu długie ramię. Z ziemi podniosła się chuda, wysoka postać w szerokiej ciemnej opończy i teraz pospiesznie wy- grzebywała jamę w stogu siana, zwalonego w załamaniu muru. - Tutaj! - przemówił głos, równie bezkształtny jak twarz. -Schowaj się tu! Joscelin wskoczył w stóg głową naprzód i gorączkowo nasunął na siebie suche łodygi. Poczuł, jak starzec siada z powrotem, rozpościera płaszcz i opiera się o stertę siana. Przez płaszcz, szaty i warstwę źdźbeł czuł jego plecy, wy- prostowane i kościste. Tak, to był stary człowiek i bez wąt- pienia mężczyzna. Cichy, przytłumiony głos mógł należeć do kogokolwiek, ale ramiona, mocno oparte o niego, były równie szerokie jak jego własne. Jedna dłoń sięgnęła do tyłu i ścisnęła go za kolano przez szeleszczące źdźbła, nakazując spokój, i Joscelin natychmiast posłusznie znieruchomiał. Człowiek, który go ukrył, miał w sobie jakiś szczególny własny spokój, równowagę, której dobroczynny wpływ przyniósł ulgę sercu i rozgorączkowanej głowie młodzieńca. Nadjeżdżali. Słyszał zbliżający się tętent, słyszał, jak rap- townie wstrzymany koń przysiada na zadzie, a jego kopyta ślizgają się na żwirze. Pomyślał, że na pewno spostrzegli człowieka pod murem; rozwidniło się już na tyle, a przed ni- mi leżała prosta jak strzelił i zapewne pusta droga. Posłyszał, 83 że jeden zsiada z konia, i wstrzymał oddech, przeświadczo- ny, że za chwilę wejdzie na zbocze. - Nieczysty! - zawołał ostrzegawczo starzec i głośno uderzył kołatką o drewniany pierścień. Zaległa niepewna ci- sza. Strażnik nie podszedł bliżej. Niżej, na gościńcu, ten drugi roześmiał się: - Musiałby być szalony, żeby zamienić nawet loch na le- prozorium! - Podniósł głos, przyjmując, że schorowany sta- rzec musi być również przygłuchy: - Hej, ty tam! Ścigamy złoczyńcę oskarżonego o kradzież! Biegł w tę stronę. Nie widziałeś go? - Nie - odpowiedział stary. Słowa, stłumione woalem, artykułował powoli, jak gdyby mówienie sprawiało mu ból. Przy pewnej jednak dozie trudu i cierpliwości odpowiedział wyraźnie: - Nie widziałem żadnego złodzieja. - Jak długo tu siedzisz? Może widziałeś, że ktoś tędy przechodził? - Od wieczora - odparł z wysiłkiem starzec. A nikt tędy nie przechodził. Po odgłosach Joscelin mógł się domyślić, że w tej właśnie chwili pojawiła się zziajana dwójka pieszych. Strażnicy na- radzali się cicho. - Musiał zboczyć pomiędzy drzewa i zawrócić - rzekł któryś. - Zawróćcie i idźcie prawą stroną drogi. My poje- dziemy dalej do zapory, żeby się upewnić, czy nie prześli- znął się dalej nie zauważony, a potem będziemy wracać le- wą stroną. Na nowo brzęknęła uprząż, uderzyły kopyta i konie po- kłusowały naprzód. Piesi najwyraźniej zawrócili w las, roz- garniając po drodze krzaki w poszukiwaniu zbiega. Zapadła długa cisza, którą Joscelin bał się przerwać. - Rozprostuj kości i leż spokojnie - odezwał siew końcu stary, nie odwracając głowy. - Nie możemy się jeszcze stąd ruszyć. - Mam ważną sprawę do załatwienia - Joscelin nachylił 84 się do osłoniętego kapturem ucha, żeby starzec go słyszał. - Bóg widzi, że wdzięczny ci jestem całym sercem za ratunek, ale przed świtem muszę się dostać do opactwa, inaczej wol- ność, którą pomogłeś mi zachować, okaże się tego niewarta. Jest coś, co muszę zrobić przez wzgląd na inną osobę. - Co to takiego? - zapytał spokojnie starzec. - Zapobiec, jeśli będę mógł, małżeństwu, jakie dziś ma być zawarte. - O! - ozwał się cierpliwy, niezmordowany głos. - Dla- czego? I jakim sposobem? Nie możesz się jeszcze ruszać, oni tu wrócą i będą mi się przyglądać. Muszą zobaczyć to samo, co przedtem. Trędowatego starucha, który wolał spę- dzić noc w towarzystwie gwiazd niż pod dachem - nic wię- cej. Trawa zaszeleściła; mógł to być bardzo lekki ruch albo westchnienie. - Rozumiesz, co tu zaszło, chłopcze? Boisz się trądu? - Nie - odpowiedział Joscelin, po czym zawahał się i zmienił zdanie. - Tak! To znaczy bałem się albo przynaj- mniej myślałem, że się boję. Nie wiem. Wiem tylko, że bar- dziej się boję, że nie uda mi się zrobić tego, co muszę. - Mamy czas - rzekł starzec. -Jeśli chcesz mi o tym opo- wiedzieć, słucham. Tylko przed kimś takim, napotkanym przypadkowo, a wzbu- dzającym instynktowne zaufanie, mógł Joscelin zrzucić cały ciężar, który nosił na sercu. Nagle wydało mu się najnatural- niejszą rzeczą, że powinien się zwierzyć, nie tając niczego, opowiedzieć o swojej nieszczęśliwej miłości, o krzywdzie, jaką mu wyrządzono, i większych jeszcze krzywdach, jakie wyrządzono Ivecie. Musiał przerwać w samym środku hi- storii, bo czujna dłoń szturchnęła go w kolano. Zamilkł i trwał bez ruchu, gdy dwaj jezdni przejeżdżali obok, wraca- jąc do miasta. A gdy odjechali i w dali na drodze ucichło echo końskich kopyt, podjął opowieść, tak jak gdyby wątek wcale nie został przerwany. - Więc zamierzałeś schować się gdzieś przy klasztorze - zadumał się stary, gdy Joscelin skończył. - I wyskoczyć znienacka, by wyzwać twego dawnego pana na pojedynek, starając się tak go obrazić, by nie mógł odrzucić wyzwania bez ujmy na honorze? - Nie widzę innego sposobu - odrzekł Joscelin, choć spo- sób ten, tak zwięźle streszczony przez Łazarza, nie wydawał mu się najlepszy. - W takim razie nie ma pośpiechu - stwierdził Łazarz. - Kiedy dzień wstanie, kołatka, kaptur i zasłony uczynią cię równie bezimiennym i pozbawionym oblicza, jak my wszy- scy. Jedną rzecz ci powiem: Huon de Domville nie spędził tej nocy we własnym łożu. Przejechał tędy i skręcił w prawo od drogi. Byłem tu przez cały czas. Jeszcze nie wrócił, chyba że zna inną drogę. Myślę jednak, że musi wracać tym samym traktem, więc póki nas tu nie minie, możemy być spokojni: pan młody nie zjawi się przed ołtarzem. Możemy go wypa- trywać na zmianę. Jeżeli wróci! A może wcale nie wróci? Była to najdziwniejsza noc w życiu Joscelina; i najdziw- niejszy świt. Wraz z pierwszym brzaskiem pojawiła się mgiełka i legła wielkimi płatami w dolinie za drogą, a słońce ledwo przez nią przezierało. Lecz Huon de Donwille nie nadjechał, śpiesząc z powrotem w stronę dworu biskupa. - Zostań w ukryciu - powiedział w końcu Łazarz - do- póki nie wrócę. Wstał i zniknął w hospicjum. Wrócił po niedługim czasie, niosąc płaszcz z kapturem, podobny do tego, jaki miał na sobie i lniane błękitne płótno na twarz. - Możesz wyjść i włóż to na siebie. Chyba, że boisz się nosić szaty po zmarłym? Leży tu na cmentarzu. Odchodząc zostawiają swój przyodziewek, jest tego sporo w szpitalu. Bieliznę mnisi palą, wierzchnie szaty czyszczą najlepiej, jak potrafią. Musiał być z niego wielki chłop, płaszcz będzie dla ciebie dość obszerny. Joscelin robił, co mu kazano -jak dziecko albo człowiek zagubiony w niezrozumiałym śnie. Nagle przestało mu się wydawać dziwne, że otworzył swoje serce przed trędowa- tym, że przyjął płaszcz chorego, który mógł go osłonić i dał się wprowadzić do przytułku tych nieszczęśników, nie od- czuwając przy tym strachu ni odrazy. Wyciągnięto do niego pomocną rękę, uchwycił się więc jej z serdeczną wdzięczno- ścią. Nie pytał nawet, jak zdoła ukryć się wśród pacjentów. Ich liczbę z pewnością znano, a on był zbyt wysoki, by nie rzucać się w oczy. Może Łazarz zdążył już szepnąć słówko tu i ówdzie, a może biedacy czuli instynktownie, gdy ktoś z nich potrzebował pomocy, dość że schowali go między so- bą. Kiedy zebrali się w kościele na prymę, wszyscy ci męż- czyźni i kobiety manewrowali tak zręcznie, że roztopił się wśród nich, zniknął. Wokół widział okaleczonych i zniekształconych na wszelkie sposoby ludzi. Poczuł nagle, jak z potężną siłą ogarnia go nieznana mu dotąd pokora. Od dawna już nie chłonął tak ca- łą duszą słów liturgii, nie był tak ściśle zespolony z bliźnimi u stóp ołtarza. Wartę na drodze przekazał Łazarz małemu Branowi. Chłopiec wiedział dokładnie, jak wygląda człowiek, którego trzeba wypatrywać. W każdej czynności wyręczali Joscelina in- ni, a on sam nie był w stanie ani się opierać, ani w jakikol- wiek sposób odwdzięczyć; mógł jedynie kłonić żarliwie gło- wę, schowany wśród towarzyszy, i z całej duszy dziękować Bogu za otrzymaną łaskę. I tak też czynił. 86 ROZDZIAŁ PIĄTY Ivetę zbudzono wcześnie, gdyż przygotowanie jej miało być długie i pracochłonne. Agnes i Madlen wykąpały ją, ubrały i ustroiły klejnotami. Potem gęste włosy dziewczyny zostały odrzucone w górę, splecione w tuzin lśniących war- koczy, omotane filigranową siateczką i upięte w złocistą ko- ronę, połyskującą od drogich kamieni. Spod niej spływał na ramiona i szyję welon ze złotych nici, opierający się na sztywnych błyszczących haftach paradnej szaty. Iveta pod- dawała się tym wszystkim zabiegom bez słowa i z kamienną twarzą, tak bladą, że w porównaniu z nią wisiory z kości sło- niowej wydawały się ciemne i pospolite. Obracała się posłu- sznie na każde skinienie, gdy kazano - pochylała głowę, ro- biła wszystko, czego od niej żądano. Kiedy już była gotowa, kobiety ustawiły ją na środku komnaty i surowo zakazały się jej ruszać w obawie, by cały ów przepych nie doznał u- szczerbku. W sukni, której każdy fałd ułożony był po mi- strzowsku, wyglądała jak świątecznie przebrana figura świę- tej z kościelnej kaplicy. Bez jednej skargi stała, gdzie ją po- stawiono, przez cały czas, gdy reszta domowników stroiła się nie mniej okazale. Do komnaty wkroczył wuj; zmrużył oczy, obszedł dziew- czynę wkoło z krytycznym grymasem na twarzy, poprawił fałdy welonu, tak że już nawet o włos nie odchylały się od założonej symetrii, a następnie wyraził swoje zadowolenie. Po chwili przyszedł kanonik Eudo, gładki i świątobliwy, po- chwalił nie tyle jej urodę i godny wygląd, co zaszczyt, jaki spływał na nią z tą świetną partią, i podkreślił, jak bardzo winna być wdzięczna swym opiekunom za to, iż zapewnili jej równie szczęśliwy los. Goście wchodzili, podziwiali, za- zdrościli i wychodzili, by zająć miejsca w kościele. O godzinie dziesiątej, kiedy to w zwykłe dni odprawiano sumę, za plecami panny młodej uformował się orszak i wspartą 88 na ramieniu Picarda dziewczynę przeprowadzono do wiel- kiej sieni klasztornej gospody, gdzie miała oczekiwać na przybycie narzeczonego. Tę drobiazgowo przygotowaną ceremonię, która do tej pory toczyła się bez zarzutu, zmącił jeden tylko drobny szczegół: nieobecność narzeczonego. Przez pierwsze dziesięć minut nawet Picard nie odważył się mruknąć, nie mówiąc już o zniecierpliwieniu. Huon de Donwille sam stanowił dla siebie prawa i chociaż ten zwią- zek był dla niego niezaprzeczenie korzystny, baron uważał go za ustępstwo ze swej strony. Niepunktualność świadczyła o złych manierach, ale nikt nie wątpił, że szlachcic przybę- dzie. Ale kiedy upłynęło kolejne dziesięć minut, a w bramie wciąż nie pojawiał się weselny orszak i nie było też słychać, by ktoś jechał przez podgrodzie, wokół panny młodej zaczę- ły rozlegać się szmery, pomruki, niepewne szuranie nogami, a w końcu wyraźne szepty. Coraz głośniej wyrażane zdzi- wienie wyrwało wreszcie z lodowatej zadumy stojącą z przo- du dziewczynę. Odetchnęła głęboko, zdumiona, lecz nie da- ła poznać, co czuje. Tylko krew zaczęła z powrotem krążyć w jej twarzy i barwić zaciśnięte wargi, czyniąc je podobne delikatnym płatkom róży. Kanonik Eudo, sunąc z godnością, wynurzył się z kościo- ła, choć całe dostojeństwo nie zdołało zatrzeć jego podniece- nia. Półgłosem zamienił kilka słów z Picardem, którego ściągnięte niepokojem brwi zdawały się ciemnieć z każdą chwilą. Cadfael w ostatniej chwili nadbiegł pospiesznie z ogrodu, by zająć miejsce wśród braci. Zerknął na pannę młodą i nie mógł już oderwać wzroku od tej maleńkiej, złotej figurki. Zdawała się być całkiem nierzeczywista, ale drobna dziecię- ca twarzyczka ożywała wśród pozłoty, a w chabrowych oczach coraz śmielej błyskały iskierki, przedzierając się z posępnych cieni w światło dnia. 89 Ona też była jedną z pierwszych, co posłyszeli pospiesz- ny tętent kopyt na podmiejskim gościńcu i spojrzała w bok, nie śmiejąc odwrócić głowy. W bramę wpadł Aquillon o-- dziany w zdobne świąteczne szaty. Niemal w biegu zeskoczył z konia, rzucił wodze odźwiernemu, wielkimi krokami prze- mierzył dziedziniec i zatrzymał siew progu gospody, wyraź- nie poruszony. - Panie, błagam o wybaczenie! Coś musiało się stać i nie wiemy, jak... Ruchem ręki przywołał kanonika i trzy głowy nachyliły się ku sobie. Przyskoczyła i Agnes, nastawiając uszu i mar- szcząc brwi. Ale wieść i tak już się rozniosła. Opat i przeor wyszli z kościoła. Przystanęli w pewnym oddaleniu, z god- nością, lecz i widocznym niezadowoleniem. Nie sposób by- ło dłużej ich ignorować. - Zeszłego wieczora, gdyśmy stąd wyszli, by wrócić do domu - Simon podniósł głos, żeby wszyscy mogli go słyszeć - zrobiłem, co mi kazał, jakżebym mógł się z nim spierać? Rzekł, iż ma chętkę na małą przejażdżkę, a mnie polecił iść do dworu i dopilnować, by domownicy poszli już spać. Nie chciał, by mu usługiwano tej nocy i aż do rana, póki kogoś nie wezwie. Tak też zrobiłem! Jakże inaczej? Pewien byłem, że kiedy pokojowy zajrzy rano do jego komnaty, zastanie go w łożu. Sam dziś zaspałem i sługa dobudził mnie w dobre pół godziny po prymie. Wtedy też usłyszałem, że barona nie ma. W ogóle nie wrócił na noc, bo łoże było nietknię- te. Wszyscy wokół zamilkli, wpatrując się z napięciem w skonsternowaną grupkę na progu gospody. - Wielebny ojcze - Simon z pośpiesznym ukłonem zwrócił się do opata - wielce się obawiamy, iż coś złego stało się memu panu. Nie było go w domu przez całą noc, odkąd mnie odesłał i zwolnił pokojowych. Niechybnie stawiłby się tu na czas, gdyby był wolny i w dobrym zdrowiu. Boję się, że jest ranny, może spadł z konia... Nocne przejażdżki nie są bez- pieczne, ale jego wola jest dla nas prawem. Niekiedy wystar- czy przecież tylko kamień, który utkwi w podkowie, albo li- sia jama... - Zostawił cię u wrót dworu? - spytał Radulfus. A odje- chał? - Tak, w stronę Saint Giles. Nie wiem jaką drogą, ani do- kąd udał się potem, jeśli zaiste miał w myśli jakiś cel. Nie rzekł mi nic. - Najpierw - stwierdził sucho Radulfus - trzeba rozesłać ludzi po drogach, by go wypatrywali i pytali o niego. - Tak też zrobiliśmy, ojcze, lecz na próżno. Przełożony szpitala go nie widział, więc jechaliśmy dalej gościńcem. Nic to nie dało. Nim podejmiemy dalsze kroki, chciałem, jak dobry obyczaj każe, przynieść tu wieści. Mówiłem już z jed- nym z ludzi szeryfa, dowódcą oddziału, który przetrząsa la- sy w pogoni za zbiegłym więźniem. Człowiek ów obiecał mi, iż będzie pilnie wypatrywał jakiegokolwiek śladu mego pana. Posłał też pachołka, by ten powiadomił szeryfa. Rozu- miesz chyba, ojcze, że nie śmiałem zbyt pochopnie podnosić wrzawy, ani też wtrącać się w to, cokolwiek czyni mój pan. Myślę jednak, że pora już zacząć usilne poszukiwania. Ba- ron może gdzieś leżeć raniony i niezdolny powstać. - Też tak myślę - rzekł opat stanowczo i zwrócił się dwornie do Agnes Picard, która, cała zamieniona w słuch, stała u boku męża, jedną dłoń zaciskając zaborczo na złoci- stym rękawie Ivety. - Pani, ufam, iż to zamieszanie nie po- trwa długo i znajdziemy lorda Domville, całego i zdrowego, a zatrzymanego tylko przez jakąś błahą przyczynę. Ale do- brze by było, gdybyś zabrała siostrzenicę do swych komnat i tam pozwoliła jej spocząć, podczas gdy szlachetni panowie i bracia naszego zakonu, jeśli taka będzie ich wola, udadzą się na poszukiwanie pana młodego. Agnes skinęła głową i skwapliwie pociągnęła dziewczynę za sobą, znikając za drzwiami. Przez cały ten czas Iveta nie rzekła ni słowa. 91 Wszyscy mężczyźni spomiędzy weselnych gości, pachoł- kowie i pazie z biskupiego dworu dosiedli koni i odjechali, wspomagani przez zbrojny oddział z zamku. Za nimi zdążali piechotą co młodsi bracia i nowicjusze, a nawet jeden z ma- łych scholarzy, który bystrym uchem pochwycił nowiny i wymknął się, nim ktokolwiek zdążył go zawrócić do szkol- nej ławy. Srodze mógł później odpokutować wagary, lecz widać uważał, że warto zaryzykować. Jeźdźcy skierowali się przez podgrodzie do miejsca, gdzie Donwille rozstał się ze swoim giermkiem i odjechał w stro- nę Saint Giles. Tam droga się rozwidlała, podzielili się więc na dwie grupy i jęli przeczesywać pobocza obu traktów. Pie- si od razu rozsypali się po bezdrożach. Jedni ruszyli przez las z biegiem rzeki, inni okrążyli staw przy młynie, chcąc zejść w dolinę Meole, a stamtąd iść w górę strumienia przez łąki i zagajniki. Do tej właśnie grupy przyłączył się Cadfael. Rozstawili się długim szeregiem po obu stronach strumienia, by objąć tak szeroką połać ziemi, jak to tylko możliwe, a następnie zaczęli się przedzierać pod górę, poczynając od granic opac- twa. W tej lesistej krainie konny mógł poruszać się tylko otwartymi łęgami albo wydeptanymi ścieżkami, zaś szuka- nie zaginionego na drodze tuż pod miastem nie miało wiele sensu, skoro wyruszył spod własnych drzwi. Bracia szli więc szybko, aż zostawili za sobą klasztorne zabudowania i prze- cięli dolinę tuż pod przytułkiem. Za nimi widniała nad zaro- ślami krępa wieżyczka kościoła, skrajem niecki biegła dro- ga. Stąd posuwali się już wolniej i uważniej, oddalając się od siebie, by sprawdzić większy obszar. Znali tu każdą ścieżkę i natrafiwszy na którąś, zapuszczali się w nią, by niczego nie przeoczyć. Druga grupa z przeciwnej strony podgrodzia ro- biła pewnie to samo i zbadała mniej więcej takiż sam odci- nek, ale jak dotąd nie rozległ się żaden okrzyk, który by miał nakierować czy też odwołać obławę. Byli już pewnie z pół mili za Saint Giles. Nachylone ku strudze uprawne pola i rzadkie, porozrzucane gaje przeszły tu w gęsty las. Teren od drogi opadał tu urwiście i przez czas jakiś, nim zbocze nie stało się łagodniejsze, poszukujący nie natrafili na żadną idącą od gościńca ścieżkę. W końcu do- brnęli do szerokiej, porośniętej trawą przesieki. Obszerny, gładki pas ubitego mchu, zwężający się lekko w głębinach lasu, ciągnął się od drogi w kierunku południowo-zachod- nim. Dwukrotnie przecinał zakola potoku, który tu był wąski i kamienisty, a potem niknął w oddali. Cadfael przypomniał sobie, że wiódł on aż do obrzeży Długiego Lasu, odległego stąd o parę mil. Ledwie zagłębili się w ten zielony trakt, gdy z przeciwka nadbiegł w niesłychanym podnieceniu mały uczniak, który wyprzedził ich znacznie, z zapałem zataczając szerokie krę- gi. Chłopiec machał rękami, wskazując kępę drzew za sobą. - Tam, na polanie, pasie się koń! - wołał. - Ma siodło, uzdę i wszystko, a jeźdźca nie widać! Odwrócił się na pięcie i pognał z powrotem, a reszta za nim. Ścieżka, często widać używana, była przejrzysta, a z obu stron strzegły jej gęsto rosnące drzewa. Nieco dalej roz- szerzała się w niewielką zachwaszczoną polankę i po niej to właśnie dreptał ze spokojem wysoki czarny ogier Huona de Donwille, pogodnie wyskubując trawę spod drzew. Znalazł- szy się nagle w tak licznym towarzystwie, podniósł łagodny, zdziwiony wzrok. Cała uprząż była w nienagannym porząd- ku, ale po jeźdźcu nie został nawet ślad. - Gdyby był blisko własnej stajni - tłumaczył podekscy- towany malec, dumnie ujmując wodze - wróciłby sam i ostrzegł ludzi, że coś się stało. Ale nie zna tej okolicy, więc kiedy otrząsnął się już z przestrachu, zaczął się błąkać po lesie. Brzmiało to rozsądnie i chłopiec nalegał, żeby iść dalej. Ale dalej mogli natknąć się na coś, czego dziecko żadną mia- rą widzieć nie powinno. Cadfael zerknął na pielęgniarza, brata Edmunda, który szedł obok niego, i w jego oczach do- 93 strzegł tę samą myśl. Jeżeli koń i jeździec rozstali się w spo- sób gwałtowny, a najpierw znaleziono konia, można było przypuszczać, że zła przygoda spotkała Huona de Donwille w drodze do domu. Skoro zaś przeleżał całą noc pod gołym niebem, sprawy wyglądały źle. Ten twardy zdecydowany człowiek nie stałby się bezradny jak dziecko z powodu bła- hej kontuzji. - Spłoszony koń rzuca się do przodu, nie w tył - ciągnął ze swadą pęczniejący z dumy malec - czyż nie? Dlaczego nie idziemy dalej? - Ty - powiedział Cadfael - dostąpisz nie lada zaszczytu. Zabierzesz zwierzę do dworu biskupa i powiesz ludziom, których tam zastaniesz, gdzie je znalazłeś. Potem wracaj do lekcji. Jeśli ułożysz sobie dość barwną opowieść, może uda ci się wywinąć spod rózgi. Na twarzy chłopca pojawił się najpierw zawód, potem bunt, który zaowocował głośnym protestem. - Hop! - szybko zakomenderował Cadfael, ucinając dal- sze wywody. - Możesz na nim pojechać. Oprzyj tu nogę... o, świetnie! Zakonnik zgiął dłoń i wywindował małego na siodło, nim ten zdążył rozstrzygnąć, czy ma się cieszyć, czy smucić. Ale gra mięśni pod skórą szlachetnego zwierzęcia zrobiła swoje. Twarz dziecka rozjaśniła się z zachwytu. Chłopiec dumnie uchwycił wodze, zignorował strzemiona, które były dla nie- go o wiele za długie, dźgnął piętami aksamitne boki i cmok- nięciem popędził swego wierzchowca z taką miną, jak gdy- by był to dla niego chleb powszedni. Patrzyli za nim dość długo, by mieć pewność, że da sobie radę i zrobi to, co mu kazano. Wreszcie odwrócili się i ruszy- li dalej. Polana skończyła się i drzewa znów zamknęły się wokół ścieżki. Tu i ówdzie, w miejscach, gdzie trawa była rzadsza, a grunt miękki, widać było ślady końskich kopyt. Uszli może następne ćwierć mili, gdy idący na przedzie brat Edmund zatrzymał się nagle. 94 - Jest tutaj. Masywne, potężne ciało leżało rozciągnięte na plecach. Głowa opierała się o korzenie wielkiego dębu, a ramiona rozrzucone były bezwładnie na boki. Drzewa rosły tu gęsto i głęboki cień wchłonął jaskrawe barwy szat barona. Skiero- wana ku górze twarz wyzierała z zielonego, splamionego krwią mroku. Wysadzone z orbit, zaczerwienione oczy były otwarte. Zdawać się mogło, że brutalna mięsistość tej twarzy stopniała, ściekła jak wosk palącej się świecy. Dobrze, że malca odesłano z powrotem, nim biegnąc przed nimi, na- tknąłby się na tę scenę, która łatwo mogła skazić niewinny umysł zbyt wczesnym poznaniem zła. Cadfael odsunął Edmunda, podszedł bliżej i ukląkł przy nieruchomym ciele. Po chwili pielęgniarz poszedł w jego ślady i przykucnął z drugiej strony. Nawykł odprowadzać starych ludzi w ich ostatnią podróż, ale czuła opieka i grono przyjaciół czyniły śmierć lżejszą, tu zaś miał do czynienia z gwałtownym przerwaniem pełnego jeszcze sił żywota, które go zdumiewało i odstraszało. Idący z tyłu dwaj nowi- cjusze i świecki braciszek zbliżyli się także i stali w milczeniu. - Nie żyje? - spytał lękliwie brat Edmund, uświadamia- jąc sobie od razu, że pytanie jego jest co najmniej naiwne. - Od kilku godzin. Zmarł chyba o świcie. Stygnie, lecz nie jest jeszcze całkiem zimny. Cadfael uniósł na dłoni bezwładną głowę i poczuł pod palcami lepką krzepnącą krew. Z tyłu głowy, nad lewym uchem, rozlewał się po łysinie nieregularny siniec, poprzeci- nany wieloma zadrapaniami, które przestały już krwawić i zasychały powoli. W miejscu, gdzie spoczywała głowa, i powyżej pień dębu znaczyły rozmazane ślady upadku. Cadfael delikatnie obmacał okolice siniaka. Czaszka nie ugi- nała się pod naciskiem, była więc chyba nietknięta. - Spadł z konia w pełnym pędzie - zaryzykował stwier- dzenie przyglądający się jego czynnościom Edmund - i ude- rzył o pień tego dębu. Czy taki wstrząs mógł go zabić? 95 - Mógł - odparł z roztargnieniem Cadfael. Nie czuł sie jeszcze na siłach jasno stwierdzić, że nie to było przyczyną śmierci. - Albo, jeżeli leżał tu bez zmysłów, nocny chłód... - Nie spędził tu całej nocy - przerwał Cadfael. - Trawa pod ciałem jest wilgotna od rosy. Zresztą sam widzisz, że został zrzucony w tył, a nie do przodu. Istotnie, ciało leżało ukośnie na ścieżce zwrócone nogami ku nim, gdy nadeszli tu od potoku, głowa zaś opierała się o drzewo z prawej strony. - To było nad ranem - ciągnął Cadfael. - Baron potoczył się do tyłu. Na pewno wracał do domu. Ścieżka jest łatwa, przynajmniej dla kogoś, kto ją zna. Powiedziałbym zresztą, że już dniało, bo musiał jechać szybko, skoro spadł z takim impetem. - Koń stanął dęba - podpowiedział Edmund. - Zerwało mu się spod nóg jakieś nocne żyjątko, spłoszył się i... - Możliwe. — Cadfael pieczołowicie ułożył głowę Dom- ville'a na ziemi. Rozbita łysina spoczęła pod obdartą i za- krwawioną szramą na pniu. - Tylko, patrz, obcasami zrył głęboko trawę jak gdyby w konwulsjach. Wstał, zostawiając zwłoki tam, gdzie leżały, i zaczął prze- mierzać ścieżkę, przyglądając się jej pod różnymi kątami. Jeden z nowicjuszy przytomnie zawrócił i pobiegł na spot- kanie ludzi szeryfa, którzy niechybnie wyruszyli z dworu bi- skupa, gdy tylko malec przyniósł nowiny. Potrzebne były nosze, choćby prowizoryczne, aby odnieść zmarłego do mia- sta. Cadfael cofnął się po własnych śladach o kilkanaście jar- dów i wracając do miejsca, gdzie leżało ciało, z wielką uwa- gą przypatrywał się drzewom po obu stronach ścieżki. Za- dzierał przy tym wysoko głowę, jako że sam był dość mizernej postury. Edmund przyglądał mu się, niewiele rozu- miejąc. - Czego właściwie szukasz? Czegokolwiek szukał, znalazł to w końcu. O jakieś cztery 96 kroki od nóg martwego barona zatrzymał się i najpierw zba- dał wzrokiem pień drzewa z prawej, wysoko nad swoją gło- wą, a potem przeniósł to samo uważne spojrzenie na prze- ciwległą stronę ścieżki. - Chodź i popatrz. Chodźcie wszyscy, poświadczycie, że mówię prawdę. Na obu pniach, na tej samej wysokości, delikatna kora przecięta została cienką, wyraźną szramą. - Ktoś rozciągnął między drzewami powróz tak, by trafił on w szyję człowieka średniej postury na wysokim wierz- chowcu. Zresztą i na wysokości piersi wysadziłby go z siod- ła. Myślę, że było już dość jasno, by po tak równym dukcie jechać kłusem. A jechał szybko: patrzcie, jak daleko go od- rzuciło. Na pewno ma ślad na szyi. Lękliwie i w ciszy podreptali za nim z powrotem do ciała. Kiedy już odchylił kołnierz i obnażył gardło barona, patrzyli tylko ze zgrozą, nie mogąc dobyć głosu. Albowiem na sma- głej, nalanej pod brodą szyi ujrzeli nie tylko purpurową prę- gę po linie. Widniał tam wyraźnie siny odcisk dwóch zaciś- niętych ludzkich dłoni, których kciuki, złożone razem, zmiażdżyły znajdującą się wewnątrz chrząstkę, zostawiając na grdyce wielką, nierówną plamę. Wciąż jeszcze stali i wytrzeszczali oczy w trwożnym mil- czeniu, gdy na trakcie dały się słyszeć zbliżające się nawoły- wania, spośród których wybijał się głos szeryfa. Zapowiedź nieszczęścia rozniosła się już, lecz o całej jego grozie wie- działo na razie tylko tych paru mnichów. Cadfael naciągnął kołnierz na widomy dowód zbrodni i wraz z towarzyszami odwrócił się, by powitać Gilberta Prestcote'a i jego drużynę. Kiedy szeryf obejrzał już wszystko, co Cadfael miał mu do pokazania, przyniesiono nosze i złożono na nich barona, okrywając mu twarz połą płaszcza. W miejscu, skąd go za- brano, naprędce wetknięto związany z patyków krzyżyk, by 97 w razie potrzeby można je było odnaleźć i jeszcze raz prze- szukać. Ciało zmarłego odniesiono nie do dworu biskupa, lecz do opactwa, gdzie miało zostać złożone w cmentarnej kaplicy i przysposobione do godnego pochówku przez tych samych mnichów od świętego Piotra i Pawła, którzy mieli być świadkami jego zaślubin. Mały Bran, który bez szpitalnego płaszcza wyglądał tak samo, jak każdy łobuziak z podgrodzia, powrócił z ostrożnej zwiadowczej wyprawy na gościniec. - Znaleźli go - zameldował dwóm wysokim mężczyznom o osłoniętych twarzach, którzy siedzieli razem pod murem cmentarza, postawiwszy na ziemi kołatki. - Widziałem, jak nieśli go z lasu. Minęli jego dom. Bałem się iść dalej. - Żywego czy martwego? - dobiegł spod spłowiałego kwefu powolny, beznamiętny głos Łazarza. Chłopiec zetknął się już ze śmiercią, nie musieli przed nim udawać. - Twarz miał zakrytą - rzekł Bran i przysiadł obok nich. W milczeniu nieznajomego, o którym wszyscy wiedzieli, że jest młody i zdrowy, wyczuwał napięcie i zastanawiał się, dlaczego tamten drży. - Ani słowa - skwitował spokojnie Łazarz. - Masz teraz trochę czasu. Ona też. Pachołkowie złożyli nosze na wielkim dziedzińcu opac- twa i zaraz ze wszystkich stron zbiegli się ciekawscy - w po- śpiechu i z wielkim gwarem, który urwał się nagle, jak ucięty nożem. Ludzie, wytrzeszczając oczy, zastygli wokół mar, szerokim, pełnym poszanowania kręgiem. Do środka wszedł tylko szeryf ze swymi ludźmi i opat Radulfus, który nad- szedł wnet, dostojny jak zwykle. Z gospody wypadł Picard z błyskiem upartej nadziei w oku i zamarł, ujrzawszy owi- nięte płaszczem zwłoki o zakrytej twarzy. Za nim trwożnie wysunęły się kobiety. Mała złota figurka poruszała się, jak gdyby nie mogła udźwignąć ciężaru swych ozdób, lecz zbli- żyła się, nie odwracając oczu. Nie było już wątpliwości. Choć zaiste straszna, ta śmierć była dla niej wybawieniem. Dlaczego, dlaczego wczoraj zaparła się samej siebie? - Czcigodny ojcze - odezwał się Prestcote - przynosimy nader złe wieści. Znaleźliśmy lorda Domville'a, jednakże w takim właśnie stanie. Ci oto bracia twego zakonu naszli go, jak leżał, wysadzony z siodła, na leśnej ścieżce wiodącej w stronę Beistan. Jego koń zdrów i cały pasł się nie opodal i teraz jest już w stajni, zaś baron uderzył głową w pień dębu i nie żyje. Ojcze, czy przyjmiesz go tutaj i zatroszczysz się o jego ciało i duszę, póki rodzina nie poczyni stosownych przygotowań? Siostrzeniec zmarłego przybył tu wraz z jego świtą, a kanonik to też jego krewny. Simon w milczeniu przestąpił z nogi na nogę. Opuścił głowę i głośno przełknął ślinę, wpatrując się w ciało na no- szach. - Nieszczęśliwie zmienił się dzień, co miał być dniem we- sela - rzekł Radulfus poważnie. - Nasz smutek i współczu- cie będą towarzyszyć wszystkim, których ten zgon okrył ża- łobą. Tak długo, jak długo zechcą, niech przyjmą naszą gościnę i służby naszego zakonu. Nadszedł czas ciszy i modlitwy. Śmierć obecna jest obok nas każdego dnia żywota. Wypada, byśmy wspomnieli o jej bliskości - nie jak o groźbie, lecz doświadczeniu, przez które każdy z nas musi przejść w dro- dze ku wiekuistej łasce. Nic więcej rzec tu nie można. Lepiej w milczeniu przyjąć wolę Bożą. - Z całym szacunkiem, ojcze - odezwał się Picard gło- sem ostrym jak stal, choć grzecznym i pełnym uszanowania. Cadfael starał się wyczytać coś z jego twarzy, lecz bez większego powodzenia: był w niej naturalnie żal, rozczaro- wanie i gniew, ale chwilami przebłyskiwało też zimne wyra- chowanie. - Z całym szacunkiem, powtarzam, ale czy mamy biernie przyjąć, że taka jest istotnie wola Boża? Baron znał okolicę, miał tu dworek myśliwski pod Długim Lasem. Szmat życia 98 99 spędził w siodle, dniem czy nocą, bez żadnej złej przygody. Mamy teraz uwierzyć, że nagle, w wigilię własnego ślubu, zabrakło mu sił czy rozwagi, skoro obaj wiemy dobrze, iż odjechał stąd nie znużony i trzeźwy? Rzekł giermkowi, że chce się przewietrzyć przed snem. Z pewnością więc to właśnie zamierzał zrobić. A oto mamy go tu martwego, czło- wieka w kwiecie wieku i pełni męskich sił! Nie, ja w to nie uwierzę! W tej sprawie diabeł maczał palce i nie mam za- miaru poprzestać na tym, co dotąd wiemy. Prestcote najwyraźniej celowo zwlekał z podaniem wszy- stkich nowin, chcąc sprawdzić, czy ktoś ze słuchaczy nie zdradzi ulgi na wieść, że zgon może być poczytany za nie- szczęśliwy wypadek. Jeżeli tak było i jeśli rzeczywiście coś odkrył, gdy zmrużonymi oczyma badał krąg zaskoczonych twarzy, to powiodło mu się lepiej niż Cadfaelowi, który roz- glądał się wokół w tym samym celu. Na żadnym obliczu nie dostrzegł cienia winy ani strachu, a tylko stosowną do chwili boleść i zdumienie. - Nie powiedziałem, że jego śmierć była przypadkowa - rzekł bez ogródek szeryf. - Nawet upadek z konia nie był przypadkiem. lina, rozpięta między drzewami, trafiła go, w szyję i zrzuciła z siodła. Ale to nie upadek go zabił. Kto- kolwiek zastawił na niego pułapkę, pozostał na miejscu, by dokończyć dzieła, gdy baron leżał bez czucia. Śmierć zadały mu dwie męskie dłonie, zaciśnięte na krtani. Krąg gapiów zakołysał się, jak gdyby szarpnął nim pory- wisty wicher, a z wszystkich piersi wyrwało się słyszalne westchnienie. Opat podniósł głowę i spojrzał