Stanisław Strumph Wojtkiewicz Tiergarten powieść z lat 1939-1945 Defilada aktorów Był późny grudniowy wieczór roku 1945. Po sześcioletniej tułaczce emigracyjnej od paru tygodni znów mieszkałem w miejscu oznaczonym jako "Warszawa". Tego wieczoru nadawałem kolejny felieton o pierwszych wrażeniach z kraju. Jasne i ciepłe studio w ocalałym pałacyku w Alejach Ujazdowskich, gdzie Polskie Radio otrzymało wówczas swoją siedzibę, dawało miłe wrażenie łączności ze światem, a personel z obsługi mikrofonu czynił wszystko, aby mi te audycje ułatwiać. Przyjeżdżałem tu z mojego pokoiku na Pradze stareńkim samochodem wysyłanym przez Radio i w takiż sposób wyprawiano mnie z powrotem. Straszliwy obraz niemal doszczętnie zrujnowanej stolicy już obejrzałem wielokrotnie, ale dotychczas towarzyszyli temu ludzie, którzy mrowili się przy odbudowie dawnego życia, lub też mijałem wszystko w pędzie, podążając do swoich zajęć. Sam na sam z ponurą warszawską rzeczywistością jeszcze się nie spotkałem. Dopiero wtedy... Samochód nie powrócił na czas z trudnych rejsów przez oceany spiętrzonych w katastrofie gruzów. Oczekiwałem daremnie, wreszcie - mimo życzliwych przestróg - postanowiłem wracać piechotą. Troski i obawy kolegów redaktorów wydawały mi się śmieszne: bo i czego obawiać się mogłem tutaj, nareszcie pośród rodaków, w dodatku najgłębiej dotkniętych ze mną razem utratą, jakiej nie sposób wymierzyć. Z Alei Ujazdowskich droga wiodła przez kamienistą dolinę, co pozostała z placu Trzech Krzyży, a dalej zamienionym w kapryśny wąwóz Nowym Światem i kanionem Krakowskiego Przedmieścia, do poszczerbionego hotelu "Bristol". Stamtąd zejść należało drewnianymi schodkami ulicy Karowej na drewniany prowizoryczny most przez Wisłę, żeby dopiero na Pradze znaleźć się w dzielnicy zamieszkałej. O tej porze, niemal już nocnej, tylko przy moście i za nim mogłem napotkać ludzi, bo pierwsza część drogi prowadziła zupełnym pustkowiem, wąskimi ścieżynkami wydeptanymi za dnia poprzez pełne zasadzek bezdroże dawnych chodników i jezdni. Pamiętałem, że w środku skrzyżowania Nowego Światu z Alejami Jerozolimskimi wyrasta wśród rozpadlin olbrzymie usypisko gruzu, przez które trudno się szło nawet w jasny dzień, a także wiedziałem, jak niebezpieczne są doły w pobliżu resztek domu na rogu Foksal, gdzie - jak mówiono - urządził sobie na zimę ciche piwniczne legowisko wypłoszony z niespokojnych pól i lasów borsuk. Tu miał zaciszniej. Na owym cmentarzu dwustu tysięcy zamordowanych warszawian, jakim się stała stolica, lepiej się istotnie powodziło wówczas zwierzętom niż ludziom. Zające śmiało hasały w pobliżu dawnego śródmieścia, a w kanałach i zawalonych piwnicach niezliczone chmary szczurów jeszcze nie zakończyły swojej uczty. Świadomość tych bolesnych spraw przepełniła mnie od razu, ledwo znalazłem się na ulicy. Śnieg pobielił otaczające ruiny, ale w jasnym świetle miesiąca złowieszczo czerniły się gdzieniegdzie resztki otworów okiennych i poszarpane wybuchami, zakopcone dymem pożarów ułomki, szczerby i kikuty murów. I oto znalazłem się sam, zupełnie sam, jakby zagubiony w przerażającej kosmicznej pustce na fantastycznych, iście księżycowych wertepach. Prawie naprzeciw tymczasowej siedziby Polskiego Radia, skąd dopiero co wyszedłem, piętrzyły się gruzy wielkiego domu, gdzie - jak pamiętałem - mieszkała przed wojną jedna z młodych kobiet, których dzieje złożyły się znacznie później na postać mojej Sabiny. Mniejsza z tym, czy była to dorodna, zajadła w leczeniu biedoty warszawskiej doktor Zofia, czy także lekarka, Helena, zwana "Anką", która aż do śmierci opatrywała partyzantów i chłopów w Kieleckiem, czy prostolinijna, mocna ciałem i duchem Lilka, czy pełna ambicji życiowych Jadzia-brzydula, czasu wojny AK-owska kurierka, a może i na pozór oschła i chłodna, lecz gorąco oddana sprawom opieki społecznej Róża, czy istny fenomen kobiecej żarliwości - Paulinka, lub wreszcie - skupiona w sobie, tajemnicza agentka Teresa. Z wiadomości, które mnie osaczyły kąśliwym rojem zaraz po powrocie do kraju, wynikało, że pierwsza zginęła pod gruzami szpitala jeszcze podczas oblężenia Warszawy w roku 1939, drugą zastrzelili Niemcy w partyzanckiej potyczce niedaleko Iłży, trzecia padła w jednej z niezliczonych egzekucji w Warszawie, czwarta zaginęła bez wieści na tajnym, a ryzykownym szlaku kurierskim, piąta padła na Starym Mieście podczas powstania, szóstą także dosięgła śmierć żołnierska, tylko o Teresie nic mi jeszcze nie powiedziano prócz tego, że znalazła się bardzo daleko. Z przyjaciół-mężczyzn również większość zginęła. Tak więc, idąc warszawską pustynią, brnąłem przez proch i pył dzielnych ludzkich istnień. U zbiegu ulicy Wilczej z Alejami przystanąłem nad żelazną pokrywą kanałowego włazu. W miejscu tym wychodzili na powierzchnię ci z powstańców, którzy w roku 1944 zdołali szczęśliwie przebyć gehennę podziemnego odwrotu z Górnego Mokotowa i ulicy Chełmskiej. Wielogodzinna, trudna do wyobrażenia wędrówka mężczyzn i kobiet w śliskich, smrodliwych ściekach, pośród martwych ciał ludzkich i drapieżnych szczurów, pod ustawiczną grozą zrzucanych z góry niemieckich granatów, to wszystko wbiło mi się w pamięć z kilku rzeczowych relacji, zawsze ze sobą przerażająco zgodnych. A takich przepraw kanałami dokonano podczas powstania wiele. Nie pozostawało wątpliwości: oni przechodzili tu istne piekło, z wszelkimi jego odmianami. Przypomniały mi się słowa pewnego naszego pułkownika, który na froncie włoskim perswadował swoim oficerom: "Braciszkowie, czego tu się bać? Uzbrojeni po zęby, z czołgami, wspierani przez lotnictwo, możemy najwyżej zginąć. Mamy też ogromne szanse zwycięstwa, a w każdym razie nie grozi nam straszliwa, powolna tortura. Tysiącami doświadczali jej nasi rodacy w różnych katowniach, na które skazywała ich bezbronność i bezradność... Więc czego się tu i bać?" Tortura zadana Warszawie i całej Polsce mogła je obie zabić - lub zahartować, już na wieczność. Ruszyłem z tego miejsca dalej na północ, w zastygłą na mrozie dolinę placu Trzech Krzyży. Z prawej strony naprawdę głucho i niemo było w ruinach Instytutu Głuchoniemych, z lewej gwiazdy i księżyc zimno zaglądały w rozbity czerep kościelnej kopuły. "Czego się bać?" - powtórzyłem sobie mimo woli. Wszystko, co najgorsze, już przecież było. Minąć należało kilka dalszych punktów i miejsc, które jakby wytyczały jedną z wielu krzyżowych dróg Warszawy. Pod zwałami kamienicy czynszowej na rogu Chmielnej, właśnie naprzeciw owego legowiska borsuczego, śmierć poniosło wiele chroniących się w piwnicy rodzin, a dalej na trasie wiele było bram i resztek murów, pod którymi w masowych egzekucjach patrzyli oprawcom w oczy nieszczęśni skazańcy, czasem przywożeni z więzień z gipsem w ustach. Przy wlocie Nowego Światu w Krakowskie Przedmieście przejść musiałem okropne miejsca, gdzie zaledwie szesnaście miesięcy temu czołgi niemieckie, nacierając na powstańców, pędziły przed sobą gromadę kobiet i dzieci. Z ocalałą dziewczynką, Basią Grembecką, która stanowiła wówczas cząstkę niemieckiej tarczy, tak szczególnie pomyślanej przez hitlerowskich rycerzy, właśnie tego dnia rozmawiałem. Przepełniony setkami i tysiącami podobnych skojarzeń, składających się na żałobę kraju, wszystkich jego miast i miasteczek, wsi i lasów, żałobę milionów ludzi żywych po milionach pomordowanych rodaków, po raz pierwszy zrozumiałem w pełni, że obrót wojny ocalił nas od zagłady, w ostatniej niemal chwili wyrywając naród z morderczego chwytu ludobójców. A że ludobójców tych liczyć należało również na miliony, więc zatroskałem się o przyszłość. Jakże ułożyć stosunki z tym narodem sąsiedzkim, gdzie nawet kobiety oklaskiwały z entuzjazmem wyczyny "bohaterów" z rodzaju, który tak dokładnie rozpoznaliśmy. Postanowiłem już wtedy nauczyć się bolesnej historii tych lat, przeżyć ją, przekazać innym jej sens. Stąd więc nowa książka i nowe świadectwo, że pisarz pragnie coś obronić i ocalić. Barwy, zanim spłowieją? Żywe uczucia przed uwiędnięciem? Ludzkie działania? Fakty, gubiące się na zawsze w czasach i przestrzeni, tak jak łzy giną bez śladu w morzach? Najpewniej chodziło mi o wszystko razem i jeszcze o wiele innych spraw. Jednakże w całości powieściowego zamierzenia trudno nie dostrzec autora. To on, mówiąc technicznym językiem, jest kronikarzem, reżyserem i kamerzystą tematów i problemów, on też będzie przewodnikiem czytelniczej wyprawy w region długo i pracowicie formowany z różnych elementów, także i tych przez niego osobiście przeżytych. Nowa książka - a więc ogromny trud, przy tym zawsze samotniczy, z osobną historią wzlotów i zwątpień, bo tak zwykle dzieje się tam, gdzie ostateczny wynik stanowi niewiadomą. I choć autor, niby mityczny siłacz, udźwignie nareszcie odtworzony przez siebie świat, jednak dopiero później wyjdzie na jaw - jeśli nie istotna miara wysiłku, to charakter jego wizji: imponujący glob Atlasa okazać się może zwykłym balonem, lśniącą, lecz pustą bańką mydlaną. Mam nadzieję, że podobnego zawodu sobie i Czytelnikom nie sprawię, a to głównie dlatego, że wkładam w tę powieść taki zasób wiedzy i uczuć, na jakie mnie tylko stać. W każdym razie mogę zapewnić, że blisko i dobrze poznałem pierwszych moich towarzyszy podróży, czyli jej bohaterów. Na czoło wybija się pośród nich stary znajomy, Michał Rybikowski, alias Adam Michałowski, alias Adam lub Andrzej Paszkowski, ochrzczony w pewnym kółku warszawskich znajomych "Rudym" (o czym z pewnością on sam nie wiedział), w innych przyjaznych środowiskach zwany "Rybikiem", tu i ówdzie, w konspiracji, Adamem, względnie po prostu, po rodzinnemu, Michasiem. Pewni ludzie, było to przeważnie w Finlandii i na Łotwie, zapamiętali go może w postaci jowialnego handlowca Iana Jacobsena, a znów inne osoby, pośród nich sporo kobiet - Niemek, Szwedek i innych damulek - dotychczas gotowe są przysięgać, że był to owiany tajemniczością Peter Iwanow, ich beztroski kompan rodem z dalekiej Mandżurii. Co do Niemców, to wiedzieli oni, że ktoś taki istnieje i działa, ale niemal do końca nie zorientowali się, kim właściwie jest. Rozgryźć naturę tego człowieka można raczej przyjazną intuicją niż chłodną analizą. Dokonajmy tej próby. Trudność przeniknięcia natury "Rybika" nie pochodzi bynajmniej z faktu, że był on oficerem przedwojennej "dwójki", czyli Oddziału II Sztabu Głównego. Znałem i widywałem ludzi tego autoramentu, niesłusznie uważanych za jakiś odrębny gatunek. W istocie rzeczy, analogicznie do innych mężczyzn, podlegali oni zwykłym namiętnościom, zdarzało się więc, że goniąc za upragnionym połowem wpadali w zastawione na nich sieci z prawdziwie chłopięcą naiwnością. Tym bardziej w trudnych sytuacjach wojennych, szczególnie wobec klęski, niewielu z nich odznaczyło się hartem, odwagą i zdolnością do działania i myślenia samodzielnego. "Rybik" należał niewątpliwie do tych ostatnich, dobrze więc reprezentował nie tyle tę kategorię rodaków, do której mechanicznie należał, ile romantyczny polski patriotyzm. Już na długo przed rokiem 1939 zastanawiał mnie ów przypadkowo poznany oficer z upodobaniami niezwykłymi w jego sferze. Szukał przede wszystkim towarzystwa ludzi wykształconych, chętnie towarzysząc im w ożywionych dyskusjach. Wieczorem ślęczał nad podręcznikami, żeby samemu dojść sensu uczonych wywodów, na przykład wyrażanych przez profesorów fizyki - Białobrzeskiego i Wolfkego. Kiedy indziej, choć zwykle raczej zamknięty w sobie, wybuchał entuzjazmem do dociekań, które snuli prehistoryk Poniatowski, architekt i podróżnik Balcer czy astronom Kamieński. - Gdzie pan się spotyka ze swoimi naukowcami? - zapytałem. - W naszym kółku dyskusyjnym. Nadzwyczajni ludzie! Chce pan? Za kilka dni zbieramy się w obserwatorium. Sam odkrywca pokaże nam kometę Wilka. Nowa! Profesor Kamieński objaśni panu jeden kamyk. Fantazja! Takie kawałki spadły na ziemię po erupcji słońca. Profesor przywiózł kilka z Tokio, od japońskich uczonych... A pewnego dnia, bardzo skupiony, jakby budząc się z zamyślenia, powiedział: - Będziemy latać! Kiedy raz jeszcze powtórzył to zdanie, i to z wielką mocą, zdziwiony odparłem: - Jak to - będziemy? Latamy przecież! - Nie o to chodzi - odrzekł z przekonaniem. - Ludzie będą fruwać samodzielnie. Bez silników! Sami! Niby ptaki. Wie pan? - Skądże taki optymizm? - To nie optymizm, to stwierdzone. Naukowo. Powiedział nam o tym antropolog. Cała historia! Na podstawie badań. - Jakich badań? - Szczegółowych. Antropologia stwierdziła, że kości ludzkie stają się coraz lżejsze. Z czasem dojdziemy do ptasich możliwości, szkielet człowieka stanie się lekki, więc - rozumie pan? - Kiedyż ten proces umożliwi latanie? - Już za parę milionów lat! - tryumfalnie odrzekł Rybikowski. Takie bywały nasze rozmowy, kiedy od czasu do czasu pojawiał się w Warszawie, po czym na długie miesiące znowu znikał. Za każdym powrotem z początku promieniowała z niego radość życia, później posępniał, zdradzał roztargnienie, gniótł w sobie jakieś kalkulacje czy idee. I nieprędko, dopiero słysząc, że pochodzi z Laudy, skojarzyłem sobie "Rybika" z innym człowiekiem, zresztą legendarnym w naszej historii. Tak jest! Bo gdyby wielkiemu wieszczowi odebrać poetycki geniusz, pozostałby skłonnym do różnych dociekań, zagłębionym w sobie, podejrzliwym i małomównym Litwinem z głębokiej prowincji. Ta właśnie ziemia wydaje ludzi o zdrowym jak ziarno sercu, o temperamencie wybuchowym, lecz zahamowanym przez bardzo intensywnie kiełkujące życie wewnętrzne. O tamtym ktoś pisał, że sto kilkadziesiąt lat temu sławny poeta przewidywał - jakimś "duchem Bożym" - skrzyneczkę, z której można będzie słuchać koncertów, a także i przemówień politycznych. Więc i owe "będziemy latać" Rybikowskiego, i jego milcząca dociekliwość, i przebłyski entuzjazmu dla nauki, i pozorny chłód, i ogień wewnętrzny - to wszystko nałożyło mi się - toutes proportions gardees - na sylwetkę dobrze znaną z historii literatury. Sam zaintrygowany swoim spostrzeżeniem spytałem: - Panie Michale, a pamięta pan, kto napisał dwuwiersz taki: "raczej żelazo rozpalone w dłoni, niźli prawicę krzyżacką uściskać"? Skinął głową, bo wiedział o swoim sławnym ziomku wszystko, co potrzeba. I jakoś ze smutkiem odrzekł: - Niestety, ja to muszę robić. I to często. Przecież pan wie, czym się zajmuję? Nie? Jestem oficerem wywiadu i pracuję na terenie Rzeszy. Major Rybikowski nie był zresztą w tym zakresie nowicjuszem. Najpierw, co prawda, służył w podchorążówce piechoty w Ostrowie-Komorowie, ale później zdał egzamin do Wyższej Szkoły Wojennej, gdzie zaczął gromadzić materiały o przemyśle i handlu III Rzeszy. Następnie, przydzielony do sztabu 17 dywizji w Gnieźnie, sporządził tam czterystastronicowe opracowanie poświęcone gospodarce niemieckiej. Ocena tej roboty wypadła pozytywnie, więc w roku 1933 przydzielono go do Biura Studiów Niemieckich Oddziału II Sztabu Głównego. Hitler znalazł się wtedy u władzy. Od tego czasu Rybikowski stale już jeździł do Niemiec, a po krótkim stażu w 25 pułku piechoty w Piotrkowie wrócił do wywiadu przeciwniemieckiego, wiosną 1936 roku objął referat "przygotowań wojennych", wreszcie w roku 1939 przeszedł do kierownictwa wywiadu ofensywnego na Niemcy. Mój bohater istniał naprawdę. Ale, rzecz jasna, powieściowa inwencja autorska w niejednym fragmencie przydała lub ujęła tej postaci niejedną sytuację. Tyle na razie o "Rybiku". Nie znałem osobiście drugiej naczelnej postaci tej powieści, kapitana Alfonsa Jerzego Jakubiańca, ale opowiedzieli mi o nim ludzie, którzy go znali wyśmienicie. "Futek", jak go w rodzinie i w szkole nazywano, od wczesnych lat kierował się patriotyczną ambicją. Pragnął jakoś dorównać żołnierzom, którzy mu imponowali, ba - w skrytości ducha zamierzał ich przewyższyć. "Za późno się urodziłem" - myślał markotnie, bolejąc nad faktem, że miał tylko dziewięć lat, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, a zaledwie trzynaście w chwili odzyskania przez ojczyznę niepodległości. Strzelcy, drużyniacy, sokoli, legioniści, ułani spod Rokitny, Krechowiec czy Jazłowca, "bajończycy" i "błękitni" z Francji, wreszcie pierwsi polscy lotnicy wydawali mu się herosami, co zresztą na każdym kroku można było stwierdzić naocznie. Mundury herosów strojne były w niezliczone wstążeczki, baretki i metalowe pamiątki, powiewała wokół nich chwalebna legenda, za nimi goniły rozmarzone oczy Polek. Zresztą wszędzie, jak szeroki i długi był kraj, mnożyły się okazje do uroczystości, podczas których place miast i miasteczek tudzież bitewne szlaki i pobojowiska dzwoniły marszową muzyką, łopotały biało-czerwoną flagą i zamierały w czci dla masywnych orłów i haftowanych srebrem i złotem sztandarów. "Ech, spóźniłem się" bolał "Futek". Rodzina Jakubiańców w 1920 roku opuściła rodzinne Święciany i kipiący niecierpliwością chłopak uczył się początkowo w Toruniu, dopiero później w gimnazjum Zygmunta Augusta w Wilnie, wreszcie powrócił do Święcian. Wiedział już, że chce być tylko żołnierzem, naturalnie oficerem, przyszłym obrońcą kraju i spadkobiercą tamtych bohaterów. Jednakże osiągnięcie tego celu widział głównie w sprawności fizycznej. Nie godził się z nudą gramatyki lub podręcznika fizyki, ale cóż - bez świadectwa maturalnego trudno byłoby zdobyć pierwszy stopień wojskowego wtajemniczenia, jaki stanowiła szkoła podchorążych, musiał więc co nieco trenować także głowę. Trzeba przyznać: szedł z klasy do klasy z mozołem i nie bez ponurych klęsk, ale za to przodował pośród rówieśników w sporcie, wytrzymałości i harcie fizycznym. Małe Święciany były miasteczkiem typowym dla mozaikowego układu stosunków na wschodzie ówczesnej Polski. Naprzeciw gimnazjum polskiego mieściło się przy ulicy 3 Maja gimnazjum litewskie. Oprócz tego młodzież tamtejsza uczyła się w seminarium nauczycielskim, w gimnazjum żydowskim, w krawiecko-gospodarskiej szkole zawodowej i wreszcie w szkole rolniczej. Światek młodych ciągle się burzył, bo w tamtych stronach ludzie zawsze kochali i nienawidzili na serio, a zamiary swoje, choć pokrywane przysłowiową litewską czy białoruską skrytością, przeprowadzali z niezwykłym uporem. Na Wileńszczyźnie wszystkie różnice i niechęci występowały daleko ostrzej niż w lekkomyślnej Warszawie, układnym Krakowie i rozsądnym Poznaniu; tu również i młodzież różnych narodów bezwzględnie i twardo stała przy takiej czy innej tradycji swoich dziadów czy ojców. Kiedy więc w samo święto narodowe chłopcy litewscy wystawili u siebie w szkolnym oknie tekturowego Orła Białego z postronkiem na szyi, omal nie doszło do lokalnej święciańskiej wojny polsko-litewskiej. Bohaterami dla stron obu zostali wówczas oni dwaj: chwilowo aresztowany za obrazę godła państwowego jakiś chłopak litewski oraz właśnie "Futek", który z szaleńczą desperacją wtargnął "sprintem" do wrogiego obozu i spomiędzy setki zaskoczonych Litwinów szczęśliwie wyrwał i uniósł obrażone godło. Nauczyciele i w ogóle ludzie starsi nie różnili się tam zbytnio od swoich wychowanków, zwykle podzielając ich upodobania i aspiracje. W Wilnie, u "czerwonego" Stralla, aż roiło się od różnej maści miejscowych i prowincjonalnych szachistów, obserwujących, jak uczniak Frydman kolejno bije kalwińskiego księdza z ulicy Zawalnej i dyrektora gimnazjum z Oszmiany, albo i profesora matematyki ze Święcian. Ale i w samych Święcianach, trenując przez całą zimę bieg dookoła miasteczka, "Futek" miał wiernego partnera nie w kim innym, jak w tym profesorku. Mimo mrozów ubrani w same koszulki i spodenki, zaczynali kłusować sprzed mieszkania przy ulicy Strunojskiej (co to prowadziła do Strunojć), dalej biegli przez Dworcową do ulicy 3 Maja, wpadali na Blakiską (tę, co do Blakiszek) i koło cmentarza nawracali na Polską (później Żwirki i Wigury), aby tu finiszować. Według stoperów bywali dość pewni sukcesu, ale z wiosną, jeśli tylko pojawiał się jakiś przyjezdny gwiazdor lekkoatletyki, nadzieja ta zazwyczaj pryskała. W każdym razie, chociaż daleko za takim mistrzem, jak uproszony o przyjazd na "święcianiadę" Kucharski, ale drugie miejsce miał właśnie Jakubianiec, czyli w skrócie "Futek", z czasem awansowany na poważniejszego "Kubę". W roku 1926, kiedy w Warszawie rozegrała się bratobójcza walka, "Kuba" nie miał żadnych wątpliwości politycznych. Przede wszystkim decydował o tym prosty fakt, że Józef Piłsudski, który sięgnął po dyktatorską władzę, posiadał stopień marszałka, a więc w siłach zbrojnych najwyższy. Dla młodego święciańskiego maturzysty, który tegoż roku wstępował do upragnionej Szkoły Podchorążych w Ostrowie-Komorowie, skrzyżowane hetmańskie buławy na mundurze marszałka znaczyły niewiele tylko mniej niż orzeł w herbie czy święta pamiątka z Ostrej Bramy. Poza tym ród Piłsudskich wywodził się właśnie ze stron tamtejszych i przyjemnie było myśleć, że na czele wszystkich polskich obywateli stanął człowiek jakby swój, znakomity ziomek z Litwy. Wreszcie, od pierwszej chwili rozpoczęcia służby wojskowej, Alfons Jakubianiec wciąż się obracał pośród dawnych wiernych żołnierzy i ślepych wielbicieli "dziadka", jak powszechnie nazywano marszałka. Z biegiem lat taka swojska "junta" wojskowa kompletnie opanowała wyższe i średnie szczeble w rządzie i wojsku, każdy więc z młodych oficerów obracał się już niemal wyłącznie w środowisku byłych legionistów. Tak i Jakubianiec, razem z innymi, został niejako automatycznie "piłsudczykiem", nic bardziej zrozumiałego i prostszego przed sobą nie widząc, jak poddanie się dyscyplinie, co zresztą uczynił chętnie, a nawet z radością. Myśleć samodzielnie zaczął później. W takiej to postawie utwierdził go również pierwszy porucznik-instruktor, właśnie znany nam już Michał Rybikowski, tak samo "Litwin", jeno z Laudy, i z tej samej polskiej formacji kresowej, która od wieków służyła królom, książętom i kolejnym insurekcjom za niewyczerpany rezerwat dobrych żołnierzy, a niekiedy i znakomitych budzicieli ducha narodowego, jak ongiś generał Kościuszko, a po nim twórca "Dziadów" i "Pana Tadeusza". Ów porucznik, jako zbyt młody, sam legionistą także być nie mógł, ale zdążył nawąchać się prochu, a nawet zapisał się w roku 1920 jako podchorąży w historii 85 pułku piechoty, otrzymując krzyż "Virtuti Militari". W siedem lat później podchorąży Jakubianiec wraz z całym plutonem mógł być dumny z takiego dowódcy. Z rokiem 1929, kiedy świeżo upieczony podporucznik Jakubianiec otrzymał przydział do jednego z pułków 1 dywizji Legionów w Wilnie, mit o "piłsudczykach" jeszcze bardziej się utwierdził w młodym oficerze. Pułki prezentowały się znakomicie. Panował tu istny kult dla marszałka, ten zaś z dalekiego warszawskiego Belwederu wciąż widział w świetnej wileńskiej dywizji jakby pepinierę najbliższych i najbardziej zaufanych współpracowników; stąd właśnie wychodzili później, już do zadań politycznych wyznaczani, generał Skwarczyński, pułkownicy Wenda, Stachiewicz i Pełczyński. Dziesięć lat później, pełniąc służbę na stanowiskach najwyższych pod drugim z kolei marszałkiem, ukazać się mieli oni podkomendnym i całemu narodowi w świetle daleko mniej korzystnym, ale wówczas nikt z młodzieży oficerskiej nie śmiałby wątpić w autorytety, które ustanowić raczył i namaścił sam legendarny "dziadek". Z okresu, kiedy Jakubianiec służył w 5 pułku piechoty Legionów, pochodzą różne o nim opinie. Był dobrym narciarzem i zapalonym myśliwym. "On tańcując mazura jak sam święty Jerzy" - mawiały zachwycone umundurowanym elegantem wileńskie damy. Ale bezpośredni dowódca gorszył się: "Coś za elegancko się pan ubierając, panie poruczniku! Przepisowa barwa mundura ma być jak dobrze dojrzały szczaw, a nie dziecięce szczyny. Znaczy się trzeba panu porucznikowi znosić ta szczypiorkowa mundura na ćwiczeniach i pokazywać mi się w nim publicznie zakazuję!" Nie przytaczam komentarzy ze strony podchorążych, których Jakubianiec tak gorliwie musztrował, że musieli odbywać wielokilometrowe marsze, przy czym często w maskach gazowych, podczas gdy z rozkazu porucznika podkadzano marszowe szlaki dymnymi świecami. Wszakże jako wykładowca "historii najnowszej" porucznik Jakubianiec tolerował śmiałe poglądy niektórych pupilów i na ogół zachowywał umiar polityczny, a imponował niezwykłą pamięcią. To sprawiało, że i sam szybko się uczył języków obcych, między innymi zaś po trosze i zwrotów japońskich, kiedy na staż do pułku przybył z Japonii major Mizuno. Małego Japończyka i smukłego Polaka widywano wówczas często, jak z końca ulicy Kalwaryjskiej, gdzie 5 pułk kwaterował, razem szli sobie na jarząbki do "Żorża" albo - zależnie od sezonu - na raki czy rydze z patelni podawane przez fertyczne Żydóweczki w lokalikach za Zielonym Mostem. Major Mizuno sprawnie wychylał kielich za kielichem i mówił: - Ojciec znowu przestrzega mnie. Miałem list z Tokio. Napisał teraz tak: "Synu mój, uważaj, bo w kraju, gdzie jesteś, wódka jest podobno bardzo tania". Ma niezwykły wywiad, prawda? - No, to za zdrowie twojego ojca! - podnosił szklankę porucznik. Później już, przeniesiony do Korpusu Ochrony Pogranicza, a następnie awansowany na kapitana, kierując placówką wywiadowczą w Grodnie, Jakubianiec o tym swoim egzotycznym przyjacielu nie zapominał, więc listy pomiędzy garnizonami w Japonii a Grodnem wciąż krążyły. W efekcie przyniosło to po latach skutki korzystne, gdy po wrześniu 1939 oficer nasz wraz z innymi znalazł się na tułaczce. Japończyk nie zapomniał wtedy o ludziach z kraju, w którym co prawda tania jest wódka, ale gdzie - jako najdroższą cnotę - pielęgnuje się miłość ojczyzny. Kontakty japońsko-polskie w ogóle nasiliły się w tamtym okresie. Wobec aspiracji japońskich do opanowania Chin, nie mówiąc już o zagarnięciu Korei i Mandżurii, sztab cesarski poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak może się przedstawiać przyszły układ sił. Stażystów, studentów i obserwatorów, przybyszów z Dalekiego Wschodu, namnożyło się wówczas w całym świecie, a więc i w Polsce. Ludzie są jednak wszędzie i zawsze tylko ludźmi, więc i Japończycy mimo woli nabierali sympatii do krajów, w których gościli, gdzie zbierali wiadomości i gdzie nasiąkali nastrojem czy poglądami. Z Niemiec wyjeżdżali pełni respektu, a z Polski - z żalem. Dla naszych oficerów zaś, wychowywanych w kulcie dla "dziadka", przyjaźń polsko-japońska stanowiła jakby przedłużenie polityki sprzed ćwierćwiecza, kiedy to Piłsudski, wtedy jeszcze jako "socjalista", wyprawił się do Tokio w poszukiwaniu sojuszu dla walki z caratem. Toteż i Jakubianiec rad przyjmował zapewnienia majora Mizuny, że zawsze będzie pamiętał oficerskie szaleńcze biegi urządzane na św. Huberta, a w ogóle - całą polską dzielność i wielki polski patriotyzm. Jednakże prócz wymiany grzeczności i serdeczności musiały wydarzać się niekiedy także i fachowe przysługi, bo w tymże czasie słyszałem z ust Rybikowskiego luźno czynione wzmianki na temat pewnych korzyści wynikających z przyjaznego dla nas usposobienia Japończyków. Ludzkość powoli toczyła się ku wojennej katastrofie; informacji i sojuszników poszukiwano, gdzie się tylko dało, powszechnie; agentury wywiadu panoszyły się i krzyżowały na całym świecie. Ofiarą tego rodzaju zabiegów stała się między innymi znana w warszawskich salonach dorodna hrabianka Magdusia, zresztą przez samą naturę predestynowana do roli, którą kazano jej zagrać. Należała do rodziny niezamożnej, lecz skoligaconej z rodami książęcymi i hrabiowskimi, pyszniła się tytułem i świetną edukacją, ale kiecki z niej oblatywały i zawsze cierpiała na brak obuwia. Dramat stawał się tym poważniejszy, że panna urosła ponad miarę wielka i nie mieściła się w cudzych pantofelkach czy sukienkach. Wydawałem się przy niej takim karzełkiem, że - na przykład - fundując zgłodniałej pannie kawę, proponowałem, żebyśmy wchodzili do "Ziemiańskiej" po kolei, nie razem. Magdusia pisywała niezłe wierszyki i łapczywie inkasowała honoraria, aż wreszcie wynikł projekt wysłania tak inteligentnej osoby na studia do Brukseli. Akcja składkowa na ten cel objęła najbardziej dystyngowane sfery, ale - tytułem pożyczki - panna wycyganiła coś niecoś także i od swoich zwykłych znajomych. Pojechała, żeby studiować opiekę socjalną, powróciła zaś w parę lat potem z filozofią potocznie nazywaną dziś egzystencjalną. W Magdusinej wersji oznaczało to kompletne zerwanie z tak zwanymi "zasadami". Czego nie usłyszałem od niej, gdy znalazła się znowu w Warszawie! - Wymykałyśmy się z internatu wieczorami i udawałyśmy na ulicach prostytutki - opowiadała z ożywieniem. - Pyszna zabawa! - Zabawa? Mam nadzieję, że to było "na niby"! - Wcale nie na niby! Moim pierwszym klientem był marynarz. Bardzo dobrze zagrałam rolę, nie połapał się głupiec do końca. I jeszcze zapłacił! - To mają być panny z najlepszych domów Europy!? Same - jak mówisz - hrabianki i księżniczki? - Nam, w naszej sferze, wszystko wolno - odpowiadała. - Zresztą, jaka jestem, taka jestem - i już! A ty, jak widzę, wciąż siedzisz w starych ideałach i jeszcze nie dojrzałeś do rozumienia ludzi i świata, voila! Always stupid! Immer dumm! W jakiś czas potem, gdzieś na początku roku 1939, dawno nie widziana Magdusia raz jeszcze zwróciła się do mnie z prośbą. W tym wypadku nie okazywała dawnego tupetu, a w tonie jej usłyszałem nowe nutki: maskowanego strachu i jeszcze staranniej skrywanej czujnej drapieżności. - Stasiu - mówiła ze sztuczną rzewnością - jestem na rozdrożu. Zakochałam się, wiesz? I on mnie kocha! Wspaniały typ! Lovely boy! Przedstawił mi go radca ambasady niemieckiej, Thilo von Trotha, z ich arystokracji. - Kimże jest ów desperat? - Rudolf von Scheliha, też dyplomata, ze śląskich Szeligów. Rudi jest również radcą w ambasadzie niemieckiej. Ma herb polski. Esteta, znawca kobiet, wybredniś pod każdym względem. W hazardzie - szalony, ale zawsze szczęśliwy. Rozwodzi się dla mnie, you see? Nie uśmiechaj się, bo może to my, ja i Rudi, skierujemy wszystko na właściwe tory. Niemcy i Polacy, będąc w zgodzie, mogą dokonać cudów! - Domyślam się tych torów, domyślam! - Nic nie wiesz, my dear! On pochodzi od Szeligów, naszych Piastowiczów. W rodzinie mają i naszego biskupa Bodzantę, i pruskich arystokratów. Gościli mnie w zamku von Trothów pod Szczecinem, wiesz? - Dobrze, dobrze. O cóż ci jednak chodzi? - Otóż, Stasiu, czy nie mógłbyś zapytać któregoś ze swoich znajomych, najlepiej oficera ze sztabu, jak oni tam widzą moje częste wizyty w ambasadzie? Bo widzisz, Rudi załatwił mi tam niezłą posadę. Po prostu udzielam lekcji języka polskiego. Nie chciałabym jednak, żeby o tym źle sądzono, you see? Zapytasz? Do it for me, please! - Dobrze. Zgłoś się za kilka dni. Ale już widzę, że zaplątałaś się. - Rudi uważa, że Polacy powinni iść z Niemcami - odpaliła. - A u von Trothów mówią zupełnie szczerze, co myślą. Widzisz, niemiecka arystokracja czeka, aż Hitler załatwi jej to, czego nie mogła osiągnąć sama. A potem oni z Hitlerem skończą, wiesz? - Albo on z nimi - odrzekłem. - I z nami też... W kilka dni potem, kiedy się pokazała, oświadczyłem: - Powtarzam dwie krótkie rozmowy z kimś kompetentnym. W pierwszej przedstawiłem sprawę. W drugiej usłyszałem, co następuje: "Radzę panu zaniechać z nią wszelkich stosunków". Wyrażone to było jednak daleko dobitniej. Hrabianka Magdusia, o której jeszcze będzie mowa, zbladła, jakby usłyszała wyrok śmierci. Tym "kimś kompetentnym", do którego się zwracałem, był major Rybikowski. Wiele jest jeszcze postaci figurujących w powieści, podobnie jak Magdusia, na jej dalszych planach. Pewnego lotnika, nazwijmy go tu Hubertowiczem, widziałem kilka razy, w Warszawie, w Londynie i znów w Polsce, ale zajrzeć w głąb tej przewrotnej indywidualności pomogła mi kobieta. Jeśli chodzi o nasz wywiad w Pradze i Królewcu, to oryginalne sprawozdanie kierownika Placówki Wywiadowczej "G" mam na stole u siebie. Ów pracowity i rozważny agent służby specjalnej mimo woli odmalował i Jakubiańca, i samego siebie bardzo plastycznie, jednakże mój bohater Duszkiewicz łączy dzieje trzech osób. Japońskich oficerów i dyplomatów szkicuję na podstawie tegoż sprawozdania i zanotowanej przeze mnie relacji "Rybika". Jak widać, budowałem opowieść z elementów rzeczywistych, z fragmentów i szczątków odtwarzając kształty, których należałoby się domyślać lub je wyczuwać. A relacje okupacyjne niewiast, wplecione pomiędzy rozdziały, niech mówią czytelnikowi o realiach przeciętnego ludzkiego bytowania w tamtych strasznych czasach. Teraz o Sabinie, a raczej o jednej z tych młodych kobiet, których losy uogólniłem w jednej powieściowej postaci. W literaturze polityczno-wywiadowczej nazwana jest rzeczywiście Sabiną; podobnie zapisano ją w pamięci niektórych Polaków, a także w aktach Gestapo. Niechże pozostanie i u mnie Sabiną-bez-nazwiska, choć w istocie nosiła imię zupełnie inne, podobnie jak zagubił swoje prawdziwe miano inny bohater, mianowicie magazynier z Dortmundu, były pomocnik kowala wiejskiego spod Kalisza. Kryje się w tych i podobnych im postaciach tak potężny ładunek patriotycznej gotowości do ofiary z życia, że wolno mi uczynić z nich symbole charakterystyczne dla naszej zbiorowości. Dlatego też pozwoliłem sobie najgłębsze pobudki działania i najbardziej śmiałe decyzje kilku znanych mi kobiet niejako skumulować i przyswoić tej właśnie skądinąd autentycznej Sabinie. Jakkolwiek bowiem wyobrażalibyśmy sobie moją kobietę-bez-nazwiska, jej przeszłość czy jej wygląd, będzie to raczej obojętne w świetle służby, którą jakby w samym piekle dobrowolnie pełniła na podobieństwo innych jej rodaczek, bohaterek najczęściej bezimiennych i nic nie znaczących, a które istotnie można porównać do łez przepadających w oceanie. Pozostałaby kwestia, skąd mogłem się dowiedzieć o doznaniach i decyzjach Sabiny czy którejś z innych kobiet, które złożyły się na jej powieściowy model. Można by to uznać za wymysł, ale trafniej byłoby dopuścić okoliczność, że autor z tych czy innych względów zasłużył sobie czasu wojny na sporo zwierzeń, nawet najbardziej poufnych. Wystarczy wyobrazić sobie którąś z niezliczonych możliwych sytuacji, kiedy jeden człowiek wyznaje drugiemu tajemnice najbardziej osobiste. Bywa tak w niebezpieczeństwie, w przeczuciu bliskiej śmierci albo po torturze więziennych i obozowych osamotnień lub wreszcie wówczas, kiedy się coś robi pro publico bono, czyli ze względów najwyższych. Moja Sabina nie jest więc całkiem prawdziwa, ale jej przeżycia, rysy jej charakteru i pobudki jej działań nie mają też nic wspólnego z wymysłem. Namawiam więc Czytelników, by uwierzyli w prawdę we wszelkich możliwych jej postaciach, a najbardziej wtedy, gdy zaprzątnęła ona twórczą wyobraźnię pisarza. Z tą moją Sabiną rozmawiałem na krótko przed wojną i tylko raz jeden, ale trwało to parę długich godzin, bardzo męczących dla nas obojga. Osobiście nie znoszę zaglądania w zakamarki cudzych istnień, kobiecie zaś niełatwo było wyjąkać i objaśnić perypetie świadczące o prawdzie jej niezwykłych słów. Jednakże pani ta zwracała się do mnie z pełnym zaufaniem, a mnie znów nie wypadało uchylać się od wysłuchania jej, tym bardziej że w grze znalazła się okoliczność rzeczywiście godna uwagi. Krótko mówiąc, chodziło o dziwną rolę oficera wojsk lotniczych, Hubertowicza, a trochę i o męża Sabiny, porucznika-lekarza. Z początku wydawało mi się, że w życiu tej pani wydarzył się tylko banalny trójkąt, zresztą dziejący się w terenie również wytyczonym przez trzy punkty: pewną małą puszczańską mieścinę, Grodno i Druskienniki, ale relacja Sabiny wkrótce nabrała dla mnie sensu o wiele poważniejszego niż przysłowiowe skojarzenia geometryczne. - A więc - pytałem - coś wynikło u was w okolicznościach raczej romansowych? - Tak - przyznała. - Jednakże stało się coś znacznie gorszego. - Ale mąż? Słyszałem, że pani wyszła za mąż, że jesteście szczęśliwi, a nawet widziałem was razem na jakimś pułkowym święcie. Nie pamiętam - może w "krechowieckim" w Augustowie? Albo w Podbrodziu u tak zwanych "prawosławnych" ułanów? - Owszem, bywaliśmy i w Augustowie, i w Podbrodziu - odrzekła. - Ale widzi pan, tamto już skończone. Na zawsze. Mam wrażenie, że to wszystko działo się bardzo, bardzo dawno temu. Od tego czasu... Przyjrzałem się jej uważnie, gdy zaczęła snuć opowieść. Wydała mi się zupełnie inna niż kiedykolwiek. Sprzed kilku lat pamiętałem ją jako dziewczęcy pączuszek silący się na przedwczesną powagę, później, z okresu jej warszawskich "szaleństw", jako rozbawioną i może nadto śmiałą panienkę, wreszcie w ostatniej z ról - jako szczęśliwą i podobno gospodarną małżonkę, mimo drobnego wzrostu królującą pośród kresowych oficerskich żon dzięki edukacji i różnym kobiecym talentom, a także dzięki temu, że miała w rodzinie wujka-generała. Ale oto wszystkie dawne maseczki gdzieś przepadły, okrągła twarz pani Sabiny wyrażała teraz najgłębszą troskę, a w jej ciemnych oczach nie znać było żadnej gry obliczonej na wywołanie efektu. Przelotnie tylko sprawdziwszy, czy słucham, patrzyła w przestrzeń i beznamiętnie, z wielką rozwagą ciągnęła spowiedź. Najpierw pokrótce o rozejściu się z młodym oficerem-lekarzem. - Zdradzał? - zagadnąłem. Energicznie machnęła ręką i odrzekła: - To mniej ważne! Ale właśnie przy tego rodzaju okazji wyszło na jaw, że najwidoczniej znalazł się pod wpływem agitatorki - komunistki. Zresztą był ze mną szczery. "Nie biliśmy się o taką niepodległość" - powtarzał. Zaczął uważać komunizm za jedyne słuszne wyjście dla całej ludzkości, a więc i dla nas, Polaków. Kiedy mi to wyznał, moje uczucia dla niego zgasły. Dyskutowaliśmy ze sobą w ciągu wielu wieczorów, ale nic to nam już nie pomogło. Sytuacja pogorszyła się, kiedy sprawa doszła do oficerów kontrwywiadu w Grodnie, dokąd męża wzywano dla indagacji. Podobno tamta kobieta z kolei zarzuciła swoje sieci na kogoś innego, przyłapano ją na tym, rozpoczęto badanie jej znajomych, a więc i mojego męża. Wyjechałam wtedy do Warszawy i rozpoczęłam kroki rozwodowe. Kiedy tak mówiła, w oczach przesunęły mi się jedna po drugiej znajome twarze kilku oficerów, przeważnie owych "żelaznych" poruczników, z tych czy innych względów nie awansowanych i skazanych już tylko na mizerną emeryturkę. Po roku 1920 obrali oni służbę zawodową w armii, ale kariera wojskowa nie uśmiechnęła się do nich. Zarabiali tylko na takie opinie o sobie, jak uprawianie pijaństwa, niesforność służbowa i nielojalność polityczna, rzecz zaś w tym, że na ogół cechowało ich poszukiwanie nowych dróg, jak to się przydarza najczęściej ludziom rozgoryczonym, a mającym trochę wolnego czasu na rozmyślania. Niejeden z takich zawiedzionych oficerów skłaniał się ku teoriom ultraradykalnym. Mąż mojej rozmówczyni należał do nich. Tymczasem pani Sabina ciągnęła opowieść o dramatycznym epizodzie, który ją spotkał w Druskiennikach, dokąd pojechała dla wypoczynku i tak zwanej zmiany wrażeń. Z Druskiennik przywoziło się wówczas tamtejsze specjalności, mianowicie drobne politurowane wyroby z jasnego drzewa. Piękna pani także posiadała pamiątkę z nadniemeńskiego uzdrowiska: drewniany nożyk do rozcinania kartek. Na nożu był wyżłobiony napis: "Pamiątka z Druskiennik". U nasady trzonka wyryta była jeszcze data z inicjałami. "Aby jak najdłużej zachować się w pani myślach" - powiedział tamten pilot, pracowicie operując scyzorykiem w celu dodania niewinnej pamiątce znaczeń intymnych. Otworzywszy torebkę, pani Sabina pokazała mi teraz druskiennicką pamiątkę i wyryte na niej litery i cyfry. - Naturalnie słyszał pan o nim? - zapytała, wymieniając imię i nazwisko. Potwierdziłem, lotnik bowiem, którego nazywam Hubertowiczem, cieszył się niemałą wówczas popularnością, a w północno-wschodnim kącie kraju, skąd pochodził, stał się wzorem dla młodzieży męskiej i "bóstwem" dla pensjonarek - po prostu jakby gwiazdą pierwszej wielkości. Nadlatując czasami od strony Warszawy i popisując się karkołomną akrobacją, gasił tam od razu lokalne sławy, takie jak znakomity jeździec porucznik Jankowski, a nawet nasz niezrównany mazurzysta Jakubianiec. Która z tamtejszych dam nie marzyła o flircie z wysokim, a lekceważącym wszystkich i wszystko lotniku, zwycięzcą nad zdradliwym żywiołem i absolutnym panem potężnych mocy ukrytych w lśniącej maszynie? Zresztą był on - w razie wybuchu wojny - kandydatem na bohatera prawdziwego. - No, więc i ja - rzeczowo powiedziała pani Sabina. - W tych Druskiennikach... Z tego, co usłyszałem dalej, wynikało, że flirt między damą, trochę podobną do przymilnej, lecz niebezpiecznej kotki, a bezwzględnym i postawnym drapieżnikiem, na jakiego zawsze mi wyglądał Hubertowicz, nie miał przebiegu, o jakim marzą kobiety. Lotnik zdążał do swojego celu zbyt brutalnie i obcesowo. Omijając konwenanse, zaczepił samotną rozwódkę i przy pierwszym już spotkaniu jakby w roztargnieniu oświadczył jej swoje zachwyty i uczucia, a także zapowiedział ponowny przyjazd do Druskiennik. Można się było domyślać, że zuchwalec wywarł wrażenie na pozbawionej domu i męża kobiecie, budząc w niej może jakieś nadzieje, a w każdym razie ciekawość. Zjawiwszy się w Druskiennikach ponownie, Hubertowicz bez ceregieli zabrał nową znajomą na przejażdżkę łódką po Niemnie. - Siłą ubrał mnie wtedy w czerwony sweterek, zresztą bardzo niebrzydki - mówiła pani Sabina. - Było gorąco, chciałam ten łaszek zdjąć, ale on uparł się, rzekomo z wielkiej troski o to, abym się nie zaziębiła. Proszę się nie dziwić, że o tym wspominam, ale to ma znaczenie. Co do niego, to był ubrany po cywilnemu i nosił płócienną białą czapeczkę. Z pewnością taką miał umowę... - Z kimże? - zdziwiłem się. - Z kimś, kto nas obserwował z litewskiego, wysokiego brzegu - odrzekła. - Ale niech pan słucha dalej. Wyobraziłem sobie teraz scenerię Druskiennik. Ze stacji Porzecze jeździło się tam brzegiem jeziora do miasteczka, na plac Kościelny. Tuż zaraz był sosnowy park wysokopienny z solankowym zakładem kąpielowym, a nad samym Niemnem - deptak i muszla koncertowa. Z tamtej strony rzeki - płowe urwisko, na które wylegała ludność litewskiej wsi Bałturzyszki dla słuchania koncertów. Któż interesował się w tej wsi łódeczką, na której przekomarzała się flirtująca para, ona w czerwonym (niebrzydkim, podobno...) sweterku, on zaś w białej czapeczce? Ze skróconej, lecz bardzo jednoznacznej relacji domyślałem się nastrojów i w ogóle romantycznego klimatu owego dnia. Po wycieczce w pięknym i nasłonecznionym krajobrazie do reszty rozmarzył panią Sabinę smaczny obiad, naturalnie spożyty we dwoje, po czym wyruszono na długi i daleki spacer. Nie pytałem, dokąd poszli, czy ścieżką po trawiastym zboczu nad rwącą rzeczką Rotniczanką, czy też na stary, pełen uroku cmentarzyk. W każdym razie zrozumiałem, że epilog eskapady rozegrał się już w ciemnościach. - Byłam... byłam wtedy jakoś niezwykle wzburzona - ciągnęła Sabina. - Sama nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Kipiała we mnie prawdziwa mieszanina radości i gniewu, tryumfu i furii. - Furii? Po tym, co zaszło? - No tak! Bo pozostawił mnie samą, wieczorem, w ciemnym lesie. Znikł tak samo nagle, jak nagle i bezczelnie robił wszystko. Poczułam głębokie upokorzenie i od razu znienawidziłam w nim brutala, a przecież gnało mnie coś do niego. Więc zerwałam się i pobiegłam z powrotem. Chciałam spoliczkować go albo rozpłakać się... - Na jego piersi? - Niech pan nie kpi. Tylko kobieta zrozumiałaby mnie. Zresztą nie to jest ważne. - Więc pobiegła pani do niego? - Jak prawdziwa wariatka. Pokazał mi jeszcze za dnia pensjonat, w którym się zatrzymywał, nawet werandę należącą do jego pokoju. Nikt mnie nie zauważył, gdy prawie bez tchu wleciałam na piętro i od razu znalazłam ten pokój z werandą. Biała czapeczka leżała na stoliku, zresztą i bez niej wiedziałabym, że to on tu mieszka, nikt inny. No i ukryłam się. Naiwnie i głupio. Na tamtej werandzie, za wysokim fotelem, co stał w kącie, pod samym oknem, bo pomiędzy werandą a pokojem było okno. Otwarte. Sama nie wiem, po co to wszystko zrobiłam. Jak pensjonarka, prawda? - Hm! - przyznałem poważnie. - Niech będzie pensjonarka. - Ale ja nie po to wszystko to panu opowiedziałam, żeby pomnożyć pańską wiedzę o kobietach. Tu chodzi o innego rodzaju wiedzę. Musi pan zrozumieć, jak doszło do rzeczy najważniejszej. Mimo woli stałam się świadkiem czegoś strasznego, niepojętego. - Słucham. - Zaledwie w tym swoim kącie odetchnęłam, usłyszałam ich kroki na schodach, potem na korytarzu. Ich to znaczy jego i tego drugiego. Wreszcie weszli. Na razie nie odzywali się. Zaczęli mówić, ale dopiero po zamknięciu drzwi, kiedy zasiedli w pokoju, tuż za oknem, koło którego siedziałam jak ta mysz pod miotłą. - Rozmawiali? - Tak! Najpierw nie bardzo uważałam, tylko chciałam przeczekać, aż ten drugi sobie pójdzie. Zresztą już ochłonęłam i gotowa byłam w ogóle uciec z tego miejsca. Tymczasem, proszę pana, oni - po łyknięciu jakiegoś alkoholu - zaczęli mówić o swoich sprawach. Rozmawiali po niemiecku, a ja ten język znam doskonale, ze Szwajcarii. Pan może słyszał, że moi rodzice rozeszli się? Wtedy na parę lat ojciec oddał mnie do internatu szkolnego pod Zurichem. Więc niemiecki stamtąd... Proszę pana, niech pan teraz uważa. Wzburzona, zerwała się. - Hubertowicz to szpieg! - krzyknęła. - Szpieg i zdrajca! Oniemiałem. - Tak jest - potwierdziła, pragnąc się opanować. To szpieg! I nie byle jaki! - Taki świetny oficer? Lotnik? Nie do wiary! - Tak jest, może nie do wiary, ale to prawda. Najpierw Niemiec, bo to był Niemiec, nadmienił, że widział nas z tamtego brzegu, i zapytał o damę w czerwonym swetrze. "Przygodna znajomość" - odrzekł na to mój amant. Roześmieli się. Następnie przeszli do samej rzeczy. Niemiec zagadnął o materiał. Hubertowicz odrzekł, że materiału nie da, ale wszystko podyktuje. Niemiec wyraził niezadowolenie. Teraz Hubertowicz zapytał, czy umówiona suma została wpłacona. Ile, na jakie konto i gdzie? Niemiec najwidoczniej okazał jakiś dokument, bo zaszeleścił papier. Przez chwilę mówili trochę ciszej. Z kolei Hubertowicz rozpoczął dyktować. Mówię to panu pokrótce, ale gdzie należy, powiem bardzo dokładnie. Proszę pana, on mu wtedy podyktował spis naszych jednostek lotniczych, które z nich należą do poszczególnych armii, a które są w dyspozycji wodza naczelnego, wymieniał liczby i typy samolotów, nazwiska dowódców i pilotów, wreszcie powiedział wszystko o lotniskach, o składach paliwa, nawet o przewidywanych lotniskach polowych i o jakichś węzłach lotniczych. A Niemiec zapisywał i wciąż mruczał "schn". To był długi drobiazgowy wykład, więc Niemca zadowolił. Jeszcze zadał kilka pytań, a Hubertowicz mu odpowiadał. W ostatnim zapytaniu chodziło o to, co Hubertowicz zrobi ze sobą, gdy wybuchnie wojna. - Cóż odrzekł? - Że będzie walczył zupełnie tak samo, jak inni lotnicy polscy. Coś niezrozumiałego! Szpieg, a walczyć zamierza! - A Niemiec? - Powiedział raz jeszcze swoje "schn", napił się i poszedł, a Hubertowicz z nim. Z werandy dostrzegłam, jak ich cienie przemknęły w stronę rzeki. Uciekłam wtedy i prosto do Warszawy. Ja tego ukryć nie mogę, nie wiem tylko, do kogo trzeba iść. Wujowi przecież takich rzeczy o sobie nie powiem, w ogóle nikomu bez pana rady. Niech pan wskaże! Milczeć o tym nie będę! Trzeba ratować sytuację. Niech w sztabie naszym wiedzą, że tamci dostali wszystko! I że to straszny zdrajca! Nie chciało mi się samemu plątać w tak drażliwe sprawy, więc zapytałem: - A nie lepiej było załatwić to w Grodnie? - Nie mogłam, proszę pana! Proszę zrozumieć, tam mnie znają. Z kapitanem Jakubiańcem nieraz tańczyłam. I w ogóle... Dopiero co skandal z mężem, teraz ten... Nikt prócz majora Michała Rybikowskiego nawet nie przyszedł mi wtedy na myśl. Spowiedź Sabiny tchnęła odwagą i szczerością. Niejeden oschły, cyniczny głuptas mógłby doszukiwać się w niej aktu kobiecej zemsty, ba! nawet obrazy korpusu oficerskiego. Rzecz całą należało wziąć i do rozumu, i do tej wewnętrznej komóreczki, którą nazywamy sumieniem. "Tylko Rybikowski - zdecydowałem - niech on to rozstrzyga". Jego zatem numer telefoniczny podałem wówczas pani Sabinie. O dalszych losach sprawy nieprędko się dowiedziałem. "Wojny nie będzie" Sabinie nie udało się dotrzeć do majora Rybikowskiego, choć - jak sądzę - w ciągu tego lata próbowała kilka razy skorzystać z udzielonego jej numeru telefonu. Major był wciąż nieuchwytny, a zresztą chyba i samą kobietę od początku nękały wątpliwości, bo z chwilą zwierzenia tajemnicy komuś innemu przestała wierzyć sobie samej. Po wielu latach przyznała mi się, że to, co podsłuchała z werandy w druskiennickim pensjonacie, zaczęło chwilami wydawać się jej jakimś złym snem, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością. Rozpamiętując niebywały incydent, dociekała: "Może to napad