Strumph-Wojtkiewicz Stanisław - Tiergarten
Szczegóły |
Tytuł |
Strumph-Wojtkiewicz Stanisław - Tiergarten |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Strumph-Wojtkiewicz Stanisław - Tiergarten PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Strumph-Wojtkiewicz Stanisław - Tiergarten PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strumph-Wojtkiewicz Stanisław - Tiergarten - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stanisław Strumph Wojtkiewicz
Tiergarten
powieść z lat 1939-1945
Defilada aktorów
Był późny grudniowy wieczór roku 1945. Po sześcioletniej tułaczce
emigracyjnej od paru tygodni znów mieszkałem w miejscu oznaczonym jako
"Warszawa". Tego wieczoru nadawałem kolejny felieton o pierwszych
wrażeniach z kraju. Jasne i ciepłe studio w ocalałym pałacyku w Alejach
Ujazdowskich, gdzie Polskie Radio otrzymało wówczas swoją siedzibę, dawało
miłe wrażenie łączności ze światem, a personel z obsługi mikrofonu czynił
wszystko, aby mi te audycje ułatwiać. Przyjeżdżałem tu z mojego pokoiku na
Pradze stareńkim samochodem wysyłanym przez Radio i w takiż sposób
wyprawiano mnie z powrotem. Straszliwy obraz niemal doszczętnie zrujnowanej
stolicy już obejrzałem wielokrotnie, ale dotychczas towarzyszyli temu
ludzie, którzy mrowili się przy odbudowie dawnego życia, lub też mijałem
wszystko w pędzie, podążając do swoich zajęć. Sam na sam z ponurą
warszawską rzeczywistością jeszcze się nie spotkałem. Dopiero wtedy...
Samochód nie powrócił na czas z trudnych rejsów przez oceany spiętrzonych
w katastrofie gruzów. Oczekiwałem daremnie, wreszcie - mimo życzliwych
przestróg - postanowiłem wracać piechotą. Troski i obawy kolegów redaktorów
wydawały mi się śmieszne: bo i czego obawiać się mogłem tutaj, nareszcie
pośród rodaków, w dodatku najgłębiej dotkniętych ze mną razem utratą,
jakiej nie sposób wymierzyć.
Z Alei Ujazdowskich droga wiodła przez kamienistą dolinę, co pozostała z
placu Trzech Krzyży, a dalej zamienionym w kapryśny wąwóz Nowym Światem i
kanionem Krakowskiego Przedmieścia, do poszczerbionego hotelu "Bristol".
Stamtąd zejść należało drewnianymi schodkami ulicy Karowej na drewniany
prowizoryczny most przez Wisłę, żeby dopiero na Pradze znaleźć się w
dzielnicy zamieszkałej. O tej porze, niemal już nocnej, tylko przy moście i
za nim mogłem napotkać ludzi, bo pierwsza część drogi prowadziła zupełnym
pustkowiem, wąskimi ścieżynkami wydeptanymi za dnia poprzez pełne zasadzek
bezdroże dawnych chodników i jezdni. Pamiętałem, że w środku skrzyżowania
Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi wyrasta wśród rozpadlin olbrzymie
usypisko gruzu, przez które trudno się szło nawet w jasny dzień, a także
wiedziałem, jak niebezpieczne są doły w pobliżu resztek domu na rogu
Foksal, gdzie - jak mówiono - urządził sobie na zimę ciche piwniczne
legowisko wypłoszony z niespokojnych pól i lasów borsuk. Tu miał
zaciszniej.
Na owym cmentarzu dwustu tysięcy zamordowanych warszawian, jakim się
stała stolica, lepiej się istotnie powodziło wówczas zwierzętom niż
ludziom. Zające śmiało hasały w pobliżu dawnego śródmieścia, a w kanałach i
zawalonych piwnicach niezliczone chmary szczurów jeszcze nie zakończyły
swojej uczty. Świadomość tych bolesnych spraw przepełniła mnie od razu,
ledwo znalazłem się na ulicy.
Śnieg pobielił otaczające ruiny, ale w jasnym świetle miesiąca
złowieszczo czerniły się gdzieniegdzie resztki otworów okiennych i
poszarpane wybuchami, zakopcone dymem pożarów ułomki, szczerby i kikuty
murów. I oto znalazłem się sam, zupełnie sam, jakby zagubiony w
przerażającej kosmicznej pustce na fantastycznych, iście księżycowych
wertepach.
Prawie naprzeciw tymczasowej siedziby Polskiego Radia, skąd dopiero co
wyszedłem, piętrzyły się gruzy wielkiego domu, gdzie - jak pamiętałem -
mieszkała przed wojną jedna z młodych kobiet, których dzieje złożyły się
znacznie później na postać mojej Sabiny. Mniejsza z tym, czy była to
dorodna, zajadła w leczeniu biedoty warszawskiej doktor Zofia, czy także
lekarka, Helena, zwana "Anką", która aż do śmierci opatrywała partyzantów i
chłopów w Kieleckiem, czy prostolinijna, mocna ciałem i duchem Lilka, czy
pełna ambicji życiowych Jadzia-brzydula, czasu wojny AK-owska kurierka, a
może i na pozór oschła i chłodna, lecz gorąco oddana sprawom opieki
społecznej Róża, czy istny fenomen kobiecej żarliwości - Paulinka, lub
wreszcie - skupiona w sobie, tajemnicza agentka Teresa. Z wiadomości, które
mnie osaczyły kąśliwym rojem zaraz po powrocie do kraju, wynikało, że
pierwsza zginęła pod gruzami szpitala jeszcze podczas oblężenia Warszawy w
roku 1939, drugą zastrzelili Niemcy w partyzanckiej potyczce niedaleko
Iłży, trzecia padła w jednej z niezliczonych egzekucji w Warszawie, czwarta
zaginęła bez wieści na tajnym, a ryzykownym szlaku kurierskim, piąta padła
na Starym Mieście podczas powstania, szóstą także dosięgła śmierć
żołnierska, tylko o Teresie nic mi jeszcze nie powiedziano prócz tego, że
znalazła się bardzo daleko. Z przyjaciół-mężczyzn również większość
zginęła. Tak więc, idąc warszawską pustynią, brnąłem przez proch i pył
dzielnych ludzkich istnień.
U zbiegu ulicy Wilczej z Alejami przystanąłem nad żelazną pokrywą
kanałowego włazu. W miejscu tym wychodzili na powierzchnię ci z powstańców,
którzy w roku 1944 zdołali szczęśliwie przebyć gehennę podziemnego odwrotu
z Górnego Mokotowa i ulicy Chełmskiej. Wielogodzinna, trudna do wyobrażenia
wędrówka mężczyzn i kobiet w śliskich, smrodliwych ściekach, pośród
martwych ciał ludzkich i drapieżnych szczurów, pod ustawiczną grozą
zrzucanych z góry niemieckich granatów, to wszystko wbiło mi się w pamięć z
kilku rzeczowych relacji, zawsze ze sobą przerażająco zgodnych. A takich
przepraw kanałami dokonano podczas powstania wiele. Nie pozostawało
wątpliwości: oni przechodzili tu istne piekło, z wszelkimi jego odmianami.
Przypomniały mi się słowa pewnego naszego pułkownika, który na froncie
włoskim perswadował swoim oficerom: "Braciszkowie, czego tu się bać?