na szeryfa. - Twierdzisz, że to zabójstwo? - Najzimniejsze i najprzemyślniejsze, jakie kiedykol- wiek popełniono. - I wiemy, kto je popełnił! - Picard wychylił się do przo- du z triumfalnym, złośliwym okrzykiem, prędkim jak skrze- sana iskra. - Czyż nie mówiłem? To robota tego złodziejasz- ka, którego baron wyrzucił ze służby. Zemścił się szatańsko, 100 mordując swego pana. Któżby inny? Kto inny miałby powód to zrobić? To Joscelin Lucy! Zza pleców Picarda wystrzeliła nagle świetlista złota smu- ga i oto stała przed nim Iveta, wczorajsze ofiarne jagnię, zmienione niespodzianie w syczącą dziką kocicę. Przejrzy- ste chabrowe oczy błyszczały jak dwa ametysty. Podniosła głos - brzmiał teraz wyzywająco, triumfalnie, wręcz urągli- wie, gdy krzyczała: - To fałsz! Wiesz o tym, wszyscy o tym wiecie, że to nie- może być prawda! Zapomnieliście już? Ze wszystkich ludzi on właśnie na pewno jest niewinny! Od dwóch dni siedzi w lochu shrewsburiańskiego zamku pod zarzutem równie fałszywym jak ten! I dzięki Bogu za to! Sam strażnik wię- zienny będzie świadkiem, że Joscelin nie mógł popełnić morderstwa! Cadfael poczuł się nagle tak, jak gdyby ktoś zdzielił go obuchem w łeb. Stał oszołomiony, stopniowo pojmując wszystko, co wynikło z jej słów. Nietrudno było teraz od- gadnąć przyczyny jej spokojnego zdecydowania we wczo- rajszej rozmowie z opatem. Zamknęli ją bezpiecznie w czte- rech ścianach, z dala od jakichkolwiek wieści o ucieczce Jo- scelina, które mogły być dla niej radością i źródłem otuchy. Teraz, gdy jej spokój został zbudzony, obrócą prawdę prze- ciw niej i cisną jej w twarz. Tak też się stało. Rzucili się na nią oboje, choć siłą głosu i zawziętością mąż ustępował żo- nie. - Głupia dziewczyno, on nie jest w więzieniu! Wyrwał się, nim przeprowadzili go przez most, jest wolny i chce się mścić! - Był złodziejem, a teraz jest jak ścigany zwierz w lesie. To on zamordował twego narzeczonego. I będzie za to wi- siał! Cały blask, ożywienie uciekło z jej twarzy. Przez chwilę stała jak wryta i tylko jej wargi ułożyły się w nieme, rozpa- czliwe „Nie!". Potem policzki zbladły jej jak śnieg. Przyło- 101 żyła dłoń do serca i upadła jak postrzelony ptak, mała, nie- szczęsna kupka złocistych łaszków. Natychmiast z ważną miną nadbiegła służka Madlen i wszystkie kobiety stłoczyły się nad drobnym, bezwładnym' ciałem. Picard wydał okrzyk raczej zniecierpliwienia niż tro- ski, pochylił się nad Ivetą i zaczął ją ciągnąć za przegub dło- j ni, chcąc postawić dziewczynę na nogi. Przysparzała im tyl- ko wstydu, należało ją jak najszybciej ukryć w jakimś kącie, w myśl zasady „co z oczu, to i z myśli". Cadfael uznał, że pora interweniować, nim dziewczynę zaduszą spódnicami albo wyrwą jej dłoń z nadgarstka. Zdecydowanie wkroczył w środek zbiegowiska i rozpostarł szeroko ramiona, odgar-j niając gapiów. - Spokojnie, dajcie jej oddychać! Zemdlała, nie podno-1 ście jej jeszcze! Brat Edmund, doświadczony w podobnych przypadkach sekundował mu dzielnie z drugiej strony i w obecności opata gościom nie wypadało odrzucić wiedzy i pomocy tych, którzy dbali o chorych w klasztorze. Nawet Agnes odsunęła sie zimno i uważnie patrząc, jak Cadfael klęka przy Ivecie i podtrzymując jej głowę ramieniem, układa wygodnie roz-j rzucone ręce. - Niech ktoś zwinie płaszcz, żeby jej podłożyć pod gło we! I gdzie jest brat Oswin? Simon zrzucił płaszcz i złożył go w namiastkę poduszki. Oswin pospiesznie wybiegł z grupki zagapionych nowicju-j szy. - Idź i przynieś mi z półki przy drzwiach flaszeczkę octu z miętą i szczawiem, a także butelkę wywaru z gorzkich ziół. I pospiesz się! Cadfael delikatnie ułożył głowę dziewczyny na podsunie- tej przez Simona poduszce, ujął jej przeguby i zaczął je dęli- katnie nacierać. Twarz miała wyostrzoną, sinobiałą jak lód. Oswin wrócił równie prędko, jak się oddalił, i przyniósł wła- 102 ściwe lekarstwa. Była jeszcze nadzieja, że coś z niego wy- rośnie. Brat Edmund przykląkł z drugiej strony i podsunął Ivecie pod nos flaszeczkę z octem, ostrym i żrącym od mięty i szczawiu. Nozdrza dziewczyny drgnęły. Podobny do kasz- lu skurcz przebiegł drobną pierś i napięte do ostateczności linie policzków i brody stopniowo złagodniały. Nad jej gło- wą wuj, pozbywszy się kłopotu na rzecz medyków, peroro- wał ze zdwojoną energią: - Czy ktoś mógłby jeszcze wątpić? Umknął bez broni i nie miał jak jej zdobyć. Jedynie człowiek pozbawiony in- nych środków zabija gołymi rękoma. To tęgi, silny chłop, zdolny, by to uczynić. Nikt inny nie żywił uraz do Huona. Ale on miał powód, by go nienawidzić, i to poważny powód, zrobił więc wszystko, żeby się zemścić. I zemścił się śmier- telnie! Teraz trzeba go ścigać jak wściekłego psa, a nawet zabić, gdy tylko się pokaże, bo jest niebezpieczny dla każde- go, kto się zbliży. To sprawa gardłowa. - Moi ludzie w tej chwili szukają go w lasach i sadach - rzekł krótko Prestcote. — Robią to od chwili, gdy straż do- niosła, że widziano mężczyznę, który tej nocy wkradł się na podgrodzie. Było jeszcze ciemno i widzieli go tylko przez chwilę, zresztą osobiście wątpię, czy to był Lucy. Bardziej prawdopodobne, że jakiś młodzik cichaczem plądrował pod- wórza i kurniki pod osłoną mroku. Obława trwa i będzie trwała, aż go złapiemy. Wszyscy, których mogłem odesłać, biorą już w niej udział. - Weź moich ludzi - zaofiarował się ochoczo Picard. - I ludzi Huona także. Naszą powinnością jest teraz ująć jego mordercę. Nie wątpisz chyba, że Joscelin Lucy jest jego mordercą? - Zdaje się to oczywiste. Wszystkie ślady wskazują na czyn popełniony z wściekłej nienawiści. Nie znamy nikogo innego, kto byłby jego wrogiem. Cadfael bez pośpiechu zajmował się Ivetą i słuchał tego, co działo się obok; półsłówek i wyważonego milczenia opa- 103 ta, mściwych nalegań Picarda i odmierzonych zdań szeryfa, wydającego dyspozycje odnośnie dalszych, wzmożonych poszukiwań. Ramiona prawa zamykały się wokół Joscelina Lucy. Właśnie dostrzegł, że blady rumieniec zaczyna wracać na twarz Ivety. Powieki zatrzepotały lekko, rzucając na poli- czki rozchwiany cień długich, ciemnozłotych rzęs. Chabro- we oczy otwarły się i spojrzały na niego z półprzytomną zgrozą. Wargi się rozchyliły. Niby mimochodem położył na nich palec i zamknął oczy na krótko. Zrozumiała, bardziej z trwogi o bezpieczeństwo Joscelina niż o własne. Powieki, poznaczone żyłkami jak leśne dzwonki, zamknęły się z po- wrotem i tak pozostały. Wyglądała, jak gdyby jeszcze nie wróciły jej zmysły, choć wracało już życie. - Zaczyna dochodzić do siebie. Możemy ją teraz zabrać. Wstał z kolan i wziął ją na ręce, zanim Picard, Simon czy ktokolwiek inny zdołałby go uprzedzić. - Kiedy odzyska przytomność, powinna leżeć spokojnie przez parę godzin. To było ciężkie omdlenie. Jakże była drobniutka; był pewien, że jej szaty ważyły więcej niż ona. A jednak to delikatne stworzenie zdobyło się na ów heroiczny akt buntu w obronie Joscelina, ona, tak po- korna i cicha, gdy chodziło o nią samą. Nawet oskarżenie o kradzież i cela w zamkowym lochu zdawały się być jej po- ciechą, gdy mogły osłonić przed o wiele gorszym zarzutem mężobójstwa. Teraz, kiedy wróciły jej zmysły i pamięć, roz- darta będzie między trwogą o jego życie, bo zabójstwo istot- nie było sprawą gardłową, a nadzieją na jego ucieczkę, skoro dotąd był wciąż na wolności. Nadzieja pojawiała się i wy- mykała Ivecie de Massard. - Pani, jeśli zechcesz wskazać mi drogę... Agnes zgarnęła odświętne spódnice i pospieszyła przed nim do swoich komnat w gospodzie. Nie można było powie- dzieć, stwierdził w duchu Cadfael, że nie niepokoiła się o siostrzenicę. I nic dziwnego, bo siostrzenica stanowiła znaczniejszą część jej majątku, a o to Agnes Picard umiała,. 104 się dobrze troszczyć. Ale wśród uczuć, jakie żywiła do Ivety, przeważały rozczarowanie i zniecierpliwienie. O tej porze dziewczyna miała już być bezpiecznie wydana za mąż, jak zyskownie sprzedany towar. Cóż, wciąż jeszcze mogła znaleźć kupca, nadal stał za nią cały splendor tytułów i ziem jej ojca, włącznie z mieczem i hełmem paladyna Giumara de Mas- sard, rycersko zwróconymi przez egipskich Fatymidów - prawdopodobnie jedynymi częściami jej dziedzictwa, któ- rych Picard nie zagarnął. - Tu możesz ją położyć. - Sądząc ze spojrzeń, jakie na niego rzucała spod zmrużonych powiek, Agnes nie zapo- mniała, że był tym samym mnichem, na którego nie całkiem zgodne z prawdą wymówki skarżyła się przed opatem. To zresztą nie miało już znaczenia, skoro Joscelin Lucy był zwierzyną w śmiertelnym pościgu i przestał zagrażać spo- kojowi jej ducha. - Czy trzeba coś dla niej zrobić? Iveta legła na nakrytym łożu, westchnęła, ale nie ruszała się. W tych wszystkich ozdobach wyglądała jak odlana przez złotnika. - Gdybyś była tak dobra, pani, i znalazła mi niewielką- czarkę na dozę tego wywaru z ziół. Powinna go zażyć, kiedy wróci do przytomności. To dobry, gorzki, ożywczy środek, zapobiegający dalszym omdleniom. I sądzę, że w tej komna- cie powinno być nieco cieplej. Wystarczy mały piecyk na węgiel drzewny. Agnes nie miała innego wyjścia, jak potraktować poważ- nie jego zalecenia. Zlecił jej dość zajęć, by pozbyć się jej z komnaty przynajmniej na pięć minut. Dworki czekały w sieni. Rzuciła się, żeby zagnać je do pracy. Iveta otwarła oczy. Ten sam zakonnik! Poznała jego głos i zerknęła na niego ukradkiem, aby się upewnić. Zaczęła mó- wić, chociaż łzy dławiły ją w gardle. Ale on nachylił się nad nią, on słyszał. - Nie powiedzieli mi! Mówili, że za kradzież mogą go skazać nawet na śmierć... 105 - Wiem -wtrącił Cadfael i umilkł. - Mówili... że jeśli nie spiszę się bardzo dobrze, nie po- wiem tego, co trzeba, nie zatrę podejrzeń... Huon zaprowa- dzi go na szubienicę... - Tak... Cicho, maleńka, nie płacz! Wiem! - Ale jeżeli dobrze się spiszę, puszczą go wolno... Tak, była gotowa sprzedać samą siebie - ciało, duszę i wszystkie nadzieje, byleby go ocalić. Ona też zdolna była do męstwa. - Pomóż mu! - Ogromne oczy podobne do przekwitłych- chabrów wlepione były w twarz Cadfaela, a mała rączka, drobna jak u ptaka, zacisnęła się na jego dłoni kurczowym ptasim uściskiem. — On nie ukradł ani nie zabił... wiem o tym! - Gdybym tylko mógł! - wyszeptał Cadfael i nachylił się by ją zasłonić, bo w drzwiach stała Agnes. W mgnieniu oka Iveta znów leżała biernie i nieruchomo z zamkniętymi oczyma. Pusta dłoń spoczywała bezwładnie jak przedtem. Dopiero po kilku minutach otwarła oczy i spojrzała na nich. Słabym, niepewnym głosem odpowiedziała na szorstkie, choć tchnące szczerym niepokojem pytania Agnes o samo- poczucie, po czym wypiła gorzki aromatyczny wywar, który podał jej Cadfael. - Powinna zostać sama w ciszy i spokoju - powiedział wychodząc. Chciał jej zapewnić, na ile był w stanie, samo- tność, której potrzebowała; uwolnić ją od towarzystwa ludzi, których sama obecność była dla niej udręką. - Będzie teraz spała. Takie omdlenie jest równie wyczerpujące jak wielki wysiłek. Jeżeli opat zezwoli, zajrzę do niej przed nieszpora- mi i przyniosę syrop, który zapewni jej spokojną noc. Przynajmniej tyle mogli dla niej zrobić. Mieli ją w swojej mocy, nie mogła im uciec i jak na razie cała sprawa na tym się kończyła. Donwille nie żył, pole było otwarte dla innych zalotników. To nie było ułaskawienie, ledwie odroczenie wyroku. Czas do namysłu nad okolicznościami tej gwałtow- 106 nej śmierci i losem młodego pechowca, którego nią obciążo- no. Pozostało jeszcze wiele pytań, których nikt dotąd nie za- dał, nie mówiąc już o odpowiedziach, których nikt nie znał. Około południa jeden ze zbrojnych pachołków, przetrzą- sających gaje i ogrody za domami w północnej części pod- grodzia, stanął przed sierżantem i powiedział stanowczo: - Został tylko jeden ogród, któregośmy jeszcze nie prze- szukali i zdaje mi się, że nie byłoby źle, gdybyśmy rzucili nań okiem. Ogród samego biskupa de Clinton! Zakrzyczano go zaraz, że szaleństwem byłoby chronić się w paszczy lwa, ale on żarliwie bronił swego pomysłu. - Wcale nie takim szaleństwem! Przypuśćmy, że ten chłopak słucha teraz, jak wykpiwacie samą myśl o tym. Ależ by się uśmiał, gdyby właśnie tam się zaszył, choć wy uważa- cie to za niemożliwe. Mógł być na tyle sprytny, żeby ukryć się w jedynym miejscu, które z góry wykluczyliście z rachu- by. I nie zapominajcie, że jest tam jego koń. W tej całej bie- ganinie kto będzie pamiętał, żeby zamknąć stajnię? Sierżant uznał, że te argumenty warto wziąć pod uwagę, i zarządził przeszukanie biskupich ogrodów, stodół, stajni, sadu i całej ziemi w obrębie murów. We właściwym czasie dotarli i do szopy na siano na tyłach posiadłości. Nie znaleźli Joscelina Lucy, ale natrafili na oczywisty dowód, że ktoś spędził noc na sianie i poza wyraźnie odciśniętym śladem wysokiego, smukłego ciała zostawił po sobie skórkę z chle- ba i ogryzek jabłka. Joscelin Lucy znał to miejsce, a furta w murze nie była zamknięta na skobel. Nikt nie miał żad- nych wątpliwości, kim był tajemniczy gość. Tak więc człowiek, który nalegał na przeszukanie ogrodu, choć ominęła go nagroda za schwytanie zbiega, otrzymał po- chwałę od oficera i ogólnie rzecz biorąc mógł być zadowo- lony z wyników przedsięwzięcia. 107 ROZDZIAŁ SZÓSTY Nagie ciało Huona de Domville leżało pod lnianym ca- łunem w pogrzebowej kaplicy, a dokoła niego stali kręgiem: opat Radulfus, przeor, szeryf hrabstwa, Simon - siostrzeniec i giermek zmarłego, sir Godfryd Picard, który spodziewał się o tej porze być już jego wujem, i brat Cadfael. Aquillon nie zdążył jeszcze zdjąć płaszcza i rękawic po nużących porannych poszukiwaniach. Wyglądał mizernie i był wyraźnie zgnębiony. Nic dziwnego, skoro cała odpo- wiedzialność spadła teraz na niego, jako najbliższego krew- niaka zmarłego barona. Picard gryzł czarne kędzierzawe pas- mo własnej brody, rozmyślając o poniesionych stratach, i biedził się, jak wyjść z zyskiem z tej nowej sytuacji. Zaś opat spokojnie i z uwagą przysłuchiwał się wywodom brata Cadfaela. Opat, jako dostojnik Kościoła, był człekiem światowym. Doświadczenie miał rozległe, lecz nie aż tak, by obejmowało te przejawy gwałtu, które dla Cadfaela - byłego żeglarza i żołnierza - były kiedyś codziennością. Radulfus, co rzadko się zdarza wśród ludzi uczonych, znał niedostatki swojej wiedzy i chętnie słuchał pouczeń. Dbał w pierwszym rzę- dzie o całość i honor swojego klasztoru i w tym celu stoso- wał tylko nieskażoną sprawiedliwość. Co się zaś tyczy prze- ora Roberta, jego normańskie sympatie kazały mu wrzeć gniewem, skoro to właśnie normański wielmoża usunięty został z tego świata ręką mordercy. Na swój sposób przeor pałał żądzą zemsty równie mocno jak Picard. - Urazy czaszki - mówił Cadfael, podtrzymując dłonią świeżo umytą i uczesaną głowę zmarłego — same w sobie nie zagroziłyby życiu. Ale upadek ogłuszył go i pozbawił możli- wości obrony. A teraz patrzcie... - zsunął całun z potężnie sklepionej piersi i barków trupa. - Spadł na wznak i uderzył głową w drzewo. Nogi i ręce rozrzucone miał bezwładnie. 108 Takim go widział szlachetny pan Prestcote, a także brat Ed- mund i kilku nowicjuszy z naszego klasztoru. Wtedy, gdy był odziany, nie dostrzegłem tego, co widzę teraz. Spójrzcie tu, na wewnętrzną stronę ramion. Widzicie te okrągłe sińce na ciele? Wyobraźcie sobie teraz te ręce rozpostarte na ziemi i zastanówcie się, co go przygniotło, gdy leżał tak bez zmy- słów. To napastnik klęczał mu na ramionach, dłońmi sięga- jąc do gardła. - Dlaczego się nie ocknął? - spytał posępnie opat, wo- dząc wzrokiem za grubym, brązowym palcem Cadfaela, wskazującym ślady mordu. - Próbował - Cadfael opowiedział o głębokich bruzdach, jakie zostawiły na mchu obcasy butów Domville'a. - Wła- ściwie walczyło tylko jego ciało, podobnie jak rannym, gdy uchodzą zeń siły, wstrząsają konwulsje. Baron był nieprzy- tomny, nie mógł się zmagać z zabójcą. A ten miał silne ręce, silne i zdecydowane. Spójrzcie tu, gdzie oba kciuki zostały wciśnięte w krtań. Jabłko Adama jest zupełnie zmiażdżone. Dla Cadfaela była to jak dotąd pierwsza sposobność, by przyjrzeć się dokładnie śmiertelnym obrażeniom. Pod krót- ko przyciętą brodą ciemnoczerwoną linią znaczył się ślad po powrozie, obmyty teraz z krwi. Wyraźnie widać było czarne sińce, pozostawione przez dłonie dusiciela. - Mamy tu wszelkie dowody, że napastnik opętany był szałem zemsty - stwierdził z ponurą miną Prestcote. - Albo bardzo przestraszony - łagodnie sprzeciwił się Cadfael. -Wytrącony z równowagi przez własny czyn, czyn do niego niepodobny, przerastający go, a podjęty bez zasta- nowienia. - Być może mówicie o tym samym człowieku - zauwa- żył rozsądnie Radulfus. - Czy to ciało może nam o nim coś jeszcze powiedzieć? Mogło, jak się wydaje. Z lewej strony szyi Domville'a, w miejscu, gdzie zaciśnięte były środkowe palce prawej dłoni mordercy, o czym świadczył ciemny ślad, siniec przecięty 109 był krótką, wgłębioną ranką, jak gdyby został weń wtłuczo- ny kamień o ostrych brzegach. Cadfael przez chwilę przy- glądał się w ciszy drobnemu, nieistotnemu zranieniu i do- szedł do wniosku, że być może jest ono bardzo istotne. - Małe, ostre cięcie — dumał, pochylając się niżej — i przy nim to wgłębienie. Człowiek, który to zrobił, na środkowym albo serdecznym palcu prawej ręki miał pierścień. Pierścień z dużym kamieniem, głęboko wrzynającym się w ciało. Ra- czej luźny, skoro przy uścisku przekręcił się częściowo do środka. Tak, na pewno na środkowym palcu. Za luźny na ser- decznym przełożyłby na środkowy. Nie przychodzi mi na myśl żaden inny sposób, w jaki mogła powstać taka rana. Spojrzał na wpatrzone w niego z napięciem twarze. - Czy młody Lucy nosił taki pierścień? Picard w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami. Po chwili zastanowienia Simon powiedział: - Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek dostrzegł jakiś pierścień. Ale nie mogę też stwierdzić z całą pewno- ścią, że nigdy żadnego nie nosił. Zapytam Guya, może on coś wie. - Trzeba to sprawdzić - rzekł szeryf. - Czy jest coś jesz- cze, co da się tu odczytać? - Nic mi nie przychodzi do głowy. Poza faktem, że warto by się zastanowić, gdzie i w jakiej sprawie jeździł ten czło- wiek, że o tej porze znalazł się na leśnej ścieżce. - Nie znamy dokładnej pory - zauważył Prestcote. - Nie, to prawda. Nie sposób stwierdzić, od jak dawna człowiek nie żyje, z dokładnością większą niż do kilku go- dzin. W każdym razie mech pod ciałem był wilgotny. Ale jest tu coś jeszcze. Wszystkie znaki wskazują... hm, właści- wie nie powinniśmy im ufać zbyt pochopnie, powiedzmy ra- czej, że zdają się wskazywać, iż wracał do domu, kiedy wpadł w pułapkę. Tak więc ktokolwiek ją zastawił, a potem go zabił, wiedział, dokąd pojechał i jaką drogą miał wracać. - Albo pojechał wieczorem za nim i dostosował do tego 110 swój plan - powiedział szeryf. - Jesteśmy już pewni, iż ów Lucy dostał się do szopy w biskupim ogrodzie i tam się ukrył, ale po zmierzchu poszedł dalej i równie dobrze mógł śledzić poczynania swego pana, cały czas myśląc o zemście. Wiedział, że Donwille będzie wieczerzał w opactwie, bo wszyscy o tym wiedzieli. Nietrudno mu było zaczekać w ukry- ciu na jego powrót, a gdy ujrzał, że baron, zwolniwszy giermka, odjeżdża samotnie, uznał to za doskonałą sposob- ność do odwetu. Nie ma wątpliwości, że Lucy jest tym, kogo szukamy. Na tym rozmowa się zakończyła. Szeryf wrócił do swojej obławy, przekonany, iż słuszność jest po jego stronie. Trud- no go było winić, bo w świetle faktów sprawa przedstawiała się kiepsko. Huona de Donwille pozostawiono trosce brata Edmunda i jego pomocników, zaś trumnę zamówiono u Marti- na Bellecote'a, miejskiego mistrza ciesielskiego, bo czy ba- ron miał zostać pochowany tu, czy gdzie indziej, na tę ostat- nią podróż trzeba go było wyposażyć w solidną i odpo- wiednio okazałą trumnę. Ciało ujawniło już wszystkie tajemnice i można je było zostawić w spokoju. Przynajmniej tak sądził brat Cadfael do czasu, gdy prze- bierając w pracowni ziarna fasoli na przyszłoroczny zasiew, relacjonował Oswinowi wszystkie okoliczności śmierci i sa- mego śledztwa. Oswin słuchał z wypiekami na twarzy, a na końcu powiedział dość nieoczekiwanie: - To dziwne, że nocą, w końcu października, jechał bez nakrycia głowy. I na dodatek był łysy! Cadfael znieruchomiał, wpatrując się ze zdumieniem w chłopca ponad garścią fasoli. - Coś ty powiedział? - No, jakże to, żeby stary człowiek jechał nocą bez czap- ki... Trafił dokładnie w samo sedno tego, co Cadfael prze- oczył. Donwille nie odjechał spod bramy opactwa z gołą głową - to pewne. Cadfael widział go na własne oczy. Miał 111 na sobie szykowny purpurowy biret ze złotą frędzlą, zmyśl- nie upięty w rodzaj kapelusza. Cadfael nie zauważył jego braku, nie pomyślał o tym, by odszukać go w miejscu, gdzie leżało ciało. - Synu - powiedział serdecznie - nigdy cię nie docenia- łem. Przypomnij mi o tym, kiedy znów będę wtykał nos do twojej pracy, bo sobie na to zasłużyłem. On miał na sobie biret, a ja powinienem się postarać go znaleźć. Wymknął się bez pytania o zezwolenie, woląc uznać po-' ranne słowa opata za pretekst do dalszej wędrówki w tej sa- mej sprawie. Miejsce wypadku oznaczone było naprędce skleconym krzyżem, jeśli się więc pospieszy, zdąży przed nieszporami. Na mchu pod dębem wciąż jeszcze odciśnięty był niewyraźny ślad ciała, choć źdźbła trawy zaczynały się już podnosić. Cadfael z nosem przy ziemi przeszukał ścieżkę, obszedł drzewa po obu jej stronach i byłby odszedł z ni- czym, gdyby nagle nie wyjrzało słońce. Jasny promień, któ- ry przebił gałęzie drzew, wskazał mu nareszcie to, czego' szukał, kiedy sącząc się przez gęste poszycie, wyłuskał z niego błysk złotej taśmy, zdobiącej czapkę barona. Zrzuco- na z głowy właściciela, gdy ten spadał z konia, uwięzła w kępie krzewów o trzy jardy od traktu. Cadfael podniósł ją. Solidnie ułożona w rodzaj zawoju materia nie straciła faso- nu, jeden koniec nadal opadał z fantazją na ramię, a w fał- dach ciemnoszkarłatnego jedwabiu jaśniał błękitny bukie cik. Gdzieś w czasie nocnej przejażdżki Huon de Donwille dodał do swych ozdób garść wiotkich, prostych łodyżek o podłużnych jasnozielonych listkach i przypominających drobne gwiazdki kwiatach, lazurowych jak pogodne niebo nawet teraz, po całym dniu, kiedy tak leżały porzucone. Cadfael wyplątał bukiecik z fałd czapki i przyjrzał się mu ze zdumieniem. Roślina ta miała wielu pospolitszych kuzy- i nów, lecz sama trafiała się niezmiernie rzadko. Znał ją do- brze, mimo iż trudno ją było znaleźć nawet w cienistych la- sach Walii, gdzie czasem ją widywał. Nie słyszał dotąd, by tu, w Anglii, ktokolwiek się na nią natknął, zaś zbierając na- siona na proszki i nalewki przeciw kamicy i kolce, musiał się zadowalać pomniejszymi krewnymi tego rzadkiego ziela. Co zatem, zastanawiał się, patrząc na późne, zgniecione już nieco kwiatki, co zatem robi w tej okolicy kiść pnącego na- wrotu? Domville z pewnością nie miał jej ze sobą, gdy opu- szczał opactwo. Szkoda, że nie miał już czasu, by pójść dalej. Musiał wra- cać, jeśli chciał jeszcze zajrzeć do Ivety i zdążyć na nieszpo- ry. Doprawdy, zaczynał być coraz bardziej ciekaw nocnych peregrynacji Domville'a. Picard napomknął coś chyba o my- śliwskim dworku barona koło Długiego Lasu. Ta ścieżka mog- ła być najkrótszą doń drogą z podgrodzia. Co prawda dwo- rek mógł leżeć gdziekolwiek w promieniu kilku mil przy granicy lasów, ale warto było zbadać drogę, którą podążał baron tamtej nocy. Nie dziś. Dziś było to już wykluczone. Cadfael schował w zanadrze biret i kiść błękitnych kwia- tów i ruszył w drogę powrotną. Wiedział, że wraz z odpo- wiednim wyjaśnieniem powinien wręczyć szeryfowi jedno i drugie, ale wcale nie był pewien, czy to zrobi. Biret owszem, nie dodawał nic do tego, co już wiedziano. Natomiast ten maleńki pęczek więdnącego piękna mówił bardzo wiele. Donwille był tam, gdzie rosła ta roślinka, a w całym hrab- stwie mogło być najwyżej jedno takie miejsce. W Gwynedd, skąd pochodziło to ziele, Cadfael wiedział tylko o trzech. Był zaskoczony, znalazłszy tu nawet jedno. A Prestcote był człowiekiem prawym i uczciwym, lecz nie lubił odstępować od raz powziętych przekonań, zdecydował zaś już, że Josce- lin jest winny. Któż inny mógłby chcieć śmierci barona? Cadfael nie miał tej pewności. Nie dał się zwieść próżnym gadkom o zabijaniu. Są ludzie zdolni do skrytobójstwa i ta- cy, którzy nie są do niego zdolni, i trudno byłoby Cadfaela przekonać, że jest inaczej. Każdego człowieka można dopro- 112 113 wadzić do tego, że zabije, ale nie każdy zabija z zasadzki, i nożem w plecy, liną rozciągniętą na trakcie. Sumiennie wrócił do klasztoru, oddał czapkę sierżantowi, którego Prestcote zostawił przy bramie, i poszedł do pra- cowni po makowy syrop dla Ivety. Tym razem nie dane mu było zostać z nią sam na sam choćby przez chwilę. Madlen, najwyraźniej na polecenie Agnes, stała nad nimi, nastawiając uszu i nie spuszczając z nich wzroku. Wszystko, co mógł dać dziewczynie, to lek, który przyniósł, i zapewnienie, że jest po jej stronie, wyrażo- ne samą jego obecnością. Mogli jedynie wymienić spojrze- nia i domyślać się ich treści. No i mógł jeszcze zapewnić jej sen, długi i mocny, podczas gdy on będzie rozmyślał, jak jej pomóc. Jej i Joscelinowi Lucy. Nie byłaby wdzięczna wspólni- kowi, który odtrąciłby jej ukochanego. Za jego życie chciała przecież oddać całe swe przyszłe szczęście. Cadfael poszedł na nieszpory z pęczkiem więdnących kwiatów nadal ukrytym w habicie. Przez cały dzień brata Marka trapiło mgliste wrażenie, że nie panuje nad swoją trzódką z hospicjum. Pojawiło się pod- czas prymy, kiedy to wszyscy mieszkańcy przytułku z wy- jątkiem najmłodszych brzdąców przybyli razem do kościoła. Po prawdzie Marek nigdy ich nie liczył. Jeśli ktoś czuł się gorzej lub był w podlejszym niż zwykle humorze, mógł zo- stać w domu i nikt go do niczego nie zmuszał. Tak więc licz- ba chorych mogła się zmieniać, a co więcej, nawet w czasie krótkiego porannego obrządku całe zgromadzenie bezustan- nie się przemieszczało, bo byli tacy, którzy musieli się ru- szać, by ulżyć swemu cierpieniu. Tym, co prześladowało Marka, nie był niedobór, a raczej nieokreślony nadmiar, ja- kiś niedosyt światła w kościele, które i tak było przyćmione i skąpe. Wśród jego podopiecznych było sześciu czy sied- miu wysokich mężczyzn, ale znał ich ruchy, sposób chodze- 114 nia, drobne potknięcia i gesty, które pozwalały mu ich roz- poznać nawet wtedy, gdy twarze mieli zakryte. Raz czy dwa podczas mszy miał wrażenie, że widzi du- mną zakapturzoną głowę i osłoniętą twarz, która wydaje mu się obca, ale za każdym razem gubiła mu się gdzieś w tłumie. Aż do końca nie zaświtała mu myśl, że gubi mu się dlatego, iż jego kalekie owieczki rozstawiają się tak, by intruz stał się niewidzialny. Słowo „intruz" brzmiało zbyt mocno w miejscu, gdzie- drzwi były otwarte dla wszystkich. Gdyby jednak przybysz istotnie był trędowatym, który wybrał to miejsce na kolejny przystanek w nie kończącej się tułaczce, uczyniłby to jaw- nie, nie dając powodu dla owych dziwacznych przetasowań. Z drugiej jednak strony, jakiż zdrowy człowiek, nie będąc szaleńcem, zechciałby się tu ukryć? Musiałby zaiste być go- tów na wszystko. Marek niemal już przekonał sam siebie, że coś mu się przywidziało, ale kiedy rozdzielał chleb, owsiankę i piwo na śniadanie - znów nie licząc, bo któż liczy to, co daje się bied- nym? - nim skończył, wiedział już, że jego zapasy zostały uszczuplone bardziej, niż się spodziewał. Któreś z jego dzia- tek wzięło kęs i dla nadprogramowych ust. Wiedział, rzecz jasna, że ludzie szeryfa przeszukują las i ogrody między Saint Giles a miastem i jeszcze przed po- łudniem dotarła do niego wieść o śmierci Huona de Donwil- le. Odosobnienie hospicjum nigdy nie było zaporą dla no- win. Cokolwiek zdarzyło się w mieście czy opactwie, od ra- zu było szeroko omawiane w przytułku. Tym razem były to najdrobniejsze szczegóły zgonu barona oraz listu gończego, rozesłanego za zbiegłym giermkiem jako jego zabójcą. Ale brat Marek był zapracowany i nie miał czasu na plotki. Prze- de wszystkim od rana zajmował się chorymi i dopiero gdy zmienił ostatni opatrunek i nasmarował ostatnią ranę kojącą maścią, przypomniał sobie o dziwnym zjawisku, które go dręczyło. Nawet jednak wtedy czekały na niego inne zajęcia 115 - zapisanie darów złożonych dla szpitala, sformowanie gru- py sprawniejszych chorych, którzy mieli się udać do Sutton po opał na zimę (prawo to przyznał hospicjum zmarły pan Sutton, a jego syn je uszanował), pomoc w przyrządzeniu południowego posiłku, sprawdzanie rachunków przełożone- go szpitala i kilkanaście innych spraw. Wreszcie po południu miał nieco czasu na obowiązki podjęte z własnej woli, takie jak głośne czytanie mszy jednemu staruszkowi, zbyt już sła- bemu, by dźwignąć się z łoża, czy lekcja z małym Branem. Lekcje te, będące zresztą na poły zabawą, nie kosztowały go wiele wysiłku, bo dzieciak uczył się równie łatwo, jak oddy- chał - zupełnie jak gdyby żądzę wiedzy wyssał z mlekiem matki. Marek sklecił dla niego niewielki pulpit, odpowiedniej wielkości dla chudziutkiego ośmiolatka. Tego dnia przygo- tował dla niego zdjęty z własnego pulpitu arkusz starego spranego welinu, poznaczony liniami po piśmie. Szkoła mie- ściła się w ciasnym kącie przedsionka, pod wąskim oknem, z którego padało światło. Czasem, kiedy na pergaminie zo- stawało trochę miejsca, zużywali je na gry rysunkowe, w któ- rych Bran przeważnie wygrywał. Arkusz można było prze- cież oczyścić i użyć jeszcze raz, i znowu, póki nie zaczęły prześwitywać w nim dziury. Marek wyszedł więc, by odszukać swego ucznia. Dzień był jasny, lecz słoneczne światło było blade i przymglone. Wielu chorych rozeszło się z kołatkami po gościńcach, gdzie pokornie trzymając się na uboczu, prosili przechodniów o wsparcie. Łazarz siedział jak zwykle pod cmentarnym mu- rem - wysoki, prosty, z głową dumnie uniesioną pod kaptu- rem i welonem. Bran przylgnął doń, opierając się wygodnie o uda mężczyzny. Uniesione w górę rozczapierzone dłonie omotane miał pajęczyną z grubej nici, której jeden koniec trzymał w zębach. Ręce starszego też tkwiły w siatce. Grali w starą grę, zwaną kocią kołyską. Chłopiec co chwila par- 116 skał radosnym śmiechem przez zaciśnięte na sznurku zęby. Radość brała i otucha, gdy się patrzyło na starość z mło- dością w tak doskonałej harmonii, więc Marek zawahał się, nie chcąc przerywać zabawy. Już miał się wycofać po cichu, kiedy chłopczyk go dostrzegł i wypuścił nić z ust. - Już idę, bracie Marku! - zawołał pospiesznie. - Pocze- kaj na mnie! Wyplątał palce z siatki, rzucił słówko na pożegnanie swe- mu towarzyszowi, który bez słowa wziął się do zwijania nit- ki, i co tchu pobiegł za zakonnikiem. Wsunął rączkę w dłoń Marka i powędrował z nim w stronę drzwi. - Umilaliśmy sobie czekanie, aż będziesz miał czas dla mnie - powiedział. - Jesteś pewien, że nie chcesz się bawić, póki jest ładna pogoda? Przecież nie musisz już wracać. Przez całą zimę możemy się uczyć wieczorami przy ogniu. - Och, nie, chcę ci pokazać, jak ładnie piszę litery, któ- rych mnie nauczyłeś. Niemal wepchnął Marka do sieni. Już był w swojej ławie i z dumną miną wygładzał na pulpicie świeży arkusz welinu, a Marek wciąż nie zdawał sobie sprawy z tego, czego przed chwilą był świadkiem. Dopiero na widok drobnej, chudej rą- czyny chwytającej za pióro doznał nagłego objawienia. Wciągnął głośno powietrze tak raptownie, że Bran uniósł szybko głowę, przekonany, że robi coś albo bardzo źle, albo nadspodziewanie dobrze. Marek pospieszył więc go po- chwalić i uspokoić. Ale jak mógł dać się tak omamić? Wzrost się zgadzał, wy- prostowana postawa, szerokość ramion pod płaszczem - wszystko było takie, jak powinno. Tyle tylko, że ręce, z któ- rych Bran zdjął nicianą plecionkę, miały wszystkie palce, były gładkie, szczupłe i kształtne. Te ręce należały do mło- dego człowieka. Tak czy owak, Marek ni słowem nie wspomniał o tym, co odkrył, przełożonemu szpitala czy komukolwiek innemu. 