gorączki? Może to była gra wyobraźni?" A tymczasem, zanim jeszcze doszła do przekonania, że była i jest całkiem przytomna, incydent powoli tracił na znaczeniu wobec innych wydarzeń. Zresztą Sabinie przychodziło na myśl i to, że któż to wie - może Hubertowicz świadomie wprowadzał Niemca w błąd, dając mu fałszywe informacje? Podobno rzeczy takie dzieją się w wywiadzie. A jeśli nawet i było inaczej, to przecież jeden człowiek nie spowoduje klęski tak wspaniałego narodu, jakim wydawał się wówczas - gotów do obrony i wszelkich ofiar - naród polski. Patriotyczne i pewne siebie oświadczenia mężów stanu, bojowa postawa żołnierzy, długie kolejki cywilów, jak długa i szeroka Polska niosących złoto i oszczędności do kas państwowych, karabiny maszynowe w imieniu społeczeństwa przekazywane jako dar dla wojska - to wszystko podnosiło na duchu nie tylko Sabinę, ale i wielu innych, zagłuszając wątpliwości i niwelując troski. Hubertowicz - no cóż: był albo zdrajcą, albo wielkim graczem (oby tak było...). Na przemian martwiąc się i pocieszając, Sabina obróciła parę razy pomiędzy Warszawą a okolicami, gdzie stopniowo likwidowała swoje sprawy prowincjonalne. Wuj-generał ucieszył się z przybycia energicznej, a lubianej przez niego osóbki, która ożywiła mu pusty dom. Po stracie żony generał czuł się bardzo samotny. "Wybieraj, gdzie zamieszkasz" - powiedział do siostrzenicy, kiedy już obejrzeli wszystkie nie zajęte pokoje w sporej willi na kolonii Staszica. "Wybieraj" - powtórzył, gdy oświadczyła mu, że chce się postarać o posadę. Stosunki generała okazały się tak rozgałęzione, że w istocie wybór posad przedstawiał się dość bogato. Od centralnego biura Związku Izb Przemysłowo-Handlowych na Wiejskiej po rozwijającą się fabryczkę części motorowych na Czerniakowie i od Komisji Dewizowej, urzędującej przy placu Napoleona, po eleganckie przedstawicielstwo samochodów w hotelu "Bristol" - wszędzie młodą osobę, władającą obcymi językami, a zaprotegowaną przez starego generała, powitano by z całą gotowością. Co zatem wybrać? Sekretarzowanie stareńkiemu już eks-ministrowi na Wiejskiej? Zbieranie zamówień dla fabrykanta? Praktykę bankową? A może rozmówki z klientami oraz korespondencję handlową w pięknie urządzonym salonie samochodowym? Eks-minister z Wiejskiej dobrotliwie oświadczył: - Chętnie porozmawiam z tobą, moje dziecko, ale tymczasem zaczekaj trochę, aż ukończę podpisywanie papierzysk. Pójdziemy razem na śniadanie i wszystko sobie ułożymy. W poczekalni wyglądającej raczej na salonik Sabina mimo woli wysłuchała dyskursu głośno toczonego przez dwóch starszych panów. Wymiana zdań brzmiała tak: - Północne Towarzystwo Akcyjne to dopiero złoty interes! - powiedział z nabożnym zachwytem pierwszy. Drugi jegomość przytaknął: - Piętnaście milionów wzięli jak nic, oprócz zysków normalnych! - A kto pierwszy wpadł na ten pomysł? - Naturalnie sam Perlmutter. Przedstawił w Ministerstwie Komunikacji szczegółowe obliczenie dochodów, jakie mogą przypaść kolejom żelaznym, jeśli przejmą na siebie część przewozów samochodowych. Kogo należy, opłacono. W rezultacie powstała sławna taryfa WR-20. Północne Towarzystwo mogło przewozić za pół darmo zbiorcze ładunki odebrane liniom samochodowym. I z tego źródła właśnie wpłynęło piętnaście milionów prowizji. Wspaniała afera. Pierwszy zrobił szybkie obliczenie: - Za piętnaście milionów można by na przykład zamówić 10 tysięcy podwozi i puścić je w ruch po kraju. Wojskowość stawia za cel wprowadzenie do gospodarki 80 tysięcy ciężarówek. A więc mielibyśmy już ósmą część. - A mielibyśmy, oczywiście... Może mniej, ale coś około tego. - W razie wojny - kilka dywizji zmotoryzowanych, to już byłaby coś, prawda? Drugi przytaknął, lecz machnął ręką. - Nie damy rady i tak. My - Niemcom? - Poza tym trąbi się o motoryzacji, nawołuje, popiera transport samochodowy... Wszystko na niby! Bo z drugiej strony kolej podcina go. Taryfa WR-20 to w naszych warunkach śmierć ciężarówki. Właśnie i o tym chcę mówić z ministrem. - Ma pan o co się martwić! |Pecunia |non |olet, mój panie. Rozmowa znudziła Sabinę i zgorszyła. Przeprosiła sekretarkę i wyszła. A następnego dnia stary wyjadacz, emerytowany pułkownik, właściciel dobrze rozwijającej się fabryczki, mówił: - Dla ślicznej siostrzenicy mojego przyjaciela-generała robotę mam, oczywiście. Pensja plus procent, dobrze? Zacierając ręce wyjaśniał, że chce od razu wprowadzić młodą kobietę w tok interesów: - Procent będzie od zamówień, które pani uzyska dla mnie. Na początek mam świetną okazję! Złośliwie uśmiechał się i aż mlaskał z zachwytu, roztaczając dalsze perspektywy: - Sytuacja jest taka. Na gwałt tworzy się brygadę pancerno-motorową, którą ma zorganizować i przeszkolić niejaki pułkownik Rowecki. Biedaczek ma różne trudności, bo lepi swoją brygadę z niczego, a nasi biurokraci wszystko mu opóźniają. Chłopak jest z prowincji, z jakiegoś tam pułku, więc nie umie, poczciwiec, dać sobie tutaj rady. W Warszawie można zrobić wszystko, ale trzeba umieć żyć z ludźmi. Rozumie pani? Otworzywszy dłoń, przyłożył ją do boku, a drugą dłonią przybił. Zrazu Sabina nie miała pojęcia, co to może oznaczać. - Widzi pani, nas, przemysłowców, mało obchodzą budżety, etaty, programy wyszkolenia i tak dalej. Ale słyszę, że Roweckiemu, jak zresztą dowódcom również innych jednostek, brak jest zwykłych żelaznych uchwytów do karabinów maszynowych, a ja mogę je trzaskać tysiącami. Tymczasem sprawa zamówień trwa długo i nie może się doczekać załatwienia. - Dlaczego? - zdziwiła się Sabina. - A dlatego, że każdy wojskowy projekt techniczny musi być przyjęty przez odpowiednią komisję, a członkowie komisji chcą też zarobić na boczku. Od fabrykanta. W tym wypadku - ode mnie. - Oficerowie? Chcą zarobić? - A jakże, a jakże, moja miła pani. Wszędzie i wszystkim trzeba się opłacać, tak już jest u nas. Tamten pułkownik tego właśnie nie zrozumiał. Przedstawił w ministerstwie dwa projekty uchwytów, jeden na samochody, drugi na motocykle, no i myśli, że już sprawę załatwił. Ale to mu nie przejdzie, bo zresztą inne podobne projekty leżą od roku po różnych szufladach. Otóż my z panią dopomożemy biedakowi. Absolutnie wszyscy będą zadowoleni. I ja, i moi robotnicy, i pani, i oficerowie z komisji, no i ta nieszczęsna brygada. Należy przede wszystkim zjednać członków komisji. Najlepiej będzie, jeśli pani wuj zaprosi do siebie, po kolei, paru oficerów, których nazwiska mu podam, a także i mnie. Przy kieliszku szybko dojdę do ładu z każdym. Bez posmarowania nic nie ruszy, a my oliwy nie pożałujemy... He-he-he... Na razie Sabina nie powtórzyła rozmowy staremu generałowi i nie chciała go martwić swoimi spostrzeżeniami. Odwiedzając dawne przyjaciółki i starych znajomych, stopniowo traciła entuzjazm dla Warszawy, do której przecież zawsze tęskniła. Ludzie z kresów, gdzie spędziła ostatnie lata, wydawali się jej teraz daleko poczciwsi i rzetelniejsi od warszawiaków z kręgu, w którym się teraz obracała. Wciąż wychodziły tu wobec niej na jaw tajemnice niejako już w stolicy publiczne. O poszczególnych ministrach czy generałach i pułkownikach wiedziano, że są zainteresowani tantiemami i prowizją przypadającą im z tytułu tak różnych spraw, jak zakupy i zamówienia broni czy sprzętu, sprzedaż za granicę sto samolotów i dwieście sześćdziesiąt dział przeciwpancernych i przeciwlotniczych, pozwoleń na zakup dewiz i import towarów. Uprawiane pod pozorami legalności przekupstwo zostało jakby usankcjonowane przez tzw. "górę". - Przyjmiemy panią, bo ruch u nas coraz większy - powiedziano Sabinie w Komisji Dewizowej. - Dziś, kto tylko ma jakieś poparcie, przekazuje pieniądze do banków zagranicznych, choć jednocześnie twierdzi, że wszelkie obawy są bezpodstawne. - Pieniądze leżą na ulicy, tylko je brać - mówiła jedna z koleżanek Sabiny. - Bo wiesz, chcę kupić samochód, ale dotychczas nie wiedziałam, za co. No i wyratował mnie mój znajomy, minister. "Dam ci - powiada - list importowy, tylko dowiedz się u hurtowników na Ptasiej, czego tam chcą: pomarańczy, migdałów, daktyli, fig czy jeszcze czegoś w tym rodzaju. Powiesz kupcom, że potrzebujesz dwóch lub trzech tysięcy dolarów, a już oni sami ci podyktują, o co im chodzi". No i wszystko załatwiłam. Pójdę teraz z tobą i przy okazji obejrzę mercedesa... W eleganckim salonie samochodowym w hotelu "Bristol" królował wykwintnie ubrany polski hrabia. "Bardzo przystojny, kuzyn włoskiego króla - szeptała koleżanka Sabiny. - I niezwykle sprytny. Zbudował własny model samochodu, wszyscy u nas byli dumni z tego i nawet gazety zaczęły o tym pisać. Ale pewna firma zagraniczna nie chciała, żebyśmy zaczęli jeździć własnymi samochodami, więc pierwszy polski samochód pewnego razu spalił się, a hrabia poszedł pracować właśnie do tej firmy. Widocznie za mało mu płacili, więc powtórzył sztukę, ale i drugi jego samochód, podobno jeszcze lepszy, też się spalił, i to razem z rysunkami. Wtedy znowu zaczął on pracować w przedstawicielstwie zagranicznym. A teraz pracuje tu..." W salonie zastali, oprócz hrabiego, dwóch niemieckich inżynierów czy handlowców. Jeden z nich był niepozorny i krępy, o pyzatej twarzy naznaczonej studenckimi rapierami, drugi, zgrabny i pełen kokieterii blondyn, zastanawiał anielską niewinnością różowej twarzy, z którą kontrastowały zimne, blisko siebie osadzone oczy. Objeżdżając przedstawicielstwa swojej firmy, przybyli pięknym sportowym wozem do Warszawy i właśnie wybierali się do Wilanowa, a potem do Źelazowej Woli, bo przystojniejszy z Niemców interesował się Chopinem. "Niech panie jadą z nimi i pokażą im Warszawę" - zaproponował hrabia, a po chwili koleżanka Sabiny, już w najlepszej komitywie z dwoma cudzoziemcami, tryumfalnie zasiadała obok wytwornego kierowcy. - Czemuż pani im odmówiła? - pytał hrabia Sabinę. - Może dlatego, że to Niemcy? Skinęła głową i odpowiedziała: - Proszę pana, przecież my przekazujemy naszym żołnierzom karabiny maszynowe, które będą do Niemców strzelać, jeżeli tylko na nas napadną. Niepotrzebne mi takie znajomości. - Po pierwsze - odrzekł pouczająco hrabia - zatargi polityczne nie powinny wykluczać stosunków towarzyskich. Po drugie, przecież pani chce pracować u mnie, a więc w ich firmie. Po trzecie, żadnej wojny nie będzie. A te karabiny maszynowe to |bluff, proszę pani, zwyczajny |bluff. - Jak to |bluff? - Ano |bluff, mydlenie oczu prostaczkom. - Sama widziałam! - zaprotestowała. - Gdzie? - W moich okolicach. Odbywa się to bardzo uroczyście! Hrabia roześmiał się. - Bierze się te karabiny z wojskowych magazynów, reżyseruje całą uroczystość z paradą, mowami, dziećmi i wiązankami kwiecia i powtarza się to samo bez końca. Nie wiedziała pani? Proszę zapytać pana generała. W sumie wrażenia odniesione w Warszawie latem 1939 roku przez młodą osobę, która tu zjechała z kresów, nie mogły wypaść budująco. Tam prowincjonalna rzetelność serca i naiwna wiara w moralność dygnitarzy ze stolicy, tutaj - atmosfera cynizmu i afer i w ogóle jakieś nastroje podejrzane. Jeśli więc Hubertowicz został rzeczywiście zdrajcą, to z pewnością nie jedynym. Przypomnieć się musiały Sabinie długie i gorzkie dyskusje z eks-mężem, który jak mówił, ostatecznie już zwątpił o wartości "gnijącej klasy". Zwrot ów co prawda irytował Sabinę, ale i ona sama inaczej myśleć nie mogła o swoich pierwszych spotkaniach w Warszawie. Czy to np. prawda, że międzynarodowy handlarz bronią, niejaki Katelbach, za udzieloną mu przez ministra spraw wojskowych koncesję dał generałowi intratną dodatkową posadę w Towarzystwie Budowy Hoteli? A kochance generała-ministra, kiepskiej artystce, stałą i sutą gażę w swoim przedsiębiorstwie filmowym? Pytania tego rodzaju mnożyły się bez końca. Zagadnięty w tej czy owej drażliwej materii wuj-generał posępniał, chrząkał i kostkami palców bębnił w rozdrażnieniu po stole. Odpowiedzi jego, choć zdawkowe, nie brzmiały optymistycznie. Na żarliwy atak Sabiny, kiedy mu wreszcie zdała relację ze swoich obserwacji i zasłyszeń, odpowiedział żałosnym spojrzeniem wyblakłych oczu i wymruczał, że - istotnie - świat solidnością nie grzeszy. "I ja także uczciwy nie jestem" - nadmienił melancholijnie, kiedy w jego domu zaczęto wałkować delikatną sprawę zamówień na uchwyty do karabinów maszynowych. Sabina widziała wówczas w przelocie postać żebrzącego o swoją brygadę pancerną pułkownika Roweckiego, który w pielgrzymkach po warszawskich "wszystkich świętych" przywędrował i do nich. "To nie są oficerowie, panie generale, to są jacyś pseudooficerowie" - mówił Rowecki do generała akurat, kiedy zaniosła im do gabinetu herbatę. "On jest jak i ja, z prowincji, pełen złudzeń" - pomyślała Sabina. W zasadzie jednak wszystko się działo przeważnie za sprawą takich właśnie ludzi, których Rowecki nazwał pseudooficerami i pseudoministrami, a mówiąc ogólnie - za sprawą pseudopatriotów, którym zależało na utrzymaniu wysokich stanowisk, intratnych posad, tantiem i dochodów. Gdy groza najazdu zdawała się nieuchronna, oni to odpowiadali krótko, że "wojny nie będzie". Czaiła się za tymi słowami ich gotowość do kompromisu dla ocalenia władzy i pieniędzy, jasnego życia i ciemnych powiązań. Był to okres najpewniej bardzo ciężki dla Sabiny. Usiłowała między innymi szukać wyjaśnienia u człowieka, któremu zaufała historię druskiennicką, a więc u mnie, jednakże i ja sam, pośród innych, znalazłem się wówczas jakby na marginesie czasu i wydarzeń, przebywając głównie poza Warszawą. Wiele było wtedy osób skazanych na taką przymusową bezczynność. Losy kraju ważyły się. Dygnitarzom wciąż marzyło się odnowienie niemieckiej życzliwości, bo dalsze zachowanie przez nich władzy tylko od tego zależało. W roku poprzednim, podczas hitlerowskiej inwazji na Czechosłowację, sam prezydent Rzeczypospolitej po naradzie z naczelnym wodzem nawet nie odpowiedział na list, w którym Czesi prosili go o przyjęcie samolotów, czołgów i wozów pancernych, razem z warsztatami i obsługą. Przeciwnie, polskie lotniska obstawiono wówczas reflektorami i gotową do strzelania artylerią przeciwlotniczą. A w tym roku najwyższy dostojnik państwa serdecznie przyjmował odwiedziny von Ribbentropa, zaś komendant policji - samego Himmlera, nie mówiąc już o awansach ministra sprawiedliwości dla doktora Hansa Franka podczas jego wizyty w Polsce. Ale, mimo to wszystko, Hitler żądał od ambitnych polskich dyktatorów nie równorzędnej współpracy, lecz zupełnego posłuszeństwa. Niejeden z rządzącej kliki gotów był zgodzić się i na to, pod warunkiem, aby kapitulację ubrać jednak w jakieś pozory, gdyż rewolucja niemal wisiała na włosku: naród gotów był bronić swojej niezależności wbrew "górze", armia zaś nie poszłaby wbrew powszechnej opinii. Toteż zwolennicy sojuszu z III Rzeszą zostali niejako zmuszeni do zajęcia postawy patriotycznej. Ale o tym wszystkim nie wiedziała Sabina, nie wiedział całej prawdy nawet uczciwy - jak tylu innych - oficer Oddziału II Sztabu Głównego, major Michał Rybikowski, właśnie wędrujący po "gorącym drucie", jak nazywał swoje marszruty na Zachód. Trasa rzekomego kupca łotewskiego Jacobsena, przedstawiciela firm mających główną siedzibę w Rydze, ale działających także w Tallinie i Helsinkach, prowadziła, jak opiewały wizy na wysłużonym już paszporcie z łotewskimi gryfami i orłami, poprzez Polskę i Austrię do kilku wielkich miast w III Rzeszy, gdzie solidni importerzy mogli poświadczyć niewinny charakter podróży przedsięwziętej przez cudzoziemca. Poza tym robocza teka typowego pasażera wagonów sypialnych i restauracyjnych zawierała niejeden plik korespondencji handlowej, a stosowne katalogi i próbki wypełniały jedną z jego dużych waliz, ozdobionych nalepkami renomowanych hoteli Europy środkowej i wschodniej. Jednakże major Michał Rybikowski liczył głównie na siebie samego, na przymioty osobiste, które - otrzymane od natury - niejako predestynowały go do trudnej służby, obranej przed laty, wkrótce po odejściu ze służby liniowej do prac w sztabie. Solidnego wzrostu, ale o nieco pochyłej postawie i trochę przygarbionych ramionach, w niczym nie przypominał wojskowego, przyuczonego do zuchowatych manier i swoistego oficerskiego drylu. Po kupiecku towarzyski i ciekawski, ale zarazem - jako handlowiec - niby ostrożny i "wiedzący swoje", łatwo dawał się poznać przygodnym towarzyszom podróży, a przy kontrolach granicznych, policyjnych i celnych szybko umiał rozwiewać podejrzenia i wątpliwości. Zachowywał się po przyjacielsku, traktował wszystkich jak dobrych znajomych, do rozmów zręcznie wplatał temat interesujących go transakcji, z reguły zaś roztaczał opiekę nad współpasażerką, jeśli tylko los albo i jakiś przemyślny, obcy rozkaz skierował do jego przedziału mniej lub więcej nadobną towarzyszkę. "Brat-łata", "dobry kumpel", takie po sobie pozostawiał wrażenie na trasach swoich podróży. Napotykane kobiety szybko dochodziły do przekonania, że krzepkiemu w sobie pośrednikowi handlowemu z Rygi, dopiero co wyrwanemu spod czułej opieki domowej, nie obce są pokusy natury sentymentalnej. Tak czy inaczej było naprawdę, major nie skąpił kobietom opieki, zawsze gotów do drobnych usług, a przede wszystkim do opłacania tragarzy lub taksówek (czego na ogół panie bardzo nie lubią), a nawet do nagłego przerwania podróży, o ile nastręczał się po temu jakiś pretekst. Z pozoru łatwo ulegając przypływom szczerości, jakby rozklejał się i ujawniał troski osobiste, chętnie też wyciągał z portfelu listy polecające, których miał wiele. Najcenniejsze z nich nosiły podpis łotewskiego ministra Balodisa i fińskiego marszałka Mannerheima. Tak usypiał podejrzenia, a prezencikami w postaci próbek ryskich nalewek i cygar czy też koronek i bursztynów jednał sobie dalszą sympatię. O tym, że nieregularne rysy jego wyrazistej, rumianej twarzy mogą stanowić szczególną maskę, nikt nie pomyślał nawet, zresztą każdy niemal od razu dostrzegał w nim skłonność do ujawniania długo hamowanych odruchów. Tak oto przyrodzona skrytość człowieka rodem z zaścianka nad litewską Niewiażą służyć miała oficerowi, który udawał się w objazd agentów pracujących dla polskiego wywiadu w samym gnieździe wroga. Nie był nowicjuszem, przeciwnie, w latach poprzednich sygnalizował rozwijanie hitlerowskich brygad pancernych w dywizje, a także dostarczył fachowej analizy przemarszu ciężkich jednostek niemieckich do Wiednia podczas tak zwanego Anschlussu. Około 30 procent czołgów stanęło wówczas po drodze, ale - z drugiej strony - Niemcy przekonali się, że jedną szosą można posuwać cały zmotoryzowany korpus. Wreszcie major Rybikowski dziś jeszcze gorzko się uśmiecha na wspomnienie sensacji, jaką przed niespełna rokiem wywołał zwięzłym meldunkiem, że do zajęcia Sudetów wyznaczone zostały pod dowództwem generała-majora wojsk pancernych Guderiana "wojska szybkie" w składzie czterech dywizji pancernych i dwóch zmotoryzowanych dywizji piechoty. Był to dowód, że niemiecka idea całych armii pancernych wchodziła w życie, a więc należało się z tym liczyć. Jednakże w kraju tajemnicze wpływy wciąż obracały z trudem zdobyty, groźny pewnik w jakąś próbę zastraszenia czy szantażu. "Im lepiej pracujemy, im częściej dostarczamy alarmujących wiadomości, tym bardziej przeszkadzamy Warszawie" - myślał w tamtych czasach niejeden z oficerów wywiadu. Perypetie ludzi z wywiadu i kontrwywiadu wydają się wielu czytelnikom niezwykle zajmujące, są one zdolne szczególnie do rozkołysania młodej wyobraźni. Gdzież większa sensacja od dociekliwej penetracji utajonych planów wroga! Cóż bardziej zuchwałego od posuwania się ryzykownym bezdrożem pomiędzy czeluściami klęski a szczytami tych tryumfów, które zabezpieczają ojczyznę od podstępnego zaskoczenia? Urzekająca romantyka tajnej służby zdaje się promieniować także z jej bezimienności i z milczenia osłaniającego przed rozgłosem i chwałą tak samo tragedie, jak i największe zasługi. Już sama rezygnacja z nagrody, jaką stanowi ujawnienie najwyższej ofiary lub jakiegoś wspaniałego czynu, zawiera satysfakcję szczególną, bo ustokrotnioną przez świadomość własną, nie rozmienioną na dźwięki i blaski publicznych fanfar. Tak się te sprawy z daleka mogą wydawać: ponętnie i wabiąco niby sekretne wyprawy po tajemniczy kwiat paproci. Rzeczywistość świadczy wszakże o służbie człowieka wywiadu tysiącami pospolitych życiowych detali i tą męczącą nieustającą czujnością, która winna ostro kontrolować wszystkich i wszystko, lecz najsurowiej samego siebie - własne odruchy, pragnienia i uczucia. W praktyce oznaczać to może nie tylko maskowanie nienawiści, ale - co gorsza - symulację przyjaźni i miłości, a także niezbyt honorową zdradę zaufania, zawsze w imię wyższego interesu. Poza tym wywiadowcy grożą, jeśli tylko zostanie pochwycony, tortury, ocalałemu zaś - już chyba na zawsze - pozostaje zimna postawa wewnętrzna, bliska siostra cynizmu. "Pracownik wywiadu zdany jest wyłącznie na swoje siły - mówił mi po latach Rybikowski. - Przekleństwem w tej robocie jest całkowita samotność. W razie "wpadunku" - możliwość uratowania skóry bardzo mała, chyba w drodze wymiany, co niekiedy tylko bywa praktykowane. Nie wolno pozwolić sobie na żadną chwilę słabości. Najmniejsza nieostrożność prowadzi do zguby, a tymczasem trzeba udawać właśnie kogoś całkiem nieostrożnego. Zasadą jest nie zwracać na siebie uwagi i upodobnić się do otoczenia, a więc do obcych z języka i obyczaju. W Niemczech, gdzie hitleryzm wprowadził powszechną inwigilację, zawsze musiałem zachowywać się tak, jakbym nic absolutnie do ukrycia nie miał. I wreszcie trzeba się liczyć z ludzką głupotą, złą wolą i zawiścią zarówno wśród agentów, jak i w swoim własnym sztabie, któremu dostarcza się wiadomości. Czujność wskazana była nawet po powrocie do kraju, gdyż nieprzyjaciel penetruje nasze życie tak samo, jak my penetrujemy jego kraj, a przy tym pozostaje jeszcze ewentualność najgorsza z najgorszych, mianowicie że z tych czy innych powodów olbrzymi nasz wysiłek okaże się daremny... Że tam, u góry, nie będą chcieli uwierzyć w niezbitą prawdę, jeśli nie odpowiada ich koncepcjom..." Rzetelni oficerowie Biura Studiów, jak Rybikowski czy sławny później z obrony Westerplatte major Henryk Sucharski, mieli niejedną okazję do zwątpienia w mądrość i zacność przełożonych. Jednakże - jak to w wojsku - obowiązywał ich rygor, a choć dyskusji nikt nie zakazywał, to przecież toczyły się one raczej w kręgu koleżeńskim. Kapitan czy major do woli spierał się czy poglądy uzgadniał z majorem czy kapitanem, ale powiązani solidarnością pułkownicy głuchli natychmiast, skoro tylko docierał do nich z dołu głos krytyczny, a im bardziej ograniczony umysłowo był pułkownik czy generał, tym wynioślej odgradzał się od trzeźwo i uczciwie myślących oficerów, tym szczelniej zaciskał w pogardzie usta. Niższy stopniem do racji nie miał prawa, chyba wyjątkowo, gdy na przykład piastował wysokie godności w tajnej loży "piłsudczyków". Nic też dziwnego, że nieraz szły na marne nawet największe sukcesy pracowników wywiadu, zdobyte dzięki wieloletnim poświęceniom i niezliczonym aktom odwagi. Trzeba się nam cofnąć o parę lat, aby zrozumieć beznadziejność ich wysiłków. Tak na przykład oficerowie z Biura Studiów nie wiedzieli, czym wytłumaczyć zlekceważenie najważniejszych materiałów, dostarczonych przez agenta z Dortmundu, którego nazwiemy tu "Albinem". Był nim Polak, dawny pomocnik kowala wiejskiego spod Kalisza, później zatrudniony jako ślusarz i specjalista-metalowiec na Dolnym Śląsku, a wreszcie majster w zakładach Kruppa. Awansowany na magazyniera w Dortmundzie, stał się jednym z najbardziej cennych informatorów "Madrasu", czyli placówki polskiej w Essen, skąd przez inną placówkę, "Bilbao" w Hamburgu, nadsyłał fotokopie rysunków technicznych - dotyczących produkcji zbrojeniowej Kruppa. W ten sposób Warszawa dowiadywała się o detalach i ich zespołach coraz to ulepszanych przez Niemców dział, czołgów i ciągników artyleryjskich. "Albin" na szczęście nie wiedział, że w Warszawie odmówiono mu wiary, kiedy po długiej i cenionej współpracy przysłał z kolei bardzo niecodzienne rysunki techniczne. Fachowcy od balistyki po zbadaniu ich orzekli, iż Krupp najwidoczniej rozpoczyna produkcję działa o kolosalnej średnicy 72 centymetrów. Ponieważ czegoś podobnego jeszcze nie było, natychmiast rozpoczęły się medytacje różnych sztabowych mądrali na temat, czy można ufać agentowi, który nadsyła tak mało prawdopodobny materiał. Tylko oficerowie francuscy, pomni na bombardowanie Paryża z "Grubej Berty" w roku 1914, okazali nieco większe zainteresowanie tą sprawą, ale ostatecznie także i oni odnieśli się do niej sceptycznie. Dopiero w parę lat później, kiedy wypadki wojenne potoczyły się lawiną, przypomniano sobie o zmarnowanej zasłudze już nie żyjącego magazyniera z Dortmundu. Gigantyczne działo nie miało zastosowania we Francji, ale w roku 1941, podczas oblężenia Sewastopola, pociski o średnicy wynoszącej niemał trzy czwarte metra potwierdziły polski przedwojenny meldunek o tajnych przygotowaniach Kruppa. Jeszcze większe komentarze musiała w Biurze Studiów wywołać sprawa Sosnowskiego, który nadsyłał z Niemiec nie tylko ścisłe i potwierdzające się meldunki, ale także mnóstwo fotokopii najbardziej tajnych dokumentów. Z czasem materiał pochodzący od Sosnowskiego trudno było zmieścić w dwu potężnych kufrach; on też, na kilka lat przed wojną, tak sygnalizował przygotowania Hitlera do "Blitzkriegu": "W Stuttgarcie będzie formowana 4 brygada pancerna. Prócz tego powstaną trzy dywizje zmotoryzowane typu "leichte" (lekkie). W skład takiej dywizji wchodzą dwa zmotoryzowane pułki piechoty, pułk rozpoznawczy, pułk artyleryjski, batalion czołgów i pododdziały specjalne. Wchodzą one w skład XV korpusu. W organizacji są cztery zmotoryzowane pułki piechoty, które wejdą w skład XIV korpusu. Trzy dywizje pancerne formują korpus XVI z dowództwem w Berlinie. Te trzy korpusy podlegają dowództwu 4 grupy operacyjnej z siedzibą w Lipsku. Dowodzić grupą będzie gen. von Brauchitsch". Sosnowski zawczasu więc dawał znać o tym, co miało po latach wydać straszny plon. Znakomity as wywiadu, zwany potocznie "Jurkiem", zlekceważył dwie naczelne zasady obowiązujące w tajnej służbie. Po pierwsze, z całą świadomością zachowywał się tak, jakby chciał zwrócić na siebie ogólną uwagę, a po drugie - zapewne upojony sukcesami - dopuścił się wreszcie nieostrożności, już nie zamierzonych. Sosnowski był wysoki, przystojny, elegancki, odważny i obdarzony talentami towarzyskimi, a ponadto zawsze wyróżniał się dzięki różnym gestom, które uważano za oryginalne. Do Niemiec wjechał konno prowadząc za sobą drugiego wierzchowca. W sferach artystycznych i dyplomatycznych, a także w nocnych lokalach Berlina zasłynął jako aranżer wymyślnych rozrywek i rzucający pieniędzmi właściciel stajni wyścigowej. Obracał się także w świecie mody i filmu. Szczególnie przepadały za nim kobiety, on zaś uprawiał miłostki z myślą o ich wyzyskaniu dla swoich celów. Szła za nim podniecająca wyobraźnię plotka, że został skreślony z polskiego korpusu oficerskiego za romans z żoną swojego dowódcy pułku. W aureoli skandalu zaczynając nowe życie za granicą, zyskał w Berlinie pochlebne przezwisko "pięknego szatana". Po pewnym czasie Sosnowski nawiązał stosunki z baronową von Berg i flirt z panią Benitą von Falkenhayn, z domu Zollikofer, posiadającą znajomości w Reichswehrministerium. Osoba ta pochodziła z podupadłej rodziny pruskiej. Ojciec jej, były pułkownik niemieckiej armii cesarskiej, już nie żył. Pani Benita mieszkała ze swoją matką w nader skromnych warunkach. Wkrótce Sosnowski zaczął uchodzić za starającego się. Matka i córka przyjmowały Polaka i jego prezenty z entuzjazmem, Sosnowski, zawsze pełen rycerskości, popłacił również ich długi. Doszło do takiej zażyłości, że matka, widząc już zapewnione szczęście swojej córki, zatrzymywała pięknego oficera w swoim domu na noc. Baronową von Berg, panią Benitę z matką i Sosnowskiego często widywano w najdroższych lokalach i klubach. Obie młode kobiety szybko przyzwyczaiły się do rozrywek i do pięknych strojów. Po pewnym czasie, wciąż otaczane zbytkiem, a także uwiedzione przez galanterię Sosnowskiego, dowiedziały się, że pełni on w Berlinie obowiązki oficera wywiadu, ale Warszawa jest niezadowolona z jego dotychczasowych osiągnięć. "Wzywają mnie z powrotem, każą znów służyć w szeregach - skarżył się. - Mógłbym tu zostać i poślubić tę, którą kocham, ale będzie to możliwe wtedy, kiedy dostarczę przełożonym jakieś cenne tajne dokumenty". Panie zdecydowały, że należy przyjacielowi dopomóc. Prócz tego latem w roku 1934 Sosnowski będąc w Budapeszcie tak zachwycił małą tancerkę Ritę Pasci, że wybrała się z nim jego samochodem do Berlina. Wszystkie te kobiety rychło zaczęły pracować dla swojego protektora. Benita von Falkenhayn wyróżniała się pośród przyjaciółek Sosnowskiego. Rządząc się pobudkami serca, traktowała wszystko jak najbardziej serio. Postanowiła zostać Polką i tak przejęła się polskim patriotyzmem jako przyszła małżonka Sosnowskiego, że nie poprzestała na roli biernej. Spotykając się na plaży w Wannsee ze swoją przyjaciółką, wdową Renatą von Natzmer, perswadowała jej: - Wysługujesz się bandzie opryszków, którzy opanowali naszą ojczyznę i chcą ograbić cały świat. Twój pułkownik Guderian zdradza naszą klasę, bo razem z innymi służy Hitlerowi, hersztowi tamtej bandy. Z dalszych rozmów pomiędzy przyjaciółkami wynikało, że najwybitniejsi z nazistów, wciąż deklamujący o germanizmie, sami pochodzą z innych krajów, są w Niemczech właściwie obcymi. Dla tych awanturników - mówiła pani Benita - germanizm stał się czymś w rodzaju swoistej religii. Przecież Hitler jest Austriakiem - przypominała - Hess urodził się w Egipcie, Darr w Argentynie, Rosenberg w Estonii, Bohle w Anglii, inni pochodzą z Polski lub Czechosłowacji, czasem i z rodzin żydowskich, jak sławny z okrucieństwa Heydrich, o prawdziwym nazwisku Sss. Ich idea polega na splądrowaniu świata przy pomocy otumanionych Niemców. Słuchając tego wszystkiego, Frau van Natzmer nie mogła już wątpić, że szef jej padł ofiarą jakiejś niezrozumiałej omyłki lub że po prostu zdradza najlepszą część narodu niemieckiego. Pani ta pracowała w sekcji I.N.6 Ministerstwa Wojny. W rozmowach z przyjaciółką nie ukrywała różnych szczegółów organizacyjnych, a wreszcie dostarczyła sporo dokumentów dotyczących tajnych spraw, które wielce intrygowały Polaków i Francuzów. Z początku wdowa szczerze uważała, że służy niemieckim sferom zachowawczym, i bez żadnych skrupułów przyjmowała od Benity pieniądze, ubierając się coraz drożej. W końcu popadła w długi. I dopiero wówczas dowiedziała się, że pracuje dla polskiego oficera. - Chcesz się od tego uwolnić? - zapytała Benita. - No cóż, doskonale, ale musisz nam podać nazwiska innych kobiet, które tam u was pracują i mogą przejąć robotę na siebie. Frau von Natzmer pomyślała o pannie Irenie von Jena, sekretarce pułkownika Guderiana, a także o trzech innych kobietach, które na gwałt potrzebowały pieniędzy. Tymczasem i sam Sosnowski nie próżnował. Zjednał sobie współpracownicę pułkownika Niederfuhra, o którym dowiedział się, że popadł w długi. Nie tylko przekupił porucznika Rudloffa, adiutanta jednej z ważnych person wojskowych, ale jakoby wdał się jeszcze w romans z panią Rudloff, także i ją wciągając do swojej siatki. W ciągu roku Sosnowski uzyskał sto pięćdziesiąt tajnych dokumentów, wśród których znajdował się niemiecki plan wojny z Polską, oraz... klucz od safesu samego Guderiana. Lecz odurzony sukcesami, staje się on lekkomyślny. Richard Protze, ówczesny szef niemieckiej służby kontrwywiadu, tak później opowiadał: "W Berlinie pracowało wówczas dwóch oficerów polskiego wywiadu. Jeden z nich, porucznik Gryf-Czajkowski, nie miał pojęcia, w jaki sposób rozpocząć swoją pracę. Nareszcie wybrał drogę, która wydała mu się najprostsza, mianowicie poskarżył się Niemcom, że nie ma nic do przesyłania Warszawie. Będziesz pan miał materiału co niemiara - powiedzieli mu Niemcy. Sekcja III F kontrwywiadu zażądała wówczas od pułkownika Heinza Guderiana z sekcji I.N.6 fałszywych wiadomości o prototypach broni pancernej i o doświadczeniach, które Niemcy prowadzili ze swoimi czołgami. Te właśnie bezwartościowe materiały Czajkowski zabierał do ambasady i fotografował je w ogrodowej altanie, gdzie urządzone było małe laboratorium z ciemnią. Pewnego dnia Czajkowski ujrzał w tym laboratorium suszące się filmy. Zdumiony i zazdrosny, skopiował kilka zdjęć i zaniósł je swoim niemieckim przyjaciołom, ci zaś z jeszcze większym zdumieniem rozpoznali autentyczny, a nie sfałszowany materiał pochodzący z sekcji I.N.6". Podejrzenie padło od razu na Sosnowskiego, ale dowodów na to jeszcze nie było. Osaczanie "pięknego szatana" szło powoli. Pewnego dnia spóźniła się do biura maszynistka szefa Wydziału Operacyjnego w niemieckim Ministerstwie Wojny na Bendlerstrasse. Zanotowawszy to opóźnienie, czujny portier zdał sobie sprawę z faktu, że urzędniczka ta, dawniej potulna, punktualna i zawsze skromnie ubrana, przychodzi teraz z opóźnieniem i niewiele sobie z tego robi oraz że zaczęła się ubierać aż nadto szykownie. W kilka dni potem, podczas nocnego obchodu, portier zauważył światło w jednym z pomieszczeń i zastał tę samą Frulein przy maszynie. Panna stropiła się, ale po chwili zaczęła narzekać na nadmiar roboty, jaką jest obarczona. Portier zanotował sobie w pamięci, że urzędniczka nosi eleganckie obuwie i że na wieszaku w jej pokoju wisi szykowne futro, że wreszcie stalowa szafa z tajnymi aktami jest otwarta. To wszystko nasunęło portierowi podejrzenia, o których następnego dnia zameldował pułkownikowi Guderianowi, szefowi sztabu wojsk pancernych. Z początku pułkownik rozgniewał się na niego, ale potem zastanowił się nad zawartością szafy, którą portier widział otwartą. Przechowywano tam najnowsze plany operacyjne przeciwko Czechosłowacji i Polsce, dane statystyczne o uzbrojeniu Wehrmachtu, wreszcie charakterystyki poszczególnych części uzbrojenia, opisy i rysunki nowych broni. Wobec tego Guderian zaczął obserwować swoją sekretarkę, wpadając wieczorem do ministerstwa i sprawdzając zawartość szafy. Wszystko tam było w porządku, jednakże za czwartym razem pułkownik stwierdził brak ostatnich dziesięciu stron studium operacyjnego, nad którym sam pracował. Co prawda, sekretarka otrzymała zlecenie przepisania niektórych ustępów tego studium, ale nie oznaczało to uprawnień do samodzielnego wyjmowania aktów z szafy. Już w dniu następnym owe dziesięć stron znalazło się na swoim miejscu. Pułkownik powiadomił o tym wszystkich, kogo należy. Rozpoczęto ścisłą obserwację sekretarki. Po tygodniu śledzono już czternaście osób, z którymi urzędniczka utrzymywała stosunki. Pośród nich zainteresowano się szczególnie nową znajomą byłego oficera Armii Polskiej, Sosnowskiego, mianowicie tancerką z Węgier. Rita Pasci od razu wyczuła niebezpieczeństwo. Starając się ubiec pracowników kontrwywiadu, poskarżyła się swojemu impresario, że jest zmuszana do szpiegostwa. Z kolei Niemcy zmusili tancerkę do wyśledzenia, z kim się Sosnowski widuje. I oto pewnego wieczoru Protze odebrał niesłychaną wiadomość. Telefonowała Rita Pasci. Jej krótkie pytanie brzmiało: - Czy coś mówią wam dwa nazwiska: pani von Natzmer i panny von Jena? Szef kontrwywiadu poczuł, że ugięły się pod nim kolana, gdyż obie z wymienionych pań pracowały jako najbardziej zaufane sekretarki w szczególnie tajnych sekcjach sztabu. Tej nocy Sosnowski wyprawiał bal "mody i filmu" na cześć Rity Pasci. Jednakże tym razem kobiety zajęły się "pięknym szatanem". Na balu niespodziewanie zjawiła się wysłana przez męża i wciągnięta do akcji pani Helena Protze, co już samo przez się stanowiło sygnał jakiegoś niebezpieczeństwa. "Mam nadzieję, że spotkamy się gdzie indziej" - powiedział jej Sosnowski. "Jeszcze tej nocy wszystko się rozstrzygnie" - odrzekła mu dwuznacznie. W kilka minut później Rita Pasci dzwoniła z mieszkania Sosnowskiego do Gestapo: "Jest zaniepokojony, cichaczem pakuje walizki, ale zabawa trwa". Gestapo wtargnęło w chwili, kiedy szampanem wznoszono toast na cześć pięknej tancerki. Wszyscy obecni musieli stanąć pod ścianą, kobiety dostawały histerii. Śledztwo trwało dziesięć miesięcy, aż do lutego 1935 roku. Proces zgromadził dygnitarzy partyjnych i młodą hitlerowską generację niemieckiego wywiadu. Główny oskarżony Sosnowski stanął na baczność i oświadczył, że jest oficerem polskiego wywiadu. Między innymi przyznał, że część materiałów odstąpił pewnemu osobnikowi, którego uważał za przedstawiciela francuskiego Deuxime Bureau, a który w istocie okazał się podstawionym przez Niemców prowokatorem. Rozprawa trwała dziesięć dni. Benita von Falkenhayn, usłyszawszy wyrok, powiedziała: "Umrę szczęśliwa za moją nową ojczyznę". Sosnowski ucałował jej rękę, a później - oczekując na kaźń - prosił władze o zezwolenie na ślub z Benitą. Chciał w ten sposób uratować jej życie jako obywatelce polskiej. Kanclerz Hitler odmówił tej prośbie. W roku 1935 skazane na śmierć von Falkenhayn i von Natzmer zostały ścięte toporem. Panna von Jena odbywała karę dożywotniego więzienia. Przepełniony niesmakiem pułkownik Heinz Guderian, szef sztabu wojsk pancernych, zerwał stosunki towarzyskie z Polakami. Natomiast szef niemieckiego wywiadu, admirał Wilhelm Canaris, złożył wizytę u polskiego ambasadora i w kurtuazyjnej rozmowie zaproponował wymianę Sosnowskiego na trzech szpiegów niemieckich i ujętą w Warszawie Niemkę, wybitną agentkę wywiadu niemieckiego. Propozycja została przyjęta. Jedna z wmieszanych do afery Niemek stała się od tej pory agentką Gestapo, wciąż pozorując dawną współpracę z wywiadem polskim. Była to właścicielka eleganckiego domu mody w centrum Berlina. Dzięki niej Niemcy ujęli co najmniej - jak twierdził admirał Canaris - dziesięciu agentów polskiego wywiadu. A tancerka Rita Pasci nadal występowała na parkiecie modnego lokalu, tańcząc w takt cygańskiej orkiestry. Niemiecki sztab generalny zmuszony był zmienić plany operacyjne, co oddaliło na pewien czas możliwość najazdu na Czechosłowację i Polskę. Tak skandalicznie rozpoczął swoje działanie polsko-niemiecki pakt o nieagresji. Tymczasem w Polsce nie tylko powieszono Gryf-Czajkowskiego, co się słusznie zdrajcy należało, lecz zakwestionowano także zdobycze Sosnowskiego. Jego materiały okazały się po prostu "za dobre". Gdy zaś Sosnowski przesłał do sztabu w Warszawie aż dwa pełne kufry z fotokopiami najbardziej tajnych dokumentów niemieckich, pułkownicy i generałowie śpiesznie uznali je za zbiór falsyfikatów. Odrzucając bezcenny materiał, zezwolono jednak na sprzedaż poszczególnych dokumentów francuskiemu Deuxime Bureau. Także i brytyjski Intelligence Service uczestniczył w transakcjach. A Sosnowskiego zasądzono na karę twierdzy. "Oficer wywiadu jest zawsze, wiecznie sam, absolutnie osamotniony" - tak z całą słusznością po raz setny myślał major Rybikowski, podejmując na nowo olbrzymi, choć w dużej części zmarnowany wysiłek poprzedników. Świadomość zbliżającej się katastrofy opanowała majora już od pierwszej z nowych jego wypraw do Niemiec. Opuścił Warszawę w połowie czerwca 1939 roku, wyjeżdżając na kolejną wizytację. Przeminęły lata jego uporczywych "studiów" niemieckich, zakończył się też okres pracy spokojniejszej. Nastał czas akcji gorączkowej i przestawiania wywiadu na stopę wojenną. Co prawda owi pseudooficerowie, dygnitarze i politycy coraz goręcej zapewniali swoje damy przy stolikach i na parkiecie dansingu w "Adrii", że do wojny wcale nie dojdzie, ale poruczników, kapitanów i majorów, którzy miotali się w wytężonej robocie sztabowych centrali, nikt już zmylić nie mógł. Dla nich było jasne, że nastąpią potężne uderzenia guderianowskiej broni pancernej, że wojna właściwie rozpoczęła się jeszcze z wiosną, i od tego czasu każdy tydzień przynosił nowe dowody jej nieuchronności. Tak było i z Rybikowskim: z ciężkim sercem przewidywał on zresztą nie tylko najazd, ale i klęskę. Z pamiętnika Heleny Mierczyńskiej Dnia 1 września o 6 rano mama zbudziła nas. Czekał żołnierz z listem. Było to powołanie Genia do wojska. Z początku miał prowadzić lekarskie badanie poborowych w lesie pod Puławami, koło prochowni. Potem, gdy po raz pierwszy zbombardowano most na Wiśle, otrzymał rozkaz wyjazdu do szpitala polowego w Warszawie. Ja przez kilka dni woziłam na stację kolejową chleb, bo tam wydawano posiłki przejeżdżającym wojskom. Wkrótce zaczęły się także i transporty rannych... Bombardowanie mostu na Wiśle trwało do 10 września, bez skutku, ale dzielnica żydowska nad Wisłą legła w gruzach. Starostwo uciekło, pozostał tam tylko woźny Kraś. W instytucie naukowym nocowało raz Ministerstwo Rolnictwa, ale i ono zaraz wyjechało. Pociągi już nie szły... Pusto... Jak w złym śnie... Gdzieniegdzie błyski pożarów. W nocy dobijali się nasi żołnierze: kazano ewakuować się. Tu będzie linia frontu. Nikomu z cywilów nie wolno pozostać... Zaprzęgamy kuckę do wózka... Jedziemy do pobliskiej leśniczówki, która jednak też zapłonęła pod wieczór. Ruszyliśmy dalej. Płonęło nasze miasto, palił się daleki Kurów. Skręciliśmy z zatłoczonej szosy w stronę majątku Samoklęski. Podobno przejeżdżał tędy prezydent. Wieczorem i tam nadleciały bombowce. Zapaliły się budynki gospodarcze. Dnia 13 września nocą przemaszerował pułk kawalerii. Opatrywałam ranne konie... W dwa dni później zajechały przed dwór motocykle niemieckie. Już od Niemców dostałam przepustkę na powrót do Puław. Jechałyśmy smutnym truchcikiem w stronę szosy, Koło Kurowa usłyszeliśmy warkot. Nad nami leciał samolot. Mama, wyprostowana, z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, trzymała wysoko nad głową parasolkę. A do parasolki uczepiona - powiewała chusteczka do nosa. Mama poruszała parasolką, a łzy leciały po jej wymizerowanej twarzy. "Co mama robi?" - zawołałam. Mama wyłkała: "Poddaję się". Niezapomniane, straszne przeżycie nastąpiło w parę minut po tym, jak mama oficjalnie się poddała. Oto szosą szli nasi żołnierze. Długi, niezmiernie długi pochód ludzi posuwał się wolno. Po bokach szła słaba eskorta niemiecka, piechotą i na motocyklach. A jeńców - jak okiem sięgnąć... Dopalające się domy Kurowa, masa nieszczęsnych naszych żołnierzy i ta garstka, co ich pilnuje... Oto co znaczy przegrać! Dopiero teraz uświadomiłam sobie całe nieszczęście. Dotychczas byłam wciąż czymś zajęta i zrozumienie klęski pozostawało jakby uśpione. A teraz oni - obdarci, brudni, zarośnięci, wlekli się straszliwie powoli, z opuszczonymi głowami, nie patrząc ani przed siebie, ani na boki. Oczywiście rozdałyśmy naszym żołnierzom wszystkie zapasy, jakie miałyśmy na wózku. Dom nasz w Puławach został już częściowo obrabowany i zajęty przez niemiecką żandarmerię. Trzeba się było wynosić do ogrodu w Górze Puławskiej, za Wisłę. Na schodach siedzieli młodzi chłopcy w krótkich spodenkach. Na ramieniu każdy miał czerwoną opaskę ze swastyką. Byli to synowie kolonistów niemieckich z wiosek nad Wisłą. Starali się mówić po niemiecku, ale coraz to wtrącali wyrazy polskie. Zabawiali się strzelaniem z wiatrówek do wróbli. Na razie strzelali źle... A w domu bez przerwy stukały buty, rozlegały się głośne rozmowy i śmiechy. Te straszne gardłowe głosy, te wrzaski i krzyki miałam odtąd słyszeć przez długie lata. Katastrofa Archiwa polskiego Sztabu Głównego uległy częściowemu zniszczeniu bądź też wpadły w ręce nieprzyjaciela, trudno więc jest dzisiaj poprzeć dokumentami twierdzenie Rybikowskiego, że dla niego i dla kilkunastu jego kolegów wojna zaczęła się już na wiosnę, a w każdym razie z chwilą zdobycia przez polski wywiad dyrektywy wydanej z datą 3 kwietnia 1939 roku przez OKW, czyli naczelne dowództwo niemieckie. Według tej dyrektywy najbliższe zadanie polegało na tym, żeby zniszczyć polskie siły zbrojne przez zaskoczenie. Hitler rozkazywał natychmiastowe rozpoczęcie przygotowań do nagłego napadu. Jaką drogą tekst ściśle tajnego dokumentu przedostał się do rąk polskich, ustalić niepodobna. Mógł go zdradzić pewien oficer naczelnego dowództwa niemieckiego, który honoraria swoje inkasował przez Sztokholm, mógł też go dostarczyć szef sztabu jednej z dywizji garnizonu królewieckiego, występujący pod kryptonimem "Lewandowski". Inny oficer niemiecki z Królewca, suto opłacany pułkownik Luftwaffe, również wchodzi w rachubę jako ewentualny dostawca tekstu dyrektywy OKW oraz wielu innych najbardziej poufnych niemieckich materiałów z roku 1939. Brał "pożyczki" wiecznie potrzebujący pieniędzy utracjusz, syn marszałka Hindenburga, ale do wyzyskania w charakterze informatora jeszcze "nie dojrzał". Wszyscy informatorzy unikali jakichkolwiek bezpośrednich kontaktów z Polakami w Królewcu czy w Gdańsku, najchętniej przekazując swoje wiadomości polskim wysłannikom lub rezydentom w Monachium lub Hamburgu. Poza tym dostarczycielem cennych informacji bywał także wyższy urzędnik Kriegsmarine, bardzo potrzebujący pieniędzy, o czym dowiedziano się od jego dawnej służącej. Był on niezwykle kompetentny w sprawach morskich. Właśnie w Monachium, a później w Hamburgu mieszkał i pomocy Polakom udzielał niby to zniemczony, ale w istocie szczery Polak, niejaki Jankowsky, dawny adiutant pułku, w którym podczas pierwszej wojny światowej służył jako szeregowiec Adolf Hitler. Dzięki kontaktom osobistym, które Jankowsky wciąż utrzymywał z Hitlerem, udawało mu się czasami zajrzeć do najbardziej sekretnych planów fhrera. Z Jankowskym można się było śmiało spotykać w jego własnym mieszkaniu, gdyż jako stary przyjaciel i dobroczyńca wodza znajdował się poza wszelkimi podejrzeniami. Był to przy tym informator najzupełniej bezinteresowny. - Pokażę panu coś niesłychanie ciekawego - mówił tego roku do Rybikowskiego, rozwijając rulonik, który okazał się ręcznie sporządzoną mapą Europy, upstrzoną różnymi cyframi i symbolami. Major zauważył od razu, że cyfry są właściwie datami, zaś tajemnicze symbole przypominają znaki używane przez astrologów. - Ta mapa to własność samego fhrera! U mnie na przechowaniu! Jedyny na świecie egzemplarz! - chełpliwie objaśniał Jankowsky. - Cóż to za przedziwne na niej daty i znaki? - pytał major. - Daty już dawno temu zostały wpisane ręką samego fhrera. Niech pan spojrzy: Austria i Czechosłowacja miały być opanowane w roku 1938, a teraz czas na Polskę i Węgry, tu widzi pan rok 1939. Następny rok - 1940 to koniec niepodległości Rumunii, Jugosławii i Bułgarii. Dla Szwajcarii, Francji, Belgii i Danii fatalnym rokiem ma stać się rok 1941. Także w roku 1941 padnie Ukraina. Nie wiem, czemu, ale Hitler jest pewien, że Stalin ustąpi mu aż do Dniepru, bez walki. W 1942 roku III Rzesza najwidoczniej wypoczywa, bo wyrok śmierci na Holandię przypada dopiero na rok 1943. Teraz Hitler przez pięć lat pracowicie organizuje dalsze podboje, wyznaczone dopiero na rok 1948, kiedy padną po kolei Wielka Brytania, Norwegia i Szwecja, wreszcie - na ostatku Portugalia... A wszystko to zgodnie z horoskopami astrologów! - A Rosja?... - Rosja ma być zagrożona przez Japonię i podminowana od wewnątrz. Zresztą fhrer chce oddać Rosji w zamian za Ukrainę Turcję z Dardanelami, państwa bałtyckie, może i północną Persję. Ale to tylko czasowo. Na Stany Zjednoczone przyjdzie kolej po zorganizowaniu olbrzymiego niemieckiego obozu pracy na Wyspach Brytyjskich. Tak mu dyktują gwiazdy. - A inne państwa? - Włochy i Hiszpania to przyjaciele i partnerzy. Włochy otrzymają basen Morza Śródziemnego, zaś generał Franco - inną część Afryki, a także Gibraltar. I wtedy to przyjdzie czas na Rosję, wziętą w cztery ognie: od Bliskiego i Dalekiego Wschodu, od zachodu i północy... Świat Hitlera to świat zupełnie nowy, świat przesiedlonych mas ludności roboczej, którymi rządzi niemiecka rasa panów... Tak ma być! Chyba żeby zaszły jakieś nieprzewidziane odchylenia. Róbcie coś, bo inaczej świat przepadnie! - Można by coś zrobić, wiem nawet, co - odrzekł Rybikowski. - Przefotografować tę mapę? Rozesłać odbitki po całym świecie? - domyślił się Jankowsky. - Zgadł pan! - Wypruliby ze mnie kiszki i sam bym wszystkiemu zaprzeczył - pokiwał głową gospodarz. Czerwcowa wyprawa Rybikowskiego do Niemiec zaprowadziła go także i na tereny graniczące z Polską. Niemieckim samochodem, w towarzystwie takich samych ryzykantów, jak on sam, przejechał z Berlina do Szczecina i do Kołobrzegu, a następnie udał się na południe wzdłuż granicy polskiej. Przygotowania wojenne były widoczne wszędzie, lotniska kipiały życiem, mosty trzymano pod wzmocnioną ochroną. Na Odrze żandarmi indagowali Polaków, skąd i dokąd jadą, ale podróżni, udając podpitych wyjaśnili, że