Uzbrojeni po zęby, z czołgami, wspierani przez lotnictwo, możemy najwyżej
zginąć. Mamy też ogromne szanse zwycięstwa, a w każdym razie nie grozi nam
straszliwa, powolna tortura. Tysiącami doświadczali jej nasi rodacy w
różnych katowniach, na które skazywała ich bezbronność i bezradność... Więc
czego się tu i bać?"
Tortura zadana Warszawie i całej Polsce mogła je obie zabić - lub
zahartować, już na wieczność. Ruszyłem z tego miejsca dalej na północ, w
zastygłą na mrozie dolinę placu Trzech Krzyży. Z prawej strony naprawdę
głucho i niemo było w ruinach Instytutu Głuchoniemych, z lewej gwiazdy i
księżyc zimno zaglądały w rozbity czerep kościelnej kopuły. "Czego się
bać?" - powtórzyłem sobie mimo woli. Wszystko, co najgorsze, już przecież
było.
Minąć należało kilka dalszych punktów i miejsc, które jakby wytyczały
jedną z wielu krzyżowych dróg Warszawy. Pod zwałami kamienicy czynszowej na
rogu Chmielnej, właśnie naprzeciw owego legowiska borsuczego, śmierć
poniosło wiele chroniących się w piwnicy rodzin, a dalej na trasie wiele
było bram i resztek murów, pod którymi w masowych egzekucjach patrzyli
oprawcom w oczy nieszczęśni skazańcy, czasem przywożeni z więzień z gipsem
w ustach. Przy wlocie Nowego Światu w Krakowskie Przedmieście przejść
musiałem okropne miejsca, gdzie zaledwie szesnaście miesięcy temu czołgi
niemieckie, nacierając na powstańców, pędziły przed sobą gromadę kobiet i
dzieci. Z ocalałą dziewczynką, Basią Grembecką, która stanowiła wówczas
cząstkę niemieckiej tarczy, tak szczególnie pomyślanej przez hitlerowskich
rycerzy, właśnie tego dnia rozmawiałem.
Przepełniony setkami i tysiącami podobnych skojarzeń, składających się na
żałobę kraju, wszystkich jego miast i miasteczek, wsi i lasów, żałobę
milionów ludzi żywych po milionach pomordowanych rodaków, po raz pierwszy
zrozumiałem w pełni, że obrót wojny ocalił nas od zagłady, w ostatniej
niemal chwili wyrywając naród z morderczego chwytu ludobójców. A że
ludobójców tych liczyć należało również na miliony, więc zatroskałem się o
przyszłość. Jakże ułożyć stosunki z tym narodem sąsiedzkim, gdzie nawet
kobiety oklaskiwały z entuzjazmem wyczyny "bohaterów" z rodzaju, który tak
dokładnie rozpoznaliśmy. Postanowiłem już wtedy nauczyć się bolesnej
historii tych lat, przeżyć ją, przekazać innym jej sens.
Stąd więc nowa książka i nowe świadectwo, że pisarz pragnie coś obronić i
ocalić. Barwy, zanim spłowieją? Żywe uczucia przed uwiędnięciem? Ludzkie
działania? Fakty, gubiące się na zawsze w czasach i przestrzeni, tak jak
łzy giną bez śladu w morzach? Najpewniej chodziło mi o wszystko razem i
jeszcze o wiele innych spraw. Jednakże w całości powieściowego zamierzenia
trudno nie dostrzec autora. To on, mówiąc technicznym językiem, jest
kronikarzem, reżyserem i kamerzystą tematów i problemów, on też będzie
przewodnikiem czytelniczej wyprawy w region długo i pracowicie formowany z
różnych elementów, także i tych przez niego osobiście przeżytych.
Nowa książka - a więc ogromny trud, przy tym zawsze samotniczy, z osobną
historią wzlotów i zwątpień, bo tak zwykle dzieje się tam, gdzie ostateczny
wynik stanowi niewiadomą. I choć autor, niby mityczny siłacz, udźwignie
nareszcie odtworzony przez siebie świat, jednak dopiero później wyjdzie na
jaw - jeśli nie istotna miara wysiłku, to charakter jego wizji: imponujący
glob Atlasa okazać się może zwykłym balonem, lśniącą, lecz pustą bańką
mydlaną. Mam nadzieję, że podobnego zawodu sobie i Czytelnikom nie sprawię,
a to głównie dlatego, że wkładam w tę powieść taki zasób wiedzy i uczuć, na
jakie mnie tylko stać.
W każdym razie mogę zapewnić, że blisko i dobrze poznałem pierwszych
moich towarzyszy podróży, czyli jej bohaterów. Na czoło wybija się pośród
nich stary znajomy, Michał Rybikowski, alias Adam Michałowski, alias Adam
lub Andrzej Paszkowski, ochrzczony w pewnym kółku warszawskich znajomych
"Rudym" (o czym z pewnością on sam nie wiedział), w innych przyjaznych
środowiskach zwany "Rybikiem", tu i ówdzie, w konspiracji, Adamem,
względnie po prostu, po rodzinnemu, Michasiem. Pewni ludzie, było to
przeważnie w Finlandii i na Łotwie, zapamiętali go może w postaci
jowialnego handlowca Iana Jacobsena, a znów inne osoby, pośród nich sporo
kobiet - Niemek, Szwedek i innych damulek - dotychczas gotowe są
przysięgać, że był to owiany tajemniczością Peter Iwanow, ich beztroski
kompan rodem z dalekiej Mandżurii. Co do Niemców, to wiedzieli oni, że ktoś
taki istnieje i działa, ale niemal do końca nie zorientowali się, kim
właściwie jest.
Rozgryźć naturę tego człowieka można raczej przyjazną intuicją niż
chłodną analizą. Dokonajmy tej próby. Trudność przeniknięcia natury
"Rybika" nie pochodzi bynajmniej z faktu, że był on oficerem przedwojennej
"dwójki", czyli Oddziału II Sztabu Głównego. Znałem i widywałem ludzi tego
autoramentu, niesłusznie uważanych za jakiś odrębny gatunek. W istocie
rzeczy, analogicznie do innych mężczyzn, podlegali oni zwykłym
namiętnościom, zdarzało się więc, że goniąc za upragnionym połowem wpadali
w zastawione na nich sieci z prawdziwie chłopięcą naiwnością. Tym bardziej
w trudnych sytuacjach wojennych, szczególnie wobec klęski, niewielu z nich
odznaczyło się hartem, odwagą i zdolnością do działania i myślenia
samodzielnego. "Rybik" należał niewątpliwie do tych ostatnich, dobrze więc
reprezentował nie tyle tę kategorię rodaków, do której mechanicznie
należał, ile romantyczny polski patriotyzm.
Już na długo przed rokiem 1939 zastanawiał mnie ów przypadkowo poznany
oficer z upodobaniami niezwykłymi w jego sferze. Szukał przede wszystkim
towarzystwa ludzi wykształconych, chętnie towarzysząc im w ożywionych
dyskusjach. Wieczorem ślęczał nad podręcznikami, żeby samemu dojść sensu
uczonych wywodów, na przykład wyrażanych przez profesorów fizyki -
Białobrzeskiego i Wolfkego. Kiedy indziej, choć zwykle raczej zamknięty w
sobie, wybuchał entuzjazmem do dociekań, które snuli prehistoryk
Poniatowski, architekt i podróżnik Balcer czy astronom Kamieński.