117 Nie starał się też przydybać nieproszonego gościa. Tym, co zrobiło na nim największe wrażenie i sprawiło, że powstrzy- mał się od jakichkolwiek działań, była życzliwość, z jaką społeczność otwarła się na przyjęcie uciekiniera - który z pewnością niewiele o sobie rzekł, a zgoła niczego nie tłu- maczył - i zamknęła wokół niego w cichej solidarności dzie- lonego wspólnie nieszczęścia. Nie ośmieliłby się lekką ręką niweczyć tego porywu ani też kwestionować słuszności ich osądu. Z zapadnięciem zmroku tropiciele wrócili z bezowocnej wyprawy. Guy, najmniej chyba chętny jej uczestnik, wpadł do dzielonej z Simonem komnaty, zrzucił buty i legł na wznak na łożu z gwałtownym westchnieniem ulgi. - Szczęściarz z ciebie, że zdołałeś się wymigać od tej ka- torgi! Godziny babrania się w błocie, zaglądania do świń- skich koryt i przeganiania liniejących kur! Przysiągłbym, że cały cuchnę gnojem! Kanonik przybiegł z kościoła jak opa- rzony i powyganiał nas na dwór, ale jego zapał nie sięgał tak daleko, żeby sam się zgłosił do brudnej roboty. Wrócił do modłów. Oby się na coś przydały duszy starego! - I co, ani śladu Jossa? - Simon zaciekawiony zatrzymał się z jedną ręką w rękawie najlepszego kaftana. - Gdybym go widział, nie wyglądałbym tak, jak wyglą- dam, a przede wszystkim trzymałbym język za zębami. - Guy ziewnął potężnie i wygodnie wyciągnął długie nogi. - Nie, nigdzie ani śladu. Szeryf otoczył miasto kordonem, przez który mysz się nie przeciśnie, a jutro planuje wolno posuwać się dalej na północ. Jeśli i to zawiedzie, następnego dnia ruszą w kierunku potoku. Powiadam ci, zawzięli się, żeby go złapać. Słyszałeś, że przetrząsali nawet to obejście? I odkryli, że ktoś nocował w szopie przy ogrodzeniu? Simon wdział kaftan do końca, marszcząc brwi w zadu- mie. 118 - Słyszałem. Ale zdaje mi się, że ślad już dawno ostygł. Jeżeli to był on. - Myślisz, że jest już daleko? Powinniśmy przynajmniej odemknąć stajnię starego na noc. Albo przenieść Briara pod strzechę na dziedzińcu. Nawet mała szansa jest lepsza niż żadna. - Gdybyśmy choć wiedzieli, gdzie on się podziewa... Właśnie myślałem, że trzeba by wyprowadzić biednego zwierzaka na światło dzienne i trochę go rozruszać. Kto wie, jeśli Joss się dowie, że na nim jeżdżę, może sam się zgłosi? - Widzę, że nie bardziej wierzysz w to oskarżenie niż ja - zauważył Guy i podniósł rozczochraną głowę, by zmierzyć przyjaciela przenikliwym spojrzeniem. - Ani w tę śmierdzą- cą sprawę z naszyjnikiem w sakwie! Chciałbym wiedzieć, który to parszywy pies dostał rozkaz, żeby go tam schować! A może stary sam się tym zajął, co o tym sądzisz? Jak długo go znałem, nigdy się nie bał ubrudzić sobie rąk. Guy był na dworze barona od dwunastu lat. Wzięty z do- mu ojca, zaczynał jako paź i nawet zdołał rozwinąć w sobie pewnego rodzaju sympatię dla swego wspaniałego pana, który jednak jakoś nigdy nie miał okazji dać mu odczuć swej wspaniałomyślności. - Tak czy owak, podły wybrał sposób, żeby się z nim roz- prawić — ciągnął. — Mimo wszystko zastanawiam się... Jeże- li Joss był zaślepiony gniewem, a miał powody być, nie rę- czyłbym własną duszą, że go nie zabił. Nawet w ten sposób! - A ja bym ręczył - powiedział stanowczo Simon. - Ach, ty! - Guy podniósł się ospale i klepnął druha w ra- mię. - Gdzie inni snują przypuszczenia, tam ty masz pew- ność! Uważaj, żebyś któregoś dnia nie wpędził się w kłopoty przez nadmierną łatwowierność. Niechże na ciebie spojrzę - dodał, poprawiając kołnierz odświętnego płaszcza Simona, tak by leżał bez zarzutu. - Bardzoś dziś wytworny. Dokąd to się wybierasz? - Tylko do opactwa, do Picardów. Zwykła grzeczność, 119 teraz, gdy największy zgiełk już się przewalił i kurz osiadł. Omal nie weszli do jego rodziny, trzeba im pozwolić wziąć udział w żałobie. Nic mnie nie kosztuje, jeśli zwrócę się o ra- dę do starszego człowieka, póki mój wuj nie spocznie w gro- bie. Poza tym muszę wysłać listy do ciotki w klasztorze we Wroxhall i do paru dalszych kuzynów. Eudo może je naskro- bać, wreszcie się do czegoś przyda. Ma odpowiedni kwieci- sty styl. - Ostrzegam cię - Guy zwlókł się leniwie i podszedł do drzwi, żeby zażądać gorącej wody do mycia. - Gdy tylko Eudo spotka się z szeryfem, pogonią cię wraz z innymi na jutrzejszą nagonkę. Uparli się, żeby go powiesić. - Zawsze mogę szukać po swojemu, tak jak ty - odparł Simon i wyszedł w odwiedziny do człowieka, który omal nie został jego krewniakiem i roił sobie, iż tego wieczora bę- dzie już miał należne krewniakowi prawa. Iveta leżała w łóżku. Makowy wywar brata Cadfaela stał odmierzony i gotowy pod ręką, a obietnica, że przyniesie jej spokojny sen, stanowiła maleńkie, ciepłe źródło otuchy. Ale na razie nie chciała jeszcze spać. Była wreszcie sama i czer- pała z tego pewną bierną przyjemność, choć wiedziała, że Madlen jest tuż za drzwiami. Przez wszystkie te tygodnie tak rzadko zostawiali ją samą. Ich nachalna obecność była jak cień, który zasłaniał jej słońce. Tylko wczoraj, śledząc ją z oddali, na parę-nędznych minut wypuścili ją na dwór - w miejsce, gdzie mogła zostać zauważona i zagadnięta, tak aby mogła udzielić właściwych odpowiedzi i zademonstro- wać ufny spokój i pogodzenie się z nienawistnym losem. A przez cały ten czas wiedzieli, że Joss nie został wtrącony do lochu, że jest na wolności, nawet jeżeli była to wolność ściganego zbiega. Ale z tym już koniec. Więcej nie da się oszukać. Przynaj- mniej dwóch rzeczy mogła się uchwycić: on nie został ujęty, a ona nie wyszła za mąż. 120 Posłyszała, że ktoś chwyta za klamkę, i aż skuliła się w środku, nieruchomiejąc ze strachu. Ale kiedy drzwi się otwarły i ukazała się w nich Agnes, miała twarz prawie do- brotliwą, a głos niemal tkliwy - z pewnością na użytek ko- goś, kto stał za nią. Iveta patrzyła w osłupieniu na tę niespo- dziewaną przemianę. - Nie śpisz jeszcze, dziecko? Przyszedł dobry przyjaciel i pyta o ciebie. Może wejść na chwilkę? Nie jesteś zanadto zmęczona? Gość już wszedł. Był to Simon, przyodziany w najlepsze szaty i najlepsze maniery -specjalnie dla wuja i ciotki. A je- go najlepsze maniery musiały zrobić nie lada wrażenie, sko- ro pozwolono mu z nią zostać sam na sam. Agnes wycofała się z życzliwym uśmiechem, zarezerwowanym dla najle- pszej widowni. - Tylko parę minut. Nie powinna się dziś zbytnio wysilać. Wyszła i drzwi się za nią zamknęły. W tej samej chwili z małej, chłopięcej twarzy Simona zniknął czujny wyraz. Podszedł do łoża, przysunął sobie stołek i usiadł obok Ivety. Dziewczyna z zadowoleniem uniosła się na poduszkach. Gę- ste złote włosy opadły na lnianą koszulę. - Ostrożnie! - uprzedził ją, kładąc palec na ustach. - Mów cicho, twoja stróżka może podsłuchiwać pod drzwia- mi. Wpuszczono mnie tylko na chwilę, bym złożył ci usza- nowanie i zapytał, jak się masz. Bóg mi świadkiem, litość brała, gdy patrzyłem, jaka jesteś wstrząśnięta. Nie powie- dzieli ci, że umknął z rąk straży? Potrząsnęła głową, nie wiedząc, jak wypowiedzieć cisną- ce się na usta pytania. - Och, Simon, czy są jakieś wieści? Chyba nie... - Ani dobrych, ani złych - odparł szybko tym samym ci- chym i pospiesznym szeptem. - Nic się nie zmieniło. Wciąż jest na wolności i, da Bóg, będzie. Wiem, że będą go szukać. Ale ja też - dodał znacząco i ujął małą rączkę, która wy- ciągnęła się ku niemu. - Odwagi! Szukali cały dzień i co? 121 Ani widu, ani słychu. Kto wie, może od dawna jest już : kordonem. Jest silny, śmiały... - Zbyt śmiały! -wtrąciła ze smutkiem. - ... i wciąż ma przyjaciół, choćby nie wiem o co chcieli go oskarżyć! Przyjaciół, którzy nie wierzą w jego winę. - Och, Simon, nie wiesz, ile to dla mnie znaczy! - Chciałbym móc zdziałać więcej dla ciebie i dla Jossa Na razie się nie martw, musisz być cierpliwa i czekać. Jedo zagrożenie cię ominęło. Teraz, jeśli tylko Joss nadal będzie wolny, nic cię nie pogania. Możesz czekać. - Naprawdę nie wierzysz, że ukradł? Ani że zabił? - spy-1 tała błagalnie. - Wiem, że tego nie zrobił - rzekł Simon z tą pewnością siebie, o którą żartobliwie obwiniał go Guy. -Jedynym prze- stępstwem, jakiego się dopuścił, było pokochanie kogoś, kto nie był dla niego. Tak, wiem - dodał szybko, widząc, że dziewczyna rumieni się i odwraca głowę. - Wybacz, jeśli cię zawstydziłem, ale Joss jest mi druhem i rozmawiał ze mną jak z druhem. Więc wiem także i o tym. Obejrzał się niepewnie przez ramię i uśmiechnął do niej pocieszająco. - Twoja ciotka pewnie już zaczyna się krzywić. Muszę iść. Ale pamiętaj, Joss nie jest sam. - Będę pamiętać - obiecała żarliwie. - I dziękuję za to Bogu i tobie, Simonie. Przyjdziesz znowu, kiedy będziesz miał chwilę czasu? Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka to dla mnie ulga. - Przyjdę - zapewnił i pochylił się spiesznie, by ucało- wać jej dłoń. - A teraz dobrej nocy! Śpij smacznie i niczego się nie bój. Był już w drodze do drzwi, gdy otwarła je Agnes, życzliwie uśmiechnięta i wciąż czujna. Ten młody człowiek był siostrzeńcem Huona de Domville i należał mu się szacu- nek, jakim cieszył się jego wuj za życia. Ale Ivety nie wolno spuścić z oka, póki się jej dobrze nie wyda za mąż i pozbiera profitów. Drzwi się zamknęły. Teraz, z lżejszym sercem, Iveta czu- ła, że będzie mogła zasnąć. Wypiła wywar brata Cadfaela, gęsty i słodki od miodu, a potem zdmuchnęła świecę. Kiedy Madlen podejrzliwie zajrzała do komnaty, Iveta spała już głęboko. Po komplecie Cadfael poprosił opata o posłuchanie w je- go kancelarii. Pora była dobra na poważne rozmowy. Dzień pełen napięć i niezwykłych zdarzeń skończył się wreszcie, • nadchodząca noc niosła wytęskniony spokój. - Ojcze - mówił Cadfael - powiedziałem ci wszystko, co mi o tej sprawie wiadomo, poza jedną rzeczą. Jak wiesz, znam się nieco na ziołach. W czapce, którą przyniosłem dziś po południu i oddałem szeryfowi, znalazłem ziele niezwykle rzadkie, nawet w Walii, gdzie można je napotkać. Tu nigdy go nie widziałem. A jednak Huon de Donwille ostatniej swej nocy na ziemskim padole był tam, gdzie ono rośnie. Otóż myślę, ojcze, iż ta okoliczność ma wielką wagę. Pragnę odnaleźć to miejsce i ustalić, w jakim celu zmarły się tam udał w wilię swojego ślubu. Sądzę, że może to mieć znacze- nie dla odkrycia okoliczności zgonu i jego sprawcy. Trzymał w dłoni maleńki, zmięty bukiecik; przyschnięty pęczek cienkich łodyżek, smukłych zielonych listków i więd- nących kwietnych gwiazdek, nadal zadziwiająco błękitnych. - Pokaż - rzekł opat i przyjrzał się bukiecikowi ze zdu- mieniem. - Twierdzisz, że możesz powiedzieć, gdzie cośta- kiego rośnie, a gdzie nie? - Rośnie w niewielu, bardzo niewielu miejscach, gdzie na powierzchnię ziemi wychodzą kredowe albo wapienne skały. Jeszcze nigdy nie widziałem go w Anglii. I dzięki temu uważasz, że jesteś w stanie stwierdzić, gdzie nasz nieboszczyk spędził noc? - Znam drogę, którą wracał. Tą samą drogą na pewno od- 122 123 jechał, pozostawiwszy giermka u bramy. Chciałbym, jeśli mi zezwolisz, pójść dalej i odnaleźć ten kwiat. Wierzę, że ludzkie życie - nieświadome niczego poza młodością, sza- leństwem i gniewem - może zależeć od tej drobnej roślinki. - Takie rzeczy zdarzały się już wielekroć - stwierdził opat. - Naszym celem jest sprawiedliwość, a w ręku Boga jest miłosierdzie. Daję ci pozwolenie, bracie Cadfaelu, byś szedł tym tropem tak długo, jak to będzie konieczne. Ufam ci. - Bóg widzi, że to doceniam - rzekł Cadfael szczerze. - A ja, ojcze, ufam i będę ufał tobie. Cokolwiek znajdę, prze- łożę ci bez zwłoki. - Nie szeryfowi? - spytał Radulfus z uśmiechem. - O, tak. Ale za twoim pośrednictwem, ojcze. Potem brat Cadfael udał się do dormitorium i spał jak nie- winne dziecię w kolebce, póki dzwony nie zadzwoniły na ju trznię. ROZDZIAŁ SIÓDMY Kiedy następnego ranka Cadfael wyszedł z kościoła po prymie, Prestcote był już w terenie, od nowa prowadząc o- bławę na północnych rubieżach podgrodzia. Tego dnia chciał przeczesać wielki trzymilowy łuk - powoli i tak dokładnie, że z sieci wyśliznąć by się mógł jedynie zając lub łasica. Sze- ryf był zdecydowany tym razem ująć zbiega i miał powody sądzić, iż ów nie przekradł się jeszcze przez kordon, który w ciągu nocy jeszcze zacieśniono. Picard wyruszył także w asyście wszystkich dworzan, a kanonik Eudo zapewne był w domu biskupa, zaganiając do tejże samej przymusowej pracy ludzi Domville'a. I choć niektórzy nie byli tym zachwy- ceni, to jednak łowiecki zapał ma w sobie coś zaraźliwego, coś, co sprawia, że większość z nich runęłaby przed siebie z bojowym okrzykiem, gdyby tylko zwąchali ofiarę. Nie po raz pierwszy Cadfael szczerze żałował, że nie ma w Shrewsbury Hugona Beringara, by nieco wstrzymał tem- po poczynań Prestcote'a. Zastępca szeryfa miał sporo oleju w głowie i zdrową świadomość, iż nie jest wszechwiedzący. Co więcej, nigdy nie przyjmował bezkrytycznie tego, co in- nym zdawało się oczywiste. Ale Hugo Beringar był na pół- nocy hrabstwa w swoim majątku zwanym Maesbury i z całą pewnością nie zamierzał ruszyć się stamtąd przed upływem kilku tygodni. Jego żona na dniach spodziewała się pier- wszego dziecka, a to dla każdego młodego mężczyzny wstrzą- sające przeżycie. Nie ma rady, tę sprawę trzeba będzie roz- wikłać pod przewodnictwem Gilberta Prestcote'a. I tak, przyznał w duchu uczciwie Cadfael, mamy więcej szczęście niż niejedno hrabstwo. Prestcote to człek szlachetny i uczci- wy, nawet jeżeli zbyt pochopnie wyciąga wnioski i wyraża osądy, i nie wgląda głębiej poza to, co oczywiste. Niemniej jednak, jeśli mu się przedstawi prawdę, którą da się udowod- nić, zaakceptuje ją. Dowody - oto czego nam teraz potrzeba. 125 Najpierw jednak Cadfael włożył nieco zachodu w wyzna- czenie Oswinowi zadań na cały dzień. Ledwie tydzień wcześ- niej znalazłby mu dość roboty przy zwykłym kopaniu i in- nych pracach polowych - i modliłby się żarliwie, żeby wiel- ki nieudacznik nie zdążył nawet postawić nogi w pracowni. Ale dziś, poza jesiennym przycinaniem drzewek, zlecił mu sporządzenie maści dla infirmerii, a na dodatek powierzył jego pieczy gąsiory z winem, które właśnie zaczęło fermen- tować. Maść robili już wspólnie i wtedy Cadfael szczegóło- wo wyjaśnił chłopcu cały proces. Tym razem wielkodusznie powstrzymał się od powtarzania wszystkiego krok po kroku, zadowalając się jedynie bardzo skromną i ogólną rekapitula- cją- - Zostawiam pracownię w twoich rękach - rzekł poważ- nie. - Mam do ciebie pełne zaufanie. -1 niech Bóg odpuści mi to kłamstwo - mruknął pod no- sem, znalazłszy się dość daleko, by chłopak go nie usłyszał - i zmieni je w prawdę. Albo przynajmniej poczyta mi je za zasługę, nie grzech. Oswinie, mój chłopcze, jeśli nieraz przysporzyłem ci zgryzot, teraz masz szansę rozwinąć skrzydła. Postaraj się jej nie zmarnować! Teraz miał do dyspozycji cały dzień. Postanowił zacząć od miejsca, w którym zginął Domville. Wybrał drogę na przełaj, najkrótszą i nieco ekstrawagancką trasę, którą wy- puszczał się czasem w swoich własnych sekretnych spra- wach. W miejscu, gdzie potok Meole podchodził pod grani- ce pól i ogrodów opactwa, można go było przejść w bród - jeśli oczywiście nie było akurat przyboru i jeśli się dobrze znało dno, a Cadfael znał je jak własną kieszeń. W ten spo- sób za niewielką cenę zmoczenia habitu powyżej kolan nie musiał nadkładać drogi wijącym się gościńcem, a jeśli woda wlewała mu się do sandałów, to przecież równie swobodnie się z nich wylewała. Kiedy w klasztorze kończyło się zebra- 126 nie kapituły, Cadfael był już na leśnej ścieżce i posuwał się naprzód raźnym krokiem. Znał tę część traktu. Przebiegała dokładnie po cięciwie szerokiego zakola strumienia. Zbliżał się teraz do następne- go brodu, który prowadził na zewnątrz rzecznej pętli, a po- tem dalej przez lasy i pola w kierunku na Sutton i Beistan, w rzadko zaludnione okolice nie opodal wielkiej połaci Dłu- giego Lasu. Cadfael wątpił, by Donwille jechał daleko, czy też, by miał spędzić noc pod gołym niebem. Był to, co praw- da, człowiek twardy; zniósłby bez trudu nawet i gorsze wa- runki, ale cenił wygody, gdy mógł sobie na nie pozwolić. W Sutton Strange lasy ustąpiły miejsca uprawnym polom. Cadfael zamienił parę słów z kmieciem, którego dziecko wyleczył kiedyś ze skórnej egzemy. Był ciekaw, czy wieść o śmierci Domville'a dotarła już do wioski. Dotarła, jak się okazało, i w promieniu wielu mil była najczęściej powtarza- ną plotką. Mieszkańcy wsi oczekiwali, że lada dzień ludzie szeryfa zaczną przetrząsać ich chaty i stodoły. - Słyszałem, że miał dwór myśliwski gdzieś w tej okoli- cy - rzekł Cadfael. - Podobno na skraju lasu, ale las ciągnie się dziesięć mil. Wiesz może, gdzie to jest? - A, to będzie ten dom za Beistan - powiedział wieśniak, opierając się wygodnie o płot. - Ma prawo do łowów w Dłu- gim Lesie, ale bywa tu rzadko. Trzyma tam tylko miejscowe- go rządcę i jego matkę, starszą już kobietę, która zajmuje się domem, kiedy nie ma w nim gości. A zwykle nie ma. Baron woli polować gdzie indziej... wolał, chciałem rzec. Widzi mi się, że tym razem ktoś na niego zastawił sidła. - I zrobił to bardzo dokładnie - rzekł Cadfael z powagą. - Którędy mam iść? Przez wioskę w Beistan? - Właśnie tak. Przetnij starą drogę i idź dalej przez wzgó- rza. Sam zobaczysz, ścieżka biegnie cały czas prosto i zanim jeszcze ujrzysz dom, będziesz już na skraju lasu. Cadfael ruszył dalej bez zwłoki. W Beistan wyszedł na gościniec, przeciął go i ruszył ścieżką, która rzeczywiście 127 biegła prosto jak strzelił. Minął parę z rzadka rozsianych do- mostw i znalazł się na wyboistym wrzosowisku pomiędzy dwoma łagodnie nachylonymi wzgórzami, tu i ówdzie zna- czonymi kępką drzew. O milę dalej ścieżka znów z trudem przeciskała się przez las. Tam, gdzie spod ziemi wystawała lita skała, miała ona kredowobiałą barwę, a na otwartych po- lanach drapały Cadfaela po kostkach sterczące sztywno ga- łązki wrzosu. Już od dawna nie zapuścił się tak daleko i gdy- by nie powaga sprawy, ta przechadzka byłaby dla niego źródłem nieskażonej radości. Dwór barona odnalazł się całkiem niespodziewanie. Drzewa rozstąpiły się nagle i Cadfael zobaczył niskie ka- mienne ogrodzenie, a za nim krępy, drewniany podmurowa- ny budynek. Za domem mur obsiadły liczne przybudówki. Wśród białych szorstkich kamieni rosły przeróżne dzikie zioła - rozchodnik, chmielnik, bluszcz i lnica, którą zwą „pantofelkiem Matki Boskiej". Teraz, gdy prawie wszystkie kwiaty opadły, Cadfael rozpoznał roślinki po kroju liści. Za murem stało kilka drzew owocowych, starych i zdziczałych, jak gdyby ktoś kiedyś założył tu ogród, który teraz niszczał w zapomnieniu. Być może któryś z przodków Domville'a chciał stworzyć na tym urokliwym odludziu mały dom dla swojej rodziny. Starzejący się bezdzietny baron nie znalazł dla niego użytku poza sezonem łowieckim, a nawet wtedy wolał inne, bogate lasy w swoich rozległych włościach. Cadfael wszedł do środka przez otwarte wrota. Jego wzrok natychmiast przykuł krzak janowca w kącie muru przy bra- mie. Bo był to niewątpliwie janowiec, ale mimo późnojesiennej pory cały okryty był kwieciem, a kwiatki te - rzadko rozsiane gwiazdeczki — nie były złociste, lecz lazu- rowoniebieskie. Zdumiony podszedł bliżej i wtedy dostrzegł, że ziemia pod krzewem i trzy dolne warstwy kamieni w mu- rze okryte są pnączem, którego proste odnogi zdobią długie, wąskie listki. Roślina sięgała korzeni janowca i czepiając się jego gałęzi wypuszczała w górę długie, wiotkie pędy, z któ- 128 rych wychylały się ku światu ostatnie kiście jaśniejącego błę- kitu. Znalazł więc wreszcie swój pnący nawrót i znalazł też miejsce, gdzie Huon de Donwille spędził ostatnią noc w ży- ciu. - Szukasz kogoś, bracie? Głos, który dobiegł zza pleców Cadfaela, pełen był sza- cunku, niemal uniżoności, a jednak brzmiała w nim również nutka przywodząca na myśl dobrze wyostrzony nóż. Zakon- nik odwrócił się szybko i spojrzał na nieznajomego. Znalazł w nim te same dwoiste cechy. Mężczyzna musiał wyjść z szopy pod tylną ścianą muru. Miał około trzydziestu pięciu lat, był przystojny i dobrze zbudowany, odziany w samo- dział, choć nosił się z godnością zatrącającą wręcz o pychę. Jego oczy, przejrzyste i twarde jak kamyki pod prześwietlo- ną słońcem wodą strumienia, spoglądały równie płynnie i zwodniczo. Ładna, ogorzała twarz mogła budzić sympatię, ale w pewności siebie tego człowieka czaił się niepokój, a w uprzejmości - źdźbło nieprzyjaźni. - Czy to ty zarządzasz tym domem dla Huona de Dom- ville? - zagaił ostrożnie Cadfael. - Tak, ja - odparł mężczyzna. - W takim razie to do ciebie mam sprawę - ciągnął do- brodusznie Cadfael. - Choć pewnie niepotrzebnie się fatygo- wałem. Cała okolica trąbi już o tym, że twój pan zginął z ręki mordercy i spoczywa teraz w opactwie świętego Piotra i Pawła w Shrewsbury, skąd właśnie przychodzę. - Słyszeliśmy o tym wczoraj - rzekł rządca i słysząc ów wiarygodny powód niespodziewanych odwiedzin, nieco się rozluźnił, choć nie tak bardzo, jak można by się było spo- dziewać. Z jego twarzy nie znikła czujność, a w głosie wciąż słychać było rezerwę. - Mój kuzyn przyniósł nowiny, wra- cając z targu w mieście. - A z dworu twojego pana nie było tutaj nikogo? Nie do- 129 stałeś żadnych poleceń? Myślałem, że może kanonik pchnął gońca, żeby cię zawiadomić. Zresztą, rozumiesz chyba, jakie tam wciąż jeszcze zamieszanie i konsternacja. Na pewno po- rozumieją się z zarządcami wszystkich jego dóbr, kiedy wre- szcie opanują ten zamęt. - Najpierw będą chcieli schwytać zabójcę, ot co - stwier- dził mężczyzna i zwilżył wargi językiem. Zagadkowe oczy spojrzały na Cadfaela z ukosa. - Kiedy rodzina uzna za sto- sowne, powiadomi mnie. A tymczasem nadal jestem w jego służbie, póki kto inny tego nie potwierdzi lub nie wyrzuci mnie za drzwi. Będę dbał o jego dobytek i trzodę, jak dotąd, i przekażę je jego spadkobiercy w należytym stanie. Możesz im to ode mnie powiedzieć, bracie. Niech będą spokojni, o ten dom nie muszą się martwić. Zmrużył na chwilę oczy i zadumał się. - Rzekłeś więc, że to morderstwo? Czy to pewne? - Pewne - potwierdził Cadfael. - Zdaje się, że wyjechał po wieczerzy i został zaskoczony w drodze powrotnej. Znaleźliśmy go na ścieżce biegnącej w tym kierunku. Kiedy posłyszałem, że ten folwark należy do niego, myślałem, że może był tutaj. - Nie było go tu - odparł rządca stanowczo. - W ogóle, odkąd przybył do Shrewsbury trzy dni temu? - W ogóle. - A któryś z jego sług albo giermków? - Nikogo. - Więc nie lokował tu weselnych gości... Sam zajmujesz się gospodarstwem? - Doglądam ziemi, bydła i zbiorów, a moja matka trosz- czy się o dom. Jeśli tu czasami polował, przywoził kucharzy, pokojowych i całą resztę. Ale od ostatniego razu minęły już ponad cztery lata. Teraz już łgał gładko i swobodnie. Bo przecież niebieskie kwiatki rosły właśnie tutaj i pewnie nigdzie indziej w całym hrabstwie. Dlaczego z taką determinacją zaprzeczał odwie- 130 dzinom Domville'a? Prawda, że nawet rozsądny człowiek może się spłoszyć, gdy ścigają mordercę, ale ten tu nie wy- glądał na kogoś, kogo łatwo przestraszyć. A jednak wyraź- nie postanowił, że żadna nić nie będzie łączyć mieszkańców tego domu z zabójstwem Domville'a. - Nie dostali jeszcze w ręce mordercy? Nie, Cadfael się nie przesłyszał. Rządca byłby zadowolo- ny, gdyby zbieg został schwytany, obława odwołana, winny na cztery spusty zamknięty w lochu, a śledztwo umorzone. - Jeszcze nie. Ścigają go w wielkiej sile. No, cóż - mnich westchnął - właściwie powinienem już wracać, ale prawdę rzekłszy, nie spieszy mi się. Dzień jest piękny, a długi, zdro- wy spacer to czysta przyjemność. Może znalazłaby się szkla- neczka piwa i ławka, na której mógłbym przysiąść, nim ru- szę z powrotem? Oczekiwał, że próba wejścia do domu spotka się z niechę- cią, jeśli już nie oględną odmową, ale młody człowiek najwyraźniej zmienił zdanie i zdecydował, że lepiej będzie wpuścić go do środka. Dlaczego? Żeby sam zobaczył, że nie ma tu nikogo obcego i nic do ukrycia. Jakikolwiek był mo- tyw tej zmiany, Cadfael skwapliwie przyjął zaproszenie i pod- ążył za gospodarzem przez otwarte drzwi. Sień była ciemna i cicha, unosił się w niej miękki zapach drewna. Z tylnej izby wybiegła niska, ruchliwa staruszka, odziana prosto i schludnie, i przystanęła zaskoczona, jeśli nie wręcz spłoszona widokiem obcego. Syn pospiesznie i z nieco podejrzanym naciskiem przedstawił jej gościa. - Pozwól, bracie. Możemy przecież rozsiąść się wygod- nie. Bardzo rzadko mamy tutaj gości, dla których godziłoby się robić użytek z wielkiej izby. Matko, przyniesiesz nam po szklaneczce? Ten oto dobry braciszek ma przed sobą długą drogę powrotną. Izba była jasna, przestronna i urządzona nadspodziewanie wygodnie. Usiedli razem nad piwem i owsianymi placusz- kami, które przyniosła stara gospodyni, i gawędzili o pogo- 131 dzie, o nadchodzącej zimie, a nawet o pożałowania godnym stanie kraju, rozdartego wojną między królem Stefanem a cesarzową Matyldą. Jak dotąd w Shropshire panował po- kój, ale wszędzie w podzielonym kraju pokój był rzeczą w najwyższym stopniu niepewną. Cesarzowa wykorzystała szansę, połączyła się w Bristolu ze swoim przyrodnim bra- tem, Ryszardem z Gloucester, i właśnie zbierała posiłki. Pod jej chorągwie ściągnęli z wojskami Brian Fitz-Count, ka- sztelan Wailingford, Miles, konstabl Gloucester, i wielu in- nych. Krążyły pogłoski, że miastu Worcesterw każdej chwi- li grozi napaść z Gloucester. Rozmówcy zgodnie wyrazili nadzieję, że zawierucha ominie ich z daleka, a może nawet całkiem oszczędzi Worcester. Ale przez cały czas tej zajmującej pogawędki zmysły Cadfaela były czujnie wyostrzone. Chyba jednak rządca po- pełnił błąd, zapraszając go, by sam mógł sprawdzić, że dom jest pusty, dobrze utrzymany i nie dzieje się w nim nic podej- rzanego. Albowiem to z pewnością nie stara matka wniosła do izby mglistą, ledwie wyczuwalną woń pachnideł. A oso- ba, która ich używała, odeszła stąd niedawno, bo delikatny aromat rozwiałby się po kilku dniach. Wyczulony na kwiato- we esencje nos Cadfaela rozpoznał zapach jaśminu. Nic więcej nie dało się tu już odkryć. Cadfael wstał, żeby się pożegnać i podziękować za gościnę. Gospodarz skwapli- wie odprowadził go do wrót, po to zapewne, by sprawdzić, czy mnich wróci wprost do opactwa. Czysty przypadek spra- wił, że gdy stanęli w drzwiach, stara kobieta wychodziła właśnie ze stajni na podwórze. Zanim się spostrzegła, wrota stajni rozchyliły się szeroko. Rządca podskoczył je zamknąć i z rozmachem założył rygiel, nie był jednak dość szybki. Cadfael nie zdradził się, że widział więcej, niż powinien. Wesoło pożegnał się przy bramie, obok krzaka janowca kwitnącego niebiesko miast złociście, i raźnym krokiem ru- szył z powrotem tą samą ścieżką, którą przybył. W stajni stał koń, który z pewnością nie miał na tyle moc- 132 nej budowy, by udźwignąć ciężar Huona de Domville, ani nie byłby też w stanie wytrzymać trudu całodziennych ło- wów, niosąc w siodle kogoś z jego świty. Mnich zdołał do- strzec drobny, delikatny biały łeb i wścibski pyszczek, który starał się wyjrzeć na zewnątrz. Z wygiętej w łuk szyi spły- wała spleciona w warkocze grzywa, zaś na wewnętrznej stronie rozkolebanych wrót wisiała lekka bogato zdobiona uzda. Tak piękny mały dzianet mógł nosić tylko kobietę, a cenna, wytworna uprząż też była zdecydowanie damska. Jednakże Cadfael gotów byłby przysiąc, iż owej damy już we dworze nie było. Pojawił się przecież bez ostrzeżenia; nie mieliby czasu jej ukryć. Wprowadzono go do domu właśnie po to, żeby zobaczył, że nie ma w nim nikogo poza zwykły- mi mieszkańcami. Ale dlaczego, jakkolwiek zrozumiałą odrazą mogła na- pełniać ją myśl, że oto zostanie wyciągnięta z kryjówki i ukazana ludzkim oczom jako osoba powiązana ze zgonem Domville'a, a może nawet podejrzana o udział w zbrodni, dlaczego zostawiła wierzchowca i zdecydowała się odejść pieszo? I dokąd mogła pójść w tym pustkowiu? Cadfael nie wrócił wprost do opactwa, lecz szedł dalej zieloną ścieżką, aż zaprowadziła go na podgrodzie, a potem do domu biskupa. Na wielkim podwórcu, gdzie zwykle pa- nował zgiełk i krzątanina, tego dnia było niezwykle cicho, bo nawet stajenni i wszyscy zdatniejsi słudzy zostali wciele- ni do obławy jako naganiacze, a teraz buszowali gdzieś głę- boko w lasach. We dworze zostali tylko starcy, co Cadfaelo- wi było bardzo na rękę. Najstarsi słudzy znali sekrety swego pana, nawet jeśli się do tego nie przyznawali, zaś pod nieobe- cność wszędobylskiej i wścibskiej młodzieży łatwiej było zadzierzgnąć jakąś bliższą znajomość. Odszukał podkomorzego, który - jak się zdawało - spę- dził wiele lat w służbie u barona; a co więcej, miał na tyle zdrowego rozsądku, by nie starać się taić prawdy, skoro jego 133 pana i tak nie było już wśród żywych. Nie musiał się go oba- wiać, zaś całkowita szczerość mogła zaskarbić mu wdzięcz- ność szeryfa. Nadchodził nieunikniony okres bezkrólewia, a potem - rządy nowego pana. Sług nikt nie podejrzewał o zbrodnię; nie mieli się czego bać, po co więc ukrywać coś, co mogłoby okazać się ważne? Podkomorzy był człowiekiem statecznym i siwowłosym, dobrze już po sześćdziesiątce. Jego spojrzenie mówiło o bra- ku złudzeń, zaś obejście cechowała owa pełna rezerwy i re- zygnacji godność, tak częsta u starych sług. Na imię miał Ar- nulf. Bez wahania udzielał wyjaśnień szeryfowi i zamierzał równie szczerze odpowiadać na wszelkie inne pytania, które Cadfael czy ktokolwiek inny chciał mu zadać. Wraz ze śmier- cią barona skończyła się pewna epoka. Teraz musiał albo na- giąć się do nowych rządów, albo odejść ze służby i spędzić resztę życia na przypiecku. Jednakże pytania, które padło za- raz na wstępie, Arnulf z pewnością się nie spodziewał. — Twój pan miał opinię człowieka nie stroniącego od ko- biet. Powiedz, czy miał kochankę na tyle ważną, a może no- wą dzierlatkę, w której się tak zadurzył, że nie mógł bez niej wytrzymać nawet przez te kilka dni, kiedy to miał pojąć za żonę dziedziczkę Massardów? Stary otwarł szeroko usta, słysząc tak bezpośrednie słowa z ust mnicha w benedyktyńskim habicie. Po namyśle do- szedł jednak chyba do wniosku, że nie ma w tym nic aż tak niezwykłego i wyraźnie się odprężył. Życiowe doświadcze- nie pozwoliło im znaleźć wspólny język. - Bracie, nie wiem, jak na to wpadłeś, ale zaiste, jest taka kobieta. Różne bywają niewiasty. Ja sam nigdy jakoś nie miałem do nich szczęścia, zresztą dość miałem zmartwień, bym się prosił o więcej. Ale on nie mógł się bez nich obejść. Przychodziły i odchodziły, kto by je tam zliczył. Ale ta jest inna. Ta była stale, niczym żona. Jak stara koszula albo para butów, ułożona i wygodna. Ktoś, do kogo nie trzeba wygła- szać wielkich słów, wabić i pochlebiać. Zawsze miałem wra- 134 żenię - Arnulf potarł w zadumie brodę kościstymi palcami - że dokądkolwiek jechał, ona była gdzieś blisko. Nie wiedzia- łem, że tu też ją sprowadzi. Zresztą w tych sprawach nie po- sługiwał się mną. Pomagałem mu wkładać koszule i spod- nie, ściągałem z nóg buty, kiedy powracał z łowów, i sypia- łem pod drzwiami, żeby podać mu wina, jeśli w nocy zawoła. Ale z kobietami - nie. Od tego byli inni. A co do niej... tu nikt nawet o niej nie wspomniał. Sam byłem zdzi- wiony. - A koń? Niewielki śnieżnobiały dzianet, sądząc z tego, co widziałem, piękna klacz hiszpańskiej krwi. Na drzwiach stajni wisiała wysadzana klejnotami uprząż. - Rzeczywiście! - przyznał zaskoczony Arnulf. - Kupił ją dla niej. Właściwie nawet tego nie powinienem wiedzieć. Gdzie ją widziałeś? Cadfael powiedział mu. - Kobiety nie było. Zostawiła konia i zapach perfum, ale sama zniknęła. - Cóż - powiedział rzeczowo Arnulf - myślę, że wolała nie być wplątana w morderstwo. Jeśli tam była, a znaleźli go, jak mówią, na tej ścieżce, to musiał do niej zmierzać, kiedy odesłał młodego Simona i odjechał samotnie. Pewnie się przestraszyła i uznała, że lepiej zniknąć. - Ma tam bardzo lojalnych służących - rzekł Cadfael su- cho. - Wychodzą ze skóry, żeby przekonać mnie i cały świat, że jej noga nigdy tam nie postała. Śmiem twierdzić, iż do tej pory ów młody człowiek