wracają z wesela w Kołobrzegu. Zresztą w takich wypadkach bardzo pomagały cygara, a dla uniknięcia hotelowych formalności i zameldowania noce spędzano w aucie. Po powrocie do Warszawy został opracowany plan stałej obserwacji przygranicznego pasa przez ludzi wciąż wysyłanych na stronę niemiecką. Rowerami, samochodami i pociągami specjalnie przeszkoleni agenci objeżdżali trasy, które im wyznaczono. Kontrolowano teraz nie tylko miejscowości pograniczne, ale i miasta w głębi Rzeszy, miejsca postoju większych jednostek, szczególniej pancernych i zmotoryzowanych, no i roboty fortyfikacyjne linii "Ostwall". Rybikowskiego już trudno było teraz zastać w domu, przeniósł się do sztabu, ażeby nie tracić czasu i mieć bez przerwy, w dzień i w nocy, łączność z placówkami w Niemczech i w innych krajach. Sieć polska pracowała z wielkim natężeniem, rwała się niekiedy i wymagała napraw, a jej obfite połowy wymagały szczegółowych opracowań. Istotnym sukcesem było wtedy stwierdzenie, że inspirowane przez samych Niemców wiadomości o fortyfikacjach w Prusach Wschodnich nie są prawdziwe. Nie było tam żadnych umocnień obronnych, stamtąd więc miała się rozwinąć ofensywa wprost na południe, na Warszawę. Z całym szacunkiem dla dyskrecji Michała Rybikowskiego wypada mi jednakże zdradzić, że latem 1939 roku, kiedy opuszczał dział "mob" wywiadu i obejmował kierownictwo wywiadu bojowego, zawisła nad nim groźba, i to nie byle jaka. W którymś z tych letnich miesięcy przeciwko oficerowi, który całą energię obracał na wyszukiwanie nowych źródeł wiadomości i nowych sposobów korzystania z nich, wypełzać poczęły, niby żmije, najbardziej jadowite oskarżenia. Sam zainteresowany mówić i pisać o tym nie chciał i nadal nie chce, najwidoczniej wciąż jeszcze poczuwając się do jakiejś solidarności z tymi, co wówczas chcieli go oddać pod sąd, a przynajmniej zawiesić w czynnościach. "Ot, zwykła ludzka głupota z domieszką zawiści, bez której nic się między ludźmi nie dzieje" - macha ręką i filozofuje sobie pan Michał, dziś robotnik w jednej z kanadyjskich fabryk. I trudno mu wytłumaczyć, że w roku 1939 naszpikowanie polskiego dowództwa przez agentury niemieckie jest już stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Odnotujmy więc tylko znany nam skądinąd fakt, że major Rybikowski, jeszcze jako pracownik "mob", przewidując wejście Niemców na tereny polskie, pomyślał zawczasu o tym, żeby w szeregu miejscowości zmontować takie sekretne punkty i placówki, które na wypadek okupacji kraju mogłyby służyć sprawom łączności i walki podziemnej. Tymczasem jeden z wyższych oficerów sztabu natychmiast ocenił przygotowania tego rodzaju jako objaw zdradliwego panikarstwa. Na szczęście odpowiedni meldunek, obrastając w takie czy inne opinie, nie nabrał złowrogiej mocy urzędowej, zresztą tylko dzięki szybkiemu biegowi wydarzeń. Któż więc ma rację? Czy oficerowie, co dzisiaj zaświadczają, że hitlerowska napaść wcale nie była niespodzianką, czy też ci wszyscy, którym przełożeni tych oficerów wciąż kładli w głowę, że o żadnej wojnie mowy nawet nie ma. W każdym bądź razie w połowie lipca major znów wyjechał przez Wiedeń i Berlin tym razem aż do Paryża, gdzie zetknął się z oficerami wywiadu francuskiego. Jednakże francuscy koledzy sztabowi po prostu zbagatelizowali wszystko, co im przywieziono z Warszawy. "Nie wierzą lub udają, że nie wierzą" -ocenił Rybikowski. W drodze powrotnej mógł na granicy stwierdzić, że gestapowcy długo i podejrzliwie badają jego "handlowe" papiery, zadając przy tym wiele natrętnych pytań. Pomimo to wysiadł w Hanowerze, gdzie odbył konferencję z tamtejszym rezydentem, a potem wyruszył do Lipska i Berlina. W Lipsku zaczajony tam kierownik placówki, major Smodlibowski, potwierdził wiele danych świadczących niedwuznacznie o nadchodzącej wojnie. To samo oświadczono we Wrocławiu, gdzie Rybikowski pokazał się w placówce "Adrian", wszędzie pojawieniem się swoim umacniając w ludziach ducha. "Nie wolno nam roboty osłabić - powtarzał. - Nie dajcie się terroryzować byle czym, bo to, co najgorsze, jest dopiero przed nami". Wspominając te alarmowe, gorączkowe tygodnie, Rybikowski dodaje, że już wówczas Niemcy uwięzili kilku polskich wywiadowców, ale ponieważ w tym samym czasie także w Polsce aresztowano kilku wybitnych agentów niemieckich, więc w sierpniu doszło do wymiany. "Właściwie - pisze do mnie o tym okresie - lipiec i sierpień były dla nas miesiącami wojny. W gorączce poszukiwania wiadomości nie szczędziliśmy ani siebie samych, ani naszego zespołu w Niemczech, bo wiedzieliśmy, że wojna |strzelana jest już tylko kwestią dni albo tygodni". A w tymże czasie generalicja dawała społeczeństwu do zrozumienia, że pewne zarządzenia wydawane są raczej dla porządku niż z potrzeby istotnej. Z każdym dniem i tygodniem robota majora i jego towarzyszy coraz wyraźniej ulegała podziałowi na dwa główne kierunki. Po pierwsze, należało bezustannie trzymać rękę na wzbierającym pulsie niemieckich koncentracji, zagrażających teraz Polsce od północy, zachodu i południa, a po drugie, formować sieć przyszłych agentów wojennych, tymczasem z pracy wywiadowczej wyłączonych. Wyniki obserwacji bieżącej po sprawdzeniu kierowano od razu w górę po szczeblach machiny sztabowej i rządowej, podczas gdy elementy przyszłego wywiadu wojennego zatajono, nie ufając już nikomu. "Jeżeli dla nas pracuje przeszło czterystu Niemców, w tym kilkunastu oficerów, to i oni mogą mieć wielu swoich ludzi u nas" - rozumował Michał, nie znając jednak całej prawdy. Największą radość sprawiali prości Polacy, nielegalnie przekradający się z terenu Rzeszy do Polski, aby tu zaofiarować swoje usługi, zwykle bezinteresownie. Byli to najczęściej ludzie starsi, ojcowie rodzin, solidni majstrowie, sztygarzy lub magazynierzy, jak tamten z Dortmundu. Dorobiwszy się w Niemczech stanowisk lub rent, z pewnością zachowaliby dla drugiej ojczyzny wdzięczność, jednakże nie pozwalały na to ujawnione hitlerowskie zapowiedzi, z których wynikał niezbicie zamiar zniszczenia narodu polskiego. I tak, odprawiając na robotę w Rzeszy tamtejszych Polaków, na przykład Kaczmarka lub Pokornego (te nazwiska Rybikowski do dziś zapamiętał), można byto polegać na ich czujności, rzetelności i odwadze. "My są zwyczajni niemieckiego diabła" - spokojnie powiadał taki człowiek, któremu w każdej chwili groziła śmierć. Cennymi informatorami bywali także socjaliści - Niemcy, Duńczycy i Holendrzy, zwerbowani przez swoją Międzynarodówkę. W sierpniu coraz częściej zaczęli bez wieści znikać ludzie wysyłani poprzez Odrę do wielkich węzłów komunikacyjnych - kolejowych i drogowych. Na miejsce tych, co przepadli, iść musieli nowi. Telefon bez przerwy podawał wiadomości, które należało szybko rozszyfrować i sprawdzać. Meldunki nadchodziły konkretne i dokładne. Zresztą także i pakt zawarty wówczas pomiędzy Berlinem a Moskwą miał swoją wymowę. Kości zostały rzucone. Hitler liczył na szybkie rozbicie osamotnionej Polski, Stalin zaś - na wygranie na czasie i na szansę wynikającą ze zbrojnego zatargu, który między kapitalistami rozgorzeje na Zachodzie. Ale czy nawet trzeźwi oficerowie w rodzaju Michała Rybikowskiego zdawali sobie sprawę z ogromu nadchodzącej katastrofy, w to należy wątpić. Niemal cały korpus oficerski przepojony był ślepą wiarą w swoich przełożonych, a sam cieszył się zaufaniem podoficerów. O tym, że marszałek Śmigły-Rydz jest w istocie bezradną marionetką swoistej "junty", mało kto wiedział. Zapracowani do ostatnich granic oficerowie sztabowi nie przypuszczali wówczas, że cały ich wysiłek idzie na marne, niby energia, którą skierowano na jałowe obroty. Nasz attach wojskowy w Berlinie także z pewnością nie posądzał swoich warszawskich kolegów o to, że na jego rozpaczliwie zgodnym z rzeczywistością meldunku zamieszczą tylko taką opinię: "panikarstwo" i wydadzą zdradziecką decyzję odłożenia sprawy ad acta. W ogóle trzeba stwierdzić, że jakimś ludziom, usytuowanym nieraz bardzo wysoko, z jakichś względów zależało wówczas na okłamaniu wszystkich wokoło, a może i samych siebie. Major należał do okłamywanych i wyzyskiwanych. "W sierpniu już nigdzie nie jeździłem - pisze do mnie o tamtych czasach. - Był to okres takiej gorącej pracy, że może raz na tydzień bywałem w domu, żeby zmienić bieliznę. Jadłem w hotelu, spałem w biurze po parę godzin na dobę, toteż zmęczony byłem okropnie... Dla nas mała wojna zaczęła się jeszcze z wiosną, sierpień już był wojną prawdziwą..." Solidny, oddany całkowicie swoim obowiązkom, jak wielu innych oficerów, był pan Michał! A przecież z tychże dni sam pamiętam uspokajające oświadczenia co najmniej tuzina dygnitarzy, cywilnych i wojskowych. A ponadto pewien oficer rezerwy, mój dawny kolega pułkowy, poczynił mi wtedy wyznania, które - choć nie znalazły dziś potwierdzenia u Michała - to przecież stanowią komentarz znamienny. Było to już w sierpniu 1939 roku. - Wracam z Niemiec - powiedział mi ten automobilista i sportowiec. - Wojna jest nieunikniona! Twierdzili tak od paru miesięcy dziennikarze, inżynierowie, handlowcy i wszyscy inni przejeżdżający przez Niemcy. Jednakże relacja mojego kolegi szła znacznie dalej. Znajomy mój wyprawił się w głąb Niemiec szybkim mercedesem. W Lipsku czy może Dreźnie, w miejscowym automobilklubie, gdzie miał znajomków, otrzymał niemieckie klubowe znaki rejestracyjne i niemieckie papiery. Tak zaopatrzony, co noc mknął ku granicy polskiej, rano powracając na zachód. Na czterech czy pięciu szlakach wiodących ku Polsce stwierdził nocami intensywne, masowe ruchy kolumn wojskowych. "Od czołgów aż kipi na szosach" - mówił. Dygotały gorączkową pracą tysiące, silników na olbrzymich terenach od Bytomia po Szczecin. Automobilista, wszak oficer rezerwy, zdołał zidentyfikować szereg wielkich jednostek i umiejscowić kilka wyższych dowództw. Z podziwem słuchałem przez parę godzin tej naprawdę fachowej relacji, wreszcie oświadczyłem: - Słuchaj, a gdybyś tak sporządził o tym raport dla sztabu... Przecież to wspaniała robota wywiadowcza! Kolega pochylił się ku mnie i zaczął szeptać: - Mój drogi, przecież ja nie pojechałem ani dla przyjemności, ani na ślepo. Przed wyjazdem wykułem na pamięć olbrzymi materiał. Dostałem nawet nazwiska wielu niemieckich dowódców, nie mówiąc o numeracji i charakterystycznych cechach poszczególnych wielkich jednostek. Wszystko to odnalazłem już w ruchu, niemal w akcji. Wtłoczony pomiędzy kolumny w oczekiwaniu na zwolnienie drogi - słuchałem setek wypowiedzi. To są gotowe do natarcia armie, które teraz właśnie zajmują stanowiska wyjściowe. Co więcej, zaryzykowałem zrobienie zdjęć. Wróciłem wczoraj rano zmordowany jak nigdy, ale od razu posadzono mnie do roboty. Zdawałem pisemne i ustne raporty przez cały wczorajszy dzień i połowę nocy. A teraz mam do ciebie interes. - Słucham. - Otóż ludzie, którzy mnie wysyłali, zażądali ode mnie przyrzeczenia, że o mojej wyprawie nie pisnę nikomu. Wydaje mi się to podejrzane. Przecież ja już od dawna... Nie wiedziałeś, że pracowałem dla "dwójki"? Pracowałem. Mieli do czynienia z człowiekiem już wypróbowanym, który nigdy nie zgrzeszył niedyskrecją. Nagły i ostry nacisk, abym nie puścił pary z gęby teraz, kiedy wykonałem tę robotę, zastanowił mnie. Prócz tego mam na uwadze inne okoliczności... Stachu, ja już im nie ufam! Mój raport może pójdzie wyżej, a może utknie w archiwum. Jeśli po prostu nie zostanie przekazany ambasadzie niemieckiej... Trudno mi mówić coś więcej, ale moja wiara zachwiała się. Toteż proszę cię, dobrze zapamięta wszystko, co powiedziałem. Chcę mieć świadka. Jeżeli moje podejrzenia i obawy są słuszne, to na zdrajców kara przyjść musi. Tacy jak ja nie chcą nadstawiać karku nadaremnie. W tych sierpniowych dniach, odwiedziwszy innego znajomego, który pracował w Komisji Dewizowej, otrzymałem informacje dodatkowe. Głosem przyciszonym urzędnik ten wyraził mi swoje zdumienie: oto wielu czołowych przedstawicieli obozu rządowego otrzymało zezwolenie na przekazanie swoich pieniędzy za granicę, głównie do Szwajcarii. W nocy luksusowo urządzone podziemia "Adrii" znów gromadziły, jak zwykle, pijących i tańczących dygnitarzy. "Wojna zażegnana - powtarzali świadkowie zabawy. - Tak oświadczył nam minister... generał... pułkownik..." Powracam jednakże do relacji mego kolegi, w części merytorycznej całkiem zgodnej z tym wszystkim, co jednocześnie zebrała komórka majora Rybikowskiego. Ale - rzecz to ciekawa - ani pan Michał nie pamięta dziś żadnego oficera rezerwy i automobilisty, który by tuż przed wybuchem wojny dublował jego agentów, ani też mój znajomy automobilista, choć znał on także i majora, nie wymienił mi wtedy jego nazwiska. Nie wykluczone, że tak zwana "dwójka" pracowała wielotorowo; materiały majora Rybikowskiego wędrowały zapewne w sposób jak najbardziej służbowy do szuflad, a olbrzymi wysiłek jego ludzi szedł na marne, natomiast tamtemu specjalnie nakazano milczenie, może dlatego, że nie był oficerem zawodowym. A może wysłano go "po linii" osobnego wywiadu, zależnego - powiedzmy - od ministra spraw zagranicznych Becka? W każdym razie dziwne i ciemne to były sprawy. Dnia 26 sierpnia major mógł złożyć sprawozdanie wyczerpujące. Sumowało się ono stwierdzeniem, że tak zwana koncentracja "Weiss" jest w toku, niemieckie armie już wyruszyły w stronę naszej granicy. Grupa "Północ" składała się z dwóch armii, trzeciej i czwartej. Pierwsza z nich miała uderzyć na Warszawę z obszaru Warmii i Mazur, druga otrzymała zadanie zajęcia portów i przebicia się korpusem pancernym z okolicy Chojnic ku Bydgoszczy, na wschód od niej. Grupa "Południe" posiadała w swoim składzie trzy armie: 8, 10 i 14, rozwijające się na froncie od Śląska po Słowację. Licząc od północy, kierunki dla tych armii wyznaczono następujące: Łódź i Kutno, obszar między Łodzią i Kielcami oraz Kraków i Lublin, już po prawej stronie Wisły. Korpus pancerny Guderiana z 4 armii miał po sforsowaniu Narwi utworzyć kleszcze z 14 armią. Nasi przemądrzali stratedzy nie chcieli wierzyć w to, o czym mówiły fakty. Wysoko podnosili brwi, kolejno wyrażali wątpliwości: - Niemożliwe, aby pozostawili bez obrony kierunek na Berlin. Byłoby to wbrew zasadom strategii. A w Prusach Wschodnich będą się bronić, nie nacierać stamtąd... Prócz tego nadszedł meldunek szczegółowy, który brzmiał: "Podaję ordre de bataille 4 armii, dowodzonej przez generała von Kluge. Na Gdańsk mają uderzyć oddziały Grenzschutzu wspomagane przez 10 dywizję pancerną. Dowodzi generał Kaupisch. Korpus XIX ma uderzyć na Chojnice i Sępolno, sforsować Brdę i dojść do Wisły, odcinając siły polskie na Pomorzu. Skład korpusu: 3 dywizja pancerna oraz 2 i 20 zmotoryzowane dywizje piechoty. Dowodzi generał Guderian. Korpus II ma posuwać się ku Wiśle. Skład korpusu: 32, 3, 50 i 208 dywizje piechoty. Dowodził generał Strauss". "Wiadomość pewna - informował major - bo oparta na dokumencie dostarczonym przez służbę z majątku koło Debrzna, gdzie kwateruje sztab dowódcy XIX korpusu". "Od kiedy to mamy polegać na babskich plotkach?" - szydzili sztabowcy. Gdyby ktoś wówczas - znając całą sytuację - spojrzał na mapę Polski, to rozpłakałby się nad jej bliskim już losem. Oficerowie sztabowi nie mogli nie zdawać sobie sprawy z grozy położenia, ale nie chcieli spojrzeć prawdzie w oczy. I tym zapewne tłumaczy się inicjatywa majora Rybikowskiego założenia nawet na terenie samego kraju placówek podziemnych, które mogłyby służyć oparciem w razie przewidywanej klęski. Istotnie, klęskę zapowiadały nie tylko takie realne czynniki, jak miażdżąca przewaga niemieckiego lotnictwa, niemieckich wojsk pancernych, niemieckiej machiny transportowej, która zapewniała szybkie przerzucanie ludzi i materiału wojennego. I nie tylko brak było Polsce opracowanego planu wojny z Niemcami, a zwłaszcza oparcia o przyjaźń i sojusze z sąsiadami, przede wszystkim ze Związkiem Radzieckim. O nieuchronności klęski zdecydowała także sztywna i niemożliwa już do zmiany dyslokacja polskich sił zbrojnych, podyktowana przez mylne założenia, może pod wpływem sprytnej intrygi i dezinformacji niemieckiej, a może za sprawą sugestii wynikających na przykład z oparcia się na wydarzeniach wojennych z lat 1914-I9I5, gdy siły niemieckie całą masą parły wprost ku Wiśle. Widocznie z braku planu wynikła improwizacja polegająca na tym, że polskie armie "Poznań", "Toruń" i "Kraków" uderzą z północy i południa na główne siły niemieckie, które zatrzymają na sobie armie "Łódź" i "Prusy", podczas gdy rozlokowane dalej na wschód armia "Modlin" i grupy "Narew" oraz "Grodno", a na południu armia "Karpaty" i dywizje rezerwowe uporają się same ze słabszymi już natarciami wroga na swoich frontach. Tymczasem szczegółowo przygotowany plan Hitlera podyktował Niemcom zmasowanie na północy i na południu potężnych sił zdolnych do przełamania oporu i następnie ujmujących całą Polskę, razem z Warszawą, w olbrzymie kleszcze. Zresztą nawet w centrum niemiecki klin uporał się z armią "Łódź" bardzo szybko. Armie polskie były już z góry skazane na śpieszny a bezładny odwrót i na wpędzenie jakby do swoistych worków. Kleszcze niemieckie zamknąć się miały aż nad Bugiem... Ale w taką możliwość nie chciano wierzyć. W Warszawie nie dawano też wiary meldunkowi z odprawy dla wyższych dowódców niemieckich w Obersalzbergu, odbytej 22 sierpnia. Niektórzy generałowie niemieccy wyrażali się o tej odprawie krytycznie. Od jednego z młodych adiutantów pochodziła informacja, jaką z kolei oficer ten podzielił się z domownikami. Hitler - donoszono - stwierdził, że zadaniem armii niemieckich w wojnie z Polską jest całkowite zniszczenie żywych sił przeciwnika. Powiedzieć miał dosłownie: "Nie miejcie litości, bądźcie brutalni". Oświadczył także, że wysyła na wschód formacje "trupich czaszek" z rozkazem zabijania bez litości i pardonu nie tylko mężczyzn, ale nawet kobiet i dzieci polskiej rasy i języka. "Mało prawdopodobne - orzekł jeden z naszych autorytetów sztabowych. - Niemcy to jednak Europa, nie Azja". Wreszcie zlekceważono poufną wiadomość pochodzącą spod Szczecina, z rycerskich dóbr von Trothów. Powołany na nowo do służby czynnej, jako drugi admirał Bałtyku, Wolf von Trotha miał swojej rodzinie oświadczyć, że już wkrótce cały dom jego przeniesie się na stałe do Gdańska. "I cóż, że tak ględzi jakiś emeryt!" - odpowiadano. A zatem odrzucono wszystko, co - pracowicie, zapobiegliwie i z wielkim ryzykiem zebrane - świadczyć mogło o bliskim już najeździe oraz o jego bezlitosnym przebiegu. Dopiero w dniach, kiedy katastrofa się rozpętała, naród miał się dowiedzieć o tym, że on sam jest właściwie bezbronny, zaś wróg - potężny i pełen zamiarów morderczych. A kiedy rano dnia 1 września wszyscyśmy już wiedzieli o nagłym napadzie, jeszcze słyszałem od wyższych oficerów, że to jest "jakieś nieporozumienie", że "to się wyjaśni", że po prostu chodzi o "niemiecki bluff". "Chowanie głowy w piasek - mówiliśmy wtedy - albo też sypanie nam piaskiem w oczy". Powszechnie więc, od Borów Tucholskich po dopływy Sanu, żołnierz utyskiwał, że zamiast bić się, musi tylko maszerować, i to zawsze w odwrocie. Kiedy zaś nadchodziła jego godzina walki, czuł w nogach ostatnie trzydzieści, pięćdziesiąt, sto kilometrów i zajmując linię obrony często padał na ziemię nie tyle z powodu ognia, ile dla upragnionego odpoczynku. A naprzeciw Polaków zajeżdżały kolumny ciężarówek, którym czołgi już utorowały drogę. Z samochodów, pozostawiając w nich tornistry, wysypywało się mrowie wypoczętych Niemców, którzy zakasywali rękawy i ochoczo szli do boju, choć potem nieraz musieli uciekać. Wtedy zaczynało na ziemi szumieć, trzęsły nią nawały artyleryjskiego ognia i z łoskotem szły do natarcia wozy pancerne i czołgi. Jeśli nawet i wtedy polski żołnierz nie dał się zabić lub wystraszyć, inne szumy z narastającym łoskotem nadciągały od horyzontu i bomby lotnicze rozstrzygały spotkanie. Wszystko to było kompletnym zaskoczeniem dla żołnierzy, oficerów, generałów i sztabowców. A przecież taki właśnie obraz przyszłej bitwy rysowaliśmy im na kilka lat przed wojną. Czemuż byli głusi? Z pychy i zarozumiałości czy głupoty, czy może z przeświadczenia, że "pójdziemy z Zachodem przeciwko Wschodowi", jak to sam kiedyś usłyszałem, i to nawet w przytomności samego marszałka Śmigłego-Rydza. A oto inne, wciąż powtarzające się w początku kampanii obrazy: pociągi pełne ochoczego wojska, amunicji i żywności, unieruchomione na wszystkich kolejowych szlakach po zniszczeniu przez Luftwaffe węzłów kolejowych. Unieruchomione przez naloty wszystkie krajowe wytwórnie i magazyny sprzętu wojennego, składy materiałów pędnych i lotniska. Bezczynnie zwisające poszarpane przewody telegrafu i telefonu. Podziurawione bombami szosy, na których mieszały się bezładnie resztki oddziałów z tłumami uchodzącej na wschód ludności. Cała żarliwość miliona mężnych serc gubiła się w chaosie i bezsensie takiej niby-wojny, zamienionej w błyskawiczny rozrachunek reżyserii z improwizacją, a wiedzy wojennej z nieuctwem. Bomby, sypały się na Brześć nad Bugiem, na Młynów i Werbę pod Dubnem, na cały szlak w stronę Pokucia, gdzie tylko stawał kwaterą uciekający sztab marszałka Śmigłego-Rydza. Podobnie zbombardowano po kolei miejsca, do których chroniło się Ministerstwo Spraw Zagranicznych z tą częścią korpusu dyplomatycznego, która także opuściła Warszawę. W Nałęczowie, Krzemieńcu i Zaleszczykach legły w gruzach domki i wille, ginęli mieszkańcy. A oto typowy obraz. Czerstwy, z waszecia odziany chudy drągal ciężkim, utrudzonym krokiem mija bramę wjazdową do pewnego dworu pod Janowem. Jest cichy zmierzch po wielu grzmiących kanonadą godzinach. Olbrzymi dziedziniec zastawiły szeregi czołgów, które ostatecznie rozbiły dywizję polskiej piechoty. Czerstwy, wysoki człowiek, kręcący się w zabłoconych butach pomiędzy czołgami, to właśnie generał, stary "legun", dowódca rozbitej dywizji. Zdążył zrzucić mundur, nałożył jakąś przypadkową kapotę. Nie myśli o poddaniu się. Zresztą kieruje się raczej instynktem, bo w głowie jego boleśnie tłucze się straszna świadomość klęski, a w mężnej piersi brakuje tchu. I on przecież jest żołnierzem, więc i on doznał okropnego, niezrozumiałego zawodu. Jeszcze nie wierzy w klęskę, tym bardziej w klęskę haniebną, jeszcze sądzi, że tam u góry, w sztabie naczelnego wodza, panują nad sytuacją koledzy-generałowie, koledzy-pułkownicy. Pomimo strasznego zmęczenia po gorączkowych trudach zaledwie rozpoczętej kampanii, pobity generał stara się ocenić przeciwnika, który mu rozproszył pułki na bataliony, a te zdziesiątkowane - porozpędzał w luźne, bezradne gromadki. Czerstwy jegomość w długich butach był tutaj jeszcze tegoż ranka, znają go ludzie we dworze. Mija zwycięskie żelazne potwory i gardłujące wokół nich uradowane załogi, wchodzi do izby czeladnej, posila się czymś pośród szeptów i spłoszonej krzątaniny, idzie potem wypocząć pomiędzy milczących fornali, a o jesiennym świcie będzie rozpalonymi oczami patrzył na stalową rzekę, która z łoskotem wypływa z dziedzińca na swoją dalszą niszczącą robotę. Znałem tego wyższego oficera i jego mistyczne uwielbienie dla "brygadiera", czyli "dziadka" lub "komendanta", bo legioniści różnie nazywali Józefa Piłsudskiego. Można sobie wyobrazić rozpacz twardego żołnierza, kiedy widzi ruinę świata, który uważał za trwały i znakomity, a nie jest dość uczulony historycznie, aby przyjąć do serca dziejowe okoliczności i warunki tłumaczące klęskę. Teraz - patrząc tępo w zarozumiałą twarz niemieckiego generała, który odjeżdża sprzed dworku, ani rusz nie może pojąć, co to się właściwie stało. Jedno jest dla niego pewne: Polska przepadła, skoro już nie będzie miała generałów, choćby jednego z nich. I dzielny, poczciwy generał gotów jest najszczerzej zapłakać nad sobą, niby nad ojczyzną... A wreszcie - niestety - sporo wydarzyło się czynów nie mających nic wspólnego ani z honorem, ani z troską o interes narodu. Dnia 17 września u granicy rumuńskiej, zanim sztab naczelnego wodza uszedł w cudze, bezpieczne od bomb strony, dwu żandarmów spełniało dziwny rozkaz. Czyj, nie wiadomo. Chodziło o dyskretne zastrzelenie wysokiego, cywilnego pana, którego od samej Warszawy wieziono pod czujną eskortą w ślad za umykającym sztabem. Żandarmi sądzili, że spełniają wyrok sądu polowego, ale w istocie sądu takiego nie było. Znienacka strzelając do nieznajomego, dziwili się, gdy ten padał z polskim okrzykiem: "Jezus, Maria!" "Najwidoczniej Polak, ale jakiś zdrajca" - myśleli. Ofiarą stał się jednakowoż nie zdrajca, lecz jeden ze znakomitych oficerów polskiego wywiadu, właśnie Jerzy Sosnowski. Skazany uprzednio na karę twierdzy, teraz miał oddać życie. Dlaczego? Przyczyn można się tylko domyślać. Być może - świadectwa Sosnowskiego zagroziłyby komuś. Ale komu? Zeznania Sosnowskiego mogły ujawnić czyjeś powiązania z niemieckim wywiadem. Był to zresztą człowiek, który w ogóle za dużo wiedział o wywiadzie i o sztabach. Ginął z rąk polskich. W imię jakichś ciemnych interesów i dwuznacznych powiązań. Nie chcę tu jednak wywoływać uśmiechu politowania u tych, którzy drwią sobie w ogóle z ludzkich dramatów, poświęceń i uniesień, a zatem i z tych tysięcznych wzlotów żołnierskiej i obywatelskiej zasługi, które obok haniebnej klęski złożyły się również na prawdziwy obraz września. Nie ma już potrzeby ani fantazjować na temat rzekomego wyszczerbienia polskich szabel o pancerze niemieckich czołgów, ani ośmieszać i poniżać oficerów, którzy zawinili - czymże, jak nie karnością? Z tej samej dobrej ulepieni gliny, żołnierze wszystkich stopni i obywatele cywilni, a wśród nich tak samo niezapomniany prezydent oblężonej Warszawy, Starzyński, czy ostatni z walczących generałów, Kleeberg, jak i wyzwoleni z różnych kaźni więźniowie polityczni, nie tylko ratowali honor narodu, ale i wskazywali mu właściwą drogę na trudne lata nadchodzące. Zresztą droga honoru bywa w obrachunku końcowym drogą pożyteczną. Pisał o tej drodze w warszawskim "Robotniku" z dnia 2 września Mieczysław Niedziałkowski: "Nie wywołaliśmy tej wojny i nie chcieliśmy jej... Będzie to wojna o całe jutro świata. Są tylko dwie drogi rozwojowe: albo podporządkowanie się III Rzeszy w jej planach hegemonii, albo złamanie tych planów i ocalenie zarazem wolności narodów, wolności ludów i wolności ludu. Wkroczyliśmy na drogę drugą. To jest polski dziejowy szlak". W osiem dni później Stefan Starzyński mówił do rodaków w oblężonej i bombardowanej stolicy: "Patrząc na zniszczony dorobek nasz i naszego miasta, niejeden odczuwa żal. Ale wiemy, że to wszystko dla Polski, dla naszego zwycięstwa ostatecznego nad odwiecznym wrogiem, aby nasze dzieci i przyszłe pokolenia mogły żyć w pokoju i bezpieczeństwie". To były słowa wkrótce potwierdzone własnym życiem tych, co je wypowiedzieli. Prócz tego jednak wiele wykrzyczano słów bez najmniejszego pokrycia w czynach. Dla społeczeństwa nagła katastrofa wojenna podobna była do trzęsienia ziemi. Zmieniała wszystko: małe ludzkie światy w orbicie każdego z nas osobno i wszechświat każdego ludzkiego serca. Jak podczas klęski żywiołowej rozsypują się na proch szczyty, jak rozpadliny znienacka puchną w góry, a wody uciekają od swoich brzegów, bądź, spiętrzone w mgnieniu oka, atakują bezpieczne z pozoru lądy, tak działo się i wtedy, w pamiętnym dla Polaków wrześniu roku 1939. Rozsypywały się w gruz nie tylko miasta, lecz i niewzruszalne wyobrażenia o układzie wspólnego życia, o rzeczach państwowych, które nagle stały się sprawami prywatnymi, o całkiem prywatnych interesach, co nabierały znaczeń ogólnych. Popielały domy i trwalsze od nich uczucia, gorzki smak dymów sączył się z pogorzelisk osiedli i ze spalonego stosu złudzeń - klasowych, rodzinnych. Na poprzednio uregulowanych torowiskach życia pojawiły się monstra złowrogiego losu, a może i sprawiedliwego odwetu za poniewierkę słowami fałszywych modlitw. Zresztą niebo darzyło teraz jednako obłudników i sprawiedliwych diabelskim śmiercionośnym ładunkiem. A cała ta katastrofa spadała nie na samych tylko żołnierzy, ale także na kobiety i dzieci, na ludzi chorych i starych, umierających i rodzących się, ba, nie tylko na ludzi, ale i na wszelkie inne stworzenia, na lasy i ogrody, na ostatnie tysiącletnie dęby, jak i na spóźnione niezapominajki przy cichej wiejskiej rzeczułce. Zrazu nie uwierzono, że Francja i Anglia stoją z bronią u nogi, że sam naczelny wódz zwyczajnie umyka, że generałowie, najbardziej sławni w grach wojennych i niewojennych, okazali się w polu bezradni jak dzieci, że pewnych siebie ministrów i wojewodów siła rzeczy zmieniała w przerażonych i po świecie rozproszonych uchodźców. Wkrótce jednak zaczęły rosnąć w lawinę wypadki, na które każdy szeroko otwierał oczy. Stolica w niewiele dni po wybuchu wojny zobaczyła działka przeciwpancerne zajmujące stanowiska niemal w śródmieściu. W cofających się pułkach i dywizjach ujawniły się nowe charaktery i talenty, przepadały zaś z kretesem autorytety dawne. Istna rewolucja w hierarchiach! Najbardziej pogardzany i prześladowany z generałów stał się ostatnią nadzieją podbitego narodu, formując dalszy opór już poza krajem, w gościnie u niemrawych sojuszników zachodnich. W ślad za rewolucją imion nadciągała nieuchronna rewolucja pojęć. W chaosie powszechnej rujnacji trudno było wówczas dostrzec prawidłowość, z jaką odwracała się karta historii. Nareszcie do głosu dochodził człowiek zwyczajny, zasobny w siłę i wiarę. Ale najmężniejsza pierś nie zatrzyma żelaza; najszybsze żołnierskie nogi nie zabiegną drogi motorom; ślepa wiara w siłę żywiołu nic nie poradzi tam, gdzie długi i przemyślny rachunek ogłosi nieubłagany wyrok w imieniu przemocy. Katastrofa spadła znienacka, więc - nawet w obliczu śmierci - ostatnim uczuciem często bywało przede wszystkim zdziwienie z aż tak bardzo tragicznego obrotu wydarzeń. A działy się rzeczy istotnie zdumiewające. Na pozór trwała opoka rozwiewała się niby w dymach, a to, co uprzednio najwyżej można było przypuszczać, obracało się w realną, straszną rzeczywistość. Mechanizm przemian wywoływał efekty niespodziewane, zwykle tragiczne, czasem jednak i paradoksalne. O sztuce rozbijania atomu i konsekwencjach reakcji łańcuchowej jeszcze zbyt wiele wtedy nie słyszano, ale już można je było przeżyć w tych postaciach, jakie stwarzał kataklizm przegrywanej wojny. Albowiem rozbijano państwo i społeczeństwo, rozbijano na jego składniki, atomy, drobiny i spoiwa. A atomy te, eksplodując, nieświadomie wyzwalały całą masę energii. Nastroje rewolucyjne wylęgły się błyskawicznie na pożywce klęski. Generałowie, tak wspaniali i zwycięscy w czasach pokoju, nie zdawali egzaminu na wojnie. Jeden szukał swojej dywizji pod Kołomyją, gdy ona biła się w Modlinie. Drugi, z samego tytułu obrońca Warszawy, ulotnił się zawczasu. Trzeci ratował żonę i meble, zamiast dowodzić. Czwarty tracił swoich żołnierzy i odbierał żołnierzy innym, piąty odjechał swoje walczące dywizje i znalazł się jako jeden z pierwszych na Węgrzech. I tak aż do naczelnego wodza, który w spiesznej ucieczce za granicę gubił nie tylko własną żołnierską zasługę, ale niweczył mity, legionowe i marszałkowskie. Pocieszającą legendę Września tworzyli natomiast ci z dowódców, którym opornie i niemal z łaski zezwolono w wojsku pozostać, jako że nie byli legionistami. Wypływały więc nagle nazwiska Czumy, Thommego, Kleeberga, Włada czy Bołtucia. Któż znowu tak często słyszał o nich przedtem? Improwizowali oni nowe armijki z resztek oddziałów porzuconych, szli do natarcia w jednym szeregu z żołnierzem i razem z nim ginęli. I oto, choć wojna jeszcze tliła, nim najeźdźca zdążył zdusić Polaka za gardziel, wyrywały się często z ust ludzkich słowa może okrutne, lecz pełne ulgi: "Przynajmniej odeszli |tamci, co tak łatwo przeputali niepodległość ojczyzny". Ale ci, którzy po prostu uciekli albo którzy rozpoczynali walkę poza krajem, nic jeszcze o takich powszechnych w kraju nastrojach nie wiedzieli. Ze wspomnień Marii Świostkowej Jak wybuchła wojna i samoloty zaczęły latać, to ze Starachowic nadjechały przez Marcule cztery furmanki z inżynierami. Chcieli masła i mleka. Mój stary powiózł ich dalej, do Sienna, w stronę Wisły. On pojechał, a ja zostałam sama z dziewczynami i chłopcem. Na Matkę Boską zaczął się bój. Z lasu strzelali nasi, od pola Niemcy, a nasze chaty w środku. Już myślałam, że z Rybiczyzny i Borsuków nic nie zostanie, tyle tam leciało różnych kul. Jeden żołnierz siedział w rowie tuż przy nas i z karabinu strzelał do samolotów. Zaroiło się na podwórzach, bo nawieźli rannych, ale bandaże i jodyna były u nas przygotowane, bo tak uchwaliły jeszcze przed wojną nasze Koła Gospodyń w Chwałowicach. Córka Wanda opatrywała rannych. Innym żołnierzom, co uciekali, dawaliśmy cywilne ubranie. A pościel i odzież naszą włożyliśmy do skrzyń i zakopali. I znowu pociski zaczęły się rwać. Trwało to aż do rana. Nigdy tyle pacierzy nie zmówiłam, co wtedy. A jak się uciszyło, to nastał głód, bo ludzie pozabierali nam wszystko, nawet pustego wiaderka w domu nie zostało. Za to w lesie pełno było porzuconych różności, nasi przywozili stamtąd rowery, a Janka też poszła i naniosła sucharów, to jedliśmy. I wtedy, na motocyklach, jak diabły przyjechali Niemcy. Ale starego nie ma i nie ma, a nam trzeba było brać się do roboty, do młocki, do orki, do siewu, bo wojna wojną, a bez chleba zupełnie życia nie będzie. Pomogły nam bezpańskie konie, takie "łapane". Mietek złapał jednego, zaprzągł i zaczął orać. Jak zaorali pod oziminę, to młóciliśmy zboże na chleb i na siew. W osiem dni pole było zasiane, jak trzeba, aż dopiero powrócił mój stary. Kierunek Berlin Czas zaczynał się dłużyć każdemu, co pod obuchem nieszczęścia i w zagrożeniu życia latami całymi oczekiwać miał na życzliwą odmianę losów. Jednakże dla innych ten sam czas leciał niby na skrzydłach, a robota parzyła im dłonie, gdyż powzięli bardzo, zdawałoby się, nierealne i zuchwałe zamiary, dobrowolnie chwytając za opuszczone stery i podnosząc żagle. Tak muszą radzić sobie prości marynarze, kiedy im znikną kapitanowie. I tak w oblężonej Warszawie nie ograniczono się do biernego przeżywania zmiennych nastrojów, do cierpliwego znoszenia udręk i niebezpieczeństw, do samych tylko słów solidarności z naprędce improwizowaną obroną miasta. Harcerstwo ustanowiło punkty sanitarne i pomoc szpitalną oraz punkty żywienia, powstawały niezliczone komitety społeczne do różnych zadań - i już w dzielnicach robotniczych otwierano zapisy do ochotniczych formacji wojskowych, a w miejsce policji i straży ogniowej, które opuściły stolicę, pojawiła się Straż Obywatelska i nowa straż ogniowa, wreszcie mnóstwo kobiet i mężczyzn zgłosiło się do takiej czy innej pracy, aby uruchomić instytucje, zdezorganizowane przez niemal paniczną ewakuację urzędów. W spontanicznym proteście przeciw klęsce także i dni Sabiny pomknęły z szybkością puszczonych w ruch klateczek filmowej taśmy. Z oficerskiej romansującej damulki rodził się człowiek zatroskany o los swojej ziemi. Dnia 3 września po południu w Sabinę jakby piorun strzelił. W ogóle dzień ów zaczął się burzliwie. Wielki poranny nalot niemiecki zburzył zakłady lotnicze na Okęciu; sporo domów mieszkalnych w tamtej okolicy paliło się przez czas dłuższy. Również od rana rozeszły się pogłoski, że już w samej stolicy powstaje linia obronna, która przetnie ulicę Czerniakowską i Puławską, dalej obejmując Wolę i Powązki, Bielany i Marymont, niby cięciwa warszawskiego łuku Wisły. Na tle niemieckich komunikatów radiowych o natarciach w kierunku Piotrkowa i Rawy Mazowieckiej, a od Prus Wschodnich - na Mławę i Pułtusk, szerzyły się dalsze niespokojne spekulacje i plotki. W południe stary zatroskany generał przyjechał z ministerstwa do domu po jakieś papiery i przy okazji zagadnął Sabinę, czy - w razie czego - wyjedzie z nim razem, czy też będzie wolała pozostać w domu. - Zostanę tu. A wuj dokąd? - zapytała młoda kobieta. - Podobno gdzieś za Lublin - odrzekł generał. - Ale ja pytam tylko na wszelki wypadek. Ewakuacji jeszcze nie zarządzono. Oni wzięli już Częstochowę, wiesz? I Mławę! Zaraz potem telefonowała ta sama koleżanka, z którą Sabina razem odwiedzała salon samochodowy w hotelu "Bristol". Namawiając przyjaciółkę do wspólnego wyjazdu nowym samochodem, beztrosko trajkotała: - Wypróbujemy mój nowy wóz na polnych drogach. Bo musisz wiedzieć, że tamci przystojni Niemcy dali mi wtedy życzliwą radę. Jakby co - mówili - nie trzymać się szos, unikać miast. Więc zaszyjemy się w jakiejś leśniczówce i spokojnie wszystko przeczekamy. Może się zdarzy jaka przygoda... Nie chcesz? Bardzo szkoda. Bo może ty nie wiesz, że wyjeżdżają właściwie wszyscy... Tu jednym tchem wymieniła szereg nazwisk. Istotnie, przemysłowcy i zamożni kupcy przeważnie opuszczali Warszawę, a dygnitarze zawczasu ekspediowali swoje rodziny na bezpieczniejszy - ich zdaniem - wschód. Na dworcach podobno panował nieopisany ścisk. Tymczasem ulica warszawska zawrzała entuzjazmem, skoro tylko radio rozniosło elektryzującą wszystkich wiadomość, że Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Przed gmachami ambasad na Nowym Świecie i w ogrodzie Frascati zrobiło się gęsto od wiwatujących. I zaraz ślepa wiara w mądrość zachodnich sztabów i w bitność tamtych narodów podyktowała szereg podniecających domysłów. - Angielskie eskadry sforsowały wejście na Bałtyk! - wołano w tłumie. - Francuskie samoloty w drodze do Polski! - Nasi idą na Berlin! - Berlin zbombardowany! W gruzach! A Rumunia z nami... Oprócz takich niepoważnych wersji nadeszły także wiadomości prawdziwe. W tłumie zapewniano, że brygada pościgowa zniszczyła już pierwszego dnia kilkanaście samolotów niemieckich. Zresztą strącenie paru napastników nad samą Warszawą Sabina zaobserwowała sama. Także przydzielone do poszczególnych armii eskadry i dywizjony lotnicze osiągały niemałe sukcesy. I oto wśród nazwisk, które zapisywały się chlubnie w ludzkiej pamięci, zgrzytliwie dla Sabiny zabrzmiało nazwisko znajomego z Druskiennik. Zdrajca stawał się bohaterem! Wtedy to na nowo odezwał się w niej bunt. Postanowiła dotrzeć za wszelką cenę do sztabu, odszukać nieuchwytnego majora Rybikowskiego i opowiedzieć mu wszystko, co w Druskiennikach zaszło. Wiedząc od gadatliwego wuja, że Sztab Główny przeniósł się jeszcze onegdaj na ulicę Rakowiecką, szła Topolową wzdłuż Pola Mokotowskiego akurat wtedy, kiedy od trzech wysoko lecących samolotów oderwały się i ukosem poleciały w dół lśniące bomby. Najwidoczniej Niemcy dowiedzieli się już o nowej siedzibie naczelnego wodza, gdyż pociski wybuchły opodal. Sabina nawet nie zwolniła kroku, tak popędzała ją obudzona pasja. "Przynajmniej zrobię to, co zrobić w tej sytuacji mogę - postanowiła - nie ma u nas miejsca dla zdrajców!" Kiedy już dochodziła do wartowni, przy której tłoczyło się kilkunastu oficerów, z odjeżdżającego sprzed gmachu samochodu zręcznie wyskoczył i zamaszyście ruszył na jej spotkanie... właśnie dryblas-rudzielec z Druskiennik, czyli sam szpieg we własnej osobie. Oszołomiona, czując rosnące wzburzenie, ledwie przyjęła powitalną czułą ostentację, jakiej lotnik nie szczędził. Patrzył więc teraz ze zdziwieniem na zarumienione gniewem policzki i w twarde oczy Sabiny, ona zaś stanowczo uwolniła swoją dłoń z uścisku i szybko powiedziała: - Właśnie myślałam o panu. Ja... ja muszę oddać pana w ręce żandarmów. I wykonam to zaraz! Zrobiła stanowczy krok w stronę wartowni. - Co się stało? - zapytał szczerze zdumiony. Stanęła i wyskandowała: - A to, że pan jest szpiegiem! Nikczemnikiem! Przyjrzał się jej tak, jak patrzy na chorego troskliwy opiekun czy lekarz. - Psychoza! - odrzekł. - Znów ta psychoza. To mało, że strzelają do mnie z dołu, jakby się wściekli, nasi kochani żołnierze. Teraz i moja śliczna kobietka strzela we mnie! I to jak! Co to wszystko znaczy? - Nie kobietka i nie pańska - zawołała rozwścieczona. - Niech panu się nie zdaje, że nic nie wiem! Pan sprzedał Niemcom swoich kolegów, nasze lotnictwo, całą Polskę! Nie okazując najmniejszej alternacji, spojrzał na zegarek, zastanowił się. - Proponuję ci - powiedział - abyśmy pojechali do mnie na Żoliborz. Mój kolega, pułkownik, dał mi na Kochowskiego pied-a-terre. Napijemy się czegoś, porozmawiamy, uspokoisz nerwy... - Rozumiem, rozumiem! - odparła. - I tam ukręci mi pan głowę! Ale nic z tego! Proszę iść ze mną! Ubawiony roześmiał się i mówił: - Słuchaj, co ci w głowie? Tyś zupełnie oszalała! Przecież wczoraj zestrzeliłem dwóch Niemców, a dziś jednego. I taka za to nagroda? - Jemu pan też wtedy zapowiedział, że będzie pan walczył normalnie, jak wszyscy inni. Ale to nie zmienia faktu, że jest pan płatnym szpiegiem! - Komu - jemu? - A temu, co wziął od pana cały materiał o naszym lotnictwie dając za to pieniądze - złożone w banku szwajcarskim. Twarz lotnika drgnęła. - Skąd ci te fantazje przyszły do głowy, moja mała? - Nie przyszły do głowy, tylko sama słyszałam całą waszą rozmowę. Z werandy. Proszę ze mną! - Przyleciałaś wtedy do mnie? - spytał chrapliwie. Chwyciła go za rękę. Mijający ich ludzie oglądali się. Zmieniwszy głos, lotnik zaczął cedzić: - Jesteś strasznie głupia! Nikt nie uwierzy w twoje bajdy! Przecież ty obrażasz oficera! Znieważasz lotnika, który już - jak to się mówi - zdobył laury! Bez trudu przedstawię cię jako zazdrośnicę, szantażystkę, histeryczkę! Zrozum! A teraz przejdźmy się trochę, bo ludzie zaczynają zwracać na nas uwagę. Nawet jeśliby coś było prawdy w tym, o czym bredzisz, to co ci do tego? - Zdrada! - krzyknęła. - Ciszej, ciszej. A kto nie zdradzał? Może lojalny był twój generał, biorąc łapówki? Może ministrowie, co nie stronili od lewych dochodów? I sam minister spraw wojskowych? I legion takich... Należysz niby do naszego świata, a jesteś całkiem głupia. I ślepa. Zresztą nie rozumiesz tego, że Niemcy i tak mieli całkowite rozeznanie naszych sił, także i lotniczych. A poza tym mogłem na przykład dostarczać im wiadomości fałszywe. W porozumieniu ze sztabem, celowo. - To, co pan wtedy mówił, aż nadto wyglądało na prawdę - ostro zauważyła. - A przecież pan przysięgał! Pan... - A któż podaje wrogowi informacje źle sfabrykowane? - odparował. - Zresztą świat nie jest idealny. Posłuchaj... I zaczął dialektyczny wykład. Wysoko nad nimi rozlegało się charakterystyczne brzęczenie niemieckich eskadr, wieczorny powiew od zachodu niósł woń pogorzelisk, a od strony Wisły grzmiała kanonada. Lotnik mówił pouczająco: - Moja mała kobietko, świat nie jest rajem. Świat wiecznie kłamie. Taki Mussolini po zajęciu Abisynii uroczyście oświadczył, że Włochy znalazły się w szeregu państw "zaspokojonych". Podobnie Hitler po zajęciu Zagłębia Saary powiedział, że uważa walkę o równouprawnienie Niemców za całkiem zakończoną i nie ma już terytorialnych żądań w Europie. Dotrzymali tego? Nie. W parę lat potem Mussolini podbija Albanię, a Hitler zajmuje Austrię i Czechosłowację. - Co to ma wspólnego z panem? - przerwała. - Zaczekaj. W roku 1938 podpisuje z Anglią dokument, że nigdy wojny prowadzić nie będzie, ale wkrótce sięga po Memel, a potem uderza na nas, chociaż wiele razy i nas zapewniał o swoim dążeniu do przyjaznych stosunków. To nie koniec. Na początku roku 1938 oświadcza w Reichstagu, że nigdy nie wejdzie w bliskie stosunki z Rosją, gdyż uważa bolszewizm za wcielenie destrukcyjnych właściwości natury ludzkiej. A ostatnio ułożył się ze Stalinem. I co pozostało z tych paktów, z tych słów? - Cóż z tego? - spytała, nieco ochłonąwszy. - A to - odpowiedział - że skromny człowiek, taki jak ja, nie musi być lepszy, bardziej słowny, uczciwszy niż wielcy mężowie stanu, którym zaufały miliony, niż nasi ministrowie i generałowie. A teraz posłuchaj! Gdybym zdradził, to przecież na swoją niekorzyść. Podziurawili mi już dwie maszyny. Mogłem zginąć i ja. Nadstawiam głowę! Ale ja lubię sport, ryzyko... Elegancko salutując, żegnał się: - Zrobisz, co zechcesz, ale wiedz: wezmą cię w najlepszym razie za wariatkę. Szkoda, że to wszystko tak pomiędzy nami wypadło. Mogę cię zapewnić, że mimo to zestrzelę jeszcze niejednego szwaba. Adieu, moja mała! Odchodził lekkim, pewnym siebie krokiem. - Rzeczywiście, któż uwierzy mnie, a nie jemu? - niemal głośno jęknęła Sabina, bezradnie zmierzając do śródmieścia. W rozterce, w jaką została wtrącona, nie mogła dłużej pozostać. Sprzeciwiała się temu czynna jej natura, zresztą wokoło niej wrzały coraz bardziej gorączkowe przygotowania do obrony. Tysiące ludzi z łopatami i kilofami ciągnęły ulicami towarzysząc patrolom saperskim, które wytyczały linię obronną lub miejsca na schrony i rowy przeciwczołgowe. W pierwszym odruchu Sabina poszła do tej właśnie pracy. Febrycznymi wstrząsami falowało wówczas całe miasto, wyrzucając z siebie tłumy ludzi opanowanych psychozą ucieczki, ale i przyjmując tak samo licznych uchodźców z prowincji. Życie nagle zdezorganizowało się wskutek panicznych wezwań ewakuacyjnych, ale niemal jednocześnie narastał proces zaprowadzenia w stolicy nowego ładu. Prezydent Warszawy Stefan Starzyński, sprawując najwyższą władzę cywilną, postradał w tych dniach część swych współpracowników, którzy się rozpierzchli, jednak zastąpili ich ochotniczo inni ludzie. "Wszyscy obywatele muszą być opanowani jak żołnierze. Działać trzeba spokojnie, rozumnie..." - głosiła jedna z jego odezw. "Stańcie wszyscy do pracy. W pracy odnajdziecie siebie, spokój i drogi do zwycięstwa" - czytała w innej odezwie do mieszkańców Sabina, zatrudniona teraz w charakterze łączniczki w biurach Ratusza. Na razie pracowano jeszcze na górze, w normalnych pokojach, ale już przystosowywano do pracy głębokie piwnice, które łączyły się z podziemiami pałacu Blanka, gdzie oddzieleni wartami urzędowali wojskowi. W ogóle życie schodziło do podziemi, do schronów. Ale łączniczka Sabina, oswoiwszy się już z wybuchami pocisków, bez przerwy krążyła po mieście z listami i pakietami i docierała, gdzie należy. Była na usługach wszystkich: adwokaci, panowie Nowodworscy, wysyłali ją do sądów i więzień, cenzorzy Skoczyński, Bida i Roguski - do poszczególnych redakcji lub do radia na Zielną, sekretarze prezydenta miasta - do ambasad, komend, banków, urzędów skarbowych i komitetów, a śliczna pani adwokat Zofia Szulcowa zlecała jej zadania bardzo różne, bo nawet liczenie pieniędzy, sporządzanie odpisów i odszukiwanie zaginionych. Sabina coraz częściej widywała teraz poszarpane szczątki ludzkie, kałuże krwi i wyrastające wszędzie mogiły. Jedna z tych funkcji, mianowicie kontakt z poselstwami i konsulatami, wkrótce miała zdecydować o przyszłych losach łączniczki. Tymczasem wraz z innymi przyzwyczajała się do coraz gwałtowniejszych nalotów bombowych i nawałnic ogniowych ciężkiej artylerii. Radośnie i tryumfalnie przeżyła odparcie na Woli i Ochocie pierwszych natarć niemieckiej dywizji pancernej i filozoficznie przyjęła pożary kościołów, elektrowni, gazowni, dworców, fabryk, całych wreszcie dzielnic mieszkaniowych. Widziała, jak mijały początkowe objawy paniki i popłochu, jak ukrócono dezercję, plądrowanie i rabunek, i wreszcie, jak szybko przystosował się przeciętny warszawiak do niezwykle trudnych warunków. W zasadzie wszyscy nie pracujący mężczyźni zasilili wtedy Straż Obywatelską, robotnicze Bataliony Pracy i Bataliony Obrony Warszawy, a także obronę przeciwlotniczą, ochotniczą straż ogniową i inne podobne służby, zaś ogromna ilość kobiet dopomogła w usprawnieniu zaopatrzenia i opieki. Ba, nawet skazańcy, przede wszystkim polityczni, uwolniwszy się z więzień, przeważnie wzięli udział w obronie miasta i w akcjach samopomocy społecznej. Sabina, zajęta od wczesnego rana do późnej nocy, szybko odmieniała się w tamtej przepełnionej energią atmosferze. Coś wzniosłego i mistycznego przepoiło wówczas wielu zwyczajnych, pospolitych dotychczas zjadaczy chleba, wicher zapału wymiatał z ludzi egoizmy, oczyszczał z niewiary i strachu serca, ukazywał radość płynącą z poświęcenia. Tak to wydawało się skłonnej do egzaltacji młodej kobiecie, choć pamiętała, że jeden ze starszych robotników, opierając się na łopacie i filozofując na temat sytuacji, rozumiał ją zupełnie inaczej: - Warszawa, moja śliczna paniusiu, dlatego dziś inna i lepszejsza, bo wypłynęła z niej gdzieś w świat cała prawie ichnia śmietanka, jak ją nazywali. A to była nie śmietanka, tylko skisła serwatka. A człowiek prosty pozostał na swoich śmieciach. Jak Niemcy po raz pierwszy ostrzelali Nowy Świat - słyszała pani? - to narobili mięsa głównie z kucharek i pokojówek, co wiernie pilnują pustych mieszkań i stawają w kolejkach po chleb. Bo które z państwa nie uciekło, to cicho siedzi sobie w piwnicach i czeka, aż