- Gdzie pan się spotyka ze swoimi naukowcami? - zapytałem.
- W naszym kółku dyskusyjnym. Nadzwyczajni ludzie! Chce pan? Za kilka dni
zbieramy się w obserwatorium. Sam odkrywca pokaże nam kometę Wilka. Nowa!
Profesor Kamieński objaśni panu jeden kamyk. Fantazja! Takie kawałki spadły
na ziemię po erupcji słońca. Profesor przywiózł kilka z Tokio, od
japońskich uczonych...
A pewnego dnia, bardzo skupiony, jakby budząc się z zamyślenia,
powiedział:
- Będziemy latać!
Kiedy raz jeszcze powtórzył to zdanie, i to z wielką mocą, zdziwiony
odparłem:
- Jak to - będziemy? Latamy przecież!
- Nie o to chodzi - odrzekł z przekonaniem. - Ludzie będą fruwać
samodzielnie. Bez silników! Sami! Niby ptaki. Wie pan?
- Skądże taki optymizm?
- To nie optymizm, to stwierdzone. Naukowo. Powiedział nam o tym
antropolog. Cała historia! Na podstawie badań.
- Jakich badań?
- Szczegółowych. Antropologia stwierdziła, że kości ludzkie stają się
coraz lżejsze. Z czasem dojdziemy do ptasich możliwości, szkielet człowieka
stanie się lekki, więc - rozumie pan?
- Kiedyż ten proces umożliwi latanie?
- Już za parę milionów lat! - tryumfalnie odrzekł Rybikowski.
Takie bywały nasze rozmowy, kiedy od czasu do czasu pojawiał się w
Warszawie, po czym na długie miesiące znowu znikał. Za każdym powrotem z
początku promieniowała z niego radość życia, później posępniał, zdradzał
roztargnienie, gniótł w sobie jakieś kalkulacje czy idee. I nieprędko,
dopiero słysząc, że pochodzi z Laudy, skojarzyłem sobie "Rybika" z innym
człowiekiem, zresztą legendarnym w naszej historii. Tak jest! Bo gdyby
wielkiemu wieszczowi odebrać poetycki geniusz, pozostałby skłonnym do
różnych dociekań, zagłębionym w sobie, podejrzliwym i małomównym Litwinem z
głębokiej prowincji. Ta właśnie ziemia wydaje ludzi o zdrowym jak ziarno
sercu, o temperamencie wybuchowym, lecz zahamowanym przez bardzo
intensywnie kiełkujące życie wewnętrzne. O tamtym ktoś pisał, że sto
kilkadziesiąt lat temu sławny poeta przewidywał - jakimś "duchem Bożym" -
skrzyneczkę, z której można będzie słuchać koncertów, a także i przemówień
politycznych. Więc i owe "będziemy latać" Rybikowskiego, i jego milcząca
dociekliwość, i przebłyski entuzjazmu dla nauki, i pozorny chłód, i ogień
wewnętrzny - to wszystko nałożyło mi się - toutes proportions gardees - na
sylwetkę dobrze znaną z historii literatury.
Sam zaintrygowany swoim spostrzeżeniem spytałem:
- Panie Michale, a pamięta pan, kto napisał dwuwiersz taki: "raczej
żelazo rozpalone w dłoni, niźli prawicę krzyżacką uściskać"?
Skinął głową, bo wiedział o swoim sławnym ziomku wszystko, co potrzeba. I
jakoś ze smutkiem odrzekł:
- Niestety, ja to muszę robić. I to często. Przecież pan wie, czym się
zajmuję? Nie? Jestem oficerem wywiadu i pracuję na terenie Rzeszy.
Major Rybikowski nie był zresztą w tym zakresie nowicjuszem. Najpierw, co
prawda, służył w podchorążówce piechoty w Ostrowie-Komorowie, ale później
zdał egzamin do Wyższej Szkoły Wojennej, gdzie zaczął gromadzić materiały o
przemyśle i handlu III Rzeszy. Następnie, przydzielony do sztabu 17 dywizji
w Gnieźnie, sporządził tam czterystastronicowe opracowanie poświęcone
gospodarce niemieckiej. Ocena tej roboty wypadła pozytywnie, więc w roku
1933 przydzielono go do Biura Studiów Niemieckich Oddziału II Sztabu
Głównego. Hitler znalazł się wtedy u władzy. Od tego czasu Rybikowski stale
już jeździł do Niemiec, a po krótkim stażu w 25 pułku piechoty w Piotrkowie
wrócił do wywiadu przeciwniemieckiego, wiosną 1936 roku objął referat
"przygotowań wojennych", wreszcie w roku 1939 przeszedł do kierownictwa
wywiadu ofensywnego na Niemcy. Mój bohater istniał naprawdę. Ale, rzecz
jasna, powieściowa inwencja autorska w niejednym fragmencie przydała lub
ujęła tej postaci niejedną sytuację.
Tyle na razie o "Rybiku".
Nie znałem osobiście drugiej naczelnej postaci tej powieści, kapitana
Alfonsa Jerzego Jakubiańca, ale opowiedzieli mi o nim ludzie, którzy go
znali wyśmienicie. "Futek", jak go w rodzinie i w szkole nazywano, od
wczesnych lat kierował się patriotyczną ambicją. Pragnął jakoś dorównać
żołnierzom, którzy mu imponowali, ba - w skrytości ducha zamierzał ich
przewyższyć. "Za późno się urodziłem" - myślał markotnie, bolejąc nad
faktem, że miał tylko dziewięć lat, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, a
zaledwie trzynaście w chwili odzyskania przez ojczyznę niepodległości.
Strzelcy, drużyniacy, sokoli, legioniści, ułani spod Rokitny, Krechowiec
czy Jazłowca, "bajończycy" i "błękitni" z Francji, wreszcie pierwsi polscy
lotnicy wydawali mu się herosami, co zresztą na każdym kroku można było
stwierdzić naocznie. Mundury herosów strojne były w niezliczone wstążeczki,
baretki i metalowe pamiątki, powiewała wokół nich chwalebna legenda, za
nimi goniły rozmarzone oczy Polek. Zresztą wszędzie, jak szeroki i długi
był kraj, mnożyły się okazje do uroczystości, podczas których place miast i
miasteczek tudzież bitewne szlaki i pobojowiska dzwoniły marszową muzyką,
łopotały biało-czerwoną flagą i zamierały w czci dla masywnych orłów i
haftowanych srebrem i złotem sztandarów. "Ech, spóźniłem się" bolał
"Futek".
Rodzina Jakubiańców w 1920 roku opuściła rodzinne Święciany i kipiący
niecierpliwością chłopak uczył się początkowo w Toruniu, dopiero później w
gimnazjum Zygmunta Augusta w Wilnie, wreszcie powrócił do Święcian.
Wiedział już, że chce być tylko żołnierzem, naturalnie oficerem, przyszłym
obrońcą kraju i spadkobiercą tamtych bohaterów. Jednakże osiągnięcie tego
celu widział głównie w sprawności fizycznej. Nie godził się z nudą
gramatyki lub podręcznika fizyki, ale cóż - bez świadectwa maturalnego
trudno byłoby zdobyć pierwszy stopień wojskowego wtajemniczenia, jaki
stanowiła szkoła podchorążych, musiał więc co nieco trenować także głowę.