ukrył już konia w bezpiecznym miejscu. Poniewczasie przyszło mu na myśl, że mógł to zrobić również ze względu na siebie, nie tylko na ową kobietę. Jeśli spędziła tam cały czas w oczekiwaniu na wizytę swego pana i opiekuna, nie było wykluczone, iż umilała sobie te chwile w towarzystwie młodszego, przystojniejszego, sympatycz- niejszego mężczyzny, który akurat był pod ręką. A on z kolei miał powody się obawiać, że związek wyjdzie na jaw, co rzu- 135 całoby na niego podejrzenie, iż pozbył się swego pana przez miłość do jego kobiety, z zazdrości i nienawiści. Stąd do roz- ważań, czy rzeczywiście go zabił, był tylko mały krok. Po- wiedzmy, że Domville przybył owej nocy po tym, jak młody człowiek został obdarzony łaskami damy, tak iż uważał ją już za swoją zdobycz. Powiedzmy, że przyłapany na gorą- cym uczynku został z miejsca wyrzucony za drzwi i błąkał się w żalu i smętnych rozmyślaniach, aż uświadomił sobie, że baron będzie wracał samotnie do domu. Jeśliby mord zo- stał dokonany z dala od dworu, w pobliżu Shrewsbury, za- bójcą mógł zostać okrzyknięty każdy. To było możliwe. Tak się mogło zdarzyć. Wiele tu mogła wyjaśnić kobieta. Cadfael żałował, że nie wie o niej więcej. - Zastanawia mnie, dokąd mogła pójść pieszo na tym bezludziu, skoro zostawiła wierzchowca? Zastanawiał się również, dlaczego zdecydowała się odejść pieszo, ale nie powiedział tego na głos. To był już bardziej zawiły problem. - Dom, w którym zwykle ją trzymał, jej dom, rzec by można -jest daleko stąd, w Cheshire. - Arnulf zadumał się i wyraźnie wytężył umysł, przypominając sobie fakty zapo- mniane i nieważne od dawna. - Ale spotkał ją właśnie tu, w tej okolicy. Piękna wieśniaczka. Była wtedy młodą dziew- czyną, dwadzieścia albo i więcej lat temu. O tak, więcej. Mówiono o niej Avice z Thornbury i podobno jej ojciec był wiejskim kołodziejem. Jeżeli dobrze pamiętam, byli to wolni ludzie, nie poddani. Wiejscy rzemieślnicy przeważnie bywali wolnymi ludźmi, ale warsztat przykuwał ich do miejsca, w którym żyli, rów- nie mocno jak pańszczyźnianych chłopów. - Na pewno ma tu jeszcze rodzinę - ciągnął Arnulf. - Czy to daleko stąd? Nie znam tych stron. - Nie - odparł Cadfael, zaczynając wiele rozumieć. - Niedaleko. Można tam zajść na piechotę. W drodze powrotnej miał o czym rozmyślać. Nieuchwyt- 136 na kobieta intrygowała go coraz bardziej. Jeśli od ponad dwudziestu lat była cierpliwą i wierną Domville'owi ko- chanką, zadomowioną tak trwale, że cichym posłuszeń- stwem zasłużyła sobie niemal na szacunek należny ślubnej małżonce, musiała mieć teraz około czterdziestki. Była więc nieco starsza od zarządcy folwarku w Długim Lesie, choć bez wątpienia miała jeszcze dość wdzięku i urody, by go oczarować, jeśli tylko zechciała. Tak, tamten mężczyzna mógł dać się omotać zazdrości i pożądaniu, mógł nawet po- czuć się uprawniony do tego, by usunąć z drogi bezlitosnego starca, którego była własnością. Ale jej wiek wskazywał je- szcze na co innego: teraz, gdy Donwille nie żył, niewiasta tak już posunięta w leciech nie mogła liczyć na nowy, równie korzystny związek. Może przemyślawszy to sobie, wspomnia- ła rodzinny dom, odległy o niespełna milę. Tam mogła znik- nąć i ukrywać się tak długo, jak było to potrzebne. Tylko dla- czego, dlaczego zostawiła cennego konia, swoją własność, dar swego pana? Do Thornbury mogła przecież tak samo do- trzeć wierzchem, jak na nogach. Dzień dobiegał końca. Cadfael wracał, by zdążyć na nie- szpory i obejrzeć dzieło zniszczenia (lub też geniuszu), ja- kiego pod jego nieobecność dokonał brat Oswin. Ale jutro - jutro musi ją odnaleźć! Tymczasem w Saint Giles dwóch młodych mężczyzn gło- wiło się nad własnymi problemami. Brat Marek ostatecznie już doszedł do wniosku, że jego wysoki podopieczny, łudzą- co podobny do Łazarza we wszystkim poza liczbą palców u rąk, jest w rzeczywistości zbiegłym giermkiem, ściganym przez szeryfa tak zawzięcie i tak licznymi siłami. Gnębił go więc pewien złożony dylemat moralny. Marek słyszał historię rzekomej kradzieży naszyjnika panny młodej, lecz potraktował ją równie ostrożnie jak Cad- fael. Zbyt wielu ludzi, w rozmaitych okolicznościach, do- prowadzono do ruiny i śmierci, podrzucając po prostu pre- 137 cjoza do ich bagażu. Był to najłatwiejszy sposób pozbycia się wroga i Marek zwyczajnie w to nie wierzył. Obejrzawszy Huona de Domville, nie był też skłonny wydać kogokolwiek na pastwę jego złości, która mogła okazać się zabójcza. Ale morderstwo to całkiem inna sprawa. Bez trudu dałby wiarę, że człowiek tak bardzo skrzywdzony, zwłaszcza gdy oskarżenie w istocie było fałszywe, mógł posunąć się do ostateczności, ulegając żądzy zemsty, nawet jeśli była ona sprzeczna z jego naturą. Po czyjej tedy stronie leżała słusz- ność? Zasadzka i mord na nieprzytomnej ofierze wstrząsnę- ły głęboko nierycerskim, pokornym sercem Marka. Podo- bnego bestialstwa nikt nie miał prawa sankcjonować. Roz- terka doprowadzała go do rozpaczy, a nie mógł zrzucić jej brzemienia na cudze barki. Tylko on znał tajemnicę. Myślał o tym, by zwrócić się wprost do intruza i poprosić go o szczerą rozmowę, ale musiałby znaleźć ustronne miej- sce, o jakie trudno było w tej zamkniętej społeczności. Póki zaś nie był przekonany o winie zbiega, nie mógł ryzykować, że ściągnie na niego uwagę. Każdy człowiek winien być uzna- wany za niewinnego, dopóki nie znajdą się dowody jego wi- ny. Tym bardziej ten, przeciwko któremu wytoczono już zło- śliwe, nie potwierdzone zarzuty, które dźwięczały głucho jak fałszywy pieniądz. Jeśli znajdę sposobność, by zostać z nim sam na sam, po- stanowił Marek, pomówię z nim otwarcie i wtedy wyciągnę wnioski. Póki zaś nie nadarzy się taka okazja lub jeśli wcale się nie nadarzy, będę go obserwował, śledził jego kroki i przeciwstawię się mu, gdyby zamierzał coś złego, a jeśli nie - gotów będę stanąć w jego obronie. I może da Bóg, że za moim pośrednictwem prawda, jaka by nie była, wyjdzie na jaw. Przedmiot trosk Marka siedział wraz z Łazarzem przy drodze do brodu pod Atcham - w pewnym oddaleniu, choć w zasięgu wzroku od głównego gościńca. Co prawda jeden 138 z nich miał pełne prawo potrząsnąć żebraczą miseczką, lecz nie prosili przechodniów o wsparcie, a kołatek używali tylko wtedy, gdy jakaś dobroczynnie nastrojona duszyczka zdra- dzała chęć podejścia zbyt blisko. Skrzyżowawszy nogi, roz- siedli się wygodnie na wyblakłej jesiennej trawie pod drze- wami. Nietrudno zgadnąć, o czym rozmawiali. - W tym stroju - mówił Łazarz - możesz przejść przez kordon i swobodnie się oddalić. Nie uwierzą, że ktokolwiek byłby tak odważny lub tak szalony, by spacerować w szacie po zmarłym trędowatym. Sami też nie mają na tyle odwagi lub szaleństwa, aby ryzykować, że cię dotkną, chcąc to sprawdzić. Dla Łazarza była to bardzo długa przemowa i na koniec kaleki język odmówił mu posłuszeństwa, jak gdyby zmęczo- ny wysiłkiem. - Co, mam wiać, ratując własną skórę, i zostawić ją tu w niewoli? Nie ruszę się stąd - odparował zaciekle Joscelin - póki ona jest wciąż we władzy wuja, który grabi jej mają- tek i sprzeda ją komuś jeszcze gorszemu niż Donwille, jeśli tylko cena będzie odpowiednia! Jaki pożytek byłby z mojej wolności, gdybym ją porzucił w potrzebie? - Prawdę powiedziawszy — ozwał się powolny głos — my- ślę, że chcesz mieć tę pannę dla siebie. Czy cię obraziłem? - Ani trochę! -wykrzyknął Joscelin. - Pragnę jej dla sie- bie, jak nigdy nie pragnąłem i nie będę pragnął nikogo na tym wielkim świecie. I pragnąłbym jej tak samo, gdyby nie miała swych ziem, ba! - butów na nogach, żeby po nich cho- dzić! Pożądałbym jej nawet wtedy, gdyby była tym, za co teraz uchodzę, a ty - niech Bóg cię wspomoże - naprawdę jesteś. Ale mimo to byłbym zadowolony... nie, spokojny, widząc ją bezpieczną u boku wartościowego opiekuna, oto- czoną szacunkiem, jaki się jej należy, i wolną, by decydować o swym losie. To jasne, że będę się starał ją zdobyć! Ale mó- głbym ją utracić na rzecz lepszego mężczyzny i nie rzekł- 139 bym słowa skargi. O nie, nie obrażasz mnie! Cały aż płonę z tęsknoty za nią! - I cóż możesz dla niej zrobić jako ścigany zbieg? Czy jest wśród nich ktokolwiek, komu mógłbyś zaufać? - Jest Simon - Joscelin uśmiechnął się ciepło. - On nie wierzy, że jestem złoczyńcą. Sam mnie ukrywał. Martwi mnie, że odszedłem stamtąd bez słowa. Jeśli zdołałbym przekazać mu wiadomość, mógłby nawet z nią porozmawiać i poprosić, by się ze mną spotkała, jak wtedy. Teraz, kiedy stary nie żyje - choć jak to się mogło stać? - może nie będą jej tak bezustannie śledzić. Simon mógłby wyprowadzić mi konia... - A dokąd - spytał urywany, mozolny głos - zabrałbyś tę biedną, opuszczoną pannę, gdybyś wykradł ją opiekunom? - Myślałem nad tym. Zawiózłbym ją do Białych Sióstr w Brewood i poprosiłbym o schronienie dla niej, póki jej sprawy nie zostaną zbadane i rozstrzygnięte w korzystny dla niej sposób. Jeżeli trzeba będzie, dotrę aż do króla. To czło- wiek szlachetny, dopilnuje, by oddano jej sprawiedliwość. Z początku - wypalił otwarcie chłopak - chciałem ją zabrać do mojej matki. Ale mówiono by, że chcę zagarnąć jej mają- tek, a tego bym nie zniósł. Po ojcu dostanę dwie porządne wsie. Niepotrzebne mi cudze ziemie, nic nikomu nie jestem winien i nie dam się poniżać. Jeżeli mnie zechce, będę dzię- kował jej i Bogu i będę szczęśliwym człowiekiem. Ale bar- dziej zależy mi na tym, żeby ona była szczęśliwa. Łazarz sięgnął po kołatkę, bo nie opodal jakiś tęgi, przy- sadzisty jeździec wstrzymał konia i skręcił w ich kierunku. Słysząc drewniany stukot, uśmiechnął się tylko z oddali i rzucił im monetę. Łazarz schylił się po nią ze słowami po- dzięki, a mężczyzna pomachał ręką na pożegnanie i odje- chał. - Są jeszcze dobrzy ludzie - mruknął pod nosem Łazarz. - Są, i dzięki za to Bogu! - przytaknął Joscelin z rzadką u niego pokorą. - Sam wiele im zawdzięczam. Już dawno 140 chciałem się zapytać - dodał po chwili z wahaniem - czy miałeś żonę i dzieci? Milczenie Łazarza nigdy nie było czymś niezwykłym ani kłopotliwym, tym razem jednak milczał dłużej niż zwykle. - Miałem żonę - powiedział w końcu. - Od lat już nie żyje. Miałem też syna. Bóg go oszczędził, mój cień nigdy na nim nie spoczął. Joscelin był zaskoczony i zgorszony. - Jak możesz w ogóle tak mówić! Wcale nie uważam cię za cień. Twój syn powinien być dumny ze swego ojca! Starzec odwrócił głowę i zmierzył towarzysza długim, przenikliwym spojrzeniem. - Nie wiedział o tym - rzekł krótko. - Nie wiń go, był wtedy dzieckiem w kolebce. To ja podjąłem decyzję. Joscelin był młody, bezpośredni i niezbyt okrzesany, ale konieczność nauczyła go już odróżniać obszary, na które nie wolno mu się było zapuszczać, i rzeczy, którym nie powi- nien się dziwić. Patrząc wstecz, sam był zdumiony, jak wiele się nauczył w czasie tych dwóch dni spędzonych pośród wy- rzutków. - Jest też pytanie, którego ty nigdy mi nie zadałeś - po- wiedział. - I teraz też go nie zadam - odrzekł Łazarz. - Ty o to mnie nie pytałeś, a skoro w takim przypadku jedyne, co czło- wiek może odpowiedzieć, to „nie", jakiż sens w ogóle pytać? W klasztornej kostnicy, po nieszporach, Huon de Domvil- le został złożony do trumny w obecności przeora Roberta, kanonika Eudo, Godfryda Picarda i dwóch giermków zmar- łego. Picard i dwaj młodzieńcy wracali prosto z całodziennej bezowocnej obławy, zmęczeni i poirytowani. Nie zdążyli nawet jeszcze zdjąć płaszczy i rękawic. Mimo podjętych tru- dów, nie mogli się również pochwalić ujęciem złoczyńcy, choć czy żałował tego ktokolwiek z obecnych poza Picar- dem i kanonikiem, pozostawało sprawą wątpliwą. 141 W chłodnym przeciągu świece na ołtarzu i u stóp katafal- ku migotały lekko, a wielkie cienie zgromadzonych chwiały się na ścianach. Wąska, biała dłoń przeora ujęła kropidło i delikatnie strząsnęła parę kropel święconej wody na ciało zmarłego. Światło świec błysnęło w kropelkach, zamieniając je w iskry zapalające się i gasnące w powietrzu. Kanonik Budo uczynił to samo, po czym rozejrzał się za drugim krew- niakiem i wręczył kropidło Simonowi, który pospiesznie zdarł rękawice, żeby je przyjąć. Stanął, spoglądając posępnie na zwłoki wuja, rzucił na nie bukiet pachnących ziół i skro- pił je wodą święconą. - Sądziłem, że oddam mu tę przysługę dopiero za wiele lat - powiedział, odwracając się, by podać kropidło Picardo- wi, i wycofał się z powrotem w cień. Kilka kropel wody spadło z zielonych frędzli na grzbiet dłoni Simona i Picard, zapatrzony w ich lot, zobaczył, że młody człowiek otrząsa je, jak gdyby zaskoczony ich chło- dem. Było coś fascynującego w sposobie, w jaki światło świec wydobywało każdy najdrobniejszy szczegół tych po- sługujących rąk, odciętych u przegubów ciemnymi rękawa- mi. Tyle tych oderwanych dłoni poruszało się, żyjąc włas- nym życiem - blade plamy w wszechobecnym mroku. Od białych, smukłych palców przeora Roberta do gładkich, smagłych rąk Guya, ostatniego z ministrantów, odtańczyły po kolei swój rytualny taniec, przykuwając wszystkie oczy. Dopiero, gdy ostatnia posługa została już oddana, ludzie podnieśli wzrok, z ulgą odnajdując kolor ludzkiego ciała także i w napiętych, poważnych twarzach. Zdawać się mo- gło, że każdy z nich odetchnął głęboko jak pływak, wynu- rzający się na powierzchnię. I już było po wszystkim. Piątka żałobników rozdzieliła się: przeor poszedł odmówić krótkie modły za zmarłego przed wieczerzą, kanonik udał się do komnat opata, zaś dwaj młodzieńcy musieli odprowadzić konie do biskupich stajni i zatroszczyć się dla nich o zgrzebło, żłób i obrok, nim sami 142 mogli się najeść i odpocząć. Picard pożegnał się z nimi zda- wkowo i wycofał się do gospody, gdzie zaciągnął Agnes do ich komnaty i zatrzasnął drzwi przed nosem służbie, nawet tej najbardziej zaufanej. Miał jej do powierzenia bardzo waż- ną sprawę, a ta nie była przeznaczona dla postronnych uszu. Bran uprosił Marka, żeby pozwolił mu zabrać kawałki zu- żytego welinu, odcięte z arkusza, na którym ćwiczył litery podczas lekcji. Udało mu się przekonać nauczyciela, że są mu potrzebne, choć Marek nawet nie domyślał się, po co. Wieczorem, kiedy dawno już powinien spać, chłopiec prze- kradł się przez dormitorium do łóżka Joscelina ze swoją zdo- byczą i wyszeptał mu do ucha swój sekret. - Łazarz mówił mi, że chcesz wysłać wiadomość. Czy to prawda, że umiesz czytać i pisać? Chłopiec żywił nabożną niemal cześć dla ludzi, których palce posiadały ową wiedzę tajemną. Przytulił się blisko do Joscelina, żeby być słyszanym i sam słyszeć słowa, wypo- wiadane najcichszym z szeptów. - Rano możesz skorzystać z kałamarza brata Marka, nikt nie zwraca uwagi na jego pulpit. Jeśli potrafisz napisać wia- domość, zaniosę ją, tylko powiedz mi, gdzie. Nie spostrzegą mnie. Tyle tylko, że nawet najlepszy kawałek nie jest za du- ży, więc wiadomość będzie musiała być krótka. Noc była chłodna. Joscelin okrył swoim płaszczem drob- ne, chore ciałko i przygarnął je ramieniem. - Jesteś wspaniałym, rycerskim sprzymierzeńcem i jeśli kiedyś zostanę rycerzem, zrobię cię swoim giermkiem. Na- uczysz się łaciny i rachunków, i innych rzeczy, zbyt mądrych na moją głowę. A na razie myślę, że moja umiejętność pisa- nia wystarczy. Gdzie twój pergamin? - Poczuł, jak mały wciska mu w dłoń wąski, lecz dość długi skrawek welinu. - Doskonały! W dwudziestu słowach można wiele powie- dzieć. Dzięki ci, jesteś najsprytniejszym malcem na świecie! Głowina, z której dzięki Markowym kompresom z po- 143 murnika znikały już ostatnie schnące rany wywołane niedo- żywieniem i brudem, wtuliła się wygodnie w ramię Josceli- na, anektując je całkowicie. Młodzieniec uczuł ogarniającą go falę pobłażliwej tkliwości z nutką rozbawienia. - Mogę dostać się aż do mostu, jeżeli będę szedł opłotka- mi - dobiegł go senny, chełpliwy głos Brana. - Gdybym miał czapkę, poszedłbym i do miasta. Zajdę, gdzie tylko każesz... - Czy twoja matka nie niepokoi się o ciebie? — szepnął malcowi do ucha. Wiedział, że kobietę przestał obchodzić świat, czekała tylko na chwilę, w której go opuści. Nawet syna z ulgą powierzyła opiece świętego Egidiusza, patrona chorych i opuszczonych. - Nie, mama śpi... Jej ruchliwe i radosne dziecko, przed którym podnieta na- uki i drobne intrygi przyjaźni otwierały świat, jaki dla niej się właśnie zamykał, także prawie już spało. - No to chodź tutaj, przytul się i śpij już. Zwiń się w kłę- bek, przy mnie będzie ci cieplej. Przekręcił się trochę, żeby wiercąca się buzia znalazła wreszcie dobre miejsce w zgięciu jego ramion. Sam był za- skoczony, że taką radość sprawia mu ta miła komitywa. Dziecko dawno już zasnęło, a on leżał z otwartymi oczyma i zastanawiał się nad tym, że tyle zainteresowania i energii potrafi poświęcić komuś innemu, choć jego życie jest zagro- żone, że tyle myśli poświęca, by uchronić tę małą porzuconą duszyczkę od niebezpieczeństw, które na niego ściągnęła własna nierozwaga, a może zły los. Tak, napisze list, spróbu- je znaleźć sposób, by podać go Simonowi, ale nie będzie w to mieszał niewinnego stworzenia, które leżało teraz w je- go objęciach. W końcu sam też zasnął i spał całą noc, od czasu do czasu przewracając się z boku na bok, kiedy czynił to jego sublo- kator. A gdzieś tam czuwał Łazarz, wpatrując się w noc, dawno już odsunąwszy od siebie potrzebę snu. 144 ROZDZIAŁ ÓSMY Joscelin wstał przed świtem, uważając, by nie zbudzić swego towarzysza, który spał z rozrzuconymi szeroko ra- mionkami, promieniując ciepłem i spokojem. Otulił dziecko obszernym płaszczem, bo noc była chłodna, a poza tym i tak nie ośmieliłby się w nim pójść do miasta, choć i bez płaszcza ryzyko było z pewnością równie wielkie. Musiał się starać, by nikt go nie dostrzegł i pocieszać się myślą, że poprzednie- go dnia ścigający przetrząsnęli wszystkie zakamarki na pół- nocnym podgrodziu, w którym zbieg miałby choć cień szan- sy ukrycia się - a co za tym idzie (przynajmniej taką miał nadzieję), dziś będą szukać gdzie indziej. Na palcach przekradł się przez sień i wziął z Markowego pulpitu kałamarz i pióro. Nie mógł czekać, aż się rozwidni, światła też nie chciał zapalać, ale w kościele przed ołtarzem płonęła wieczna lampka - słaba, lecz dla młodych oczu wy- starczająca, by skreślić parę słów. Joscelin już wcześniej uło- żył w myśli treść listu i gryzmolił go teraz na kawałku weli- nu, jeśli niezbyt schludnie, to w każdym razie czytelnie. Pió- ro było tępe i zostawiało kleksy, ale nie miał noża, żeby je naostrzyć. Choć skórę i kończyny miał zdrowe, upodobnił się już całkiem do swoich towarzyszy; nie posiadał na włas- ność nic oprócz koszuli na grzbiecie. Simonie, przez przyjaźń dla mnie zrób, o co cię proszę: ukryj Briara nad potokiem po przeciwnej stronie opactwa i powiedz Ivecie, żeby przyszła po nieszporach do herba- rium. To musiało wystarczyć, trzeba było tylko jeszcze znaleźć sposób, by list na pewno dotarł do adresata. W przeciwnym wypadku Joscelin musiałby zrezygnować, bo napisał już imię przyjaciela. Żałował teraz odruchu, który go do tego popchnął. Nie mógł ryzykować, że narazi druha na kłopoty, jeśli list wpadnie w niepowołane ręce. Niestety, nie miał 145 czym odciąć nieszczęsnego imienia. Musiał je zostawić albo zatrzymać list i zaprzepaścić jedyną szansę, jaką zdołał znaleźć. Tak więc, starając się dotrzeć do właściwego czło- wieka, musiał teraz być podwójnie czujny i przezorny. Kiedy wyszedł, na dworze panował taki sam półmrok i ci- sza, jak wtedy, gdy wymykał się z kryjówki w ogrodzie bi- skupa. Ostrożnie okrążył hospicjum i ruszył w kierunku miasta, trzymając się w pewnej odległości od gościńca, pod osłoną drzew i zarośli. Dotarłszy do pierwszych domów, za którymi ciągnęły się podwórza i sady, musiał odsunąć się je- szcze dalej od drogi, ale miał dość czasu, by niczego nie ro- bić pochopnie. Wiedział, że w biskupim dworze nikt nie drgnie przed brzaskiem i nikt nie opuści zagrody, póki całkiem się nie rozwidni, a panowie nie posilą się śniadaniem. Odkrył wąską, ocienioną drzewami ścieżkę, która wybiegała na pod- grodzie za granicznym murem biskupa. Zawahał się. Mu- siałby wspiąć się na drzewo, żeby zajrzeć przez mur, a jeśli tak, powinien znaleźć miejsce, z którego roztaczał się widok na tyle dobry, aby móc rozpoznać znajome sylwetki i obser- wować ruch w stajniach. Starannie wybrał sobie stanowisko w koronie dębu. Wy- ciągnął się na gałęzi pokrytej listowiem dostatecznie jeszcze gęstym, by go ukryć, z której równocześnie mógł rozglądać się w obie strony, a w razie potrzeby -łatwo i szybko zesko- czyć na ziemię. Teraz pozostało mu jedynie czekać, bo świt znaczył się dopiero blednącą linią na wschodzie. Straci śnia- danie, ale za to nikt dzisiaj nie będzie musiał dla niego kraść. W końcu nadszedł brzask, nie spiesząc się nawet na minu- tę. Domostwo, mur graniczny, stajnie, obory i spichrze sto- pniowo wyłaniały się z ciemności, nabierając kształtu, barw i życia. Senni słudzy, piekarze, stajenni i dziewki od krów zaczynali krzątać się wokół swoich zajęć - zrazu ślamazar- nie, potem coraz żwawiej. W drzwiach piekarni pojawiły się tace pełne świeżych bochnów, a kuchcikowie wnosili je do dworu. Upłynęło jeszcze trochę czasu i pojawili się szlachet- 146 nie urodzeni. Najpierw ukazał się kanonik Eudo, spieszący na drugą poranną mszę. Potem niezbyt ochoczo wyszli Si- mon i Guy, pogrążeni w jakiejś poważnej rozmowie. Pachoł- kowie wyprowadzali ze stajni większość koni. Najwyraźniej dzisiejszy pościg został już zarządzony i właśnie się do nie- go sposobiono. Nareszcie wszyscy wraz ze zrezygnowanym i ponurym Guyem siedli na koń, wysypali się za bramę i ruszyli przez podgrodzie ku miastu. Tylko Simon nie przyłączył się do nich. Stał na schodkach prowadzących na ganek, patrzył w ślad za nimi i wyraźnie na coś czekał. Prywatna stajnia bi- skupa znajdowała się za węgłem, ale Joscelin pochwycił uchem dochodzący stamtąd lekki i żwawy stukot końskich kopyt, a po chwili ujrzał, jak jego Briar, srebrzysty w popie- late łatki, w podskokach wypada na podwórze, ciągnąc za sobą spoconego z wysiłku pachołka. Simon zszedł im na spotkanie, pogładził lśniącą szyję zwierzęcia i na chwilę pie- szczotliwie przytrzymał w dłoniach jasnoszary łeb. Joscelin poczuł, że serce mu taje. W całym tym młynie przyjaciel miał czas pomyśleć o zamkniętym w stajni rumaku i wypu- ścić go, żeby zażył ruchu. Simon powiedział coś do stajen- nego i wszedł z powrotem do domu. Z tej odległości Josce- lin nie słyszał słów, ale gest, jakim Simon wskazał na konia i bramę, mówił wyraźnie: „Osiodłaj go i wyprowadź". Joscelin odczekał trochę, by upewnić się, że stajenny to właśnie ma zamiar zrobić, a potem zeskoczył z drzewa i ostrożnie, kryjąc się za krzakami, przemknął wokół ogro- dzenia aż do miejsca, z którego mógł obserwować bramę. Wkrótce ich zobaczył. Briar brykał niecierpliwie, gotowy do biegu. Sługa ospale wyprowadził go za wrota i przywiązał do wbitego w mur pierścienia obok pieńka, używanego nie- kiedy do wsiadania na konia. Tam go zostawił, by czekał na swojego jeźdźca. Nie mogło być lepiej. Kiedy tylko sługa zniknął za bramą i stukając na bruku chodakami, oddalił się w stronę stajni, 147 Joscelin wyskoczył z ukrycia i pobiegł wzdłuż muru, żeby przytulić i uspokoić zdumione i zachwycone zwierzę. Nie było czasu do stracenia. Joscelin zaklął, widząc dwóch kon- nych nadjeżdżających przez podgrodzie. Odwrócił się tyłem i stał nieruchomo, trzymając uzdę, aż go minęli, jak gdyby był pachołkiem czekającym na swego pana. Dzięki tej wy- muszonej zwłoce Briar poczuł się pewniej i stał teraz cicho jak zaczarowany, podczas gdy Joscelin pospiesznie wpląty- wał skrawek pergaminu w srebrną grzywę. Jeźdźcy odjechali i przez chwilę droga była pusta. Josce- lin na siłę oderwał się od swego ulubieńca, jak spłoszony za- jąc pognał z powrotem w zarośla i biegł bez zatrzymania, aż odsadził się spory kawał w kierunku Saint Giles. Zadanie zostało wykonane. Nie mógł czekać, by spraw- dzić efekt swoich poczynań, bo było już całkiem jasno, a na drogach zaczynał się ruch. Lepiej było jak najszybciej ukryć się w szacie trędowatego. Była to jego tarcza, potężna jak żadna inna, bo nikt z własnej woli nie zbliżał się do zarażo- nych. Modlił się tylko, żeby Simon znalazł list - musiał prze- cież już po krótkiej przejażdżce zauważyć splątaną grzywę! - i postąpił według jego wskazówek. Plan był o tyle bezpie- czny, pomyślał Joscelin, że jeśli o umówionej godzinie do- trze do zagajnika naprzeciw klasztornych pól i nie znajdzie tam Briara, może się jeszcze wycofać. Będzie to oznaczało, że jego prośba wpadła w cudze ręce lub też że nikt jej nie zauważył. Wtedy się wycofa i spróbuje innego sposobu, ale nie podda się, nigdy się nie podda, dopóki Iveta nie znajdzie się w dobrych rękach, traktowana odpowiednio do jej stanu. Tymczasem aż do wieczora tego decydującego dnia mu- siał pozostać w Saint Giles, układny i niewidoczny, ze wszy- stkich sił unikając ryzyka, że ściągnie na siebie uwagę. Zatrzymał się w lasku na granicy szpitalnych gruntów i rozejrzał wokół, zanim odważył się ruszyć dalej. Teraz, w dziennym świetle, bez płaszcza czuł się jak nagi. Z krza- ków wychylił się mały człowieczek, ściskający pod pachą 148 kłąb ciemnej odzieży, która ciągnęła się za nim po ziemi. Drugim ramieniem objął uda Joscelina i odezwał się szep- tem z gorzką wymówką w głosie: - Nie zbudziłeś mnie! Poszedłeś, a mnie zostawiłeś! Jak mogłeś! Zdumiony i ujęty, Joscelin przykucnął i serdecznie przy- tulił chłopczyka. - Obudziłem się, a ty spałeś tak smacznie, że nie miałem sumienia przerywać tego snu. Wiem, że spisałbyś się równie dobrze jak ja, a nawet lepiej. Nie sądzisz chyba, że ci nie ufam? Bran szorstkim ruchem zarzucił na niego opończę. - Załóż to! A tu masz zasłonę na twarz... Jak chciałeś bez nich dostać się do szpitala? Mały przyniósł też ze sobą pajdę chleba, mającą zastąpić przyjacielowi śniadanie. Joscelin przełamał ją i większą część oddał dziecku, wyrwany już całkowicie ze swych poważ- nych rozmyślań. Przepełniała go niezmierna czułość i dzika ochota do śmiechu. - Co ja bym zrobił bez ciebie, mój giermku? Sam wi- dzisz, że nie powinno się mnie wypuszczać bez opiekuna. Za to oddaję ci się we władanie na cały dzisiejszy dzień... oczy- wiście z wyjątkiem tego czasu, kiedy będziesz się uczył z bratem Markiem. Sam zdecydujesz, co będziemy robili, a ja będę cię słuchał. Posłusznie okrył się otrzymanym płaszczem, a potem, za- nim jeszcze zarzucił na twarz lniane płótno, zjedli razem chleb - w ciszy i z dużą przyjemnością. Kiedy skończyli, ujęli się za ręce i ceremonialnym krokiem, z powagą, wyszli spośród drzew, kierując się ku zabudowaniom szpitala. Simon dojechał na niesfornym koniu prawie do bramy opactwa, zanim spostrzegł splątaną grzywę. Kiedy wyciąg- nął rękę, żeby zbadać przyczynę, klnąc w duchu niedbałych stajennych, poczuł pod palcami szorstki zwitek welinu. 149 Zwolnił do stępa, co koniowi niezbyt przypadło do gustu. Wysupłał zwitek i rozwinął go zaciekawiony. Niezbyt wprawne pismo Joscelina, utrudnione jeszcze przez słabe światło i nieposłuszne pióro, przycięte do innej ręki, dało się jednak odczytać. Simon pospiesznie ukrył zwi- tek w garści i rozejrzał się dookoła, poniewczasie szukając znaku, który mógłby mu wyjaśnić, jakim cudem znalazła się tu owa niespodziewana przesyłka i gdzie też się może po- dziewać nieuchwytny nadawca. Teraz już mógł być wszę- dzie. Jedynym sposobem, żeby się z nim porozumieć lub spotkać, było spełnienie jego prośby -przygotowanie sceny, na której z pewnością się pojawi. Simon ostrożnie wsunął arkusik do sakiewki u pasa i ru- szył dalej pogrążony w myślach. Za bramą opactwa, przy moście na Severn, zbierały się oddziały szeryfa. Klasztorny dziedziniec kipiał zwykłą codzienną krzątaniną. Świeccy bracia maszerowali do ogrodów na Gaye, doglądali spichrzy i bydła. Brat Edmund krążył między herbarium a swoimi pa- cjentami, zaś brat Oswald, skarbnik, rozdzielał jałmużnę nie- licznym żebrakom przy bramie. Simon statecznie przejechał pod sklepieniem bramy i oddał Briara stajennemu. W gospo- dzie poprosił Godfryda Picarda o rozmowę i został natych- miast przyjęty. Iveta siedziała z Madlen w swojej komnacie i machinal- nie wyszywała zdobną powłoczkę na poduszkę. Jeśli ze- chciała, mogła teraz wychodzić z domu, to prawda, ale za bramę jej nie wypuszczano. Spróbowała raz, z duszą na ra- mieniu, i została zawrócona przez jednego z pachołków wu- ja - grzecznie, lecz z uśmieszkiem, od którego policzki spło- nęły jej rumieńcem. A jakiż pożytek ze spacerów w obrębie murów? Kiedy indziej może i byłyby przyjemne, ale teraz Joscelin był Bóg wie gdzie, a ona nie wiedziała, jak się z nim porozumieć. Lepiej już siedzieć tu, gdzie siedzi, trzymać ję- zyk za zębami i czekać na powiew wolności, na słówko od 150 niego. Miała przyjaciela, choć dawno go nie widziała; był nim ów zakonnik, który już raz powstrzymał burzę, a drugim razem tak serdecznie przywrócił ją do życia. I był jeszcze Simon. Simon był lojalny, nie wierzył w oskarżenia rzucane na Joscelina. Jeśli tylko nadarzy się okazja, Simon im pomo- że. Iveta odłożyła igłę i zamarła w bezruchu. Z sąsiedniej ko- mnaty doleciało ją ledwie dosłyszalne echo podniesionych głosów. Nawet wewnętrzne mury były tu grube, tłumiły dźwięki; Madlen na pewno nie dosłyszała nic, co mogłoby wzbudzić jej zainteresowanie. Dlatego Iveta nie dała nic po- znać po sobie. Tak, nie myliła się. Jej wuj kłócił się z kimś. Poznała to raczej po gwałtownej zawziętości w jego głosie, niż po jego natężeniu. Wręcz przeciwnie: wuj mówił przyci- szonym głosem i słów nie sposób było rozróżnić. Jego roz- mówca był młodszy i mniej ostrożny. Bronił się zaciekle, za- skoczony i oburzony, jak gdyby spadł na niego grom z jas- nego nieba. Wciąż nie było słychać słów, zaledwie strużkę dźwięku, dwa głosy ścierające się w zajadłym sporze. Nagle Iveta pochwyciła w drugim głosie nutkę, która pozwoliła jej go rozpoznać. Zmartwiła się. Co mogło zajść między Simo- nem a wujem? Bo to na pewno był Simon. Czyżby wuj po- dejrzewał o spisek każdego młodego człowieka, który się do niej zbliżył? Wiedziała aż za dobrze, że jest dla niego skar- bem, którego będzie strzegł. Potrafił zrobić użytek z jej ma- jątku i urodzenia, ciążących jej jak kamień młyński na szyi; przekuć je na brzęczącą monetę. A jednak ledwie wczoraj przyjmowano tu Simona z honorami, zaś ciotka Agnes roz- pływała się w uśmiechach. Madlen niewzruszona siedziała nad lnianym czepcem, który szyła dla siebie i zdawała się niczego nie słyszeć. Uszy miała starcze i lekko już przygłuche, słyszała szmer rozmo- wy, to wszystko. Potem nawet to ucichło. Trzasnęły drzwi. Ivecie wydało się, że w sąsiedniej komnacie znów słyszy pomruk, pospie- 151 szny i cichy. Ktoś krótko i stanowczo zapukał, po czym drzwi do jej komnaty otwarły się i pewnym krokiem wszedł Simon. Iveta nie wiedziała, co począć; siedziała tylko i pa- trzyła jak zamurowana, ale on wiedział, jak się zachować. - Dzień dobry, Iveto! - powiedział beztrosko. Zwracając się do dworki, dodał: - Zostawcie nas na chwilę, pani Mad- len! Madlen miała świeżo w pamięci uśmiechy i gesty Agnes, dla niej wciąż był uprzywilejowanym gościem. Zabrała swo- je szycie, skłoniła się z pobłażliwym uśmiechem na twarzy, zupełnie jak ostatnim razem, i wyszła z komnaty. Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, Simon już przyklęk- nął obok Ivety i nachylił się ku niej. Zmuszał się do spokoju, lecz twarz mu płonęła, oddychał ciężko, a nozdrza drgały mu z podniecenia. - Posłuchaj, Iveto, bo drugi raz mnie już do ciebie nie wpuszczą... jeśli służka powie im, że jestem tutaj, wyrzucą mnie za drzwi... Mam dla ciebie wiadomość od Jossa! Chciała pytać, zmartwiona i niespokojna, ale położył jej palec na ustach i ciągnął dalej cicho i gwałtownie: - Chce, żebyś przyszła do ogrodu zielarza dziś po nie- szporach. Ja zaś mam uwiązać mu konia po drugiej stronie potoku. Nie zawiedź go, jak i ja go nie zawiodę. Zapamię- tasz? Skinęła głową. Zdziwienie, radość i przestrach, pomie- szane razem, w pierwszej chwili odebrały jej mowę. - Tak, tak! Och, Simonie, zrobiłabym wszystko! Niech cię Bóg błogosławi, że pozostałeś mu wierny! Ale ty... Co się stało? Dlaczego zwrócili się przeciw tobie? - Dlatego, że wstawiałem się za Jossem. Powiedziałem im, że nie jest złodziejem ani mordercą i że w końcu dowio- dę jego niewinności, a wtedy będą musieli odwołać wszy- stko, co przeciw niemu wygadywali. Wyrzucili mnie i wię- cej mnie tu nie zobaczą. Mam jego list... popatrz! Pochwyciła pismo. Przeczytała je, drżąc, i przycisnęła do 132 piersi skrawek pergaminu jak świętą relikwię. Potem jednak niechętnie oddała go Simonowi i zacisnęła na nim jego dłoń. - Zatrzymaj list... tu mogliby go znaleźć. Zrobię, co ka- że, i dziękuję ci tysiąckrotnie za twoją dobroć. Ale przykro mi, że przysporzyliśmy ci zmartwień... - Zmartwień, jakich zmartwień? -szeptał żarliwie. - Nic o nie nie dbam, bylem tylko miał twoją życzliwość. - Zawsze, przez całe życie... więcej niż życzliwość! By- łeś dla mnie taki dobry, co ja bym zrobiła bez ciebie? Jeżeli się stąd wyrwiemy... jeżeli zdołamy... odnajdziemy cię. Bę- dziesz zawsze naszym najdroższym przyjacielem! Próbował ją uciszyć, ale czepiała się jego ręki, starając się dotykiem wyrazić wdzięczność, dla której nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Skrzywił się ostrzegawczo i szybko cof- nął rękę. W jednej chwili zerwał się i odskoczył od niej, w samą porę, bo za drzwiami rozległy się kroki i czyjaś ręka ujęła za klamkę. „Ogród zielarza!" - powtórzył szeptem i dostrzegł potwierdzający błysk jej oczu, w których deter- minacja mieszała się z przerażeniem. - Cieszę się, że tak szybko wróciłaś do zdrowia - mówił głośno i ceremonialnie, kiedy otworzyły się drzwi. - Nie mogłem odjechać, nie złożywszy ci wyrazów szacunku, pa- ni. Do komnaty stanowczym krokiem wszedł Picard. Jego wąska, wrażliwa twarz była zimna jak lód, a głos jeszcze zi- mniejszy, choć wyrachowanie uprzejmy. - Wciąż tutaj, panie Aquillon? Nasza siostrzenica odpo- czywa i nie należy jej niepokoić. Myślałem zresztą, że spie- szysz się wrócić do domu i przygotować do wyjazdu. Zobo- wiązałeś się dołączyć dzisiaj do ludzi szeryfa. Myślałem, że masz zamiar dotrzymać słowa. - Wypełnię swoją powinność - rzekł krótko Simon - ale nie na koniu mojego druha! Bądź pewien, mój panie, że na czas stawię się pod rozkazy szeryfa. Za plecami Picarda pojawiła się Agnes. Usta miała zaciś- 153 nięte, w przymrużonych oczach błyskała podejrzliwość. Si- mon skłonił się nisko Ivecie, sztywno i formalnie Agnes, po czym wymaszerował z pokoju. Dwie głowy odwróciły się za nim, w posępnym milczeniu odprowadzając go wzrokiem aż do wyjścia, a gdy zniknął, z tą samą zimną wrogością obró- ciły z powrotem, żeby się przyjrzeć Ivecie. Dziewczyna po- tulnie pochyliła głowę nad haftem, chcąc ukryć zdradziecki uśmiech, którego nie mogła powstrzymać. Milczała. Zagę- szczona cisza przedłużała się, aż w końcu wyszli, zamykając za sobą drzwi. Chyba nic nie podejrzewali. Czy kiedykol- wiek sama z siebie wykazała jakąkolwiek chęć czynu? Nie wiedzieli, nie mogli nawet przypuszczać, do czego była teraz zdolna dla Joscelina. Tuż po posiłku brat Cadfael wyruszył w drogę na mule wypożyczonym z klasztornych stajni i w czasie, gdy Iveta otrzymała wiadomość od Joscelina, minął już Beistan i był właśnie w lesie, niedaleko myśliwskiego dworku barona. Do wioski Thornbury nie trzeba było jechać tym samym szla- kiem, zboczył więc w prawo, kierując się na zachód obrze- żami Długiego Lasu. Wieś odległa była od dworu niewiele ponad milę, wciąż jeszcze pozostawało dla niego tajemnicą, dlaczego owa kobieta porzuciła dobrego konia i postanowiła odejść pieszo. W miarę jak Cadfael zbliżał się do osady, las był coraz rzadszy, aż w końcu ustąpił miejsca słonecznej niecce, po- ciętej pasami zielonych łąk i ornych pól, szerokich i zadba- nych. Wokół niej tu i ówdzie rozrzucone były świeże poręby, wydarte lasom pod uprawę przez co bardziej przedsiębior- czych młodszych synów. Zaś w samym środku niecki tło czyły się niskie drewniane domy. Z kominów unosiły się warkocze sinego dymu, a wszystko otulał jak welon zapach żywicznego drewna. Mała, biedna, położona na odludziu osada, miejsce w sam raz dla tych, co się pracy nie boją. Ale było tu dość opału i dość zwierzyny; Cadfael podejrzewał, 154 że kłusownictwo musiało być w okolicy rozpowszechnio- nym zajęciem. Rosło tu też mnóstwo różnych drzew, przy- datnych w kołodziejskim rzemiośle: wiąz, niezbędny na pia- sty, dąb o silnych włóknach, rozszczepiany na twarde szpry- chy; wreszcie giętki, sprężysty jesion, z którego robi się zakrzywione segmenty obręczy - wszystkie były pod ręką. Cadfael zatrzymał muła przy pierwszej chacie. Na pod- wórzu kobieta karmiła kury, spytał ją o kołodzieja. - Potrzebny wam Ulger? - zagadnęła, opierając się pul- chnym ramieniem o płot i przyglądając mu się z przyjaciel- skim zaciekawieniem. - Gospodarzy akurat na drugim koń- cu wsi, za stawem. Na prawo od drogi zobaczycie sągi drew- na. Ma tam wóz, co mu robi nowe koło, na pewno nad tym siedzi. Cadfael podziękował i pojechał dalej. Za stawem, w któ- rym plotkowały i chlapały się kaczki, zobaczył pocięte, po- składane w sągi drewno, a tuż za nim warsztat w wykopanej w ziemi piwnicy, hojnie wyposażony w narzędzia i materiał. Wyżej była izba i stryszek, a na podwórzu przed domem stał podparty drągiem wóz bez jednego koła. Na ziemi walały się jego pęknięte połówki, kilka połamanych szprych i żelazna obręcz, której zapewne można było użyć powtórnie. Nowa wiązowa piasta, już z pozatykanymi szprychami, leżała na trawie jak gwiazda, a kołodziej, krępy mężczyzna lat około czterdziestu pięciu, muskularny i brodaty, ociosywał właś- nie toporem wzdłuż włókien zakrzywiony kawałek jesionu na obręcz. - Szczęść Boże przy pracy! - Cadfael zatrzymał muła i zsunął się na ziemię. - Pewnie wy jesteście Ulger, a ja właś- nie do Ulgera. Tyle tylko, że szukałem człeka starszego od was. Kołodziej wstał i odłożył topór. Poruszał się swobodnie niczym król na włościach. Spojrzał na swego gościa z życz- liwym zaciekawieniem. Twarz miał okrągłą i dobroduszną, ale nie pozbawioną odrobiny wyniosłości. 155 - Mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, też miał na imię Ulger i też był kołodziejem dla tej i paru innych wiosek tu dookoła. Pewnie to jego macie na myśli. Ano spoczywa w pokoju, zmarło mu się już kilka lat temu. Mnie przypadły warsztat i fach. - Zmierzył gościa bystrym spojrzeniem i do- dał: - A wy musicie być od benedyktynów w Shrewsbury. Dochodzą do nas wieści, tędy albo owędy. - My mamy kłopoty, a wy o nich wiecie - przytaknął Cadfael. Zarzucił lejce na sztachetę w płocie, otrzepał habit i przeciągnął się po męczącej podróży. - Powiem wam całą prawdę, jak i mnie by powiedziano. Huon de Donwille zo- stał zamordowany rankiem w dzień swego ślubu, a we dwo- rze niedaleko stąd trzymał sobie niewiastę. Właśnie wracał od niej, kiedy zaskoczyła go śmierć. Niewiasty tej zaś już we dworze nie ma. Zwano ją Avice z Thornbury, córką tego Ul- gera, co musiał być i waszym ojcem. W tych stronach baron ją znalazł i zabrał ze sobą. Myślę, że nie mówię wam nic, czego byście już nie wiedzieli? Odczekał chwilę, ale nie doczekał się odpowiedzi. Koło- dziej mierzył go wzrokiem z twarzą stwardniałą nagle i za- stygłą mimo całej wrodzonej jej otwartości, i milczał. - Żadną miarą nie zamierzam i nie chcę - podjął Cadfael — sprowadzić na waszą siostrę żadnego niebezpieczeństwa. Jednak możliwe, iż wie ona coś, co powinna wiedzieć spra- wiedliwość. I to nie tylko, by karać, ale i by ocalić niewinne- go. Chcę jedynie z nią porozmawiać. Zostawiła w dworze barona swego konia, bo pewien jestem, że należał do niej. Odeszła pieszo. Sądzę, że przyszła tutaj, do swojej rodziny. - Wiele lat temu - odezwał się Ulger po dłuższym mil- czeniu - miałem siostrę. I wiele lat upłynęło od czasu, gdy ja i moja rodzina byliśmy krewniakami Avice z Thornbury. - Rozumiem - powiedział Cadfael. - Ale co by się nie rzekło, krew to krew. Przyszła do was? Ulger przyglądał mu się ponuro, aż w końcu się zdecydo- wał. 156 - Przyszła. - Dwa dni temu? Po tym, jak ze Shrewsbury nadeszła wieść, że Huona de Donwille znaleziono martwego? - Dwa dni temu. Przyszła już pod wieczór. Nie, wtedy jeszcze wieść do nas nie dotarła. Ale dotarła do niej. - Jeżeli jest u was - rzekł zakonnik - muszę z nią pomó- wić. Spojrzał w kierunku domu, z którego wyszła hoża, ładna kobieta i zaraz zniknęła z powrotem. W kącie podwórza mo- że czternastoletni chłopak wykańczał uciosane dębowe szpry- chy do mniejszego koła. Żona i syn Ulgera. Wokół domu nie zauważył śladu innej kobiety. - Nie ma jej tutaj - powiedział Ulger. A nie przywitano by jej z radością w tym domu. Widzieliśmy ją tylko raz albo dwa, od kiedy postanowiła iść na miłośnicę do normanskie- go barona*, na hańbę dla rodziny i narodu. Powiedziałem jej, kiedy przyszła, że zrobię dla niej wszystko, co mężczy- zna winien zrobić dla swej siostry, z wyjątkiem jednego - nie wpuszczę jej do domu, który porzuciła dawno temu dla pieniędzy i lekkiego życia. Nie była zmieniona ani zrozpa- czona. Zresztą oceńcie sami, kiedy ją spotkacie, bo ja już sam nie wiem, co mam o niej myśleć. Powiedziała spokojnie i grzecznie, że ode mnie i mojej rodziny nie chce nic prócz trzech rzeczy: żebym pożyczył jej mojego podjezdka, dał prostą wiejską suknię zamiast jej strojnych szat i żeby mój syn poświęcił jej parę godzin - odprowadził ją tam, dokąd się wybiera i przywiódł konia z powrotem. Miała przed sobą je- szcze trzy mile drogi, a jej piękne buciki nie nadawały się na taką podróż. W okresie, w którym dzieje się ta opowieść, nadal mocno zaznaczał się antagonizm między normańskimi najeźdźcami, którzy przybyli do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, a saksońską ludnością, jaka osiadła tam o wiele wcześniej. Zaś w Walii i Szkocji wciąż jeszcze utrzymywali się Celtowie, wyparci poprzednio z Anglii przez Saksonów i Anglów. (przyp. tł.). 157 - I te trzy rzeczy jej daliście? - rzekł Cadfael zdziwiony. - Dałem. Zdjęła te piękne suknie tu u mnie w warsztacie i włożyła starą kieckę mojej żony. Zdjęła też pierścienie z palców i złoty łańcuch z szyi i dała je mojej kobiecie. Po- wiedziała, że jej nie będą już potrzebne, a tak może spłacą choć część jej długu wobec nas. I tylko tyle się dowiedzia- łem, bo nie pytałem o nic. - Nawet o to, dokąd jedzie? - Nawet o to. Ale tego dowiedziałem się od syna, kiedy wrócił. - No i dokąd pojechała? - Do miejsca zwanego Godric's Ford, w lesie na zachód stąd. Cadfael przypomniał sobie nagle, że zna to miejsce. W Godric's Ford był bowiem maleńki klasztor sióstr bene- dyktynek, podlegający opactwu w Polesworth. Avice udała się więc w potrzebie do najbliższego żeńskiego klasztoru, by pod osłoną potężnego i szanowanego opactwa znaleźć schronienie do czasu, gdy morderca Huona de Domville zo- stanie wykryty, jego śmierć pomszczona, a kochanka zapo- mniana. Całkiem możliwe, że w tej bezpiecznej przystani chętnie będzie mówiła o wszystkim, co wie o tej sprawie, pod warunkiem, że nic nie zagrozi jej nietykalności. Tak rozmyślając, podziękował Ulgerowi za pomoc, do- siadł swego wierzchowca i ruszył do Godric's Ford. Bardzo logiczne pociągnięcie dla kobiety, która chce uniknąć roz- głosu, zwłaszcza jeśli obawia się, że zostanie wmieszana w głośny skandal i pogmatwaną pajęczynę zbrodni. A jednak... A jednak zostawiła pysznego rumaka i poszła piechotą. A jednak zamieniła strojne szaty na suknię z samo- działu i zdjęła z rąk pierścienie, żeby spłacić część długu wobec rodziny, którą opuściła wiele lat temu... Klasztor w Gordic's Ford znajdował się w niskim, solid- nie zbudowanym budynku na obszernej polanie. Obok stała drewniana kapliczka, a kamienny mur biegł wokół wypie- lęgnowanego warzywniaka i sadu owocowego, w którym drzewa okryte były zaledwie połową zżółkłych liści. Za murkiem, na świeżo skopanej grządce, stała nowicjuszka w średnim już wieku, o przyjemnie zaokrąglonych kształ- tach, i sadziła kapustę na wiosnę. Cadfael przyjrzał się jej, sręcając wolno ku bramie i zsiadając z muła. Jego oko, wy- czulone na wszelkie przejawy pracowitości i znajomości rzeczy, wysoko oceniało pewność i oszczędność jej ruchów. Benedyktyńskie mniszki, podobnie jak zakonnicy, pracę rąk miały w poważaniu i wymagały od siebie równej żarliwości w uprawie roli, jak w modlitwie. Ta kobieta ze zdrowym ru- mieńcem na policzkach oddawała się swej pracy niczym do- bra, zadowolona z siebie gospodyni. Szeroką stopą ugniatała ziemię wokół sadzonek i otrzepywała brud z rąk ze spokojną radością. Była pulchna, niewysoka, a jej twarz, choć okrągła i pełna, miała jednak wyraźnie zaznaczone rysy, zdecydowa- ny podbródek i stanowcze usta. Kiedy spostrzegła Cadfaela i jego muła, wyprostowała się powoli, precyzyjnie wyliczonym ruchem rasowego ogrodni- ka, i podniosła na niego bystre ciemne oczy pod kpiarsko uniesionymi brwiami —bardzo mądre oczy, które zmierzyły go od kaptura po sandały jednym szybkim spojrzeniem. Zostawiła swoją robotę i niespiesznie podeszła ku niemu. - Pochwalony, bracie! - przywitała go wesoło. - Czy któraś z nas może ci być pomocna? - Niech Bóg błogosławi ten dom! - odpowiedział cere- monialnie Cadfael. - Chciałbym rozmawiać z damą, która niedawno schroniła się w tym klasztorze. A przynajmniej tak wnioskuję z tego, co mi powiedziano. Zwą ją Avice zThornbury. Czy możesz mnie do niej zaprowadzić, siostro? - Bez trudu - na ogorzałym policzku kobiety na krótką chwilę pojawił się dołeczek, jak gdyby składał tylko powital- ny ukłon. Uroda w swej najbardziej dojrzałej i statecznej po- staci zajaśniała przez moment i zgasła. Nowicjuszka znów 158 159 była poważna i skromna jak przedtem. - Jeżeli szukasz Avi- ce z Thornbury - powiedziała - właśnie ją znalazłeś. To imię należy do mnie. Siedzieli naprzeciw siebie przy małym stoliku w ciemnej rozmównicy - benedyktyński mnich i kandydatka na bene- dyktyńską mniszkę, mierząc się nawzajem oczyma z żywym zainteresowaniem. Przełożona zezwoliła im na rozmowę i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Prawdę powiedziawszy, w zachowaniu nowicjuszki tyle było dostojeństwa i pewno- ści siebie, że zdawać się mogło dziwne, iż musi kogokolwiek prosić o pozwolenie, by móc pomówić ze swoim gościem, a jeszcze dziwniejsze - że czyniła to z tak ujmującą pokorą. Ale Cadfael doszedł już do wniosku, że w obcowaniu z tą kobietą nie będzie końca niespodziankom. Gdzież się podział spodziewany wizerunek kochanki nor- mańskiego barona, zepsutej, rozkapryszonej, utrzymywanej dla jej urody? Taka istota wszelkimi siłami starałaby się za- chować swe wdzięki za pomocą barwiczki, maści i taje- mnych zaklęć. Morzyłaby się głodem, żeby nie utyć, ćwiczy- łaby wciąż od nowa taneczne ruchy. Niewiasta, którą miał przed sobą, ze spokojem przeszła w wiek średni, nie próbo- wała ukryć zarysowujących się na twarzy i szyi zmarszczek, pozwoliła, by siwizna przyprószyła jej włosy. Wciąż jednak była energiczna i pełna życia i miała taką pozostać do śmier- ci. Pewna siebie, nie odczuwała potrzeby udawania, iż jest kimś innym niż w rzeczywistości była. I właśnie taka, jaka była, utrzymała przy sobie Huona de Domville przez dwa- dzieścia lat. - Tak - odparła bez wahania na pytanie Cadfaela. - By- łam w myśliwskim dworku Huona. Zawsze chciał mnie mieć blisko siebie, gdziekolwiek się udawał. Wiele razy przemierzyłam wzdłuż i wszerz całą jego dziedzinę. Głos miała niski i miły. Tchnął spokojem, jak i cała jej osoba, gdy mówiła o swej przeszłości niczym otoczona po- 160 wszechnym szacunkiem wdowa, która po śmierci męża wspomina ciche, rodzinne uczucie, zwyczajne i pozbawione uniesień. - I posłyszawszy o jego śmierci — mówił Cadfael — uzna- łaś, że lepiej wycofać się ze sceny? Doniesiono ci, że to było morderstwo? - Już po południu tego samego dnia wszyscy o tym wie- dzieli - stwierdziła. - Nie przyłożyłam do tego ręki, nie wie- działam też, kto mógł coś takiego zrobić. Nie bałam się, jeśli to masz na myśli bracie. Nigdy jeszcze niczego nie zrobiłam ze strachu. Powiedziała to zupełnie prosto i rzeczowo, a on uwierzył jej bez zastrzeżeń. Gotów byłby pójść jeszcze dalej i przy- siąc, że w całym swoim życiu nawet nie doświadczyła stra- chu. Samo to słowo pobrzmiewało w jej ustach tonem łagod- nego zaciekawienia —jak gdyby zanurzała dłoń w świeżo ze- strzyżoną wełnę, chcąc zbadać jej grubość i miękkość. - Nie, to nie strach. Raczej niechęć do mieszania się w sprawę, której towarzyszy rozgłos. Żyłam na uboczu przez ponad dwadzieścia lat. Stać się tematem plotek - to było coś, czego nie mogłam strawić. A kiedy coś się skoń- czyło, po co zwlekać? Nie mogłam przywrócić mu życia. Ta sprawa została zamknięta. Mam czterdzieści pięć lat i pewne życiowe doświadczenie. Zdaje mi się - patrzyła na niego spokojnie, a w jej policzku znów pojawił się i zniknął dołe- czek - że podobnie jak ty, bracie. Bo mam wrażenie, że nie zaskoczyłam cię tak, jak się spodziewałam. - Co do tego - rzekł Cadfael - nie znam chyba człowie- ka, którego byś nie zaskoczyła. Ale owszem, wiele bywałem w świecie, zanim przywdziałem habit. Czy bardzo się mylę, przypuszczając, iż właśnie ten twój dar, to, że wciąż wszy- stkich zaskakujesz, w pierwszym rzędzie przykuł uwagę Domville'a? - Może mi nie uwierzysz - Avice wyprostowała się z westchnieniem i złożyła gładkie, pulchne ręce na zaokrą- 161 glonym brzuchu — ale już nie pamiętam. Wiem jedno: mia- łam dość rozumu i tupetu, żeby wziąć co najlepsze z tego, co życie ofiarowało dziewczynie mego stanu - i zapłacić za to bez zmrużenia oka. Wciąż mam dość rozumu i tupetu, by wykorzystać te możliwości, jakie ma kobieta w moim wieku i z moją przeszłością. Powiedziała mu o wiele więcej, niż było w tych słowach, i wiedziała, że zrozumiał. Błyskawicznie wyczuła koniec pewnej kariery. Była teraz za stara, żeby odnieść sukces w kolejnym związku, za mądra, by go szukać; być może na- wet zbyt lojalna, by takowy rozważać po tylu wspólnych la- tach. Musiała znaleźć nowe ujście dla swoich możliwości i energii. Z jej przeszłością było już za późno, żeby się zasta- nawiać nad normalnym małżeństwem. Co pozostaje takiej kobiecie? - Nie mylisz się - powiedziała swobodnie. - Dobrze wy- korzystałam czas, kiedy czekałam na Huona, a czekałam często, całe długie tygodnie. Biegle czytam i liczę. Umiem wiele rzeczy. Muszę teraz posłużyć się tym, co wiem, i zro- j bić użytek z tego, co potrafię. Moja uroda przeminęła, nigdy zresztą nie była wielka. Nie znajdę teraz nikogo, kto zechce! za nią zapłacić. Huonowi odpowiadałam, był do mnie przy- zwyczajony. Byłam dla niego wytchnieniem, gdy inne ko- biety drażniły go lub męczyły. - Kochałaś go? - spytał Cadfael. Odnosiła się do niego tak otwarcie, że podobne pytanie nie było nietaktem. Rozwa- żała je przez chwilę w myślach. - Nie, nie można powiedzieć, że go kochałam, zresztą nie tego chciał. Po tych wszystkich latach z pewnością łą- czyła nas sympatia, nawyk, zakorzeniony głęboko w nas obojgu, który nikogo nie ranił. Czasem nawet nie brał mnie do łoża - ciągnęła w zamyśleniu przyszła zakonnica. - Sie- dzieliśmy po prostu i piliśmy wino, nauczył mnie grać • w szachy, więc graliśmy razem i słuchaliśmy minstreli. Albo siedzieliśmy po dwóch stronach kominka, ja z haftem, on : 162 z kielichem wina. Czasami nie całowaliśmy się ani nie doty- kali, choć spaliśmy obok siebie w tym samym łożu. Jak stary, żonaty szlachcic i jego miła, stara, prosta poło- wica. Ale to już się skończyło, a ona nie była kimś, kto za- myka oczy na realia. Szczerze żałowała zmarłego towarzy- sza, nawet gdy równocześnie zakasywała rękawy z myślą o nowym, odmiennym przedsięwzięciu. Taka energia i inte- ligencja nie przepada, znajduje sobie nowy kanał, którym może popłynąć. Możliwości, jakie daje młodość, skończyły się, ale były przecież inne sposoby. - A jednak przyszedł do ciebie w przeddzień swego ślu- bu. Nie powiedział na głos tego, o czym myślał: że narzeczo- na była młodziutka, śliczna, uległa i miała wielki majątek. - Tak, przyszedł. Był to pierwszy raz, odkąd przybyliśmy do Shrewsbury i, jak się okazało, ostatni. Ślub... Małżeń- stwo to kwestia interesów, nieprawdaż? Tak samo jak kon- kubinat. Miłość... cóż, to zupełnie inna sprawa i ani z jed- nym, ani z drugim nie ma wiele wspólnego. Owszem, ocze- kiwałam go. Moja pozycja w żaden sposób by się nie zmieniła, sam rozumiesz. Cadfael rozumiał. Kochanka o dwudziestoletnim stażu nie zostałaby odsunięta na bok przez młodszą od siebie o bli- sko trzydzieści lat dziedziczkę, kupioną tak samo jak ona. Żyły w dwóch różnych światach, a mieszkanka każdego z nich miała swoją własną rację bytu. - Przyjechał sam? - Tak, sam. - O której godzinie odjechał? Teraz docierał do sedna sprawy. Bo ta czcigodna metresa z pewnością nie maczała palców w zgonie swego pana, ani też nie zdradzała go z jego zarządcą, tym zazdrosnym, odda- nym i podejrzliwym człowiekiem, który był jej sprzymie- rzeńcem, bo tak mu kazała długoletnia, zasłużona lojalność. Ta kobieta stała mocno obiema nogami na ziemi, a stykając 163 się z ludźmi, których takie, a nie inne zrządzenie losu uczy- niło jej sługami, szanowała ich, więc i oni musieli ją szano- wać. Zastanawiała się głęboko. - Było po szóstej. Nie jestem pewna, ile po szóstej, ale rozwidniało się. Odprowadziłam go do wrót i pamiętam, że można już było rozróżnić kolory, więc pewnie zbliżało się wpół do siódmej. Poszłam narwać nawrotu - w tym roku kwitł dłużej niż zwykle - i zatknęłam mu bukiecik do czap- ki. - Więcej niż kwadrans po szóstej -dumał Cadfael. - Wo- bectego do miejsca, gdzie został zaskoczony i zabity, dotarł nie wcześniej, niż na kwadrans przed prymą, a pewnie nawet później. - Tu musisz mi, bracie, wybaczyć, ale nie wiem, gdzie to się stało. Jeśli zaś idzie o porę jego odjazdu, nie powiem ci nic ponad to, że od szóstej upłynęła mniej więcej trzecia część godziny. Co najmniej kwadrans, nawet jeśli w tym oświetleniu je- chał o wiele za szybko, zanim dotarł do zastawionej pułapki. ile czasu mogło zająć morderstwo? Najskromniej licząc, dziesięć minut. Nie, zabójca nie odszedł stamtąd wcześniej niż za kwadrans siódma, a prawdopodobnie znacznie później. Pozostało do zadania jeszcze jedno zasadnicze pytanie. Wiele innych, które trapiły go, zanim ją poznał, i po licznych błędnych przypuszczeniach wyjaśniły się same, okazało się zbędnymi. Na przykład: dlaczego zostawiła cały swój doby- tek, konia w stajni, nawet swoje pierścionki, czemu wyzbyła się wszystkiego, co zyskała przez takie życie? Z początku myślał, że w pośpiechu i trwodze chciała się ukryć; bez za- stanowienia odrzuciła od siebie wszystko, co mogło ją łą- czyć z Huonem de Donwille. Potem, kiedy zobaczył ją w ha- bicie postulantki, myślał nawet, że naznaczyła sobie pokutę, poczuła, że musi oddać wszystko, nim wstąpi do klasztoru, aby tam spędzić drugą połowę życia, żałując za grzechy pier- wszej. Teraz mógł w pełni docenić śmieszność podobnych przypuszczeń. Avice z Thornbury nie żałowała niczego. Jak nigdy się nie bała, tak z pewnością nigdy niczego się nie wstydziła. Zawarła układ i dotrzymała go, dopóki żył jej pan. Teraz z powrotem należała do siebie i mogła sobą roz- porządzać, jak chciała. Odłożyła na bok swoje stroje, jak stary wiarus, powraca- jąc do domu, odkłada bezużyteczną już broń, a pozostałe mu jeszcze siły wkłada w gospodarstwo. To właśnie robiła teraz Avice. Jej poletkiem stał się klasztorny folwark. Można so- bie było wyobrazić, jak zakasuje rękawy i doprowadza go do rozkwitu. Cadfael już teraz lekko współczuł garstce sióstr, do których gołębnika sfrunęła ta nieszkodliwa na pozór so- kolica. Dajcie jej trzy, cztery lata, a zostanie tu matką prze- łożoną. Dajcie jej dziesięć, a będzie przeoryszą w Poles- worth i dalej będzie tak samo umacniała stabilność i dobre imię zakonu, jak mnożyć jego majątek. Bardzo możliwe, iż po śmierci zostanie obwołana świętą. Sam zdążył się już upewnić o jej szczerości i prawdo- mówności. Miała jednak prawo wiedzieć, że być może nie uda jej się uniknąć rozgłosu, jeśli zechce spełnić swój moral- ny obowiązek. - Rozumiesz zapewne - uprzedził ją - że szeryf może zażądać, abyś złożyła świadectwo, kiedy podejrzany o tę zbrodnię stanie przed trybunałem, i że życie niewinnego człowieka może zależeć od tego, czy sąd ci uwierzy. Czy staniesz przed nimi i powtórzysz to, co mówiłaś mnie? - W całym swoim życiu - powiedziała Avice z Thornbu- ry - udało mi się ustrzec przynajmniej od jednego grzechu. Nie, powinnam raczej rzec, iż nigdy mnie do niego nie kusi- ło. Nie kłamię i nie udaję. Powiem całą prawdę, kiedykol- wiek tego zażądasz. - Zatem została jeszcze tylko jedna sprawa i być może zdołasz rzucić na nią światło. Nie wiem, czy słyszałaś, że 164 165 Huon de Donwille odprawił giermka, nim przyjechał do cie- bie. Nikt z jego ludzi nie przyznał się, iż wiedział, gdzie mo- że być baron. A jednak albo ten, kto go zaskoczył i zabił, jechał za nim dość długo, by upewnić się, że wróci tą samą drogą, albo też - co bardziej prawdopodobne -wiedział, do- kąd zmierza. Ktokolwiek zaś o tym wiedział, wiedział rów- nież, że jesteś w myśliwskim dworku. Mówiłaś, że utrzymy- waliście swój związek w tajemnicy, ale ktoś przecież musiał o tym wiedzieć. - Przede wszystkim nigdy nie podróżował bez eskorty - zauważyła rzeczowo. - Przypuszczam, że ten i ów spośród starych sług Huona zdawał sobie sprawę, że zawsze jestem w pobliżu, ale co do miejsca... któż mógł znać je lepiej od człowieka, który mnie tu przywiózł na jego rozkaz, dwa dni wcześniej, nim cały orszak przybył do Shrewsbury? Zawsze powierzał mnie opiece zaufanego człowieka. Zawsze tylko jednego, bo i po cóż dopuszczać do tajemnicy więcej osób? Przez trzy ostatnie lata był to jeden i ten sam mężczyzna. - Muszę znać jego imię - rzekł Cadfael. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Rankiem szeryf skierował pościg do pobliskich lasów na południowym brzegu Meole. Ludzie rozstawili się jak myśliwi w nagonce; tak że żaden z nich nie tracił z oczu są- siadów, a wszyscy razem powoli i metodycznie posuwali się naprzód. Jednak wszelkie ich trudy spełzły na niczym. Nikt w popłochu nie wyskoczył z krzaków, nikt też, kogo ujrzeli, nie był ani trochę podobny do Joscelina Lucy. Dotarłszy wre- szcie do kordonu strzegącego granic miasta, obława zawró- ciła, by odetchnąć i nieco się posilić. Trędowaci z Saint Giles wylegli tłumnie z przytułka, przyglądając się ich poczyna- niom z nakazanej odległości. Gilbert Prestcote nie był zado- wolony i na wszelkie pytania odpowiadał coraz bardziej la- konicznie. Ale byli też tacy, którym humor wyraźnie dopisy- wał. - Joss pewnie już dawno siedzi w domu, z dala od tego wszystkiego - powiedział z nadzieją Guy, kiedy razem z Si- monem zsiadali z koni na biskupim podwórcu, by zjeść po- spieszny obiad. - Choć wiele bym dał za to, żebyśmy mogli być pewni! Pościg za nim sprawiłby mi nawet uciechę, gdy- bym się nie obawiał, że go znajdziemy. Bez żalu patrzyłbym, jak twarz Picarda szarzeje coraz bardziej, a gdyby jego koń stąpnął i zrzucił go, byłbym uszczęśliwiony. Szeryf ma obo- wiązki, od których się nie wykręci, ale Picarda nic do tego nie zmusza. Powinność to co innego, ale taka zawziętość to już całkiem odmienna rzecz. - On naprawdę wierzy, że Joss zabił staruszka - wzruszył ramionami Simon. - Nic dziwnego, że uwziął się na niego. Jego plany spełzły na niczym, a to człowiek, który będzie się mścił do końca. Czy dasz wiarę, że zwrócił się przeciwko mnie? Odezwałem się nie w porę i rzekłem mu prosto z mo- stu, że według mnie Joss nie popełnił ani kradzieży, ani za- 167 bójstwa, a on rzucił się na mnie jak wściekły. Od tej pory nie jestem już mile widzianym gościem u niego i jego damy. - Co ty powiesz? - Guy zamrugał i ze zdumieniem roz- dziawił usta. - A wiesz, że kiedy ruszymy znów po obie- dzie, masz jechać w rzędzie tuż obok niego? Miej go na oku, chłopie, i nie odwracaj się tyłem, bo kto wie, czy diabeł go nie podkusi, skoro jest na ciebie zły. Nie dałbym grosza za jego charakterek, a tam, gdzie jedziemy, las jest o wiele gę- stszy! Paplał półżartem, dając w ten sposób ujście poczuciu ulgi, że jego druh i towarzysz wciąż jeszcze jest na wolności. Całą uwagę zaś skupił na zawartości miski, bo rześkie paździer- nikowe powietrze przyprawiało zdrowego, młodego czło- wieka o nieposkromiony apetyt. - Sądząc po tym, jak na mnie spojrzał, kiedy wyprosił mnie z komnat Ivety - przyznał posępnie Simon - kto wie, czy nie masz słuszności! Będę go trzymał na oku, a najlepiej zostawię go w tyle. Po zmroku każdy z nas może wracać swoją drogą. Postaram się go wyprzedzić tak, by nie groził mi jego miecz. Tak czy owak - dodał, uśmiechając się lekko do siebie - mam coś ważnego do załatwienia przed nieszpo- rami. Dopilnuję, żeby tam nie wszedł mi w paradę. Odsunął się od stołu, najedzony po uszy. - Dokąd cię tym razem przydzielili? - Do sierżantów szeryfa, chyba za moje grzechy! - Guy skrzywił się niemiłosiernie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czy to możliwe, żeby ktoś podejrzewał, że nie wkładam całego serca w tę sprawę? Cóż, nawet jeśli przymknę oko, a oni nie przyłapią mnie na tym, mogę być spokojny, odwalą robotę za mnie. Szeryf to porządny człowiek, ale mierżą go już te kłopoty. Ma na głowie zabitego wielmożę, a na doda- tek król Stefan coraz częściej zerka w tę stronę. Nic dziwne- go, że zrobił się cierpki jak piołun. - Guy odepchnął ławę, na której siedział, i przeciągnął się z głębokim westchnieniem. - Gotowy? Możemy jechać? Będę najszczęśliwszym czło- 168 wiekiem na świecie, kiedy wieczorem wrócimy do domu z pustymi rękoma. Wyszli razem i ruszyli w dolinę poniżej Saint Giles, gdzie sznur tropicieli formował się, by znów powoli i uparcie ru- szyć przez lasy i splątane gaje, tym razem na południe. Z wierzchołka wzgórza, które wznosiło się nad szeroką doliną po południowej stronie gościńca, formującej się i od- jeżdżającej nagonce przyglądało się dwóch wysokich, oku- tanych w płaszcze mężczyzn. W dali na łąkach widać było wyraźnie równą linię jezdnych, nim uparcie posuwając się naprzód, nie zagłębiła się w las. Każdy jeździec pilnował swojego sąsiada z prawej, każdy utrzymywał należytą odle- głość. W powietrzu unosiła się delikatna mgiełka, lecz gdy przesączyło się przez nią słońce, a obława wjechała między drzewa, odzież i uprząż migała pośród liści jak drobne jasne pyłki, które błyskały nagle i znikały, i pojawiały się, by znów zniknąć. Obława przemieszczała się z wolna na połud- nie, a usadowieni na wzgórzu obserwatorzy równie wolno obracali się, aby nie tracić jej z oczu. - Będą szli w tym kierunku aż do zamku - zawyrokował Łazarz i obejrzał się na opustoszałe pola, z których wyruszy- ła pogoń. Były teraz bezludne i ciche; ruch, gwar, gra kolo- rów -wszystko zniknęło. W przymglonych promieniach słoń- ca lśniły już tylko dwie srebrne nitki - bliżej młynówka, prócz młyna zasilająca także i opackie stawy, a dalej sam po- tok Meole, płynący tu nierównym, kamienistym korytem i dziwnie wąski w porównaniu z własnym spęczniałym nur- tem zaledwie o milę dalej, za klasztornym ogrodem. W płyt- kiej odnodze strumienia taplały się gęsi, a wyżej, w skalnym zagłębieniu koryta, łowiło ryby dziecko, spoglądając ku nim od czasu do czasu. - Dobrze się składa - rzucił Joscelin i westchnął głęboko w zadumie. - Szeryf opróżnił dolinę ze wszystkich zbroj- nych i rzucił ich w pościg za mną. Nie wrócą wcześniej niż 169 o zmierzchu, to pewne. A nawet, gdy wrócą, będą znużeni i zniechęceni. Nie mogło być lepiej. - A konie zdrożone -wtrącił sucho Łazarz, zwracając na towarzysza błyszczące bystre oczy. Brak twarzy przestał już peszyć Joscelina. Te oczy i głos wystarczały, by rozpoznać przyjaciela. - Tak - przyznał młodzieniec i o tym też myślałem. - Nie będą mieli wiele koni na zmianę, zważywszy że puścił w pogoń niemal wszystkich swoich