znowu będzie można iść na ploty do kawiarni... Jeszcze inaczej wyrażano się o wojennym zapale Warszawy w sferach, gdzie z natury rzeczy zwykle przeważa chłodna kalkulacja, mianowicie w pałacach i ambasadach. Po zjawieniu się niemieckich parlamentariuszy przedstawiciele arystokracji opowiedzieli się za skapitulowaniem, a pozostały w Warszawie personel konsulatów i ambasad wszczął starania o wyjazd całej kolonii cudzoziemskiej. W sprawie tej konferował z polskimi władzami i następnie wyjeżdżał poprzez linie frontu do Niemców dziekan korpusu dyplomatycznego. Po uzgodnieniu, że exodus cudzoziemców ma nastąpić dnia 21 września, wiele było jeszcze kłopotów i zabiegów, żeby ewakuację cudzoziemców doprowadzić do pomyślnego zakończenia. Znając obce języki, Sabina zajmowała się sprawą załadowania i wyekspediowania różnojęzycznego tłumu kobiet i dzieci. Przy tej okazji stwierdzić mogła, że sporo Polek zabiegało o przyłączenie się do cudzoziemców, wiele też usłyszała opinii chłodnych i pozbawionych entuzjazmu. - Nie dziwię się nikomu, kto chce uciec z piekła. Obrona Warszawy miała jeden tylko sens - twierdził dyplomata szwedzki - mianowicie strategiczny. Gdyby chodziło o ułatwienie odwrotu i nowej koncentracji cofającym się armiom, to rozumiałbym tę decyzję. Jeśli jednak wojna, jak się wydaje, jest już przegrana, to narażanie pięknej stolicy na zniszczenie, a jej mieszkańców na śmierć uważam za błąd, za wielki błąd. Zbyt drogo płacicie za to, że oczy świata patrzą na was... - Rozumiem stan ducha Polaków - mówił następnego dnia urzędnik z poselstwa Hiszpanii. - Chodzi im o honor, o cnotę rycerską, o wzbudzenie sympatii w świecie. Współczucie Polacy zyskali, to prawda, ale cóż Polakom przyjdzie z sympatii i podziwu? W ciągu kilkunastu minut artyleria niemiecka zniszczyła wasz wspaniały Zamek Królewski, uszkodziła katedrę i inne kościoły, zabiła mnóstwo ludzi. A jeśli prawdą jest, że naczelny wódz razem z rządem schronił się do Rumunii, to opór Warszawy traci sens... - Prezydent Starzyński i tutejsi generałowie chcą ratować resztki rządowego prestiżu - zwięźle i praktycznie orzekł Szwajcar. Zdając w Ratuszu relację ze swoich czynności i spostrzeżeń podczas wizyt u cudzoziemców, Sabina w pewnej chwili nagle roześmiała się, co słuchających ją zdziwiło i zmieszało. Klęska armii, które dotychczas toczyły bitwę nad Bzurą, już nie ulegała wątpliwości, a szczątki rozbitych oddziałów właśnie przebijały się z ogromnymi stratami przez Puszczę Kampinoską do Warszawy. Chwila nie sprzyjała wesołości. - Cóż to panią tak cieszy? - ostro zapytał któryś z oficerów. Młoda kobieta zreflektowała się, machnęła ręką. - To przez pewnego Japończyka - wyjaśniła. - Jest taki, zdaje się, wojskowy, ale chodzi po cywilnemu. Sympatyczny, owszem. - A cóż ten Japończyk? - At, zawraca głowę. Co dzień mnie pyta, dlaczego tak nieostrożnie chodzę po ulicach i po co w ogóle się narażam. No i tak dalej... Wczoraj pokazał mi japoński paszport i zapytał, czy chcę wyjechać razem z nimi. Że niby mogę uchodzić za Japonkę. I znowu w tym duchu, same takie nonsensy. Wyśmiałam go! A dzisiaj powiada, że muszę z nimi koniecznie jechać, że oni zabiorą mnie ze sobą jako swoją urzędniczkę do Berlina i tam przeczekam wojnę... Istna komedia, mówię wam! Nie mogła opowiadając o tym powstrzymać się od śmiechu. Tymczasem oficer znikł na chwilę, po czym wrócił i uprowadził Sabinę za sobą w podziemne zakamarki i korytarze prowadzące do piwnic pod pałacem Blanka. Nocy tej Sabina związała się przysięgą. Dnia 21 września, siedząc w samochodzie zaopatrzonym w japoński proporczyk, przekraczała linie bojowe, powtarzając w myślach otrzymane na wyjezdnym instrukcje. Najłatwiejsza do zapamiętania z tych instrukcji brzmiała krótko: "Czekać na Adama". Tak oto stała się żołnierzem wywiadu. Zaledwie długa kolumna wioząca cudzoziemców minęła posterunki niemieckie, znowu rozległa się kanonada i nad oddalającą się Warszawą pokazały się nowe chmury dymu. Do Berlina podążał w tym samym czasie również major Michał Rybikowski. Wykonując plan przygotowany na wypadek klęski, musiał wybrać drogę okrężną. Gdzieś w neutralnych państwach Skandynawii lub w krajach bałtyckich szukać należało tajnych dróg nawiązania stałej łączności z placówkami krajowymi, a także uzyskania dokumentów, które pozwoliłyby na przedostanie się do samego gniazda nieprzyjaciół. Wojna toczyła się dalej, a zatem dla Francuzów i Brytyjczyków, o ile zechcą walczyć, pomoc ze strony dobrego wywiadu mogła znaczyć może nawet więcej niż tych parę ochotniczych dywizji, które ewentualnie sformują Polacy na Zachodzie. Sygnału rozpoczęcia roboty oczekiwało kilkunastu oficerów, zatajonych w różnych niemieckich miastach, i kilkudziesięciu informatorów cywilnych, rozsianych od Górnego Śląska po Zagłębie Ruhry. Tam więc, do źródeł informacji, należało za wszelką cenę dotrzeć. W Paryżu major trafił jakby do gniazda os. Uchodzący z Polski dygnitarze uczynili wszystko, aby utrzymać w swoich rękach władzę, tym razem jednak opartą nie na przemocy, lecz na aktach dyplomatycznych. Internowany w Rumunii minister spraw zagranicznych Beck zabiegał, aby sojusznicze mocarstwa zachodnie udzieliły rządowi |droit |de |rsidence, a Rumunia - przejściowego azylu i swobodnego przejazdu. Prezydent, rząd, marszałkowie sejmu i senatu oraz naczelny wódz - wszyscy oni wciąż mniemali, że nadal stanowią jedyną nadzieję narodu i że wciąż zachowują w oczach świata cały swój prestiż. Tymczasem we wstrząśniętym katastrofą kraju przypomniano sobie od razu wszystko: majowy zamach stanu z roku 1926, dyktaturę pułkowników, różne machinacje w polityce zagranicznej i wewnętrznej, wielkie afery gospodarcze, policyjną przemoc nad narodem, no i przede wszystkim - samochwalcze zapewnienia o potędze siły obronnej. Wszakże w oczach ludzkich mit potęgi rozwiał się i nędzna jego treść ukazała się w całej okropności. We Francji zaś pamiętano, że Józef Beck, jako polski attache wojskowy w Paryżu, służył wywiadowi włoskiemu, że polityka uchodzącego do Rumunii rządu od dawna sterowała ku porozumieniom z władcami III Rzeszy, że wreszcie rząd ten, nie posiadając ani siły realnej, ani zaufania w kraju i za granicą, stałby się gościem kłopotliwym i być może niebezpiecznym. "Prawo rezydencji" mógł otrzymać rząd inny, złożony z osobistości, dla których żywiono by zaufanie zarówno w podbitym przez najazd kraju, jak i w parlamentarnych sferach Paryża, Londynu i Waszyngtonu. Dla urzędników administracji, a zwłaszcza dla oficerów, wychowanych i wyszkolonych w duchu bezkrytycyzmu wobec ministrów, generałów i pułkowników, drugim - po klęsce - prawdziwym wstrząsem stał się obrót spraw polskich za granicami kraju. Nie udały się bowiem próby przekazania prezydentury i stanowisk urzędowych na emigracji "ludziom marszałka", a premierem i naczelnym wodzem został generał Władysław Sikorski, sławny co prawda żołnierz, ale znienawidzony w hierarchii wojskowej siłą legionowej jeszcze tradycji, kiedy pomiędzy brygadierem Piłsudskim a ówczesnym pułkownikiem Sikorskim rozwarła się i pogłębiła przepaść różnorakich niezgód. Teraz, mimo wielu przecież minionych lat i po klęsce Września, nagle odżyły w Paryżu dawne antagonizmy i snuć się poczęła nowa sieć intrygi. Rybikowski, który tu się znalazł, z wielce pomieszanymi uczuciami słuchał, co mu naszeptywali koledzy z organizującego się na nowo sztabu. W "ustawianiu" nowej linii postępowania wobec Sikorskiego przodował major Żychoń, oficer, o którym już przed wojną chodziły bardzo interesujące legendy. Żychoń pochodził z rodziny góralskiej i mimo długiej tresury, jakiej podlegali zawodowi oficerowie, zachował charakter i maniery podhalańskiego chłopa. Pośród gładkich i eleganckich sztabowców odznaczał się prowokacyjnie szorstkim sposobem bycia i niedbałością stroju, sławny był także z niezwykłych ekstrawagancji, których dopuszczał się w służbie, z ciętego wyszydzania przełożonych i w ogóle z lekceważenia dyscypliny wojskowej. Jako kierownik polskiego kontrwywiadu z jawną siedzibą w Bydgoszczy i tajną w Gdańsku, nieraz bardzo zuchwale powiadamiał swoich niemieckich adwersarzy o miejscach, gdzie przebywał. Pił ponad miarę, zawsze jednak zachowując przytomność, gdy chodziło o zdobywanie potrzebnych mu informacji lub o uniknięcie zastawianych na niego pułapek. Był to wybitny znawca wywiadu i kontrwywiadu, na nieszczęście jednak do ostatka podtrzymujący kontakty z wybitnymi hitlerowcami, stosownie zresztą do poleceń swoich przełożonych. Wyobrażam sobie paryskie spotkanie dwu tak wybitnych oficerów wywiadu o zupełnie różnych charakterach. W naturze majora Żychonia, o ile go znałem, nie istniały żadne hamulce etyczne, i gdyby major ten znał łacinę, to mógłby określić swoją brutalną, prymitywną linię postępowania przysłowiem "|non |sunt |facienda |mala, |ut |eveniant |bona". Zresztą celem głównym dla niego była restytucja rządu sprzed Września. Horyzonty majora Rybikowskiego, znacznie szersze dzięki refleksyjnej naturze i zainteresowaniom naukowym, nie były tak ograniczone przez nakazy polityczne dotychczasowych przełożonych, a już z pewnością nie mógłby on pogrążyć się w intrygach, którymi zaczynał żyć emigracyjny Paryż. Tak więc na rebelianckie sugestie majora Żychonia czy też innego kolegi Rybikowski zareagowałby zapewne bardzo stanowczo, powiedzmy tak: - Każdy z nas musi teraz dać z siebie wszystko, na co go stać. Taka jest chwila. Nie widzę tu nikogo, kto by mógł dzisiaj powiązać zrujnowaną sieć, zagłębić się w trudnej robocie na terenie samej Rzeszy, zapewnić dopływ nowego materiału, stamtąd nawiązać łączność z Warszawą i Paryżem. Nie, kolego! Niech kto inny robi nam tu bataliony, niech kto inny siedzi przy biurku lub prowadzi rozgrywki polityczne, ja potrafię zrobić więcej, właśnie to, czego nie umieliby dokonać inni. Dlatego jadę. A zatem ruszył w drogę. Chodziło o to, żeby gdzieś niedaleko granic Rzeszy, na terenie neutralnym, założyć główną zbiornicę wiadomości. Za centralę mogłyby służyć Helsinki albo Kowno, Tallin czy Ryga. Jednakże los małych krajów nie był pewny, policja w nich łatwo ulegałaby naciskowi z zewnątrz. Myśl majora zatrzymała się na Kopenhadze. Koncepcja wyzyskania Sztokholmu, morzem oddzielonego od kontynentu, pojawiła się później. Informacje do centrali - według tej koncepcji - napływałyby z Niemiec, Polski oraz innych krajów okupowanych. W Polsce major założył jeszcze przed wojną punkty łączności i wywiadu, należało je tylko uruchomić, o ile zwerbowani do roboty ludzie zdołali na swoich miejscach przetrwać burzę wojenną. Na terenie Rzeszy trzeba było również zmobilizować dawnych rezydentów i informatorów oraz wyszukać nowych. I zaraz nasuwała się konieczność stworzenia dla nich podcentrali w Niemczech, najlepiej w samym Berlinie lub ostatecznie w Hamburgu. Placówki były niezbędne także i w Budapeszcie, Wiedniu, Pradze, może i Bratysławie, w Kownie i Królewcu. Na razie, przejazdem z Polski do Francji, major zjednał sobie w Budapeszcie bardzo dobrego agenta o pseudonimie "Gambit". Z kolei należało wszystkim placówkom i agenturom zapewnić środki działania, wskazać i przetrzeć drogi łączności główne i zastępcze. Kod dla porozumiewania się musiał być zróżnicowany, nie taki sam dla wszystkich. Podobnie wymagały opracowania szyfry. Placówkom i agenturom nie wolno było wyznaczać tego samego adresu; tak więc w centrali i podcentrali przewidzieć należało niejedną "skrzynkę" pośredniczącą. Słowem - roboty huk, a czasu mało. Co do pomysłów, to miał ich Rybikowski mnóstwo. Jednakże aby rozpocząć ich realizację, musiał przedtem odbyć szereg podróży przygotowawczych, a następnie jakoś przeniknąć, i to nie jeden raz, na teren samej Rzeszy. Szlaki majora prowadziły gorączkowym i pośpiesznym zygzakiem. Najpierw został radcą poselstwa polskiego w Hadze. Odwiedza go tam prezes związku transportowców holenderskich Fimmen, następnie gotowy do usług kapitan Kopp, szczupły i wesoły szef wydziału przeciwniemieckiego w wywiadzie holenderskim. On to załatwia majorowi przelot do Kopenhagi i Sztokholmu. W Kopenhadze jest przedstawiciel polskiego przemysłu ciężkiego. W Sztokholmie następuje porozumienie z pułkownikiem Feliksem Brzeskwińskim, polskim attache wojskowym. Przemysłowiec z Kopenhagi podejmuje się zorganizować penetrację przemysłową w Zagłębiu Ruhry, pułkownik Brzeskwiński ułatwia dalsze kroki, przede wszystkim otrzymanie wizy litewskiej dla "delegata do spraw uchodźczych na Litwie" z ramienia Czerwonego Krzyża. Przedtem jednakże udało się majorowi dotrzeć do japońskiego pułkownika Makoto Onodery. Gdzieś, na wysokim szczeblu, uzgodniono wymianę usług. Pułkownik Onodera właśnie objeżdżał Europę, zapoznając się z siecią japońskiego wywiadu. Z wiosną roku 1940 Onodera miał założyć swoje centralne biuro w Sztokholmie, skąd ustępował pułkownik Nishimura. Japończyk, niezwykle uprzejmy, o bardzo młodzieńczym wyglądzie, spokojnie wysłuchał poleconego mu polskiego oficera. Zresztą nie wypowiedziano wtedy zbyt wiele słów. Ludzie tego pokroju szybko rozumieją, o co im może chodzić. - W Warszawie byłem - mówił Onodera. - Likwidujemy tam poselstwo. Dawny nasz urzędnik Andrzej Fiodorow, Rosjanin, pilnuje pozostawionej kancelarii i całego majątku. Wszystko to zostanie przewiezione do Berlina, do rozporządzenia ambasadora, generała Oshimy. Fiodorow podlega jemu, a nie mnie, pan pojmuje? Major wiedział, że ci dwaj Japończycy różnią się poglądami. Sympatie Onodery skłaniały się ku aliantom zachodnim, Oshima należał do fanatycznych zwolenników osi Rzym-Berlin. - Pomimo to - dodał po namyśle Onodera - ten Rosjanin będzie się liczył także i ze mną. Można go na przykład użyć do nawiązania pierwszego kontaktu, ale później trzeba go raczej wyłączyć. - Rozumiem - odrzekł major. - W berlińskim poselstwie Mandżukuo, podkreślam, nie japońskim, zatrudniliśmy pewną Polkę - ciągnął Onodera. - Wyjechała z Warszawy razem z kolonią cudzoziemską. Kocha się w niej jeden z naszych oficerów, ale - moim zdaniem - Polka zgodziła się na wyjazd także z innych względów. Jeśli to będzie wam potrzebne, mogę zalecić, aby ją wysyłano co jakiś czas do Warszawy po niezbędne dokumenty z naszej kancelarii czy coś w tym rodzaju. Zgoda? - Tak jest, dziękuję - odrzekł major. Audiencja wydawała się zakończona. Japończyk uśmiechał się, ale Rybikowski nie wstawał. - Czy jest możliwe - zająknął się - polecenie mnie japońskim posłom czy konsulom? W Helsinkach, w Rydze, w Kownie? - W Kownie to możliwe, bo tamtejszy konsul Sugihara był dawniej moim podkomendnym i zrobi dla mnie to, o co go poproszę. - Nawet japoński paszport? - zdobył się na odwagę major. Pułkownik jakby spochmurniał i odezwał się dopiero po namyśle: - Być może, gdy już obejmę tutaj służbę... Na razie proszę zwrócić się do konsula Sugihary z prośbą o paszport mandżurski, to będzie łatwiejsze. A dalej - zobaczymy. Na pożegnanie Onodera przestrzegł Polaka przed zamiarem pozostania na stałe w Rydze lub Kownie. "To tak, jakby się osiedlić na lodzie albo na trzęsawisku - zauważył. - Bo skąd pewność, że połączenie Kowna czy Rygi ze światem będzie długo trwać? Raczej przeciwnie, należy przypuszczać, że znajdą się one pod jakąś okupacją..." Wielce ożywiony wędrował Rybikowski przez Rygę do Kowna. Roiło się tam od Polaków i Polek, uchodźców cywilnych oraz uciekinierów z litewskich obozów dla internowanych żołnierzy. Tu również niezwykle ostro ścierały się ze sobą opinie ludzi "reżimu" przedwojennego z ludźmi, którzy widzieli męża opatrznościowego w generale Sikorskim. Pierwsi nie wyobrażali sobie innego celu dalszej walki, jak powrót do dawnych stosunków. Drudzy przeżyli razem z całym narodem wewnętrzną rewoltę i budowali nadzieje na emigracyjnym rządzie w Paryżu. Dla pierwszych, rząd ten składał się z uzurpatorów, dla drugich był nareszcie rządem godnie reprezentującym naród. Przyszła polska konspiracja musiała zatem zmieścić w swoim łonie szereg spisków wewnętrznych, bo "piłsudczycy" nie zamierzali rezygnować z tego, co utracili, a narodowcy, ludowcy i socjaliści nareszcie poczuli się "w siodle". Pierwsi stanowili kadrę już zgraną, zaprawioną do sprawowania władzy, drudzy - dawno już od życia politycznego odsunięci - dopiero uczyli się kierować sprawami narodu. Nie rozumiano się wzajemnie, wspólny język nie starczał, serca zaś od dawna zapiekły się w zarzutach, pretensjach, podejrzeniach. Polskie Kowno, podobnie jak polski Paryż, kipiało niezgodą. Tak samo jak w Rumunii czy na Węgrzech, kwestionowano tu wszystko: przebieg kampanii wrześniowej i pierwsze kroki rządu emigracyjnego, świeże nominacje lub ich brak, przywileje lub utrudnienia przy podziale zapomóg i przy udzielaniu wiz na wyjazd. Przedostać się do Francji pragnęli wszyscy, ale że to nie było możliwe, więc los był łaskawy raczej dla tych, którzy uzyskiwali poparcie w Paryżu. Wyjeżdżali więc potrzebni emigracyjnemu rządowi działacze polityczni i wyjeżdżała młodzież wojskowa, jednakże część wiz i środków pieniężnych przypadała tym, co posłużyli się stosunkami i stosuneczkami. I jak to zwykle w czasach kryzysowych bywa, charaktery ludzkie obnażały się - i w swojej szpetocie, i w szlachetności. Ponieważ Litwini zamknęli polskie poselstwo i konsulat, problemy uchodźców regulował wydział dla spraw polskich przy poselstwie brytyjskim w Kownie, zarządzany przez charg d'affaires Prestona. Dopomagał mu francuski porucznik, attach wojskowy misji francuskiej w Kownie. U niego właśnie major Rybikowski spotkał niespodziewanie swojego dawnego podchorążego, w tym zaś momencie kapitana KOP-u, Alfonsa Jakubiańca. Major poszedł z Jakubiańcem do jego kowieńskiej izdebki na pięterku. Wchodziło się tam po stromych i wąskich schodkach. Wyjrzawszy przez okienko, Jakubianiec stwierdził, że nikt ich nie śledzi. "Szpiclów tu pełno" - szeptał. Siedząc w ciemnościach, zaczęli omawiać plan wspólnego działania. Podobnie jak Rybikowski, tak i Jakubianiec, choć dusza wyrywała mu się do wojska polskiego we Francji, uważał, że więcej może zdziałać w zakresie wywiadu niż na froncie. Postanowili iść odtąd razem, ręka w rękę, nie ulegając panice, zwątpieniom, pretensjom i zawiściom, które opanowały większość rodaków. "Kuba", jak powszechnie nazywano Jakubiańca, właściwie już rozpoczął w Kownie robotę, o którą chodziło Rybikowskiemu. Razem ze swoim młodziutkim pomocnikiem Leszkiem Duszkiewiczem i kilkoma Polakami, studentami uniwersytetu kowieńskiego, lokowali oni po kwaterach rodaków, którzy uciekli z kraju lub z litewskich i łotewskich obozów, ułatwiali im formalności, strzegli przed podejrzanymi osobnikami, udzielali adresów i "autentycznych" metryk, wreszcie - co najważniejsze - prowadzili wywiad wojskowy i polityczny. - Nazywam się teraz inaczej - wesoło informował "Kuba". Jakubianiec przyjął imię i nazwisko Jerzego Kuncewicza wcale nie przypadkowo. Pewien Jerzy Kuncewicz istniał rzeczywiście. Do posiadania jego metryki, ongiś wystawionej w Brwinowie pod Warszawą, Jakubianiec doszedł kiedyś przypadkiem i zachował ją starannie. Dokument okazał się cenny. Właściwy Jerzy Kuncewicz dawno już wyemigrował gdzieś za ocean, zaś wyciąg z jego metryki zgadzał się oczywiście z zapisem w księgach parafialnych. Prócz tego Jakubianiec żywił do nazwiska Kuncewicz sympatię dodatkową, gdyż kochał się kiedyś w ślicznej Helence Kuncewicz, która wyszła za mąż za dzierżawcę w okolicy Puław. Jakubianiec poznał się z nim przed laty, przy okazji wykonywania służbowych zadań. Na długo przed wojną wojskowe władze bezpieczeństwa zajęły się interesującym zjawiskiem dalszego osiedlania się Niemców na linii Wisły. Kolonistów niemieckich nigdy na ziemiach polskich nie brakowało, ale po pierwszej wojnie światowej ktoś baczny mógł zaobserwować, jak poczynając od Opola Lubelskiego aż po Tczew proces zakładania niemieckich osiedli po obu stronach rzeki narastał, niby niewidocznie, a jednak z niemiecką konsekwencją. Jakubianiec otrzymał polecenie zbadania tych spraw w okolicach Puław i właśnie wtedy zawarł przyjaźń z mężem Helenki, który - jako namiętny myśliwy - charakteryzował okolicznych Niemców językiem łowieckim, co bardzo się podobało młodemu oficerowi. "Nauczyciel Feist szkodliwy nie będzie, po prostu przyszedł do nas, jak każdy jeleń idzie do paśnika, zresztą oswojony, otropić go nietrudno. Co innego taki Gede - ten to prawdziwy odyniec, ułożył się tu w zasadzce i w razie czego germańska świnia wylizie z niego i pokaże nam swoje kły. Ale chytry! Bez chytrości i wy go nie upolujecie, trza się zaczaić i cierpliwie zaczekać na jakiejś ambonce. Takoż i najmądrzejszy z nich, kulawy kolonista Danke, tylko o swoich kumplach marzy, obok portretu Hindenburga powiesił sobie na ścianie Hitlera, a do mnie się wciąż przysuwa, jako niby amator-myśliwy, nawet moją fotografię dał do jakiegoś ichniego instytutu łowieckiego w Wannsee, żeby wydrukowali w niemieckim tygodniku... I tak się stało. Spotkaliśmy się jakoś na Kurówce strzelając kaczorki, wypytywał drań o wszystko: i jacy są oficerowie w naszym batalionie saperskim, i co chowamy w leśnych magazynach między Dęblinem a Rykami. Bo to jest kraśny byk, nie żaden tam myłkus... Takiego życzę wam na rozkładzie, nie Killera, bo ten znowu, jak i Feist, bojaźliwy i zgodny..." Później przezorna myśl spenetrowania owej niemieckiej "pierwszej linii" na Wiśle jakoś zgubiła się, ale Jakubianiec nie zapominał o informacjach z Puław i teraz poprzez kurierów zdołał zapewnić sobie tam agenta, figurującego pod pseudonimem "Wabik". Rzekomy Jerzy Kuncewicz, czyli sam Jakubianiec, znany był poza tym pod wieloma innymi pseudonimami. Kobiety w Wilnie i Kownie nazywały go często "Żorż", dla przyjaciół wszakże był i pozostał "Kubą". - A twój pomocnik? Podchorąży Duszkiewicz? - pytał Rybikowski. - Ręczysz za niego? - Ręczę - odrzekł "Kuba". - Znam go tak samo dobrze, jak ty poznałeś mnie, kiedy byłem podchorążym w twojej kompanii. Jak wiesz, później sam dowodziłem kompanią podchorążacką i właśnie Duszkiewicz był w tej kompanii. Jeden z najlepszych żołnierzy, choć z rezerwy. - A pod względem politycznym? - Także poznałem go na wylot. Wtedy miałem w kompanii trzech świetnych podchorążaków. Jeden to właśnie student Duszkiewicz, drugi - nauczyciel Beynar, trzeci - Dembiński, komunizujący. Co to była za satysfakcja słuchać zażartych sporów, które ze sobą prowadzili! Mądre, zacne i dzielne chłopaki! Otóż z dyskusji tych, bo moja obecność wcale ich nie krępowała, mogłem ocenić Duszkiewicza. On myśli tak samo, jak my. Ale, na przykład, do generała Dąb-Biernackiego i wielu innych nabrał wstrętu. Zrozumiałe! Podchorąży Duszkiewicz, małomówny i powolny w ruchach, wysoki blondyn, o zawsze spokojnych niebieskich oczach, bardzo się majorowi podobał. Jego usposobienie stanowiło przeciwieństwo z naturą Jakubiańca, działającego impulsywnie i lotnego w pomysłach. Choć znacznie młodszy od kapitana, podchorąży wydawał się jego rówieśnikiem, może mniej pomysłowym, ale za to bardziej rozważnym. "Znakomicie się uzupełniają, bardzo dobrana para, uciągną we dwójkę nasze ciężkie sprawy przez nawet najgorsze wertepy" - ocenił major. Zdawała się to potwierdzać krótka relacja podchorążego o jego udziale w działaniach wojennych. Służył w radomskim 72 pułku piechoty imienia Dyonizego Czachowskiego. Jak Rybikowski pamiętał, pułkiem tym dowodził pułkownik Stefan Hrobaczyński, a 28 dywizję piechoty, do której pułk należał, prowadził do boju generał Bończa Uzdowski. Podchorąży beznamiętnie zreferował krótki przebieg swojej pierwszej kampanii. Historia była typowa i smutna. - Drugiego dnia wojny nieprzyjaciel uchwycił mosty na Warcie, uderzył z boków, musieliśmy po całodziennej walce odejść nad Widawkę. Ciągle napierały na nas czołgi, a z góry - samoloty. Sąsiednia 7 dywizja oddała Częstochowę i została rozgromiona. Trzeciego dnia biliśmy się między Burzeninem a Konopnicą. Potem zostaliśmy otoczeni i po prostu rozjechani na kierunku Pabianic. Był to pogrom. Z ocalonych zebrał się ledwie batalion, dołączony do 36 pułku piechoty. Zostałem ranny w nogę. Ocalili mnie moi żołnierze, furmanką zawieźli w swoje strony koło Iłży, do lasów. Wykurowałem nogę w leśniczówce, a tymczasem wszystko się już skończyło. Wyruszyłem w stronę kordonu, żeby się dostać do Wilna i pożegnać z matką, ale okazało się to niemożliwe. No więc postanowiłem iść do Francji przez Litwę - i tu ugrzęzłem. Bardzo chwaląc sobie młodego pomocnika, Jakubianiec mówił: - Oczywiście, nosi on teraz nazwisko inne. Sam dałem mu metrykę jakiegoś Jana Stanisława Perza, urodzonego pod Pruszkowem, emigranta, co wyjechał jako dziecko do Ameryki, tak jak mój Kuncewicz. Kilka takich dokumentów miałem w zapasie dla ludzi w KOP-ie, a teraz, ot, przydały się mnie samemu. Obaj mamy tu dostać papiery litewskie wystawione na uchodźców z Polski, Kuncewicza i Perza. Tak, bracie! Dwa wilczki, każdy w skórze niewinnego baranka. A ty będziesz trzecim! I razem odśpiewamy pieśń wilczych łowów, jak u Kiplinga. Pamiętasz? "Zawsze wesoły i dobrej myśli. Nie skapcaniał, jak wielu innych" - cieszył się w myśli Rybikowski. Łączność z krajem, która stanowiła poważną troskę władz emigracyjnych, tu właśnie doczekała się pierwszych ogniw w łańcuchu porozumień. Podchorąży Duszkiewicz zdołał już sobie wyjednać przepustkę na podróż z Kowna do Wilna, rządzonego przez Litwinów, ale obsadzonego przez Armię Czerwoną. Kurier zabrał dla doręczenia pewnej osobie w bibliotece imienia Mickiewicza kopertę z dokumentami, którą trzymał przy sobie towarzyszący Duszkiewiczowi student-Polak, obywatel litewski. Korespondencja dotarła szczęśliwie do ludzi zatroskanych z kolei sprawą łączności z Warszawą. W kancelarii kościoła Wszystkich Świętych wydano podchorążemu pakiet podpisanych i ostemplowanych blankietów metrykalnych oraz innych zaświadczeń, niezbędnych przy wyprawianiu w świat uchodźców i uciekinierów z obozów. Duszkiewicz przeprowadził też pierwsze rozmowy z tamtejszymi delegatami polskiego podziemia, ustalając hasła i kod dla przyszłej łączności. Jedną z kurierek na linii Wilno-Kowno miała zostać dobrze widziana u litewskich władz "Krystyna", właścicielka pracowni kapeluszy damskich przy ulicy Świętojańskiej. W magazynie tym zgłaszać się mieli wysłannicy z Kowna. Pomiędzy Wilnem a Warszawą istniała już łączność, utorowana przez młodzież oficerską i harcerzy lub studentki; prowadził te sprawy major Kowalczyński. Wielce przydatne okazały się teraz kontakty z konsulatami. Pomoc konsulatu fińskiego uzyskał Duszkiewicz, a japońskiego konsula Chiune Sugiharę zjednał sobie kapitan Jakubianiec pokazując mu fotografię, na której był zdjęty razem z majorem Mizuno. Konsul uważnie przeczytał japońską dedykację na fotografii i najwidoczniej zniósł się telegraficznie z Tokio, bo w parę tygodni potem przyjmował "Jerzego Kuncewicza" jak najlepszego z przyjaciół. Z kontaktów tych wypływały informacje i rozliczne ułatwienia tudzież poparcia różnych polskich spraw. Najczęściej chodziło o przełamywanie trudności w ekspediowaniu ludzi na Zachód. Rybikowski był podczas tej kowieńskiej wizyty szczęśliwy podwójnie. Uzyskał możliwość ostrożnego widywania się z mieszkającą w Kownie matką oraz z rodziną brata, a także zaczęły się rysować szanse realizacji ważnego odcinka jego misji. Jako przedstawiciel Czerwonego Krzyża, zdołał i on wyskoczyć do Wilna, żeby samemu sprawdzić wszystko. Uznanie jego dla "Kuby" i "Perza" jeszcze bardziej wzrosło, kiedy pokazali mu krótkie sygnały od swoich przyjaciół z kraju. Myśliwy z Puław zdołał przesłać kuzynowi pierwsze dyskretne wieści, pisane solą między wierszami. Co do "Perza", to skomunikował się on z kolegami-żołnierzami, tymi, którzy go wywieźli rannego do puszczy iłżyckiej i umożliwili tam schronienie. Teraz z okolic Iłży przesyłali wiadomości, z których wynikało, że tamtejsza młodzież chłopska zebrała i ukryła wiele porzuconej w lasach broni oraz wojennego ekwipunku. "W ogóle organizują się" - dodał podchorąży. Wizyta u japońskiego konsula również przyniosła wyniki. Pan Sugihara oświadczył, że zapewne uda się wystawić dla majora paszport jako dla obywatela Mandżukuo, ale zrobić to można tylko w Berlinie. Szukając innego sposobu przedostania się na teren Rzeszy, Rybikowski wrócił do Rygi i uderzył w prośby do starych przyjaciół sprzed wojny. Wkrótce, w dawnej roli handlowca Jacobsena, raz jeszcze pojawił się w Kownie i po ustaleniu szczegółów z Sugiharą, wmieszał się pewnej nocy pomiędzy tłum młodych nadbałtyckich Niemców, ochotniczo wstępujących do Wehrmachtu. Z nimi jako domniemany "Freiwilliger" szczęśliwie przekroczył granicę. Jechał przez Pomorze, do głębi wstrząśnięty szybko zniemczonym charakterem podbitej prowincji, jednakże razem z Niemcami nadbałtyckimi musiał wciąż wyrażać entuzjazm. W pamięci powtarzał sobie nazwiska i adresy agentów i rezydentów, zaczynając od szefa placówki w Królewcu po hamburskie i dortmundzkie pseudonimy tamtejszych informatorów. Z Berlina wysłał umówione znaki, ale dla ostrożności nocował na dworcach. Jednego z informatorów berlińskich już odnalazł, przede wszystkim chodziło mu jednak o Hamburg i Dortmund. Zaczekawszy dwa dni, wyruszył. Tymczasem zaszły wypadki, o których major Rybikowski nie mógł wiedzieć. Wkrótce po kapitulacji Warszawy Niemcy zajęli się sprawami wywiadu. W mieszkaniu pewnego polskiego pułkownika przy ulicy Kochowskiego zjawili się gestapowcy dla zabrania "swojej" aparatury radionadawczej. Generał Lahousen, szef Abwehry II i podwładny admirała Canarisa, rozkazał odszukać i dostarczyć Jerzego Sosnowskiego, ale ten ich groźny wróg zniknął bez wieści. Niemcy rozpoczęli też badanie polskich archiwów sztabowych, które uciekający sztab lekkomyślnie pozostawił w stolicy. Polacy spalili, co prawda, dużo dokumentów, ale wiele jeszcze skrzyń jakby czekało na zwycięzców. I oto Niemcy zdumieli się widząc obfitość i dokładność materiałów, szczególnie na temat uzbrojenia III Rzeszy. Po kilku tygodniach wytężonej pracy ustalono między innymi z całą pewnością, że Polacy posiadali doskonałych informatorów w Zagłębiu Ruhry. Wojna toczyła się nadal, sztaby we Francji i Anglii, a zresztą na całym świecie, mogły nadal otrzymywać od polskiego wywiadu niezmiernie cenne wiadomości. Nasuwała się konieczność zlikwidowania tych polskich komórek wywiadowczych, które ulokowały się w Niemczech i mogły w dalszym ciągu pracować przeciwko Rzeszy. Najbardziej rozdrażniły Niemców dowody, że Polacy posiedli dane i rysunki techniczne nowego działa pancernego oraz nowego typu czołgów Panzer III, będących dopiero w produkcji, a także najściślej strzeżone detale olbrzymiego działa oblężniczego. Dane takie mogli Polacy uzyskać jedynie z Zagłębia Ruhry, z fabrycznych biur projektowych. Oczywiście, Niemcom nie przyszło nawet na myśl, że sztab polski całkiem zlekceważył ów materiał. Dlatego wprost ze zrujnowanej Warszawy szef kontrwywiadu niemieckiego, Walter Schellenberg, udał się do Essen i Dortmundu. Schellenberg był chytry, odważny i bezwzględny. Nie wahał się przed żadną ryzykowną imprezą, jeśli tylko prowadziła do ustanowienia wszechwładzy Geheime Staatspolizei. Szyderczą, po cichu powtarzaną trawestacją "Gestapo ber alles" Schellenberg brał najzupełniej serio. Działając pod kierunkiem Heydricha, jesienią 1939 roku uczestniczył w porwaniu z Holandii Stevensa i Besta, dwóch oficerów brytyjskiego wywiadu wojskowego, którzy szukali porozumienia z opozycyjną wobec Hitlera grupą Reichswehry. Ale i przed wybuchem wojny Schellenberg chętnie wyprawiał się na tereny obce, sam lub z Heydrichem. Niewykluczone, że to ich oglądała Sabina w "Bristolu" jako rzekomych inżynierów czy urzędników z fabryki "Mercedes". Zresztą i majorowi Rybikowskiemu, czasem przystającemu przed witrynami "Bristolu", wpadł w oczy pucołowaty osobnik, jeden z nader licznych wówczas niemieckich "gości", penetrujących polskie życie i polski krajobraz. Teraz, po zajęciu Warszawy, przebadawszy zdobyte archiwa, Schellenberg wziął akcję w swoje ręce. Żmudne dochodzenia, prowadzone w Zagłębiu Ruhry przez kilkanaście tygodni, nic nie wykryły, chociaż Schellenberg uruchomił olbrzymi aparat dla wykrycia polskiej komórki wywiadowczej. Poszukiwania przeciągnęłyby się dłużej, ale dwaj inżynierowie przypomnieli sobie, że kiedyś, poszukując w fabryce dortmundzkiej pewnych rysunków technicznych, nie znaleźli ich w szafie z tajną dokumentacją. Podczas dochodzenia wypłynęło nazwisko starszego magazyniera, który niekiedy zabierał do domu teczki z kompletami takich czy innych wykresów i przekrojów. Nikt się temu nie dziwił, gdyż uchodził on za wybitnego znawcę w zakresie odlewania luf armatnich i zarządzał tym właśnie działem fabrycznym, a wykresy i rysunki studiował jako doradca narzędziowni fabrycznej. Miał on także dostęp do dokumentacji technicznej nowego działa przeciwpancernego oraz ulepszonych mechanizmów odrzutowych tudzież podwozia najnowszego typu, na którym Niemcy zamierzali montować działa samobieżne. Ustalono, że magazynier pochodził z Polski, z okolic Kalisza, ale do Zagłębia Ruhry przywędrował w poszukiwaniu pracy już osiemnaście lat temu i tu zasłużył sobie na wielkie uznanie jako człowiek pracowity i obowiązkowy, a pod względem fachowym niezwykle uzdolniony. "Niewielu mamy tak doskonałych majstrów" - mówiono o nim w fabryce. Stary magazynier, pracujący nie tylko dla Kruppa, ale i dla Polski, był wielkim patriotą. Klęskę wrześniową przebolał jak wielu innych emigrantów, nigdy nie zapominając o swojej starej ojczyźnie. Wiedział, że polscy żołnierze będą bić się nadal, gdziekolwiek ich zaniesie los. Z ogromną tedy radością znalazł któregoś ranka na swoich drzwiach mało widoczny, lecz świeży znak kredą. Dawniej znak taki oznaczał, że już następnego dnia "Albin" może się spodziewać nocnej wizyty przyjaciół, czasem zupełnie mu nie znanych, ale służących tej samej sprawie. A więc - ucieszył się - choć Polska wojnę przegrała, walka toczy się dalej, są gdzieś w pobliżu rodacy i po staremu proszą o świeży materiał wywiadowczy. Stary "Albin" zaraz poszedł na miasto, w umówionym dawniej miejscu pozostawił swój własny znak kredą, a z fabrycznego safesu wyjął tego dnia teczkę z siedmioma rysunkami technicznymi. Teczka zawierała rysunki prototypu nowego czołgu, odbywającego właśnie ostateczne próby przed oddaniem go do produkcji. Nie podejrzewając, że czyha na niego śmiertelne niebezpieczeństwo, "Albin" zatroszczył się o jakąś butelczynę i pożywienie dla spodziewanych gości, którzy będą zajęci kopiowaniem rysunków. Zresztą, nie czekając na ich przybycie, na wszelki wypadek sam porobił zdjęcia, a nie wywołaną rolkę, opakowawszy ją w umówiony sposób, odniósł do parku i umieścił w schowku pod wiadomą ławką. W ten sposób w razie jakichkolwiek trudności sprawa już została załatwiona. "A jak zechcą fotografować sami, proszę bardzo, ja swoje zrobiłem" - myślał. Tymczasem kontrwywiad niemiecki zdążył już zebrać o nim wiadomości. W aktach znalazła się jakby skrócona biografia starego. Spod Kalisza nadeszły papiery. Ludzie pamiętali go tam jako młodego czeladnika kowalskiego, a później tokarza w fabryce na Górnym Śląsku. W dużej hucie na Dolnym Śląsku potwierdzono: owszem, taki a taki pracował tam jako specjalista przy wytopach, ale w roku 1924 wyemigrował na lepszą posadę do Zagłębia Ruhry. Zbadano opinie miejscowe - wszystkie zgadzały się. Stary miał wielu przyjaciół, z sąsiadami żył zgodnie, o żonę i troje dzieci troszczył się z wielkim sercem, środki posiadał skromne, w rodzinie jego rozmawiano po niemiecku. Owszem, niekiedy przyjmował u siebie rodaków i dopiero wówczas rozlegała się w jego domu mowa polska. Opinie inżynierów i dyrekcji niezmiennie starego chwaliły i zwykle zalecały do premii i gratyfikacji. Został mianowany superintendentem. Nic więc nie wskazywało, żeby taki człowiek mógł popełnić jakiekolwiek nadużycie dla zysku, dla pieniędzy. Jednakże fatalnego dnia stwierdzono brak w safesie siedmiu rysunków. Ostrożna inwigilacja ustaliła, że o północy do mieszkania starego magazyniera weszło i tam pozostało dwóch mężczyzn. Wobec tego sam szef hitlerowskiego kontrwywiadu postanowił objąć kierownictwo nagłej akcji. Gęsta, pełna dymu i osadów mgła zaległa tej nocy nad Dortmundem. Agenci Schellenberga obstawili wszystkie wejścia domu, w którym mieszkał stary. Pod oknami stanęły posterunki. Na dany znak ludzie rzucili się ku drzwiom kuchennym, wyłamali je i wtargnęli do środka. Stało się to błyskawicznie. Trzech mężczyzn nie zdołało nawet zerwać się ze swoich krzeseł, ze zdumieniem patrzyli teraz na wycelowane w nich pistolety. Schellenberg podszedł do stołu i zobaczył niebieskie kalki rysunków. Aresztowano wówczas całą rodzinę magazyniera, a po pierwszych badaniach - jeszcze kilka osób. Razem przed sądem polowym miało stanąć szesnaścioro mężczyzn i kobiet. Śledztwo - jak wiadomo - przeprowadzono z całą brutalnością. Stary nie zapierał się. Całą winę brał na siebie. Tak jest, w ciągu lat jedenastu dostarczył mnóstwo materiału polskiemu wywiadowi. Obywatelstwo niemieckie przyjął wskutek zaleceń z Warszawy, aby mieć łatwiejszy dostęp do tajemnic fabrycznych. Nie, nigdy nie wziął za swoje usługi ani grosza, nawet prezentów nie przyjmował, choć mu nieraz proponowano to i owo. Pragnął służyć Polsce z czystego serca, jako patriota. Po nieszczęściu, jakie spotkało jego kraj we wrześniu, tym bardziej chciał uczynić jak najwięcej szkody nieprzyjaciołom ojczyzny, Niemcom. Owszem, obawiał się, że "panowie z Warszawy" nie potrafią docenić ogromu niemieckich przygotowań do wojny i doskonałości ich broni. Dlatego nawet nieraz nie czekał na zachętę, a sam robił zdjęcia i odsyłał do Warszawy. Jaką drogą? Ano, wiadomo, w taki sposób, żeby trafiły do Polski przez polskiego attach wojskowego w Berlinie. - Czy po wybuchu wojny oskarżony utrzymywał stosunki z polskim wywiadem? - zapytano. - Niestety kontakt się urwał. - Jakże więc kontakt ów został nawiązany? - A bo tak się umawialiśmy... W razie czego - mam czekać na znak. Przecie my postanowili Polskę ratować, a wam szkodzić zawsze, niezależnie od tego, co może się wydarzyć. - Jakiż więc znak otrzymaliście? Bo znak musiał być, skoro wyjęliście papiery z safesu. Ale tutaj trzech głównych oskarżonych podało zgodnie, że był to czysty przypadek. Spośród trzech mężczyzn, których zastano przy pracy nad kopiowaniem planów, jeden był dalekim krewnym gospodarza i zjawił się do pomocy przy ewentualnym fotografowaniu. Drugi okazał się oficerem polskiego wywiadu. Znaleziono przy nim papiery i dokumenty, którymi się legitymował jako przedstawiciel znanej hamburskiej firmy handlowej. Także i ten oskarżony mimo tortur odmówił podania szczegółów, zeznał tylko, że nocy tej wszyscy trzej postanowili wstrzymać pracę wywiadowczą aż do otrzymania dyspozycji od formującej się w Polsce armii podziemnej. Oficer przyznał się, że pierwsze kontakty z polskim podziemiem zdołał już nawiązać. Magazynier zamierzał poza tym szukać porozumień z polskimi jeńcami, a zresztą - mówił - "wszyscy Polacy w Zagłębiu Ruhry sprzyjają nie wam, lecz Polsce, jest nas w Niemczech ćwierć miliona takich..." Wkrótce odbył się sąd polowy. Rzeczoznawcy ustalili, że stary wysłał do Polski ogółem półtora kufra rysunków technicznych, a więc nieomal całą dokumentację czołgów i artylerii nowego typu. Określili jego działalność jako niezmiernie szkodliwą dla niemieckich sił zbrojnych. Spośród szesnastu oskarżonych uniewinniono dwóch, zaś trzej główni oskarżeni otrzymali karę śmierci. Zginął wówczas i łącznik major Emil Schuller, który przyjechał do Dortmundu jako rzekomy sprzedawca olejów i smarów. Zakamieniały wróg Polaków i entuzjasta stosowania tortur, szef kontrwywiadu niemieckiego, Walter Schellenberg, tak pisał po wojnie o głównym bohaterze dramatycznego incydentu, czyli o starym intendencie i magazynierze: "Muszę wyznać, że mimo woli podziwiałem najwyższy spokój, z jakim polski patriota przyjął wyrok. Oddał on swoje życie i szczęście swojej rodziny - za ojczyznę. Kiedy go opuszczałem, ostatnie jego słowa do mnie brzmiały: Dziś Niemcy tryumfują - ale jaki będzie koniec, któż to wie?" Nie wywołana rolka ze zdjęciami, które wykonał przezorny superintendent od Kruppa i ukrył pod ławką w miejscu umówionym, nie pozostała tam długo. Pomimo tragedii, jaka się rozegrała w Dortmundzie, był tam widocznie jeszcze ktoś, kto przewidział to i czuwał, kiedy bowiem major Rybikowski, nie doczekawszy się w Hamburgu żadnego kontaktu i nieco tym spłoszony już miał opuszczać swój hotelik, wzrok jego przypadkiem padł na drzwi. Czyste od paru dni, nosiły teraz dwa małe ślady kredowe: znak zapytania i wykrzyknik. Znaczyło to "szukać" i "uciekać". Pan "Jacobsen" rozejrzał się. Wyciągnął ze stolika szufladę, ale pod jej dnem nic nie było. Z kolei odwrócił fotelik i znalazł pod siedzeniem rolkę ze znakiem minusu. "Nie wywołane" - pomyślał i chwyciwszy walizeczkę rozpoczął pośpieszny odwrót z miejsc, gdzie zaszło coś na razie niepojętego. "Chodzenie po gorącym drucie zaczęło się" - pomyślał. Serce mu biło, kiedy na zaciemnionej uliczce usłyszał za sobą kroki: ktoś biegł. Ale była to tylko starsza kobieta. Dopędziwszy go, zapytała po niemiecku: - Czy pan wszystko zabrał? Poznając głos hotelowej sprzątaczki, Polki, przytaknął. - Wszystko? - znów zapytała z naciskiem. - Bo tam coś panu przyniesiono. Uspokojona odpowiedzią, znikła w ciemnościach kryjących sprawy niemieckie i inne. Z pamiętnika Heleny M. Po wrześniu w naszym letnim domeczku za Wisłą - jak w hotelu. Kto idzie przez most, na zachód czy na wschód, tu odpoczywa, nieraz nocuje, czeka na przepustkę. Idą przebrani za cywilów żołnierze i oficerowie, szukają się rozbite rodziny. Wielu mężczyzn uciekło z transportów, a nawet z obozów jenieckich. Zdarzają się stare opuszczone kobiety i bezdomne dzieci. Co rano chodzę przez most do pracy w naszym szpitalu, gdzie zarządzam gospodarstwem i przyuczam pielęgniarki. Rannych bardzo dużo. Opatrunki, leki, węgiel i żywność trzeba zdobywać różnymi chytrościami, bo tylko niemiecki szpital jest dobrze zaopatrzony. Pomagają mi życzliwością leśnicy, tragarze, sklepikarze, chłopi z Góry Puławskiej, praczki i służące. Ojciec tymczasem kończy przekład "Fausta" i wieczorami odczytuje nam fragmenty. Będzie nadal otrzymywał sędziowską emeryturę, ale bardzo zmniejszoną, bo odmówił propozycji, żeby został volksdeutschem. Dyrektor gimnazjum niemieckiego Feist namawiał do tego i mnie. Odmówiłam. Powiedział, że szykuję sobie trudne życie. Mama postanowiła hodować króliki. Trzymamy kozę. Nasiona po trochu zdobywamy. Jakoś trzeba zimę przetrzymać... O świcie wypędzono Żydów z mieszkań i pod eskortą żandarmów poprowadzono do na pół zrujnowanego budynku po jakiejś fabryce. Tam ich stłoczono i zamknięto, a budynek ogrodzono drutem kolczastym. Do roboty użyto tychże Żydów. W taki sposób zrobiono w Puławach pierwsze w Polsce getto. Wieczorem tegoż dnia żandarmii strzelali na wiwat i spalili synagogę. Od tego czasu co rano Żydów wypędzano na roboty. Uprzątali gruzy, zasypywali rowy przeciwlotnicze. Na wieczór zapędzano ich do budynku... Nie zobaczyłam już nigdy żadnego z nich - kupców, rzemieślników, lekarzy. Łzy i sztandary Noworoczne wieści od "Wielkiego Ojca", jak nazywano kraj, przedstawiały się rozpaczliwie. Rybikowski czytał w pierwszych meldunkach: "Pod Wawrem Niemcy rozstrzelali 107 mieszkańców, jako represja za zranienie niemieckiego żołnierza..." "Wysiedlonych z Wielkopolski trzymają Niemcy czasowo w różnych zawszonych obozach, m.in. w Łodzi. Rewizje w poszukiwaniu biżuterii przeprowadzają bijąc batami. Szczególnie okrutne są kobiety - Niemki. W dużym budynku pofabrycznym w Konstantynowie katowano dzieci, które usiłowały uciec z tego piekła. Kucharza tego obozu Niemcy rozstrzelali..." "Na Kaszubach rozstrzelano w ciągu października i listopada wiele tysięcy ludzi..." "W lasach pod Strzelnem zamordowano w grudniu 1939 roku dwunastu zakładników spośród kilkuset więźniów powiatu mogileńskiego, którzy nie chcieli wpisać się na listę volksdeutschów. Po skatowaniu reszty - obóz rozpuszczono..." "Pod Chojnicami są zbiorowe mogiły pomordowanych po kryjomu Polaków..," "Siedzibą Gestapo w Poznaniu jest przedwojenny Dom Żołnierza. Kto tam wszedł, nie wraca..." "Liczba ofiar rozstrzelanych we wrześniu i w październiku: w Środzie 50, w Kościanie 18, w Gostyniu 30, w Kostrzyniu 8, w Kórniku 15, w Lesznie 20. Obozy przejściowe dla wywożonych Polaków stworzyli Niemcy w Kazimierzu Biskupim, w Lądzie i w Puszczykowie. Więzienia przepełnione. Na Forcie VII w Poznaniu stosowane są tortury, a egzekucje odbywają się co dzień..." "W Nakle nad Notecią, gdzie podczas wojny nie było żadnych wystąpień przeciw Niemcom, miejscowi Niemcy po wkroczeniu hitlerowskich wojsk utworzyli komitety, które przy pomocy Selbstschutzu skazywały Polaków. Skazanych wyprowadzano za miasto partiami i zabijano. Groby ich starannie zasypano i w ogóle starano się skryć przed ludnością polską..." "W grudniu Generalny Gubernator rozciągnął przymus pracy na młodzież poczynając od lat czternastu. Ale polskie dzieci w Wielkopolsce i na Pomorzu tudzież na innych terenach włączonych do Rzeszy muszą pracować począwszy od dwunastego roku życia..." "Szef dystryktu krakowskiego dr Wchter ujął w Krakowie 120 zakładników. Szef policji tamtejszej otrzymał od gubernatora Franka rozkaz rozstrzelania po jednym mężczyźnie z każdego domu, na którym wisi plakat podżegający do obchodzenia dnia 11 listopada, polskiego święta narodowego. Dwie młode kobiety, które zerwały niemieckie obwieszczenie, zostały po skatowaniu zastrzelone". "W pełni powierdza się wiadomość o aresztowaniu 183 uczonych w Krakowie. Obersturmbannfhrer dr Mller zaprosił ich dnia 6 listopada na zebranie w celu zakomunikowania im poglądów rządu Rzeszy i narodowego socjalizmu na sprawy nauki polskiej i polskich uniwersytetów. Po tym wykładzie zebranych aresztowano, karetkami więziennymi odwieziono do więzienia i przez Wrocław skierowano do obozu w Sachsenhausen. Dotychczas zmarli tam profesor Akademii Górniczej Antoni Meyer i były rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego profesor Stanisław Estreicher. Kilkunastu innych profesorów z braku opieki lekarskiej jest bliskich śmierci, tym bardziej że tych starych ludzi trzymają Niemcy na długich apelach podczas mrozu dochodzącego do 20 stopni..." I szło tak dalej, a każda wiadomość zdawała się być gorsza i straszniejsza od poprzedniej. Nadeszły również sygnały zalecające ostrożność kurierom i w ogóle wszystkim, którzy zamierzali się przekraść z powrotem do kraju przez Wilno. Doradzano unikać właścicieli pewnego domu pod Grodnem, gdzie miłym gościem bywał pułkownik Lesser z Prus Wschodnich oraz niejaki Rau i wreszcie Fryderyk Willy, zięć właściciela kawiarni w Wilnie, także Niemca. W Wilnie, u zbiegu ulic Wiwulskiego i Piłsudskiego, niebezpieczny miał być rzekomo kiosk trzymany przez eks-wachmistrza z 4 pułku ułanów i jego matkę. Zbrodnia i zdrada podawały sobie ręce. "I ja miałbym się w takiej sytuacji wycofać z roboty? Nigdy!" - utwierdzał się w swoich planach major. Z urządzeniem swojej małej centrali i siatki wywiadowczej miał wiele kłopotów. Co prawda, podczas pierwszej bytności w Niemczech otrzymał paszport mandżurski na nazwisko urodzonego w Chajlarze Peter Iwanowa, ale użyć go na razie nie mógł z braku na paszporcie niemieckiej wizy wjazdowej. A tymczasem kończyła się wiza na łotewskim paszporcie handlowca "Jacobsena" i należało co rychlej wyjeżdżać. Z Berlina wywoził major wspomnienie piekielnego ruchu na dworcach kolejowych i na przepełnionych mundurami ulicach oraz dużą satysfakcję po przyjrzeniu się tajemniczej Sabinie, Polce wywiezionej z oblężonego miasta. Młoda kobieta pełniła u Mandżurów obowiązki kucharki i gospodyni, ciesząc się sympatią personelu poselstwa, a na prośbę handlowca "Jacobsena" rezolutnie i obrazowo odmalowała mu stosunki warszawskie przed kapitulacją. "Będziemy z niej mieli pociechę" - ocenił. O tym, że Sabina wciąż nadaremnie oczekiwała "Adama", jeszcze nie wiedział. W Rydze "Jacobsen" oddał uczynnym Łotyszom ich paszport i znowu jako obywatel polski ruszył do Kowna. Zastał tu przetartą drogę do Wilna i stamtąd do Warszawy. Nad szlakiem tym czuwali major Kowalczyński i porucznik Czajkowski. Natomiast sympatycznego, lecz nadto impulsywnego pułkownika Tadeusza Rudnickiego, który pojawił się w Kownie jako kierownik łączności z krajem, co rychlej odprawiono do Rygi i Sztokholmu, obiecując mu regularny serwis informacji z Polski. Miły to był, ale