15578

Szczegóły
Tytuł 15578
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15578 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15578 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15578 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Noemi Madejska MALARSTWO i SCHIZOFRENIA © Noemi Madejska MALARSTWO i SCHIZOFRENIA Wstęp Stanisława Lema WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW Pro|ekl obwoluty Pracownio graficzna WL Zadęcia Janusz Andruszkiewicz Redaktor Barbara Taborska Redaktor techniczny Małgorzata Kwiecleń-Szczudłowa Prlnted tn Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1975 Wydanie I Nakład 5000+283 egz. Ark. wyd. 12,1 Ark. druk. 8,75+3.5 ark. llu.tr. Papier druk. mat. ki. III, 82x104 cm, 70 g Oddano do składania 10 III 1975 Podpisano do druku 19 VIII 1975 Druk ukończono we wrześniu 1975 Zam. nr 330/75 Z-16-90 Cena zł 45.— Krakowskie Zakłady Graficzne Nr 1 ul. Kazimierza Wielkiego 95 X&lł *fT4ms&' Nr------.2L. Nr inw. w Biblioteka Publiczna Dzielnicy Praga-Południe 61 2031-026026—00 Wszystkie reprodukowane tu obrazy, z wyjątkiem rysunku Edmunda Monsiela, powstały w Wojewódzkim Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Choi w Krakowie-Kobierzynie. 203102602600 Wstąp Książka ta nie jest fachową pracą psychiatryczną, pocętkowaną odsyłaczami do korzeniowego systemu bibliografii wrośniętej w naukowy grunt jakiejś szkoły. Nie jest pracą historyka sztuki, który przesunął widmo swych zainteresowań poza granicę oddzielającą malarstwo nie nawiedzone od nawiedzonego chorobą duchową. Nie jest też kompilacją cudzych spostrzeżeń ani bezpretensjonalną popularyzacją uprzystępniającą oficjalne stanowisko psychiatrii w upatrzonym temacie. Czymże więc jest wobec tego? Wyrazem osobistych poglądów autorki, która niemal od ćwierć wieku leczy chorych psychicznie i zajmuje się ich twórczością. Co wyjawia ta informacja? Wszystko i nic. Alboż to nie jest tak, że każdy, pracując w jakimś zawodzie, ma na jego przedmiot jakieś poglądy? A skąd one mu się biorą? Stanowią wypadkową praktyki, lektur i cudzych poglądów. Jakże trudno o takie wyposrodkowanie miejsca wewnątrz tej kolizyjnej trójcy, żeby praktyka nie stała się rutyną, cudze myśli nie zjadły własnych, a lektury ani nie uschły, ani nie przygniotły. Jak można bronić się przed tymi zagrożeniami? Powołanie, krytycyzm, erudycja — to jeszcze mało. Potrzebne tu i zapamiętanie jako obojętność na ambicjonalne rachuby zawodowe, która czyni samą pracę ważniejszą od jej ewentualnie możliwych — książkowych, powiedzmy — rezultatów. Jednym słowem, taka bezinteresowność, której auspicjami jest kłasyczne hasło adaeąuatio rei et intelleotus. Jakże jednak możłiwa jest odpowiedniość rzeczy i intelektu w zamierzonym temacie, twórczości obleganej psychozą, skoro każdy odwód fachowej wiedzy, przywołany na pomoc, odznacza się kontrowersyjnością? Choroby umysłowe? Schizofrenia? Nie ma jedności między rzeczoznawcami. Rozwojowe linie malarstwa, jego teoria? I tu nie ma pełnej zgody historyków sztuki, zaś ich ościenni koledzy z antropologii i etnologii kulturowej objawiają jeszcze większą amplitudę stanowisk. Źródła procesu twórczego? Mechanizmy inspiracji? Osobnicza i zbiorowa funkcja twórczości? Legion nieuspójnialnych hipotez dawniejszych, do których — ale na prawach adwersarzy — przyłączają się dziś nowe dyscypliny, na przykład idące z teorii informacji. To, jakie są i jakie winny być relacje otwartego świata zdrowych i zamkniętego — chorych? Kontrowersje do potęgi, więc tu by encyklopedii trzeba, żeby zdać sobie chociaż sprawę ze wzajemnego usytuowania aktualnych opinii — a ponieważ trudno na tych terenach o jedną tezę nie wykraczającą przeciw któremuś autorytetowi, bezstronna relacja właśnie tylko encyklopedii przystoi, z czego zresztą najmniej korzyści odniósłby nie wprowadzony — niezdolny wybierać na takich rozstajach hipotez. 5 Lecz skoro ani kompilacja, ani kompendium, ani tym bardziej zarys encyklopedyczny, a jedynie poglądy własne, to powinny być zogniskowane osobowością autorską — bo czymże innym? I ta osobowość winna pełnić rolę filtra, jednocześnie przepuszczającego kwestie naczelne i pochłaniającego wszystek nadmiar, który by się tylko ogłuszająco mógł obruszyć na głosy profanów. A jeszcze: skąd właściwie zaczynać wykład? Co przyjąć za samo-zrozumiałą wiedzą czytelnika otwierającego książkę? Jak zrobić, żeby nie była ani stekiem banałów dla specjalisty, ani kłębkiem zawiłości dla laika? I co właściwie pogodzi te postulaty — co może wypośrodkować rozwiązanie zadania? Umiar — najpierw, jako przeświadczenie, że skoro umysłowe są zjawiska schizofrenii, to wszyscy w jakiejś mierze potrafimy uczestniczyć w ich oglądzie — byle tylko znaleźć właściwą miarę dla wykładu albo raczej dla wycieczki w świat psychiki nawiedzonej chorobą. Jak gdyby paradoksalnie jest to dlatego właśnie możłiwe, ponieważ i najlepiej poinformowani — psychiatrzy — tak mało wiedzą. Teoria psychoz, rozbudowana na wzór ścisłych teorii przyrodoznawczych, nie byłaby tak dostępna, ponieważ teoria taka, co kiedyś powstanie, wyzbędzie się pochwytnych intuicyjnie terminów. Dlaczego? Albowiem będzie to teoria przyczynowa, a nie zjawiskowa, jak dziś. Porzuci więc pojęcia oparte na introspekcji, ponieważ to, co konstytuuje świadomość, samo nie jest świadomością, podobnie jak to, co zawiaduje emocjami, nie jest samo emocją — analogicznie wszak to, co sprawia fizyczne przyciąganie mas, samo nie jest przyciąganiem, ani to, co wywołuje fenomeny gorąca, nie jest gorącem. Tym samym owa przyszła teoria, mając do czynienia raczej z dysfunkcjonalnym układem aniżeli z człowiekiem w biedzie, przeniknie poprzez całą objawowość schizofrenii, ażeby wkroczyć w głąb mechanizmów sprawiających objawy. Zadatki na taką teorię można obecnie widzieć na przykład w biochemicznych hipotezach ustrojowego podłoża