Trzeba przyznać: szedł z klasy do klasy z mozołem i nie bez ponurych klęsk,
ale za to przodował pośród rówieśników w sporcie, wytrzymałości i harcie
fizycznym.
Małe Święciany były miasteczkiem typowym dla mozaikowego układu stosunków
na wschodzie ówczesnej Polski. Naprzeciw gimnazjum polskiego mieściło się
przy ulicy 3 Maja gimnazjum litewskie. Oprócz tego młodzież tamtejsza
uczyła się w seminarium nauczycielskim, w gimnazjum żydowskim, w
krawiecko-gospodarskiej szkole zawodowej i wreszcie w szkole rolniczej.
Światek młodych ciągle się burzył, bo w tamtych stronach ludzie zawsze
kochali i nienawidzili na serio, a zamiary swoje, choć pokrywane
przysłowiową litewską czy białoruską skrytością, przeprowadzali z
niezwykłym uporem. Na Wileńszczyźnie wszystkie różnice i niechęci
występowały daleko ostrzej niż w lekkomyślnej Warszawie, układnym Krakowie
i rozsądnym Poznaniu; tu również i młodzież różnych narodów bezwzględnie i
twardo stała przy takiej czy innej tradycji swoich dziadów czy ojców. Kiedy
więc w samo święto narodowe chłopcy litewscy wystawili u siebie w szkolnym
oknie tekturowego Orła Białego z postronkiem na szyi, omal nie doszło do
lokalnej święciańskiej wojny polsko-litewskiej. Bohaterami dla stron obu
zostali wówczas oni dwaj: chwilowo aresztowany za obrazę godła państwowego
jakiś chłopak litewski oraz właśnie "Futek", który z szaleńczą desperacją
wtargnął "sprintem" do wrogiego obozu i spomiędzy setki zaskoczonych
Litwinów szczęśliwie wyrwał i uniósł obrażone godło.
Nauczyciele i w ogóle ludzie starsi nie różnili się tam zbytnio od swoich
wychowanków, zwykle podzielając ich upodobania i aspiracje. W Wilnie, u
"czerwonego" Stralla, aż roiło się od różnej maści miejscowych i
prowincjonalnych szachistów, obserwujących, jak uczniak Frydman kolejno
bije kalwińskiego księdza z ulicy Zawalnej i dyrektora gimnazjum z
Oszmiany, albo i profesora matematyki ze Święcian. Ale i w samych
Święcianach, trenując przez całą zimę bieg dookoła miasteczka, "Futek" miał
wiernego partnera nie w kim innym, jak w tym profesorku. Mimo mrozów ubrani
w same koszulki i spodenki, zaczynali kłusować sprzed mieszkania przy ulicy
Strunojskiej (co to prowadziła do Strunojć), dalej biegli przez Dworcową do
ulicy 3 Maja, wpadali na Blakiską (tę, co do Blakiszek) i koło cmentarza
nawracali na Polską (później Żwirki i Wigury), aby tu finiszować. Według
stoperów bywali dość pewni sukcesu, ale z wiosną, jeśli tylko pojawiał się
jakiś przyjezdny gwiazdor lekkoatletyki, nadzieja ta zazwyczaj pryskała.
W każdym razie, chociaż daleko za takim mistrzem, jak uproszony o
przyjazd na "święcianiadę" Kucharski, ale drugie miejsce miał właśnie
Jakubianiec, czyli w skrócie "Futek", z czasem awansowany na poważniejszego
"Kubę".
W roku 1926, kiedy w Warszawie rozegrała się bratobójcza walka, "Kuba"
nie miał żadnych wątpliwości politycznych. Przede wszystkim decydował o tym
prosty fakt, że Józef Piłsudski, który sięgnął po dyktatorską władzę,
posiadał stopień marszałka, a więc w siłach zbrojnych najwyższy. Dla
młodego święciańskiego maturzysty, który tegoż roku wstępował do
upragnionej Szkoły Podchorążych w Ostrowie-Komorowie, skrzyżowane
hetmańskie buławy na mundurze marszałka znaczyły niewiele tylko mniej niż
orzeł w herbie czy święta pamiątka z Ostrej Bramy. Poza tym ród Piłsudskich
wywodził się właśnie ze stron tamtejszych i przyjemnie było myśleć, że na
czele wszystkich polskich obywateli stanął człowiek jakby swój, znakomity
ziomek z Litwy. Wreszcie, od pierwszej chwili rozpoczęcia służby wojskowej,
Alfons Jakubianiec wciąż się obracał pośród dawnych wiernych żołnierzy i
ślepych wielbicieli "dziadka", jak powszechnie nazywano marszałka. Z
biegiem lat taka swojska "junta" wojskowa kompletnie opanowała wyższe i
średnie szczeble w rządzie i wojsku, każdy więc z młodych oficerów obracał
się już niemal wyłącznie w środowisku byłych legionistów. Tak i
Jakubianiec, razem z innymi, został niejako automatycznie "piłsudczykiem",
nic bardziej zrozumiałego i prostszego przed sobą nie widząc, jak poddanie
się dyscyplinie, co zresztą uczynił chętnie, a nawet z radością. Myśleć
samodzielnie zaczął później.
W takiej to postawie utwierdził go również pierwszy porucznik-instruktor,
właśnie znany nam już Michał Rybikowski, tak samo "Litwin", jeno z Laudy, i
z tej samej polskiej formacji kresowej, która od wieków służyła królom,
książętom i kolejnym insurekcjom za niewyczerpany rezerwat dobrych
żołnierzy, a niekiedy i znakomitych budzicieli ducha narodowego, jak ongiś
generał Kościuszko, a po nim twórca "Dziadów" i "Pana Tadeusza". Ów
porucznik, jako zbyt młody, sam legionistą także być nie mógł, ale zdążył
nawąchać się prochu, a nawet zapisał się w roku 1920 jako podchorąży w
historii 85 pułku piechoty, otrzymując krzyż "Virtuti Militari". W siedem
lat później podchorąży Jakubianiec wraz z całym plutonem mógł być dumny z
takiego dowódcy.
Z rokiem 1929, kiedy świeżo upieczony podporucznik Jakubianiec otrzymał
przydział do jednego z pułków 1 dywizji Legionów w Wilnie, mit o
"piłsudczykach" jeszcze bardziej się utwierdził w młodym oficerze. Pułki
prezentowały się znakomicie. Panował tu istny kult dla marszałka, ten zaś z
dalekiego warszawskiego Belwederu wciąż widział w świetnej wileńskiej
dywizji jakby pepinierę najbliższych i najbardziej zaufanych
współpracowników; stąd właśnie wychodzili później, już do zadań
politycznych wyznaczani, generał Skwarczyński, pułkownicy Wenda,
Stachiewicz i Pełczyński. Dziesięć lat później, pełniąc służbę na
stanowiskach najwyższych pod drugim z kolei marszałkiem, ukazać się mieli
oni podkomendnym i całemu narodowi w świetle daleko mniej korzystnym, ale
wówczas nikt z młodzieży oficerskiej nie śmiałby wątpić w autorytety, które
ustanowić raczył i namaścił sam legendarny "dziadek".