i postrzelony oficer; zachowywał się niby kiepski aktor, który zgrywa się w roli konspiratora. Wytrawnych pracowników wywiadu przerażała nagminna polska gadatliwość. Na przykład co drugi Polak był tu już poinformowany, że podziemną organizacją w Polsce rządzą generałowie Tokarzewski i Boruta-Spiechowicz, a ponadto z całkowitą beztroską wymieniano szereg dalszych nazwisk, między innymi pułkownika Józefa Spychalskiego. Z kraju przyjeżdżali do Kowna kurierzy nie umiejący zachować dyskrecji, na ogół nieostrożni, nie przygotowani do swoich trudnych zadań. Należało wszystkie takie źle postawione sprawy regulować punkt po punkcie; stopniowo stało się też jasne, że kobiety na ogół lepiej niż mężczyźni dają sobie radę w sekretnej służbie łączności. Wkrótce przyszło wezwanie do Paryża. Nie przeczuwano tam wcale, że dni Francji, Belgii i Holandii są już policzone. Major poleciał, złożył sprawozdanie w Biurze Spraw Krajowych, został zaprzysiężony, otrzymał obietnicę, że dadzą mu niezbędny sprzęt radiowy, następnie - już w Sztokholmie - ułożył z pułkownikiem Brzeskwińskim szyfr na bazie słownika litewsko-rosyjskiego, wreszcie raz jeszcze wylądował w swoim malutkim hoteliku w Rydze. Udało mu się teraz, z pomocą tamtejszych Polaków, zorganizować przerzut ludzi do Finlandii, poprzez Zatokę Botnicką, rybackimi kutrami, które zabierały po 20-30 osób. Z Finlandii jechali oni dalej, do Francji i Anglii. Japoński attach wojskowy pułkownik Onouchi na zapytanie majora co do możliwości bliższego kontaktu odrzekł: - Myśl dobra, podobno w sprawie tej rozmawia się już w Paryżu. Pułkownik Onodera nie będzie jej przeciwny. Nawiasem mówiąc, Onodera wkrótce zostanie generałem, a pułkownik Nishimura odjeżdża do Korei. Tymczasem nadchodziła piękna, lecz obfitująca w dramatyczne wydarzenia wiosna 1940 roku. W maju i pierwszej połowie czerwca 1940 roku los Francji miał się dopełnić, a swastyka - znów zatryumfować. Co prawda około tysiąca okrętów, statków, stateczków i nawet szalup zdołało ocalić życie ponad trzystu tysiącom Anglików i kilku tysiącom Francuzów oblężonych w Dunkierce, ale linie obrony pękały, Mussolini już wypowiedział wojnę Francji i Anglii, wkrótce potem rząd francuski opuścił Paryż, a 14 czerwca do stolicy Francji wjechały zmotoryzowane oddziały Niemców. Przepadły nowe polskie dywizje i brygady. Kończyła się bitwa o Francję, zaczynała się nowa - o Wyspy Brytyjskie. Małe narody i słabe państwa w tej zawierusze szukały opieki potężnych mocarstw. Dyplomaci zaczęli działać. O zajęciu stanowiska decydowały względy geograficzne i polityczne. Król podbitej Norwegii Haakon oddał się ze swoim rządem pod opiekę Londynu, zależny od Anglików Egipt zerwał stosunki z Włochami, wojska hiszpańskie okupowały neutralną strefę międzynarodową Tangieru, a Rumunia skłaniała się raczej ku stronie niemieckiej. Na północy, w Finlandii, nie zatarły się jeszcze świeże doznania wojny ze Związkiem Radzieckim. W Kownie, Rydze i Tallinie rządy mieszczańskie obawiały się jak ognia komunizmu i swastyka wydawała się im nie tak groźna, jak sierp i młot. Jeśli chodzi a przyszłość państw bałtyckich, to przebywając w Kownie Jakubianiec i Duszkiewicz jeszcze na początku maja znaleźli się w posiadaniu cennych materiałów, które zresztą wciąż nabierały znaczenia. Współpraca z konsulem japońskim dopomagała w szybkim wysyłaniu polskich meldunków przez Berlin do Sztokholmu. Początkowo konsul Sugihara nieco formalizował swoje stosunki z dwoma Polakami i chciał dokładnie wiedzieć, co mu Polacy do poczty kurierskiej podrzucają, ale wkrótce machnął ręką na dyplomatyczną czy azjatycką podejrzliwość. Skończyło się na tym, że informacje dzielono wspólnie od razu na dwie części: do poczty i do szyfru. W poczcie znajdowały się przeważnie wieści z kraju, a szyfrem sygnalizowano najpilniejsze telegramy i one to przede wszystkim interesowały Japończyka, gdyż dotyczyły głównie sytuacji wojennej lub gospodarczej. W ten sposób Polacy uzyskali środek szybkiej łączności, a konsul Sugihara i jego sekretarz Sato mieli stały dopływ nowin. Taka symbioza wymagała znacznej tolerancji wzajemnej, jak to bywa w małżeństwach z rozsądku, bo i Japończycy serca swojego zanadto nie otwierali, i Polacy niejedną tajną wieść przemycali umownymi znakami, wcale nie udzielając jej konsulowi. Zresztą sam Sugihara sformułował ten stosunek łamanym językiem rosyjskim: "my budiem siebie oczeń-oczeń pomagat' ". Stopniowo czysto utylitarny stosunek nabierał cieplejszych akcentów współczucia i przyjaźni. Sam konsul kochał swoją żonę i troje drobnych dzieci, więc z rosnącym przejęciem słuchał, kiedy mu odczytywano wiadomości o losach rodzin polskich. Pierwsze uderzenie tradycyjnej antypolskiej furii niemieckiej skierowane zostało na nieszczęsną ludność Wielkopolski, Pomorza i Śląska. Doniesienia stamtąd wywoływały wzburzenie każdego czułego i porządnego serca. A z poczty tej odczytywano: "Dzieci polskie chodzą z nakazu do podstawowych szkół niemieckich. Nauczycielami są przeważnie żony esesowców. Dzieci wysyłane są często do ciężkiej pracy w polu, na wykopki albo do robót ziemnych. Nauczycielki biją polskie dzieci kijami, a koledzy z Hitlerjugend tłuką je kamieniami, obrzucają przekleństwami, opluwają". Albo: "Na terenach zabranych dzieci polskie chodzą także na tajne komplety z nauką polską. Ze względów zrozumiałych nie podaje się żadnych bliższych szczegółów. W każdym razie można stwierdzić, że niemiecka kultura wzbudziła tu najpierw strach i nienawiść, a potem wstręt. Szczególniej w dzieciach skazanych na poniewierkę i ciężką pracę fabryczną i rolną, pośród obelg i bicia, szybko wyrobił się stosunek pogardliwy nie tylko do Niemców w ogóle, ale i do młodzieży niemieckiej, która gdzie tylko może, znęca się nad swoimi polskimi rówieśnikami". Słuchając przekładu tych doniesień poczciwy Sugihara zwykle bladł, a jeśli to było w jego mieszkaniu, wołał żonę i śpiesznie wyjaśniał jej treść kolejnego komunikatu. Drobna Japoneczka podnosiła oczy w górę, coś z wyraźnym współczuciem piskliwie wykrzykiwała i jak się zdaje, swoje sympatie dla prześladowanych przenosiła na Polaka, który pojawił się u niej w domu z tak przerażającymi wieściami. Pośród krajowych komunikatów tego okresu - istotnie - jeden był okropniejszy od drugiego. Sugihara dla swoich celów notował szczególnie liczby: "Naliczono już w Polsce około czterysta egzekucji masowych, z czego ponad sto w województwie bydgoskim, gdzie utraciło życie około trzech tysięcy Polaków. W województwie poznańskim Niemcy przeprowadzili 82 egzekucje masowe, tracąc tysiąc dwustu sześćdziesięciu Polaków, a na Śląsku w 28 egzekucjach postradało życie tysiąc stu trzydziestu sześciu Polaków. Jeśli chodzi o największe liczby ofiar w egzekucjach masowych, to blisko tysiąc ludzi zginęło w województwie łódzkim i sześćset sześćdziesiąt trzy osoby w warszawskim. Łącznie w ciągu czterech miesięcy roku 1939 Niemcy rozstrzelali ponad siem tysięcy osób". Duszkiewiczowi drżał głos, kiedy czytał: "Niemieccy administratorzy w majątkach rolnych z reguły są sadystami, nie tylko biją po twarzy robotników i robotnice, ale używają szpicrut i okutych lasek albo każą się kłaść i obcasami tłuką po palcach i paznokciach. Gospodarze niemieccy donoszą władzom o wszystkim, co u robotników polskich podsłuchają. Za posiadanie polskiej książki katują gumowymi pałkami i kablami. Przydzielone do pomocy Niemkom dziewczęta z reguły otrzymują razy, to za "leniwość", to za uchybienia w robocie". Najbardziej przejmowała się drobna Japoneczka losem dzieci. "W poznańskiej fabryce amunicji (Cegielskiego) pracuje wiele polskich dzieci. I tutaj bije się je nieraz do śmierci. Rozporządzenie władz każe dzieciom polskim od 12 roku życia iść do roboty. Majstrowie są okrutni. Pastwienie się nad dziećmi przechodzi pojęcie. W Żabikowie jest specjalny "sztraflager" dla chłopców i dziewczynek. Praca w fabryce Cegielskiego trwa po 12 godzin. W niedzielę i święta w fabrykach i majątkach ziemskich często zarządzane są dla Polaków karne roboty". Duszkiewicz, który najczęściej odnosił kolejną pocztę dla japońskiego kuriera, miał nieraz ochotę nadmienić konsulowi o podobnie ciężkim losie dzieci innych, tych które znalazły się w dalekiej Korei pod brutalną okupacją japońską. Jeden z meldunków rozpoczął serię wiadomości wojskowych, których domagano się od kraju. Mianowicie odbywającą w Wielkopolsce swoje ćwiczenia 197 dywizję piechoty odwiedził i dokonał jej przeglądu generał von Mannstein, dowódca III korpusu, rozlokowanego na zachodzie w pobliżu Trieru. Stąd wynikał wniosek, że 197 dywizja wchodziła w skład tego korpusu. I tak stopniowo, często z różnych drobnych danych, można było przynajmniej częściowo odtworzyć przypuszczalny niemiecki |ordre |de |bataille na Zachodzie. Na długo przed niemiecką ofensywą na Francję dopiero co założona siatka majora Rybikowskiego zdołała np. ściśle ustalić, jaki jest skład niemieckiej dywizji pancernej, i trafnie przewidziała użycie podczas ofensywy na Zachodzie wszystkich dziesięciu dywizji pancernych w sile dwa tysiące pięćset - trzy tysiące czołgów, w tym zaś kilkuset czeskich, zdobycznych. Ze spraw polskich aż monotonią wiało od stałej rubryki, ilu ludzi Niemcy ostatnio rozstrzelali w Bochni, Skarżysku czy innej miejscowości. Wziętych do niewoli księży-kapelanów Wehrmacht przekazał policji, która umieściła ich w obozie koncentracyjnym Buchenwald. W powiecie łukowskim Niemcy zrównali z ziemią pięć wsi; była to represja za śmierć szpiega, kolonisty. I tak dalej... Kiedyś podchorąży aż zapłakał, choć wstydził się póżniej przejawów niemęskości. Żydów-szeregowych masowo co prawda zwolniono z obozów jenieckich, ale tylko po to, żeby wtrącić do getta w miejscu zamieszkania lub od razu uśmiercić w drodze. Esesmani z pomocą oddziałów Hitlerjugend wymordowali w Pałącznicy powiatu lubartowskiego 25 takich byłych jeńców, rozstrzelano także w tamtych okolicach, pod wsią Niemce, kilkunastu Żydów nie nadążających za konwojem. W kraju szerzyły się pogłoski, że wiosną powrócić mają z niewoli radzieckiej ci z polskich oficerów, którzy zadeklarowali chęć zamiany niewoli rosyjskiej na niemiecką. Dalej raporty mówiły o transportach żywności i surowców, głównie ropy naftowej, które szły ze Związku Radzieckiego przez Polskę do Rzeszy. Pomimo to po obu stronach linii rozgraniczającej dawny obszar Polski bez przerwy krążyły pogłoski na temat nieuchronności zatargu pomiędzy ZSRR a Niemcami. Wersje te pochodziły zarówno od szeregowych i dowódców radzieckich, jak i niemieckich, ale nie było wiadomo, czy oparte są na źródłach poważnych, czy stanowią tylko przewidywania prywatne. Nadchodziły także inne relacje, o niemałym znaczeniu na najbliższą przyszłość. Pierwszym ich sygnałem stał się szczegółowy meldunek młodego Polaka, który nielegalnie przybył w maju do Kowna aż z Mińska na Białorusi i poszukiwał kontaktu z oficerami polskiego II Oddziału. Powiadomiony o tym przez niejaką panią Badowską, Duszkiewicz szczegółowo wypytał przybysza i doszedł do przekonania, że ma do czynienia z autentycznym pracownikiem wywiadu polskiego. Z kolei zainteresował się nim kapitan Jakubianiec. Młody człowiek okazał się nad wyraz ostrożny, bo dość długo w rozmowie z kapitanem kołował i zdawał się badać także i jego. Nareszcie gdy wszelkie wzajemne wątpliwości zostały rozwiane, młodzieniec oświadczył: - Jestem rezydentem Oddziału II w Mińsku na Białorusi. Mój znak - "ML". Po naszej klęsce pracy nie zaniechałem, ale utraciłem wszelką łączność z tymi oficerami, którzy mnie w Mińsku osadzili. Wobec tego pozostałem jakby w próżni. Wciąż oczekiwałem, że łączność zostanie nawiązana. Ale dłużej zwlekać nie mogłem. Przez Baranowicze i Wilno przedostałem się tutaj, aby przekazać polskiemu naczelnemu dowództwu na emigracji to wszystko, co uważam za niesłychanie ważne. Było to już w okresie groźnym dla Francji, po przełamaniu jej frontu, co skupiło uwagę wszystkich na sprawach Zachodu. Ale Jakubianiec słuchał teraz sensacyjnej relacji, która nadeszła ze Wschodu. Agent z Mińska podawał nazwy i numeracje jednostek radzieckich, które jakoby koncentrują się na pograniczu z Litwą i Łotwą. Lista ta była długa. Kapitan notował. - Ależ to cała armia! - wykrzyknął w pewnej chwili. Istotnie, nie mniej niż czterdzieści dywizji, w tym ponad trzydzieści brygad pancernych - oto co zgromadzili Rosjanie! Prócz tego - masę lotnictwa... - Mieliśmy nieco sygnałów, ale nie o takiej masie wojska! - zauważył kapitan. - Żołnierze i dowódcy Armii Czerwonej mówią, że to jest na wypadek wkroczenia na Litwę Niemców. Wezwanych, na przykład, przez Smetonę. Rosjanie mają stawić im opór - wyjaśniał agent i dodał: - Mogę wymienić wyższych dowódców Armii Czerwonej, którzy w prywatnych rozmowach wypowiadają się wyraźnie na temat nieuchronnej wojny z Niemcami. Jeżeli nie teraz, to - mówią - za rok. Niby zgoda z Niemcami to jedna prawda. A druga, że Armia Czerwona przewiduje wojnę, bardzo ciężką. Ja nie wiem, na czym polega ta sprzeczność czy też, być może, gra. Ale nasz emigracyjny premier i naczelny wódz powinien o tym wszystkim wiedzieć. Po szybkim uruchomieniu wszelkich możliwych sprężyn w celu sprawdzenia niezwykłej relacji potwierdziło się tyle jej szczegółów, że wypadało przyjąć również i całość meldunku. Pozostała kwestia, czy sensacyjny, bądź co bądź, rozwój sytuacji wschodniej należy zasygnalizować konsulowi dla wysłania wiadomości szyfrowej, czy też zachować wiadomości wyłącznie dla siebie i przekazać je powolniejszą drogą - przez japońską pocztę kurierską. Wątpliwość rozstrzygnął sam Sugihara. Umówiwszy się z kapitanem poza miastem, wziął go z szosy do samochodu, a później, przechadzając się z nim po przydrożnym lasku, powiedział: - Otrzymałem dziś pilną szyfrowaną dyspozycję. Sprawa jest delikatna podwójnie. Po pierwsze, chodzi o sprawy wojskowe, na których nie znam się zbyt dobrze, a po drugie, nie mam prawa narzucać wam, Polakom, żadnych zadań. My sobie dobrowolnie pomagamy, wy nam, my wam. I oto nie mogę się obejść bez was. Przepytałem naszego szofera, to i owo mi powiedział. Że ludzie gadają, że słyszał... - O czym, panie konsulu? - O tym, że na Litwę mogą wkroczyć wojska. Może niemieckie, a może rosyjskie, a może i oba te wojska. Jednym słowem: "może". A nam potrzebne są fakty. - Po co? - zapytał z głupia frant kapitan. Sugihara rozpoczął mały wykład: - Dawno chciałem panu wyjaśnić całą sytuację. Japonia pozostanie neutralna, ale nie do samego końca wojny. Tokio pragnie uczestniczyć w konferencji pokojowej i wyciągnąć z tej wojny jak najwięcej korzyści dla siebie. Pewnie pan wie, że owoce wygranej wojny z Rosją w roku 1905 były bardzo nikłe. Wdali się wtedy Anglicy, stanęli po stronie Rosji, zostaliśmy oszukani. To samo spotkało nas po wojnie światowej, kiedy szliśmy z koalicją. Znowu nie zaspokojono japońskich potrzeb. My na naszych wyspach po prostu dusimy się, ale Amerykanie zrozumieć tego nie chcieli. I nie chcą... - Wiem o tym - odrzekł Jakubianiec. - Więc teraz nadszedł czas. Właściwie jeszcze nie nadszedł, lecz z pewnością nadejdzie. Mamy trzy drogi. Zachować neutralność i siłę prawie do samego końca wojny albo stanąć wcześniej po którejś ze stron... - Po jakiej? - zapytał śpiesznie kapitan. - To jest właśnie zagadka - odrzekł Japończyk. Nasz rząd chce wiedzieć, co i gdzie ma do wygrania. Jest wiele zagadek. Na przykład, czy pakt Hitlera ze Stalinem będzie trwały? Czym skończy się Blitzkrieg na Zachodzie? Jakim wynikiem? Czy Anglia będzie walczyła dalej? Czy Ameryka przystąpi do wojny i kiedy?... I tak dalej. Tokio chce trzymać rękę na pulsie, musi wiedzieć, co się na świecie dzieje. I co zamierzają Rosjanie... Jakubianiec postawił sprawę wyraźnie, gdy zapytał: - Czy Japonia... czy pan konsul... no, w jaki sposób wyzyskujecie nasze wiadomości? Przypuśćmy, że coś miałbym dla pana. Ale obawiam się, czy dając wam wiadomości, nie zaszkodzę Polsce, naszej sprawie. Sugihara zamachał rękami. - Nie trzeba za bardzo chytrzyć! - zawołał. - Któż wie, jakie mogą być losy nasze, japońskie, czy wasze, polskie? Jaki będzie obrót rzeczy? I co na nich zaważy? Ja jestem mały człowieczek, zwykły konsul. W Berlinie jest ambasador, mój zwierzchnik. W Madrycie i Sztokholmie - nasi pułkownicy i generałowie, też moi zwierzchnicy. Jedni sympatyzują z Niemcami, inni z Francją i Anglią. Ale nad nimi jest Tokio, jest rząd, jest cesarz. Tam zapadną decyzje. My - cóż - drobni ludzie! Ja podaję tylko fakty! Zamyślił się i po chwili dodał: - Ale wiem, co pan ma na myśli. Otóż Tokio - to nie Londyn. Anglicy zawsze prowadzą jakąś przemyślaną grę i nigdy nie wiadomo, co za sofistyka stamtąd wyskoczy. A Japończycy za mało znają Europę, żeby tu prowadzić swoją grę. Nie możemy polegać na tym, co łaskawie przekazują nam Niemcy. Chcemy wiedzieć, co się dzieje. Bo nasi konsulowie w Rydze i Tallinie dali znać, że Rosjanie jakoby koncentrują wojska. Czy to prawda? Jakubianiec zdecydował się. - Tak jest - powiedział - cała armia! Mam bardzo dokładne dane. I chcę je przekazać za pańskim pośrednictwem. Odtąd stosunek konsula do obu Polaków stał się jeszcze bardziej przyjazny. W istocie Sugihara mógł zasygnalizować swoim przełożonym nadzwyczaj interesujące wiadomości, które w żadnym razie nie świadczyły o trwałości stosunków chwilowo łączących Berlin i Moskwę. Moskwa wyraźnie nie godziła się na to, żeby państwa bałtyckie znalazły się w orbicie hitlerowskiej. Wniosek taki nasuwał się każdemu - i wiele dawał do myślenia. Wraz z ostatecznym upadkiem francuskiego oporu sytuacja wyjaśniła się. Dnia 13 czerwca konsul Sugihara powrócił bardzo podniecony z imieninowego przyjęcia u prezydenta Litwy Smetony. I konsul, i brytyjski charg d'affaires Preston, i inni dyplomaci - wszyscy odnieśli wrażenie, że kryzys nadszedł. Litewscy ministrowie nie kryli już swojej intencji odwołania się o protekcję do Berlina. Ujawnienie takiego zamiaru musiało przyśpieszyć wypadki. Tej nocy wyszło z Kowna wiele depesz. Konsul Sugihara prosił o instrukcje na wypadek przewidywanego zajęcia Litwy przez Rosjan. Anglik Preston wysłał swoje depesze zarówno do Londynu, jak i do ambasady brytyjskiej w Moskwie. W trzydzieści godzin później, rano dnia 15 czerwca, rząd litewski z prezydentem Smetoną przebywał już nie w Kownie, lecz na granicy niemieckiej. W południe tegoż dnia oddziały Armii Czerwonej wkroczyły na Litwę, a dnia następnego zajęły Łotwę i Estonię. Analogicznie do swojej strategii w roku 1939, rząd radziecki nie chciał i teraz pozwolić na dalszą niemiecką penetrację w kierunku wschodnim i sam przejmował pośpiesznie ważne bazy, tym razem bałtyckie. Niemcy, jeszcze zajęci wojną na Zachodzie, nie chcieli czy nie mogli temu przeciwdziałać, rachuby więc Kowna na berlińską pomoc okazały się nierealne. Na razie dwa wielkie mocarstwa zajmowały pozycję przed rozprawą decydującą, na którą jeszcze nie nadszedł czas. Konsul Sugihara zajął w tych dniach wyraźniejszą już pozycję w stosunku do Polaków, jak i wobec spraw polskich w ogóle. Najpierw kapitan Jakubianiec otrzymał paszport japoński, zdążył więc jeszcze wyskoczyć do Łotwy, zobaczyć się tam z majorem i w ostatniej chwili nawiązać kontakty z obozami internowanych Polaków oraz udzielić im wskazówek co do sposobów przedostawania się na Litwę, a do Wilna w szczególności. Niektórzy z internowanych decydowali się na ucieczkę pod okupację niemiecką, gdzie zamierzali wejść do organizacji spiskowej. Inni obierali drogi dalekie, w czym konsul dopomagał, udzielając obywatelom polskim wiz tranzytowych przez Japonię do jednego z małych państewek nad Morzem Karaibskim. Konsul honorowy owego państewka zgodził się za odpowiednią zapłatą udzielać wiz pobytowych, choć wiedział, że w istocie nikt tam nie pojedzie. Z dobrodziejstw tych wiz korzystali głównie Żydzi, którzy rozpłynęli się póżniej po świecie. Zaledwie kilkunastu Polaków, obrawszy tę drogę, dostało się do wojska polskiego na emigracji. Z Rygi nie zwlekając wybrał się "Kuncewicz" do Berlina, na stałą już tam rezydencję. Z kolei paszport japoński otrzymał Duszkiewicz. Nastąpiło to dopiero w sierpniu, kiedy władze radziecko-litewskie nakazały wszystkim placówkom dyplomatycznym opuszczenie terenu Litwy. Do tego czasu, przez parę letnich miesięcy, Duszkiewicz nie był pewien, co ze sobą pocznie. Mógł szukać nielegalnej drogi wyjazdu, mógł także - po zmianie papierów - zostać na Litwie w charakterze rezydenta odpowiedzialnego za wywiad. Jednakże jego częste kontakty z Japończykami już zostały tu zauważone, wskazany więc był raczej wyjazd. Japoński paszport sprawę rozwiązywał pomyślnie. Sytuacja obywateli polskich, a w szczególności byłych oficerów i urzędników, stała się wszędzie niedobra. Schronienia właściwie nie było. Policyjne władze litewsko-radzieckie wkrótce przystąpiły do masowych aresztowań i wywożenia ludzi w głąb Rosji. Granica litewsko-niemiecka stawała się coraz bardziej szczelna, zresztą Gestapo bardzo gorliwie ścigało każdego Polaka, który choćby z wyglądu mógł uchodzić za aktywnego patriotę. Sam zaś Duszkiewicz, mieszkający u gospodarza w miejscowości Verszwy koło Kowna, poczuł się tam raczej niepewnie po incydencie, jaki mu się wydarzył. Już po wkroczeniu Rosjan posłużył się on, jak nieraz już dotąd, córką swojego gospodarza dla przeniesienia tajnej poczty. Szesnastoletnia dziewczyna sprawowała się dotychczas doskonale, teraz jednak - gdy chodziło o pieniądze - rzekomo zgubiła aż 350 dolarów, czyli połowę zawartości koperty, którą przenosiła. Strata była ciężka i trudna do pokrycia, co wreszcie osiągnięto sprzedając "na lewo" trzy polskie, otrzymane ze Sztokholmu, blankiety paszportowe. Pozostała jednakże niepewność co do dalszego zachowania się dziewczyny, która wiedziała aż nadto wiele o tym, z kim się tajemniczy lokator kontaktuje. Co do pracowników Wydziału Spraw Polskich w poselstwie brytyjskim, to mieli oni obiecany wyjazd do Sztokholmu pod opieką samego Prestona, ale pan charg d'affaires okazał się człowiekiem niesłownym. W konsekwencji ludzie ci zostali wywiezieni na Wschód. W nieustannym zagrożeniu, dwojąc się i trojąc, pracownicy polskiego wywiadu czynili wszystko możliwe, aby rodakom ułatwić ich zamierzenia. Ostatnią czynnością Duszkiewicza było wyjednanie u Prestona zmiany "certyfikatów" dla uczniów szkoły rabinackiej. Ubiegało się o to kilku rabinów z Wilna: chodziło o "poprawienie" w dokumentach roku i miejsca urodzenia tudzież zawodu. W tym to gorącym okresie czynny już w Berlinie Jakubianiec dał znać Duszkiewiczowi, że do Kowna ma przybyć z Wilna pewien pułkownik, wybitny członek polskiej organizacji podziemnej. Należało go spotkać w umówionym miejscu i nieznacznie przeprowadzić do konsulatu japońskiego. Duszkiewicz wykonał rozkaz. Gość bawił tam dłużej. Dnia następnego okazało się, że w pewnym prywatnym mieszkaniu pozostawił on dwie tajemnicze paczki, które trzeba było natychmiast przenieść do konsulatu. Także i ta funkcja spadła na Duszkiewicza. - Ależ ciężkie! - skarżył się, składając bagaż na stole. Konsul Sugihara przechowywał niejedną zalakowaną kopertę z papierami Polaków, ale teraz odebrał nowe paczki raczej opieszale, po czym zapytał: - Pan wie, naturalnie, co w tych paczkach jest? W głosie jego znać było hamowaną irytację. - Nie wiem - odrzekł Duszkiewicz. - Sądzę, że znów nasze papiery. - Naprawdę pan nie wie? - Naprawdę. Konsul zabębnił palcami po stole, zmienił temat, ale na pożegnanie, kiedy znów spojrzał na przyniesione paczki, wyrwało mu się: - Lubię was, lubię! Robię, co mogę! Ale wy, Polacy, jesteście bardzo dziwnymi ludźmi. Trochę jak ze starych japońskich legend... Dopiero wieczorem, znów zobaczywszy się z wysłannikiem Wilna, Duszkiewicz zrozumiał, że wileńska organizacja podziemna z narażeniem wielu ludzi przekazywała w ten sposób na Zachód dwa polskie sztandary. Do Berlina miał je teraz przewieźć sam konsul, ale dalej - do Londynu przez Sztokholm - Polacy musieli radzić sobie sami. Kiedy "Perz" zaczął pomstować na romantyczność i niecelowość związanych z tą przesyłką wysiłków, wysłannik z Wilna krótko i filozoficznie pocieszył go: - W każdym razie możecie nas pochwalić za to, że my chociaż drzewce zostawiwszy u siebie... "Sztandary są, ale wojsko znów przepadło" - myślał Duszkiewicz, niespokojny o los majora, który wtedy przebywał w Rydze. Z okresu tego upamiętniła się Rybikowskiemu zabawna historyjka z harcerką-łączniczką. Oddajmy głos samemu majorowi, który tak o tej przygodzie opowiadał: "Nachyleni nad grobem rozmawialiśmy, gdy H. rzekła nagle: - Proszę uważać, zbliża się do nas ktoś, kto zdaje się nie jest zainteresowany grobami, bo rozgląda się na wszystkie strony, jakby kogoś szukał. Spojrzałem przez ramię i rzeczywiście spostrzegłem idącego w naszym kierunku człowieka. - Proszę odejść na chwilę za krzaki, a ja tutaj zostanę - powiedziałem do niej. H. znikła. Po chwili rozpoznałem w szybko zbliżającym się osobniku jednego z naszych ludzi, potomka znanego polskiego poety. Wiedziałem, że coś musiało się stać, jeżeli szuka mnie aż na cmentarzu. - Pan już nie mieszka tam gdzie poprzednio. Wojsko zarekwirowało dom i wszystkie rzeczy z całego domu wyrzucono na podwórze. Przenieśliśmy walizki, a ubranie i drobiazgi przepadły. Poza tym dopytują się o pana i wracać tam nie można! Podał mi nowy adres i po ustaleniu łączności znikł na jedną dobę. Było to w jednym z krajów nadbałtyckich w pierwszej połowie ubiegłej wojny. Wędrując ciągle, by uniknąć aresztowania, zmieniałem mieszkania i adresy co parę dni. Sieć łączności przebiegająca przez Wilno, Kowno, Rygę, Tallin i Helsinki, jedna z dróg łączności naszego rządu na uchodźstwie z krajem, ciągle się rwała. Jednych aresztowano i wywieziono, inni kryli się i pomimo najlepszych chęci nie mogli pracować wydatnie dla sprawy. Za sobą mieliśmy morze, które trzeba było przebywać, by dotrzeć do krajów neutralnych. Zdrada i prowokacja czyhały na każdym kroku. Montując coraz to nowe ogniwa łączności, należało działać ostrożnie, by samemu nie wpaść i nie narazić innych. Radiostację, którą wówczas miałem, musiałem wysłać na polecenie władz do Wilna. Przybyła po nią łączniczka H. W ciągu kilku dni miałem ją zapoznać z obsługą radiostacji i z szyfrem. Szkolenie jej odbywało się na cmentarzu, gdzie wybieraliśmy najbardziej zaniedbany grób i przystępowaliśmy do porządkowania go, omawiając przy tym nasze sprawy. Przysłana łączniczka nie budziła naszego zaufania. Młoda, niedoświadczona, nieśmiała, stale przestraszona i płacząca przy byle okazji, nie wydawała się nam odpowiednia do tego rodzaju pracy. Sama radiostacja, choć rozmontowana i bez skrzynki, stanowiła poważnych rozmiarów paczkę, ciężką i nieporęczną, Bałem się, że dziewczyna, roztrzęsiona ze strachu, zostanie złapana, przyzna się do wszystkiego i nas wsypie. Po pięciodniowym przeszkoleniu "nad grobem" pożegnałem ją. Do pomocy dostała dwóch łączników, którzy mieli ją ochraniać i bronić, gdyby zaszła potrzeba. Gdy w końcu wyruszyli, oczekiwaliśmy na wiadomości, świadomi, że jeśli któreś z nich wpadnie, wówczas cała nasza sieć może być zniszczona. Poza zerwaniem łączności była to sprawa utraty ludzi, którzy na pewno zostaliby zlikwidowani bez dłuższego dochodzenia, Po kilku dniach wrócili łącznicy, którzy stanowili ochronę tej ekspedycji. Opowiedzieli o trudnościach przetransportowania cennego bagażu na stację, skąd łączniczka miała się dostać na pociąg idący do Wilna. Oto ich raport: "Panie szefie, ta nasza łączniczka to wcielony szatan sprytu i odwagi. Gdyśmy po różnych tarapatach dotarli w końcu na stację, skąd ona sama miała już starać się o transport pociągiem, zrozumieliśmy, że jesteśmy w ślepej uliczce. W obie strony idą tylko transporty z wojskiem. Osób cywilnych nie zabierają. Radziliśmy jej, by może jakoś inaczej to przetransportować. Uparła się i powiedziała, że to jest najlepszy sposób. Kolega ukrył się w domku obok stacji, obserwując dworzec przez okno. Ja udawałem, że sprzedaję różne drobiazgi żołnierzom. Drobiazgi te miałem ze sobą stale i jak dotychczas, nic nikomu nie sprzedałem. Łaziłem po dworcu, skąd mnie kilkakrotnie przepędzała ochrona dworca. Łączniczka siedziała na kupie szmat i chust, w które była zawinięta radiostacja, przy ścianie dworca. Nadszedł w końcu pociąg z wojskiem, idący w kierunku Wilna. Dworzec napełnił się żołnierzami. W pewnej chwili spostrzegłem, że tłum żołnierzy otacza miejsce, gdzie siedziała łączniczka. Zapytałem jednego z żołnierzy, co się tam stało, Odpowiedział mi, że tam siedzi jakaś biedna dziewczynka, która płacze, bo nie może dostać się do Wilna, gdzie jej matka jest ciężko chora i umiera z nędzy. Po chwili zobaczyłem, że jeden z żołnierzy niesie radiostację zawiniętą w szmaty, a drugi prowadzi pod rękę łączniczkę do pociągu. Zasłabła z głodu - powiedział żołnierz, którego pytałem o informację. Gdy pociąg odszedł, wiedzieliśmy, że radio będzie w Wilnie jeszcze dzisiaj". Po tygodniu przez posłanego innego łącznika dowiedziałem się, że radio dotarło na miejsce przeznaczenia, a łączniczka znajduje się szczęśliwie w domu. Mała, skromna, przerażona harcerka, jedna z bohaterek Szarych Szeregów" - kończył relację Rybikowski. Tymczasem w Rydze grunt stał się zbyt "gorący" także i dla majora Rybikowskiego. Z chwilą zajęcia dworców, portów i punktów granicznych przez Rosjan znikła możliwość legalnego wyjazdu za polskim paszportem. Gorączkowo poszukując sposobu wyjścia, major wpadł na zuchwałą myśl skorzystania z radzieckiej komunikacji lotniczej na linii Moskwa-Ryga-Sztokholm. Przygotowań wynikło mnóstwo: na łotewskim paszporcie przywalono sfabrykowaną pieczęć, że jest "dyplomatyczny", zdobyto i odpowiednio wypełniono blankiet "delegacji służbowej" oraz zaświadczenie, że taki a taki ma prawo do korzystania z komunikacji lotniczej, wreszcie zaopatrzono majora w zakupione na miejscu części odzieży i bielizny oraz w łotewską walizkę. Dopomogli w tym Polacy i Łotysze. Co do Japończyków, to zaofiarowali oni swój samochód z japońskim proporczykiem i towarzystwo kapitana inżyniera Hiroshi, który przywiózł Polaka na lotnisko dokładnie w chwili lądowania moskiewskiej maszyny. Śmigła obracały się, samolot był gotów do startu. Teraz Rybikowski, wymachując paszportem i innymi papierami, wykonał impetyczną szarżę na posterunek, na podoficera dyżurnego, na komendanta portu. Ostemplowano mu dokumenty i oddano je niejako w biegu, wepchnięto "dyplomatę" do samolotu, zatrzaśnięto drzwiczki. - Co pan taki spocony? - pytali zdziwieni podróżni. Lądując w Sztokholmie, major okazał tam tylko swój paszport polski, wywołując zdumienie i nieufność Szwedów. Jednakże po krótkiej indagacji pieczątka została przyłożona. Paszport wydany dla obywatela Mandżukuo "Peter Iwanowa" wciąż jeszcze nie nadawał się do użytku. Należało go zameldować w jakimś kraju neutralnym, byle tylko nie w Szwecji. Major nie zwlekał z decyzją, przez telefon podał pułkownikowi Brzeskwińskiemu lakoniczną wiadomość, że znika na parę tygodni. Zostawiwszy rzeczy w przechowalni, poleciał do Helsinek. W relacjach majora często przewija się tajemnicza osobistość nazywana przez niego "przyjacielem z hotelu Torni". Prócz tego również przed wojną zawarł on przyjaźń z paroma fińskimi oficerami. Ich to zapewne, na pytanie, w czym mogą pomóc, poprosił o paszport fiński i kilka listów polecających od fińskich firm handlowych do przedsiębiorstw niemieckich w Nadrenii. W ten sposób można było jeszcze raz przedostać się do Niemiec, a dopiero później uruchomić paszport mandżurski. Finowie obiecali mu dać żądany paszport, ale poprosili o złożenie do depozytu paszportów polskiego i łotewskiego, w ten sposób zmuszając petenta do powrotu i do zwrócenia paszportu fińskiego. W hotelu "Torni", w oczekiwaniu na paszport, major, jak zawsze, pozował na jowialnego handlowca i uczynnego "dobrego wujcia". Dzięki temu stał się towarzyszem dwóch pań, matki i córki. "Piękna, dorodna rozwódka" - wspomina major młodszą z kobiet. Być może zaniosło się tam na flirt lub podróżny romansik, ale Michał żyje, jest żonaty, i to nader szczęśliwie, więc autorowi trudno jest ryzykować w tej materii jakiś literacki domysł, niech to uczynią sami Czytelnicy. Prawdą natomiast było, że młoda pani, Czeszka z pochodzenia, wracała z matką do Pragi po rozwiedzeniu się ze swoim mężem, fińskim inżynierem. A dziadek owej pani, rzecz wielce interesująca, pracował w biurach zakładów Skoda w Pilznie. Nie wiadomo więc, co Rybikowskiego zafascynowało wówczas bardziej: czy uroda młodej osoby, czy też fakt, że mógł zapuścić oko do fabrycznych tajników wytwarzającej uzbrojenie niemieckie Skody, dość że cała trójka, już w najlepszej komitywie, wylądowała w jednym z hoteli sztokholmskich. Usadowiwszy tam obie panie, major przez Danię i Flensburg wyskoczył do Dortmundu i Essen, gdzie dowiedział się dopiero teraz o tragedii magazyniera tudzież jego przyjaciół i majora Schullera. W Hamburgu też niewiele zdziałał, tyle że powiązał tamtejszego informatora z "przemysłowcem" w Kopenhadze. Naszeptano mu poza tym, że redaktor polskiego pisma w Herne "Naród" został zamordowany, tak samo jak redaktor "Gazety Olsztyńskiej", zaś obie drukarnie Niemcy zniszczyli. Zmartwiony i niewyspany - pomnożywszy nieco swą wiedzę o stosunkach w Rzeszy - major wrócił do Sztokholmu do niedawno poznanych pań. W rezultacie młoda Czeszka z owym dziadkiem w zakładach Skoda i synkiem, który został przy ojcu w Finlandii, co stwarzało wygodny pretekst do podróżowania na trasie Praga-Berlin-Sztokholm-Helsinki, została zwerbowana do polskiej pracy wywiadowczej pod pseudonimem "Murka". Na razie pani ta pozostała w Sztokholmie, ucząc się nowych dla niej przedmiotów, podczas gdy Rybikowski poleciał do Finlandii. Oddając fiński paszport poprosił, aby go w Helsinkach zameldowano na podstawie paszportu mandżurskiego. Następnie wyćwiczył rękę w zamaszystym podpisywaniu się "Peter Iwanow", jeszcze raz wbił sobie w głowę całą gadkę o rzekomo rodzinnym Chajlarze i już na czas dłuższy zapomniał o tym, kim był, szczególnie o niejakim Jacobsenie. Po powrocie do Sztokholmu nie pojawił się w hotelu poprzednim, w ogóle rozpoczął żywot konspiratora, widując się ze swoimi agentami w miejscach bardzo różnych, najczęściej w parkach. Ustalono wówczas adresy w Pradze, Sztokholmie i Berlinie, sposoby szyfrowania, przypuszczalną datę spotkania w Berlinie i wiele innych spraw, a następnie pełna dobrych chęci "Murka" wyruszyła do Pilzna. Był to już sierpień 1940 roku. Polityczna mapa Europy odmieniła się. Belgia, Holandia, Dania i Norwegia także utraciły niepodległość. Dwie trzecie Francji znajdowało się pod okupacją niemiecką, a skrawki na południu zajęli Włosi. Marionetkowy rząd marszałka Ptaina w Vichy skapitulował kompletnie. Hitler zażądał wydania mu uchodźców, którzy schronili się we Francji, ale nie zwolnił masy wziętych do niewoli Francuzów. Porty atlantyckie i śródziemnomorskie oraz środki przemysłu zostały poddane kontroli zwycięzców. Co prawda marszałek Ptain na pociechę ziomków ogłosił, że "honor jest uratowany", bo "Francja będzie rządzona przez Francuzów", ale w istocie honor narodu reprezentował tylko generał de Gaulle, założyciel Komitetu Wolnych Francuzów w Londynie. Tamże schroniły się inne rządy emigracyjne, a w Anglii i Szkocji powstały obozy Polaków, którzy zdołali ujść cało z francuskich pobojowisk. Brygada polska organizowana w Syrii także zdołała przebić sobie drogę do Palestyny, pod opiekę brytyjską. Przyszłość rysowała się jednak groźnie. Mordercze, a nieustanne naloty Luftwaffe na Wyspy Brytyjskie miały teraz na celu sterroryzowanie ostatniego przeciwnika - Anglii. Niemcy byli przekonani o jej kapitulacji. Tak twierdził Hitler, tego zresztą obawiano się na świecie, bo jednocześnie stada U-Bootów groziły Wielkiej Brytanii blokadą i ogłodzeniem. W okresie tym Rosjanie objęli Besarabię i północną Bukowinę, Rumunia ostatecznie oddała się w opiekę Rzeszy. Włosi zaatakowali Brytyjskie Somali, podczas gdy część francuskich posiadłości w Afryce opowiedziała się za generałem de Gaulle'em. Co do neutralnej dotychczas Szwecji, można powiedzieć jedno: opanował ją strach, niezgorzej zresztą maskowany. Wielu mieszkańców Sztokholmu miało wówczas spakowane plecaki. Mianowany już generałem Onodera, życzliwie powitawszy w swoim biurze majora Rybikowskiego, zalecał mu szczególną ostrożność właśnie dlatego, że władze szwedzkie musiały unikać jakichkolwiek zatargów z Rzeszą. - Gestapo ma długie, coraz dłuższe ręce - mówił Onodera - a niemiecki wywiad wojskowy także nie próżnuje. Czy wie pan, co przyczyniło się do sukcesów Blitzkriegu w Polsce i we Francji? Najbardziej - niemiecka V Kolumna i niemiecki wywiad. Oni pracują doprawdy znakomicie! Szkice i opisy francuskiej linii Maginota po prostu zakupili za bezcen od dwóch francuskich oficerów, zresztą i przedtem znaleźli w sztabie u Czechów komplet planów tego pasa fortyfikacji. Francuzi pożyczyli te plany Czechom jako wzór do skopiowania. Poza tym Niemcy mieli na swoim żołdzie adiutanta samego admirała Darlana i jakiegoś kapitana z paryskiego Ministerstwa Lotnictwa. Z pewnością więc rozpracowana została i Szwecja, z tym że zadanie byłoby tu znacznie łatwiejsze, bo Niemcy mocno siedzą naokoło - w Danii, Norwegii i Finlandii, a Szwecja bynajmniej potęgą nie jest. Ale na razie nie przewiduję nic złego dla Szwedów, bo ich neutralność przynosi pewien pożytek także i Niemcom. Ponieważ "Kuba" i "Perz" musieli zjawić się wkrótce w Sztokholmie, major postawił sprawę jasno: - Czy zgodzicie się na osadzenie dwóch moich ludzi w Niemczech? Mają wasze paszporty. - Godni zaufania? - Na sto procent. - A pan, panie Iwanow? - z uśmiechem pytał generał. - Chyba pan zagnieździ się tutaj u mnie, co? Dam panu mały pokoik i funkcję tłumacza, oczywiście dla pozoru. Zresztą będziemy sobie potrzebni wzajemnie. Odbierzemy panu paszport mandżurski i wystawimy japoński, pewniejszy! Ale - ostrożność, ostrożność nade wszystko. "Dobra jest, będziemy latać" - z humorem pomyślał Rybikowski. W parę tygodni potem malutki, lecz skutecznie działający mechanizm został zmontowany. Po uzyskaniu zgody Berlina Sugihara został mianowany konsulem generalnym Japonii w Pradze, dokąd zabierał ze sobą podchorążego Duszkiewicza jako sekretarza osobistego. Z czasem "Perz" miał otrzymać etat urzędnika konsulatu u Sugihary, gdziekolwiek by ten konsul został przeniesiony. Za aprobatą Onodery kapitan Jakubianiec uzyskał wolny wstęp do biur japońskiego attaszatu wojskowego w Berlinie oraz prawo dołączania swoich zalakowanych przesyłek do każdej poczty kurierskiej, która odchodziła dla Rybikowskiego do Sztokholmu. Prócz tego "Kuncewicz", choć bez oficjalnego stanowiska, stać się miał łącznikiem pomiędzy attaszatem a poselstwem Mandżukuo, gdzie - prócz Sabiny - zatrudniono jeszcze dyrektora Butlera z Kowna i paru Polaków, również zaopatrzonych w paszporty mandżurskie. "Co za ścisk od Mandżurów" - żartował major, ale radował się z tak pomyślnego obrotu spraw i nie tracił czasu na zgadywanie, gdzie szukać źródła niespodziewanej japońskiej uczynności: czy w ludzkim współczuciu dla losów Polski, czy w przyjaźni, którą najbardziej objawiał w stosunku do Polaków konsul Sugihara, czy w jakichś dyrektywach odgórnych, jednakże z całą pewnością nie pochodzących od ambasadora Oshimy. Wczesną jesienią "Peter Iwanow", tak jak się umówił z "Kubą" i "Murką", postanowił wyjechać do Berlina. Należało dopilnować tam prawidłowego funkcjonowania założonej siatki, a prócz tego dodać animuszu ludziom, którzy wciąż jeszcze nie mogli się otrząsnąć po upadku Francji. Nocą przed wyjazdem major odwiedził Brzeskwińskich. Wyprawiano Rybikowskiego niby na szafot. Pani Kazimiera, płacząc jak bóbr, wszyła mu w połę marynarki szczelny jedwabny woreczek z cyjankiem potasu. Jednakże podróż przez Trelleborg i Sassnitz, gdzie wypadało zaczekać na nocny pociąg do Berlina, obeszła się bez incydentów. Japoński paszport zrobił swoje. Tylko w Sassnitz, zwiedzając miasto, "Peter Iwanow" nie zdołał powstrzymać odruchu na widok mizernego więźnia, który tłocząc się pośród klienteli sklepowej rzekł do konwojenta: "Kupiłbym trochę kiełbasy, ale nie starcza mi pieniędzy". Więzień miał na drelichu literę "P", a wzrok jego wyrażał niemal zwierzęcy głód. Michał uczuł skurcz w sercu, sięgnął po banknot i po cichu wsunął go rodakowi w założone do tyłu dłonie. Więzień drgnął, ale tylko zacisnął palce i - na szczęście - nie obejrzał się. W drodze na stację kolejową "Peter Iwanow" musiał strząsnąć z oczu głupią łzę. I zdaje się, że właśnie takie sprawy najbardziej go wyróżniały w robotach niewiele mających wspólnego ze zwyczajnym dobrym sercem. W Berlinie Rybikowski pojechał wprost do japońskiego attaszatu na Nollendorf Platz, oddał japońską pocztę kurierską i poprosił, aby mu wskazano miejsce, gdzie ma schować pocztę polską (przywiózł pokaźną sumę dolarów oraz aluminiową rurkę z mikrofilmem dla Warszawy). Urzędnik otworzył żelazną szafę i wskazał zamykaną na klucz kasetę. - Tu składa swoje materiały pan Kuncewicz - powiedział. - Może pan dołączyć swoje rzeczy. A to coś dla pana. Konsul Sugihara przywiózł to z Kowna, a wyjeżdżając do Pragi mówił, żeby przekazać panu. Major zobaczył złożony w szafie spory osznurowany pakunek. - Co to jest? - zapytał. - Podobno polskie sztandary - odrzekł Japończyk. - Otóż paczka ta sprawia nam wielki kłopot. Pocztą kurierską wysłać jej, niestety, nie mogliśmy, zakazano. I w ogóle prosimy, abyście ją stąd zabrali. Rybikowski stropił się, bo nie mógł sobie wyobrazić powrotu z tego rodzaju bagażem. "Później będę nad tym łamać głowę" - pomyślał. Na razie tylko przyrzekł, że wkrótce paczkę weźmie, a tymczasem zadzwonił do "Kuby". - Chcę cię zobaczyć - mówił przez chusteczkę - jutro na Schlesischer, dobra? Znaczyło to: "Dziś wieczorem na Frankfurter". Za radą Japończyka pojechał teraz na Frankfurter Allee do pensjonatu "Frankfurter Hof". - Najlepiej będzie tam - zdecydowano w attaszacie - bo w tym pensjonacie zatrzymują się zwykle nasi kurierzy. Obserwacja jest jak i wszędzie, ale do naszych paszportów są już przyzwyczajeni. W pokoju nic zostawiać nie można. "Peter Iwanow" rozgościł się w tym pensjonacie na dłużej, wizę zresztą miał ważną na sześć tygodni. Pierwszy dzień upłynął beztrosko. Wysłał pocztówki sygnalizujące jego pobyt w Berlinie. Napisał do wszystkich, którzy powinni byli o tym wiedzieć: do "Hermana" i "Murki" w Pradze, do "Gambita" w Budapeszcie, do generała i Brzeskwińskich w Sztokholmie, do "przyjaciela z hotelu Torni" w Helsinkach. Powiadomił też o sobie ludzi w Kownie, Wilnie, Warszawie i innych miejscach w kraju. Pisane po niemiecku karty pocztowe zawierały, rzecz jasna, treść jak najbardziej niewinną, tylko mało czytelne podpisy "Adam", "Michał" i po prostu w postaci literki "M" lub "A" mówiły adresatom, że ich dobry znajomy przebywa i działa w samym gnieździe wroga. "Niech to ich postawi na nogi, zachęci do roboty" - myślał. Otucha była ludziom potrzebna jak tlen, zwłaszcza że z chwilą upadku Francji zanosiło się na ustanie działań wojennych, a więc zagroziła Polsce trwałość okupacji i jej dalszych, a złowrogich skutków. Hitler nie liczył się z możliwością oporu Wysp Brytyjskich i uważał działania wojenne niemal za ukończone; zawieszenie broni z Londynem uważano w Berlinie za kwestię tygodni, najwyżej miesięcy. Jeszcze w Sztokholmie major Rybikowski zadrżał po raz pierwszy, gdy dowiedział się o rozformowaniu kilku dywizji niemieckich. Wieści o anulowaniu niektórych zamówień wojennych także przyprawiły go o wstrząs. Następnie rozeszły się pogłoski o nawiązaniu wstępnych niemiecko-angielskich rokowań, rzekomo prowadzonych już od pewnego czasu to w Szwajcarii, to w Szwecji, to wreszcie za pośrednictwem ambasadora Japonii w stolicy Niemiec. Wszystko to miało dla Polaków wymowę złowieszczą, choćby w świetle instrukcji, jaką dr Frank wydał policji w Generalnym Gubernatorstwie. Powołał się on na decyzję fhrera, że należy zlikwidować warstwy kierownicze w Polsce. Frank oświadczył: "Nie możemy obarczać obozów koncentracyjnych w Niemczech naszymi sprawami; kłopoty, jakie mieliśmy z profesorami krakowskimi, były okropne. Gdybyśmy tu załatwili tę sprawę, miałaby ona inny przebieg". A w obozie Sachsenhausen zamęczono 13 polskich naukowców, zaś po zwolnieniu reszty zmarło w Krakowie dalszych czterech. Z upadkiem Francji zbrodnicza gorliwość Niemców otrzymała potężny zastrzyk nowej energii. "Teraz - oświadczył Frank - winniśmy wyzyskać wygodny moment... Opracowałem z Genosse Streckenbachem nadzwyczajny program pacyfikacyjny, polegający na możliwie szybkim skończeniu z masą buntowników, polityków oporu i innymi podejrzanymi elementami, które wpadły w nasze ręce". "Szczerze przyznaję - mówił on dalej - że tysiące Polaków zapłacą za to życiem, w szczególności przywódcy polskiej inteligencji". Natomiast w Berlinie jesienią 1940 r. widać było, że dla ogółu Niemców, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, życie układa się spokojnie i radośnie. Upojenie zwycięstwami ogarnęło wszystkich. Wojskom, które okupowały Polskę, Czechosłowację, Belgię, Holandię, Norwegię i Francję, działo się najlepiej. Służba toczyła się jak w garnizonach podczas pokoju, z taką jednak różnicą, że żołnierze wszystkich stopni opływali w pieniądze i nurzali się w przyjemnościach wszelkiego rodzaju. Do rodzin żołnierskich w Rzeszy odchodziło co dzień tysiące paczek z prezentami. Z Polski szła żywność oraz poodbierana Żydom konfekcja ubraniowa, Francja dostarczała zdobywcom jedwabi, kosmetyków i wina, Holandia - towary kolonialne. Ogólnemu optymizmowi sprzyjała nadzieja, że okres ryzyka się kończy, skoro sam Hitler oczekuje bliskich rokowań pokojowych z Anglią. Co prawda ukazał się na widowni Churchill, nowy premier brytyjski, który podjął dalszą walkę, ale Niemcy mieli nadzieję, że dla przekonania Anglii o daremności oporu niewiele już potrzeba będzie przelać krwi. Podbicie i złupienie Europy miało ujść niemal bezkarnie. To i pogarszająca się sytuacja w kraju były tematem e rozmów Rybikowskiego z Jakubiańcem podczas spacerów po zaciemnionej i wieczorami mało uczęszczanej ulicy Tiergarten, okalającej od południa słynny berliński park o tejże nazwie. Mówili po niemiecku, ale słowiański akcent Jakubiańca i tak od razu zdradzał, że to nie jest Niemiec rodowity. W pewnej chwili major przypomniał sobie o złożonym w attaszacie pakunku. "No cóż, wepchali - z rezygnacją wyjaśniał Jakubianiec - co mieliśmy robić? Moje "Jajko" irytowało się, ale przywiozło paczkę do Berlina, a dalej... oni umywają ręce". "Jajkiem" nazywał konsula Sugiharę. - Mamy czas, pomyślimy - odrzekł major i żeby zmienić temat, z kolei zapytał o Sabinę. - Miałem z nią kłopoty - referował "Kuba" - bo niewiasta, choć z wyglądu oswojona sarenka, okazała się nieufna i ostrożna jak prawdziwa lisia mama. Zaczęło się od kapitana Tsuguo Hirotani. Ale przecież ty jeszcze nic nie wiesz o nim! Hirotani był w Warszawie, zakochał się w Sabinie podczas oblężenia, przywiózł ją tutaj i zatrudnił w poselstwie Mandżukuo. Ale w tym czasie dostał z Japonii list od majora Mizuno, tego samego, co był na stażu u nas w piątym, pamiętasz? Co dostał od ojca z Tokio list, żeby uważał na siebie w kraju, gdzie "wódka jest tania". Roześmieli się, miło było wspomnieć stare, dobre czasy. - Mówiłeś mi o nim w Kownie, że dochował przyjaźni - zauważył Rybikowski. - Dochował, oczywiście! Napisał najpierw do Kowna, do Sugihary, a później tutaj, do kapitana Hirotani. Zaklinał ich obu, żeby mnie jakoś odnaleźli i w razie potrzeby dopomogli. Konsul Sugihara, jak już wiesz, zrobił dla mnie i w ogóle dla nas, co tylko mógł, ba, zrobił nawet więcej. No i niedawno, kiedy znalazł się przejazdem w Berlinie, Hirotani pokazuje mu list od majora Mizuno i martwi się, że na trop kapitana Jakubiańca dotychczas nie natrafił. A nasz Sugihara mu na to, że jestem właśnie w Berlinie i nazywam się teraz Kuncewicz. Sugihara polecił mnie jego opiece i od tego czasu wciąż się widujemy, no, a przez niego poznałem Sabinę. - Kochankę kapitana? - Chyba tak, ale Hirotani dał mi do zrozumienia, że posądza ją także o łączność z "Wielkim Ojcem". W każdym razie przynajmniej ze dwa razy byli już tu kurierzy z kraju, zostawiali Sabinie jakieś przesyłki, a ona - ani mru-mru! Wkrótce dostaję ci ja sygnał z Pragi, od Duszkiewicza, żeby zabrać te przesyłki od Sabiny i wysłać je do ciebie. Wynikałoby z tego, mówiąc nawiasem, że Duszkiewicz naruszył rozkaz, bo kraj należy do