psychozy. Więc dla profanów jest niedostateczność aktualnie panujących teorii korzyścią, a nie tylko mankamentem, byleby nasz przewodnik stosował umiar, mówiąc o sprawach fundamentalnych, a pomijając subtelności i skrajności domniemań psychiatrycznych. Umiar jako przekonanie, że najbardziej sporne kwestie nie powinny przysłonić kilku w gruncie rzeczy prostych prawd — owszem, pozaciemnianych panującym nierozeznaniem, owszem, niedostatecznych, lecz nie tam najfatalniej, dokąd nas prowadzi autorka. Zaćmione są bowiem najuporczywiej siły sprawcze choroby — tak mózgowo-ustrojowe, jak zlokalizowane w substancji dziedzicznej — na czym cierpi profilaktyka z terapią, jednakowoż, nie znając przyczyn, dostrzegamy skutki, a wtedy to, czego już nie może lekarz w człowieku, jeszcze może człowiek w lekarzu, boż wyjaśnienie kauzalne nie pokrywa się ze współczującym rozumieniem życia umysłowego, wysadzanego z posad. Rozumienie to prowadzi daleko, 6 bo aż tam, gdzie nasza normalna i zdrowa kondycja spotyka się z losem psychotyków, by wykryć ponad rozziewem schizofrenicznym fundamentalne podobieństwo prac ducha. Wywichnięty w inne, oniemiające wymiary, niecały uchodzi przecież w niemotę i póki jeszcze trwa nić porozumienia, poty może się tamto człowieczeństwo kontaktować z naszym. Nielekko zapewne — bo komunikacja ta biegnie w zadzierzgującym się labiryncie; otóż sztuka chorych jest nitką Ariadny, którą bada ta książka. Chodzi w niej zatem o wtajemniczenie porozumiewawcze, wyzbyte łatwej satysfakcji, bo sama terapia jest wszak takim tłumieniem postępków choroby, które tłumi zarazem podlegający jej umysł. Więc autorka, aż nadto dobrze znając iluzoryczność łatwych nadziei samarytańskich, tych co z małarstwa chorych chcą zrobić jeszcze jedno lekarstwo, poszukuje w nim funkcji kontaktowej, podtrzymującej godność chorego, który śle sygnały swych stanów, dochodzące nas przez ciągły przybór zakłóceń. Umiar przejawia się też w języku wykładu, operującym nielicznymi terminami fachowymi — a ponadto widać go w nieuleganiu ekspozycji na dwie przepaści, otwarte z dwu stron obranej drogi. Jedna z nich to gąszcz hermeneutyk, co pooplątywały jednostki chorobowe abstrakcyjnym mianownictwem, znajdując satysfakcję w subtelnym różnicowaniu symptomatologicznym, tak misternym, że potrafi odwodzić uwagę adeptów od wciąż nie poruszonych zagadek choroby. Drugą jest dwuznaczna, fascynująca obserwatorów urokliwość schizofrenii. Hermeneutyzacja teorii to nie lokalna przywara psychiatrii, lecz zjawisko zwykłe w nauce, gdy badana rzecz długo urąga ostremu rozpoznaniu. Teorie poczynają wówczas żyć jak gdyby własnym samókomplikującym się życiem, dostarczając, jak powiedziałem, satysfakcji, choć nie prowadzą badaczy do rzeczowej prawdy; a nie tmdać tego po rnich, gdyż mają z sobą coraz więcej ezoterycznych kłopotów. Zresztą zwątpieniu przeciwstawia się wnet apodyktyczność wyznawców — tak typowa chociażby dla zwolenników psychoanalizy, która skutecznie osłania swoim pofreudowskim różnicowaniem się własna, niemoc, czyli to, że z genialnych przebłysków intuicji Freuda nie powstała empirycznie sprawdzalna dyscyplina, lecz jego dziedzictwo rozpadło się na prowincje szarpane przez uczniów-diado-chów, tworząc kierunki i orientacje, co wtargnęły do psychiatrii, a w dalszej ekspansji i do teorii kultury — z niemałą szkodą. Psychoanaliza uważa bowiem wszelką twórczą działalność za wtórnik wyzbyty autonomii, od czego kultura okazuje się epi-fenomenalną powłoką dość prymitywnych starć zachodzących w troiście uwarstwiowym duchu. Podług tej klasycznej wersji ma twórczy akt w sztuce tyleż niepodległości, iłe jej mają wiry na powierzchni rzeki, wywołane sterczącymi z dna niewidzialnymi przeszkodami nurtu. Akt twórczy w tym ujęciu to reakcja na dolegliwości, to wyminięcie przeszkód popędowych, wprost niepo- 7 konywałnych, jednym słowem to namiastka rzeczy, a nie rzecz sama. Co prawda można ujęcie psychoanalitycznie naczelne skierować przeciwko samej psychoanalizie, a wówczas okaże się ona również swoistym aktem zastępczym, mianowicie substytutem realnej dominacji; wszak każdy szeregowiec szkoły, posługując się wytrychem metody, wznosi się ponad wszystkich, choćby najgenialniejszych twórców nie tylko dziś, lecz po wiek wieków. Toż z własnego oświadczenia dostarcza psychoanaliza najwyższego oglądu kreacyjnych spraw człowieka, a tym samym zdominowuje wszelkie interpretacje robót kulturowych. Jeśli one wszystkie są namiastkami popędowych spełnień, to czemu właściwie, podług tejże łogiki, sama psychoanaliza nie powinna uznawać się za kolejną namiastkę zaspokajania popędów! Temu sylogizmowi może ujść tylko uznając, że Freud nie wykrył stanu rzeczy, łecz poznał go dzięki objawieniu. Dobrze się więc stało, że autorka staunła opór próbom wcale nie wyjątkowym — otwierania sekretów sztuki schizofrenicznej psychoanalitycznym wytrychem. Powiedzieliśmy o niebezpieczeństwach teoretyzowania ponad stan, stanowiących Scyllę przedsięwziętej wyprawy. Jej Charybdą nazwę odchylenie przeciwne — więc nie urzeczenie generalizacjami; lecz konkretami choroby, mianowicie jej efektowną zjawiskowością. Obejmując umysł niewidzialnym płomieniem, może schizofrenia zażegnąć w najbanalniejszej głowie niezwykłość, a wtedy wynurzają się z niej jak z nijakiego dotąd, płytkiego, banałnego miejsca — dziwolągi podobne do skarbów. Fascynacja tym właśnie, u g e-ni al ni a j ąc ym wpływem psychozy na umysł nie była obca największym łudziom — zarówno takim, co sami doświadczyłi na swym losie psychozy (Dostojewski), jak i tym, którzy ją tylko w cudzym życiu obserwowali (Tomasz Mann) — i znalazła wyraz w krańcowości utożsamiającej zdrowie z przeciętnością, a geniusz z chorobą. Jednakowoż tu właśnie przysługuje pierwszeństwo głosu psychiatrze przed znamienitościami kultury, i to w dwu różnych kwestiach. Najpierw, choroba kapryśnie obdarza