Z okresu, kiedy Jakubianiec służył w 5 pułku piechoty Legionów, pochodzą
różne o nim opinie. Był dobrym narciarzem i zapalonym myśliwym. "On
tańcując mazura jak sam święty Jerzy" - mawiały zachwycone umundurowanym
elegantem wileńskie damy. Ale bezpośredni dowódca gorszył się: "Coś za
elegancko się pan ubierając, panie poruczniku! Przepisowa barwa mundura ma
być jak dobrze dojrzały szczaw, a nie dziecięce szczyny. Znaczy się trzeba
panu porucznikowi znosić ta szczypiorkowa mundura na ćwiczeniach i
pokazywać mi się w nim publicznie zakazuję!" Nie przytaczam komentarzy ze
strony podchorążych, których Jakubianiec tak gorliwie musztrował, że
musieli odbywać wielokilometrowe marsze, przy czym często w maskach
gazowych, podczas gdy z rozkazu porucznika podkadzano marszowe szlaki
dymnymi świecami. Wszakże jako wykładowca "historii najnowszej" porucznik
Jakubianiec tolerował śmiałe poglądy niektórych pupilów i na ogół
zachowywał umiar polityczny, a imponował niezwykłą pamięcią. To sprawiało,
że i sam szybko się uczył języków obcych, między innymi zaś po trosze i
zwrotów japońskich, kiedy na staż do pułku przybył z Japonii major Mizuno.
Małego Japończyka i smukłego Polaka widywano wówczas często, jak z końca
ulicy Kalwaryjskiej, gdzie 5 pułk kwaterował, razem szli sobie na jarząbki
do "Żorża" albo - zależnie od sezonu - na raki czy rydze z patelni podawane
przez fertyczne Żydóweczki w lokalikach za Zielonym Mostem. Major Mizuno
sprawnie wychylał kielich za kielichem i mówił:
- Ojciec znowu przestrzega mnie. Miałem list z Tokio. Napisał teraz tak:
"Synu mój, uważaj, bo w kraju, gdzie jesteś, wódka jest podobno bardzo
tania". Ma niezwykły wywiad, prawda?
- No, to za zdrowie twojego ojca! - podnosił szklankę porucznik.
Później już, przeniesiony do Korpusu Ochrony Pogranicza, a następnie
awansowany na kapitana, kierując placówką wywiadowczą w Grodnie,
Jakubianiec o tym swoim egzotycznym przyjacielu nie zapominał, więc listy
pomiędzy garnizonami w Japonii a Grodnem wciąż krążyły. W efekcie
przyniosło to po latach skutki korzystne, gdy po wrześniu 1939 oficer nasz
wraz z innymi znalazł się na tułaczce. Japończyk nie zapomniał wtedy o
ludziach z kraju, w którym co prawda tania jest wódka, ale gdzie - jako
najdroższą cnotę - pielęgnuje się miłość ojczyzny.
Kontakty japońsko-polskie w ogóle nasiliły się w tamtym okresie. Wobec
aspiracji japońskich do opanowania Chin, nie mówiąc już o zagarnięciu Korei
i Mandżurii, sztab cesarski poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak może się
przedstawiać przyszły układ sił. Stażystów, studentów i obserwatorów,
przybyszów z Dalekiego Wschodu, namnożyło się wówczas w całym świecie, a
więc i w Polsce. Ludzie są jednak wszędzie i zawsze tylko ludźmi, więc i
Japończycy mimo woli nabierali sympatii do krajów, w których gościli, gdzie
zbierali wiadomości i gdzie nasiąkali nastrojem czy poglądami. Z Niemiec
wyjeżdżali pełni respektu, a z Polski - z żalem. Dla naszych oficerów zaś,
wychowywanych w kulcie dla "dziadka", przyjaźń polsko-japońska stanowiła
jakby przedłużenie polityki sprzed ćwierćwiecza, kiedy to Piłsudski, wtedy
jeszcze jako "socjalista", wyprawił się do Tokio w poszukiwaniu sojuszu dla
walki z caratem. Toteż i Jakubianiec rad przyjmował zapewnienia majora
Mizuny, że zawsze będzie pamiętał oficerskie szaleńcze biegi urządzane na
św. Huberta, a w ogóle - całą polską dzielność i wielki polski patriotyzm.
Jednakże prócz wymiany grzeczności i serdeczności musiały wydarzać się
niekiedy także i fachowe przysługi, bo w tymże czasie słyszałem z ust
Rybikowskiego luźno czynione wzmianki na temat pewnych korzyści
wynikających z przyjaznego dla nas usposobienia Japończyków. Ludzkość
powoli toczyła się ku wojennej katastrofie; informacji i sojuszników
poszukiwano, gdzie się tylko dało, powszechnie; agentury wywiadu panoszyły
się i krzyżowały na całym świecie.
Ofiarą tego rodzaju zabiegów stała się między innymi znana w warszawskich
salonach dorodna hrabianka Magdusia, zresztą przez samą naturę
predestynowana do roli, którą kazano jej zagrać. Należała do rodziny
niezamożnej, lecz skoligaconej z rodami książęcymi i hrabiowskimi, pyszniła
się tytułem i świetną edukacją, ale kiecki z niej oblatywały i zawsze
cierpiała na brak obuwia. Dramat stawał się tym poważniejszy, że panna
urosła ponad miarę wielka i nie mieściła się w cudzych pantofelkach czy
sukienkach. Wydawałem się przy niej takim karzełkiem, że - na przykład -
fundując zgłodniałej pannie kawę, proponowałem, żebyśmy wchodzili do
"Ziemiańskiej" po kolei, nie razem. Magdusia pisywała niezłe wierszyki i
łapczywie inkasowała honoraria, aż wreszcie wynikł projekt wysłania tak
inteligentnej osoby na studia do Brukseli. Akcja składkowa na ten cel
objęła najbardziej dystyngowane sfery, ale - tytułem pożyczki - panna
wycyganiła coś niecoś także i od swoich zwykłych znajomych. Pojechała, żeby
studiować opiekę socjalną, powróciła zaś w parę lat potem z filozofią
potocznie nazywaną dziś egzystencjalną. W Magdusinej wersji oznaczało to
kompletne zerwanie z tak zwanymi "zasadami".
Czego nie usłyszałem od niej, gdy znalazła się znowu w Warszawie!
- Wymykałyśmy się z internatu wieczorami i udawałyśmy na ulicach
prostytutki - opowiadała z ożywieniem. - Pyszna zabawa!
- Zabawa? Mam nadzieję, że to było "na niby"!
- Wcale nie na niby! Moim pierwszym klientem był marynarz. Bardzo dobrze
zagrałam rolę, nie połapał się głupiec do końca. I jeszcze zapłacił!
- To mają być panny z najlepszych domów Europy!? Same - jak mówisz -
hrabianki i księżniczki?
- Nam, w naszej sferze, wszystko wolno - odpowiadała. - Zresztą, jaka
jestem, taka jestem - i już! A ty, jak widzę, wciąż siedzisz w starych
ideałach i jeszcze nie dojrzałeś do rozumienia ludzi i świata, voila!
Always stupid! Immer dumm!