mnie, nie do niego. Nie lubię, jak inny myśliwy włazi na moje stanowisko! - Ale chyba w tym wypadku lepiej się stało, żeś uzyskał ważne wiadomości z Warszawy, prawda? Jakubianiec nie potwierdził i nie zaprzeczył, tylko z niezadowoleniem sapnął i ciągnął dalej: - Wtedy ja do Sabiny, a ona po prostu drwi sobie ze mnie, łże mi w żywe oczy, o żadnych przesyłkach nic nie wie! Kapitan dyskretnie wyszedł, a myśmy pożarli się na fest, do oczu sobie skakaliśmy. A ma temperament, że ho-ho! Hirotani wkrótce wrócił i żeby nas uspokoić, zaczął rysować na moich kopertach ich japońskie literki. Wówczas zapytała ona, co to właściwie jest. A Hirotani jej na to, że wypisuje na kopertach pewne imię, żeby w Sztokholmie było wiadomo, komu je oddać. "Jakież to imię?" - zagadnęła. A on do mnie: "Można powiedzieć?" "A mów, proszę" - odburknąłem. Wtedy Hirotani zaczął ją uczyć japońskich literek, "a", "d", "m". Sabina przeczytała "Adam", popatrzyła na mnie i jak nie ryknie! Beczała, beczała, a wreszcie rzuca mi się na szyję i powiada, że właśnie od wielu miesięcy czeka na znak od "Adama", bo z tym ją wtedy wyprawiono z Warszawy. No i od tego czasu wszystko gra. Chcesz ją kiedy zobaczyć? - Chcę, ale tak, żeby ona mnie nie widziała. - Zrobi się - rzekł Jakubianiec. - I to wkrótce! W następnych dniach mieli pełne ręce roboty. "Lataliśmy po Berlinie i okolicach, jak szaleni" - wspomina te dzieje Rybikowski. Odszukano niektórych informatorów przedwojennych, uruchomiono wielu nowych. "Gdyby nie ludzkie namiętności, pokusy i słabości, nic by z tego nie wyszło" - zauważa melancholijnie major-idealista. Istotnie, wywiad polski, jak i inne wywiady, żerował na ludzkich grzeszkach i słabościach. Żony Litwinów i Niemców, bądź ze zniechęcenia do swoich mężów, bądź pod wpływem przystojnego "Żorża", bądź też dla zysku stawały się rzeczywiście cennymi informatorkami. Chciwość zwłaszcza nie była obca zarówno kobietom, jak i mężczyznom, z różnych zresztą środowisk. Żołnierze znów - ci musieli się wyskarżyć lub nachwalić w listach do domu, w piwiarniach i fryzjerniach, a najbardziej swoim kobietom i kumplom. Z reguły zaś byli gotowi do zwierzeń wobec obsługi szpitali. "Gambit" w Budapeszcie, warszawski prawnik pochodzenia żydowskiego, od młodości już namiętnie dążył do całkowitego zaasymilowania się, chlubił się więc przed wojną mundurem oficera rezerwy, a teraz tym gorliwiej chciał na nowym polu zasłużyć się ojczyźnie. Nadchodziły wiadomości i z innych jeszcze źródeł. Choć pierwsze doniesienia z Krakowa wystawiały smutne świadectwo tamtejszym Polkom, wysiadującym w kawiarniach i restauracjach z niemieckimi oficerami, wkrótce jednak okazało się, że tą drogą właśnie przenikały do podziemia informacje najbardziej tajne, pochodzące nawet z kancelarii gubernatora Franka. "Wabik" w Puławach, nie mogąc się pogodzić z utratą zezwolenia na broń myśliwską, głównie dla swojej pasji łowieckiej stał się dostarczycielem zwierzyny do niemieckich klubów i kasyn, ale przy tej okazji mógł ustrzelić niejedną ważną nowinę. "Murka" w Pradze najwidoczniej zakochała się w swoim szefie i była mu bezgranicznie posłuszna. Jednym słowem - świat był formalnie naszpikowany nosicielami tajemnic, trzeba tylko było umieć z niemieckiej pieczeni wydłubać najbardziej tłuste kąski. "Murkę" zobaczył "Peter Iwanow" niespodziewanie przy kolacji w swoim pensjonacie. Zaproszony do stolika przez nader rozmownego i ciekawskiego właściciela "Frankfurter Hofu", major przelotnie rzucił okiem na innych gości i ze zdumieniem zobaczył opodal "Murkę". "Piękna, co? Czeszka" - informował hotelarz. Oboje nie dali po sobie poznać, że coś ich łączy, ale zaraz po kolacji "Murka" wyszła na spacer i zaczekała na majora w pobliżu. Jako obywatelka Finlandii, musiała zatrzymać się w Berlinie i tu uzyskać pozwolenie na odbycie dalszej podróży, mieli więc parę dni czasu na dokładne omówienie spraw. "Sprawdziłam twoją metodą, oni tu szczegółowo rewidują wszystkie nasze rzeczy" - mówiła "Murka". Rzeczywiście, małe niteczki lub okruszyny wkładane pomiędzy bieliznę, do ubrań lub umieszczone przy zamkach walizek zmieniały miejsce, a cieniutki włosek, sklejający papiery lub stronice książki, okazywał się przerwany. W sumie biorąc, "Peter Iwanow" był z tego pobytu wielce zadowolony. Przekazał swoim agentom otrzymane z Londynu hasła na Pragę, Pilzno i Bratysławę, otrzymał dwa razy pocztę kurierską z kraju i doskonały materiał z Czech, między innymi o dyslokacji wojsk i o ostatnich zamówieniach wojennych dla zakładów Skoda, wreszcie sam ustalił pozycje broniących Berlina baterii przeciwlotniczych i sporządził właściwie jakby cały referat o niemieckim przemyśle wojennym. Intrygowały go jednak mętne wersje na temat rzekomo morderczych, zupełnie nowych broni, produkowanych gdzieś na północy Niemiec. Nie lekceważył tych pogłosek, gdyż jeszcze przed wojną wysłuchał niejednej pouczającej pogawędki profesora fizyki Wolfkego. Należało także wyjaśnić zagadkę ruchu wojsk niemieckich, które powoli, stopniowo opuszczały Francję i kierowały się na wschód oraz na południowy wschód. Materiał redagowano i lakowano woskiem w kopertach zaopatrzonych w japoński napis "Adam" i wysyłano je przez kurierów z pocztą dyplomatyczną do Sztokholmu. Sam "Peter Iwanow" nic ze sobą nie zabierał, musiał być "czysty". Wypłynęła teraz kwestia, jak wywieźć z granic Rzeszy pakunek ze sztandarami. Poirytowany kłopotem, major nawet nie rozwinął paczki, którą musiał z attaszatu zabrać wobec grzecznych, lecz już bardzo stanowczych nalegań kapitana Hirotani. "U nas także pracują różni ludzie - mówił Hirotani. - Niejednego już paliła ciekawość, co to za paczka. Nie wiem, co z tym zrobicie, to wasza rzecz". Tymczasem wzmożona akcja lotnictwa angielskiego jeszcze bardziej skomplikowała sytuację przed zamierzonym wyjazdem. W odpowiedzi na intensywne bombardowanie portów brytyjskich i Londynu, gdzie nawet została uszkodzona siedziba królewska - Buckingham Palace, Anglicy zaczęli regularnie wysyłać eskadry swoich bombowców nad Berlin i inne miasta Rzeszy. Podczas jednego z nalotów został poważnie uszkodzony prom kursujący z Sassnitz do Trelleborgu w Szwecji. Stało się to właśnie wtedy, kiedy na paszporcie "Iwanowa" kończyła się ważność wizy niemieckiej. Co prawda istniała możliwość przedostania się do Szwecji pociągiem przez Danię lub samolotem, ale wymagałoby to dodatkowych zabiegów o prawo zmiany środka lokomocji. Poza tym wyjazd i tak nie byłby możliwy bez odwiedzenia biura Gestapo na Burgstrasse, bo tylko tam udzielano prolongaty na pobyt w Niemczech. Sytuacja stawała się krytyczna. Paczki ze sztandarami, ukrytej pod materacem "Kuby", nie można było zostawić tam na dzień. W konsekwencji "Peter Iwanow" dźwigał ją przez parę dni wciąż ze sobą; musiał z nią chodzić do biura podróży, a wreszcie udać się z nią i na Burgstrasse. Udało mu się uzyskać bilet lotniczy, ale tylko dzięki temu, że właśnie przybył do Berlina kurier z Tokio, a że miał paczkę dla Sztokholmu, więc przy tej okazji udzielono Japończykom dwóch miejsc w samolocie do Szwecji. Tymczasem jednak upłynął termin ważności wizy. "Kuba" posuwał się daleko za majorem, kiedy nadeszła fatalna godzina wizyty w Gestapo. Dwaj przyjaciele szli jak na ścięcie. Kamienice na Burgstrasse naprzeciw biur Gestapo były wyludnione, a ich okna - zabite deskami. Im bliżej głównego wejścia, tym więcej widziało się specjalistów od wybijania zębów. "Szakale i hieny żywiące się ludzką padliną" - ponuro myślał Rybikowski. Jakubiańca narażać dalej nie chciał, toteż zostawił go na ulicy. Ciążyły mu sztandary, które w duchu przeklinał, wskazany przez strażnika korytarz wydawał się straszliwie długi, ławka w poczekalni - twarda, urzędnik ledwie widoczny w swoim okienku - potworem, a oczekujące osoby - wielce podejrzane. Wreszcie nadeszła jego kolej, podał paszport. - Niestety, nieważny! Wiza się skończyła - warknął gestapowiec. - Wiem. Proszę o przedłużenie. - Po co? - Żeby móc wyjechać. Ja pracuję w Sztokholmie. - Czemu pan nie wyjechał wczoraj? - Bo w ostatniej chwili powiedziano mi, że ferra jest uszkodzona. - Gdzie pan mieszka? "Peter Iwanow" skwapliwie okazał hotelowe rachunki. Gestapowiec uważnie zbadał wizy: fińską, szwedzką, niemiecką. Raz jeszcze przyjrzał się petentowi, chwilę namyślał się, rzucił też okiem na paczkę. - Siadać i czekać - rozkazał wreszcie. Ławka stała się bardziej twarda, sztandary gorzej uciskały kolana, a czas mijał niesłychanie wolno. Gestapowiec znikł w drzwiach na prawo. Nie było go z pół godziny: najdłuższe trzydzieści minut w życiu majora! Wreszcie wszystko uległo nagłej zmianie. Po powrocie gestapowiec rzekł: - Sprawdzałem u Japończyków, czy pan rzeczywiście musi jechać. No, potwierdzili! Coś w rodzaju kwaskowatego uśmiechu wykrzywiło urzędnikowi wargi. Wydał się naraz prawie sympatyczny. Ławka zmieniła się w jakiś miękki, przytulny mebel. Oczekujący ludzie - Rybikowski uśmiechał się życzliwie do nich - no cóż, wyglądali teraz na porządnych, nawet powietrze stało się przyjemne, a cały świat - przychylny i wesoły. Lekkim krokiem opuszczając ponury gmach "Peter Iwanow" zdumiał się przerażoną miną wiernie oczekującego na ulicy "Kuby". Z paczką, idąc nie razem, lecz jeden za drugim, doszli na Nollendorf Platz do attaszatu. Wielka w tym była zasługa "Kuby", że podczas poprzednich dni zjednał obie pracujące u Japończyków Niemki. O jednej wiedziano, że jest hitlerowską agentką; tę Jakubianiec potraktował kolacyjkami. Druga okazywała mu swoją przychylność, więc dla wzmocnienia sympatii została obsypana prezentami, co uśpiło do reszty jej czujność przy zaopatrywaniu kurierskich walizek w przepisowe plomby. Wreszcie zawarto "sztamę" także i z samym kurierem, w czym znacznie dopomógł kapitan Hirotani. Ostatecznie, dzięki różnym zabiegom, udało się przeprowadzić cały plan nielegalnego wyekspediowania sztandarów. Wyjeżdżało z attaszatu ich dwu: kurier z Tokio i "Peter Iwanow". Czas wyliczono tak, żeby dojechać na lotnisko Tempelhof w ostatniej chwili. Kurier z Tokio posiadał dwie walizki i teczkę, Rybikowski - opakowane sztandary. Wysiadając z samochodu, major podał swój paszport Japończykowi. - Leć, załatw, bracie, nasze paszporty, a ja pójdę na cło z paczkami. Dam sobie radę, idź! Japończyk z samą tylko teczką posłusznie ruszył do kontroli paszportów. Tymczasem Rybikowski szybko wyjął z kieszeni przygotowany w attaszacie sznurek ze zwisającą plombą. "Porządna kobieta, zrozumiała, o co chodzi, i wyszła na chwilę" - myślał o Niemce, która zarządzała plombowaniem. Jako tako owinąwszy swój pakunek sznurkiem z plombą, major sam zaniósł wszystkie rzeczy do celników. "Schnell, schnell" - popędzano się wzajemnie. "Schnell" - zawołał i kurier z Tokio, nadbiegając z paszportami. I wszystko poszło gładko, tyle że Rybikowski aż się spocił od wysiłku. Nie chodziło o ciężar waliz, ale o to, żeby tokijski kurier nie zauważył "dyplomatycznej plomby" na pakunku towarzysza. W Sztokholmie na pytanie szwedzkich celników, co wiezie, "Peter Iwanow" swobodnie odrzekł, że to jakieś stare łachy. Zresztą plomba już została odcięta, a ludzie mieli tu nową sensację: Włochy napadły na Grecję. W niespełna rok potem widziałem i ja sławetne sztandary. Jeden, już "owiany dymami prochu", był sztandarem 81 pułku piechoty. Drugi, polewając go serdecznymi, patriotycznymi łzami, wyszywały w konspiracji panny zakonne i niezakonne w Wilnie. Zaopatrzyły one swoje dzieło w napis "Miłość żąda ofiary" i przeznaczyły dla polskich lotników na Zachodzie. Oba sztandary pojechały więc ze swoimi masywnymi orłami do Londynu. A za nimi ciągnęła legenda. Ale nie ta, którą streściłem. O uczynności konsula Sugihary i o ryzykownych poczynaniach oficerów wywiadu nic nie wspomniano. Wiele natomiast szeptano na temat ostrego zatargu, jaki wynikł w Sztokholmie, gdzie pokłócili się dwaj dygnitarze, poseł i attach wojskowy, walcząc o prawo zawiezienia sztandarów do Londynu i wręczenia ich generałowi Sikorskiemu. Wreszcie uzgodniono, że pojadą obaj, ale kolejno, przy tym każdy zawiezie po jednym sztandarze, dając w ten sposób dowód swoich zasług i trosk narodowych. Ze wspomnień Marii Ś. W roku 1940 o pieniądze było łatwiej, bo miastowi żywność po wsiach kupują, ale prawdziwego spokoju już nie doczekaliśmy się. Zaraz po świętym Stanisławie Gestapo przyjechało po syna Mietka, bo on chodził z innymi po lesie zbierając broń i amunicję. Powiedziałam, że w domu syna nie ma, ale Niemcy zabrali chłopaka od Gębusiów z Borsuk i tak go bili, że im wszystko powiedział, kto i co. Wtedy oni wyprawili się do Błazin, gdzie Mietek pracował w gminie, ale Stach Latało jeszcze do dnia przybiegł do niego cały spocony i krzyknął: "Uciekaj". To Mietek rozpowiedział ludziom, że jedzie na spis inwentarza do Jasieńca i Serednic, sam poszedł w inną stronę i skrył się u Józefa Guta w dole z kartoflami, a potem na odludziu, w puszczy, u gajowego Józefa Małka w Niwie. Żandarmi szukali go w gminie, aresztowali sekretarza Myszkę i Władzia Skibę, i wójta Pomykałę. Mietka szukali wszędzie, a Władzia Skibę chcieli rozstrzelać i katowali, ale nareszcie posłali do obozu Sachsenhausen i nieszczęsny Władzio tam przebył do końca wojny. Mój Mietek, choć wolny, tułał się odtąd po ludziach i mało go widziałam, tylko ciągle strach miałam w sercu o niego, kiedy zaczął życie sekretne. A Gębusia nic to nie uratowało, że wydał Mietka i Władzia, bo sami Niemcy go zabili. Później do Mietka w lasy chodziła Wanda. Biedny Mietek tam zimował w dole, okropnie marzł i tym się rozgrzewał, że bił pogrzebaczem w patelnię i w ten sposób odganiał dziki od kartofli, co je zadołował gajowy. I tak mój syn tułał się u obcych aż do drugiej jesieni, kiedy młodsza Janka poszła do niego i przyprowadziła do domu, ale tutaj także siedział przeważnie w słomie, to na oborze, więc zaczął kaszleć i wrzody mu się rzuciły na ciało. Musiałam go jakoś odhodować, brałam do mieszkania, ale zawsze bałam się, żeby go nie zobaczył kto, więc zamykałam drzwi. Jak sąsiedzi się pytali, mówiłam, że to od owiec, bo włażą do domu. Gospodarka szła nam lepiej. Stary szykował kloce, bo umyślił sobie zbudować nowy dom. Wojna wojną, a mieszkania ludziom potrzebne. Z pamiętnika Heleny M. W styczniu 1940 roku pędzono Żydów z getta. Szli szybko, poganiani kolbami i krzykami. Kobiety niosły dzieci na rękach... Płakaliśmy wszyscy... Wielu starało się podać im żywność, ubrania. Żandarmi krzyczeli i strzelali. Byli zacietrzewieni, zaognieni, źli, straszni. Żydów z całego miasta popędzono piechotą w srogi mróz do Poniatowej, pod Opole Lubelskie. Tam, w lasach, stały nie dokończone baraki. Stłoczeni, w nie opalonym budynku, bez żadnej pomocy, bez żywności - zginęli w ciągu niewielu dni. Ale zaraz przywieziono do Puław i umieszczono w getcie nowych Żydów - z Węgier i Czech. Ginęli masami... Ojciec zdumiony, że "naród Goethego i Schillera" zdolny jest do takich zbrodni. Tiergarten Z końcem września 1940 roku, gdy Tokio przyłączyło się jako trzeci sojusznik do Berlina i Rzymu, generał Onodera tak "usprawiedliwiał" zaborcze dążenia swego rządu: - Japonia stoi przed wielkimi trudnościami. Potrzebujemy nie tylko przestrzeni życiowej, zresztą daleko bardziej niż Niemcy. Pan widzi, jak Niemcy i Rosjanie patrzą łapczywie na nikiel z Petsamo. Otóż my musimy mieć węgiel, rudę żelaza, cynk, cynę, wolfram z Indochin. Przez Indochiny wiedzie jedna z ważnych dróg do Chin, gdzie od trzech lat toczymy ciężkie walki. Francja, już będąc w agonii, ustąpiła naszej presji i zamknęła tranzyt, ale tymczasem na rzece Czerwonej w Haifongu nagromadziło się ponad sto tysięcy ton materiału wojennego dla naszego przeciwnika, tak zwanych Chin Narodowych. Ostatecznie Tokio musi położyć rękę na Indochinach, na szlaku birmańskim, wreszcie na Indiach Holenderskich, z ich roponośnymi terenami. Pakt Tokio z Berlinem i Rzymem daje nam prawo do urządzenia Azji w myśl naszych potrzeb. Dlatego zaczynamy wchodzić tam, gdzie wytworzyła się pustka. Któż obejmie dziedzictwo po Francji, jak nie my? - A jeśli ruszą Stany Zjednoczone? - pytał Rybikowski. - No cóż, wtedy przyjdzie czas na nas - mówił generał, choć już bez entuzjazmu. - Tymczasem zagadką dla nas jest postawa Związku Radzieckiego, czyli samego Stalina. Zdaje się, że Hitler także pragnie tę zagadkę wyjaśnić, i to jak najprędzej. Istotnie, w jesieni tegoż roku dokonał się zasadniczy zwrot w zamiarach i polityce Hitlera. Na plan dalszy odeszła sprawa opanowania Gibraltaru i Portugalii, schodził z listy głównych celów zamiar skolonizowania Afryki północnej, zachodniej, a nawet środkowej. Wojnę z Anglią można było, zdaniem Hitlera, prowadzić na odległość, przy pomocy bombowców i U-Bootów, sukces wydawał mu się tu po prostu kwestią czasu. Aby go nie tracić, Hitler postanowił wyjaśnić położenie na wschodzie. Sojusz ze Związkiem Radzieckim na razie "grał", jednakże ta sama niby zaprzyjaźniona Rosja ostro zareagowała na wysłanie niemieckich wojsk do Rumunii i opierała się niemiecko-włoskim projektom bałkańskim. W tej sytuacji Hitler zaproponował Stalinowi, by Związek Radziecki jako czwarty partner przystąpił do "osi". Odpowiedź nadeszła uprzejma, lecz wskazująca konieczność przedyskutowania wielu zagadnień. Tak doszło do podróży komisarza spraw zagranicznych Mołotowa do Berlina. Radziecki mąż stanu miał przybyć do stolicy Rzeszy 13 listopada. Świat nie wiedział, co się może kryć w tajemnych kancelariach Berlina i Moskwy, ale wieść o zamierzonej podróży przeniknęła do pewnych kół cudzoziemskich. Przede wszystkim zelektryzowała ona generała Onoderę. - Potężny czwarty partner bardzo wzmocniłby samą "oś", ale jednocześnie umniejszyłby w niej znaczenie Japonii - powiedział informując Rybikowskiego o tej nowinie. - A dla was - zauważył spojrzawszy przelotnie, lecz wymownie na Rybikowskiego - byłoby to równoznaczne jeśli nie z likwidacją Polski, to przynajmniej z długim okresem niesłychanych cierpień i strat. Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. "Szyfrować, natychmiast szyfrować" - poderwał się Rybikowski. Politykiem "Peter Iwanow" nie był. Jak inni żołnierze, bolał nad utratą niepodległości Polski. Na dobitkę komisarz radziecki miał rzekomo obraźliwym komentarzem powitać upadek państwa polskiego. Tak więc wizyta Mołotowa budziła w Rybikowskim nieprzychylne uczucia; zresztą niepokoiła ona w stopniu najwyższym wszystkich, co ratunek dla świata widzieli w konflikcie Berlina z Moskwą, a nie w ich współdziałaniu. "Anglicy z pewnością uczynią wszystko, aby Rosję zniechęcić do tego flirtu" - myślał major, szyfrując ważną nowinę. Mołotow przebywał w Berlinie cztery dni, ale dopiero dnia 27 listopada, po jego wyjeździe, nowy ambasador radziecki w Berlinie sprecyzował w specjalnej nocie postawę Związku Radzieckiego, a raczej samego Stalina. Według Japończyków, Stalin zapytywał Hitlera, jaki jest stosunek niemieckiego rządu do radzieckiej polityki w Finlandii, dalej żądał zgody na wprowadzenie do Bułgarii garnizonów rosyjskich, przewidywał konieczność założenia baz w Dardanelach bądź za zgodą Turcji, bądź poprzez wspólne naciski na Ankarę, domagał się zgody na uznanie północnej Persji i północnej Anatolii za strefę rosyjskich interesów i spodziewał się niemieckiego pośrednictwa w sporze rosyjsko-japońskim o Sachalin. Gdyby postawa niemiecka w tych punktach okazała się przychylna, to Stalin gotów byłby rzekomo przystąpić na czwartego partnera do paktu trzech mocarstw, czyli do "osi". Tak twierdzili Japończycy. Dnia 18 grudnia Hitler zdecydował się i podpisał rozkaz zatytułowany "Wehrmacht-Befehl nr 21 - Operation Barbarossa". Plan przewidywał natarcie na Rosję setką dywizji, w tym dwudziestu pięciu pancernych i trzydziestu całkowicie zmotoryzowanych. Dnia 3 lutego 1941 roku Hitler zatwierdził plan strategiczny opracowany przez marszałka polnego von Brauchitscha. Jednakże to wszystko działo się potajemnie; o propozycjach Stalina i o powziętych decyzjach Hitlera mogły świadczyć zaledwie dostrzegalne tu i ówdzie ich konsekwencje, na których ślad niekiedy natrafiał wywiad; domorosłym naszym politykom pozostawało nadal błądzenie pomiędzy polskim "jakoś to będzie" a angielskim "wishfull thinking". W każdym razie postanowiono berlińską naradę Mołotowa przynajmniej obrzydzić jej uczestnikom. Zapewne rozwinął "skrzydła" wówczas także i brytyjski "Intelligence Service", ale i sieć "Peter Iwanowa" nie próżnowała. Major zażądał od wszystkich placówek i agentur, aby natychmiast zajęły się zebraniem szczegółowych danych o zamierzonej podróży i o planowanym pobycie Mołotowa w Berlinie. Można było uważać za pewnik, że lotnictwo brytyjskie skorzysta z okazji, aby dyplomata radziecki ocenił zasięg bombowców Royal Air Force oraz skuteczność ich akcji. Informacje rzeczywiście nadeszły w porę i na trasie odbywanej podróży gęsto pojawiły się ślady zniszczeń, wreszcie podczas samej berlińskiej gościny nocne niebo nad stolicą Rzeszy zamieniło się w huczące wybuchami piekiełko. Przewidując taką możliwość, Rybikowski nie mógł wytrzymać na miejscu w Sztokholmie. Najchętniej przyłączyłby się do Mołotowa i towarzyszącej mu świty już od początku całej podróży, żeby naocznie przekonać się o wyniku swoich meldunków. Skoro jednak wyprawa tego rodzaju przekraczała granice możliwości, przeto postanowił przenieść się na parę tygodni do Berlina, pod niecierpliwie oczekiwane angielskie bomby. Panika po upadku Francji minęła, Polacy w Sztokholmie już nie siedzieli na walizkach i nie trzymali w pogotowiu plecaków. Odzyskali rezon także pułkownikostwo Brzeskwińscy. Major umówił się z pułkownikiem, jak zwykle, w ustronnych ponumerowanych alejkach Skansenu, gdzie spokojnie przedyskutowali sytuację i zamiary na przyszłość. Chodziło o stwierdzenie, jak w nowych warunkach działa sieć wywiadu i co wymaga w niej naprawy lub zmian dla utrwalenia pozycji w samych Niemczech. Pani Kazimiera Brzeskwińska, choć ze łzami w oczach, znów przygotowała dla majora i jego ludzi cieniutkie, lecz bardzo szczelne woreczki z jedwabiu, prawie niedostrzegalne po wszyciu w połę ubrania. Ponieważ major nie zużył jeszcze swojej porcji, więc pani Brzeskwińska zatroszczyła się o Jakubiańca, przeznaczając dla niego dawkę podwójną cyjanku potasu. Generał Onodera sam się postarał o wizę dla "Peter Iwanowa". Odwiedził w tym celu doktora Wagnera, który w Sztokholmie uchodził za przedstawiciela samego szefa Abwehry, admirała Canarisa. Japończyk wizę przyniósł, ale minę miał markotną. - Piękne czasy skończyły się - powiedział. - Gdybym nie poszedł sam, to nie daliby wizy. Jakieś niebywałe zaostrzenia, wzmożona kontrola! Wypełniać trzeba wiele rubryk. Na niemieckiej granicy straże będą uprzedzone. Kontrola dewizowa także będzie bardzo ścisła, musi się pan przygotować na rewizję osobistą. Nie wiem, dlaczego to wszystko. Może z powodu Mołotowa? I jak to wszystko panu pójdzie? Poszło całkiem dobrze. W Sassnitz, znów oczekując na pociąg do Berlina, podróżnik stwierdził znaczny postęp w morderczej akcji Anglików. Część portu i magazynów już legła w gruzach, na redzie sterczały maszty potopionych statków. Długo w noc siedząc na dworcu, podróżny rozmyślał o ludzkiej doli. Wokół snuli się robotnicy, więźniowie pod strażą, kolejarze, wehrmachtowcy, esesmani. "Tęgich min jakoś nie mają" - zauważył w duchu. Listopadowy ranek w Berlinie był chmurny, na noce najbliższe wielce obiecujący dla bombowych poczynań. Major pojechał na Nollendorf Platz do attaszatu, a potem do hotelu "Frankfurter Hof", gdzie powitano go jak starego klienta. W hotelu postępował według ustalonego już obyczaju. Jowialnie pogadał z ludźmi z recepcji, do wypełnionej karty meldunkowej dołączył napiwek (dwie marki), zjednał sobie windziarza (jedna marka), poprosił numerową o pomoc w rozpakowaniu walizy i przy okazji dziewczynę poklepał (plus dwie marki), potem dzwonił po wodę mineralną (jedna marka), o plan Berlina (jedna marka), o wyczyszczenie obuwia (jedna marka). Wiedząc, że pracownicy są z reguły wciągnięci do służby dla Gestapo, zapewniał sobie ich życzliwość przyjaznymi rozmówkami i hojnością. Metoda okazała się niezawodna także i tym razem: pokojówka poznała go od razu, przysiadła na pogawędkę z miłym cudzoziemcem i gadała, gadała, jak najęta. - Cieszę się, że pan znów jest u mnie, na drugim piętrze - mówiła - bo tam na trzecim służy taka, co pisze co dzień sprawozdanie. Na pewno wiele wymyśla z własnej głowy, taka jest już podła. - A ty? - Ja nie taka. Co jakiś czas wzywają i mnie, owszem. Pewnie i teraz każą przyjść, opowiedzieć o nowych gościach. - O mnie też? - Naturalnie, oni są ciekawi każdego, szczególnie jeśli to cudzoziemiec. Czy pan tu na długo? - Może na tydzień, a może i na dwa, trzy tygodnie. A dlaczego pytasz? - Bo jeżeli na dłużej, to lepiej będzie, jeżeli się pan za kilka dni przeniesie na trzecie, wtedy ja będę tam, pan wie, my się wymieniamy. A za dwa tygodnie - znów na drugim, rozumie pan? W ten sposób będzie pan zawsze pod moją opieką. To lepiej. Gość roześmiał się wesoło. - Dobrze, zgadzam się - odrzekł - tylko nie wiem, czy to takie potrzebne. - Co pan tam wie! - zamachała rękami. - Każdemu, co tu przyjeżdża, wydaje się, że u nas jest tak, jak gdzie indziej, jak w Szwecji. Tu można się potknąć o byle głupstwo... Naopowiadawszy o wielce pouczających przykładach owych "byle głupstw", pozostała już na cały okres wizyty troskliwą opiekunką hojnego cudzoziemca. A tymczasem godziny berlińskich dni i nocy posypały się jak w błyskawicznym, wciąż zmiennym kalejdoskopie. Powitanie z "Kubą" wypadło tym razem dramatycznie. Umówiony z majorem, czekał na Schlesischer Bahnhof, kiedy nagle dworzec zaroił się od gestapowców i esesmanów. Spieszący na spotkanie "Peter Iwanow" zobaczył kolumnę samochodów, która ruszyła sprzed dworca i całym pędem skierowała się do centrum Berlina. Obok samochodów rwały przed siebie motocykle, a za kolumną podążały auta przybocznej straży fhrera. "Czyżby Mołotow? Dziś?" - pomyślał major. Wtem z tłumu podróżnych i gapiów wyrwał się kapitan Jakubianiec i podbiegł do przyjaciela. Widać było, że jest wstrząśnięty. Nie panując nad sobą, mówił zdyszanym głosem: - Przed chwilą był tu Hitler! Że też nie miałem przy sobie broni! Już by nie żył! - Ciszej, ciszej, bracie - wyjąkał Rybikowski. - Przeszedł o parę kroków ode mnie! Już by nie żył! - powtarzał z wielką żałością oficer. - Ja bym go w samo ucho albo na komorę... Uspokoiwszy się zreferował "Kuba" przebieg pracy swojej i swoich agentów, a przeważnie agentek. "Zginie kiedyś przez te baby" - znowu truchlał major, musiał jednakże przyznać, że kobiety spisują się znakomicie. Ostatnio, na przykład, "Kuba" otrzymał ciekawy materiał od "rodaczki spod Oszmiany", jak nazywał tę informatorkę. "Rodaczka spod Oszmiany", majorowa Lindemann, miała męża-oficera, który służył we Francji. Uzyskanie zezwoleń na odwiedzenie męża i wyjazd do Francji nie przyszło jej z trudem, a udzielony przez "Kubę" fundusik pozwolił na te zakupy, o których praktyczna kobieta marzyła. Przywiozła nie tylko francuskie jedwabie i kosmetyki dla siebie, ale i bardzo sumienne sprawozdanie, drobnym maczkiem spisane na kilkunastu kartkach. "Kuba" oceniał tę robotę bardzo wysoko, mówiąc: - Będziemy z niej mieli pociechę. Wymieniła mnóstwo jednostek i poprzednie lub nowe miejsca ich postoju, sygnalizuje transporty na wschód, a także powtarza wiele wiadomości, które uzyskała od męża i jego kolegów, jak i podczas drogi, bo przecież odbywała swoją podróż w towarzystwie niejednego wyższego oficera. Poza tym zaprzyjaźniła się z innymi kobietami, co też pojechały do swoich walecznych szakali. Z tego wszystkiego zdaje się wynikać, że w Oberkommando ścierają się dwie koncepcje. Jedna z nich wciąż zakłada rozprawienie się najpierw z Anglią, druga zaś wolałaby szukać drogi porozumienia z Londynem, aby z wiosną uderzyć na Rosję bez ryzyka dwóch frontów. Na razie Luftwaffe ma nadal intensywnie "zmiękczać" lordów. Zresztą żaden z oficerów nie obawia się Anglików, więc tak czy inaczej z pewnością dojdzie do uderzenia na wschód. Tak sądzi mąż naszej nowej przyjaciółki, to samo powtarzają za swymi rycerzami żony innych oficerów. A teraz nasza rodaczka chce jechać do Warszawy, niby po zakupy. - W takim razie może wyślemy przez nią pieniądze dla "Wielkiego Ojca". Rewidować żony wyższego oficera nie będą - rzekł major. Nie trzymając u siebie żadnych papierów, "Peter Iwanow" i "Kuba" składali je w swojej kasetce na Nollendorf Platz i tylko tam odbywało się ich czytanie. Przy tej okazji major zastanowił się nad tym, czy Japończycy nie zaglądają do kasetki. "Nie, oni są dyskretni" - zapewnił Jakubianiec. Ciekawość, jak zachowują się Japończycy, piekła go od dawna, bo szczególnie tu, w berlińskiej ambasadzie, wielu z nich przejawiało gorące sympatie proniemieckie. Jakubianiec postanowił więc choćby raz dokonać próby. Notatki, sprawozdania agentów, wycinki z pism, fotografie i szkice zostały ułożone w teczkach niby chaotycznie, niekiedy "do góry nogami", a między papiery wsunął kapitan kilka włosków. Dobrze zapamiętawszy to wszystko, co starannie przygotował, po paru dniach mógł stwierdzić, że ani pieczęć woskowa na teczce nie została uszkodzona, ani zawartości jej nikt nie przeglądał. Tak więc japoński attaszat wojskowy w Berlinie najwidoczniej przyjął orientację generała Onodery i działał niezależnie od ambasadora, który wciąż nie ustawał w demonstrowaniu ścisłej przyjaźni rządu tokijskiego z Berlinem i Rzymem. Zresztą wynikało to również ze stosunku Japończyków z attaszatu do panów "Peter Iwanowa" i "Żorża Kuncewicza". Sekretarką attaszatu była Niemka w średnim wieku, osoba wyzbyta wszelkich kobiecych odruchów, małomówna i opanowana, "istna maszynka do sekretarzowania", jak scharakteryzował ją "Kuba". Pragnąc się jej wywdzięczyć za usługi poprzednie i zaskarbić sobie jej pomoc w przyszłości, "Kuba" poprosił ją na obiad, a później na kolację. Wreszcie gdy zaofiarował Niemce jakiś piękny porcelanowy drobiazg z Kopenhagi, wyzbyła się wszelkiej rezerwy. - Musicie, meine liebe Herren, wiedzieć, co sądzą o was inni - impulsywnie wyznała. - Otóż niektórzy z Japończyków są zdania, że wy pracujecie dla jakiegoś wywiadu. Może rosyjskiego, a może angielskiego. Ale znowu inni krótko im odpowiadają, że sam generał Onodera opiekuje się wami, że konsul Sugihara ma także do was zaufanie. Mimo to, nawet po upewnieniu się, że złożone w attaszacie materiały nie podlegają żadnym badaniom, Rybikowski i Jakubianiec postanowili, że w przyszłości cała przechodząca przez ręce Japończyków poczta musi być szyfrowana, szczególnie gdy chodzi o spotkania, nazwiska i adresy. Nie korzystali z szyfru zbyt trudnego do odgadnięcia, ale dla odczytania go należałoby posiadać odpowiedni egzemplarz kieszonkowego słowniczka niemiecko-rosyjskiego i ponadto znać klucz, jak z tego korzystać. Gdy zaś major odwiedzał Berlin, to w rozmowach telefonicznych pomiędzy sobą stosowali swoisty kod koleżeński. Niekiedy Rybikowski, dzwoniąc do "Kuby", mówił mu zwięźle: - Zapisz sobie: 257-382-141-281-17-4... Podsłuchowi nic to nie dawało, w każdym razie odszyfrowanie treści zajęłoby im parę miesięcy. Rozmowy przyjaciół, choć prowadzone półgłosem podczas spacerów po ciemnych ulicach Berlina, także wymagały niemałej domyślności. Na wiele pojęć mieli własne, żołnierskie, koleżeńskie oznaczenia. Należały do nich: "Wielki Ojciec" (szefostwo Armii Krajowej), "gdzie wódka jest tania" (kraj rodzinny), "żółtko" albo z większą kurtuazją "jajko" (Japończyk), "Futek" lub "Futkowie" (koledzy w kraju). Na Londyn czy Anglię mówiło się "tam, gdzie atutują" (skojarzenie ze znanym bridżowym powiedzonkiem o lordach), informator nazywał się "pasierbem" czy "pasierbicą", agent - "synkiem", agentka "córeczką", a generał Onodera "słoneczkiem" lub "Wielkim Jajkiem", Sabina - "Jajkową" i tak dalej. Wszystko to, naturalnie, wplatano w dyskurs toczony po niemiecku, żeby żaden polski dźwięk nie zainteresował ludzi przypadkowo lub nieprzypadkowo zaczajonych w ciemności obok spacerujących. Komuż jednak i na co mogły się przydać szybko wymawiane frazesy w takim rodzaju: "Wielki Ojciec" może już rozmawiać bezpośrednio z tamtymi, co atutują" (oznaczało to, że Londyn ma już nareszcie łączność radiową z krajem). Albo: "Jajkowa lada dzień sama wybiera się do Futków" (czyli Sabina wkrótce pojedzie do Warszawy). Major chciał znów zobaczyć Sabinę, tym razem "w akcji", ale w taki sposób, żeby ona o tym nie wiedziała. "Po co jej mam przypominać Jacobsena?" - mówił. Wobec tego ułożyli się z "Kubą", że major będzie ich eskortował z daleka w dniu wyruszenia w podróż. Paszport dla Sabiny oraz inne potrzebne dokumenty pomyślnie załatwiono w ambasadzie Japonii, zaś pilna poczta z Londynu została umiejętnie wszyta w płaszcz pasażerki, która już dnia następnego mogła znaleźć się w Warszawie. Byłby to prawdziwy rekord w komunikacji pomiędzy sztabem naczelnego wodza a jego zastępcą w kraju, bo cała operacja tym razem nie zajęłaby nawet pięciu dni. Przyjaciołom chodziło już tylko o upewnienie się, czy Sabina szczęśliwie przejdzie kontrolę przy wejściu do wagonu, bo w okresie tym wielu podróżnych podążało na wschód i podróżujących legitymowano na Schlesischer Bahnhof bardzo dokładnie. Było już ciemno, kiedy u zbiegu ulic w pobliżu dworca Jakubianiec szybko podszedł do zbliżającej się kobiety, przywitał się z nią i odebrał od niej walizeczkę, po czym wszyscy troje ruszyli w drogę. Rybikowski trzymał się o kilka kroków z tyłu, wciąż niespokojny o to, aby wobec zaciemnienia ulic nie utracić z oczu kurierki i jej towarzysza. Odjazd Sabiny odbył się szczęśliwie, tylko major musiał później zapytać: - Coście się tak pokłócili, już przy samym pociągu? Bałem się, że zwróci to uwagę. - A to z powodu mylnego adresu. Na szczęście w ostatniej chwili zapytałem, czy ona wie, że ma zgłosić się do mojego kuzyna na Widok pod numerem szesnaście, a tymczasem ona upierała się, że pod szóstym. Ładna i mądra bestyjka, ale uparta jak kozioł. - Ale przekonałeś ją? - zapytał major. - Naturalnie, bo przecież to jest przy Marszałkowskiej. Wyznaczyliśmy sobie spotkanie za cztery dni. Chodź, pokażę ci, gdzie mam swoje punkty. Trzymając się tej strony chodnika, która była bliżej jezdni, a dalej od linii domów, szli najwspanialszą arterią Berlina, sławną Unter den Lindem wpadającą na zachodzie w ogromny Pariser Platz. Dalej - przez Bramę Brandenburską - weszli na teren olbrzymiego parku Tiergarten, czyli Zwierzyńca. Położony nad Szprewą, na południe od eleganckiej dzielnicy, także noszącej nazwę Tiergarten, park ciągnął się dalej ku zachodowi na przestrzeni kilku kilometrów, jakby imitując londyński Hyde Park lub ogrody Tuilleries w Paryżu. Przecięty wieloma arteriami o różnym dla ruchu znaczeniu, ogród obfitował w ustronne zakątki oznaczone z iście niemiecką dokładnością pięknymi nazwami. Blisko stąd było i do attaszatu na Nollendorf Platz, i do poselstwa mandżurskiego, przy Potsdamer Platz. Można było umawiać się tu przy wysepce Luizy albo w Ogródku Różanym, czy na którejś z alejek Ogrodu Angielskiego, względnie po stronie południowej parku, przy mostku obok Bażanciarni. Właśnie na Fasanen Brcke Jakubianiec spotkał się z Sabiną, innym agentom wyznaczając schadzki w północnej części parku. - A tam, spójrz, nasz tajemniczy instytut - mówił "Kuba". - Masz go w ostatnim raporcie. Od Tiergartenstrasse, ulicy okalającej park na południu, pochodził skrót sekretnej akcji "T-4". Na Tiergartenstrasse w budynku oznaczonym numerem czwartym, koło którego przechodzili, mieściła się instytucja kierowana przez doktora Bohne, a później profesora Heyde. Tu właśnie opracowano zasady i sposoby przeprowadzania sławetnej "Aktion T-4", czyli eutanazji, tu zapadło postanowienie "uśpienia" uznanych za nieuleczalnych Polaków i Żydów w Łodzi i na Lubelszczyźnie. Spoglądając na siedzibę, gdzie "naukowo" i "seryjnie" skazywano ludzi na śmierć, Jakubianiec mówił: - Chcą wyhodować rasę nadludzi, tak jak się hoduje zwierzęta domowe i zwierzynę. No, dobrze, jakaś myśl w tym jest, tylko oni chcą załatwić to piorunem, przez "odstrzał" ludzkiej zwierzyny "w try miga", przez mokrą robotę. W ich wykonaniu stałoby się to jakimś potwornym, zbiorowym polowaniem na wszystkich, co Niemcami nie są i nie chcą zostać, co sprzeciwiają się fhrerowi, co myślą inaczej niż hitlerowcy. Zważ tylko! Skręcając znowu w głąb parku, perorował: - Żydów wyniszczą, bo semici. Murzyni pójdą na nawóz, bo czarni, Polacy i w ogóle Słowianie muszą rozpłynąć się w obozach pracy, zniknąć jako narody, bo także należą do niższego gatunku stworzeń ludzkich, Francja nadaje się tylko na kabaret i dom publiczny dla Niemców. Z Anglikami rozprawić chciał się już cesarz Wilhelm przy pomocy pobożnych blaszek z napisem "Gott, strafe England", które nosili podobno wszyscy, a dziś fhrer z pianą na ustach pomstuje na Anglików nawet za to, że ośmielają się jeździć inaczej, bo lewą stroną, nie prawą. W ogóle, co tu mówić, wszyscy na świecie są dla nich nieuleczalnie chorzy, naturalnie oprócz nich samych. Zaczynają od usypiania kalek, trędowatych i melancholików, później pójdą pod nóż na przykład mańkuci, a na czym chcieliby skończyć - wiadomo! Tiergarten! Zwierzyniec! Ależ Berlin pełen jest drapieżników, w Rzeszy roi się od nich. Wiesz, Michasiu, czasem wydaje mi się, że na świecie nie będzie spokoju, póki nie obetnie się im pazurów, nie spiłuje kłów, póki nie nauczy się ich, że przede wszystkim należy być człowiekiem! Tiergarten - piękny park, ale im bardziej potrzeba niż parków i Lebensraumu - dwudziestu lub więcej lat mądrej szkoły, która wykształci w nich ludzkość i skromność, nie pychę i okrucieństwo. - Wpływ hitleryzmu... - zaczął Rybikowski. - Wiem, wiem, pewnie zaraz powiesz, że to wszystka nie obciąża narodu niemieckiego jako całości. Ale ja tu widzę zupełnie co innego. Prawie wszyscy przepojeni są bezwzględnością i sadyzmem. Niedawno schwytano po długim pościgu dwudziestu naszych oficerów, którzy uciekli przez podkop z oflagu Hadamar. Wyobraź sobie, że ludność wsi i miasteczek, przez które wieziono schwytanych i skatowanych ludzi, tłumnie wylegała na drogę i lżyła jeńców, nawet stare kobiety i młode dziewczęta gestami im zapowiadały, że się ich powiesi albo poucina im szyje. Jakby się zmówiły tysiące tych Niemek - każda udawała, że dłonią przecina sobie gardło, a wrzeszczały, jak najęte. A dalej - od tej samej mojej informatorki, która takie sceny widziała, otrzymałem wiadomość o transporcie paruset innych oficerów polskich wywiezionych koleją ze stacji tegoż obozu Hadamar do jakiegoś innego oflagu, podobno do Neubrandenburg. I wyobraź sobie, zabrano im obuwie. Żeby nie mogli uciekać! Podczas przechodzenia peronami na stacjach węzłowych publiczność bez przerwy z nich drwiła, pluła na nich. Okna wagonów, w których naszych oficerów ulokowano, były zabite deskami. Trzymano ich ciągle pod grozą użycia broni. Dowodził tym transportem oberleutnant Brhl z oflagu Hadamar, nie esesman, tylko oficer Wehrmachtu. No, powiedz sam, czy to oficer, czy raczej jakiś dozorca z Zoo? Odsapnąwszy po wzburzeniu, ciągnął: - Rodzina oficera SS Palitscha opowiada sąsiadom, jak Palitsch przechwala się, że w tym roku rozstrzelał grupę oficerów polskich, bo nie chcieli całować jego butów. Palitsch jest oficerem raportowym w obozie oświęcimskim. Powiadam ci, człek drętwieje! W ogóle wieści z Oświęcimia, Ravensbrck, Stutthofu pod Gdańskiem i innych obozów mówiły o katuszach tysięcy i dziesiątków tysięcy Żydów i Polaków, a także Czechów, Norwegów, Francuzów, Greków, samych nawet Niemców, najczęściej komunistów. Ale to nie było wszystko - Niemcy obalali i niszczyli nawet pomniki naszych wielkich artystów. - Dostaniemy szczegółowy raport - mówił Jakubianiec - ale zapamiętałem sobie szczególnie kilka nazwisk. Koło Bydgoszczy w Potulicach morduje ludzi Otto von Proeck, Oświęcimiem rządzą kaci Aumeier i Boger, buduje krematorium w nowymi obozie na Majdanku Erick Mussfeld, na warszawskim getcie zbija fortunę z niewolniczej pracy Żydów Walter Tobbens, właściciel "szopów", czyli fabryczek. Nie wolno też zapomnieć o tym, co wyprawia w Warszawie Werner Schmidt, a w Wielkopolsce generał esesmanów doktor Walter Wilhelm Gudewill. Proszę - intelektualista, doktor! Takich doktorów mają tu na pęczki! Nie, Michasiu, nie mów mi, że każdy naród podobny jest do innych. Ludzie wyłaniają z siebie przywódców, którzy wprowadzają w życie ich powszechne marzenia... Przy omawianiu tego rodzaju tematów rozmowy pomiędzy rodakami schodziły również na losy ludności polskiej wywożonej z terenów za Bugiem i Sanem w głąb Związku Radzieckiego. Cała rodzina Jakubiańca musiała także opuścić rodzinne strony i nie dawała znaku życia. Pociechę w takiej sytuacji stanowiły przejawy dobrego serca, z którymi zesłańcy polscy spotykali się we współżyciu z nader uczynnymi i rozumiejącymi biedę prostymi ludźmi z kołchozów i sowchozów. Ale komisarz Mołotow, właśnie odbywający w Berlinie swoje narady z hitlerowskim rządem, nie reprezentował w opinii obu oficerów przyrodzonych Rosjanom zalet. Toteż wielkie naloty brytyjskich bombowców na Berlin, które tymi dniami rozszalały się na dobre, powitane zostały przez nich z entuzjazmem. Łamiąc zasadę ostrożności, spędzali noc za nocą w ludnych restauracjach, na czas lotniczego alarmu każąc sobie przynosić kolację do podziemia. Ku wielkiemu oburzeniu przerażonych Niemców beztrosko popijali wódkę i z apetytem zajadali podane im zakąski, w ogóle nie zdradzając ani strachu, ani przygnębienia. Tyle tylko, że starali się nie objawiać swojej radości zbyt wyraźnie. Mimo to podczas jednej z burzliwych nocy omal nie doszło do głośnej awantury w podziemiach restauracji "Femina". - Patrzcie, tamci dwaj wyraźnie się cieszą! - zawołała jakaś Niemka. - Wylegitymować ich! Gdzie policja? - Właśnie! Co to jest! Tam się pali, ludzie umierają i cierpią, a ci jedzą sobie tutaj kolację, jakby nic się nie działo! - wtórowano jej z różnych kątów podziemia. Kilku mężczyzn, wystraszonych, a więc tym bardziej chętnych do wyładowania swoich uczuć, również głośno i nieprzychylnie komentowało zachowanie się dwóch dziwnych panów. Na szczęście pośród wybuchu histerycznej nienawiści i paniki dwaj Polacy znaleźli przypadkowego obrońcę. Okazał się nim oficer Luftwaffe. Podszedł do nich z kielichem i na całą piwnicę zawołał: - Milczeć, wy tam! Z takich, jak oni, trzeba nam brać przykład! Prosit, koledzy! Nie zwracajcie uwagi na tchórzliwe baby i tych wszystkich przeklętych cywilów! Ponieważ miał już dobrze w czubie, więc spojenie go do reszty odbyło się błyskawicznie. Publiczność, nawykła do respektowania każdego munduru, zamilkła, zresztą prawie każdy zagłębił się teraz sam w sobie, czujnie zgadując, gdzie uderzyła kolejna seria bomb i jakie odezwały się baterie przeciwlotnicze. - To z Tiergarten! A to baterie przy kancelarii Rzeszy... A teraz chyba kanonada w okolicy lotniska Tempelhof - upewniano się dygocąc ze strachu. Lotnik, który się przysiadł do ich stolika, był wielce rozmowny. Swoich przygodnych kompanów uważał za prawdziwych, stuprocentowych mężczyzn, bo umieli zachować się obojętnie, a nawet z humorem w tak dramatycznej sytuacji. Przy każdym kolejnym wybuchu podnosił kielich ze słowami: - Anglicy zapłacą nam za to! Uderzymy ich w najbardziej bolesne miejsce, zobaczycie! Już jutro, a najpóźniej pojutrze ci handlarze dowiedzą się, co to znaczy zadrzeć z nami... Prosit, moi przyjaciele! A patrząc z upodobaniem na wysportowaną postać jasnowłosego Jakubiańca pytał: - Wy należycie do nas, prawda? Nie do cherlaków, kupczyków i żydowinów, widzę to! Tylko prawdziwy Aryjczyk potrafi śmiać się ze śmierci. Prosit! Ci wokoło nas to przeważnie nie Germanie, to ludzkie śmiecie... Jak oczyścimy Europę, to zabierzemy się i u nas do porządków. Na razie - nie wolno, wojna, potrzebne są do pracy wszystkie ręce. Ale po wojnie zlikwidujemy karłów, garbusów, brzuchaczy, cherlaków. U nas też! Ten z wpadniętą piersią, spójrzcie - to ma być Niemiec? A ta gruba, co się trzyma garbato, ma rodzić Niemców? W pewnym stopniu Anglicy nas dzisiaj wyręczają, bo i szczególnie w centrum Berlina roi się od ludzkich potworków. Rasowi Niemcy są w szeregach, mało ich tutaj... Ależ łupnęło! To nic, nie szkodzi, ubędzie trochę kurew, sutenerów, pederastów i dekowników! Prosit, przyjaciele! A pochyliwszy się do nich wyjaśniał: - Słyszeliście o Coventry? To angielska Norymberga albo raczej Kolonia. Ze starą historyczną katedrą. Zapowiedziano nam, że jeśli oni ośmielą się jeszcze raz zaatakować Berlin, to my zniszczymy Coventry. Dopiero to ich zaboli, jeśli nie mają dosyć tych bomb, które już spuściliśmy na Londyn i inne miasta. Słyszeliście, co mówił ten łajdak Churchill? Że już mają trzydzieści pięć tysięcy zabitych i rannych. Zobaczymy, co powie, jak zniknie z powierzchni ziemi katedra w Coventry... Pijemy za zniszczenie Coventry! Prosit! Dziś mam noc wolną, więc używam! Wreszcie Polacy, pożegnawszy wylewnego kompana, w ślad za innymi opuścili podziemie. Już przy wyjściu z dusznego schronu uderzył w ich nozdrza ostry swąd i niemal oślepiło drżące jaskrawymi blaskami powietrze. Gdzieś w dali mruczały jeszcze silniki i kłębiły się wysoko chmury, od czasu do czasu rozświetlane mdlejącymi eksplozjami pocisków przeciwlotniczych. Ale tu, w sercu stolicy, syczało i szumiało setkami pożarów, paliło się i ziało smrodem świeżego pogorzeliska rozbójnicze gniazdo. Zgęstniałe dymy szczelnie zawisły nad tysiącami domów. W zadymionym pułapie stokrotnie odbijał się spazmatyczny pożar miasta; pod kopułą dymów rozpościerał się obrzydliwie duszny, gęsty odór ogólnego zniszczenia. Dwaj Polacy właśnie przecinali jezdnię, gdy nagle "Kuba" zatrzymał się. W świetle otaczających łun Michał zobaczył nową twarz przyjaciela. Jakubianiec jakby w natchnieniu wciągał w płuca odrażające powietrze, smakował je nozdrzami, nawet usta rozchylił szerzej. - Czujesz? - zapytał z drapieżnym patosem. I nie czekając na odpowiedź rzekł: - Śmierdzą niemieckie pierzyny... Śmierdzą ersatze i trupy... Śmierdzi cała Trzecia Rzesza... Czujesz? Ech, Michale, przecież nareszcie doczekaliśmy się... Zmienił nagle ton i zapytał z entuzjazmem: - A może byśmy tak coś zaśpiewali? I nie czekając na odpowiedź, pełnym głosem zaintonował: Co użyjem, to dla nas, Za sto lat nie będzie nas... Huk walącego się domu zagłuszył ciąg dalszy tego wariackiego popisu. Po odjeździe radzieckiego dyplomaty wielka metropolia rozpoczęła grzebanie ofiar i uprzątanie gruzów. "Berlińczykom zrzedły miny" - twierdził Jakubianiec. "Podróż Mołotowa może wiele zmienić" - zagadkowo wyraził się kapitan Hirotani, szczęśliwy z powrotu Sabiny. Po spotkaniu się z nią przy Bażanciarni "Kuba" z entuzjazmem opowiadał: - Przywiozła dużą pocztę. Widziała się, z kim należy. Przyszły także wiadomości specjalne dla "Adama" od jego przyjaciół, kazałem jej zapisać treść. Mam to wszystko przy sobie, zaraz pójdziemy na Nollendorf Platz i schowam to w naszej skrytce. A w ogóle mówi ona, że Warszawa już odzyskała rezon, zapomniała o przygnębieniu z powodu upadku Francji. I ludzie znów dumni są z naszych lotników i marynarzy! Radość "Kuby" udzieliła się majorowi. W sumie z wyprawy berlińskiej miał wywieźć ogromną satysfakcję. Stwierdził naocznie dobre wyniki roboty wywiadowczej, ułożył z "Kubą" plan działania i budżet na miesiące następne, sam obejrzał skuteczność angielskich bombardowań, upewnił się co do mocnej postawy kraju, otrzymał świeżą pocztę. - Musimy to oblać - żądał "Kuba", kiedy szli przez Kurfrstendamm w stronę attaszatu, żeby w bezpiecznym miejscu złożyć przesyłkę z Warszawy. - No, dobrze, zaryzykujemy raz jeszcze. Czasem trzeba gdzieś posiedzieć razem - zgodził się major. Dnia tego otrzymali jednak aż dwie przestrogi losu. Jak widać, przypadek mógł zagrozić im całkiem niespodziewanie z jakiejś strony, ale niebezpieczeństwo taiło się także w nich samych. Zrozumieli to w olbrzymiej sali kinowej, gdzie zasiedli właściwie nie dla obejrzenia demonstrowanej tego dnia filmowej opery, ale dla wypoczynku i odprężenia nerwów w braterskim poczuciu wspólnie i pomyślnie pełnionych obowiązków. Należało im się tych kilka kwadransów beztroski, to jasne. No i na śmierć zapomnieli o przywdzianym na te czasy kostiumie... Stało się to już przy zakończeniu seansu, kiedy ekran ukazał kilka scen dla oręża niemieckiego tryumfalnych, a w chwilę potem - samego Hitlera. W oczach tysięcy widzów mała postać, stopniowo zbliżana przez kamerę, rosła i