ludzi i wykorzy- stał prawie każdego wierzchowca. - Owszem. Bran przekoziołkował w dół po trawiastym stoku, pew- nym szczupakiem wskoczył między nich i złapał obu męż- czyzn za ręce. Nie przeszkadzało mu bynajmniej, że jednej z tych rąk brakuje dwóch i pół palca. Chłopczyk z każdym dniem nabierał ciała, sterczące kręgi szyjne przestały już być widoczne, a gęste jasne włoski porastały ślady dawnych ran na mądrej głowinie. - Pojechali - oznajmił zwięźle. - Co teraz robimy? - My? - zdziwił się Joscelin. - Myślałem, że już czas na twoje lekcje z bratem Markiem. A może masz dziś wakacje? - Brat Marek powiedział, że ma coś do zrobienia. Ton głosu malca świadczył wyraźnie, że argument ten nie trafił mu do przekonania, bo z doświadczenia wiedział, że brat Marek przestaje pracować dopiero wtedy, gdy zasypia. Bran byłby zapewne nawet obrażony, iż został odsunięty, gdyby nie miał w rezerwie dwóch innych świetnych kompa- nów. - Powiedziałeś, że dziś będziesz robić, co tylko zechcę - przypomniał stanowczo chłopczyk. - I będę - zgodził się Joscelin - aż do wieczora. Wieczo- rem ja też mam coś do załatwienia. Wykorzystajmy ten czas. Co chciałbyś robić? - Powiedziałeś - zauważył Bran - że mógłbyś wyrzeźbić mi konika ze szczapy na opał, gdybyś miał nóż. 170 - Mógłbym, niedowiarku, i może wystrugałbym też jakiś skromny podarek dla twojej matki, jeśli znalazłbym odpo- wiedni gatunek drewna. Ale co do noża, wątpię, czy pożyczą nam go w kuchni, a nie śmiałbym tknąć tych, które brat Ma- rek używa do ostrzenia piór. Są warte więcej niż moja skóra - dodał Joscelin lekko i zesztywniał na myśl, jak niewiele zaiste będzie warta jego skóra, jeśli pościg wróci zbyt pręd- ko. Nic nie szkodzi, te kilka godzin należało do Brana. - Mam nóż - pochwalił się chłopczyk. - Jest ostry, moja mama patroszyła nim ryby, kiedy byłem malutki. Chodź, po- szukamy jakiegoś drewienka. Zbierając chrust, znieśli z lasu potężne brzemiona, skła- dzik opału był pełen i bez uszczerbku można było wziąć zeń gładki, pozbawiony sęków pieniek, żeby zrobić zabawkę. Bran uścisnął obie trzymane ręce, ale stary człowiek delikat- nie uwolnił swoją okaleczoną dłoń. Wzrokiem wciąż prze- biegał korony drzew w dole, gdzie ucichły już nawet szmery i chroboty, znaczące trasę obławy. - Tylko raz widziałem sir Godfryda Picarda - rzekł w za- myśleniu. - Który był w szeregu, kiedy odjeżdżali? Joscelin obejrzał się zdziwiony. - Czwarty, licząc od nas. Szczupły i ciemnowłosy, w czarno-rdzawych szatach i jaskrawoczerwonej czapce z piórem. - A, ten... - Łazarz nawet nie odwrócił głowy, nadal przepatrując uważnie głąb lasu. -Zauważyłem czerwone na- krycie głowy. Łatwy znak rozpoznawczy. Odsunął się jeszcze o parę jardów od gościńca i usiadł na trawie, opierając się plecami o drzewo. Nie podniósł wzro- ku, kiedy przynaglany niecierpliwie przez Brana Joscelin ru- szył za chłopcem. Zostawili go więc w samotności, którą przedkładał nade wszystko. Brat Marek rzeczywiście był tego dnia zajęty, choć jego praca mogła poczekać sposobniejszej pory, jako że polegała 171 na sprawdzaniu rachunków Fulko Reynalda. Marek był skrupulatny i księgi prowadził na bieżąco. Naprawdę cho- dziło mu o to, by wziąć się za coś, co pozwoliłoby mu uda- wać pogrążonego w pracy na odkrytym ganku, gdzie miał najwięcej światła, a skąd mógł bacznie i skrycie obserwo- wać poczynania swego tajemniczego gościa. Zauważył już, że młody człowiek, który nie był trędowaty, zniknął na czas prymy i śniadania, a później, jak gdyby nigdy nic pojawił się, trzymając za rękę małego Brana. Chłopczyk wyraźnie polubił nowego towarzysza. Szli razem, a malec w wesołych podskokach próbował nadążyć za długimi krokami, które tak usilnie, choć niedoskonale naśladowały utykanie Łaza- rza. Mężczyzna pochylał głowę z uwagą i delikatnie trzymał w dużej dłoni rączkę dziecka. Patrząc na to, Marek zaczynał wierzyć intuicyjnie, choć może wbrew logice, że ktoś tak ła- godny, tak hojnie szafujący swoim czasem i zainteresowa- niem nie może być złodziejem ani mordercą. Od samego po- czątku trudno mu było uwierzyć w kradzież, a im dłużej przyglądał się swemu ukrywającemu się podopiecznemu - bo teraz już bez trudu wyławiał go spośród innych - tym bardziej absurdalne wydawało mu się przypuszczenie, iż ów młody człowiek zamordował dla zemsty. Gdyby tak było, w swoim obecnym przebraniu, potrząsając pracowicie ko- łatką, dawno już przedostałby się przez kordon i wyrwał na wolność. Nie, trzymała go tutaj jakaś ważna sprawa, sprawa mogąca bardziej jeszcze zagrażać jego życiu, zanim nie trafi się sposób, by ją szczęśliwie zakończyć. Mimo to zbieg ciążył mu na sumieniu. Nikt inny go nie rozpoznał, nikt nie był odpowiedzialny za niego, a w razie gdyby przyszło do najgorszego - za ukrywanie go i milcze- nie. Więc Marek trwał na warcie, obserwował młodzieńca przez cały dzień, odkąd ten wrócił z samowolnej wyprawy. I jak dotąd chłopak ułatwiał mu zadanie. Przez cały ranek nie odstępował Brana i trzymał się w pobliżu szpitala. Po- magał układać chrust, wraz z innymi zniósł ostatni pokos 172 trawy z poboczy gościńca, potem bawił się z Branem w ry- sowanki na skrawku wyschniętej gliny w zagłębieniu, w którym w czasie deszczu zbierała się woda. Gładką, litą glinę można było wyrównać za każdym razem, kiedy gra kończyła się ze śmiechem i okrzykami. Nie, młody, pogrążo- ny po uszy w kłopotach człowiek, który tak łatwo naginał się do wymagań małego synka nędzarki, nie mógł być przecież zły. Tak więc obowiązek nadzoru, jaki narzucił sobie Marek, coraz bardziej przeobrażał się w obowiązek ochrony i prote- kcji. Widział, jak Joscelin i Łazarz przechodzą przez drogę, by ze wzniesienia nad doliną obserwować popołudniowy wy- marsz obławy. Widział, jak Joscelin wraca, a chłopczyk u je- go boku tańczy i szczebiocze, i wyraźnie się czegoś domaga. Teraz obaj siedzieli pod kościelnym murem, pochłonięci struganiem czegoś z kawałka drewna, przyniesionego ze składziku na opał. Wystarczyło, by postąpił parę kroków od drzwi, a już widział jasną, pokrytą delikatnym puchem główkę Brana, pochyloną nad parą dużych zręcznych dłoni, które majstrowały coś z zapałem. Od czasu do czasu dolaty- wał go radosny śmiech. Coś, co przybierało tam kształt, było źródłem tej radości. Marek dziękował Bogu za wszystko, co- kolwiek mogło dać szczęście biednemu wyrzutkowi. Czuł, że sercem stoi po stronie tego, kto przyniósł ze sobą to bło- gosławieństwo. Marek nie był jednak wolny od ludzkich ułomności, więc zżerała go ciekawość, cóż to za cudeńka powstają pod mu- rem kościoła. Po około godzinie poddał się i poszedł zoba- czyć. Bran przywitał go radosnym okrzykiem i pomachał w jego kierunku wystruganym z drewna konikiem. Choć to- porny i pozbawiony szczegółów, był to jednak niewątpliwie ognisty rumak, wysoki na półtorej dłoni. Osłonięta kapturem i woalem głowa rzeźbiarza pochylała się już nad następnym dziełem, wydobywając z kolejnego klocka coraz wyraźniejszy zarys postaci dziecka. Szczere błękitne oczy zerknęły na mo- 173 ment w górę, przyjrzały się chłopcu, po czym znów utkwiły w kawałku drewna, trzymanym w dwóch zdrowych, ogorza- łych dłoniach - gładkich i młodych. Zbieg najwyraźniej za- pomniał już o ostrożności. Brat Marek wrócił na swój punkt obserwacyjny, utwier- dzony w poczuciu solidarności, dla którego nie znajdował logicznego uzasadnienia. Mała drewniana główka, już pełna życia, choć dopiero twarz zaczynała nabierać kształtu, ujęła go ponad wszelkie wyobrażenie... I tak minęło popołudnie. Ściemniało się coraz szybciej, aż w końcu twórcza praca przestała być możliwa. Marek nie rozróżniał już cyfr, które i tak zapisane były bezbłędnie, i był pewien, że Joscelin Lucy — bo czemuż nie miał go nazywać jego własnym imieniem? - skończył już albo odłożył pracę nad podobizną Brana. W chwili, kiedy w przytułku zapalono lampy, chłopczyk, popiskując radośnie z podniecenia, wpadł do środka, żeby się pochwalić. - Patrz, bracie Marku, to ja! Patrz, mój przyjaciel to zro- bił! I rzeczywiście, to był on. Szorstki, wybrzuszony tu i ów- dzie przez nieposłuszny sęk, któremu nóż nie dał rady, ale za to zadziorny i uśmiechnięty — jak żywy. Niestety, twórca dzieła ulotnił się gdzieś. - Biegnij - powiedział Marek. - Biegnij prędziutko i po- każ to swojej matce. Miała dziś ciężki dzień, daj jej tę figur- kę, na pewno się ucieszy. Idź, sam zobaczysz, że jej się spo- doba! Bran rozpromienił się, kiwnął głową i pobiegł. Od kiedy zaczął jadać regularnie i przybrał trochę ciała, nawet nóżki stawiał już pewniej i zgrabniej. Kiedy tylko chłopczyk zniknął, Marek wstał od pulpitu. Na dworze zmierzchało, ale wciąż było widno. Do nieszpo- rów została jeszcze prawie godzina. Miejsce pod kościelnym murem było puste, wysoka, prosta postać szła ku drodze w dół zbocza, bez pośpiechu, jak ktoś, kto zażywa wieczor- 174 nego spaceru. Zatrzymała się na poboczu, rozejrzała po opu- stoszałym trakcie, przeszła na drugą stronę i ześliznęła się w dół, gdzie wciąż samotnie i dumnie siedział Łazarz. Marek porzucił swój pulpit i trzymając się w bezpiecznej odległości, poszedł za nim. Pod Łazarzowym drzewem panowała cisza. Potem w cie- niu poruszyły się sylwetki dwóch mężczyzn i padło zaledwie parę słów - widać tych dwóch rozumiało się bez zbędnego gadania. Z ciemności, w której zniknęła zakapturzona po- stać, wynurzyła się inna, wyraźnie widoczna na tle bladego nieba - wysoki, smukły młodzieniec, bez płaszcza, w pro- stej, ciemnej odzieży, która wtapiała się w mrok. Schylił się znów pod drzewo. Marek doszedł do wniosku, że chłopak nachylał się nad podaną mu ręką, skoro policzek do nadsta- wienia nie istniał. Z pewnością jednak złożony na niej poca- łunek wyrażał cześć mierzoną więzami krwi. Szpitalna opończa pozostała pod drzewem. Widać Josce- lin nie chciał wlec za sobą cienia Saint Giles, jakimkolwiek przeciwnościom miał dzisiaj stawić czoła. Wyzuty więc ze wszystkiego prócz tego, kim był, i tego, co miał na grzbiecie, ruszył w dolinę lekkim, długim krokiem. Pół godziny przed nieszporami na otwartej przestrzeni wciąż jeszcze było nie- bezpiecznie jasno. Brat Marek, zdecydowany dopełnić swej powinności, ostrożnie ominął szerokim łukiem drzewo, pod którym sie- dział starzec i ruszył za Joscelinem. U stóp wzgórza płynęła młynówka, którą Lucy przesadził jednym sprężystym su- sem, zaś Marek trwożniej i nie tak zgrabnie. Dalej znów świetliste błyski migotały w kamienistym korycie potoku i tym razem Marek zmoczył sobie sandały. W półmroku nie widział wyraźnie, ale zdołał się wdrapać na przeciwległy brzeg, nie czyniąc sobie większej szkody. Podreptał przez łąkę, starając się nie tracić z oczu wysokiej sylwetki. W połowie drogi między dnem doliny a klasztornym ogrodem Joscelin skręcił od strumienia ku skrajowi lasu, 175 między kępy drzew, które dochodziły do łęgów. Marek szedł ufnie za nim, przemykając się od drzewa do drzewa. Jego oczy przyzwyczaiły się do zapadającego zmroku i teraz zda- wało mu się, że blednąca zorza, wolna jeszcze od wieczornej mgiełki, z niezmienioną siłą jaśnieje w przezroczystym po- wietrzu. Z prawej strony, na tle ostatnich różowiejących smug zachodu, widział wyraźnie bryłę opactwa, dachy, wie- że i mur nad strumieniem, łagodne wzniesienie uprawnych pól, a dalej murki i żywopłoty okalające ogrody. Nadszedł zmierzch. Nawet na otwartej przestrzeni barwy zalśniły po raz ostatni, zanim mrok spłukał je wszystkie, po- zostawiając różne odcienie szarości. wśród drzew przyczai- ły się głębokie cienie, lecz Marek, prześlizgując się ostrożnie od krzaka do krzaka, wciąż mógł odróżnić ten jeden rucho- my cień. Z lasu dobiegł cichy szelest, jak gdyby coś wierciło się niespokojnie. Potem rozległo się stłumione nerwowe rże- nie, uciszone, jak się zdawało, pospieszną pieszczotą. Ktoś wyszeptał coś ciszej od szemrzących liści i ta sama dłoń po- klepała delikatnie silny sprężysty kark. W tych dźwiękach radość i nadzieja były tak czytelne, jak gdyby Marek słyszał wypowiedziane słowa. Ukryty wśród drzew zakonnik dojrzał o kilka jardów od siebie majaczące jaśniejszą plamą głowę i szyję srebrzy- stosiwego wierzchowca - maści niezbyt odpowiedniej na nocną eskapadę. Ktoś nadal wierzył w zbiega i sprowadził tu jego konia. Co teraz miało się zdarzyć? Ale zanim cokolwiek się zdarzyło, przez dolinę popłynął odległy, lecz czysty głos dzwonu wzywającego na nieszpory. Mniej więcej o tej samej godzinie brat Cadfael też spo- strzegł nagle siwego rumaka i powstrzymał muła, żeby go nie spłoszyć, podczas gdy sam zachodził w głowę, co to ma znaczyć. Nie spieszył się zbytnio z powrotem z Godric's Ford. W każdej chwili mógł złożyć dokładne sprawozdanie ze 176 swych poczynań, a siostra przełożona okazała się równie go- ścinna, co rozmowna. Rzadko widywano tu obcych, a za- konna sukienka Cadfaela była dla niego wystarczającą reko- mendacją. Przełożonej nie było więc pilno pożegnać gościa, nim nie dowiedziała się wszystkiego o niedoszłym weseli- sku w opactwie i wszystkich zatrważających wypadkach, które nastąpiły potem. Cadfael nie widział też powodu, by miał nie przyjąć szklaneczki wina, skoro go częstowano. Tak więc w drogę powrotną wyruszył nieco później, niż zamie- rzał. Kiedy odjeżdżał, Avice z Thornbury wciąż jeszcze praco- wała w ogrodzie, udeptując ziemię wokół sadzonek z nie- zmiennym zadowoleniem i wigorem, tym bardziej, iż robota była na ukończeniu. Z tą samą ukierunkowaną energią miała się odtąd wspinać po szczeblach klasztornej hierarchii, rów- nie uczciwa i prostolinijna, jak ambitna, lecz bezlitosna dla mniej doskonałych sióstr, płaszczących się przed nią w chęci dorównania jej rozumem, siłą i doświadczeniem. Wesoło po- machała mu dłonią na pożegnanie; dołeczek w policzku za- rysował się i znów zniknął. Cadfael zadumał się nad niezmy- walną urodą tej twarzy. Jadąc rozmyślał, czy będzie zmuszo- na ukrywać tę kobiecość, mogącą nawet biskupów wprawiać w zakłopotanie, czy też przeciwnie, nie stanie się ona w jej rękach potężną bronią. Tak czy owak, nie mógł nie darzyć jej szacunkiem. Co więcej, jej świadectwo, dane z tą rzucającą się w oczy bezpośredniością, było niepodważalne. Jechał bez postojów, ale i bez pośpiechu, pozwalając zwierzęciu poruszać się własnym tempem. Około nieszpo- rów przemierzał właśnie trawiastą ścieżkę nie opodal miej- sca, gdzie zginął Huon de Doirwille. Rozpoznał mijany dąb, a w kilka minut później, gdy między drzewami zaczęła już prześwitywać jaśniejsza plama łąk, posłyszał na prawo od siebie szelest, przemieszczający się równolegle z nim. Ostrożność nakazała mu się zatrzymać. Znieruchomiał, wy- tężając słuch. Coś szeleściło nadal, najwyraźniej nie zamie- 177 rzając się ukrywać. Było to pokrzepiające, więc Cadfael ci- cho ruszył dalej, wciąż nasłuchując. Tu i tam, gdzie zarośla były rzadsze, dostrzegał majaczącą srebrzyście sylwetkę zwierzęcia, które posuwało się wraz z nim. Smukły rumak, jakby stworzony do galopu, blady jak widmo, wyzierał spo- między gałęzi. Według Pisma Świętego, pomyślał sobie Cadfael, na siwym koniu jeździ Śmierć. Tym razem jednak Śmierć musiała zsiąść gdzieś po drodze. Kosztowne siodło było puste, a wodze zwieszały się luźno z końskiego karku. Cadfael zsunął się z muła i prowadząc go za sobą, jął się zbliżać do nieziemskiego zjawiska, przemawiając doń piesz- czotliwie. Siwek, który z początku zdawał się łaknąć towa- rzystwa, na widok człowieka przestraszył się i skoczył w za- rośla. Cadfael szedł za nim cierpliwie, ale ilekroć się zbliżył, koń odsuwał się, utrzymując niezmienioną odległość i wio- dąc go coraz głębiej w las. Po południu przeszła tędy obła- wa, zaś niedawno przez zagajnik wracali zwolnieni ze służby jeźdźcy. Być może któryś z nich wyleciał z siodła i nie zdo- ławszy pochwycić spłoszonego konia, wrócił do domu pie- szo. A może... Niespodziewanie siwek ukazał się w całej krasie na nie- wielkiej polance, dość jasnej, gdyż sączyło się na nią blade światło gwiazd. Pochylił łeb, żeby skubnąć mchu, ale kiedy Cadfael się zbliżył, koń potrząsnął grzywą, uderzył kopyta- mi i zniknął w lesie. Tym razem mnich zrezygnował z pości- gu- W małym trawiastym kole spoczywał na wznak człowiek. Kędzierzawa broda wskazywała w niebo, długie, czarne włosy rozsypały się wokół głowy. Ręce miał rozpostarte i wygięte jak szpony -jedna wczepiła się w trawę, druga się- gała ku górze. Obok głowy leżał w trawie zdobiony biret; w ciemności majaczyło zatknięte weń białe pióro. A o kilka jardów od bezwładnej prawicy połyskiwał metalicznie długi cienki przedmiot. Cadfael sięgnął po niego, zaciekawiony. Natrafił na rękojeść, a potem smukłe ostrze, dłuższe od mę- 178 skiej dłoni. Przeciągnął po nim palcem. Nie było zakrwa- wione, więc zostawił je tam, gdzie leżało. W dziennym świetle więcej mogło wyjaśnić. Teraz, po ciemku, Cadfael niewiele mógł zdziałać. Próbował wyczuć puls lub bicie ser- ca, lecz na próżno. Ukląkł przy leżącym i nachylił się nad jego twarzą, starając się nie zasłaniać i tak skąpego światła. Nawet w mroku widział ściągnięte rysy, oczy wysadzone z orbit i otwarte usta, z których wystawał pogryziony język. Podobnie jak Huon de Donwille, Godfryd Picard został zaskoczony w drodze powrotnej do domu - i nie przeżył te- go spotkania. Cadfael zostawił wszystko tak, jak znalazł, siwego pół- krwi araba porzucił na pastwę losu i ruszył w stronę opactwa najszybszym kłusem, do jakiego mógł zmusić zgorszonego muła. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Iveta miała cały dzień na uspokojenie nerwów i przy- wdzianie fałszywej maski. Konieczność jest najlepszym na- uczycielem, a do wieczora musiała wydać się wszystkim osobą, której nie warto pilnować, skoro i tak straż nie prze- puści jej przez bramę. Dokąd zresztą miałaby pójść? Jej uko- chany ukrywał się w obawie o własne życie, jedyny przyja- ciel stracił łaski opiekunów, nawet zakonnika, który był dla niej miły, nie widziano w opactwie od samego rana. Dokąd miała się udać, do kogo się uciec? Wszyscy ją opuścili. Grała więc tę rolę przez cały dzień, tym staranniej i bar- dziej przekonywająco, im tęskniej jej zbuntowane serce wy- czekiwało wieczoru. Po południu zaczęła się skarżyć na ból głowy i głośno medytować na temat zbawiennego wpływu świeżego powietrza w ogrodzie. Madlen potrzebna była przy naprawie ciotczynej sukni, w której pruł się srebrny haft, więc Agnes, skrzywiwszy pogardliwie usta, pozwoliła jej wyjść samej. Jakichże kłopotów miałoby przysporzyć to bezwolne stworzenie? Iveta wyszła powoli i apatycznie, a na wypadek, gdyby ją ktoś obserwował, posiedziała trochę na kamiennej ławce w ogrodzie kwiatowym. Kiedy była już pewna, że nie jest śledzona, wyśliznęła się zręcznie za pleciony żywopłot i po wąskiej kładce przeszła do ogrodu zielarza. Drzwi do szopy były otwarte i ktoś krzątał się w środku. Dziewczyna zaczęła wierzyć w powodzenie swojego planu. Brat Cadfael na pew- no miał pomocnika. Leki mogły być przecież potrzebne i pod jego nieobecność. Ktoś musiał wiedzieć, gdzie je znaleźć i jak dawkować, nawet jeśli nie dorównywał Cadfaelowi do- świadczeniem i wiedzą. Brat Oswin zbierał właśnie pozostałości trzech glinianych miseczek używanych do sortowania nasion i na odgłos kro- ków na progu wzdrygnął się przerażony. Miseczki były pier- 180 wszą rzeczą, jaką stłukł od trzech dni, a ponieważ było ich dużo i wszystkie do siebie podobne, miał nadzieję cicha- czem pozbyć się skorup i zataić cały wypadek. Odwrócił się nerwowo i zamarł na widok nieoczekiwanego zjawiska, któ- re stanęło w drzwiach. Otwarł szeroko oczy i usta, czerwie- niąc się po same uszy. Sporną kwestią pozostawało jedynie, kto spłonął głębszym rumieńcem: Oswin czy dziewczyna. - Przepraszam, jeśli przeszkadzam - powiedziała Iveta nieśmiało. - Chciałam tylko zapytać... dwa dni temu, kiedy źle się czułam, brat Cadfael dał mi wywar na sen. Mówił, że zrobiony jest z maku. Czy wiesz może, który to? Oswin przełknął ślinę, z zapałem pokiwał głową i odzy- skał głos. - Tak, to ten wywar, o tu, w tej butelce. Brata Cadfaela dziś nie ma, ale z pewnością... jeżeli mógłbym być ci po- mocny.. . Cadfael z pewnością życzyłby sobie, żebym dał ci, pani, czego tylko zapragniesz. - Więc mogę dostać jeszcze porcję tego wywaru? Chyba wieczorem będzie mi potrzebny... Nie było to kłamstwo, ale było to celowe przemilczenie i Iveta rumieniła się coraz bardziej, gdy słomianowłosy mło- dzik, okrągły i niewinny jak świeżo wyklute kurczę, z taką ufnością ofiarowywał jej swe usługi. - Może wzięłabym podwójną dawkę? Na dwie noce? Pa- miętam, ile kazał mi zażyć. Braciszek Oswin był tak oszołomiony, że z radością po- darowałby jej nawet wszystkie zgromadzone zapasy. Dłonie drżały mu nieco, kiedy napełniał flaszeczkę i zatykał ją kor- kiem, a kiedy dziewczyna równie nieśmiało wyciągnęła rękę po lek, przypomniał sobie o nakazach reguły i spuścił wzrok - niestety, o wiele za późno, by ocalić spokój ducha. Rozstali się nader pospiesznie. Dziewczyna wyszeptała podziękowanie, oglądając się niespokojnie za siebie, jak gdyby ktoś ją śledził, i ukryła flaszeczkę w rękawie dużo zręczniej, niż obchodził się z nią Oswin. Ręce i nogi chłopca 181 odmłodniały o parę lat, wykazując wszelkie objawy dziecię- cej nieporadności, lecz mimo to spojrzenie, jakim obdarzyła go na pożegnanie, sprawiło, iż poczuł się nagle wysoki, silny i zwycięski. Stał zamyślony w drzwiach i patrzył, jak biegła przez kładkę, zastanawiając się równocześnie, czy nie na- zbyt pochopnie odkrył u siebie zakonne powołanie. Przed złożeniem ostatnich ślubów mógłby się jeszcze wycofać... Tym razem nie spuszczał z niej oczu, póki nie znikła mię- dzy rzędami strzyżonych krzewów. Tkwił tak jeszcze przez parę minut, pogrążony w zadumie. Każdy stan ma swoje wa- dy, skonstatował ze smutkiem. Czy w klasztorze, czy poza nim, nie można mieć wszystkiego. Iveta pędem dopadła kamiennej ławeczki i siedziała na niej, osłonięta przed wiatrem, z apatyczną miną i złożonymi na kolanach rękoma. Kiedy Madlen przyszła po nią, pod- niosła się potulnie i podreptała za służką do gospody, gdzie bez entuzjazmu zaczęła haftować kawałek płótna. Służył jej za tarczę od wielu tygodni, choć igłą nie władała tak zręcz- nie, by musiała w nocy pruć to, co w dzień zrobiła, jak pew- na dama Penelopa, o której słyszała od wędrownego żongle- ra w ojcowskim domu - dawno, dawno temu. Czekała prawie do nieszporów, aż zaczęło się ściemniać. Agnes włożyła świeżo naprawioną suknię, a Madlen upięła jej włosy na wieczór. W czasie gdy sir Godfryd z ponurą de- terminacją ścigał zbiegłego mordercę, jego żonie wypadało demonstrować religijną żarliwość, uczęszczać na większość nabożeństw i utrzymywać dobrą opinię w oczach opata, przeora i braci. - Czas, żebyś zaczęła się ubierać, moja panno - warknęła ciotka, oglądając się przez obciągnięte srebrnolitą materią ramię. Iveta opuściła ręce na kolana - z pozoru bezsilnie, choć w rzeczywistości z całej siły przyciskała dłoń do ukrytej w rękawie flaszeczki. - Chyba dzisiaj nie pójdę. Źle spałam i głowa mi ciąży. 182 Jeśli wytłumaczysz mnie, pani, przed opatem, zjem wiecze- rzę z Madlen i położę się wcześniej. Jeśli miałaby zostać w domu, Madlen naturalnie zostanie przy niej na straży, ale na to Iveta była przygotowana. Agnes wzruszyła ramionami z pogardliwą miną na gład- kiej twarzy. - Bardzoś słaba ostatnio. Zostań, jeśli chcesz. Madlen przygotuje ci mleko z miodem. Udało się. Ciotka wyszła niczego nie podejrzewając. Służka nakryła mały stolik w komnacie Ivety i przyniosła chleb, mięso i dzban mleka z miodem i winem, wprost wymarzo- ny, by dolać do niego gęsty, słodki syrop makowy brata Cad- faela. Zanim usiadła, nawracała trzy razy, dziewczyna miała więc dość czasu, by odlać kubek nieszkodliwego napoju i zastąpić go zawartością flaszeczki, a nawet, żeby dokład- nie wymieszać roztwór. Rozgrzebała jedzenie na misie, wy- piła swoje mleko i z satysfakcją patrzyła, jak Madlen doi re- sztę, aż się jej uszy trzęsą. Służka nie jadła wiele, co tylko wspomogło działanie syropu. Wyniosła naczynie do kuchni i już nie wróciła. Iveta rozgorączkowana odczekała prawie dziesięć minut, a potem poszła na zwiady. Zastała dworkę rozpartą na ławie w kącie kuchni i chrapiącą w najlepsze. Nie wracała po płaszcz i buty, lecz tak jak stała, w cien- kich ciżemkach wybiegła w gęstniejący na dziedzińcu zmie- rzch, niczym ścigany zając. Prawie na ślepo pomknęła cie- mną zieloną aleją i namacawszy poręcz mostku, przedostała się nad połyskującą w mroku srebrną nitkę młynówki. Po wygwieżdżonym niebie wciąż jeszcze snuła się mgiełka, lecz spoza niej lśniła blada poświata. Powietrze było świeże, zimne, uderzało do głowy jak wino. Z kościoła dochodziły powolne, żarliwe śpiewy. Och, dzięki Bogu! Dzięki Bogu i dzięki Simonowi! Jedyny wierny przyjaciel... Joscelin czekał oparty o ścianę w cieniu pod szerokim okapem pracowni zielarza. Wyciągnął ręce i przygarnął ją do piersi, a ona namiętnie oplotła go szczupłymi ramionami. 183 Stali tak dłuższą chwilę bez słowa, wstrzymując oddech, rozpaczliwie przytuleni do siebie. Wokół było zupełnie ci- cho, jak gdyby młynówka, strumień i sama rzeka zatrzymała się w biegu, wiatr ustał, a rośliny nagle zamarły. A potem wróciła rzeczywistość, zmiatając wszystko, na- wet pierwsze, więznące w gardle słowa miłości. - Och, Joss, nareszcie! - Kochanie, moje kochanie... Ciszej, chodź szybko! Tę- dy... Łap się mnie! Chwyciła go posłusznie za rękę i pobiegła za nim w cie- mności. Nie wracali tą samą drogą. Młynówka została z tyłu, teraz musieli przedostać się przez potok. Wyszli z zamknię- tego ogrodu na skraj uprawnych pól, świeżo zaoranych, któ- re opadały w dół ku Meole. Tuż za płotem Joss zatrzymał się na moment, wpatrując się w pusty mrok. Nasłuchiwał jakie- gokolwiek odgłosu, ale wszystko milczało. - Jak się tu dostałeś? - szepnęła w kierunku jego ucha. - Jak dasz sobie radę... ze mną?... - Ciszej! Na dole w miedzy mam Briara. Simon nic ci nie mówił? - Ale szeryf obstawił wszystkie drogi - wyszeptała, dy- gocząc. - W lesie? W ciemności? Przedrzemy się. Przygarnął ją ramieniem i zaczęli schodzić w dół, kryjąc się w cieniu żywopłotu. Nagle zamarli w pół kroku. Ciszę przerwało głośne, rozdrażnione rżenie. Niżej nad strumie- niem krzaki zatrzeszczały gwałtownie, dobiegł z nich odgłos kopyt i męski głos. Rozległy się spłoszone nawoływania i z zarośli wypadł Briar, ciągnąc za sobą jakiegoś człowieka. W mroku tańczyło kilka niewyraźnych sylwetek, które usi- łując nie dać się stratować, próbowały schwytać i uspokoić boczącego się konia. Zbrojni ludzie, ludzie szeryfa, zagradzali im drogę ku wolności. Ucieczka tędy była już niemożliwa, Briar prze- padł. Joscelin obrócił się bez słowa, pociągając za sobą Ivetę, i pod osłoną krzewów zaczął wściekle wspinać się z powro- tem. - Kościół - syknął w odpowiedzi na jej przerażone pyta- nia. - Drzwi do zakrystii. Nawet jeśli nieszpory jeszcze się nie skończyły, wierni stali w chórze. Mieli szansę wśliznąć się niepostrzeżenie do nie oświetlonej nawy wielkiego kościoła, a potem wymknąć się na zewnątrz przez zachodnie odrzwia —jedyne, które wy- chodziły poza klasztorny mur, a które zamykano tylko w cza- sie wojny lub oblężenia. Nadzieja była nikła, ale w najgor- szym razie pozostawał jeszcze azyl w świętym przybytku. Zdradził ich szybki ruch. W dole, nad wodą, obok prycha- jącego i boczącego się Briara ktoś zawołał: - Tam, biegnie z powrotem do ogrodu! Teraz już go ma- my! Za nim! Ktoś się zaśmiał i kilka sylwetek bez pośpiechu ruszyło w górę po zboczu. Byli już pewni, że zbieg im nie ujdzie. Joscelin i Iveta, trzymając się za ręce, biegli przez ogród zielarza, przez kładkę i aleję między czarnymi, równymi rzę- dami żywopłotów, aż na groźną, otwartą połać wielkiego dziedzińca. Nie mieli wyboru, została im tylko ta droga. Gę- stniejące ciemności chłonęły twarze i postacie, ale nie mogły ukryć pospiesznych ruchów. Nie .zdołali dotrzeć do klaszto- ru. Na drodze stał uzbrojony mężczyzna. Zbiegowie pobiegli ku bramie, gdzie paliły się zatknięte w mur pochodnie, ale w tym samym kierunku rzuciło się też dwóch pachołków. Z ogrodu spokojnie wyłaniali się zadowoleni z siebie prze- śladowcy. W migoczącym świetle pochodni zamajaczyła roz- anielona twarz ich przywódcy. Był to ten sam domyślny, a może tylko dobrze poinformowany człowiek, który podsu- nął sierżantowi myśl o przeszukiwaniu zagrody biskupa i otrzymał za to nagrodę. Tym razem znów mu się poszczę- ściło. Szeryf z gromadą ludzi przetrząsał lasy, a oto pozosta- ła garstka wytropiła i ujęła przestępcę. Joscelin pociągnął Ivetę w kąt przy ścianie gospody, gdzie 184 185 kamienne schodki prowadziły do wejścia, i zasłonił ją swo- im ciałem. Był bez broni, ale pachołkowie zbliżali się wolno i ostrożnie, póki krąg nie zwarł się ciasno. Nie odrywając oczu od prześladowców, Joss odezwał się przez ramię ze śmiertelną powagą: - Zostaw mnie, kochana, wejdź do środka. Nikt cię nie tknie, nikt nie ośmieli się stanąć ci na drodze. - Nie! - szepnęła odruchowo. - Nie zostawię cię! Ale natychmiast zrozumiała, że w ostatniej, rozpaczliwej próbie ucieczki będzie mu tylko zawadą, więc z cichym szlochem weszła po schodach na próg, jak jej kazał. Tam się zatrzymała - na tyle daleko, by nie przeszkadzać i dać mu swobodę ruchów, a dość blisko, by - cokolwiek miało go spotkać — podzielić jego los: obojętne, czy niósł zagładę, czy ocalenie. Nawet jednak ten moment wahania przykuł jego uwagę. Odwrócił gwałtownie głowę. - Na miłość Boską, idź! - zawołał. Zbrojni wykorzystali okazję i w jednej chwili otoczyli go z trzech stron, jak psy spuszczone ze smyczy. Lecz i tak zwycięstwo nad bezbronnym człowiekiem nie miało im przyjść łatwo. Dotąd wszystko przebiegało w osłupiałej ciszy. Nagle zerwał się chaotyczny gwar: sierżant pokrzykiwał na swych podkomendnych, odźwierni, nowicjusze i świeccy bracia zbiegali się zewsząd, by sprawdzić, co się dzieje. Słychać było pytania, odpowiedzi; wrzawę, zdolną umarłego posta- wić na nogi. Pierwszy, który rzucił się na Joscelina, albo przeceniał własne siły, albo nie docenił przeciwnika, bo na- dział się wprost na potężny cios pięścią, który odrzucił go w tył, na dwóch towarzyszy, zwalając ich przy okazji z nóg. Lecz równocześnie z drugiej strony dwóch innych ludzi szarpało już Joscelina za odzież. I chociaż chłopak wbił z rozmachem łokieć w brzuch tego, który go trzymał za kaf- tan, aż pachołek zgiął się wpół, to jednak drugi napastnik zdążył pochwycić zwisający koniec jego kapuzy i okręcić go wokół dłoni, zacieśniając uścisk tak, żeby przydusić ofiarę i zmusić ją do poddania. Joscelin targnął się do przodu. Nie zdołał się uwolnić, ale materiał rozdarł się na tyle, by chło- pak mógł złapać oddech. Z wściekłym okrzykiem kopnął na oślep w tył, w goleń. Mężczyzna puścił go i odskoczył, po- cierając obolałą nogę. Joscelin wykorzystał tę chwilę i dał nura za nim, sięgając po jego sztylet. Rękojeść sama wsko- czyła mu do ręki. Gładko jak po maśle wyciągnął nóż i zato- czył nim krąg wokół siebie. Ostrze błysnęło w świetle po- chodni. - Teraz chodźcie! Tanio życia nie sprzedam, zapłacicie krwią! - Sam się prosi! - zawył sierżant. - Dalej, na niego! Niech jego krew spadnie na jego głowę! Szczękały dobywane miecze, pół tuzina błyskawic rozja- rzyło się i zgasło w mroku. Gwar ucichł, gapie wstrzymali oddech. I w tej ciszy z kościoła wysypali się mnisi, zasko- czeni przy końcu nieszporów głośną awanturą, tak nieco- dzienną w ich spokojnej enklawie. Przez dziedziniec jak grom przetoczył się gniewny głos, donośny i władczy: - Stać! Niech nikt nie waży się uderzyć! Wszyscy zamarli na miejscach, tylko twarze zwróciły się nieśmiało i ostrożnie w stronę, skąd dobiegł głos. Opat Ra- dulfus, tak zwykle powściągliwy, surowy, lecz opanowany, stał na skraju pola bitwy i w czerwonym świetle pochodni wyglądał jak anioł zagłady w dzień Sądu. Oczy gorzały mu w ostrej, zimnej jak lód twarzy. W porównaniu z nim stojący tuż obok przeor, mimo wielkopańskiej godności i wyniosłej postawy