produktywnością tylko nielicznych „wybrańców", a lekarz powinien być „egalitary-stą" i nie tymi się zajmować najuważniej, którzy najciekawiej chorują. Autorka jest w prawie poświęcenia specjalnej uwagi pro-duktywom, gdyż wyodrębniła z całej symptomatołogii choroby jej wpływ na malarstwo, chcąc poprowadzić nas tam, gdzie utrwala się tak naztuana przeze mnie funkcja porozumiewawcza kreacji, co tym bardziej zasadne, że rysunek czy obraz okazują się furtką, która niejednokrotnie uchyla się jeszcze, gdy wszystkie inne sposoby komunikacji zagważdża choroba. Jakaś patetyczna prawda o naszym gatunku zdaje się tkwić w fakcie, że wygasanie zamroczonej świadomości współbiegnie z ubożeniem środków wyrazu malarskiego, tak iż jedno z drugim idzie jednocześnie w ruinę: patetyczna dlatego, bo wyjawia, że akt kreacyjny nie stanowi jakowe-goś luksusu, osobliwej nadwyżki, nadwartości manifestującej się 8 jedynie w szczególnie sprzyjających okolicznościach, lecz należy do elementarnych funkcji ludzkich. Po wtóre, sama jakość „ugenial-nienia", jakiego można dostąpić dzięki psychozie, jest wątpliwa — jeśli nie aż szkaradnie zdradziecka. Na ogół twórcza produktywność schizofrenika objawia taką mniej więcej niezwykłość, jak niezwykły jest dom objęty pożarem ¦— niewątpliwie bardziej malowniczy od zwyczajnego domu, lecz kresem tej „produktywności" jest wszak popiół pogorzeliska. Podobnie w schizofrenii jest wzmożenie ekspresji, do którego podżega ona i przeciętność, fasadą w płomieniach, przyspieszeniem i rozkojarzeniem właściwym destrukcji pustoszącej równocześnie wnętrze — więc obserwator, jeśli nim jest psychiatra, nie ma prawa zapominać o tym, że ta płonąca uroda jest zjawiskiem tyleż ulotnym, co rozpaczliwym, które się notabene nigdy właściwie nie staje pełnowartościowym dopływem kultury. Dobrze więc czyni autorka, kładąc tłumik na fascynacjach, możliwych przy jednostronnie estetyzującym podejściu do rzeczy. Poruszyłem dotąd kilka kwestii, gdyż były mi bliskie, a zarazem posłużyć mogły za dowodliwe przykłady właściwego przedsięwzięciu ryzyka — tym bardziej że go nie znać w samej książce, tak pewnie poruszamy się za przewodniczką i tak lekko przedostajemy się przez zapadliska, ale i źródła inspiracyjne twórczości, ani wiedząc (o ileśmy sami się o tym wprzód nie poinformowali), jak zażartymi starciami pogłądów rozorane tereny przekraczamy. Trzeba więc podnieść to przyjazne przewodnictwo, ten z umiaru właściwy uchwyt rzeczy, który nie tworzy ani dystansu egzotycznego do sfery wtajemniczeń, ani ezoterycznego do przemawiającej wiedzy, bo ta wiedza daje się lekko i prosto, mimo iż do łatwych nie należy. Czytelnik mógłby spytać o moje uprawnienia do poręk takich jak powyższa, i to tym bardziej że nie zdołam okazać jako dowodu wiarygodności żadnego dypłomu naukowego, będąc w sferach, w które wkracza książka, dyłetaniem. Otóż właśnie: nie należąc, jako dyletant, do żadnej szkoły, niczego nie studiując z obowiązku, bo wszystko z zachcenia, w żadnym fachu nie zapuściwszy korzeni na stałe, będąc, jednym słowem, obieżyświatem w nauce, a rozumiejąc, że jej nawet tylko w pasjonujących mnie fragmentach bez wyboru nie wchłonę, musiałem — kwestia wprost życiowa — dojść rozpoznawania celnych tekstów w ich wciąż wzbierającym dziś potopie. Na tę zdobytą umiejętność mogę się powołać — bo na nic innego. Jest coś takiego jak osobowość autorska w tekście, budząca lub odbierająca zaufanie — trudno rzec zwięźle, czym właściwie i jak; n%e tyle może dokumentowaną od razu wiedzą, ile stosunkiem do nie], raczej całościowym uchwytem problemu i solennością wy-w°du^ aniżeli elegancją czy swadą jego prezentowania. Celność Poświadcza się nie tyle też erudycyjną niezawodnością, ile takim zeczoznawstwem, które nie wynosi się nad zdrowy rozsądek; Wyznaję, że książka ta usatysfakcjonowała mnie zwłaszcza sto- 9 sunkiem do zagadnień ^^^^ywa ^oSjżTn^piej « Historyczne ^tanckie rozeznan** *>° ^ ^ ^ ^ ^ ze stanowiskiem autorki. (ZaPe™™ d* *iej ręki). znam procesy kreacyjne ^ko^ć ^Lzególnymi ustępami Oczywiście książka ta mof™f™zres*a i ja nie podpisałbym ostrzeżenia niektórych ^fzZ'eZŁecz mam za drugorzędne sie pod każdym W f™L%^ (cnochy w takiej np. teorii kwestie dyskusyjne czy i uprośćzemai unrknacsym- obrazu, teorii przestrzeni ™L™k% omówienia, inaczej bowiem plifikacji wywołanych skr^Znl rozrastać), rzecz poczęłaby się "W™^™™^ poszukiwaniem prawdy; Książka ta me jest beznamiętny * ^ t a i e m n t c z e- stSność swoja ujawnia ^^^nJa, że wywód jest nia porozumiewa w czego które kraczającej poza czyste nie tylko częścią gnozy, lecz takzJ.fyj:"isk0t które, choćby i od- poznanie. Właśnie dlatego P^J^a? TO«*e okazaĆ ^ ^° mienne od zajmowanego przez czytelni* wzbogaceniem. Stanisław Lem Kraków, we wrześniu 1974 I. Schizofrenia — dziwaczny kwiat w ogrodach Pana Boga W obrazach chorych na schizofrenię przegląda się świat zdeformowany chorobą, tajemniczy i niedostępny. Są one dziwne, czasem dziwaczne, uderza ich obcość — więc niepokoją. Chciałoby się wiedzieć, do kogo ten świat należy i co decyduje o jego odmienności; skąd się w tym malarstwie bierze ów niezrozumiały język, którym ono przemawia, i od czego zależą nieoczekiwane układy formalne; jaki jest jego podtekst i jaka warstwa anegdotyczna; kim są autorzy tych dzieł i dlaczego tak właśnie tworzą. Te pytania nasuwają się zresztą zawsze, w każdym spotkaniu ze sztuką, nie tylko schizofreniczną. Jej odbiorca chce wiedzieć, kim był lub jest człowiek, który dzieło powołał do życia, w jakim kontekście historycznym i w jakiej sytuacji psychologicznej ono powstało. Znajomość tych faktów bowiem przybliża dzieło i wzbogaca przeżycie. Ale można też sytuację odwrócić i stwierdzić, że dzieło przybliża człowieka, który je stworzył. Dostarcza ono o nim informacji. Odkrywa osobę. Nieznajomego czyni znajomym. Za pośrednictwem dzieła stosunek do twórcy nabiera