rosła, aż wreszcie zajęła niemal cały wielki ekran. Fhrer patrzył na wszystkich i na każdego, wzniesione w pozdrowieniu jego ramię pozdrawiało widownię i cały niemiecki naród. Co żyło, zerwało się ze swoich miejsc, rozpoczynając spontaniczną owację. I oto na całej sali tylko tych dwóch widzów, nie umiejących w tej chwili zapomnieć, że są Polakami, spokojnie pozostało na swoich miejscach. Nie wstali, nie bili w dłonie. Pierwszy Rybikowski jakby się obudził. Przeniknięty świadomością bliskiej katastrofy, nagle wstał, wczepił się w ramię Jakubiańca, podniósł go, doprowadził do przytomnej reakcji. Teraz i oni, jak wszyscy wokół nich, wyrażali swój entuzjazm. - Jeszcze parę sekund spóźnienia, a koniec byłby z nami - szeptał Rybikowski, kiedy odetchnęli po przeżytej emocji już na ulicy. Był już wieczór. Pchnęli drzwi restauracji o nazwie "Bristol", rozsunęli ciężką zasłonę przy wejściu, puścili w ruch obrotowe drzwi, weszli. Na prawo była szatnia, na lewo szklane drzwi prowadziły do wydłużonej sali restauracyjnej. Pierwszy rozebrał się major i już był w lokalu. "Czego czekasz?" - zapytał "Kubę", gdy nagle zrozumiał, że grozi jakieś niebezpieczeństwo. O parę metrów przed majorem siedział przy stoliku i z roztargnieniem spoglądał na wchodzących ktoś o znajomej twarzy. "Stoliki, lustra i on" - wspomina ten moment Rybikowski. Zesztywniał rozpoznawszy okrągłą, poznaczoną rapierami, prostacką- twarz krępego mężczyzny. "Teń sam, co bywał w Bristolu, ale w Warszawie, jako inżynier z fabryki Mercedes - błysnęło wspomnienie. W następnej chwili odwrócił się, runął do drzwi. "Uciekaj! Prędko!" - syknął do zdumionego "Kuby". Wyrwawszy szatniarzowi płaszcze, w popłochu uciekali przez obrotowe drzwi i za kotarę, w zbawcze ciemności Berlina. Rybikowskiego ogarnęła taka energia, że chcąc od razu przeskoczyć na drugą stronę ulicy, wpadł na ustawione przy krawężniku gabloty. Rozległ się trzask, posypało się szkło. Dwa cienie pędziły brzegiem ze dwieście metrów. - Co to było? - zapytał jeden. - Upiór - odrzekł drugi. - Ale na szczęście chyba mnie nie poznał. Co za traf! To jest Niemiec, który przyjeżdżał do Warszawy, a nawet widywał mnie w mundurze. Stanęli i wpatrywali się w stronę, skąd przybiegli, ale przy wejściu do restauracji nie zauważyli żadnego ruchu. - Mieliśmy szczęście - powtórzył major, odzyskując spokój. "Kuba" namacał w kieszeni pocztę od "Wielkiego Ojca" i raz jeszcze przyrzekł sobie nigdy już w taki sposób nie ryzykować. Wtedy to Rybikowski przypomniał sobie o malutkiej paczuszce z cyjankiem potasu przeznaczonej dla Jakubiańca. d Ze wspomnień Marii Ś. d Od jesieni 1940 roku spokojniejsza byłam o Mietka, bo przyjął nazwisko Franciszek Dziura, a kennkartę miał poświadczoną przez kreishauptmana ze Starachowic. Mieszkał teraz to w kolonii Gardzienice, to w Ciepielowie, to w okolicach Chotczy i Lipska. A prawdziwy Franek Dziura, brat Fereniecowej, dawno z tamtych stron wyjechał do Baranowicz, gdzie przepadł bez wieści. To Mietek za tego właśnie Franka Dziurę był, jako wysiedlony z Baranowicz. Ciągle teraz jeździł i organizował dalszą walkę. Dlatego mój spokój krótko trwał, bo Niemcy, co mieli na liście wszystkich podejrzanych, szukali także Franciszka Dziurę, wszędzie o niego rozpytywali, a i nas kilka razy żandarmy nawiedziły, niby po jajka i masło. Cóż robić, dawało się, aby tylko sobie spokojnie poszli. d Cztery gramy cyjanku d Pod koniec 1940 roku kapitan Jakubianiec czuł się już w Berlinie jak w domu. Wiadomości od "Wielkiego Ojca" napływały często, przeważnie za pośrednictwem kurierów oraz Sabiny i jej przyjaciół z ambasady Mandżukuo. Także z terenu Berlina i wielu innych miast Rzeszy zaufane "skrzynki" polskiego wywiadu przyjmowały niemal codziennie różnego rodzaju informacje. Wszystko to po skontrolowaniu i odpowiednim ułożeniu odchodziło parę razy w tygodniu do Sztokholmu za pośrednictwem japońskiego attaszatu wojskowego, skąd kapitan również odbierał korespondencję kierowaną do niego przez majora Rybikowskiego. Wszystko układało się pomyślnie, niby w jakimś dobrze funkcjonującym biurze. Kapitan klął "papierkową" robotę i "jedwabne" życie. Miał szczęście również, jeśli chodzi o mieszkanie. Znajome Litwinki naraiły go na lokatora u wyższego urzędnika bankowego, który dostał nominację na dyrektora filii Reichsbanku w Holandii. Zamieszkał więc Jakubianiec w pobliżu Friedenstrasse, zajmując wygodny pokój z osobnym wejściem, a jednocześnie mając dostęp do reszty mieszkanią. Z okien swojego pokoju widział drugi, wewnętrzny dziedziniec, skąd furtka w murze prowadziła na sąsiednią posesję, a stamtąd na inną ulicę. W drzwiach pokoju umieszczone było "oko", pozwalające na obserwację klatki schodowej. Posługując się ulubionym językiem myśliwskim, Jakubianiec tak to wytłumaczył majorowi Rybikowskiemu, gdy ten odwiedził go po raz pierwszy: - Ponieważ jestem tu w charakterze nie tylko myśliwego, ale i zwierzyny, więc moja wizurka w drzwiach może się okazać pożyteczna. Bo Berlin to prawdziwa knieja! Nigdy nie wiadomo, gdzie się czai napastnik! A barłóg mam wielce wygodny. Miękki, przytulny... I dalej żartował: - Muszę mieć wilczy wietrznik, zajęcze słuchy, wytrzymałość dzika, zwinność rysia, a oczy - orła... Po namyśle dodawał: - I szpony, i kły, jak u zwierzaków, też mieć trzeba. Bo nigdy nie wiadomo, jaki obrót wezmą te moje sprawy tutejsze. Kiedyś nareszcie dorwiemy się im do gardeł, prawda, Michasiu? Rozmawiali najczęściej w nocy, wolno przechadzając się po zaciemnionych ulicach. Rybikowski był niespokojny o przyjaciela. Prowadząc misterne prace wywiadowcze, Jakubianiec wciąż marzył o innej walce, którą nazywał "prawdziwą". Z rosnącą nienawiścią do Niemców, co dzień podsycaną przez nowiny z Polski, pełen temperamentu kapitan uporać się nie mógł. W głębi ducha zazdrościł opanowania majorowi, nie wiedząc o tym, że także i Rybikowski z trudem poprzestaje na swoistym orężu mózgowym. Przykładem dla nich obu byłby może tylko jeden Duszkiewicz, zawsze zimny i jakby pozbawiony wszelkiej krwistości - dokładny wykonawca zleconych zadań. Ale Duszkiewicz był daleko, w Pradze, już przyjęty na etat japońskiego konsulatu generalnego. W dwóch sprawach kapitan i major nieco się różnili ze sobą. Chodziło, po pierwsze, o "przytulność i miękkość barłogu", jak swoje berlińskie locum oceniał Jakubianiec. Męska uroda kapitana jednała mu przychylność kobiet, z której najwidoczniej korzystał w całej pełni. Major, stary praktyk, dostrzegał w tym wielkie niebezpieczeństwo, bo chociaż wysoko oceniał spostrzegawczość niewiast, jednakże obawiał się skutków ewentualnej zazdrości. Jakubianiec uspokajał go: - Mąż mojej "Frau" to zwyczajny myłkus. Takie sztuki odstrzeliwuje się niejako z obowiązku. Nawet w myśl hitlerowskiej idei hodowlanej trzeba je tępić. On nawet nie jest zdolny do zazdrości! - No, dobrze - zastanawiał się major. - Ale inne kobiety? Ich rywalizacja o ciebie? To właśnie jest najgorsze! - Trzymam je zawsze na smyczy, w ostrej dyscyplinie. Zresztą Niemeczki są wytresowane do pokory wobec nas, panów stworzenia - beztrosko odpowiadał kapitan. Druga sprawa tyczyła się tych momentów, kiedy Jakubianiec otrzymywał jakieś konkretne, a niełatwe zadania. Do rozwiązania ich stosował chwyty aż nadto zuchwałe. Komentując swoją metodę, mówił: - Tu działam także po myśliwsku. Upatrzoną zwierzynę znęca się do karmy, którą zakładam regularnie, żeby się przyzwyczaiła... Trochę paszy, nieco lizawek. Czasem - w postaci dobrej kawy albo po prostu dolarów, kiedy indziej niewiasty. A potem czuwa się przy paśniku głównym wybierając byka kapitalnego, najlepiej jakiegoś dzierżyciela dokumentów, oczywiście nie tykając łani, bo ta może się jeszcze nieraz przydać. - Sam takie zasadzki organizujesz? - Najlepiej sam... Ale czasami potrzeba mi nagonki albo paru osób dla otropienia jakiejś łojnej sztuki. Taką właśnie "łojną sztuką" okazał się razu pewnego wysoki dygnitarz Gestapo. Mówiąc językiem Jakubiańca, ów "kraśny byk" wzięty został nie z zasadzki czy podchodu, lecz na samym bekowisku, podczas rui. - Nie pochwalam ryzyka - oponował major, zatroszczony o ciągłość roboty. Jakubianiec prostował się zuchowato i mówił: - Bez ryzyka nie ma łowieckiego szczęścia. Zresztą cóż - udało się! Ona go tam zabawiała przez całą noc za te nasze marne sto dolarów, a ja tymczasem odfotografowałem zawartość jego teczki i nawet portfelu. Zostawił teczkę i ubranie w kuchni, rozumiesz? - Mógł tam wejść - wtrącił major. - Mógł, owszem, ale nie wszedł. - A gdyby wszedł? - Musiałbym go stuknąć. Ale od czego była kobieta? Wiedziała przecie, co może wyniknąć. I stąd mamy materiał. Wejdźmy do kawiarni, przejrzyj sobie choćby tę szwabską notatkę... I Rybikowski czytał raport: "Fhrer nakazał gubernatorowi Frankowi, żeby Generalnej Guberni nie traktował już jako kraju okupowanego. Ma to być część Rzeszy Niemieckiej. Gubernator Frank ma przedstawić wnioski zmierzające do ostatecznego stopienia tego obszaru w jedną całość z Rzeszą. Co do Warszawy, to ma ona spaść do rzędu miast prowincjonalnych. Stosownie do rozkazu Fhrera komunikując to podwładnym gubernator Frank żądał od nich również, aby ograniczyli przyjmowanie polskich delegacji z prośbami czy dezyderatami. W żadnym razie nie wolno pozwolić Polakom, aby tworzyli jakieś stowarzyszenia, pod jakąkolwiek maską. Nie wolno dawać Polakom takiej samej stopy życiowej, jak Niemcom. Musi być zachowana różnica pomiędzy stopą życiową panów a stopą poddanych. Polak nigdy nie może zajmować stanowiska wyższego niż stanowisko majstra. Żaden Polak nie będzie mógł otrzymać wyższego wykształcenia. W żadnym wypadku podniesienie poziomu wykształcenia Polaków nie leży w interesie niemieckim. Dawna Polska stała się "Nebenlandem" (czyli krajem przybocznym), a więc nasi urzędnicy mają do wykonania specjalne zadanie, mianowicie chodzi o skończenie z Polakami za każdą cenę. Nie ma tu potrzeby stosowania polityki zniemczenia. Powołując się na instrukcję Fhrera z 10 września, Frank oświadczył dosłownie: "Mamy tu jedynie gigantyczny obóz pracy, gdzie wszystko, co oznacza władzę i samodzielność, jest w ręku Niemców". Powiedział także: "Może to brzmi twardo i okrutnie, ale w walce narodów o tysiąclecia i miliony lat nie może być innego rozstrzygnięcia". - No właśnie! - kiwał głową Rybikowski. - Tam nasi giną, a wy się kłócicie o głupstwa. Wstyd! Miał na myśli rywalizację, która zaznaczyła się pomiędzy "Hermanem", czyli Duszkiewiczem, a "Kubą". W sprawie tej major pisał do "Hermana" w Pradze czeskiej "Zadania wykonujecie dobrze. Słuszne jest szukanie kontaktów na Warszawę i Wiedeń, ciągnijcie to nadal, ale przede wszystkim z punktu widzenia zdobywania wiadomości o kraju i o przyjaciołach z Wiednia. List do Murki poszedł, już musiała otrzymać. Myślę, że to Wam robotę ułatwi". "Murka" otrzymała już wtedy hasło i kontakt z czeskim ruchem oporu. Należało w dalszej części listu utemperować niesnaski wynikające pomiędzy głównymi agentami. Pisał więc z myślą o Jakubiańcu: "O sprawy Jurka nie martwcie się. Jeżeli Jurek coś Wam powie, to nie znaczy, że coś robi poza Waszymi plecami. On Wam pomaga w kontaktach na Pragę - i to nie jest złe. A zresztą, czy to nie śmieszne - dla byle głupstwa łamać głowę i tracić nerwy? Czasy są takie ciężkie, że o tych rzeczach nie wolno nawet myśleć. Podumajcie o tym, odrzućcie Wasze przeczulenia w kąt, a na pewno będzie Wam lepiej". "Lubią się, ale i wiecznie kłócą o to, który z nich lepszy - w duchu narzekał major - a przy tym zapominają o potrzebie głównej, o celu zasadniczym. Cóż to w ludziach siedzą za diabły, że ambicja czasem jest silniejsza od patriotyzmu, od śmierci samej! Dwóch ich jest, a już za wiele! Bez moich interwencji zawaliliby całą robotę... No, trochę rozumiem ich. Trwają w ustawicznym napięciu, szukają ujścia dla nerwów. Amory Kuby też wynikają z życia na przyśpieszonych obrotach, w ciągłym zagrożeniu". Stosunki pomiędzy Jakubiańcem a Duszkiewiczem poprawiły się dopiero na Boże Narodzenie, kiedy kapitan, niby to służbowo, przyjechał do Pragi. Wiózł - co prawda - pocztę dyplomatyczną z ambasady japońskiej w Berlinie do konsula Sugihary, ale w istocie chodziło o dostarczenie "Hermanowi" poleceń ze Sztokholmu od majora Rybikowskiego tudzież niezbędnych dla prowadzenia wywiadu sum pieniężnych. Dwaj Polacy, obchodząc tradycyjną polską Wigilię, wyzbyli się ostatecznie wzajemnych pretensji, tym bardziej że obaj mieli aż nadto powodów do strapień osobistych. Bezlitosny bieg wypadków i powikłań sprawił, że ani Jakubiańcowi nie udało się sprowadzić narzeczonej i rodziców do jakiegoś kraju neutralnego, ani Duszkiewicz nie mógł być spokojny o swoją matkę. Obie kobiety razem z pozostałymi członkami rodzin zostały wywiezione z Wileńszczyzny w głąb Rosji, na razie nie dając o sobie znać. Szczególnie Jakubianiec martwił się o swoich starych rodziców, jak zniosą tułaczkę. Pocieszając się wzajemnie, jakoś umocnili w sobie wiarę w lepszą przyszłość. Duszkiewicz mógł się już pochwalić niejednym sukcesem. Od informatora Piotra Hołówki, który znalazł się w Czechach jako uchodźca wojenny i uważany był tu za Ukraińca, otrzymano dokładny obraz niemieckich poczynań w Wielkopolsce, skąd Niemcy nadal brutalnie usuwali Polaków. Wysiedlonym rabowano wszystkie pieniądze, zabrać pozwalano tylko trochę rzeczy z ubrania, w piętnaście minut należało opuścić mieszkanie. "In fnfzehn Minuten raus!" - rozlegało się już od zeszłego listopada w Poznaniu, Gnieźnie i innych polskich miastach i miasteczkach. Wyrzucano ludzi z ich siedzib pośród pogróżek, bicia. Dorośli wciąż słyszeli: "polnischer Mist" i "polnische Sau", dzieci obrywały "du, polnisches Ferkel". W olbrzymich przepełnionych barakach na Głównej, na przedmieściu Poznania, panował zaduch, ludzie zamarzali na mrozie, umierali, kobiety musiały rodzić bez żadnej opieki. Podczas częstych rewizji konfiskowano biżuterię, nawet ślubne obrączki. Przechodzącym przez obóz Niemcom należało się kłaniać, a kto tego nie zrobił, zostawał zelżony albo pobity. Trzymano tak ludzi, w poniewierce i za drutami, przez długie miesiące, zanim nastąpiło wypuszczenie na wolność lub wywiezienie do Generalnej Guberni. Oto na przykład z Blizanowa w powiecie kaliskim wyszedł w końcu października 1940 roku cały pochód wysiedlonych. Niemcy eskortowali ich z bronią gotową do strzału. Bito i rzucano w błoto dzieci, staruszków. Niemki ściągały z dzieci kożuszki, odbierały rzeczy, które im się podobały. W dalszym transporcie, koleją, wiele dzieci podusiło się z braku powietrza w zamkniętych wagonach. Przez tegoż Hołówkę Duszkiewicz poznał i "uruchomił" kilku dalszych informatorów, między innymi radcę ministerialnego Zetka, oficera rezerwy. O konszachtach "białych Rosjan" z Niemcami wiele mógł opowiedzieć dr Wadim Baldin, agent płatny, ale rzetelny i nie pozbawiony daru przewidywania. Duszkiewicza ogromnie wówczas zdumiało "proroctwo" Baldina, że przyszłe, powojenne granice polskie zostaną wyznaczone przez rzeki Bug oraz Odrę i Nysę. Wiadomości o transportach wojskowych podawał Józef Kobler, który miał wielu przyjaciół na kolei. Sygnalizował on między innymi transporty niemieckich marynarzy udających się do Włoch. Doskonałym i bezinteresownym informatorem okazał się dostawca żywności i w ogóle wszystkiego, Frank Klimpl, nienawidzący Niemców zamożny Żyd. Ocalał na razie, jako że potrzebny był jeszcze konsulom. Sprytny i czujny, zapytał kiedyś Duszkiewicza, czy nie jest czasami Polakiem, bo - mówił - tylko Polak może być tak dobry. Dalej był Józef Korela, przeciwnik polityki Benesza, przemysłowiec, który przewidywał rychły najazd Niemców na Jugosławię. Także i Ukrainiec Jiri Dziubenko mimo woli demaskował niemieckie machinacje pośród "białych" Rosjan i Ukraińców, przechwalając się, że wkrótce zostanie niemieckim pułkownikiem. Jeszcze innymi informatorami byli: szofer konsulatu, bardzo obrotny Czech, dalej urzędniczka konsulatu, Czeszka, mająca w Pradze braci na różnych stanowiskach, a narzeczonego we Francji, wreszcie portier hotelu "Sokół" Jenda Malek, najbardziej troskliwy opiekun Duszkiewicza, zastępujący go w kontaktach z agentami. Z chwilą nadesłania przez Sztokholm hasła, które umożliwiło porozumienie z czeską organizacją oporu, Malek nabrał do "Hermana" zaufania i jeszcze bardziej rozwinął współpracę, między innymi stale podawał informacje z Pilzna o sprzęcie wojskowym produkowanym przez zakłady Skoda. Łącznie więc z tym, co dostarczała zwerbowana przez Rybikowskiego "Murka", placówka w Pradze spełniała zadania niezwykle ważne. Spokojny o Duszkiewicza, Jakubianiec wrócił do Berlina przed Nowym Rokiem i razem z kapitanem Hirotani oraz paroma innymi Japończykami wybrał się na wielki bal sylwestrowy. Tańczyło ze dwieście par lub nawet i więcej. Co kwadrans światła zmieniały się na kolorowe, stopniowo przygasając. Wreszcie na całej ogromnej sali zapadły ciemności, tylko w lożach świeciły różowe i czerwone abażury. Taniec trwał nadal, co można byto poznać po zbiorowym szuraniu nóg, a także po niewieścich piskach, zachętach i protestach. Kobiety krzyczały: "Nie tak mocno!" "Proszę jeszcze!" "Co pan wyrabia!" i tak dalej. Ogólna wesołość rosła, rozlegały się nabrzmiałe chęciami głośne kobiece prośby. Huraganem braw i radosnych okrzyków witano każde zakończenie tańca, kiedy na opuszczonej przez tancerzy i już oświetlonej posadzce pozostawały różowe i błękitne części damskiej garderoby. Kierownik dansingu obnosił je wokoło całej sali, wysoko trzymając wiotkie francuskie jedwabie i dopytując się, do kogo ta czy tamta zguba należy. W końcu wrzawa czyniła się niezmierna, bo dyrekcja nakazywała ponowne przygaszenie świateł, aby przez to ułatwić kawalerom sprawdzenie, czy to nie ich damy postradały owe zdobyczne majteczki i staniczki. Z pewnymi modyfikacjami powtórzyła się ta pomysłowa zabawa wiele razy, po czym - dla ochłody - przedstawiono publiczności szereg "żywych obrazów" ukazujących zwycięskiego niemieckiego żołnierza na tle dekoracji, które przedstawiały kolejno: czeski Hradczyn, krakowski Wawel, paryski Łuk Tryumfalny, wreszcie królewskie pałace Hagi, Brukseli i Kopenhagi. O północy zaczęły strzelać korki od szampana, czemu towarzyszył wrzask pozornie wystraszonych kobiet. "Co za dzicz! U nas prości ludzie bawią się ładniej!" - z odrazą myślał Polak, zaś Japończycy - choć grzecznie uśmiechnięci - zdawali się także znudzeni. - Wojna skończona! Europa jest niemiecka! Nasz jest cały świat! - rozlegały się zewsząd okrzyki oficerskiej młodzieży; zresztą nie brakowało wśród niej i starszych stopniem lub wiekiem. Już nad ranem, poprzedzony stosowną krótką zapowiedzią i fanfarą, wkroczył na salę oficer Luftwaffe. W uroczystej ciszy, która zaległa salę, wykrzyczał: - Panie i panowie! Wracam znad Londynu, a ściślej mówiąc, znad samego serca Londynu, a jeszcze dokładniej - znad tego miejsca, gdzie jeszcze onegdaj angielscy handlarze podjudzali świat przeciwko nam. Za pozwoleniem mojego dowództwa zawiadamiam was, że spaliliśmy ostatecznie dzielnicę zwaną City of London razem ze słynnym Guildhallem, który przez wiele stuleci był siedzibą brudnych brytyjskich rządów, a ostatnio główną spelunką zbirów Churchilla. Odsapnąwszy chwilę, zakończył: - Po tysiącach bomb zapalających zrzuciliśmy odlatując także przesyłkę zaadresowaną do samego pana Churchilla, a w przesyłce tej zaofiarowaliśmy temu dżentelmenowi specjalne pigułki, aby go uleczyły od rozwolnienia, którego z pewnością dostał tej nocy! Potwornym rykiem śmiechu powitano echt-niemiecki dowcip lotnika, po czym zabawa trwała dalej, aż do świtu w środę dnia 1 stycznia 1941 roku, który miał stać się pierwszym rokiem tysiącletniej Rzeszy Hitlera. Istotnie, rok 1941 zapowiadał się burzliwie. Zgodnie z meldunkami Pragi, Budapesztu oraz "Wielkiego Ojca", penetracja niemiecka postępowała dalej. Przystąpienie Bułgarii do państw "osi" stało się w początku marca faktem, pomimo energicznych sprzeciwów Kremla. Szły teraz gry nad wyraz wysokie i ostre. Nacisk Hitlera na Turcję zdawał się świadczyć o próbie okrążenia Rosji od południa, podczas gdy postawa Finlandii już nie budziła wątpliwości, w kraju tym rząd postawił wszystko na kartę niemiecką. Na przedwiośniu i wiosną 1941 Praga okazała się znakomitym punktem obserwacyjnym. "Herman" od początku roku otrzymywał bardzo systematycznie redagowane i dostarczane komunikaty Czeskiej Organizacji Niepodległościowej, a także - wyprawiwszy się kiedyś do Słowacji - sam ocenił tameczny układ stosunków, przy okazji stwierdzając, że w Słowacji trwa przegrupowanie wojsk niemieckich. Także i przez samą Pragę zaczęły iść w lutym i marcu transporty wojskowe udające się w kierunku granicy jugosłowiańskiej. "Nie żadne manewry, lecz koncentracja" - donosił Duszkiewicz przez Hołówkę, który miał możność wyjeżdżania do Berlina. W tym czasie uległ likwidacji konsulat jugosłowiański w Pradze, wreszcie Niemcy zażądali od Japończyków, aby i oni zrezygnowali ze swojego konsulatu w Czechosłowacji. Wyzyskując te komplikacje również i konsul Sugihara dla rzekomych narad w ambasadzie jeździł kilka razy do Berlina, zawsze biorąc pocztę od "Hermana" dla Sabiny w poselstwie Mandżukuo, która przekazywała materiał kapitanowi Jakubiańcowi. Namówieni przez Polaków Japończycy zaproponowali teraz Niemcom, żeby zgodzili się na przeniesienie konsulatu japońskiego z Pragi do Królewca. Tak się też stało. W drugiej połowie marca dwa samochody powiozły rodzinę konsula i personel konsulatu do Królewca. Na granicy czesko-niemieckiej spotkał podróżnych delegat japońskiego attaszatu wojskowego - w osobie "Kuby". W Berlinie Duszkiewicz zameldował kapitanowi Jakubiańcowi o ludziach, którym przekazał swoje funkcje wywiadowcze w Pradze, a także ułożył szczegółowy raport dla majora Rybikowskiego w Sztokholmie. Kolejnym zadaniem dla "Perza" była teraz organizacja polskiego wywiadu w Królewcu i nawiązywanie łączności z Wilnem. Raport Duszkiewicza z dalszej podróży, przez Poznań i Toruń do Królewca, brzmiał rozpaczliwie: "Polacy są wysiedlani, głodzeni i zmuszani do pracy ponad siły - pisał. - Dziewczęta zabierają Niemcy do żołnierskich domów publicznych. Wojska ćwiczącego się - masa, lotnisk nowych mnóstwo". Wymieniał lotniska i miejsca, gdzie powstają nowe fabryki i gdzie zwożone są masy żelaznego złomu. Pomorze sprawiało wrażenie jakiegoś olbrzymiego obozu wojennego. "Chyba to na wojnę z Rosją?" - gubił się w domysłach kapitan Jakubianiec. W tym groźnym okresie, pomimo surowych zakazów i przyjacielskich upomnień majora Michała Rybikowskiego, "Kuba" nie porzucił marzeń o jakiejś wielkiej imprezie sabotażowej. Tymczasem posłusznie robił, co do niego należało, zresztą przyznając zwierzchnikowi najzupełniejszą rację, kiedy ten tłumaczył mu i wykazywał, jak olbrzymią wagę posiada cicha i ciągła praca wywiadowcza i że niejednokrotnie znaczy ona więcej od pozornie wielkich efektów takiej czy innej akcji dywersyjnej. Z materiałów uzyskanych przez wywiad korzystają sztaby skomplikowanej machiny wojennej, kierujące uderzenia potężnych broni tam, gdzie wymagają tego racje najwyższe, a nie impulsy odwetowe. "Dobre to w kraju, gdzie sabotaż lub zamach mogą odstraszyć i hamować zbyt gorliwych oprawców - pouczał Rybikowski - ale nie tu, w samych Niemczech. Na miejsce zastrzelonego czekają tysiące następców, a pod wysadzonym w powietrze budynkiem nie zawali się III Rzesza, jej potęga nawet nie drgnie. Rola nasza polega na czym innym i musisz to zrozumieć..." Jakubianiec rozumiał, długo był posłuszny, hamował się i trzymał temperament na uwięzi, obracając wszystką energię i pomysłowość na funkcje wywiadowcze, ale w gruncie rzeczy wolałby organizować roboty huczne i krwawe, choćby nawet po prostu strzelać, jak to czyni pierwszy lepszy żołnierz. A w miarę tego, jak leciał czas, zniecierpliwienie młodego oficera narastało, bo - przede wszystkim - niemal każdy dzień przynosił niedobre lub straszne wiadomości z kraju, a po drugie, "Kubie" do cna obrzydło środowisko, w którym się znalazł. Po sławetnej zabawie sylwestrowej coraz trudniej przychodziło mu znosić otoczenie Niemców z ich butą i chełpliwością, z ich zadartymi do góry denkami wojskowych czapek i ciągłym podnoszeniem rąk przy sakramentalnym a śmiesznym "heilhitla", z gardłowym pokrzykiwaniem i głupawą hałaśliwością, z brzydkim Berlinem i nawet pięknymi, lecz traktowanymi niczym służące kobietami. Poprzednio czuł nienawiść do Niemców za odwieczną ich dla Polski wrogość i za napad na jego ojczyznę po raz któryś już w ciągu stuleci, ale w tamtej postawie było nieco miejsca na podziw dla pracowitości i ładu organizacyjnego w niemieckim narodzie i dla niewątpliwych zalet jego armii. Tymczasem i to się skończyło; nienawiść Jakubiańca powoli przechodziła w pogardę i lekceważenie. Jakże do tego doszło? Otóż patrząc teraz na ten kraj z bliska i penetrując stosunki w społeczeństwie niemieckim, Jakubianiec utwierdził się w przekonaniu, że rzekoma wyższość germańska jest w istocie mitem. Klęski w Polsce i we Francji, a później na Bałkanach przypisywał Jakubianiec głównie niedołęstwu napadniętych rządów w zapewnieniu sobie należytej obrony, nawet i wyraźnie występującej tam zdradzie, w każdym razie nie jakimś szczególnym wartościom napastnika. "Na wodza wybrali półwariata - myślał - w polityce stosują brutalność, szantaż i prowokację, w samouwielbieniu zakłamali się kompletnie, a naród swój i cały świat chcą wychować za pomocą systemu tortur, zapożyczonych z najgorszych wzorów. Są odważni, owszem, kiedy znajdują się w kupie, ujęci w żelazny rygor dyscypliny, ale stają się bezradni i bezmyślni, gdy tylko zabraknie im rozkazu czy zakazu. A poza tym - przekupni! Przecież wszystko tu jest łase na pieniądze; mężczyzn bierze się nieraz po prostu na cygara, a kobiety - za byle co... Przecież nawet Oskar von Hindenburg, znany hulaka, zaczął tuż przed wojną brać polskie pieniądze". Lekceważenie przeciwnika nigdy nie daje pomyślnych rezultatów, rzecz to znana. Wszakże pod niejednym względem pogarda Jakubiańca opierała się na podstawach realnych. Przereklamowanie zalet niemieckiego oficerstwa stwierdził dawno. Byli to ludzie bardziej okrutni niż odważni i częściej ograniczeni niż rozwinięci umysłowo. Pilnie badając niemiecką psychikę, Jakubianiec dostrzegał w niej: instynkt gromadny, lęk wobec niewiadomego i butę, ale tylko w razie sukcesu. Pułkownicy, którzy w kampanii wrześniowej obawiali się natarcia jakiejś rzekomo "strasznej" brygady kawalerii, generałowie, co po Dunkierce nie potrafili się zdecydować na szybką inwazję na Wyspy Brytyjskie, podobni byli do każdego z olbrzymiej armii Niemców drżących przed napisem "verboten", przed byle esesmanem i gestapowcem, a najbardziej - przed histerycznym krzykiem fhrera. Było coś niepojętego, a zarazem i śmiesznego w ugięciu karku przez najbardziej zasłużonych generałów i admirałów, których bez trudu zastraszył, dosiadł i wziął na munsztuk pajacowaty kanclerz. Być może kapitan Jakubianiec formułował te sprawy nieco inaczej, ale nie zmieniało to faktu, że obejrzawszy przeciwnika z bliska i jak umiał najdokładniej - utracił dla niego wszelki szacunek. Tak nadeszła chwila, w której nienawiść zwyciężyła w Jakubiańcu chłodną rozwagę. Dnia poprzedniego, za cenę zaledwie kilkunastu dolarów, wszedł w posiadanie oryginalnego tajnego dokumentu, w którym jeszcze jesienią ubiegłego roku Martin Bormann, jeden z zastępców Hitlera, omawiał sprawę stosunku do Słowian, a do Polaków w szczególności. Bormann rozkazywał wszystkim Niemcom trzymać się z daleka od Polaków. W ogóle - oświadczał Bormann - dla Słowian zbędne są jakiekolwiek szczepienia ochronne i służba zdrowia. "Niepożądana jest - pisał - płodność słowiańska. Wykształcenie także jest niebezpieczne. Wystarczy, jeżeli potrafią liczyć do stu". "Tylko najbardziej niezbędne pożywienie może być im przyznane". I dalej, dosłownie: "Wszyscy przedstawiciele polskiej inteligencji muszą być zlikwidowani. To brzmi brutalnie, ale takie jest prawo życia". "Fotokopie do Sztokholmu i dla Wielkiego Ojca" decydował Jakubianiec, przez chwilę rozmarzywszy się ideą, żeby tego Bormanna kiedyś bardzo zwyczajnie wbić na pal. Z kolei przestudiował materiał od pielęgniarki Luizy. Donosiła ona, że wykonując zlecenie swojego szefa uzyskała informacje z obozu w Reinickendorf pod Berlinem, gdzie szerzyła się gruźlica pośród setek polskich dziewcząt. Trafiła tam siostra narzeczonej Jakubiańca, ale na szczęście należała do dziewcząt jeszcze zdrowych. Muszą one wstawać przed czwartą rano, żeby dojechać na czas do fabryki amunicji, powracają zaś wieczorem, wygłodniałe i przemęczone do ostateczności. Mimo to niektóre dziewczęta znalazły w sobie dość energii, aby naszkicować plan fabryki, a także podać nazwiska szczególnie okrutnych dozorców i dozorczyń. To należało zaszyfrować, określić współrzędne i nadać przez Sztokholm dla tych, którzy dysponują bombowcami, a także radiem. Jeśli przez BBC ogłoszą kilka nazwisk, też nie zaszkodzi... Drugi meldunek Luizy niejako się nakładał na raport otrzymany poprzednio z Lipska. Kapitan długo porównywał meldunek z raportem, żeby wreszcie ułożyć z nich taką zwięzłą wiadomość: "Doktor Heisskeyer w obozie Neuengamme przeprowadza doświadczenia na dzieciach żydowskich, zastrzykując im zarazki gruźlicy. W Dachau doktor Sigmund Rascher z Luftwaffe pracuje nad metodą leczenia lotników. Skazańcy służą mu do osiągania danych o stanie lotników, kiedy na dużych wysokościach zabraknie im tlenu albo kiedy znajdą się w lodowatej wodzie. Rascher ma specjalny autobus na 25 osób. W autobusie tym można przez specjalne okienko obserwować zachowanie się więźniów podczas wypompowywania powietrza. Próby te kończą się krwotokami lub zapaleniem mózgu; kto ocaleje, tego Niemcy zabijają. Prócz tego jest w Dachau basen z lodowatą wodą, w której więźniów trzymają aż do utraty przytomności. Więźniom tym bada się temperaturę ciała i po każdym spadku o jeden stopień pobiera się z szyi krew dla badań. Więźniowie umierają przeważnie po obniżeniu się temperatury do 25-26 stopni Celsjusza, ale podobno jeden żył jeszcze mając ciepłotę 19 stopni. Ludziom, którzy pomarli, usiłuje się przywrócić życie przy pomocy lampy kwarcowej, grzałek i elektroterapii, ale zazwyczaj bez skutku. Wobec tego typuje się więźniarki, które mają swoim ciałem ogrzewać więźniów poddawanych tym eksperymentom. Doktor Rascher sądzi, że ciepłota żywych organizmów może okazać się bardziej skuteczna. Sam Himmler zgodził się na to pod warunkiem, żeby nie używać do tych prób kobiet niemieckich. Informacja pochodzi od osoby bliskiej gauleitera Pohla, który zarządza obozami koncentracyjnymi, oraz od zaufanej agentki 120". - Co za kanalie - mruczał oficer, postanawiając tej informacji nie szyfrować. Niechże, przy okazji, także i Japończycy dowiedzą się czegoś pouczającego o swoich sprzymierzeńcach! Następnie szły na biurko najważniejsze wiadomości wojskowe: o zauważonych transportach wojennych, o przesunięciach na stanowiskach sztabowych, o najróżniejszych, pozornie drobnych faktach, komunikowanych z kraju, z Pragi, z Budapesztu, a niekiedy wyczytanych podczas pilnego studiowania prasy niemieckiej. Po uporaniu się z tym wszystkim należało - jak zwykle - oczyścić swoją kwaterę. Była to najbardziej niebezpieczna część pracy, gdyż kapitan, udając się do japońskiego attaszatu, niósł jakby wyrok na siebie: zdjęcia, szkice, szyfrowane i nie szyfrowane depesze, a nawet bruliony oraz inne papiery, których nigdy w domu nie zostawiał. Dopiero w pustym gmachu na Nollendorf Platz o popołudniowej godzinie opróżniał kieszenie i segregował: co zapakować do kolejnej poczty i dokąd, a co spalić na popiół. I dopiero wtedy czuł się wolny i bezpieczny. Ale coraz mniej szczęśliwy. Sprawiała to zupełna samotność - rzecz dość absurdalna w milionowej, gwarnej stolicy. Z ocalałymi rezydentami polskiej służby wywiadowczej spotykał się rzadko, zresztą kontakt z nimi polegał na szybkiej wymianie zdań podczas krótkiej nocnej przechadzki w umówionym rejonie. Niemieckich przyjaciółek, rychło przemienionych w posłuszne agentki, także na co dzień unikał, co sprzyjało utrzymywaniu tych pożytecznych kobiet w ryzach pewnej dyscypliny. Mniej lub więcej zakochane, godziły się z tym, że ich tajemniczy przyjaciel jest hojny, gdy chodzi o dostarczenie dobrej kawy czy innego prowiantu, a także szmatek niewieścich, ale sam daje się widywać jak z łaski i nie lubi szafować czułościami. Z informatorami płci męskiej Jakubianiec rzadko się stykał, znany dla jednych jako "Hans", dla innych jako "Adolf". Otrzymywał materiał i przydzielał stosowne honorarium przeważnie za pośrednictwem tamtych "skrzynek", czyli kilku zaufanych kobiet. Również i żaden z Japończyków nie zbliżał się z rzekomym "Kuncewiczem", a zawieranie znajomości przypadkowych wcale nie było wskazane. W rezultacie oficer pozostawał najczęściej sam na sam ze swoimi myślami, a myśli te, złe i uparte, często rozwścieczone niby osy, atakowały wciąż ten sam problem zbrodni niemieckich. Dodajmy ponadto, że wyobraźnia i pamięć Jakubiańca, służąc mu za jedyne archiwum nazwisk, pseudonimów, kryptonimów, haseł, adresów, a wreszcie i zamierzeń czy zagadek do rozwiązania, nie były już zdolne do zajęcia się czymś innym. Rozrywki wcale nie przynosiły odprężenia. Niekiedy - wychodząc z kina - nie umiałby odtworzyć treści filmu, natomiast mógł z łatwością wymienić nowe pomysły wywiadowcze, które mu się nasunęły w trakcie seansu. Jedyną ucieczką od rzeczywistości stawał się ewentualnie sen, ale trudno przecież spać zbyt długo, a zresztą raz wprawiona w ruch maszyna myślowa wyłączyć się nie dawała nawet we śnie. Oficer budził się nieraz w łudzącym przekonaniu, że jakaś bieżąca sprawa została właśnie teraz załatwiona, lub też odwrotnie, że problem całkiem nieaktualny oczekuje na pilne załatwienie. I dopiero poranny chlust zimnej wody na twarz przywracał kapitanowi możliwość oddzielenia rojeń od faktów, a zamierzeń od realizacji. Rosnąca nienawiść nie znajdowała naturalnego ujścia, a stałe napięcie umysłu i woli niweczyło możliwość wypoczynku. "Obsesja, prawdziwa obsesja" - mówił były sportowiec do siebie, zaskoczony tymi nowymi dla niego objawami, jako że dawniej, żyjąc zdrowo i bez specjalnego wysiłku, wcale tego rodzaju trudności nie przewidywał, odnosząc się raczej sceptycznie do psychicznych komplikacji u innych ludzi. Z końcem kwietnia i początkiem maja 1941 roku znacznie ożywiły kapitana emocje wynikające z rozwoju ogólnej sytuacji wojennej. Całe Bałkany znalazły się już pod okupacją, Turcja - zmuszona do neutralności, w Iraku arabska artyleria ostrzelała brytyjskie lotniska, cesarz Etiopii tryumfalnie powrócił do Addis Abeby, a trzysta angielskich bombowców zrzuciło bomby na Hamburg i Bremę, zresztą nie zaniedbując i Berlina. Jakby w odwet za to, wieczorem w sobotę dnia 10 maja olbrzymia armada niemieckich bombowców rozpoczęła operację "dowcipnie" ochrzczoną przez lotników mianem: "London kaputt". Co prawda, radio angielskie doniosło później o zniszczeniu aż 33 bombowców, ale komunikat niemiecki określił ów atak jako największy w historii. Nad Londynem pojawiały się przez całą noc kolejne fale bombowców zrzucając ponad sto tysięcy pocisków zapalających, a bombami niszcząc mnóstwo gmachów, między innymi Westminster Hall i Izbę Lordów, starożytne opactwo westminsterskie, część British Museum, 5 szpitali, 3 kościoły, kilka wielkich hoteli i mnóstwo domów mieszkalnych. Pod wpływem tych radosnych wieści wszystkie dzielnice Berlina przybrały w niedzielę od rana wygląd radosny i zwycięski; przez ulice przemaszerowały wśród fanfar orkiestry wojskowe i uczniowskie; w świątyniach pastorzy i księża zapewniali wierzących, że sam Bóg sprzyja świętej sprawie wielkości narodu niemieckiego. Tegoż dnia nad wieczorem, kiedy na miasto wyruszyły z łomotem werbli i dymiącymi pochodniami kolumny tryumfującej hitlerowskiej młodzieży, szeptem rozeszła się sensacyjna wiadomość - o wylądowaniu w Szkocji zastępcy fhrera, samego Rudolfa Hessa. Wersja oficjalna miała w dniach następnych objaśnić ów przedziwny wypadek jako próbę samobójstwa, popełnioną w stanie jakiegoś delirium. Jednakże u Japończyków, jak i w ogóle w kręgach dyplomatycznych, wytłumaczono sobie rzekome samobójstwo lub rzekomą ucieczkę Hessa zupełnie inaczej. Hess, jak sądzono, miał przedstawić swoim brytyjskim przyjaciołom argumenty na rzecz zawarcia pokoju i - ewentualnie - wspólnej krucjaty przeciwko Rosji. Tymczasem samo ujawnienie przez radio brytyjskie desperackiej wyprawy Hessa świadczyło dobitnie o tym, że o żadnych tajnych porozumieniach w ogóle nie ma już mowy. "Buldog jest rozjuszony, więc chyba już nie zwącha się z tymi hienami" - myślał Jakubianiec, wchodząc w okolicy Prinz Albert Strasse do wielkiego baru, w którym - jak o tym w Berlinie każdy wiedział - przebywali pracownicy pobliskich biur głównej siedziby Gestapo, a więc esesmani, gestapowcy i w ogóle wyżsi funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Później "Kuba" sam nie mógł pojąć, co go zmusiło do opuszczenia ulicznych ciemności, pchnięcia tamtych drzwi i odsunięcia ciężkiej zasłony, a wreszcie - do ukazania się swoim śmiertelnym wrogom w pełnym oświetleniu. Ten luksusowo urządzony wąski lokal cały błyszczał od niklu, kryształowych lamp i długich lustrzanych ścian, w których światła i blaski odbijały się naprzeciw siebie niby w nieskończoność. Mrużąc oślepione blaskiem i łzawiące w tytoniowym dymie oczy, nowy gość stanął przy lśniącym kontuarze, ujął ciężki kufel piwa i spijał jego smakowitą pianę, pogardliwie rozglądając się po hałasujących konsumentach. Przede wszystkim mógł od razu stwierdzić, że oprócz odzianych w białe kitle barmanów i kelnerów brak było na sali mężczyzn cywilnych, a jeśli nawet i byli, to po prostu tonęli w masie zielonych, zielonkawych, a gdzieniegdzie czarnych lub szarych i siwych mundurów. Nie widać było także kobiet, jeśli nie liczyć starszej osoby, od czasu do czasu pokazującej się w drzwiach, które prowadziły do restauracyjnych toalet. Bar huczał specyficznie niemieckim gardłowym gwarem, z którego często wybijały się bezceremonialne śmiechy, krzyki i pijackie toasty. W zasadzie niemal wszyscy byli tutaj zadziwiająco do siebie podobni zarówno z kanciastych, pewnych siebie ruchów i gestów, jak zamglonych przez alkohol spojrzeń i zaczerwienionych twarzy. Stojąc w pobliżu stolika, który ciasno obsiedli jacyś młodzi przyjaciele czy dawni koledzy, cywil mimo woli zaczął słuchać ich rozmowy. Mówił lotnik, najwidoczniej w dalszym ciągu snując rozpoczęte wspomnienia: - Chciałbym teraz odwiedzić Londyn i znowu osobiście sprawdzić, które z moich bomb znalazły się u celu... I co zdziałały? To bardzo ciekawe, kiedy się ogląda dobrą robotę. - Klar! - odrzekł jeden z kompanów. - Zobaczysz śmierdzące dymem gruzy i poczujesz trupi smród, ot, co zostało po Anglikach. Do rozmowy wtrącił się inny lotnik: - Niestety, jest inaczej. Dwa lata temu łupiliśmy Warszawę bardzo długo i metodycznie, po parę godzin przed południem, a później znowu przed wieczorem. Dzień w dzień. Robiliśmy to za dnia i z bardzo niskiego pułapu, widać więc było, jak rozsypuje się dom po domu. No, myśleliśmy, że nie pozostało tam żywej duszy. A kiedy Polacy nareszcie skapitulowali, pojechaliśmy naszą robotę obejrzeć. I nie uwierzycie - pośród ruin zobaczyliśmy tysiące, dziesiątki tysięcy żywych ludzi!. Wyleźli z piwnic! Krzątali się w ruinach, a ulicami po prostu defilowali. W jaki sposób tyle ich ocalało, trudno zrozumieć. Musimy koniecznie wynaleźć lepsze bomby, ot co! - Polacy to prawdziwe szczury, wściekłe piwniczne szczury - powiedział esesman i podniósł świeżo podany mu kufel. - Niech przepadną, tak jak Żydzi! - Nie ma na nich sposobu - zauważył drugi z esesmanów. - Przecież nie było w całej Polsce miasta i miasteczka, gdzie byśmy dla samego przykładu nie rozstrzelali kilkunastu lub kilkudziesięciu... - Co tam gadasz - kilkunastu czy kilkudziesięciu! Na Kaszubach wykończyliśmy zaraz pierwszej jesieni ze dwanaście tysięcy takich - roześmiał się następny z biesiadników. - Co prawda, przeszkadzali nam przez głupi humanitaryzm starzy generałowie i nawet zaprotestował admirał von Trotha, ale swoje zrobiliśmy! - Poskutkowało? - zapytał lotnik. - Gdzie tam! Słusznie mówicie, że to prawdziwe wściekłe szczury. Kryją się pod ziemią i stamtąd tylko czyhają na każdego z nas. Musimy to świństwo wytruć do reszty. To są głupcy, szaleńcy, urodzeni zbrodniarze, powiadam wam. I płodzą się jak szczury. Tu nie dopomogą jakieś nowe bomby. Trzeba im odebrać... Pochylili się teraz wszyscy ku sobie i widocznie wymieniali jeszcze bardziej interesujące projekty, bo zachichotali i twarze ich wyraziły drapieżne skupienie. Teraz kapitan Jakubianiec nagle uczuł, jak niemożliwy do opanowania skurcz nienawiści chwyta mu gardło i zaciska szczęki. Bliski niespodziewanego wybuchu, w obawie przed ujawnieniem pasji, odruchowo namacał przy pole marynarki zapasik trucizny. "Chcą nas wykastrować? Może wytruć? No, zobaczymy - wymamrotał. - Trzeba wyjść, koniecznie muszę wyjść" - nakazywał sobie, gdy wtem odezwały się i zaczęły zawodzić dalekie i bliskie syreny. Wyrwać się na ulicę już nie mógł. - Nalot, moi panowie, alarm! - rzeczowo powiedział lotnik i szybko wstał. W całym barze wszczął się ruch. Wszyscy pośpiesznie wstawali i prawie biegnąc kierowali się w stronę schodów, które prowadziły w dół, do piwnic. Odbywało się to sprawnie, choć bez żadnej komendy; najwidoczniej tutejsi bywalcy zdążyli się przyzwyczaić do tej procedury. "Już trochę wytresowani" - pocieszył się cywilny intruz. Po chwili sala opustoszała. "Wszyscy muszą iść do schronu" - rzucił Jakubiańcowi ostatni ze znikających kelnerów. "Jak szczury" - odrzekł mu Jakubianiec wściekłym, chrapliwym głosem. I oto, kipiąc od zadawnionej, na nowo rozjątrzonej furii, zerwał jakieś tam hamulce i zatracił instynkt samozachowawczy. Wyszarpnąwszy zza podszewki woreczek z trucizną, szybko go otworzył, podszedł do stołu i sprawiedliwie rozdzielił swoje cztery gramy białego proszku pomiędzy ustawione pełne kufle piwa. "Nie my zaczynaliśmy to wszystko" - rozgrzeszył się. Szybko ukończywszy morderczą czynność, jakby oprzytomniał i rozejrzał się. Sala świeciła pustkami, tylko z dwóch szeregów wielkich luster patrzyły na niego z odbicia dziesiątki i setki coraz mniejszych wykrzywionych nienawiścią twarzy jakiegoś zabłąkanego tu samotnie cywila. Niebawem syreny zagrały odwołanie alarmu i niezliczeni posiadacze złowrogich twarzy zgodnie na wszystkich lustrach ruszyli w stronę wyjścia. "Tym razem ocalałem" - powiedział sobie rozpogodzony Jakubianiec krocząc ciemną ulicą. "Na wściekłe szakale nie ma to, jak trutka" - powtarzał bezwiednie. W dniach następnych, ukojony w sobie i zadumany, unikał tamtych okolic. d "Arme Kinder" d Zbrojny zatarg pomiędzy Niemcami i Związkiem Radzieckim marzył się uciemiężonym ludom od dawna. Dla Czechów, Polaków, Francuzów, Belgów, Duńczyków, Holendrów, Norwegów, Jugosłowian i Greków, dla Żydów z całej Europy, już właściwie skazanych na śmierć, ostatnią nadzieją była Armia Czerwona. Oglądali się na nią również lewicowcy włoscy, no i oczywiście zakonspirowani komuniści tudzież różni liberałowie w samych Niemczech. Dotyczyło to i zatroskanych o przyszłość narodów neutralnych, dla których dalsze tryumfy III Rzeszy oznaczały kres niepodległości, a wkrótce potem - zagrożenie i dla wszystkich państw i państewek pięciu kontynentów. Liczył na Rosjan także i urzędowy Londyn, dziś bardziej już pewny tego, że uda mu się - dzięki materiałowemu poparciu Stanów Zjednoczonych - uniknąć ewakuacji do Kanady i przynajmniej na razie uchronić Wyspy Brytyjskie przed hitlerowską inwazją, ale raczej bezradny, gdy chodziło o rozbicie napastnika i uratowanie Europy i świata. Gwarancje Zjednoczonego Królestwa dla Polski czy Grecji okazały się papierowe; to raczej sami Brytyjczycy gwałtownie potrzebowali pomocy militarnej. A przyjść mogła ona tylko ze Wschodu. Nadzieja na taki obrót spraw wynikała z ogólnej świadomości, że szczególna ideologia wyrażona w "Mein Kampf" stanowi jaskrawe przeciwieństwo z tym wszystkim, co głosił i szerzył marksizm niezależnie od jego odcieni. Powszechna opinia ludzi prostych, tak samo w Związku Radzieckim, jak i w Niemczech, a zresztą i w całej Europie, spodziewała się bliskiego już konfliktu dwu mocarstw. I oto, wobec ogólnych rachub czy nadziei, dość trudno było odróżnić nadchodzące tajnymi drogami wieści autentyczne od pogłosek i wersji wywołanych przez ludzkie pragnienia i nadzieje, a może czasem i przez intrygę polityczną. Zapowiedzi ataku na Związek Radziecki mnożyły się już od jesieni roku 1940. Kto wie, czy nie pierwszy zasygnalizował je niejaki Woods, amerykański attach handlowy w Berlinie. Donosił on kolejno o berlińskich przygotowaniach sztabowych, o masowym druku rosyjskich banknotów, wreszcie o rozkazie pod kryptonimem "Barbarossa", według którego plan operacji wschodniej miał być gotów na wiosnę roku 1941. Wiadomościom tym, choć potwierdzającym się, zrazu nie wierzono ani w Waszyngtonie, ani w Londynie, a później i Moskwa, kiedy ją o tym powiadomiono, odrzuciła je także, w przekonaniu, że zachodzi tu jakaś anglosaska intryga dla podminowania sojuszu Moskwy z Berlinem. Zresztą generał Koestring, niemiecki attach wojskowy w Moskwie, tak umiejętnie się tłumaczył Rosjanom z przesunięć wojsk niemieckich, motywując to przeróżnymi względami natury gospodarczej, że uspokojony Stalin po prostu zabronił swojemu sztabowi powątpiewać w trwałość sojuszu z Hitlerem. Ambasador radziecki w Berlinie nie mniej stanowczo zaprzeczał pogłoskom o możliwości konfliktu, a więc doszło nawet do tego, że za wyrażany w raportach odrębny pogląd niektórych bardziej dalekowzrocznych rosyjskich oficerów spotykały surowe kary. W tym czasie jednakże niemiecka Misja Wojskowa, ulokowana w pałacyku na tzw. "Spirydoniewce", skrzętnie i po kryjomu gromadziła mapy, "trafiki" kolejowe i dane o Armii Czerwonej, a także charakterystyki radzieckich polityków i dowódców, wreszcie elementy do geografii przemysłowej i do układu stosunków ludnościowych w Związku Radzieckim. Poza tym z niemiecką dokładnością składano do szuflad faktury wartościowych prezentów, jak skrzynki koniaków i win oraz francuskich perfum, radioaparaty, komplety nagrań Beethovena oraz inne dowody kordialności, przeznaczone dla setek moskiewskich "przyjaciół", których listę - w celach zrozumiałych - zamierzano pozostawić gospodarzom do wglądu wówczas, kiedy już nadejdzie termin szybkiego wyjazdu. Także i major Rybikowski przekazał do Londynu jeszcze w początku 1941 roku zwięzły meldunek "Kuby", oparty na doniesieniach agentów z Niemiec oraz - po części - na poczcie kurierskiej z Pragi, Budapesztu i od "Wielkiego Ojca". Na wewnętrznej stronie koperty, pod bibułą ochronną, kapitan Jakubianiec pisał niewidocznym atramentem: "Podaję wytyczne Hitlera z tajnego rozkazu wariant Barbarossa, wydanego w grudniu 1940 roku. Niemieckie siły zbrojne mają uderzyć na Rosję Sowiecką i rozgromić ją przez wdarcie się klinami pancernymi w głąb kraju. Ostatecznym celem jest zajęcie linii Wołga-Archangielsk. Pierwsza faza pościgu ma uchwycić strefę, spoza której lotnictwo rosyjskie nie będzie mogło atakować Rzeszy. Koncentracja będzie zarządzona na osiem tygodni przed terminem rozpoczęcia operacji. Przygotowanie planu ma być ukończone na dzień 15 maja 1941. Zamiar uderzenia na Wschód należy za wszelką cenę ukryć. Działania zaczepne przeciwko Anglii nie mogą być osłabione. Hitler przewiduje pomoc Finlandii i Rumunii oraz konieczność wyzyskania kolei i dróg w Szwecji. Uderzać na Rosję mają trzy grupy armii, jedna z rejonu Warszawy na Białoruś, druga z rejonu Lublina na Kijów, trzecia zaś z Prus Wschodnich na Leningrad. Hitler nakazuje szybkie zdobycie Moskwy, Leningradu i Zagłębia Donieckiego. Tyle zapamiętała i podała mojej agentce jej przyjaciółka, która ten rozkaz widziała na własne oczy. Rozkaz liczy razem sześć stron maszynopisu i zawiera ponadto ogólne wskazówki dla lotnictwa i dla marynarki wojennej. Poczta od Wielkiego Ojca także mówi o szerzących się pogłoskach wojennych, które pochodzą od oficerów niemieckich". Jednakże zaraz potem agent "Pielesz" przez Budapeszt dawał znać o przybyciu w rejon Krakowa kwatermistrzów pięciu hitlerowskich dywizji pancernych, co stawiało pod znakiem zapytania możliwość koncentracji, która wynikałaby z "wariantu Barbarossa". Któż jednak na serio wtedy przypuszczał, że