W jakiś czas potem, gdzieś na początku roku 1939, dawno nie widziana
Magdusia raz jeszcze zwróciła się do mnie z prośbą. W tym wypadku nie
okazywała dawnego tupetu, a w tonie jej usłyszałem nowe nutki: maskowanego
strachu i jeszcze staranniej skrywanej czujnej drapieżności.
- Stasiu - mówiła ze sztuczną rzewnością - jestem na rozdrożu. Zakochałam
się, wiesz? I on mnie kocha! Wspaniały typ! Lovely boy! Przedstawił mi go
radca ambasady niemieckiej, Thilo von Trotha, z ich arystokracji.
- Kimże jest ów desperat?
- Rudolf von Scheliha, też dyplomata, ze śląskich Szeligów. Rudi jest
również radcą w ambasadzie niemieckiej. Ma herb polski. Esteta, znawca
kobiet, wybredniś pod każdym względem. W hazardzie - szalony, ale zawsze
szczęśliwy. Rozwodzi się dla mnie, you see? Nie uśmiechaj się, bo może to
my, ja i Rudi, skierujemy wszystko na właściwe tory. Niemcy i Polacy, będąc
w zgodzie, mogą dokonać cudów!
- Domyślam się tych torów, domyślam!
- Nic nie wiesz, my dear! On pochodzi od Szeligów, naszych Piastowiczów.
W rodzinie mają i naszego biskupa Bodzantę, i pruskich arystokratów.
Gościli mnie w zamku von Trothów pod Szczecinem, wiesz?
- Dobrze, dobrze. O cóż ci jednak chodzi?
- Otóż, Stasiu, czy nie mógłbyś zapytać któregoś ze swoich znajomych,
najlepiej oficera ze sztabu, jak oni tam widzą moje częste wizyty w
ambasadzie? Bo widzisz, Rudi załatwił mi tam niezłą posadę. Po prostu
udzielam lekcji języka polskiego. Nie chciałabym jednak, żeby o tym źle
sądzono, you see? Zapytasz? Do it for me, please!
- Dobrze. Zgłoś się za kilka dni. Ale już widzę, że zaplątałaś się.
- Rudi uważa, że Polacy powinni iść z Niemcami - odpaliła. - A u von
Trothów mówią zupełnie szczerze, co myślą. Widzisz, niemiecka arystokracja
czeka, aż Hitler załatwi jej to, czego nie mogła osiągnąć sama. A potem oni
z Hitlerem skończą, wiesz?
- Albo on z nimi - odrzekłem. - I z nami też...
W kilka dni potem, kiedy się pokazała, oświadczyłem:
- Powtarzam dwie krótkie rozmowy z kimś kompetentnym. W pierwszej
przedstawiłem sprawę. W drugiej usłyszałem, co następuje: "Radzę panu
zaniechać z nią wszelkich stosunków". Wyrażone to było jednak daleko
dobitniej.
Hrabianka Magdusia, o której jeszcze będzie mowa, zbladła, jakby
usłyszała wyrok śmierci. Tym "kimś kompetentnym", do którego się zwracałem,
był major Rybikowski.
Wiele jest jeszcze postaci figurujących w powieści, podobnie jak
Magdusia, na jej dalszych planach. Pewnego lotnika, nazwijmy go tu
Hubertowiczem, widziałem kilka razy, w Warszawie, w Londynie i znów w
Polsce, ale zajrzeć w głąb tej przewrotnej indywidualności pomogła mi
kobieta. Jeśli chodzi o nasz wywiad w Pradze i Królewcu, to oryginalne
sprawozdanie kierownika Placówki Wywiadowczej "G" mam na stole u siebie. Ów
pracowity i rozważny agent służby specjalnej mimo woli odmalował i
Jakubiańca, i samego siebie bardzo plastycznie, jednakże mój bohater
Duszkiewicz łączy dzieje trzech osób. Japońskich oficerów i dyplomatów
szkicuję na podstawie tegoż sprawozdania i zanotowanej przeze mnie relacji
"Rybika". Jak widać, budowałem opowieść z elementów rzeczywistych, z
fragmentów i szczątków odtwarzając kształty, których należałoby się
domyślać lub je wyczuwać. A relacje okupacyjne niewiast, wplecione pomiędzy
rozdziały, niech mówią czytelnikowi o realiach przeciętnego ludzkiego
bytowania w tamtych strasznych czasach.
Teraz o Sabinie, a raczej o jednej z tych młodych kobiet, których losy
uogólniłem w jednej powieściowej postaci. W literaturze
polityczno-wywiadowczej nazwana jest rzeczywiście Sabiną; podobnie zapisano
ją w pamięci niektórych Polaków, a także w aktach Gestapo. Niechże
pozostanie i u mnie Sabiną-bez-nazwiska, choć w istocie nosiła imię
zupełnie inne, podobnie jak zagubił swoje prawdziwe miano inny bohater,
mianowicie magazynier z Dortmundu, były pomocnik kowala wiejskiego spod
Kalisza. Kryje się w tych i podobnych im postaciach tak potężny ładunek
patriotycznej gotowości do ofiary z życia, że wolno mi uczynić z nich
symbole charakterystyczne dla naszej zbiorowości. Dlatego też pozwoliłem
sobie najgłębsze pobudki działania i najbardziej śmiałe decyzje kilku
znanych mi kobiet niejako skumulować i przyswoić tej właśnie skądinąd
autentycznej Sabinie. Jakkolwiek bowiem wyobrażalibyśmy sobie moją
kobietę-bez-nazwiska, jej przeszłość czy jej wygląd, będzie to raczej
obojętne w świetle służby, którą jakby w samym piekle dobrowolnie pełniła
na podobieństwo innych jej rodaczek, bohaterek najczęściej bezimiennych i
nic nie znaczących, a które istotnie można porównać do łez przepadających w
oceanie.
Pozostałaby kwestia, skąd mogłem się dowiedzieć o doznaniach i decyzjach
Sabiny czy którejś z innych kobiet, które złożyły się na jej powieściowy
model. Można by to uznać za wymysł, ale trafniej byłoby dopuścić
okoliczność, że autor z tych czy innych względów zasłużył sobie czasu wojny
na sporo zwierzeń, nawet najbardziej poufnych. Wystarczy wyobrazić sobie
którąś z niezliczonych możliwych sytuacji, kiedy jeden człowiek wyznaje
drugiemu tajemnice najbardziej osobiste. Bywa tak w niebezpieczeństwie, w
przeczuciu bliskiej śmierci albo po torturze więziennych i obozowych
osamotnień lub wreszcie wówczas, kiedy się coś robi pro publico bono, czyli
ze względów najwyższych. Moja Sabina nie jest więc całkiem prawdziwa, ale
jej przeżycia, rysy jej charakteru i pobudki jej działań nie mają też nic
wspólnego z wymysłem. Namawiam więc Czytelników, by uwierzyli w prawdę we
wszelkich możliwych jej postaciach, a najbardziej wtedy, gdy zaprzątnęła
ona twórczą wyobraźnię pisarza.