cech osobistego kontaktu i intymnego porozumienia. Dzięki temu właśnie czytelnicy pisują listy do pisarzy, a znanemu aktorowi obcy ludzie, nieznajomi znajomi, kłaniają się na ulicy. Dzieło psychicznie chorego, jeśli trafia do rąk psychiatry, mówi mu jeszcze coś więcej. Przekazuje informację o chorobie autora, staje się skargą, wyznaniem i jakby cząstką lekarskiego wywiadu. To samo dzieło, jeśli ma wartość artystyczną, trafić może do lekarza także w inny sposób: przemówić językiem sztuki i wzbudzić przeżycie estetyczne, a tym samym wyjednać uznanie dla twórcy. Dzieło zmienia wówczas stosunek między lekarzem a pacjentem i przenosi go na inną płaszczyznę, gdzie od jednoznacznej zależności, jaka w tym układzie występuje, ważniejsza staje się relacja między twórcą a odbiorcą. Relacja ta ma istotne znaczenie zwłaszcza dla pacjenta. Wydobywa go z tła innych, przywraca mu utracone poczucie godności i przynajmniej w części zaspokaja potrzebę zrozumienia i akceptacji. A lekarzowi psychiatrze, który wciąż gorączkowo szuka w człowieku ocalałych mimo choroby wartości — przeżycie estetyczne i taka właśnie relacja dostarczają bardzo szczególnej satysfakcji. Czymże natomiast jest owo malarstwo z widocznym stygmatem choroby dla innych ludzi, w sytuacji kiedy dzieło musi bronić się sarno, a relacja między twórcą a odbiorcą nie jest uzupełniona ani wgrafią twórcy, ani osobistym kontaktem? Czy z racji tego piętna przyjęte zostanie ze współczuciem, czy też z odrazą? Czy spot- 11 ka się z zainteresowaniem, a może nawet z podziwem, czy wywoła tylko niezdrową sensację? Malarstwo chorych na schizofrenię jest jakby ich przesłaniem do świata zdrowych, jest z innego świata milczącym wołaniem. Obnaża chorobę i przez zastygłą w obrazach dziwną i obcą rzeczywistość pokazuje jej bolesną prawdę. Jest jej dokumentem. Dokumentem trudnym i niezrozumiałym, zawierającym niejasne, układające się w zawiłe systemy różnych znaków i odniesień aluzje do psychotycznych przeżyć. Żeby malarstwo schizofreników było zrozumiałe nie tylko dla psychiatrów, ale stało się bliższe nie przygotowanym w tym zakresie odbiorcom, przed przystąpieniem do jego rozbioru formalnego i ikonograficznego trzeba poświęcić trochę uwagi samym twórcom i ich osobliwej chorobie. Podręczniki psychiatrii informują, że schizofrenia pojawia się zwykle w młodym wieku i że przyczyny tej choroby, mimo nieustannych badań, jakie prowadzi się na całym świecie, nie są jeszcze znane, choć istnieje sporo coraz bardziej prawdopodobnych hipotez. Przebiega ona z okresowymi zaostrzeniami i zwolnieniami — aż w końcu doprowadza do głębokich zmian ubytkowych w sferze emocjonalnej i intelektualnej. Schizofrenii towarzyszy szereg różnorodnych objawów, których tu niepodobna wyliczyć. Zresztą gdyby nawet ktoś sporządził drobiazgowy spis tych objawów, to i tak mechaniczne ich wyliczenie nie dałoby pojęcia o samej chorobie i nie zaprezentowałoby zbiorczego portretu chorego na schizofrenię. W schizofrenii bowiem objawy występują w rozmaitych i zmiennych konstelacjach i różną mają wagę. Dla celów praktycznych trzeba je było połączyć w zespoły, ponazywać, stworzyć pewną systematykę, a także z grubsza wyróżnić parę postaci tej choroby. Są to jednak tylko bardzo ogólne podziały. W rzeczywistości bliższym byłoby się prawdy, gdyby się powiedziało, że każdy chory ma „swoją" schizofrenię, a więc że tyle jest schizofrenii, ile osób cierpiących na nią. Schizofrenia bowiem, niezależnie od wielości i zmienności objawów, niezależnie od tego, co stanowi jej genus morbi, jest jeszcze krzywym lustrem, w którym przegląda się i deformuje przedehorobowa osobowość. To, kim staje się człowiek przemieniony schizofrenią, zależy od tego, kim był przedtem, nim zachorował: jakiej był narodowości, czym się zajmował, w jakich żył warunkach socjalnych i kulturowych. To, co kryje się za etykietą objawu czy zespołu objawów, zawiera za każdym razem inną i niepowtarzalną treść, a halucynacje i urojenia występujące u jednego chorego nigdy nie są takie same jak halucynacje i urojenia innego. Natężenie i wyrazistość objawów zależą też od dynamiki rozwoju choroby i od czasu jej trwania. Niekiedy początek bywa ostry i dramatyczny, ale może być też tak, że rozwija się ona wolno i skrycie. Czasami w początkowym stadium choroby zmiany w za-12 chowaniu chorego mogą być tak dyskretne, że dostrzeże je tylko lekarz, mimo że potem, w miarę upływu czasu, kiedy przybiorą one na sile, rozpozna je każdy przechodzień na ulicy. Bo schizofrenia z biegiem lat upodabnia (na skutek dziwaczności zachowań) przynajmniej zewnętrznie chorych do siebie, chociaż nie zaciera nigdy istotnych różnic osobowych między nimi. O chorych na schizofrenię, u których choroba zamanifestowała się już pełnią swoich objawów, najogólniej można powiedzieć, że są najbardziej „inni" spośród wszystkich pacjentów szpitali psychiatrycznych. Wyróżniają się wyglądem, zachowaniem i sposobem mówienia — każdy inaczej. Żyją w swoich niedostępnych światach poruszanych halucynacjami i urojeniami, oddzieleni od reszty niemożnością porozumienia się. Ich reakcje bywają nieoczekiwane i pozornie nie umotywowane, zaś przeżycia psychotyczne nie znajdują punktu odniesienia w przeżyciach ludzi zdrowych, nie można więc do nich dotrzeć, porównać z własnymi przeżyciami — a zatem nie można ich zrozumieć. Czasem posługują się językiem w taki sposób, jak gdyby to był język obcy, złożony co prawda ze znajomych słów, ale podległy innym regułom gramatycznym. Każdy z nich jest więc dla siebie „samotną wyspą", a ponieważ nie mogą porozumieć się również między sobą, nie są w stanie stworzyć nawet własnej, odrębnej społeczności. Ludzie zdrowi wiedzą, że ich cierpienia i lęki nie są usprawiedliwione obiektywnymi przyczynami — więc im nie współczują. Bo czy tak samo współczuje się człowiekowi, któremu rzeczywiście grozi śmierć, jak temu, który