Normana, wyglądał blado i nieistotnie. Z tyłu za ni- mi tłoczyli się bracia, wytrzeszczając oczy w oczekiwaniu, aż błyskawice uderzą. Nogi odmówiły Ivecie posłuszeństwa. Klapnęła bezsilnie na najwyższy schodek i oparła głowę na kolanach z obez- władniającą ulgą. Opat tu jest, nie będzie zabijania, nie, jesz- cze nie teraz, teraz tylko prawo, a jeśli śmierć, to w majesta- 186 187 cię prawa. Teraz pomału, po kroczku, i nie patrzeć za daleko. Modliła się żarliwie, bez słów, błagała o cud. Kiedy już udało jej się opanować wstrząsające całym cia- łem drżenie i znów unieść głowę, dziedziniec zdawał się być wypełniony ludźmi, a gdy się rozejrzała, zobaczyła, że wciąż napływają nowi. Przybył Gilbert Prestcote - właśnie zsiadł z konia pod sklepieniem bramy. Uczestnicy obławy, powra- cający na własną rękę do domu, nadjeżdżali pojedynczo i pa- rami, zdumieni i zaskoczeni tym, co tu zastali, przetrząsną- wszy wprzódy całą okolicę. Chwilę trwało, nim przy pełza- jącym świetle szeryf rozpoznał w przypartym do muru człowieku podejrzanego o morderstwo i kradzież, za którym bezowocnie uganiał się dwa dni po lasach. Pospiesznie zbli- żył się wielkimi krokami. - Miłościwy opacie, cóż to ma znaczyć? Ścigany przez nas rozbójnik tu, pod twoim dachem? Co tu się dzieje? - Tego właśnie staram się dociec - odparł kwaśno Radul- fus. — Zaiste, znalazł się pod moim dachem i pod moją jurys- dykcją. Za waszym pozwoleniem, sir Gilbercie, mam więc prawo w sprawie tej bezwstydnej awantury - powiódł w krąg po twarzach zbrojnych błyszczącymi oczyma. - Schowajcie broń, wszyscy. Nie pozwolę, by na mojej ziemi błyskała stal i komukolwiek czyniono gwałt. - To samo przenikliwe spojrzenie spoczęło na Joscelinie, przyczajo- nym w kącie ze sztyletem w garści. - Zda mi się, młody człowieku, że raz już miałem ci to sposobność mówić. Ostrzegałem także, że w tym domu jest cela pokutna i że znajdziesz się w niej, jeśli choć raz jeszcze dotkniesz tu mie- cza. Co masz na swoją obronę? Joscelin rozpostarł ramiona, ukazując, że nie ma przy so- bie pochwy sztyletu ni miecza. Odzyskał już oddech na tyle, by odezwać się żywo: - Nie przyniosłem broni pod twój dach, ojcze. Patrz, jaki tłum mnie otacza! Pożyczyłem sobie, co mi wpadło w rękę, nie żeby odebrać komuś życie, ale by bronić swego. Życia i wolności! Bo wbrew temu, co ci o mnie powiedzą, nie kradłem i nie mordowałem, i będę to powtarzał przed tobą czy kimkolwiek innym, póki mi tchu starczy! Tchu zaczynało mu właśnie brakować, częściowo z wy- siłku, częściowo zaś dlatego, że dławił go gniew. - Czy chcesz, żebym ulegle poddawał głowę pod stry- czek, kiedy nie zrobiłem nic złego? - Chcę, żebyś ze mną i tymi świeckimi władzami rozma- wiał nieco pokorniej - powiedział oschle opat - i poddał się prawu. Oddaj sztylet, sam widzisz, że teraz na nic ci on. Joscelin z ponurą miną przez dłuższą chwilę wpatrywał się weń wrogo. Potem nagle wyciągnął broń rękojeścią w stro- nę jej właściciela, który ujął ją ostrożnie, z wyraźną ulgą wsunął na powrót do pochwy i wycofał się z kręgu. - Ojcze - to było wyzwanie, nie prośba - oto zdaje się na twoją łaskę, sprawiedliwości zaś twej ufam bardziej niż pra- wu. Znajduję się w miejscu, które tobie podlega, i zrobiłem, coś kazał. Zanim oddasz mnie szeryfowi, przesłuchaj mnie ze wszystkiego, cokolwiek czyniłem, a ja przysięgam, że opowiem ci całą prawdę. To jest, co się tyczy moich włas- nych uczynków - dodał pospiesznie i stanowczo, bo ludzi, którym tyle zawdzięczał, nie miał zamiaru w to wciągać. Opat spojrzał na Gilberta Prestcote'a, a ten w odpowiedzi uśmiechnął się pobłażliwie. Teraz już nie ma po co się spie- szyć. Zbieg został ujęty i drugi raz nie umknie. Prawo zaś nie ucierpi, jeśli podporządkuje się zwierzchniej władzy opata. - Z przyjemnością uczynię zadość twemu życzeniu, oj- cze, z tym że nie zrzeknę się roszczeń do tego człowieka. Oskarżony jest o kradzież i mord, a ja mam obowiązek przy- trzymać go w lochu i doprowadzić przed oblicza sędziów. I tak też zrobię - chyba że tu i teraz przedłoży nam obu do- stateczny dowód swej niewinności. Niechaj wszystko się dzieje jawnie i sprawiedliwie. Przesłuchaj go, jeśli chcesz; to, co powie, mnie także się przyda. Lepiej będzie, jeśli za- 188 189 mknę go pewien jego winy, a twoje wątpliwości, jeśli masz takowe, nareszcie się rozwieją. Iveta już się podniosła. Niespokojnie przyglądała się twa- rzom, kapryśnie zmiennym w chybotliwym świetle. W bra- mie wciąż pojawiali się jeźdźcy i na widok tej sceny otwie- rali szeroko usta ze zdumienia. W tłumie dostrzegła świeżo przybyłego Simona, równie zdziwionego i zaskoczonego, jak reszta. Za nim stał tak samo osłupiały Guy. Nie każdy tu więc był wrogiem. Kiedy ponad ramieniem przeora Roberta napotkała ostre spojrzenie czarnych oczu Agnes, która też wyszła z nieszporów, nie spuściła wzroku, "tym razem za bardzo wyparła się dawnej siebie, by mogła się jeszcze co- fać. Tym razem to nie ona czuła się niepewnie, nie jej oczy, pełne otwartej wrogości, wędrowały ku bramie, ilekroć ktoś się zjawił, i rozczarowane podążały z powrotem ku ukocha- nemu. Agnes czekała, miała nadzieję, że mąż wreszcie wróci i narzuci wszystkim swój autorytet, który pod jego nieobe- cność wyślizgiwał jej się z rąk. Bała się tego, co może się stać, nim nie wróci jej małżonek, by wszystkim pokierować. Iveta zaczęła schodzić ze stopni, na które przedtem wdra- pała się po omacku na prośbę Joscelina. Szła bardzo powoli, stopień po stopniu, jak gdyby bała się zburzyć napiętą ciszę na dole. - Bez wątpienia zdajesz sobie sprawę - rzekł Radulfus, patrząc na Joscelina z miną nadal poważną, choć już nie tak wzburzoną - że prawo cię poszukuje, odkąd po zatrzymaniu uciekłeś, skacząc do rzeki. Powiedziałeś, że szczerze wyja- wisz swoje czyny. Gdzie się ukrywałeś przez cały ten czas? Przysiągł i teraz musiał dotrzymać słowa. - Pod płaszczem i welonem trędowatego- powiedział bez ogródek - w przytułku Saint Giles. Przez wielki dziedziniec przeleciał głośny szmer, niemal westchnienie. Zarówno goście, jak bracia z zabobonnym Mnichem wpatrywali się w człowieka, który nie zawahał się szukać azylu w takim miejscu. Opat nie szemrał i nie wzdy- chał, z powagą przyjął odpowiedź, ani na chwilę nie spusz- czając oczu z twarzy młodzieńca. - Sądzę, że z trudem przyszłoby ci znaleźć tam schronie- nie bez pomocy. Kim był ten, który podał ci rękę? - Powiedziałem, że się tam ukryłem - odparł spokojnie Lucy. - Nie mówiłem, że prosiłem o pomoc, ani też, że ją otrzymałem. Odpowiadam za swoje czyny, nie czyny moich bliźnich. - Tak - powiedział opat z namysłem. - Zdaje się, że jed- nak byli jacyś bliźni. Wątpię na przykład, czy zdecydował- byś się ukryć we dworze swego pana - a wszystko przema- wia za tym, że przez czas jakiś tak było - gdybyś nie miał druha, który by cię osłaniał. Poza tym, jeśli pamiętam, ten siwek, którego właśnie wyprowadzają z ogrodu - stoi tam pod strażą, całkiem jak ty -jest tym samym koniem, którego dosiadałeś, kiedy się poprzednio widzieliśmy. Wykradłeś go bez pomocy? Wątpię. Iveta zerknęła ponad ramieniem Joscelina w miejsce, gdzie stał Simon, i spostrzegła, że cofa się krok w tył, w głębszy cień. Niepotrzebnie się martwił. Joscelin nie pu- ścił pary z ust. Bez zmrużenia powiek wytrzymał taksujące spojrzenie opata, a potem nagle, choć jeszcze niezbyt pew- nie, uśmiechnął się. - Pytaj mnie o moje własne czyny - powtórzył. - Zdaje się - przerwał gwałtownie szeryf - że potrzebny nam tu ktoś odpowiedzialny za szpital. Ukrywanie zbiegłego mordercy to poważna sprawa. Od strony ogrodu, spomiędzy tylnych rzędów tłumu, wy- bił się niespodzianie melancholijny, pełen dezaprobaty głos: - Ojcze, jeśli pozwolisz, będę mówił za braci z Saint Gi- les, bo tam właśnie służę. Wszystkie głowy obróciły się jak na komendę, a wszy- stkie oczy rozszerzyły się ze zdumienia na widok drobnej, pożałowania godnej figurki, zbliżającej się potulnie, by sta- nąć przed Radulfusem. Twarz brata Marka umazana była 191 błotem, zmierzwioną tonsurę zdobił zwisający pęd jakiegoś wodnego zielska, zaś z habitu, przylepionego do ciała w cięż- kich, mokrych fałdach, przy każdym kroku ciekły strumienie wody. Wyglądał śmiesznie, a mimo to brudna, rozgorączko- wana twarz i pełne oddania szare oczy miały w sobie jakiś oberwańczy majestat, i jeśli nawet w ciżbie dało się zauwa- żyć na poły histeryczne uśmiechy albo posłyszeć zdławione chichoty, Radulfus się nie śmiał. - Bracie Marku! Cóż to ma znaczyć? - Bardzo długo trwało, zanim znalazłem bród - odparł Marek tonem usprawiedliwienia. - Przepraszam, że przy- chodzę tak późno. Nie miałem konia, który by mnie prze- niósł, a pływać nie umiem. Dwa razy musiałem się cofnąć, raz się przewróciłem, ale za trzecim razem znalazłem wresz- cie płytsze miejsce. W dziennym świetle nie trwałoby to tak długo. - Wybaczamy ci spóźnienie - rzekł Radulfus z powagą, lecz mimo całego opanowania w jego głosie i twarzy, trudno było wciąż być pewnym, że się nie uśmiecha. - Zdaje się, że miałeś powody przypuszczać, że będziesz tu potrzebny, bo jeśli masz nam zamiar wyjaśnić, jakim sposobem zbieg zna- lazł schronienie w szpitalu, przybywasz w samą porę. Czy wiedziałeś, że ów młody człowiek tam przebywa? - Tak, ojcze - odpowiedział Marek otwarcie. - Wiedzia- łem. - To ty go tam wprowadziłeś i ukryłeś? - Nie, ojcze. Ale tego dnia podczas prymy zorientowa- łem się, że mamy o jednego towarzysza więcej. - I nie rzekłeś słowa? Zgodziłeś się na to? - Tak, ojcze, to prawda. Z początku nie wiedziałem, kim jest, nie zawsze też mogłem odróżnić go od innych, bo nosił zasłonę na twarzy. Ojcze, nie do mnie należy życie człowie- ka, bym miał je poddawać pod sąd jakikolwiek prócz Boże- go. Dlatego milczałem. Jeśli postąpiłem źle, ty mnie osądź. 192 - A czy wiesz — spytał spokojnie opat — kto wprowadził tego młodzieńca do hospicjum? - Nie wiem, ojcze. Nie wiem nawet, czy ktokolwiek go wprowadził. Mogę snuć przypuszczenia, ale nie wiem. Ale gdybym nawet wiedział - przyznał Marek z pokorną otwar- tością - nie wyznałbym ci jego imienia. Nie mam prawa wy- dać lub oskarżyć kogokolwiek poza sobą. - Wy dwaj jesteście do siebie podobni - stwierdził opat sucho. - Ale wypada, byś nam jeszcze powiedział, w jaki sposób doszło do tego, żeś przeszedł w bród potok Meole, ścigając, jak rozumiem - o ile cokolwiek z tego jeszcze ro- zumiem! - tego młodego uciekiniera, który był na tyle ro- zumny, żeby na taką przeprawę zaopatrzyć się w wierzchow- ca. Czy rzeczywiście go śledziłeś? - Tak, ojcze. Bo wiedziałem, że mogę zostać pociągnięty do odpowiedzialności za udzielenie schronienia komuś, kto w rzeczywistości nie jest tak niewinny i dobry, za jakiego go uważałem, choć Bóg mi świadkiem, że miałem ku temu po- wody. Tak więc przez cały dzień obserwowałem go. Nawet na chwilę nie spuściłem go z oka. A kiedy o zmierzchu od- rzucił szpitalne odzienie, poszedłem za nim. Widziałem, jak odnalazł swego konia, uwiązanego w gaju nad potokiem, i widziałem, jak się przeprawia. Byłem w wodzie, kiedy usłyszałem, że go ścigają. Mogę zaświadczyć o wszystkim, co dzisiaj robił, i nie było w tym nic złego. - A tego dnia, kiedy do was przybył? - spytał ostro sze- ryf. - Kiedy po raz pierwszy pojawił się wśród trędowatych? O której godzinie? Brat Marek, niezachwiany w swej lojalności, utkwił wzrok w twarzy opata, szukając w niej wskazówek. Radul- fus skinął poważnie głową na znak, iż ten chce usłyszeć od- powiedź. - Tak jak mówiłem, dwa dni temu podczas prymy - rzekł Marek - zauważyłem go po raz pierwszy. Ale w tym czasie miał już szpitalną opończę i welon, który osłaniał mu twarz, 193 i zachowaniem nie odróżniał się od innych. Sądzę więc, że będąc tak dobrze przygotowanym, musiał już ukrywać się u nas co najmniej od kwadransa, jeśli nie pół godziny. - Słyszałem - zadumany opat zwrócił się do Prestcote'a - że tego samego ranka twoja straż na podgrodziu, mój pa- nie, spłoszyła zająca i zgubiła go w okolicach Saint Giles. O której go widzieli? - Zameldowali mi - odrzekł z namysłem szeryf - że do- strzegli uciekającego człowieka na więcej niż pół godziny przed prymą, a stracili go z oczu właśnie koło Saint Giles. Iveta zeszła o stopień niżej. Czuła się jak pogrążona we śnie, dziwnym śnie, biegnącym jakby dwiema ścieżkami: jedna napawała ją przerażeniem, zaś druga - nieokiełznaną nadzieją. Głosy, które słyszała, nie były wrogie. Na szczę- ście wuja wciąż nie było; nie zjawił się, by rzucić na prze- ciwną szalę swą zaciekłą nieprzyjaźń i upartą, tępą złość. Stała teraz o dwa stopnie nad Joscelinem. Wyciągnąwszy rękę, mogła pogładzić rozwichrzoną jasną czuprynę, ale bała się rozproszyć jego skupioną uwagę, więc nie dotykała go. Kątem oka wciąż patrzyła, czy w bramie nie ukaże się naj- gorszy wróg. Dlatego też ona pierwsza spostrzegła powrót Cadfaela - bo tylko ona i Agnes patrzyły w stronę bramy. Mały muł nie miał nic przeciwko temu, żeby cały dzień dreptać sobie powoli, ale gdy na sam koniec zmuszono go do galopu, poczuł się urażony. Swoje niezadowolenie zamani- festował, zatrzymując się w bramie i żadną miarą nie dając się skłonić, by postąpił choć o krok naprzód. Zaś brat Cadfa- el, któremu aż dotąd udawało się zmusić zwierzę do pewne- go wysiłku, oniemiał ze zdumienia, gdy tylko zobaczył roz- grywającą się na dziedzińcu scenę. Iveta zauważyła, że szyb- ko przebiega wzrokiem po niespokojnych twarzach, i wyobraziła sobie, jak musi nastawiać uszu, chcąc pochwy- cić wypowiadane słowa. Zobaczył Joscelina, który spięty do skoku stał u stóp schodów, szeryfa i opata, patrzących na sie- bie posępnie, i umorusaną postać młodego braciszka, które- 194 go głos w uszach Ivety brzmiał jak słodkie pienia anioła z niższego chóru -jednego z tych, które zstępując na ziemię, przepraszałyby, że przeszkadzają, a przed którymi żaden grzesznik nie odczuwa lęku. Cadfael cicho zsiadł pospiesznie z muła, powierzył go opiece odźwiernego i stanął za plecami gapiów, wciąż nie zauważony przez nikogo. Iveta uczuła, że z tajemnych przy- czyn wstępuje w nią odwaga i zeszła jeszcze o jeden stopień w dół. - Wynika z tego, młodzieńcze - mówił rzeczowo Radul- fus - że znalazłeś się w hospicjum co najmniej kwadrans, a może nawet pół godziny przed prymą. - Do... zdobyłem płaszcz na krótko przedtem, nim wszedłem do kościoła - Joscelin zagapił się nieco i teraz już uważniej dobierał słowa. - I pouczono cię, jak się masz zachowywać? - Byłem już na prymie, znam liturgię. - Być może, ktoś jednak musiał choć w paru zdaniach wyłożyć ci cały porządek dnia w Saint Giles - nastawał ła- godnie opat. - Potrafię obserwować ludzi i naśladować ich nie gorzej, niż ktokolwiek inny. - Dowiedliśmy już, ojcze - przerwał niecierpliwie Prest- cote - że był tam na długo przed siódmą rano. Ale nie znamy sposobu, by odgadnąć godzinę śmierci lorda Domville'a. Cadfael zdążył tymczasem zorientować się w sytuacji. Odkrywszy, iż ani uprzejme prośby, ani próby przepchnięcia się nie docierają do zasłuchanej ciżby, energicznie puścił w ruch łokcie i utorował sobie drogę aż na sam przód. I za- nim ktokolwiek zdążył się odezwać, puszczając kwestię cza- su w niepamięć, Cadfael, który docierał już do pierwszego rzędu gapiów, zawołał głośno: - To prawda, mój panie, ale jest sposób, by się dowie- dzieć, kiedy ostatni raz widziano go żywego i zdrowego. Na ten okrzyk ludzie się rozstąpili, a Cadfael wydostał się 195 wreszcie z tłumu i stanął przed szeryfem i opatem, którzy jak na komendę odwrócili się w stronę intruza, marszcząc brwi. - Brat Cadfael! Masz coś do powiedzenia w tej sprawie, bracie? - Otóż... - zaczął Cadfael, lecz przerwał, spozierając z troską na dygoczącą figurkę Marka. Uczynił wysiłek, żeby zebrać myśli i zmartwiony potrząsnął głową. - Ależ, ojcze, czy nie byłoby dobrze, żeby brat Marek zmienił ten mokry habit i napił się czegoś gorącego, zanim zaziębi się na śmierć? Radulfus przyjął tę wymówkę ze skruchą. - Masz całkowitą słuszność powinienem był go odesłać od razu. Wszelkie dalsze wyjaśnienia, jeśli takowe okażą się potrzebne, może spokojnie złożyć, gdy przestanie szczękać zębami. Dalej, bracie, przebierz się w suche rzeczy, idź do kuchni i niech brat Piotr zrobi ci mleka z miodem. No, bieg- nij już! - Chciałbym mu jeszcze zadać jedno pytanie, nim pój- dzie - wtrącił Cadfael spiesznie. - Czy dobrze słyszałem, bracie, że śledziłeś tego chłopca i przyszedłeś za nim aż tu- taj? Cały czas miałeś go na oku? - Od samego rana - rzekł Marek - nie spuściłem go z oka na dłużej niż pięć minut. Opuścił przytułek dopiero jakąś go- dzinę temu, a ja przybiegłem tu za nim. Czy to ma znacze- nie? Pytanie kierował do brata Cadfaela, bo nie wiedział do- kładnie, o czym ów myśli, ale zadowolone kiwnięcie głową starczyło mu za pochwałę. - Dobrze, zmykaj! Świetnie się spisałeś. Marek skłonił się przed opatem i z ulgą wymknął się do kuchni, zostawiając za sobą mokre ślady. Skoro Cadfael po- wiedział, że spisał się świetnie, i on był kontent. - Teraz - odezwał się Radulfus - może nam wyjaśnisz, co miałeś na myśli, mówiąc, że potrafisz określić, kiedy po 196 raz ostatni widziano lorda Domville'a żywego i w dobrym zdrowiu. - Wykryłem i odnalazłem świadka - rzekł Cadfael - któ- ry na pierwsze żądanie szeryfa potwierdzi, iż Huon de Dom- ville spędził ostatnią noc przed śmiercią w swoim myśli- wskim dworze i że odjechał stamtąd dopiero rankiem, nie- całe pół godziny po szóstej. A także, że gdy wsiadał na konia, by powrócić do swej siedziby na podgrodziu, cieszył się doskonałym zdrowiem. Ścieżka, na której go znaleźliśmy, wiedzie wprost z owego dworku. Zaś świadek, ośmielę się twierdzić, jest wiarygodny. - Jeśli to, co mówisz, jest pewne - rzekł po chwili Prest- cote — jest to rzecz wielkiej wagi. Kim jest ów świadek! Zdradź nam jego imię! - Nie jego, a jej - sprostował Cadfael. - To kobieta. Hu- on de Donwille spędził ostatnią noc przed śmiercią u swej wieloletniej kochanki, niejakiej Avice z Thornbury. Wstrząs, który przeszedł przez szeregi cnotliwych braci, podobny był letniemu szkwałowi, jaki gnie ku ziemi łany dojrzałej pszenicy. Głośne westchnienie oburzenia wyrwało się z wielu piersi, a habity zaszeleściły jak suche łodygi. Że- by w przeddzień ślubu uciekać do innej kobiety! I to na do- datek po wieczerzy z opatem! Dla tych, którzy poprzysięgli celibat, nawet widok narzeczonej, młodej i ślicznej, był nie- pokojący. Ale utrzymanka, odwiedzana w wigilię sakramen- tu małżeństwa, to pogwałcenie czystości i wierności mał- żeńskiej! Szeryf należał do świata pozbawionego tych złudzeń. Dla niego postępek ten był bardziej zrozumiały niż oburzający. Także opat, usłyszawszy słowa Cadfaela, nie zmieszał się zbytnio. Mógł sam nie doświadczyć cielesnych uniesień, lecz długi żywot i mądrość umysłu nie pozwalały mu przy- mykać oczu na fakt, że istnieją. Tak więc wzmianka o Avice nie wstrząsnęła nim. 197 - Zapewne przypominasz sobie, ojcze - ciągnął Cadfael, skupiwszy na sobie uwagę wszystkich obecnych - że poka- zywałem ci błękitne kwiaty janowca, jakie miał na czapce, gdy go odnaleziono. Kwiat ten odnalazłem koło myśliwskie- go dworku, rośnie tam i potwierdza zeznanie tej kobiety. Sa- ma zatknęła mu w czapkę bukiecik, kiedy ją opuszczał. Z dworu do miejsca, gdzie wpadł w zasadzkę i zginął, jest ponad dwie mile. Twoi ludzie, sir Gilbercie, sami zaświad- czyli, że wypłoszyli młodego Lucy'ego z kryjówki ponad pół godziny przed prymą. Dlatego też nie może on być czło- wiekiem, który zastawił pułapkę na Huona de Domville i za- bił go. W czasie gdy strażnicy ścigali go przez podgrodzie aż do przytułku, baron mógł mieć za sobą najwyżej pół mili. Iveta zeszła z ostatniego schodka, stanęła u boku Josceli- na i wsunęła rękę w jego dłoń. Ścisnął ją kurczowo, nieświa- dom, że sprawia jej ból, i wciągnął powietrze w płuca tak głęboko, iż zdawało jej się, że wraz z nim zaczerpnął nowe- go życia dla siebie i dla niej. Agnes wciąż zerkała ku bramie, wyciągając szyję, ale ten, kogo szukała, nadal się nie pojawiał. Rysy miała ściągnięte złością, zastygłe, lecz nie odezwała się ani słowem. Iveta spodziewała się raczej wybuchu niedowierzania, sądziła, że ciotka podda w wątpliwość słowa brata Cadfaela i tej kobie- ty, a nawet świadectwo ludzi szeryfa. Ludzie często nie po- trafią dokładnie określić czasu, łatwo więc o spór, gdy pół- godzinna różnica może zdecydować o wszystkim. Ale Agnes milczała, nie dając poznać trawiącego ją gniewu i niepewno- ści. Radulfus wymienił z szeryfem długie i znaczące spojrze- nie, po czym znów zwrócił się do Joscelina. - Przyrzekłeś mi, że będziesz mówił prawdę. Zadam ci teraz pytanie, którego dotąd nie zadałem. Czy odegrałeś ja- kąkolwiek rolę w zabójstwie Huona de Donwille? - Nie - odparł Joscelin stanowczo. 198 - Pozostaje więc zarzut, który on sam wniósł przeciwko tobie. Czy go okradłeś? - Nie! - W jego głosie przebijała wzgarda, której nie zdołał opanować. Radulfus odwrócił się znów do szeryfa. W kącikach ust błąkał mu się blady uśmieszek. - Co się tyczy zarzutu morderstwa, brat Cadfael zapro- wadzi cię do tej kobiety, byś z nią pomówił, i sam osądzisz, czy można jej ufać. Jeśli zaś chodzi o twoich własnych ludzi, nie ma chyba potrzeby kwestionować ich prawdomówności. Wydaje mi się, że w tej sprawie należy uznać, że jest niewin- ny. - Jeśli to wszystko prawda - zgodził się skwapliwie Prestcote - nie może być mordercą. Sam przesłucham tę ko- bietę. Czy wciąż jest w myśliwskim dworku? - zapytał Cad- faela. - Nie - odparł zakonnik nie bez pewnej uciechy na myśl, jakie poruszenie wywoła jego odpowiedź. — Jest teraz u sióstr benedyktynek w Godric's Ford, gdzie wstąpiła do nowicjatu i zamierza złożyć wszystkie śluby. Tym razem nawet Radulfus zamrugał oczyma, stanowiło to nie lada osiągnięcie, w porównaniu z którym przyprawie- nie całego zakonu o wstrząs było niczym. - Oceniasz, że jest wiarygodnym świadkiem? - spytał ła- godnie, w ułamku sekundy odzyskawszy kontrolę nad sobą, podczas gdy patrycjuszowski nos przeora Roberta wciąż był siny i skrzywiony z oburzenia, a szeregi braci za jego pleca- mi nadal falowały. - To jest jasne jak słońce, ojcze. Szeryf sam to osądzi. Jestem przekonany, że jaka by nie była, z pewnością nie uda- je i nie kłamie. Wiedział, że opowie im, nie ukrywając niczego, całą hi- storię swego życia, którego się nie wstydziła, i że jedyne, co mogą wobec niej odczuć, to podziw. Prestcote, jako czło- wiek praktyczny, na pewno doceni jej klasę. 199 - Szlachetny szeryfie i ty, ojcze - podjął - możemy więc przyjąć, iż, o ile przesłuchawszy panią Avice uznacie jej świadectwo za prawdziwe, uznacie również, że Joscelin Lu- cy jest całkowicie niewinny zbrodni popełnionej na Huonie de Donwille? - To oczywiste - powiedział bez wahania Prestcote. - W takim przypadku zarzut musi upaść. - Zatem — słuchajcie mnie uważnie! — musicie także przyznać, że dziś był on pod stałą obserwacją brata Marka, jak rzekł nam sam Marek, i nie czynił niczego, za co można by go winić. Opat przyjrzał mu się uważnie. - To także musimy przyznać. Zdaje mi się, bracie, iż masz jakiś szczególny powód, by tak usilnie zwracać na to naszą uwagę. Czy coś się stało? - Tak, ojcze. Coś, o czym winienem był powiedzieć wam od razu, gdybym zaraz po przyjeździe nie natrafił na równie poważną sprawę. Szczęśliwy, kto może powiedzieć, że dziś przez cały czas był z nim uczciwy człowiek, który stanie mu za świadka, iż nie uczynił nic złego. Bo raz jeszcze popełnio- no zbrodnię w lasach koło Saint Giles. Mniej niż godzinę te- mu, wracając do domu, przypadkiem spostrzegłem puszczo- nego samopas konia. Nie mogłem go złapać i szedłem za nim, aż trafiłem na polanę, na której leżał i nadal leży mar- twy człowiek -jak mi się zdaje, uduszony podobnie jak tam- ten. Mogę was zaprowadzić w to miejsce. W zaległej wokół śmiertelnej ciszy Cadfael powoli obró- cił się ku Agnes, która stała skamieniała z trwogi. - Pani, z bólem przynoszę ci te wieści, ale to pewne, mi- mo że było ciemno, a koń też należał do niego... ROZDZIAŁ JEDENASTY Na moment wszyscy zamarli. Agnes stała zesztywniała i pobladła, jak zamieniona w słup soli. Potem nagle ożyła. Z rozdzierającym krzykiem gniewu i żałości, z łopotem spódnic, okręciła się w miejscu i nie bacząc na szeryfa, opa- ta, siostrzenicę i całą resztę, rzuciła się między wystraszo- nych braciszków, którzy pospiesznie ustępowali jej z drogi. Joscelina Lucy nie zaszczyciła nawet spojrzeniem. Istniał dla niej jeden i tylko jeden człowiek i na nim wyładowała swą furię. - Ty!... Ty! Gdzie jesteś, tchórzu, morderco, pokaż się i spójrz mi w twarz! Ty, ty, Simonie Aquillon, to ty zabiłeś mojego męża! Gapie pierzchali przed jej roziskrzonym wzrokiem i unie- sionym do ciosu ramieniem. - Chodź tu, przeklęty morderco, i spojrzyj mi w oczy! Słyszysz?! Słychać ją było bez wątpienia na całym podgrodziu, gdzie zapewne niejeden żegnał się z zabobonną trwogą, myśląc, iż to demon ściga jakiegoś arcygrzesznika. Simon zaś stał jak wmurowany, zbyt osłupiały, żeby cofnąć się choć o krok. Bez słowa, z otwartymi ze zdumienia ustami patrzył, jak wreszcie zatrzymała się przed nim wyzywająco. W świetle pochodni jej czarne, zogromniałe oczy jarzyły się czerwo- nym blaskiem. Stojący obok Guy spozierał bezradnie to na jedno, to na drugie, aż w końcu wycofał się chyłkiem z tego pola walki na śmierć i życie. - Ty go zabiłeś! Nikt inny poza tobą nie mógł tego zro- bić. Odjechałeś tuż za nim, w obławie byłeś tuż obok niego, przecież wiem, słyszałam, jak was ustawiali. Ej, Fitz-John, powiedz im wszystkim, niech się dowiedzą! Za kim jechał ten człowiek? 201 - Zaraz za sir Godfrydem - przyznał Guy oszołomiony.- Ale... - Właśnie, zaraz za nim! A w drodze powrotnej, w tym gęstym lesie, łatwo mu było napaść go znienacka. Późno wróciłeś do domu, Simonie Aquillon, i cichaczem. A posta- rałeś się, żeby mój mąż już nigdy nie wrócił! Szeryf i opat, przerażeni i zdumieni jak wszyscy, przysu- nęli się bliżej, chcąc dokładnie widzieć całe zajście, jak do- tąd jednak nie próbowali interweniować. Ta kobieta postra- dała zmysły. To właśnie wyjąkał Simon, kiedy wreszcie od- zyskał głos, z trudem przełykając ślinę i nadal nie mogąc złapać tchu. - Na miłość Boską, cóż zrobiłem, żeby mnie tak oczer- niać? Nie jestem winny jego śmierci i w ogóle nic o niej nie wiem... Ostatnim razem widziałem sir Godfryda trzy godzi- ny temu, żył wtedy i przeszukiwał las tak jak my wszyscy. Ta nieszczęsna dama oszalała z żałości i rzuca się na pier- wszego... - Na ciebie! - krzyknęła. -1 choćby was było tysiąc, cie- bie wywlekłabym z tłumu! Bo ty to zrobiłeś! Wiesz o tym równie dobrze, jak ja! Na nic nie zda się zaprzeczać! Simon odwrócił się z rozpaczą do szeryfa i opata, rozkła- dając bezradnie ręce. - Po co, dlaczegóż miałbym nawet myśleć o zabiciu człowieka, który był mi przyjacielem? Z którym nigdy się nie poróżniłem? Co miałoby mnie pchnąć do takiego czynu? Sami widzicie, że oszalała. - Sam wiesz, że się z nim pokłóciłeś! - rozwrzeszczała się wściekle Agnes. - Dlaczego? Dlaczego? Jeszcze masz czelność pytać? Dlatego, że podejrzewał - a nawet był pe- wien - że zabiłeś swego pana i wuja! Potok oskarżeń płynął coraz zacieklej, tym razem jednak Simon wciągnął gwałtownie powietrze, zbladł jak ściana i znieruchomiał. Po chwili z głośnym westchnieniem otrząs- nął się z osłupienia i żarliwie zaczął się bronić. 202 - Jakże to? Przecież wszyscy wiedzą, że mój wuj mnie odprawił, zwolnił całą asystę i odjechał samotnie. Poszed- łem spać, jak mi kazał. Spałem długo i obudzili mnie dopie- ro, kiedy wyszło na jaw, że nie wrócił... Agnes zmiotła jego wyjaśnienia pogardliwym machnię- ciem ręki. - Tak, poszedłeś do łoża, nie wątpię... i opuściłeś je zno- wu, by wykraść się w nocy i zastawić pułapkę. Bez trudu wyszedłeś i wróciłeś nie zauważony, gdy już dokonałeś ohydnego dzieła. Można wyjść z domu i wejść doń nie tylko przez frontowe drzwi, któżby zresztą śmiał cię pytać, dokąd idziesz? Kto miał wszystkie klucze? Kto poza tobą mógł zy- skać na śmierci starego? I nie tylko dziedzicząc po nim, o nie! Jeśli masz czelność, zaprzecz tu, przed wszystkimi, że przyszedłeś do mego męża wieczorem tegoż dnia, kiedy przyniesiono ciało, przyszedłeś, zanim twój wuj zdążył ostygnąć, żeby układać się z nami, że zastąpisz go przy ołta- rzu, odziedziczysz narzeczoną, splendor i całą resztę. Za- przecz temu, a ja tego dowiodę! Moja dworka też przy tym była! Simon z obłędem w oczach rozejrzał się po wpatrzonych w niego twarzach. - Czemużbym nie miał uczciwie prosić o rękę Ivety? - zaprotestował. - Majątkiem bym jej dorównał i nikt nie po- niósłby ujmy. Poważam ją i szanuję. A sir Godfryd mnie nie odrzucił. Zgodziłem się czekać i być cierpliwy. Przyjął moje oświadczyny. Ręka Ivety wyciągnęła się i zacisnęła konwulsyjnie na dłoni Joscelina. Z niedowierzaniem rozpamiętywała owe dwa spotkania, kiedy to Simon wydawał się jej jedynym przyjacielem, jaki pozostał jej na świecie, kiedy obiecywał jej pomoc, a Joscelinowi lojalność. Pierwszemu spotkaniu patronowała uśmiechnięta i łaskawa Agnes, z błogością wi- tając pomyślny obrót koła fortuny. Drugie... tak, drugie za- iste było inne, Simon sam skarżył się, że został wzgardzony 203 i odepchnięty, opowiadał, w jaki sposób do tego doszło. Co tam się stało, dlaczego wszystko się zmieniło? - Przyjął, owszem - wychrypiała Agnes łamiącym się z nienawiści głosem. - Bo wtedy miał cię jeszcze za uczci- wego człowieka. Ale szyja Huona była posiniaczona i podr- apana - tak powiedział ten mnich i mój mąż to słyszał, ty też to słyszałeś - posiniaczona i podrapana pierścieniem, który morderca miał na prawej ręce. A od kiedy to usłyszałeś, czy ktoś widział cię jeszcze bez rękawic? Nosisz je w dzień i w nocy! Ale mój mąż był wczoraj przy tym, jak składano do trumny ciało lorda Domville'a, i tam już musiałeś- prawda, łajdaku? - musiałeś je wreszcie zdjąć, zanim wziąłeś kropid- ło. A potem podałeś je memu panu, nikomu innemu! O, nie, nie ujrzał pierścienia, schowałeś go, gdy tylko mnich o nim wspomniał, ale widział białą smugę na palcu i kwadratowy ślad po kamieniu. Wtedy sobie przypomniał, że nosiłeś pier- ścień, właśnie taki pierścień! I był na tyle głupi, że powie- dział ci otwarcie, co widział i co o tym myśli. Nie chciał się zadawać z człowiekiem, którego uważał za mordercę! A więc to tak. To taki był powód niespodziewanej odmia- ny. Ale nie dlatego, myślała Iveta, którą przejścia ostatnich dni przedwcześnie uczyniły dojrzałą kobietą, nie dlatego że Godfryd Picard poczuł odrazę do mordercy, którego przed- tem przez myśl mu nie przeszło podejrzewać. Nie, nawet je- śli się czegoś domyślał, bał się przede wszystkim, że podej- rzenie padnie i na niego. Gdyby czuł się w tym względzie całkowicie bezpieczny, bardzo łatwo pogodziłby się ze zbrodnią. A Joscelin nadal byłby ścigany, mogliby go zła- pać, złapać i powiesić... A jej nadal pozwalano by rozpacz- liwie wierzyć, że na całym świecie ma tylko jednego przyja- ciela - Simona Aquillona! Przysięgał przecież, że popadł w niełaskę, bo opowiedział się po stronie Joscelina! I może nawet - gdyby minęło dość czasu, by ból osłabł - może uda- łoby mu się postawić na swoim! Iveta z drżeniem przytuliła się do ukochanego. 