Z tą moją Sabiną rozmawiałem na krótko przed wojną i tylko raz jeden, ale
trwało to parę długich godzin, bardzo męczących dla nas obojga. Osobiście
nie znoszę zaglądania w zakamarki cudzych istnień, kobiecie zaś niełatwo
było wyjąkać i objaśnić perypetie świadczące o prawdzie jej niezwykłych
słów. Jednakże pani ta zwracała się do mnie z pełnym zaufaniem, a mnie znów
nie wypadało uchylać się od wysłuchania jej, tym bardziej że w grze
znalazła się okoliczność rzeczywiście godna uwagi. Krótko mówiąc, chodziło
o dziwną rolę oficera wojsk lotniczych, Hubertowicza, a trochę i o męża
Sabiny, porucznika-lekarza. Z początku wydawało mi się, że w życiu tej pani
wydarzył się tylko banalny trójkąt, zresztą dziejący się w terenie również
wytyczonym przez trzy punkty: pewną małą puszczańską mieścinę, Grodno i
Druskienniki, ale relacja Sabiny wkrótce nabrała dla mnie sensu o wiele
poważniejszego niż przysłowiowe skojarzenia geometryczne.
- A więc - pytałem - coś wynikło u was w okolicznościach raczej
romansowych?
- Tak - przyznała. - Jednakże stało się coś znacznie gorszego.
- Ale mąż? Słyszałem, że pani wyszła za mąż, że jesteście szczęśliwi, a
nawet widziałem was razem na jakimś pułkowym święcie. Nie pamiętam - może w
"krechowieckim" w Augustowie? Albo w Podbrodziu u tak zwanych
"prawosławnych" ułanów?
- Owszem, bywaliśmy i w Augustowie, i w Podbrodziu - odrzekła. - Ale
widzi pan, tamto już skończone. Na zawsze. Mam wrażenie, że to wszystko
działo się bardzo, bardzo dawno temu. Od tego czasu...
Przyjrzałem się jej uważnie, gdy zaczęła snuć opowieść. Wydała mi się
zupełnie inna niż kiedykolwiek. Sprzed kilku lat pamiętałem ją jako
dziewczęcy pączuszek silący się na przedwczesną powagę, później, z okresu
jej warszawskich "szaleństw", jako rozbawioną i może nadto śmiałą panienkę,
wreszcie w ostatniej z ról - jako szczęśliwą i podobno gospodarną małżonkę,
mimo drobnego wzrostu królującą pośród kresowych oficerskich żon dzięki
edukacji i różnym kobiecym talentom, a także dzięki temu, że miała w
rodzinie wujka-generała. Ale oto wszystkie dawne maseczki gdzieś przepadły,
okrągła twarz pani Sabiny wyrażała teraz najgłębszą troskę, a w jej
ciemnych oczach nie znać było żadnej gry obliczonej na wywołanie efektu.
Przelotnie tylko sprawdziwszy, czy słucham, patrzyła w przestrzeń i
beznamiętnie, z wielką rozwagą ciągnęła spowiedź.
Najpierw pokrótce o rozejściu się z młodym oficerem-lekarzem.
- Zdradzał? - zagadnąłem.
Energicznie machnęła ręką i odrzekła:
- To mniej ważne! Ale właśnie przy tego rodzaju okazji wyszło na jaw, że
najwidoczniej znalazł się pod wpływem agitatorki - komunistki. Zresztą był
ze mną szczery. "Nie biliśmy się o taką niepodległość" - powtarzał. Zaczął
uważać komunizm za jedyne słuszne wyjście dla całej ludzkości, a więc i dla
nas, Polaków. Kiedy mi to wyznał, moje uczucia dla niego zgasły.
Dyskutowaliśmy ze sobą w ciągu wielu wieczorów, ale nic to nam już nie
pomogło. Sytuacja pogorszyła się, kiedy sprawa doszła do oficerów
kontrwywiadu w Grodnie, dokąd męża wzywano dla indagacji. Podobno tamta
kobieta z kolei zarzuciła swoje sieci na kogoś innego, przyłapano ją na
tym, rozpoczęto badanie jej znajomych, a więc i mojego męża. Wyjechałam
wtedy do Warszawy i rozpoczęłam kroki rozwodowe.
Kiedy tak mówiła, w oczach przesunęły mi się jedna po drugiej znajome
twarze kilku oficerów, przeważnie owych "żelaznych" poruczników, z tych czy
innych względów nie awansowanych i skazanych już tylko na mizerną
emeryturkę. Po roku 1920 obrali oni służbę zawodową w armii, ale kariera
wojskowa nie uśmiechnęła się do nich. Zarabiali tylko na takie opinie o
sobie, jak uprawianie pijaństwa, niesforność służbowa i nielojalność
polityczna, rzecz zaś w tym, że na ogół cechowało ich poszukiwanie nowych
dróg, jak to się przydarza najczęściej ludziom rozgoryczonym, a mającym
trochę wolnego czasu na rozmyślania. Niejeden z takich zawiedzionych
oficerów skłaniał się ku teoriom ultraradykalnym. Mąż mojej rozmówczyni
należał do nich.
Tymczasem pani Sabina ciągnęła opowieść o dramatycznym epizodzie, który
ją spotkał w Druskiennikach, dokąd pojechała dla wypoczynku i tak zwanej
zmiany wrażeń.
Z Druskiennik przywoziło się wówczas tamtejsze specjalności, mianowicie
drobne politurowane wyroby z jasnego drzewa. Piękna pani także posiadała
pamiątkę z nadniemeńskiego uzdrowiska: drewniany nożyk do rozcinania
kartek. Na nożu był wyżłobiony napis: "Pamiątka z Druskiennik". U nasady
trzonka wyryta była jeszcze data z inicjałami. "Aby jak najdłużej zachować
się w pani myślach" - powiedział tamten pilot, pracowicie operując
scyzorykiem w celu dodania niewinnej pamiątce znaczeń intymnych.
Otworzywszy torebkę, pani Sabina pokazała mi teraz druskiennicką pamiątkę
i wyryte na niej litery i cyfry.
- Naturalnie słyszał pan o nim? - zapytała, wymieniając imię i nazwisko.
Potwierdziłem, lotnik bowiem, którego nazywam Hubertowiczem, cieszył się
niemałą wówczas popularnością, a w północno-wschodnim kącie kraju, skąd
pochodził, stał się wzorem dla młodzieży męskiej i "bóstwem" dla
pensjonarek - po prostu jakby gwiazdą pierwszej wielkości. Nadlatując
czasami od strony Warszawy i popisując się karkołomną akrobacją, gasił tam
od razu lokalne sławy, takie jak znakomity jeździec porucznik Jankowski, a
nawet nasz niezrównany mazurzysta Jakubianiec. Która z tamtejszych dam nie
marzyła o flircie z wysokim, a lekceważącym wszystkich i wszystko lotniku,
zwycięzcą nad zdradliwym żywiołem i absolutnym panem potężnych mocy
ukrytych w lśniącej maszynie? Zresztą był on - w razie wybuchu wojny -
kandydatem na bohatera prawdziwego.
- No, więc i ja - rzeczowo powiedziała pani Sabina. - W tych
Druskiennikach...
Z tego, co usłyszałem dalej, wynikało, że flirt między damą, trochę
podobną do przymilnej, lecz niebezpiecznej kotki, a bezwzględnym i
postawnym drapieżnikiem, na jakiego zawsze mi wyglądał Hubertowicz, nie
miał przebiegu, o jakim marzą kobiety. Lotnik zdążał do swojego celu zbyt
brutalnie i obcesowo. Omijając konwenanse, zaczepił samotną rozwódkę i przy
pierwszym już spotkaniu jakby w roztargnieniu oświadczył jej swoje zachwyty
i uczucia, a także zapowiedział ponowny przyjazd do Druskiennik. Można się
było domyślać, że zuchwalec wywarł wrażenie na pozbawionej domu i męża
kobiecie, budząc w niej może jakieś nadzieje, a w każdym razie ciekawość.