to sobie uroił, chociaż przeżycie tego drugiego może być równie autentyczne — bez względu na jego obiektywną sytuację? Czy taki sam jest stosunek do człowieka skarżącego się na ból wywołany fizycznym schorzeniem, jak do tego, który cierpi męki tylko z urojenia? Ludzie zdrowi nie współczują tym chorym także z innych względów. Schizofrenii towarzyszy zubożenie ekspresji. Sposób, w jaki wyrażają oni swoje myśli i uczucia, jest zbyt nikły, zbyt blady, żeby mógł kogokolwiek poruszyć. Często w bezpośrednim obcowaniu z nimi odnosi się wrażenie chłodu i oddalenia, jak gdyby rozmówca znajdował się za niewidzialną szybą. W kontakcie wyczuwa się specyficzną obcość. Porozumienie słowne bywa utrudnione, a przy tym brakuje również rezonansu uczuciowego, który tak ważną rolę odgrywa w stosunkach międzyludzkich. Obcość wyczuwa się w ich jakby czasem nieobecnym spojrzeniu, monotonnej mimice, bezbarwnej modulacji głosu i pozbawionych wyrazu gestach. Twarze często wyrażają pustkę, uśmiech nie jest Prawdziwym uśmiechem, zastyga jak na pośmiertnej masce, nie rozjaśniając oczu i twarzy. Ich śmiech nie rozśmiesza, a cierpienie nie wzrusza. Mówi się wtedy, że od chorego „wieje schizofrenią". la psychiatry odebranie tego „powiewu", na drodze czasem tylko intuicyjnego poznania, nabytego i ćwiczonego w ciągu wielu nieraz 13 lat, bywa najważniejszym argumentem rozstrzygającym o postawieniu diagnozy, zwłaszcza wtedy gdy brakuje bardziej uchwytnych objawów. Zubożenie ekspresji nie jest jednak spowodowane wyłącznie upośledzeniem samego sposobu wyrażania; zwykle kryje się za nim także spadek intensywności przeżywania i ochłodzenie uczuciowości. Należy jednak pamiętać, że w schizofrenii żaden schemat nie jest uniwersalny. U niektórych chorych ubóstwo wyrazu zależy w większym stopniu od zmian dotyczących motoryki, przejawiających się w usztywnieniu mięśni i spowolnieniu ruchowym, niż od zmian emocjonalnych. U jeszcze innych nie można w ogóle mówić o zubożeniu ekspresji; jest ona odmienna, a nawet dziwaczna, ale nie mniej wymowna. Stwierdzenie natomiast, że wielu chorych na schizofrenię cechuje osłabienie życia emocjonalnego, nie jest gołosłowne i nie jest tylko teoretycznym wnioskowaniem psychiatrów opartym wyłącznie na obserwacji wyglądu i zachowania się chorych. Niektórzy z nich mówią o tym sami. Młoda dziewczyna żali się: — Coś się ze mną stało. Świat nie jest dla mnie ten sam. Moje myśli i uczucia zamierają. Nie potrafię ani płakać, ani tęsknić, ani cieszyć się. A inny chory po dziesięciu latach choroby stwierdza: — Ja się stopniowo zmieniałem. I nikt tego po mnie nie poznał, tylko matka. Nawet lekarz nie wiedział, co to jest. Ja już nie czuję tak jak przedtem. Nie reaguję tak jak dawniej. Przedtem interesowało mnie życie, teraz mi czegoś zabrakło, coś pękło i nie mam żadnych reakcji. Sami chorzy, przynajmniej do czasu, zdają sobie sprawę ze zmiany, jaka w nich zachodzi, mocują się z chorobą, próbują się bronić i oczekują pomocy. Czasami bezskutecznie. Barwy świata bledną, rzeczywistość oddala się coraz bardziej i staje się nierealna. Więzy uczuciowe łączące ich z innymi ludźmi powoli rozluźniają się, słabną, osoby — dawniej najbliższe — są coraz mniej kochane, coraz mniej potrzebne, aż w końcu stają się obce, niekiedy nawet wrogie. Najbardziej istotne dla człowieka wartości tracą tym samym sens, życie obracając w pustynię. I jeżeli tego sensu chorzy nie odnajdą z powrotem w swoim nowym psychotycznym świecie i nie stworzą od podstaw własnego systemu wartości (w naszym pojęciu opartego być może na absurdzie) — rację bytu traci samo istnienie. — Nie mam się z czego cieszyć — mówił chory. — Że żyję? To tylko jedno, że żyję, a więcej nic tutaj nie mam... — I potem z rezygnacją dodał: — Po co komu takie martwe życie? Kiedy świat rzeczywisty przestaje ich obchodzić, odwracają się od niego i koncentrują uwagę na sobie. Wsłuchują się w swoje 14 wnętrze. Nawet wtedy gdy zmiany emocjonalne nie występują w postaci ogólnego spadku intensywności przeżywania — strumień uczuciowości jak gdyby tylko zmienia łożysko i całą mocą uderza w urojenia i psychotyczne doznania. Sprawy doczesne, zwyczajne (żeby nie powiedzieć, ludzkie) — stają się zatem nieważne i nieomal zbędne. Wielu chorych przestaje więc dbać o swój wygląd zewnętrzny, przestaje się myć, czesać, golić, zmieniać bieliznę — a niektórzy przestają także i jadać. Wielu traci chęć do zajęcia się czymkolwiek. Niektórzy sypiają w ubraniach, nie wstają w ogóle z łóżek albo pokładają się na podłodze. Jedni biernie siedzą pod ścianami, inni przez wiele nieraz godzin przemierzają jednostajnym krokiem korytarze, w ciągu wielu dni krążą wciąż po tych samych torach, jak uwięzione zwierzęta. W ich mimice pojawiają się niekiedy odpychające grymasy — ściąganie lub unoszenie brwi do góry, zaciskanie powiek i krzywienie ust. Nie są one modulowane grą uczuć i zmiennymi nastrojami, ale są autonomiczne, „sztuczne", jak gdyby od niczego nie były zależne. Zdarza się też, że chorzy wykonują monotonne, rytmiczne ruchy tułowiem lub potrząsają rękami. Czasami wpadają w stany ostrych podnieceń — pod wpływem zrozumiałych lub niezrozumiałych dla nas impulsów — i stają się agresywni. Niektórzy są zanadto ruchliwi i wie-lomówni, inni — przeciwnie — zapadają w absolutne milczenie i całkowity bezruch, przypominający wegetację drzew. Ale nie u wszystkich chorych oddalenie się rzeczywistości pozostawia całkowitą próżnię. U wielu z nich pustkę tę wypełnia nowa psychotyczna rzeczywistość, wzniesiona mocą urojeń i halucynacji. Rodzi się wtedy nowy świat, a z nim nowe systemy wartości i nowa koncepcja samego siebie. Czasami psychoza nadchodzi niczym objawienie, niby mesjani-styczne proroctwo — kieruje umysł ku sprawom pozaziemskim i celom ostatecznym, ustanawiając nowy sens istnienia. Oto księgowy, dotąd uwikłany w codzienność, porzucił swoje