204 - Mówiłam mu, błagałam go - biadała Agnes - żeby zer- wał wszystkie więzy z takim człowiekiem. Wiedziałeś aż za dobrze, że może poczuć się w obowiązku wyjawić to, co po- dejrzewa, nawet jeśli nie ma dowodów. Postarałeś się, żeby umilkł na zawsze. Ale mnie nie wziąłeś pod uwagę! - Kobieto, jesteś chyba szalona! - krzyknął załamującym się głosem Simon, chwytając ją za ramiona. - Jak mogłem zastawić sidła na mego wuja, skoro nie wiedziałem, dokąd pojechał i w jakich zamiarach, a tym bardziej, jaką ścieżyną będzie wracał? Nie miałem pojęcia, że miał w tym hrabstwie kochankę, która wabiła go na nocne schadzki! - Jest ktoś- odezwał się Cadfael, który dotąd nie wtrącał się do tego pojedynku - kto powie ci w oczy, że kłamiesz, Simonie Aquillon, że wiedziałeś tak dobrze, jak nikt. Avice z Thornbury - a sądzę, że potwierdzi to dwoje innych świad- ków, skoro tylko dowiedzą się, że nic jej nie grozi i nie żąda, żeby milczeli - ta kobieta zaświadczy, że to właśnie ty, a nikt inny, eskortowałeś ją w tajemnicy wszędzie, dokądkolwiek posyłał ją jej pan. To ty przywiozłeś ją do leśnego dworu. Znałeś prowadzącą do niego drogę, bo już nią jechałeś. Huon de Donwille miał zawsze tylko jednego powiernika w spra- wach alkowy, a od trzech lat byłeś nim właśnie ty. Wraz z dymem smolnych łuczyw poszybował daleko głośny okrzyk Agnes, w którym ból mieszał się z triumfem. Potrząsnęła wyciągniętą ręką: - Przeszukajcie go! Sami się przekonacie! Musi mieć pierścień przy sobie, nie zostawiłby go przecież, żeby kto inny go znalazł i zrozumiał. Na pewno go znajdziecie, a po cóż by go ukrywał, jeśliby nie zostawił śladu na ciele swej ofiary? Na znak dany przez szeryfa zbrojni cicho obstąpili dwójkę przeciwników, zamykając ich w ciasnym kręgu skórzanych kaftanów, nabijanych stalowymi płytkami. Simon zbyt wiele uwagi poświęcił wrogowi, którego miał przed sobą, aby 205 zwrócić uwagę na straż za plecami. Zniecierpliwiony, burk- nął coś gniewnie i obrócił się na pięcie, chcąc odejść. - Nie muszę dalej wysłuchiwać tych obelg - rzucił niena- turalnie podniesionym głosem i dopiero wtedy dostrzegł otaczający go mur zbrojnych ludzi. Zwarty szereg odcinał mu drogę do bramy. Był w potrzasku. Szeryf podszedł do niego wolnym, miarowym krokiem. - Zdejm rękawice! - rozkazał. Nie tu nie piękny to widok, gdy człowiek przestaje pano- wać nad sobą, ucieka na oślep, otoczony szarpie się jak dziki zwierz, a schwytany i obezwładniony, miota wściekłe obe- lgi. Przez wzgląd na opata pachołkowie wywlekli go naj- pierw za bramę, starając się nie czynić mu krzywdy, i dopie- ro tam się z nim rozprawili. Simon splótł ręce, usiłował ich powstrzymać, ale w końcu zdarli mu rękawice i wtedy blada obrączka na środkowym palcu zajaśniała jak śnieg na świeżo zoranym polu. Z dala było widać ślad oprawnego kamienia. Klął i wyrywał się obmacującym go rękom, brodę rozpaczli- wie przycisnął do piersi, aż musieli siłą odchylić mu głowę do tyłu. Wtedy wyciągnęli mu spod koszuli zawieszony na szyi pierścień. Kiedy czterech strażników popędziło Simona do zamko- wego lochu, bacząc pilnie, by im nie uciekł, na klasztornym dziedzińcu zaległa posępna, głucha cisza. Joscelin, roztrzę- siony i oszołomiony, tulił w ramionach Ivetę. Słaniał się na nogach z wielkiej, instynktownej ulgi. To wszystko stało się zbyt szybko; nie dotarło do niego jeszcze, jak niecnie został wykorzystany. Agnes, wyprostowana jak struna, odprowa- dzała swojego wroga pełnym nienawiści wzrokiem. Dopiero kiedy zniknął jej z oczu, nagle jakby osłabła; objęła rękoma głowę i zaczęła głośno płakać z nieutulonego, niepoha- mowanego żalu. Któż by przypuszczał, że tak kochała swojego nieznośnego męża? Furia wygasła. Kobieta opuściła głowę i powoli, jak we 206 śnie, przeszła między rozstępującymi się rzędami podnieco- nych gapiów. Spojrzała jeszcze na nich ze stopni u wejścia do gospody, minęła wyciągniętą rękę Ivety, jak gdyby dziew- czyna w ogóle nie istniała, a potem zniknęła w drzwiach. - Później będzie nam mogła wszystko swobodnie opo- wiedzieć - rzekł równym, poważnym głosem opat. - Musi- my mieć jej zeznanie. Co do jej męża - ten już nic nie powie. Czy mamy wszczynać śledztwo, skoro i tak nie żyje? - Jeśli o mój sąd chodzi, to zbędne - stwierdził sucho Prestcote i zwrócił się do pozostałych na miejscu strażników. — Sierżancie, jeszcze zanim wyruszycie po ciało, powiedzcie no, skąd wam przyszło na myśl, żeby tak pilnie strzec brodu na strudze, podczas gdy my szukaliśmy zbiega w lesie? Do moich uszu nie dotarły żadne pogłoski, że szykuje się napad na ten klasztor. - Kiedy już wyruszyliście całą kupą, panie - rzekł sier- żant - ten oto Jehan przyszedł do mnie i powiada, że skoro giermek uwziął się na panienkę, może spróbować szczęścia i porwać ją akurat wtedy, kiedy zostało nas tu tak niewielu - sierżant skinął na sprytnego pachołka, który już wcześniej otrzymał nagrodę za trafny pomysł, w pełni potwierdzony przez dalsze wydarzenia. Teraz, gdy wszystko stanęło na głowie, a były patron wylądował w więzieniu, pachołek nie wydawał się już tak pewny siebie, ale robił dobrą minę do złej gry. - To on powiedział, że jeśli ten młodzik ma choć trochę rozumu, schowa się właśnie w ogrodach swego pana, pamiętacie? I kiedy przeszukiwaliśmy ogród, okazało się, że rzeczywiście tam był, chociaż zdołał się nam wywinąć. Po- myśleliśmy, że tym razem może nam się udać, więc zaciąg- nęliśmy wartę w tajemnicy przed wszystkimi. - Przyjacielu - zaczął Prestcote, mierząc pachołka cokol- wiek złowieszczym wzrokiem - zdawać by się mogło, że niebiosa dyktują ci, co należy robić, choć podejrzewam, iż to raczej piekło maczało w tym palce. Kiedy Aquillon podsunął 207 ci myśl, aby szukać zbiega na gruntach biskupa? O której godzinie? Jehan miał dość zdrowego rozsądku, by niczego nie taić, chociaż nie palił się do wyjaśnień. - Mój panie, to było po tym, jak przyniesiono do opactwa ciało lorda Domville'a. Pan Aquillon napomknął mi o tym, kiedy wrócił do domu. Powiedział, że jeśli go schwytamy, mogę sobie przypisać zasługę, że nie zależy mu na rozgłosie. Joscelin objął głowę rękoma i potrząsnął nią, rozpaczli- wie usiłując cokolwiek zrozumieć. - Ależ... to przecież on mi pomógł... Sam odnalazł mnie w lesie, z dobrej woli ukrył... - Z bardzo złej woli! - wtrącił się Cadfael. - Synu, dałeś mu nie tylko wymarzoną sposobność, by mógł przed czasem odziedziczyć majątek wuja, ale także, by dodał do niego mienie i rękę tej damy. Skrzywdzony, urażony i pałający gniewem, byłeś dla niego idealnym kozłem ofiarnym. Pier- wszym i jedynym, o którym wszyscy myśleli, kiedy baron zginął w zasadzce. Ale żeby on mógł przeprowadzić swój plan, ty musiałeś być wolny, bezpiecznie ukryty - do czasu, gdy zbrodnia stała się faktem. Dopiero potem mógł skiero- wać pościg twoim śladem, pomóc im w schwytaniu cię. Opuszczając kryjówkę, pokrzyżowałeś mu plany i wywi- nąłeś się od stryczka. - Więc dzisiaj... - Joscelin nie mógł się pogodzić z tą wyrafinowaną zdradą. Ściągnął brwi, jak gdyby głowa miała mu pęknąć. - Chcesz powiedzieć, że dziś z zimną krwią za- stawił na mnie pułapkę? Miałem go za jedynego przyjaciela, prosiłem go o pomoc... - Jak? - spytał ostro Cadfael. - Jak przekazałeś mu wia- domość? Joscelin zrelacjonował fakty, pomijając udział Łazarza, Brana i innych, którzy naprawdę mu pomogli. Pewnie kiedyś będzie mógł opowiedzieć to Ivecie, może nawet bratu Cad- faelowi, ale nie tu, nie teraz. 208 - A więc wiedział tylko, że ukrywasz się gdzieś w pobli- żu, ale nie wiedział, gdzie? Nie mógł posłać po ciebie swo- jego łatwowiernego pomocnika, mógł tylko czekać, aż sam wpadniesz w ręce straży, a ty dołożyłeś starań, żeby mu to ułatwić. Przekazał twoją prośbę tej pannie i dopilnował, by koń czekał w umówionym miejscu - inaczej przecież nie do- stałbyś się do ogrodu, gdzie mogli cię schwytać, prawda? Po- tem wystarczyło szepnąć słówko Jehanowi. Z pewnością nie zależało mu na tym, aby rozgłaszać swój udział w tej spra- wie - dodał Cadfael kwaśno - skoro rzekoma lojalność wo- bec ciebie była dla niego najlepszą rekomendacją u damy. A kiedy byś już sobie spokojnie wisiał - wypalił bez ogró- dek, bo prostoduszny chłopak wciąż wzdragał się uwierzyć w okrutną intrygę zaufanego druha - wątpię, czy Godfryd Picard miałby skrupuły, swatając swoją siostrzenicę z mor- dercą - mordercą, który znalazł się poza wszelkim podej- rzeniem. Bał się jedynie, że sam naraża swoje dobre imię, jeśli wręcz nie nadstawia głowy pod sznur. - Mów, Jehan - odezwał się szeryf ze smętnym uśmie- chem - czy to Aquillon wskazał ci drogę po nagrodę i awans? - Dziś rano - przyznał nieostrożnie Jehan - poddał mi myśl... - Dziś rano! Zanim jeszcze wyruszyliśmy! A ty nie pis- nąłeś słowa ani mnie, ani sierżantowi, żeby nikt ci nie sprząt- nął sprzed nosa zdobyczy! Na jakiś czas pożegnaj się z my- ślą o awansie, człowieku. Ciesz się, że nie dostałeś batów! Jehan istotnie uważał, że udało mu się wywinąć z tej śli- skiej sprawy tanim kosztem, toteż ulotnił się spiesznie. - Lepiej zrobimy, jeśli ruszymy po ciało - szeryf rzeczo- wo skierował rozmowę ku sprawom najpilniejszym. - Po- prowadzisz nas, bracie? Pojedziemy konno i weźmiemy ze sobą luzaka na ostatnią podróż Godfryda Picarda. Poi tuzina zbrojnych wyruszyło z bramy opactwa, a wraz 209 z nimi Cadfael, zachwycony, że znów ma pod sobą piękne- go, rączego rumaka zamiast skromnego muła. Radulfus pa- trzył za nim przez chwilę, a potem odwrócił się i beznamięt- nie, jak gdyby nic nie zaszło, kazał zdumionym i poruszo- nym braciom się rozejść. - Kiedy już odzyskacie spokój ducha, umyjcie ręce i idźcie do refektarza na wieczerzę. Reguła nie przestała dziś obo- wiązywać. Zgiełk tego świata ma umacniać nas w powoła- niu, a nie poddawać je próbie. Szaleństwo i złość ludzka nie jest w stanie zagrozić łasce Bożej. Mnisi rozeszli się posłusznie. Napotkawszy wzrok opata, przeor Robert także skłonił głowę i podążył za resztą. Opat z filozoficznym uśmiechem przyjrzał się parze młodych lu- dzi wciąż trzymających się za ręce i wpatrzonych w niego niezdecydowanie. Wyglądali jak na wpół rozbudzone ze snu dzieci, niepewne, co z zapamiętanych scen jest jawą, a co tylko przywidzeniem. Straszny to był sen, rzeczywistość chyba nie mogła okazać się gorsza. - Sądzę, synu - odezwał się opat - że nie musisz się tro- skać oskarżeniem, jakie wniósł przeciw tobie twój pan. W tych okolicznościach żaden rozsądny człowiek nie uwie- rzy w ową rzekomą kradzież, a Prestcote jest rozsądnym człowiekiem. Można się co najwyżej zastanawiać - dodał w zadumie - czy to Aquillon podrzucił ci naszyjnik do sa- kwy, do zawiniątka z medalionem świętego Jakuba. - Wątpię, ojcze - Joscelin wciąż był lojalny wobec towa- rzysza, który tak bardzo go skrzywdził. - Bo nie chce mi się wierzyć, żeby myślał o zbrodni, zanim nie zostałem wygna- ny i oczerniony... i nim nie uciekłem z rąk straży. Jak rzekł brat Cadfael, trafiła mu się i okazja, i kozioł ofiarny. Myślę raczej, że to sam baron jął się tej niecnej roboty. Ale teraz nie martwię się o siebie, ojcze, lecz o Ivetę. Chłopak zwilżył wargi językiem, szukając w myśli naj- trafniejszych słów. Opat stał nieporuszony i milczał. Nie sta- rał mu się pomóc. Za to Iveta patrzyła na niego z przestra- 210 chem, jak gdyby obawiała się, że wiedziony szlachetnością lub głupotą zrezygnuje z niej, choć uważała, że zdobył ucz- ciwe prawo do jej ręki. - Ojcze, ta panna była perfidnie wykorzystywana przez swoich opiekunów. Teraz jej wuj nie żyje, zaś ciotce król nie zezwoli zarządzać tak wielkim majątkiem, nawet gdyby istotnie była ku temu odpowiednią osobą. Proszę cię, ojcze, żebyś od dziś wziął ją pod swoją opiekę. Wiem, że przy tobie będzie traktowana z szacunkiem i szczęśliwa, jak na to za- sługuje. Jeśli zwrócisz się z tym do króla, na pewno ci nie odmówi. Radulfus milczał przez chwilę z ironicznym uśmieszkiem na wąskich wargach. Czekał. - I to wszystko? - zapytał. - Dla siebie o nic nie prosisz? - O nic! - odrzekł Joscelin z ową gwałtowną pokorą, któ- ra robiła wrażenie tego, czym w istocie była: rycerskiej buty. - Ale ja za to mam prośbę - odezwała się głośno Iveta, mocno ściskając tę dłoń, która tak łatwo się jej wyrzekła. - Chciałabym, ojcze, żebyś spojrzał łaskawie na Joscelina i je- go wyznaczył mi na opiekuna, bo ja go kocham i on kocha mnie. Jeśli przyjmiesz mnie pod swoją opiekę, we wszystkim ci będę posłuszna, ale nie rozstanę się z nim i nigdy nie po- kocham ani nie poślubię nikogo innego. - Chodźcie — rzekł opat z powstrzymywanym uśmie- chem. - Powinniśmy siąść we trójkę u mnie przy wieczerzy i pomyśleć o planach na przyszłość. Najlepiej, co prawda, rozmyśla się po mszy, ale gorący posiłek i kielich wina wca- le nie będą gorsze. Przed kompletą oddział szeryfa przywiózł do opactwa ciało Godfryda Picarda. Położono go w kostnicy i przynie- siono świece, żeby zbadać jego obrażenia. Sztylet, znalezio- ny nie opodal w trawie, gdzie natknął się na niego Cadfael, nie nosił śladów krwi. Włożono go więc na powrót do po- chwy przy pasie, który zdjęto ze zwłok. Prawdę rzekłszy, 211 nikt nie zastanawiał się zbytnio nad trafem, który sprawił, że broń porzucono, zanim jej użyto. Picard nie żył, jego zabójca, który miał już na sumieniu jedną ofiarę - swego wuja, siedział pod kluczem w zamku Shrewsbury. Jeśli w tej sprawie zaszły jakieś dziwne okoli- czności, zauważył je tylko Cadfael i przez pewien czas czuł, że nie jest bliższy ich wyjaśnienia, niż jego towarzysze - gdyby którykolwiek z nich zadał sobie trochę trudu, aby bli- żej im się przyjrzeć. Picard zginął uduszony gołymi rękoma, chociaż miał ze sobą sztylet i dość czasu, by go wyciągnąć. Dobył go, ale nie zadał ciosu. A przecież jeśli ktoś zabija go- łymi rękoma, znaczy to zwykle, że nie ma innej broni. Noc była cicha. Świece paliły się równo, rzucając na siną twarz, pogryziony język i obnażone gardło zmarłego światło na tyle ostre, by można było przyjrzeć się szczegółom. Cad- fael długo i dokładnie badał ślady mocnych palców, które wydusiły z sir Godfryda ostatnie tchnienie, ale milczał. Nikt go o nic nie pytał. Na wszystkie pytania szeryf znalazł już zadowalające odpowiedzi. - Musimy jutro zabrać ze sobą klacz, żeby wywabić z la- su jego konia - odezwał sięPrestcote, naciągając całun z po- wrotem na twarz Picarda. - To świetny wierzchowiec. Jeśli wdowa zechce go sprzedać, w Shrewsbury dostanie za niego niezłą cenę. Zakończywszy swoje czynności, Cadfael pożegnał się i udał na poszukiwanie Marka. Znalazł go przy kominie, zaróżo- wionego i odmienionego nie do poznania w suchym odzie- niu i po obfitej wieczerzy. Właśnie wybierał się do Saint Gil- es, gdzie czekały na niego zwykłe obowiązki. - Poczekaj na mnie chwilę - powiedział Cadfael - do- trzymam ci towarzystwa. Mam tam pewną sprawę. Chciał jeszcze zajrzeć do dwojga młodych, którzy, jak się okazało, gdy po pewnym czasie natrafił wreszcie na nich w komnacie opata, nie potrzebowali już jego pomocy. Znaleźli sobie potężniejszego patrona i właśnie toczyli 212 z nim rozmowę, której wylewność przynajmniej w części była skutkiem dobrego wina, jakim ich uraczono po kosz- marnych przeżyciach i nieoczekiwanym wybawieniu. Tak więc Cadfael pogratulował im tylko, przyjął ich gorące wy- razy wdzięczności i wymienił rozbawione spojrzenie z opa- tem, życząc wszystkim dobrej nocy, po czym pozostawił ich, by dalej toczyli naradę, której przebieg wydawał się być zadowalający, ale miał też wpłynąć na życie tych, którzy nie byli na niej obecni. Ta dwójka dzieciaków o gorących sercach chciała się te- raz odwdzięczyć wszystkim, którzy w potrzebie przyszli im z pomocą. Byli bardzo młodzi, bardzo wrażliwi, impulsyw- ni, a teraz, kiedy byli szczęśliwi, rwali się do działania. Opat będzie musiał zapewne na jakiś czas przykrócić im cugli. Ją umieścić w jakimś porządnym klasztorze albo w którymś z dworów w jej dziedzinie, pod okiem cnotliwej damy. Chłopakowi trzeba się będzie dyskretnie przyjrzeć. Teraz, oczyszczony z zarzutów i skazy na honorze, mógł sam za siebie ręczyć i sam decydować o swoich dalszych losach. Radulfus nie będzie się starał ich rozłączyć. Był zbyt mądry, by starać się rozdzielić to, co związał Bóg i jego aniołowie. Tymczasem jednak byli też inni, którymi należało się za- jąć, i sprawa, którą trzeba było załatwić jeszcze tego wieczo- ru, jeśli to, co odkrył Cadfael, miało się potwierdzić. Marek czekał na niego przy ogniu, zadowolony i podek- scytowany. Nie zdarzyło mu się jeszcze tak długo wygrze- wać, odkąd wstąpił do nowicjatu. Warto było skąpać się w po- toku. - Wszystko w porządku? - spytał z nadzieją w głosie, kiedy szli przez pogrążone w ciemnościach podgrodzie. - Jak najlepszym - odparł Cadfael tak ciepło, że Marek westchnął z radością i ulgą i nie zadawał już więcej pytań. - Tej malutkiej damie, dla której parę dni temu wzywałeś Boskiej pomocy, będzie się odtąd wiodło znakomicie - mó- wił Cadfael wesoło. - Opat już tego dopilnuje. Idę do przy- 213 tułku, bo chciałbym pogawędzić z tym twoim włóczęgą Ła- zarzem, w razie, gdybym następnym razem miał go już nie zastać. Sam wiesz, jak to jest. Przychodzi dzień, kiedy wy- ciągają głowy na wiatr, zaczynają się wiercić, a potem nagle podnoszą kotwicę i już ich nie ma. - Zastanawiałem się - wyznał Marek - czy nie dałoby się go namówić, żeby został. Przywiązał się do Brana, a matka chłopca długo już nie pożyje. Odwróciła się już zupełnie od świata. O nie, nie od syna, ale czuje, że mały ją przerósł. Ma swoich własnych świętych opiekunów - wyjaśnił nieśmiało człowiek, który sam nie zdając sobie z tego sprawy, był właśnie jednym z owych świętych. - Matka jest przekonana, że niebiosa go chronią. Na ziemi też jest parę osób zainteresowanych tą kwestią, pomyślał Cadfael. Tam, w komnacie opata, para młodych lu- dzi, którym z wdzięczności rozwiązały się języki, opowie- działa całą historię, niczego nie tając. Joscelin miał umysł otwarty, lecz był stały w uczuciach, zaś" Iveta w podzięce za jego ocalenie gotowa była przygarnąć do serca i na zawsze zatrzymać przy sobie każdego, możnego czy ubogiego, cho- rego czy zdrowego, kto był dobry dla Joscelina. Łazarz siedział cicho na szpitalnym ganku, oparłszy plecy o ścianę. Nogi skrzyżowane na ławce, jak to czynią niewier- ni na wschodzie. Lewym ramieniem cierpliwie obejmował Brana, który spał niespokojnie, zwinięty w kłębek, tuląc do piersi drewnianego konika. Zawieszona nad drzwiami do sieni lampka rzucała wątłe żółte światło na jego chudziutkie kończyny, kręte jasne włoski i buzię poznaczoną smugami od łez. Kiedy Cadfael i Marek weszli na ganek, chłopczyk obudził się i niezbyt przytomnie wyjrzał na świat. Długie ra- mię Łazarza cofnęło się bezszelestnie i mały niezgrabnie zsunął się z ławki. - A cóż to, Bran? - fuknął na niego zaniepokojony Ma- rek. - Dlaczego o tej porze jeszcze nie jesteś" w łóżku? 214 Chłopczyk objął go mocno na poły z ulgą, na poły z ura- zą. - Obaj sobie poszliście! -spomiędzy fałd nowego, przy- dużego kaftana rozległ się oskarżycielski głosik. - Zostawi- liście mnie samego. Nie wiedziałem, gdzie jesteście... Co bym zrobił, gdybyś nie wrócił? On nie przyszedł... - Przyjdzie, zobaczysz - Marek przygarnął do siebie chło- pca i ujął wyciągniętą ku niemu rączkę. Druga zajęta była szukaniem porzuconego na chwilę drewnianego konika, któ- rego zaraz pochwyciła zazdrośnie. - Chodź do łóżka, to ci opowiem. Twój przyjaciel jest cały i zdrowy i nie musi się już dłużej ukrywać. Wszystkie krzywdy zostały naprawione. Dziś usłyszysz tę historię ode mnie, a on sam na pewno opo- wie ci ją jeszcze raz, kiedy się spotkacie. A spotkacie się, obiecuję. - Powiedział, że będę jego giermkiem, jeśli zostanie pa- sowany na rycerza, i że nauczę się czytać po łacinie i liczyć - przypomniał stanowczo Bran obu swym opiekunom; temu, którego trzymał za rękę, i temu nieobecnemu, po czym sen- nie pozwolił się zaprowadzić do drzwi. Marek obejrzał się jeszcze, lecz na potakujące skinienie Cadfaela zabrał dziec- ko do domu. Łazarz nawet nie drgnął, gdy Cadfael usiadł obok niego. Milczał. Zdziwienie, strach i nadzieja wypaliły siew nim już dawno, przynajmniej w odniesieniu do jego własnej osoby. , Bystre, szaroniebieskie oczy wpatrywały się w nocne niebo, które zaczynało się zmieniać jak wody w strumieniu. Wy- strzępione, cienkie pasmo chmur wędrowało na zachód z lekką bryzą, choć tu, na ziemi, nawet liście się nie kołysały. - Słyszałeś, co Marek mówił chłopcu - rzekł Cadfael, opierając się wygodnie o ścianę. - To prawda i Bogu za to dzięki. Sprawiedliwości stało się zadość. Morderca Huona de Donwille został ujęty, a jego wina nie podlega kwestii. Sprawa zakończona. Trudno wzywać litości, kiedy nie ma 215 skruchy, a nikt się jej nie dopatrzył. Ten człowiek nie tylko zabił swego wuja, lecz także zdradził i wykorzystał przyja- ciela, który mu zaufał, i bezwstydnie oszukał skrzywdzoną i opuszczoną dziewczynę. Ale już po wszystkim. Nie musisz się więcej martwić. Siedzący obok niego człowiek milczał. Nie spytał o nic. Słuchał. Cadfael mówił więc dalej: - Dziewczynie już nic nie grozi. Król z pewnością mia- nuje naszego opata jej nowym opiekunem. Radulfus jest su- rowy i dumny, ale to człowiek i serce ma ludzkie. Panna nie ma się czego obawiać. Nawet o ukochanego, który jest nie- zbyt zasobny w dobra doczesne, nie musi się już kłopotać. Jej szczęście, jej wola, nie będą już lekceważone, jak gdyby nie miały znaczenia. Łazarz poruszył się pod obszerną opończą i spojrzał na Cadfaela. Spod zasłony doleciał jego stłumiony, niski głos, troskliwie formułujący urywane słowa: - Mówisz tylko o Domville'u. A co z drugim morder- stwem? - Jakim drugim morderstwem? - spytał niewinnie Cad- fael. - Jakąś godzinę temu widziałem wśród drzew pochodnie. Szli po Godfryda Picarda. Wiem, że nie żyje. Czy to również zostało przypisane temu człowiekowi? - Aquillon będzie sądzony za zabójstwo wuja - rzekł Cadfael - na które jest dość dowodów. Po co szukać dalej? Jeśli ktoś przez pomyłkę zapisze na jego rachunek śmierć Picarda, w czym zmieni to jego los? Ale nie będą go o to oskarżać. To zresztą niemożliwe. Godfryd Picard nie został zamordowany. - Skąd wiesz? - Łazarz mówił obojętnie, lecz widać by- ło, że chętnie da się oświecić. - Nie zastawiono na niego zasadzki. Kiedy ginął, był w pełni władz ciała i umysłu, a że okazały się niedostatecz- ne... To nie było morderstwo. Ktoś zatrzymał go na drodze i wyzwał na pojedynek. Miał sztylet, a jego przeciwnik tylko gołe ręce. Myślał pewnie, że zwycięstwo przyjdzie mu łatwo — zbrojny przeciwko bezbronnemu, mężczyzna w kwiecie wieku naprzeciw siedemdziesięcioletniego starca. Miał tyl- ko tyle czasu, by sięgnąć po broń. Przeciwnik wyrwał mu sztylet i odrzucił na bok, nie zwrócił go przeciw niemu. Wy- starczyły ręce. Picard nie docenił wagi, jaką ma sprawiedli- wa pomsta. - Zatem waśń między tymi dwoma musiała mieć ważne przyczyny - odezwał się Łazarz po dłuższym milczeniu. - Bardzo ważne i stare jak świat. Haniebną krzywdę nie- wiasty. Ale panna została pomszczona i ocalona. Niebiosa rzadko się mylą. Znów zaległa między nimi cisza, lecz tym razem lekko i miękko, jak dziewczęcy welon opadający na ziemię albo ćma, która bezszelestnie leci z ciemności ku światłu. Oczy starego człowieka znów wpatrzyły się w wolny, stateczny pochód rozwianych chmur u szczytu nieba, w ich wędrówkę na wschód. Światło gwiazd sączyło się przez nie na ziemię leżącą w mroku. Cadfaelowi zdawało się przez chwilę, że za szorstkim, spłowiałym, błękitnym gałganem widzi leciutki, spokojny uśmiech. - Skoro tak wiele odgadłeś z wypadków tego dnia- po- wiedział w końcu Łazarz - czyż inni o tym nie wiedzą? - Nikt inny nie widział tego, co ja widziałem - rzekł otwarcie Cadfael - i nie zobaczy. Ślady się zatrą. Nikt o tym nie myśli. Nikt o nic nie pyta. Tylko ja wiem. Nikt poza mną i właścicielem tych rąk, które zwyciężyły w walce, nigdy nie będzie wiedział, że jedna z nich, lewa, miała tylko dwa i pół palca. W fałdach ciemnych szat coś się poruszyło i błysnęły spo- nad nich jasne jak lód oczy. Spod płaszcza wynurzyły się dwie dłonie i uniosły do światła. Prawa była zdrowa, długa i kształtna, w lewej brakowało palca wskazującego, środko- 216 217 wego i górnego członu serdecznego. Skóra na kikutach była wygojona, zbielała i sucha. - Skoro wyczytałeś tak wiele z tych marnych przesłanek, bracie - powiedział cichy, powolny głos - postąpmy razem jeszcze krok dalej i zdradź mi jego imię, bo sądzę, że je znasz. - I ja tak sądzę - rzekł Cadfael. - Na imię mu Guimar de Massard. Noc wisiała nieruchomo nad podgrodziem, doliną Meole i lasem, w którym ongiś na próżno błąkali się ludzie szeryfa; gdzie znikła między drzewami czerwona czapka Picarda, a para bystrych oczu śledziła ją z dala, układając w pamięci drogę, którą będzie powracać. Wyżej, jakby na przekór bez- ruchowi ziemi, niebo ulatywało w górę, podobnie jak zwiew- ne, kruche życie ludzkie frunie przez niezmienny nurt istnie- nia, aż w końcu wtapia się w nieznane. - Czy powinienem znać to imię? - prawie niedosłyszal- nie zapytał Łazarz. - Panie, ja także zdobywałem Jerozolimę. Miałem dwa- dzieścia lat, kiedy miasto upadło. Widziałem, jak sforsowa- łeś bramę. Walczyłem w Askalonie, gdy uderzyli na nas egi- pscy Fatymidzi - i doprawdy, nie zawaham się rzec, iż po rzezi, jaką w Jeruzalem zgotowaliśmy tym, co wyznawali Proroka, zasłużyli na więcej szczęścia w walce z nami, niźli niebiosa im dały. Ale Guimar de Massard nigdy nie splamił się bezmyślnym gwałtem czy nierycerskim uczynkiem. Dla- czego przepadłeś bez wieści po tym boju? Dlaczego kazałeś nam, cośmy cię tak czcili, i żonie, i synowi, tu, w Anglii, pła- kać po twoim zgonie? Czy ktokolwiek z nas aż tak wobec ciebie zawinił? - W czym zawinili mi żona i syn, bym na ich barki skła- dał brzemię, jakie spadło na mnie? - Słowa łamały się ze wzruszenia w okaleczonych ustach. - Bracie, przecież żą- dasz odpowiedzi, które już znasz. 218 Tak, Cadfael znał odpowiedź. Guimar de Massard, ranny w bitwie pod Askalonem, dostał się do niewoli i tam dowie- dział się od saraceńskich lekarzy, którzy się nim zajęli, że jest zarażony trądem. - Mają wspaniałych medyków - Łazarz znów mówił ci- cho i spokojnie. - Mądrzejszych niż tutejsi. Któż mógłby le- piej rozpoznać pierwsze złowieszcze objawy? Powiedzieli mi prawdę i spełnili moją prośbę: ogłosili, że umarłem z ran. Zrobili nawet więcej - zawieźli mnie do pustelni, gdzie mo- głem żyć ze swymi nieprzyjaciółmi, skoro umarłem dla dru- hów. I toczyłem ten bój, jak przedtem tyle innych. Mój szy- szak i miecz odesłali do Jeruzalem. Prosiłem o to. - Ma je do dzisiaj. Są dla niej cenniejsze niż złoto. Twoja śmierć nie poszła w niepamięć - rzekł Cadfael. - Zawsze uważałem, że najlepsi z Saracenów postępują bardziej po chrześcijańsku niż wielu nas, chrześcijan. - Przekonałem się, że ci, co mnie pojmali, są rycerscy i dworni. Przez długie lata tej pokuty okazywali mi szacunek i pomoc we wszystkim. Więzy prawego ducha są równie silne, jak więzy krwi, pomyślał Cadfael. To powinowactwo przenika gałęzie ro- dów, granice królestw, a nawet nieprzekraczalne, zdawałoby się, podziały religijne. Zapewne Guimar de Massard duchem był bliższy fatymidzkim kalifom niż Boemundowi, Baldwi- nowi i Tankredowi, wydzierającym sobie wzajemnie swoje zdobycze, jak rozkapryszone dzieci. - Jak długo szedłeś do domu? To była daleka droga, bardzo daleka; na okaleczonych stopach, z kołatką na cały dobytek, znad Śródziemnego Mo- rza do Anglii. - Osiem lat. Wyruszyłem, kiedy do pustelni dotarła opo- wieść angielskiego jeńca o śmierci mego syna. Mówili, że została sierota, dziewczynka, którą zajęli się krewni zmarłej matki. Oprócz mnie dziecko nie miało nikogo. Tak więc opuścił celę, w której schronił się na długie lata, 219 przywdział zasłonę na twarz i opończę i z żebraczą miseczką wyruszył w tę nie kończącą się pielgrzymkę do Anglii, aby z bezpiecznej odległości sam sprawdzić, czy jego wnuczka włada swą dziedziną i korzysta z dobrodziejstw losu. Za- miast tego przekonał się, że jej sprawy przybrały nader zły obrót, więc wziął je we własne kalekie ręce, naprostował i zwrócił jej wolność. - Ma teraz to, co jej się prawnie należy - zauważył Cad- fael - lecz mimo wszystko myślę, że z radością oddałaby mienie i zaszczyty za jednego żywego krewniaka. Odpowiedziało mu długie, chłodne milczenie, jak gdyby zapuścił się na zakazany teren. Nie zrażony, ciągnął uparcie: - Zakażenie wygasło, zapewne już przed wielu laty. Nie zaprzeczaj, znam te objawy. Bóg cię doświadczył, widać miał swoje powody, ale z równie ważnych przyczyn cofnął karzącą rękę. Sam o tym wiesz. Nie jesteś już zagrożeniem dla nikogo. I choć przez te wszystkie lata nazywałeś się in- nym imieniem, wciąż jesteś Guimarem de Massard. Jeśli twoja wnuczka jest dumna, że ma chociaż twój miecz, o ile większą czcią i miłością będzie darzyć ciebie? Dlaczego chcesz ją pozbawić prawdziwej opieki i podpory? A siebie - radości, jaką sprawi ci widok jej szczęścia? A choćby i tego, że sam oddasz ją za żonę człowiekowi, który, jak sądzę, przypadł ci do serca? - Bracie - Guimar de Massard potrząsnął zakapturzoną głową - mówisz o sprawach, których nie rozumiesz. Ja je- stem już martwy. Zostaw w spokoju moje szczątki, mój grób i moją legendę. - A przecież był pewien Łazarz - Cadfael z duszą na ra- mieniu posunął się jeszcze dalej - który wstał z grobu ku ra- dości swych sióstr. Znów długa cisza. Cały świat, jak okiem sięgnąć, zamarł w bezruchu, tylko strzępy chmur wciąż żeglowały po niebie. Potem spomiędzy fałd płaszcza uniosła się prawa, zdrowa ręka starca i odrzuciła kaptur. 11 220 - Czy to ten widok - zapytał - sprawił im taką radość? Szarpnął welon i odsłonił to, co zostało z jego twarzy - potworną ruinę, pozbawioną niemal całkowicie warg i jed- nego policzka, o nozdrzach, które rozpadły siew ziejące sza- re dziury. Tylko błyszczące życiem oczy przypominały pala- dyna spod Jerozolimy i Askalonu. Cadfael umilkł. Łazarz z powrotem ukrył za zasłoną spustoszoną twarz. Cisza i słodycz tej nocy powróciły, jak gdyby ukradkiem. - Nigdy więcej nie próbuj odsuwać tego kamienia - rzekł łagodnie niski, cierpliwy głos. -Dobrze mi pod nim. Pozwól mi spoczywać w pokoju. - Wobec tego muszę ci powiedzieć - podjął po dłuższym milczeniu Cadfael - że chłopak wyśpiewywał hymny po- chwalne na twoją cześć, a ona cały czas błagała go, żeby ją zaprowadził do ciebie, skoro ty nie możesz przyjść do niej. Chce ci osobiście podziękować za dobroć, jaką mu okazałeś. A ponieważ on jej niczego nie potrafi odmówić, pewno rano tu będą. - Zrozumieją - powiedział spokojnie Łazarz - że nie można polegać na trędowatych włóczęgach, co to nigdzie długo miejsca nie zagrzeją. Mamy dusze niepoprawnych wędrowców. Przychodzi czas i wiatr niesie nas po drogach jak kurz. Błąkamy się od relikwii do relikwii w nadziei na cud, sami podobni raczej do zmurszałych szczątków... Po- wiedz im, że tak będzie mi dobrze. Spuścił nogi z ławki, powoli i ostrożnie ze względu na ich stan i dyskretnie obciągnął szatę, żeby ukryć pod nią znie- kształcone stopy. - Bo zmarłym - dodał - już zawsze jest dobrze. Wstał, a Cadfael wraz z nim. - Pomódl się czasem za mnie, bracie. Odwrócił się i wszedł do środka, nie mówiąc już nic wię- cej, nie odwracając się nawet. Obcas przy bucie, który nosił na kalekiej stopie, stukał głośno na płytach posadzki, a na dzielących je deskach dudnił głucho. Cadfael zszedł z ganku 221 i stanął pod powolną procesją chmur, które nie płynęły, lecz kroczyły z rozwagą ku jakiemuś celowi po wytyczonej dro- dze, niespiesznie i nieubłaganie -jak śmierć. To prawda - myślał, wracając w ciemnościach do opac- twa. - Zmarłym już na pewno jest dobrze. Za to dziecku tyl- ko czynem mogą wyrazić swą wdzięczność. Zmarły sam so- bie urządził pogrzeb, teraz muszą pomyśleć o żywym. Kto wie? Kto wie, może skrofuliczne dziecko żebraczki, odkar- mione, wychowane i otoczone opieką naprawdę pewnego dnia zostanie paziem, a potem giermkiem sir Joscelina Lu- cy? Dziwniejsze rzeczy już się zdarzały na tym najdziwniej- szym, najokrutniejszym i najcudowniejszym ze światów! Następnego ranka po mszy Iveta i Joscelin za zgodą opata przybyli do Saint Giles, radzi nieba przychylić wszystkim nieszczęśnikom, a dwóm z nich w szczególności. Dziecka nie trzeba było długo szukać. Za to trędowaty starzec, które- go zwano Łazarzem, zniknął w nocy bez słowa pożegnania, nie mówiąc nikomu, dokąd zmierza. Szukano go na wszy- stkich drogach wychodzących ze Shrewsbury, rozesłano też gońców do każdego sanktuarium w obrębie trzech hrabstw, lecz bez skutku. Jakimi sekretnymi ścieżkami zdołał im się wymknąć na kalekich nogach - tego nikt się nigdy nie do- wie. Pewne jest jednak, że już więcej nie pojawił się w Shre- wsbury.