Zjawiwszy się w Druskiennikach ponownie, Hubertowicz bez ceregieli zabrał
nową znajomą na przejażdżkę łódką po Niemnie.
- Siłą ubrał mnie wtedy w czerwony sweterek, zresztą bardzo niebrzydki -
mówiła pani Sabina. - Było gorąco, chciałam ten łaszek zdjąć, ale on uparł
się, rzekomo z wielkiej troski o to, abym się nie zaziębiła. Proszę się nie
dziwić, że o tym wspominam, ale to ma znaczenie. Co do niego, to był ubrany
po cywilnemu i nosił płócienną białą czapeczkę. Z pewnością taką miał
umowę...
- Z kimże? - zdziwiłem się.
- Z kimś, kto nas obserwował z litewskiego, wysokiego brzegu - odrzekła.
- Ale niech pan słucha dalej.
Wyobraziłem sobie teraz scenerię Druskiennik. Ze stacji Porzecze jeździło
się tam brzegiem jeziora do miasteczka, na plac Kościelny. Tuż zaraz był
sosnowy park wysokopienny z solankowym zakładem kąpielowym, a nad samym
Niemnem - deptak i muszla koncertowa. Z tamtej strony rzeki - płowe
urwisko, na które wylegała ludność litewskiej wsi Bałturzyszki dla
słuchania koncertów. Któż interesował się w tej wsi łódeczką, na której
przekomarzała się flirtująca para, ona w czerwonym (niebrzydkim,
podobno...) sweterku, on zaś w białej czapeczce?
Ze skróconej, lecz bardzo jednoznacznej relacji domyślałem się nastrojów
i w ogóle romantycznego klimatu owego dnia. Po wycieczce w pięknym i
nasłonecznionym krajobrazie do reszty rozmarzył panią Sabinę smaczny obiad,
naturalnie spożyty we dwoje, po czym wyruszono na długi i daleki spacer.
Nie pytałem, dokąd poszli, czy ścieżką po trawiastym zboczu nad rwącą
rzeczką Rotniczanką, czy też na stary, pełen uroku cmentarzyk. W każdym
razie zrozumiałem, że epilog eskapady rozegrał się już w ciemnościach.
- Byłam... byłam wtedy jakoś niezwykle wzburzona - ciągnęła Sabina. -
Sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Kipiała we mnie prawdziwa
mieszanina radości i gniewu, tryumfu i furii.
- Furii? Po tym, co zaszło?
- No tak! Bo pozostawił mnie samą, wieczorem, w ciemnym lesie. Znikł tak
samo nagle, jak nagle i bezczelnie robił wszystko. Poczułam głębokie
upokorzenie i od razu znienawidziłam w nim brutala, a przecież gnało mnie
coś do niego. Więc zerwałam się i pobiegłam z powrotem. Chciałam
spoliczkować go albo rozpłakać się...
- Na jego piersi?
- Niech pan nie kpi. Tylko kobieta zrozumiałaby mnie. Zresztą nie to jest
ważne.
- Więc pobiegła pani do niego?
- Jak prawdziwa wariatka. Pokazał mi jeszcze za dnia pensjonat, w którym
się zatrzymywał, nawet werandę należącą do jego pokoju. Nikt mnie nie
zauważył, gdy prawie bez tchu wleciałam na piętro i od razu znalazłam ten
pokój z werandą. Biała czapeczka leżała na stoliku, zresztą i bez niej
wiedziałabym, że to on tu mieszka, nikt inny. No i ukryłam się. Naiwnie i
głupio. Na tamtej werandzie, za wysokim fotelem, co stał w kącie, pod samym
oknem, bo pomiędzy werandą a pokojem było okno. Otwarte. Sama nie wiem, po
co to wszystko zrobiłam. Jak pensjonarka, prawda?
- Hm! - przyznałem poważnie. - Niech będzie pensjonarka.
- Ale ja nie po to wszystko to panu opowiedziałam, żeby pomnożyć pańską
wiedzę o kobietach. Tu chodzi o innego rodzaju wiedzę. Musi pan zrozumieć,
jak doszło do rzeczy najważniejszej. Mimo woli stałam się świadkiem czegoś
strasznego, niepojętego.
- Słucham.
- Zaledwie w tym swoim kącie odetchnęłam, usłyszałam ich kroki na
schodach, potem na korytarzu. Ich to znaczy jego i tego drugiego. Wreszcie
weszli. Na razie nie odzywali się. Zaczęli mówić, ale dopiero po zamknięciu
drzwi, kiedy zasiedli w pokoju, tuż za oknem, koło którego siedziałam jak
ta mysz pod miotłą.
- Rozmawiali?
- Tak! Najpierw nie bardzo uważałam, tylko chciałam przeczekać, aż ten
drugi sobie pójdzie. Zresztą już ochłonęłam i gotowa byłam w ogóle uciec z
tego miejsca. Tymczasem, proszę pana, oni - po łyknięciu jakiegoś alkoholu
- zaczęli mówić o swoich sprawach. Rozmawiali po niemiecku, a ja ten język
znam doskonale, ze Szwajcarii. Pan może słyszał, że moi rodzice rozeszli
się? Wtedy na parę lat ojciec oddał mnie do internatu szkolnego pod
Zurichem. Więc niemiecki stamtąd... Proszę pana, niech pan teraz uważa.
Wzburzona, zerwała się.
- Hubertowicz to szpieg! - krzyknęła. - Szpieg i zdrajca!
Oniemiałem.
- Tak jest - potwierdziła, pragnąc się opanować. To szpieg! I nie byle
jaki!
- Taki świetny oficer? Lotnik? Nie do wiary!
- Tak jest, może nie do wiary, ale to prawda. Najpierw Niemiec, bo to był
Niemiec, nadmienił, że widział nas z tamtego brzegu, i zapytał o damę w
czerwonym swetrze. "Przygodna znajomość" - odrzekł na to mój amant.
Roześmieli się. Następnie przeszli do samej rzeczy. Niemiec zagadnął o
materiał. Hubertowicz odrzekł, że materiału nie da, ale wszystko podyktuje.
Niemiec wyraził niezadowolenie. Teraz Hubertowicz zapytał, czy umówiona
suma została wpłacona. Ile, na jakie konto i gdzie? Niemiec najwidoczniej
okazał jakiś dokument, bo zaszeleścił papier. Przez chwilę mówili trochę
ciszej. Z kolei Hubertowicz rozpoczął dyktować. Mówię to panu pokrótce, ale
gdzie należy, powiem bardzo dokładnie. Proszę pana, on mu wtedy podyktował
spis naszych jednostek lotniczych, które z nich należą do poszczególnych
armii, a które są w dyspozycji wodza naczelnego, wymieniał liczby i typy
samolotów, nazwiska dowódców i pilotów, wreszcie powiedział wszystko o
lotniskach, o składach paliwa, nawet o przewidywanych lotniskach polowych i
o jakichś węzłach lotniczych. A Niemiec