dotychczasowe zajęcie, żeby pogrążyć się w kontemplacji nad budową wszechświata i istotą Boga. Przez całe lata, posłuszny obowiązkowi, sumował w biurze długie kolumny cyfr, aż któregoś dnia nagle doznał olśnienia i odkrywając w sobie powołanie do wyższych celów, zabrał się do liczenia gwiazd. Buchalteria kosmiczna i szukanie Boga stały się od tej chwili dla niego celem nadrzędnym i imperatywem kategorycznym, przed którym musiały ustąpić wszystkie inne dążenia i porządki rzeczywistości. uSiłami ducha" przenikał przestrzenie wszechświata i docierał do najdalszych galaktyk. Mówił o gwiazdach, które widział tam jako kule świecące w ciemnościach i na których odkrywał takie same wsie i miasta, takie same kościoły i domy, jak na ziemi. Z uniesieniem opowiadał o tym, że biliony lat na południe od słońca napotkał kulę zamieszkałą przez Boga. Kula była tak mała, że nie 15 można jej było zobaczyć nawet za pomocą najbardziej precyzyjnych przyrządów. Bóg zamknięty był wewnątrz kuli i cierpiał, bo było mu w niej duszno, bardzo ciasno i niewygodnie. — Czy uwięziony tak Bóg — zastanawiał się księgowy — może pozwolić ludziom na szczęście? Jestże koncepcja Boga, nieszczęśliwego i zazdroszczącego innym szczęścia — w konfrontacji z losami ludzi i świata — rzeczywiście tak bardzo pozbawiona logiki? Czy ta opowieść z filozoficzną puentą nie jest, być może, odpowiedzią na dawniej dręczące chorego wątpliwości, jakie nasuwały mu się wobec sprzeczności między obrazem świata a obrazem chrześcijańskiego Boga? I czy kompromis — możliwy tylko dzięki psychozie — jakim jest usprawiedliwianie Boga za źle urządzony świat, nie jest próbą rozwiązania konfliktu spowodowanego pragnieniem ocalenia wiary i wątpliwościami, które uderzały w jej podstawy? Nie wszystkie co prawda konstrukcje filozoficzne schizofreników są tak spójne, tak „zakomponowane" i tak poetyckie jak ta, ale u wielu chorych pojawiają się problemy ontologiczne i powtarzają pytania o sens istnienia, wyrażane językiem urojeń. Nie znaczy to jednak, że problemy te nasuwają im się dopiero w okresie choroby i że podobnych pytań nie stawiali sobie już wcześniej, chociaż dopiero w psychozie, kiedy nastąpiło jakby przesunięcie myślenia od praktycyzmu ku zagadnieniom natury filozoficznej, nabrały one tak wielkiego znaczenia. Systemy urojeniowe stanowią jakby wielką metaforę i — co wynika z ich istoty — metaforę przeżywaną realnie. Niestety wydobycie podtekstu urojeń z gąszczu zawiłych przenośni i odległych symboli jest nieraz bardzo trudne i nigdy nie ma się pewności, że klucz do nich stosowany jest kluczem właściwym. Sposób schizofrenicznego myślenia, treść psychotycznych przeżyć, symbolika i wątki anegdotyczne mogą także intrygować, a nawet fascynować „pomysłowością" choroby. Dlatego też budzą zainteresowanie nie tylko lekarzy. Uwagę zwrócił zarówno przypadek pewnego inżyniera-matematyka, który przeprowadził matematyczny dowód na istnienie Boga, jak i przypadek architekta, który zaprojektował domy-miasta w postaci gigantycznych wrzecion, przypominających bardziej formy biologiczne niż architektoniczne konstrukcje. Publikowane w fachowych czasopismach urbanistyczne propozycje spotkały się z dużym zainteresowaniem architektów i komentowane były przez poważnych specjalistów w Polsce i za granicą. Postacią w inny sposób interesującą — chociaż także z racji treści psychotycznych przeżyć — może być pewien gospodarz spod Bochni, którego ze zwykłego zjadacza chleba psychoza przemieniła w poetę i filozofa. Ten samouk, z wyglądu przypominający drewnianego świątka, łagodny z usposobienia jak sam święty Franciszek, pisuje teraz wiersze, z pamięci recytuje Mickiewicza i Gał-16 ,^M •¦ "** ¦ 1 I 1 V 1. Diabeł — tempera ,„iofeicipBo choruje od kilku lat. Twórca nochodzi ze środowiska wiejskiego, cnoruj Twórca pochodzi ze sr czyńskiego, a wieczorami studiuje historię starożytną i Pismo Święte. Swój czas dzieli między prace rolne i rozmyślania filozoficzne. Kiedy nadchodzi wiosna, zasiada pod śliwą i uważnie nasłuchuje, co mówi powietrze. A wówczas — jak powiada — jego myśli stają się „wielkie jak Pireneje". W chwilach objawienia dociera do tajemnic wyroczni delfickich, „rozwiązuje" węzeł gordyjski, poznaje, co oznacza uśmiech Sfinksa, i zgłębia zagadkę Mickiewiczowskiej liczby 44. Myślami błądzi po ciemnościach Babilonii, szukając tam kluczy niebieskich. W zachwyceniu wsłuchuje się w przyrodę i wymyśla nową religię — „teologikę". Odkrywa też najprostszą z prawd: że człowi/ek żyje po to, aby „idealizować ducha", a najskuteczniej idealizuje ducha cierpienie. Jego psychoza miesza sen z rzeczywistością na granicy absurdu i prawdy w osobliwej aurze naiwnej poezji. Choroba nie zawsze jednak jest tak „łaskawa", żeby podsuwać poetyckie wizje, prowadzić do filozoficznej zadumy i mistycznych przeżyć — a oszczędzać bólu. Znacznie częściej dostarcza ona cierpień, tym bardziej dojmujących, że przeżywanych w zupełnym osamotnieniu, a czasami skazuje swoje ofiary na nigdy nie kończącą się mękę. W szpitalu młoda dziewczyna krzyczy przeraźliwie w nocy, bo zdaje jej się, że widzi krew na poduszkach i na swoich rękach. Odtrąca szklankę z herbatą w przekonaniu, że herbata jest zatruta. Student (politechniki błaga o litość, ponieważ nieustannie praży się w stosie atomowym. Farmaceucie z małego miasteczka wrogowie „rozpuszczają" kości. Ukradkiem spogląda w lusterko, bo jego ciało stale się przekształca i z każdym dniem staje się bardziej „kobiece". Wszyscy przechodzą obok nich obojętnie. Także obok tego, któremu bestialsko wymordowano rodzinę i podstawiono inną, bo osoby odwiedzające go to tylko sobowtóry; obok tego, którego „prądują" spod podłogi; którego pozbawiono brzucha i którego zniszczyła „stelewizorowana" piechota. Trzydziestoparoletni sprzedawca użala się, że nawet w nocy nie ma chwili spokoju. Prześladowcy obserwują go przez wziernik, słyszy ich pogróżki, widzi stale małe kolorowe obrazki „ledwie mieszczące się w oku", a jego głowę obiegają nieustannie napisy o obraźliwej treści. Ma „popodkręcane" żyły, rozrąbaną głowę — duszno mu i nie ma czym oddychać. Nie może uciec od swoich prześladowców, bo nie może uciec od siebie. I mimo że jego życie stało się niewyobrażalnym koszmarem, nikt mu nie wierzy, ponieważ nikt go naprawdę nie dręczy. Zapewnia więc żarliwie: — Ja nie zmyślam. Ja nawet nie mógłbym zmyślać, bo przecież ja nie mam myśli, nawet takich zwyczajnych. Mam pustą głowę, mówię więc tylko to, co odczuwam. t — Malarstwo... ' 1 tak dalece przekonany jest o autentyczności swojego świata, tak nie wierzy w żadne perswazje i pocieszenia, że skarży się: — Ach, jak ja bym chciał, żeby to była tylko choroba. Jak ja bym się cieszył! Na choroby są lekarstwa i chorobę można wyleczyć. Miałbym chociaż nadzieję. W przestrzeniach schizofrenicznych światów poruszają się osoby i stworzenia, które nie istnieją naprawdę — a raczej istnieją, ale należą tylko do tamtej rzeczywistości i tylko tam można je zobaczyć i usłyszeć. Bo mimo że schizofreniczny świat wcale nie jest szczelny i można go na trochę opuścić, chociażby tylko po to, aby posłusznie przyjąć lekarstwo z rąk pielęgniarki i zjeść obiad z blaszanej miski, mimo że może on strumień rzeczywistości niejako „wciągnąć" do swojego wnętrza i tam mieszać z psychotycznymi doznaniami — to jednak zawsze zachowuje swoją autonomię. Zawsze jest „czyjś" i w zależności od tego, czyją jest własnością, będą się w nim pojawiały żywe świątki z wiejskich ołtarzy, sam Pan Bóg albo diabeł, Sophia Loren albo amerykańscy kosmonauci, ludzie żyjący i umarli, strzygi, widziadła i dziwaczne stwory, które jakby cudem ożywione wymknęły się z obrazów Salvadora Dali. Halucynacje są dobre i złe, piękne i odrażające, przychylne albo złowrogie, zachwycające albo straszne. Mogą się pojawiać w naturalnej wielkości, mogą być powiększone, olbrzymie, a mogą być takie maleńkie, że „ledwie się w oku mieszczą". Mogą być kolorowe albo czarno-białe, jak we śnie lub na filmie. Można je zobaczyć przed sobą, ale także i za sobą, jakby się miało z tyłu oko — a nawet we wnętrzu swojego ciała. W schizofrenicznych światach wszystko się może zdarzyć, jak w najbardziej fantastycznych opowiadaniach. Można więc kontemplować muzykę nie graną na żadnych instrumentach i słyszeć głosy niewidzialnych ludzi. Można odczytywać cudze myśli i doświadczać na sobie oddziaływania innych osób — jak w hipnozie. Można odczuwać ból zdrowych narządów, ale równie dobrze można też doznawać fizycznej rozkoszy. Można podróżować „duchem" i przekraczać granice czasów. Można być całkiem kim innym niż się jest, nie przestając być równocześnie sobą. Autonomiczny świat chorego na schizofrenię nie liczy się z rzeczywistością. Posiada własne realia, swoją dramaturgię i osobny rozwój wydarzeń. Możliwa jest w nim każda rola i każda konwencja. Niemożliwy jest tylko wybór scenariusza, który pisze sama choroba i któremu człowiek musi się poddać. Nie tylko świat doznań i patologicznych produkcji, jakimi są urojenia i omamy, odgradza chorych od zdrowych. Izoluje ich także niedostępność psychotycznych przeżyć i odmienność psychozą przeobrażonej osobowości, separuje niemożność porozumienia się za pomocą języka, który, zwłaszcza w późniejszych fazach choroby, ulega stopniowo destrukcji, stając się w końcu językiem pojedynczego 18 już tylko człowieka, językiem, który stracił tym samym swoją społeczną funkcję, bo zamiast zbliżyć — oddziela. Chorzy już w początkowym okresie choroby obserwują u siebie zaburzenia myślenia i narzekają na trudności w skupieniu uwagi. Skarżą się na pustkę myślową lub, przeciwnie, na męczący natłok myśli; myślenie jakby wymyka im się spod kontroli. Wielu chorym już sama czynność myślenia sprawia trudności — procesy myślowe w subiektywnym odczuciu nie przebiegają sprawnie, natrafiają na opór lub na próżnię i niezależnie od woli zwalniają lub przyspieszają bieg. Skargi takie zgłaszają chorzy także wówczas, kiedy nie można jeszcze wnioskować o zmianach zachodzących w myśleniu na podstawie analizy samego języka. W nieco późniejszych okresach choroby, kiedy i proces werbalizacji przebiega opornie i nieskładnie, można już uchwycić zakłócenia również w warstwie językowej. W budowie syntaktycznej i strukturze semantycznej stosunkowo wcześnie zarysowują się ledwie dostrzegalne pęknięcia. Czasami jest to jakaś pojedyncza osobliwość znaczeniowa lub przestawiony szyk zdania, niekiedy zaledwie niekonwencjonalne użycie słowa, które nie zmieniając zasadniczego sensu wypowiedzi zabrzmi w zdaniu fałszywie — jak gdyby powiedział je cudzoziemiec nie czujący dobrze ducha języka. W jakimś momencie język schizofrenika przypominać może język archaiczny, niekiedy język biblijny. Bywa też tak, że formy gramatyczne ulegają coraz większym uproszczeniom, zdania — coraz większym skrótom, aż rozsypią się zupełnie na strzępy nie dokończonych zwrotów albo na pojedyncze nie powiązane słowa. Niekiedy uwaga „zaczepia się" na jednym wyrazie, sylabie czy zdaniu, które chory monotonnie i rytmicznie powtarza. Pomiędzy subtelnymi bardzo odchyleniami, możliwymi do rozróżnienia czasem tylko za pomocą „absolutnego słuchu" i szczególnej wrażliwości na brzmienie języka, a momentem, w' którym chory traci zupełnie panowanie nad językiem (jeśli do tego dochodzi), jest jeszcze wiele stanów pośrednich, przejawiających się częściową tylko dezintegracją lub chwilowymi albo wybiórczymi zakłóceniami. Najczęściej jednak w miarę upływu czasu i rozwoju choroby postępuje również destrukcja języka. Rozchodzą się połączenia logiczne, gubi się dyscyplina i hierarchia, przyporządkowująca myślenie określonemu kierunkowi i nadrzędnej idei. Załamuje się syntaksa. Myśl zbacza, zaczepia o przypadkowe obrazy i skojarzenia dźwiękowe, niekiedy onomatopeiczne, błądzi po peryferiach metafor i niejasnych symboli, nie mogąc wyrazić się w formie klarownej i czytelnej. Na pewnym etapie choroby chorzy już tylko pozornie mówią tym samym co my językiem; w rzeczywistości używają tylko takich samych słów, jeśli nie zmieniają !ch znaczeń, nie deformują ich albo nie tworzą słów nowych. Przychodzi wreszcie moment, kiedy chory intencjonalnie chce coś 19 określonego przekazać, ale już nie potrafi, ponieważ myślenie i język odmawiają mu posłuszeństwa. — Trzeba umieć wiązać słowa — powiedział bezradnie jeden z pacjentów szpitala psychiatrycznego, czując, że traci nad językiem władzę. Czasami ten bezład (przy niezupełnym jeszcze rozpadzie języka) sprawiać może wrażenie udźwiękowienia snu. Bywa też tak, że skojarzenia biegnące powierzchownie (jakby w poziomie), od jednego spostrzeganego przypadkiem przedmiotu do innego, od jednego zasłyszanego w rozmowie słowa do drugiego, potrącają o warstwy głębsze (jakby w pionie) i wzbudzają skojarzenia odnoszące się do dawnych przemyśleń, refleksji, postaw, których ślady w postaci niejasnych i rozmytych już przez chorobę reliktów przetrwały gdzieś głęboko. Taki ciąg skojarzeń ewokowanych przez dostrzegane w pokoju przedmioty prześledzić można w zanotowanym przeze mnie monologu. Chory, poczęstowany w czasie rozmowy papierosem, szybkim ruchem wyciągnął go z paczki, zapalił, a potem wziął zapałkę w palce, przyglądał się jej i mówił: — W zapałce jest rozum. Widzi pani, tu jest biała, a tu czerwona. Siarka. Papieros zgasł. Zapalił go więc ponownie i mówił dalej: — Ogień gaśnie. A proch jest myślą ognia. Człowiek powstał ilatego, że powstał ogień. Ogień to myśl, a ogień powstał z pioruna, a piorun powstał z kamienia, a kamień śpi. — A zęby powstały z kamienia, a kamień jest mały, jak mały jest piach. — A co to człowiek? Człowiek jest członkiem powietrza, ziemi, kwiatów, kory i mchu. — Po niemiecku mówią: Blumen. Blumen to kwiaty, a kwiaty mają różne barwy. Trzeba tylko wiedzieć, jak je nazwać. Różne są rzeczy. Światłość i ciemność — kwiaty stworzone z powietrza — kwiaty czarne jak węgiel. Zwrócił uwagę na wodę w wazonie: — A co to woda? Woda jest płynna. Staje się parą i oddala. Oddalenie to ucieczka. Staje się kruszcem w zero stopni — lodem. Żeby stała się kruszcem, potrzebna jest myśl. Myśl to są oczy. Ślimaki mają oczy i garną się do mchu. Zaciągnął się papierosem. — Światłość potrzebuje dymu, bo światłość powstaje z węgla. — Powietrze ma poczucie dotyku. — Czego potrzebuje powietrze? Ma zapasu dość. Ma w zapasie dość węgla, gliny, rtęci, złota i srebra. Czy trzeba mu jeszcze sosnowych igieł? Człowiek stoi w powietrzu i staje się lekki. — Dom to mądrość sama. Mądrość z ziemi, gliny i piachu. — Ziemia jest trójcą. 20 Dostrzegł na obrusie deseń z liści. — Liść nie był drzewem. To tylko w czasie, takie są prawa natury- Ja się nie martwię, czym będę. Mogę być rzeczą. Drzewo też można ściąć. Ale trzeba wykopać myśl ziemi — korzeń. — A deski też z drzewa ściętego i jak tu na desce stanąć? — Korzeń korze daje myśl i to jest rozum ziemi. Kora musi mieć pamięć, co robi. Jak nie w księgach napisane, to w korze zapisane. ,— Chcą mnie wyleczyć, ale mnie nigdy nie wyleczą. Tak jakby leczyć drzewa. Obrywają jeden liść, drugi liść, trzeci liść — coraz niżej. Bliżej powietrza. Drzewa nikt nie wyleczy. — Nie chce drzewo wiedzieć, czemu leczone jest. Ale drzewo wie. A drzewo chce wrócić do życia i pić soki ziemi. Co ja zrobię, jak ja stracę pamięć? Mnie też stale wracają pamięć. To jest natura. Chcę wrócić do życia. Liść też suchy chce być liściem żywym. Piach strąca liście i kora się napina. Liść albo w powietrzu uschnie, albo na ziemi spróchnieje. Monolog ten jest przykładem „prywatnego" już niemal języka chorego na schizofrenię. Nie sposób nie zauważyć, jak dalece ten rozszczepiony, schizofreniczny język zbliża się do języka współczesnej poezji dzięki przypadkowej (choć niezupełnie) grze skojarzeń, osobliwym metaforom i symbolicznemu obrazowaniu. Ale najbardziej zbliża go do niej nie tyle oscylowanie na granicy absurdu, ile właśnie specyficzny sens, który przebija spod warstw utkanych (pozornie) z niedorzeczności. V II. Spór o terapię sztuką W literaturze psychiatrycznej traktującej o malarstwie chorych psychicznie podkreśla się z naciskiem, że zajęcia twórcze są te rapią, i używa się tego terminu bez żadnego cudzysłowu, na równi z farmakoterapią i psychoterapią. W analogiczny sposób termin ten stosowany bywa w odniesieniu do innych zaj^c chorych psychicznie, np. do pracy i rozrywek. Takie rozszerzanie pojęcia „terapia" implikuje specyficznie medyczny stosunek tL*kze do tycn zachowań się chorych, wobec których obowiązywać juz mogą nieme-dyczne terminy i postawy oczyszczone z zawodowej rutyny. Przyjrzyjmy się bliżej zagadnieniu w związku z czynnościami twórczymi. ,, Na poglądach znakomitej większości psychiatrów zajmującym się twórczością psychicznie chorych (podobnie jak na pogiądacn. wielu teoretyków sztuki) w bardzo istotny sposóf zaważyła doK-tryna Freuda. Freud uważał, że każde uprawianie sztuki jest „terapią", a każdy artysta odwrotnością neurotyka. W przeciwieństwie bowiem do neurotyka artysta dąży do wyjaśnienia l wyrażenia w sposób pośredni (sublimacja) swoich nie uświadomionych kompleksów i stłumionych pragnień seksualnych albo agresywnych. Zdaniem Freuda przez działanie twórcze artysta, dając upust tłumionym tendencjom, osiąga samooczyszczenie (katharsis) i tym samym dokonuje zabiegu autoterapeutycznego. W funkcjach terapeutycznych widzi Freud główce zadania i sens sztuki, sprowadzając jej znaczenie do rozwiązywania indywidualnych konfliktów twórcy, uwarunkowanych wyłącznie historią jego życia, a niezależnych od ciągłości i ewolucji kultury. Teoria Freuda mimo olbrzymiej i nie słabnącej do dzisiaj popularności nie jest jednakże jedyną teorią nerwic, jedyn