przed natarciem na wschód nastąpi błyskawiczne uderzenie w kierunku południowym? Pewne znaki, gdyby tylko w Londynie wzięto je należycie pod uwagę, mogły zawczasu sytuację wyjaśnić, ale wyciąganie daleko idących wniosków nie należało oficerów wywiadu. Toteż i Jakubianiec otrzymane wiadomości ważył i porównywał ze sobą, ograniczając się do decyzji, co zatrzymać, a co przekazać dalej. "Mają też zdrowie zajmować się głupstwami" - mruczał przeglądając jedno po drugim doniesienia, które nadeszły w lutym. Oprócz wiadomości ściśle wojskowych, donoszących o ruchu transportów i pojawieniu się wybitnych dowódców w różnych punktach opanowanej przez Hitlera części Europy, mówiły one między innymi o dobrych posadach, które znaleźli u Niemców znawcy takich języków, jak chorwacki, grecki, ukraiński i białoruski. "Gambit" z Budapesztu sygnalizował, że ludzi dobrze władających tymi językami poszukiwano nawet pośród internowanych na Węgrzech Polaków. Od "Murki" i od "Hermana" z Pragi nadeszły podobne wieści z dodaniem, że odpowiedni dział praskiego radia pracuje bardzo intensywnie pod kontrolą wojskową nad skompletowaniem tajemniczych nagrań w językach słowiańskich. "Jakby się zmówili" - wydziwiał kapitan, który dopiero nieco później zwrócił uwagę, jakie znaczenie mogą mieć te doniesienia. W marcu odezwały się niemal jednocześnie placówki w Budapeszcie i Pradze. "Gambit" komunikował, że w Grazu rezyduje feldmarszałek von Weichs, o którym wiedziano, że jest dowódcą armii. "Murka" sygnalizowała, że w tymże Gruzu objął urzędowanie pułkownik von Witzleben. Można więc było przyjąć, że 2 armia koncentruje się w Austrii, a więc chyba do uderzenia na Zagrzeb. Poprzednie wiadomości o koncentracji koło Krakowa i o przygotowaniu przez Niemców płyt z tekstami nagranymi w języku chorwackim nabierały znaczenia. Kolejną niemiecką agresję przygotować miała działalność propagandowa, obliczona na oderwanie jednostek chorwackich od Belgradu. Zwróciwszy uwagę na nowy teren operacyjny, można było wkrótce skonstatować, że jednostki należące do 46 korpusu pancernego zbliżyły się na Węgrzech do granicy jugosłowiańskiej, podczas gdy w opanowanej przez Niemców Bułgarii stwierdzono obecność żołnierzy z pancernej grupy Kleista, a dalej na południe - dywizje formujące 12 armię. Kwietniowe wtargnięcie hitlerowców do Jugosławii, a następnie do Grecji, która dotychczas dzielnie gromiła Włochów, usunęło na razie w cień problem konfliktu na Wschodzie. Dopiero w drugiej połowie kwietnia, kiedy generałowie jugosłowiańscy podpisali w pałacu księcia Pawła akt zawieszenia broni, a Grecy po dzielnym oporze skapitulowali i marionetkowy rząd w Atenach pogodził się z okupacją kraju, znów wysunęła się na plan pierwszy sprawa dawnych zamiarów Hitlera. Na wielkiej mapie w gabinecie generała Onodery już rysowały się trzy olbrzymie strzały, skierowane ku roponośnym krajom Bliskiego Wschodu. Jedna z tych strzał celowała wzdłuż Morza Śródziemnego w Aleksandrię, druga - z Grecji i Krety uderzyć miała w Suez, wschodnie wybrzeże morza i dalej na wschód. Trzecie, najdłuższe i zakrzywione ostrze nożyc, które miały się zamknąć gdzieś w Iraku czy Iranie, major wyrysował linią przerywaną, ciągnącą się przez Ukrainę i północny Kaukaz. "To będzie następne uderzenie - wywodził. - Nie na darmo Niemcy podburzają Arabów i Persów". Generał Onodera zaś tak wyjaśniał dalej swój punkt widzenia: - Jednakże Stalin wciąż daje do zrozumienia, że nie wierzy w napad ze strony Niemców. Dam panu ciekawy przykład jego taktyki. Jak wiadomo, dnia 13 kwietnia nasz minister Matsuoki podpisał w Moskwie pakt przyjaźni. Moskwa i Tokio zobowiązały się do zachowania neutralności wzajemnej na wypadek wciągnięcia Rosji lub Japonii do wojny. Praktycznie oznacza to, że w żadnym wypadku Japonia nie zaatakuje Rosjan, a Rosjanie Japonii. Otóż niech pan słucha. Mam depeszę z Moskwy na temat okoliczności towarzyszących odjazdowi naszego ministra z Moskwy. Na dworzec kolejowy przybył, aby pożegnać Matsuokę, sam Stalin. Ale zobaczywszy na peronie ambasadora niemieckiego von Schulenburga, żwawo do niego podszedł, po czym nawet objął Niemca. Chowa głowę w piasek! Jestem zdania, że na razie pójdzie im na rękę, aby tylko nie dopuścić do wojny za wcześnie... i na jego terenie. Bo on wciąż liczy na to, że Niemcy uderzą na Anglię. A przecież było to możliwe tylko w roku 1940, teraz już za późno! - Mogę podać to Londynowi? - Właśnie po to mówię panu o tym. Niech pan poda również, że Berlin i Rzym zgodziły się na zawarcie przez nas tego paktu. Naturalnie - w sekrecie przed światem. - A cóż to oznacza? - Jest to milcząca zmowa czterech potęg, które jednakże nie nazbyt sobie ufają, no i mają szereg punktów spornych, na przykład Bałkany, gdzie Rosja nie chciała dawać wolnej ręki Niemcom. Ale cóż miała robić? Stalin obawia się wojny z potężnym sąsiadem, woli ugodę. Japończyk uśmiechnął się zagadkowo i umilkł. - A my - cóż? - powiedział wreszcie. - Europa to nie nasza strefa zainteresowań. Mamy chyba prawo mieć tu przyjaciół? Prawda? Co pan woli, whisky czy wódkę? W owych dniach zbiegiem okoliczności nagle zagrały kontakty litewskie. Szofer-Litwin, który służył u konsula Sugihary, były komisarz policji litewskiej, człowiek milczący i raczej zagadkowy, tylko czasami udzielający pomocy w nawiązaniu łączności z Wilnem przez Kowno, położył "Perzowi" na stole list, który dnia tego otrzymał z Mittenwalde pod Berlinem. "Od mojej kuzynki" - wyjaśnił. Duszkiewicz wyczytał z tego listu bardzo wiele. Przede wszystkim młoda Litwinka, która pracowała "przy dzieciach" u żony pułkownika von Mellenthina, opuściła ze swoją panią Berlin, bo zrobiło się tam "za gorąco". Duszkiewicz zrozumiał, że podobnie do wielu rodzin dygnitarzy hitlerowskich, żona i dzieci sztabowca schroniły się na prowincję, opuszczając coraz silniej bombardowany Berlin. Dalej młoda Litwinka donosiła: "Mój pan przyjechał tu na parę dni z Włoch i teraz już powrócił do Afryki, a pani bardzo po jego wyjeździe płakała. Kiedy ją pocieszałam, że przecież wojna już się kończy, rozpłakała się jeszcze bardziej i odrzekła mi, że będzie jeszcze jedna wojna, taka najgorsza. Ale później sama pocieszała się, że może zastępca fhrera, Rudolf Hess, co podobno wylądował na spadochronie w Szkocji, wytłumaczy tam swoim angielskim przyjaciołom, że Brytyjczycy powinni zaprzestać nalotów na Niemcy, bo my szykujemy się przecież do uratowania świata przed komunizmem. Tak powiedziała, tylko później kazała mi o tym nic nikomu nie mówić, ale pisać nie zabroniła, więc ci piszę..." Jednocześnie z tą nowiną "Perz" uzyskał inną, nie mniej wymowną. Informator Kostek zawiózł go pewnego dnia do Niemki, gdzie Duszkiewicz poznał się z jej przyjacielem, Aleksandrem Pimonowem, synem byłego pułkownika armii carskiej. Był to spolonizowany Rosjanin, właśnie czyniący starania o sprowadzenie swojej matki z Baranowicz do Królewca. Duszkiewicz przypomniał go sobie z Wilna. Na tle odnowionej znajomości, gdy Polak radą i pieniędzmi starał się Pimonowowi dopomóc, Rosjanin wywdzięczał się dostarczaniem wiadomości. Ostatnia z nich okazała się cenna: oto sztab generalny Reichswehry nagle wezwał Pimonowa do Berlina, aby zawrzeć z nim umowę co do przyszłej współpracy na terenie Związku Radzieckiego. Rosjanin miał otrzymać stopień kapitana, aby - jak się domyślał - pełnić obowiązki tłumacza podczas przewidywanej niemieckiej inwazji. Sam Pimonow uważał taką chwilową współpracę z Niemcami za konieczną, lecz przyrzekał stale współpracować z polskim wywiadem, nawet wówczas, gdy będzie nosić mundur niemiecki. Wreszcie ze sztabu "admirała Bałtyku" w Gdańsku nadeszły wiadomości o ukończeniu przygotowań do operacji we wschodniej części bałtyckiego akwenu. Z tymi oraz innymi wiadomościami Duszkiewicz pojechał osobiście do Berlina. Podziwiał tu zaradność i pewność siebie kapitana Jakubiańca. Ponieważ Niemka, u której mieszkał, wybrała się właśnie do męża, więc jej duże mieszkanie przy ulicy bocznej od Friedenstrasse służyło wyłącznie Polakom. Tutaj więc "Perz" napisał szczegółowe sprawozdanie o sytuacji w Prusach Wschodnich, które robiły wrażenie olbrzymiego obozu wojskowego. Z ciekawostek zawartych w tym opisie Jakubiańca zastanawiała najbardziej sprawa lotnisk, pośród których sporo było fikcyjnych, jedynie pozorujących. - Takie pseudolotniska robi się tylko przed przygotowywaną wojną - zauważył. Jedną z kobiet, do których Jakubianiec odnosił się z zaufaniem, według "Perza" nadmiernym, była pani One Martincienne, Litwinka. Mąż jej, oficer lotnictwa litewskiego, należał do ekipy byłego posła litewskiego w Berlinie Szkirpy, znanego germanofila i przywódcy emigracji litewskiej w Berlinie, ale pani One wiernie służyła polskiemu kapitanowi i nawet jeździła w ślad za nim do Lipska i z powrotem, przewożąc "na sobie" uzyskany tam materiał. "Kuba" dał jej bez wahania adres Litwinki, która pracowała u von Mellenthinów. "Zaprzyjaźnijcie się" - rozkazał. Druga z agentek "Kuby", Polka z Oszmiańskiego, była wdową po zmarłym w 1939 r. niemieckim pułkowniku i pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. Chorzy i ranni żołnierze okazali się wspaniałym źródłem informacji. Pielęgniarka ostrzegała jednakże Duszkiewicza i Jakubiańca przed Litwinami, a nawet bała się spotykać z kapitanem, ale tymczasem sprawy toczyły się po dawnemu. W każdym razie obie kobiety potwierdzały, że Niemcy śpiesznie werbują Litwinów, Rosjan i Polaków do jakiejś tajemniczej współpracy, a także i to, że pogłoski o bliskim już terminie nowej wojny opierają się na innych wskazówkach realnych. Co prawda, sam lotnik Martincienne był wobec żony małomówny i niewiele dawało się z niego wyciągnąć, ale jedno było znamienne i dające do myślenia. W podberlińskim obozie szkoleniowym spadochroniarzy towarzyszyli mu Niemcy pochodzący z różnych stron, nieraz bardzo dalekich. Zwartą grupę stanowili tam młodzi ludzie, których potajemnie sprowadzano z terenów Związku Radzieckiego. Byli to synowie kolonistów niemieckich na Wołyniu, a jeszcze liczniej stawili się przybysze z niemieckiej "republiki" nadwołżańskiej. Dobrze znając język rosyjski i orientując się w stosunkach radzieckich, mieli pełnić obowiązki sabotażystów, przewodników i tłumaczy. - Ciekaw jestem, co za wnioski wyciągną z tego wszystkiego w Sztokholmie i w Londynie, a przede wszystkim w Moskwie - mówił "Kuba", któremu udało się w tym czasie prześledzić ruchy wielu niemieckich dywizji, systematycznie przesuwanych w kierunku wschodnim, a także stwierdzić gorączkową pracę przemysłu, szczególnie w produkcji broni pancernej i tych kolosalnych armat, których rysunki przekazywał Warszawie bohaterski magazynier z Dortmundu. W drugiej połowie maja, kiedy Duszkiewicz wrócił do Królewca, konsul Sugihara postanowił sprawdzić osobiście to wszystko, o czym go informowali agenci. Już na dworcu, wsiadając do swojego mercedesa, mówił: - Pojedziemy prosto do Kłajpedy, a wracać będziemy pasem granicznym, drogą okrężną. Podobno w tamtych lasach pełno wojska. - Czy poza tym jest co nowego? - pytał "Perz". - Potwierdzają się poprzednie dane. Koncentracja w pełni. Zresztą zobaczymy sami. A zwracając się do szofera, dodał: - Powiedz, coś zauważył ostatnio? Nie odwracając głowy, Litwin półgłosem referował: - Nasz konsulat jest inwigilowany. W domu naprzeciwko, w suterenie, Niemcy urządzili sobie punkt obserwacyjny. No i na drogach jeżdżą za nami, jak tylko widzą, że wybieramy się za miasto. W takich wypadkach lepiej byłoby, żeby pan konsul osobiście prowadził wóz, a my musimy się bardzo wystrzegać i nie mieć przy sobie nic takiego, co mogłoby nas skompromitować... Żadnych notatek albo szkiców, wszystko musimy trzymać w pamięci! W parę dni później konsul, sekretarz Sato i Duszkiewicz wybrali się na wycieczkę. Aż do Kłajpedy prowadził wóz Sugihara i nie zauważono, aby ich ktoś śledził. Dopiero po wyjeździe z miasta pokazał się za nimi samochód osobowy i sunął ich śladem. - Muszę dać im nauczkę - mruknął Japończyk i nagle zahamował. Prześladowcy nie wyminęli go, lecz natychmiast skręcili w bok do lasu. Teraz pasażerowie mercedesa wyszli z wozu, zagłębili się w las i niby na prawdziwej majówce rozłożyli na trawie zapasy, podczas gdy Niemcy opodal udawali, że reperują swoją maszynę. Jadąc powoli według mapy wzdłuż całego pogranicza i coraz to skręcając w asfaltowane dróżki wiodące w stronę kordonu, kilka razy powtórzyli ten sam manewr ze śniadaniem, zaś samochód niemiecki ciągle im towarzyszył. - Nie chcą nas zatrzymać - mruknął niezadowolony konsul. - Nie będę mógł protestować. Dopiero nad wieczorem, już w pobliżu Królewca, obcy samochód zaniechał obserwacji. Japończycy, Polak i Litwin starali się teraz podsumować własne całodzienne bogate spostrzeżenia. Stwierdzili naocznie, że lasy na całej długości pogranicza były nafaszerowane czołgami, działami, składami benzyny i mnóstwem różnego rodzaju skrzynek poukładanych w stosy i pilnowanych przez niezliczone straże. Wiele posterunków wojskowych ochraniało również wiodące na południe i wschód drogi czy dróżki, na których zresztą poustawiane były tablice z napisem "Eintritt verboten". - Wojna! - mruczał Sugihara. I on, i sekretarz Sato nie zmrużyli tej nocy oka. Na rano gotowy był stos szyfrowanych depesz, z którymi pojechał na pocztę szofer Litwin. Duszkiewicz pytał: - Bardzo przepraszam, panie konsulu, ale czy do Sztokholmu również? - Naturalnie - odpowiedział Sugihara. - Mam nadzieję, że wasz generał zaraz poinformuje o tym majora, bo moją pocztą wiadomość będzie szła znacznie dłużej - Duszkiewicz dalej sondował kwestię. Czy nie moglibyście poprosić o to generała? - Nie, to niepotrzebne - odpowiedział konsul. - Nasz generał w Sztokholmie tak odnosi się do majora, że nie ukryje przed nim żadnej ważnej wiadomości. Duszkiewicz uspokoił się dopiero wtedy, kiedy po powrocie z poczty szofer pokazał mu pokwitowanie. Depesze były adresowane do Tokio, Moskwy, Berlina, Helsinek, Rzymu i Sztokholmu. Dyskutując później o sytuacji, dwaj Japończycy i Polak przyszli do przekonania, że niemieckiego natarcia należy się spodziewać za 2-3 tygodnie, gdzieś około 15 czerwca. Z czasem okazało się, że dzień 15 czerwca istotnie był początkowo wyznaczony na rozpoczęcie ataku. "Krajoznawcze" wycieczki na teren koncentracji powtórzono jeszcze parę razy, ale już bez żadnych utrudnień ze strony Niemców, którzy zrezygnowali także z jakichkolwiek kroków dyplomatycznych. Jak to wykazała później historia, Niemcy byli pewni, że Stalin nie da wiary żadnym informacjom, uważając je za wymysł propagandy antyniemieckiej. Ale konsul Sugihara, po stwierdzeniu, że sytuacja staje się rzeczywiście krytyczna, wybrał się osobiście do Berlina, zabierając ze sobą obszerny raport Duszkiewicza dla Jakubiańca i Rybikowskiego. Jak zwykle, oprócz treści, z którą mogli się zapoznać Japończycy, koperta zawierała pewne sygnały nie przeznaczone dla nich. W szczególności, korzystając z umówionego kodu, "Perz" komunikował, dokąd poszły japońskie depesze szyfrowe, a także nadał wiadomość, która przez Pragę nadeszła z Budapesztu od "Gambita". Wiadomość ta donosiła o koncentracji na radzieckim pograniczu korpusów armii rumuńskiej, mającej współdziałać z Niemcami. Prócz tego "Gambit" sygnalizował, że Dunajem przerzucili Niemcy na Morze Czarne kilka U-Bootów i wiele ścigaczy, poławiaczy min i łodzi desantowych. W parę godzin po otrzymaniu tych nowin majora Rybikowskiego zaalarmowały nowe sygnały z kraju i depesza z Helsinek, od "przyjaciela z hotelu Torni". Depesza ta, niewinna z pozoru, wzywała majora do możliwie rychłego przyjazdu, a to ze względu na bliski ewenement w rzekomej rodzinie. "Karin rodzić będzie w tych dniach stop prosi o przybycie przyszłego ojca chrzestnego natychmiast" - donosiła depesza. - To znaczy, że Finlandia także przeprowadza koncentrację - wyjaśnił generałowi major. - A pański przyjazd! - pytał Japończyk. - Po co? - Jakieś ważne okoliczności - wyjaśnił Rybikowski. - A oto jeszcze jedno potwierdzenie: wykaz niemieckich dywizji, które już przeszły na wschód mostem pod miasteczkiem Puławy. To przesłano mi z Polski. Należało więc znów pojechać do Finlandii, ale - jak zawsze - wymagałoby to obmyślenia trasy, bo major nigdy nie wyprawiał się w swoje podróże drogą, która prowadziła wprost do celu. System zacierania za sobą śladów i mylenia ewentualnego prześladowcy wszedł mu już na stałe w krew. Poprzednio wybierał się zwykle niby na wycieczkę narciarską lub rybacką gdzieś na północ; dopiero w obranej miejscowości pozostawiał plecak, sportowy sprzęt i kilka gotowych pocztówek, które na jego prośbę wysyłano do Sztokholmu. W szczególności, nigdy nie mając pewności co do roli i dyskrecji swoich kolegów biurowych tudzież "przyjaciółek", pozwalał im na snucie domysłów co do istotnego celu podróży. Zdarzało się więc, że Niemcy, polując na "Peter Iwanowa", nadaremnie oczekiwali go gdzieś na granicy duńsko-niemieckiej, podczas gdy on, z paszportem wystawionym już na inne nazwisko, swobodnie przekraczał kontrolny punkt na granicy fińskiej, gdzie zwykle panowały stosunki liberalne. Ponieważ tym razem chodziło o wyjątkowy pośpiech, Rybikowski złamał swoją zasadę i postanowił odbyć podróż wprost do celu, jadąc w istnym potoku burzliwych ludzkich nurtów skierowanych w stronę wschodnią. Otrzymana w ostatniej chwili poczta od "Wielkiego Ojca" zawierała wykaz maszerujących na wschód dywizji, częściowo pochodzący od "Wabika", jak przezwał się młody myśliwy z Puław. Osobiście zaś mocno podejrzewam, że przynajmniej jeden z elementów tej depeszy mógł także pochodzić od mojej dzielnej matki. Mieszkańcy domku w ogrodzie, położonym tuż przy moście w Górze Puławskiej, przez kilkanaście dni cierpieli od nieustannego huku maszyn oraz kurzu i wyziewów pozostawionych przez ciągnące bez przerwy na most kolumny niemieckiego wojska. Otóż starsza pani, zmęczona czuwaniem i niepokojami, wyszła pewnego czerwcowego poranka z mieszkania i nagle przydybała w ogrodzie kilku umundurowanych młodzieniaszków, którzy "urwali się" z oczekującej kolumny i przeskoczywszy ogrodzenie rwali sobie marchew. - Co wyrabiacie, chłopcy? - zawołała do nich po niemiecku. Nie słysząc odpowiedzi, podeszła bliżej. - Marchwi wam nie żałuję - gderała - ale łamiecie mi ogrodzenie i tratujecie moje szparagi. To niepięknie! I patrząc na zacięte twarze młodzików, dobrotliwie ciągnęła: - Czemu się gniewacie? To ja raczej mogłabym się gniewać. Coście za jedni? Młodzi ludzie w panterkach wyprostowali się, a jeden z nich dumnie wskazał znak trupiej czaszki na swojej czapce. - Myśmy SS, łaskawa pani! - krzyknął ostrzegawczo. - Die bsesten! Najgorsi! - zawołał butnie drugi. - Dywizja SS "Das Reich"! - uzupełnił trzeci. Na to wszystko matka litościwie pokiwała głową i wypowiedziała dwa słowa, których młodzi zdobywcy chyba nigdzie jeszcze przedtem nie słyszeli. Po prostu powiedziała: - Arme KinderŔBiedne dzieci)! Jakoś nagle zmieszani, bez słowa skierowali się do furtki i opuścili ogród. "Dywizja SS Das Reich wchodzi w skład 2 grupy pancernej dowodzonej przez generała Guderiana" - komentował Jakubianiec, który meldunki krajowe, a więc i pochodzące od myśliwego z Puław, przekazywał dalej na Zachód. Tak więc zamierzony atak na Związek Radziecki nie pozostał w tajemnicy. Dowiedział się o nim dnia 10 czerwca także szwajcarski sztab generalny, zaś świetnie działający wywiad radziecki doniósł o tym Moskwie tegoż dnia. Jednakże i ta groźna informacja, chociaż podająca nawet datę natarcia, 22 czerwca, została przyjęta na Kremlu bardzo sceptycznie. Tylko bardziej przezorny od ministrów i dyplomatów radzieckich attach wojskowy w Berlinie zawczasu rozpoczął śpieszną reorganizację wywiadu, aby go przestawić na warunki wojenne, ale żadne rozkazy do armii nie zostały w Moskwie wydane. Przeciwnie, zbyt gorliwy pułkownik został wezwany do Moskwy - i rozstrzelany. Podobnie na rozkaz Stalina rozstrzelano żołnierza Wehrmachtu, który przedostał się za Bug i uprzedził Rosjan o bliskim natarciu. W tych warunkach rozlokowane wzdłuż granicy oddziały radzieckie musiały ulec kompletnemu zaskoczeniu. Sam generał von Guderian, który na czele zgrupowania armii pancernych miał o świcie następnego niedzielnego dnia uderzyć przez Bug po obu stronach twierdzy brzeskiej, mógł jeszcze w sobotę po południu przez rzekę podziwiać z lornetki iście pokojową sielankę na dziedzińcu cytadeli: przy dźwiękach orkiestry ćwiczono tam krok defiladowy. Młody inżynier z Odessy, wprowadzając rankiem dnia 22 czerwca kolumnę tankietek do Przemyśla, wpadł nagle w sam wir rozpoczynającej się bitwy. Garnizony miast przygranicznych szły do niespodziewanie narzuconej walki w mundurach wyjściowych, przygotowanych na tę właśnie niedzielę. Na nic się też nie zdała determinacja starej sprzątaczki z pewnej polskiej szkółki wiejskiej, gdzie tuż przed atakiem rozlokowało się wojsko. Kobieta z drżeniem serca podsłuchała żołnierskie rozmowy, wybiegła nad Bug i stojąc po pas w wodzie, wśród zarośli długo czekała, aż po stronie przeciwnej ukaże się któryś z Rosjan. Nareszcie zobaczyła, jak z bielejącej wsi Wieliczkowo wyjeżdżają dwaj konni. Kiedy się z nią zrównali, kobiecinka krzyknęła do nich poprzez Bug: - Towarzysze! Jutro o czwartej rano wojna! Uprzedzić wszystkich! Dwaj konni wstrzymali wierzchowce i uspokajająco pokiwali jej rękami. Można sądzić, że wydała im się dość zabawna: oto ośmieliła się uważać, że zna sytuację lepiej niż ci - bardzo daleko i bardzo wysoko - w samej Moskwie. pamiętnika Heleny M. Młody tutejszy myśliwy i wędkarz znów chodzi z dubeltówką. Niemcy pozwolili mu na to, gdyż dostarcza zwierzynę do oficerskich klubów w Puławach, a nawet w Dęblinie. Z tego powodu można się od niego dużo dowiedzieć. Opowiadał mi pod sekretem, że w Dęblinie tysiącami wymierają z głodu i chorób jeńcy radzieccy. Podobne wieści przynoszą inni. Po Żydach i Rosjanach to samo czeka i nas. d W berlińskiej kniei d Już w cztery dni po niemieckim uderzeniu na Rosję wielce dumni ze swojej armii mieszkańcy Królewca chodzili oglądać jeńców wojennych, pracujących przy naprawie torów kolejowych i tramwajowych. W końcu czerwca mógł ich obejrzeć również kapitan Jakubianiec, który przyjechał do Królewca z Berlina w charakterze japońskiego kuriera dyplomatycznego. Ustalili wtedy z Duszkiewiczem dalszy plan działań. "Perz" miał zaniechać kontaktów z Warszawą i zająć się łącznością tylko z Kownem, Wilnem oraz całym Wschodem, na tych kierunkach zbierając i przekazując informacje, podczas gdy trochę zazdrosny o "swoje" "Kuba", polegając głównie na Sabinie, brał na siebie już przetarte szlaki komunikacji z krajem. Królewiec i Prusy Wschodnie należały, naturalnie, do Duszkiewicza; mógł on już teraz podać, że Finowie i Niemcy skierowali poważne siły morskie dla okupacji Wysp Alandzkich, a także sporządził wykaz niemieckich jednostek lądowych, które przez Prusy Wschodnie przeszły i nadal maszerowały na front, wreszcie ustalił efekt radzieckich bombardowań lotniczych i przybliżoną liczebność transportów z jeńcami, których co dnia przybywało. - Ciekawe - mówił Jakubianiec - pamiętam rok dwudziesty, byłem wówczas uczniem, razem z innymi rozdawaliśmy wziętym przez nas jeńcom rosyjskim chleb, jabłka. Wszyscy u nas tak robili. A tu nic! Niemcy patrzą na pochód jeńców i milczą albo plują i wykrzykują obelgi! Kobiety również... Co za naród! - Poczekajmy do jesieni, może jabłuszka będą też dawali! - drwił podchorąży. Biorąc pod uwagę możliwości dla siebie najgorsze, zatroszczyli się teraz o ciągłość roboty. Duszkiewicz referował: - W razie czego moim następcą byłby "Kostek", którego poznałeś dawniej. Jako woźny i kelner konsulatu jest świetnie zakonspirowany, nikt go tu chyba o nic nie podejrzewa. A człowiek z niego wykształcony i bystry, oddaje mi usługi niezmierne. Obserwacje jego z terenu miasta i portu zawsze są cenne, przy tym zasługuje na pełne zaufanie. Może jeszcze lepsza jest jego żona. To siostrzenica biskupa O'Rourke w Gdańsku, ma tu więc mnóstwo niemieckich znajomych i prowadzi wywiad pośród nich, w terenie. Szczególnie dużo wiadomości dostaje od starych dewotek, które się z nią przyjaźnią. W ogóle Niemki z arystokracji wcale się nie krępują tym, że Kostkowie pełnią funkcję najemną, wystarcza im hrabiowskie pochodzenie i koligacja z biskupem. Stara niemiecka elita nienawidzi Hitlera i hitlerowców, a ponieważ wielu wyższych dowódców pochodzi ze sfery junkierskiej, więc przez Kostkową zaglądamy do samego dna kociołków, gdzie aż kipi od sensacyjnych nowinek. Tak jest na przykład w domu admirała von Trotha. Niemki chętnie gadają o wszystkim, nawet co się dzieje po sypialniach, nie mówiąc już o sprawach wojska i wojny. Czasem Kostek zachodzi do mnie i po prostu pyta, o co je trzeba zagadnąć. Takie są wścibskie, że o wszystkim albo już wiedzą, albo się piorunem, gdzie należy, dowiadują, a zaraz potem przylatują i gadają, gadają. Dzięki paru takim dewotkom sprawdziłem i uzupełniłem całą listę generałów i pułkowników - kto, czym i na jakim froncie dowodzi. O tym pancerniku, co go remontują teraz w Gdańsku, także donieśli ich znajomi... O wyprawach do Zatoki Ryskiej... I to wszystko za darmo, ideowo, bez pieniędzy i bez jakichś innych poświęceń z naszej strony. Roześmieli się. - Czasami - opowiadał "Perz" - daję tej pani kartki żywnościowe dla rozdziału pomiędzy Polaków, których Niemcy zatrudnili w Królewcu. Spotykają się z nią rano przy kościele i rozpowiadają o wszystkim, co dostrzegli lub usłyszeli. Także pewien ksiądz katolicki śpiewa jak najęty, a wie dużo. Oboje Kostkowie często przychodzą do mnie z sutereny na moje poddasze, zwykle to bywa w nocy, no i wtedy biorę od nich materiał. Są zdecydowani na wszystko, bardzo dyskretni, zawsze spokojni. Jak to ludzie z naszej Laudy, wiesz? - A szofer - Litwin? Nie parska na nas? Nie szczerzy zębów? - Daje mi informacje tylko z terenu Litwy i o emigracji litewskiej. Kto z Litwy ucieka tędy do Niemiec, ma u niego oparcie. Do Rosjan jest nastawiony wrogo, do Niemców - z rezerwą, do Polaków - no, już lepiej niż poprzednio. Informował mnie uczciwie, więc nic mu nie mogę zarzucić. Dopomógł nam w nawiązaniu kontaktów z "Luśkiem", naszym rezydentem w Kownie. Przez Litwinów. Ale zaufanie na sto procent - to co innego. Oni z "Kostkiem" nienawidzą się, wiesz? - Dlaczego? - Bo "Kostek" przyłapał go na jakichś machlojkach, a zresztą "Kostek" to obywatel ziemski z Litwy, a Litwini takich "swoich" Polaków nie znoszą. Umówiłem się z nim, że będę go łajał i krytykował przy tamtym, dla samego pozoru. Szofer jest bardzo z tego zadowolony. - Karmę dostaje? Podrzucasz mu coś? - Pokrywam wydatki, trochę dorzucam. Ale to człowiek ambitny. - A Niemcy? - zapytał po chwili milczenia Jakubianiec. - Mieli punkt obserwacji naprzeciwko konsulatu. A tam, u ciebie? Jakubianiec strzepnął palcami. - Otóż to - przyznał. - Mam rzeczywiście nieodparte wrażenie, że niejeden leśniczy już za mną chodzi. - Ostrzegałem cię przed szczerością z tamtymi Litwinami, przed panią One i tak dalej - przypomniał "Perz". - Nawet irytowałeś się wtedy. Ja rozumiem, że mówiąc płynnie po litewsku, utrzymujesz te stosunki, ale im wierzyć nie można. Ale "Kuba" potrząsnął głową. - Kobiet nie obawiam się w dalszym ciągu - odrzekł - bo to przecież one pierwsze zaczęły mnie ostrzegać. Kobiety w ogóle są mądrzejsze, chcą z nami przyjaźni. I pielęgniarka, i pułkownikowa. A pani One jest zdania, że jej mąż, którego Niemcy zrzucili jako skoczka na teren Litwy, było to na tydzień przed wojną, pracuje dla Gestapo. Bardzo często wypytywał swoją żonę o mnie, o innych Polaków. Chyba więc węszy, ale danych potwierdzających to nie ma. Pani One sądzi, że dotychczas nie obciążył mnie żadnym poważnym oskarżeniem. Niepokoi się tylko tym, co jej powiedział przy pożegnaniu. - A cóż takiego? - Że teraz, przy okazji, sprawdzi tego "Kuncewicza", idąc po jego tropach. No, niech sprawdza. Mój stryjaszek z Puław potwierdzi mu, że urodziłem się w Mandżurii. I tak dalej. A jak twoje stosunki z "Jajkiem"? "Perz" referował, że konsul Sugihara idzie mu we wszystkim na rękę. Sekretarz Sato początkowo nie lubił Polaka, ale kiedy - za radą Sugihary - Duszkiewicz zaczął mu towarzyszyć w odwiedzaniu nocnych lokali i przystojnych Niemeczek, Sato odmienił serce. Wreszcie przydarzyło się, że jakiś zazdrosny Niemiec pobił koło konsulatu przyjaciółkę Japończyka, a "Kostkowa" wystąpiła w jej obronie. Od tego czasu Sato był już przyjacielem Polaków i "Perza". We czwórkę z Niemeczkami jeździli nad morze, a i w ogóle - stwierdzał Duszkiewicz - Sato zraził się do Niemców ostatecznie jako do brutali i chamów. - W każdym razie - zakończył Duszkiewicz - mogę liczyć i na niego. Ostatnio, na przykład, powiedział mi w sposób znaczący, że oni obaj, to znaczy on z konsulem, bardzo nade mną czuwają. Oznaczałoby to, że teraz i Sato wie o mojej roli. A jak tam twoi, berlińscy? Jakubianiec machnął ręką. - Dali paszport i o resztę nie troszczą się. Urządzaj się, Polaku, w tej berlińskiej puszczy, jak chcesz, aby sam. Może to i lepiej, bo nie patrzą mi na ręce i nie indagują. Jak chciałem tu przyjechać, ułatwili. Jeden, owszem, został moim przyjacielem. Zresztą ci, co są dla mnie życzliwi, wciąż obawiają się obserwacji ze strony kolegów nastrojonych bardzo prohitlerowsko. Jajko jajku nierówne, to tylko nam się tak wydaje, że oni wszyscy są jednakowi. Podejrzewam nawet, że muszą być pośród nich także i komuniści, naturalnie zakonspirowani. Szczególnie taki jeden... Przed atakiem na Rosję okazywał wobec mnie chłodną rezerwę, a dzisiaj raczej szuka mojego towarzystwa, a ciekaw jest wszystkiego, co łączy się z frontem wschodnim. - Ale bądź ostrożny! - przestrzegał "Perz". Byli więc ostrożni. Major Rybikowski, dając Jakubiańcowi znać o nagłym wypadzie do Helsinek, pisał w pocztówce do pani Dory, żony pułkownika artylerii, że "jedzie na party". Z Helsinek, korzystając z tej samej "skrzynki pocztowej", doniósł o postawieniu korpusu generała Dietla i armii fińskiej na stopie bojowej. A po zdobyciu i przekazaniu do Londynu |ordre |de |bataille niemieckiego frontu północnego i po powrocie do Sztokholmu na razie nie pokazał się nawet w biurze u Onodery. Spotkali się potajemnie, w nocy. Major wyjaśnił, że musi odbyć w Berlinie ważną rozmowę. Wobec tego generał znów osobiście załatwił formalności wyjazdowe, a potem z ostentacją sam odwiózł ryzykanta na lotnisko, nadmieniając zresztą, że czyni to wszystko już po raz ostatni. Nikt z personelu Onodery o nowej podróży "Peter Iwanowa" nie wiedział. "Tak będzie lepiej" - stwierdził Japończyk. W pierwszych tygodniach lipca Berlin zapomniał już o klęsce włoskiego sojusznika w Etiopii i o zatopieniu pancernika "Bismarck", nie martwił się też zbytnio oświadczeniem Roosevelta, że zamierza utrzymać pod kontrolą Islandię i powiększyć dostawy materiałów wojennych dla Wielkiej Brytanii. Piorunujące sukcesy pierwszych tygodni walk na Wschodzie upoiły berlińczyków tryumfem do tego stopnia, że nawet kontrole na lotnisku przeprowadzano całkiem pobieżnie, jakby z lekceważeniem. "Już po wojnie", zdawały się mówić uradowane twarze mężczyzn i kobiet na niezwykle rojnych, świątecznie nastrojonych ulicach. Stanąwszy w tym samym, co poprzednio, hotelu, "Peter Iwanow" w ciągu paru kwadransów usłyszał, że teraz, po zdobyciu Smoleńska, los Moskwy jest przesądzony, więc i Anglia musi się poddać, i Ameryka niewątpliwie zgodzi się na kompromis. "Peter Iwanow" temu wszystkiemu radośnie przytakiwał, z właścicielem hotelu wypił za dalsze sukcesy niemieckiego oręża, a przyjazną mu pokojową przywitał wylewnie i zaraz czymś obdarzył, niby najlepszą ze znajomych, ale do "Kuby" postanowił telefonować dopiero nazajutrz. "Jeśli mnie lub jego śledzą, to szybko uspokoją się" - myślał, dla pozoru odwiedzając japoński attaszat, a następnie spędzając czas na niewinnej przechadzce wśród rozradowanych tłumów. Pogoda była śliczna i sprzyjała spokojowi ducha. W pewnej chwili jednak major aż drgnął i z wielkim tylko trudem powstrzymał się od panicznego odruchu, który nakazywał ucieczkę. Sprawił to dwukrotnie powtórzony tuż za nim okrzyk niewieści, co prawda przyjazny w tonie, ale mimo to przerażający. "Herr Jacobsen, Herr Jacobsen!" - zawołała jakaś kobieta. "Może to nie o mnie chodzi" - z rozpaczą pomyślał "Peter Iwanow", ale w tejże chwili uczuł poufałe dotknięcie ramienia. Stało się! Rozpoznano go! Poznał i on natychmiast. Dwa lata temu, podczas którejś z wypraw na teren Rzeszy, spędził z tą kobietą kilka godzin w pociągu na trasie Lipsk-Berlin. Pełen galanterii, odwiózł ją wtedy taksówką do dzielnicy Friedenau, gdzie mieszkała. Aha, tak jest, przyczynił się do tego błahy incydent z torbą podróżną... Tak to bywa: przypadki nas gubią, ale my sami je stwarzamy. Zdając sobie sprawę z tego, że blednie i że się trochę spocił, niezgrabnie symulował radość: - Ach, czyż to możliwe? Pani Berta? Pani Berta Heinicke? Co za traf! Jakże mi przyjemnie! Dorodna blondyna, bystro mu się przyjrzawszy i jakby już coś rozumiejąc, pociągnęła go w lewo. Bardzo cichym głosem, prawie poufnie, mówiła: - Więc i pan mnie poznał, Herr Jacobsen. I nawet pamięta pan moje imię, moje nazwisko... Co za pamięć Podziwiam pana, Herr Jacobsen... Dokądże pan uciekł ze swojej Łotwy? Do nas? Aha, do Szwecji... Rozumiem! Przez pobliski most na Szprewie kierował się posłusznie do Tiergartenu, dokąd go prowadziła. "Tam, pośród krzewów i drzew, łatwiej mi będzie zwiać" - pomyślał z otuchą. Na razie postanowił zaczekać. "Umówię się z nią na wieczór i niech mnie potem szuka" - błysnęła mu nowa myśl. Tymczasem zdążył się już opanować, gawędził więc o tym i owym, jak to z kobietą, aż natrafił na dobrze ocienioną ławeczkę. Rzekomy handlowiec Jacobsen usiadł, otarł chusteczką zatroskane czoło, coś tam powiedział miłego... Przerwała mu: - Kochany panie! Czasu mało! Bądźmy szczerzy. Nie jest pan ucieszony z naszego spotkania, prawda? Zaskoczyłam pana? Zły pan jest? - Cóż znowu? - zaoponował. - Rzeczywiście, nasze spotkanie trochę mnie zaskoczyło. Bo jakże? Taki traf! Idę zamyślony, aż tu... Ale cieszę się doprawdy... Milcząc spuściła oczy. Parasolka jej rysowała na piasku nerwowe zygzaki. Wtem spojrzała mu znowu prosto w oczy i powiedziała: - Kimkolwiek pan jest, zawdzięczam panu wiele. Właściwie - wszystko. Gdyby nie pańska uczynność i pańska troska... Wtedy! Pamięta pan? - Drobiazg, łaskawa pani - odrzekł. - Cóż w tym wielkiego? Pamiętam doskonale. Zostawiła pani w przedziale podróżną torbę, a ja to na szczęście spostrzegłem. - Ale pan z tą torbą gonił za mną przez cały dworzec. Aż na ulicę! Żeby mi ją oddać. - To rzecz naturalna! Jakże mogłem postąpić inaczej? Jechaliśmy razem, zawarliśmy znajomość. I wtem - widzę torbę, gdy pani już opuściła wagon. - Mógł ją pan oddać policji dworcowej, prawda? - zagadnęła. - Miałem z początku tę myśl - przyznał - ale naturalnie wolałem panią dopędzić i oddać samemu. Na tamto zawsze był czas. Nie warto o tym wspominać. - Warto, warto - zaprzeczyła. - A wie pan, dlaczego? Gdyby moja torba trafiła wówczas w ręce policji, to już byłoby po mnie. Jeżeli tu siedzimy, jeśli nie jestem w Dachau, jeżeli w ogóle żyję, to tylko dzięki panu. Nic pan z tego nie rozumie, nieprawda? - I wolałbym, szanowna pani, nie rozumieć. Czasami lepiej jest mniej wiedzieć - odrzekł niby wesoło, nastawiając się na pozorną prostoduszność, ale w istocie odczuł rosnący niepokój. W takich momentach, wiedział o tym, lekko mu czerwienieją uszy. Wyjął znowu chusteczkę, przetarł czoło i skronie. - Gorąco! Ale piękny dziś dzionek! - zauważył. Nie podjęła tematu o pięknym dzionku, przeciwnie, powróciła do sprawy osobistej, wprawiając rzekomego Jacobsena w coraz większe zakłopotanie. Frau Berta Heinicke dała mu teraz do poznania, że już od dawna pracuje dla niemieckiego wywiadu, zatrudniona tam głównie jako specjalistka przy sporządzaniu fotokopii i mikrofilmów. W torbie podróżnej, pozostawionej wtedy, przed paroma laty, w przedziale kolejowym, przewoziła nader ważne fotokopie... Słuchając tego, Rybikowski przeklinał w duchu swoje "rude" szczęście do nazbyt ciekawych spotkań, jednocześnie spoglądając z wielką nadzieją w stronę bardziej zagęszczonych części parku. "Wiać, trzeba wiać" nakazywał sobie. Tymczasem Frau Heinicke zwierzała się dalej: - Jestem przesądna. Pan uratował mnie wtedy, więc pomyślałam sobie dziś na widok pana - może i teraz... Bo moja sytuacja źle się przedstawia. Ja już dość długo pracuję dla Abwehry, a moi szefowie są znienawidzeni przez esesmanów, przez Gestapo, przez Sicherheitsdienst. Już wtedy na rozkaz moich szefów kopiowałam różne dokumenty i zdjęcia, bo każda strona, pan rozumie, chce wiedzieć wszystko o stronie drugiej, chce mieć ją w swoich teczkach. A co do mnie, to już od dawna wiem o wiele za dużo. Muszę pozbyć się ich wszystkich, uciec stąd w ogóle, pókim cała, rozumie pan? Szukam pomocy! Muszę uciec! Muszę! - I pani się nie obawia mówić o tym komuś obcemu! - zapytał. - Ja? Obawiać się? Czego? Założę się, że pan mi nie zechce okazać swojego paszportu. Mogę przecież w każdej chwili oskarżyć cudzoziemca o cośkolwiek, spowodować jego aresztowanie... Oni uwierzą nie jakiemuś tam Jacobsenowi, lecz przyjaciółce samego pułkownika Hansa Pieckenbrocka, to jasne, prawda? Zresztą, mój panie, lepiej pomówmy otwarcie, zgoda? - A cóż ten sławny pułkownik?... Nie może pani pomóc? - zapytał naiwnie. - Przecież to podobno wielka figura! - Hans? Naturalnie, naturalnie - ożywiła się. - Jeszcze teraz mogę być przez niego służbowo wysłana, gdzie tylko zechcę, nawet do Szwajcarii, Portugalii lub tej właśnie Szwecji. Ale cóż z tego? Tamci trzymają swoich agentów po całym świecie, bo to jest właściwie olbrzymia szajka gangsterów. Pan rozumie? Partia chce kontrolować wojsko, nawet wojskowy wywiad. Nigdzie nie będę bezpieczna, chyba u Anglików. Panie Jacobsen, pan wiele podróżował, zna pan całą Europę, wszędzie pan ma znajomych i przyjaciół. Proponuję, panu umowę. Pan chce uchodzić za handlowca. Dobrze! Niech pan zaniecha sprzedawania różnych głupstewek, niech pan sprzeda mnie, a więc i to, co mam w głowie, co wiem. Potrafi pan? - W każdym handlu potrzebne są próbki towaru - niby zażartował. Skinęła głową i poszperawszy w torebce wyjęła z niej dobrze opakowaną rolkę. - Oto ma pan próbkę, Herr Jacobsen. Ostrożnie, bo to jest film nie wywołany. Świeżo zrobione dla Hansa. Proszę to zaraz schować. Tam są również najnowsze dokumenty z kancelarii Mllera i Himmlera, rozumie pan? Bardzo ciekawe! - A jak pułkownik zażąda tego od pani? - Kto? Hans? Zrobię to samo jeszcze raz dla niego. A zresztą niech pan sobie myśli, co chce. Interes stoi? Jakiej pan chce gwarancji? Przecież najlepszą gwarancją dla pana będzie fakt, że pana nie wsypię. Kiedy pan wyjeżdża? - Ja? Dokąd? - udał zdumienie. - No, nie wiem. Dawniej pan bywał w Rydze, Warszawie, Pradze, Helsinkach. Opowiadał mi pan o wspaniałym hotelu "Torni". I ja mam dobrą pamięć, nieprawda? No i jestem spostrzegawcza, zaręczam panu! Przyznał jej rację, kiwając głową niby prawdziwy handlowiec obliczający ryzyko i zysk. W istocie jednakże snuł myśli desperackie. Za wszelką cenę należało się od nadto mądrej baby odczepić, nawet jeśli nie była prowokatorką. Tym bardziej! Spojrzał na zegarek. Ona zaś z domyślnym uśmiechem ciągnęła: - Proponuję umowę. Niech pan się nie płoszy! Zgłoszę się do pana, ale listownie. Jak tylko wyślą mnie służbowo do jakiegoś neutralnego kraju. A wtedy zajmie się pan, żeby mnie błyskawicznie odstawili tam, gdzie będę bezpieczna. Proszę więc o jakiś adres. Panie Jacobsen! Odwagi! Na poczekaniu nie chciał nic wymyślać. - Niech będzie Sztokholm - zaproponował - hotel "Continental". Skinęła głową z zadowoleniem. - Bardzo dobrze - oświadczyła - Hans ma tam przyjaciela. "Nazwiskiem Herr Doktor Wagner" - miał Rybikowski na końcu języka. Rozstawali się w zamyśleniu, jakby z czegoś oboje niezadowoleni, czymś zaaferowani. I znowu kobieta pierwsza określiła sytuację: - Zaraz się pożegnamy, Herr Jacobsen. Proszę nie zmieniać taksówki i - to ważne - nie zmieniać hotelu. W ogóle nie tracić pieniędzy ani czasu na takie czy inne głupstwa. Nikt za panem nie pojedzie. Po wywołaniu rolki przekona pan łatwo, kogo należy, że przedstawiam dużą wartość. Proszę sobie to jakoś zdyskontować. Dla siebie samej chcę tylko spokoju. Może z czasem i Hans pójdzie w moje ślady. Inni także... Bo w Niemczech, póki oni rządzą, nikt z nas nie jest pewien swego życia. Adieu! "Peter Iwanow" skierował się teraz pośpiesznie na Nollendorf Platz, gdzie z ulgą pozbył się tajemniczej rolki włączając ją do obfitej poczty już dostarczonej tymczasem przez "Kuncewicza". Upewniony w ten sposób, że "Kuba" prosperuje, major nakręcił numer i jak zwykle korzystając z przyjacielskiego kodu umówił się na nocny spacer. Nie byli dziś w najlepszej kondycji. Majora spłoszyła poranna przygoda. Zresztą stałe stosowanie ostrożności męczyło każdego wywiadowcę, powodując coś w rodzaju znieczulenia i zatracenia instynktu samozachowawczego. "Nie lekceważyć niebezpieczeństwa" - wciąż powtarzał Rybikowski sobie samemu, Jakubiańcowi i wszystkim innym agentom, a przecież sam, właśnie dzisiaj, wybrał się na spacerek w śródmieściu i okazał lekkomyślność. Starając się z "Kubą" obliczyć "swoich" ludzi, którzy z Niemiec czy innych krajów Europy w takim czy innym stopniu zasilali ich wiadomościami, doszli do liczby pięciuset, w tym blisko czterystu obywateli niemieckich. Tak więc organizacja polskiej służby wywiadowczej zaczynała nosić charakter poniekąd masowy, polegając nie tyle na szczególnie dobrze poinformowanych jednostkach, ile na szerokim rozrzucie wielkiej sieci. "Sosnowski był wędkarzem i polował z błyskiem na same szczupaki i łososie, my zaś musimy działać jak rybacy, co bez przerwy zgarniają mnóstwo drobnej płoci" - żartował major. Przyznał jednak, że chwilami ogarnia go niepokój. W samej rzeczy, i on sam, i Jakubianiec dali się już poznać kilkunastu agentom, co w rezultacie zwykłego rachunku prawdopodobieństwa mogło wreszcie zakończyć się katastrofą. Na razie jednak nic nie wskazywało, żeby kontrwywiad niemiecki zwrócił uwagę na tajną działalność mało znaczących japońskich i mandżurskich urzędniczków i zwykłych ludzi, przeważnie kobiet. A rzecz charakterystyczna, że jak stwierdzał "Kuba", z chwilą napaści niemieckiej na ZSRR informatorów zaczęło przybywać, przy tym często okazywali oni zupełną bezinteresowność. Wojna stawała się nawet i w zakresie wywiadu nie wojną sztabów czy nawet narodów, ale generalnym sprzeciwem mas ludzkich wobec przemocy politycznych gangów. Następcą "Kuby" w krytycznym wypadku miał zostać Piotr Hołówko z Pragi. Kiedy już omówili sprawy służbowe i wyjaśnili wszystko, co wymagało komentarzy, "Kuba" odetchnął głębiej i wspomniał o dziwnych sennych przeżyciach, jakich doświadczył już parę razy. - Widocznie to z nerwów, z napięcia - mówił. - A może przyczyniają się do tego także wiadomości z kraju. Wyobraź sobie, już trzeci raz śni mi się mniej więcej to samo: jakieś dziwne wojsko, nie-wojsko, wychodzące spod ziemi... - Jak to spod ziemi? - pytał Michał. - Ano tak! Za pierwszym razem wylazło z piwniczki, zwykłej chłopskiej czy małomiasteczkowej piwniczki, którą u nas zakrywa się klapą. Otóż taka właśnie klapa podniosła się, a z dołu zaczynają iść gęsiego ludzie... Uzbrojeni i bez broni, w mundurach i w kapotach, z orzełkami na hełmach i czapkach, to z jakimiś innymi odznakami. I, bracie, wyłażą oni z tej swojej piwniczki bez przerwy... A za drugim razem powtarza się mniej więcej to samo, tylko tu defilada rozpoczyna się jakby w lesie, może z borsuczej czy lisiej jamy, może z bunkra. Powiadam ci, istne widowisko! A ja stoję, gapię się na to, jednakże sam ruszyć się nie mogę, bo nogi mi wrastają w ziemię, po kolana, po biodra... Oni na górę, ja w dół... Jakiś omen czy co, u licha? - Mówiłeś o wieściach z kraju. Czy zginął ktoś z twoich? - No tak. Niemcy zastrzelili na Polesiu Henryka Dembińskiego. - Tego komunistę? Przywódcę "Frontu" w Wilnie? A cóż cię z nim łączyło? Jakubianiec smutno uśmiechnął się i odrzekł: - Ten Dembiński był u mnie w podchorążówce. Miał pierwszą lokatę. Świetnie się zapowiadał jako żołnierz. Jak ja u ciebie... Przez chwilę milczeli. - Trudno się snom dziwić - wreszcie zauważył Rybikowski. - Przecież każdy z nas wie, że jedną nogą jest niby w piekle. Jeśli chodzi o mnie, sypiam bez widziadeł. Co prawda leczyłem się w Sztokholmie. Nerwica! Zresztą mam zawsze przy sobie cyjanek. To mi daje potrzebny spokój. A ty aby nosisz to? Masz przy sobie? - Naturalnie, naturalnie - odrzekł pośpiesznie "Kuba", ale jakoś zasępił się i umilkł, nie chcąc mówić o tym, co niedawno zdziałał w restauracji esesmanów. Wreszcie, już przed północą, opowiedział. Pożegnali się - i było to już ostatnie ich spotkanie. O tragicznym losie jednego z przyjaciół zdecydowała lekkomyślność popełniona tymi dniami nie w Berlinie, lecz w Warszawie, gdzie agent niemiecki, oznaczony kryptonimem "Y-3", podsłuchał urywek jakiejś rozmowy. Być może któraś z pracujących dla podziemia maszynistek mimochodem wspomniała: "Muszę się śpieszyć, bo kurier jedzie jutro", albo też uchwycono wiadomość w jakiś inny sposób. W każdym razie kontrwywiad niemiecki donosił z Warszawy: "Y-3, informator zasługujący na zaufanie, dobrze nam znany, melduje, że dziś lub jutro ważny kurier polskiego Ruchu Oporu opuszcza Warszawę w drodze do Berlina, zapewne nocnym ekspresem. Nie udało się wykryć nazwiska i rysopisu kuriera ani też jego adresu i celu podróży. Nie wiadomo również, jakiego rodzaju wiezie wiadomości". Meldunek agenta "Y-3" trafił wprost na biurko szefa kontrwywiadu, Waltera Schellenberga. Był on - jak już wiemy - niezmiernie "operatywny". Tak więc i teraz, w przeczuciu nowego żeru, pnąc się niezmordowanie na coraz to wyższe szczeble drabiny hitlerowskiej, Schellenberg z całą pasją przystąpił do nowej warszawskiej sprawy. Przypadkowa nieostrożność nie pozostała bez skutków. "Starać się o dalsze informacje poprzez Y-3" - rozkazał Schellenberg agenturze warszawskiej. "Operacją na dworcu w Berlinie pokieruję osobiście" - zapowiedział. Czasu pozostawało niewiele. Na specjalnie zwołanej naradzie postanowiono przebadać wszystkich pasażerów, którzy nazajutrz wysiądą z ekspresu Warszawa-Berlin. Na stacjach węzłowych, a oczywiście i w samym Berlinie, specjalni agenci zostali wyznaczeni do obserwowania podejrzanych. Ekspres był już w drodze, kiedy szef ekipy śledczej powiadomił Berlin o wytypowaniu sześciu pasażerów. Wydali się oni najbardziej podejrzani pośród pięciuset podróżnych, których dokumenty sprawdzono na granicy Generalnego Gubernatorstwa. Specjalne zainteresowanie policji politycznej wzbudził osobnik legitymujący się mandżurskim paszportem wydanym na nazwisko Niebylicza. Podczas pierwszej indagacji podał, że jest Polakiem, ale obecny przy sprawdzaniu paszportów znawca polskich stosunków był zdania, że Niebylicz wysławia się akcentem litewskim albo białoruskim. Zauważono ponadto, że Niebylicz zdradza brak pewności siebie, co natychmiast zastanowiło doświadczonych pracowników wywiadu. Jako cel podróży podał on zrazu Frankfurt nad Odrą, a dopiero potem Berlin. - Jaki jest powód waszej podróży? - zapytano. - Handlowe rozmowy w berlińskim przedstawicielstwie wielkiej japońskiej firmy Mitsui Company - odrzekł pasażer. Zabrany do osobnego przedziału dla przeprowadzenia rewizji osobistej, zachował się już spokojniej. Ani w rzeczach jego, ani w kieszeniach nie znaleziono nic nasuwającego podejrzenia, a papiery jego, poddane we Frankfurcie działaniu promieni nadczerwonych, nie wykazały żadnych śladów sekretnego atramentu. Niebyliczowi towarzyszył w przedziale niejaki Kotula, także narodowości polskiej i także zaopatrzony w paszport Mandżukuo. I on również udawał się do Berlina dla przeprowadzenia pertraktacji z japońską firmą. Walizka jego zawierała teczki z korespondencją handlową, sam zaś Kotula zachowywał się spokojnie, a nawet z wielką pewnością siebie, wobec czego nie rewidowano go osobiście. Pomimo to szef grupy operacyjnej telefonował z drogi: "Proszę zawierzyć mojemu doświadczeniu. Z tym Niebyliczem jest coś nie w porządku, a Kotula ma z nim jakiś związek. Wiele razy zbadałem dane o wszystkich innych pasażerach ekspresu, ale za każdym razem powracałem do tych dwóch ptaszków..." W południe szef kontrwywiadu otrzymał pierwsze meldunki berlińskie. Niebylicz rozstał się z kompanem i zatrzymał w hotelu niedaleko Dworca Szczecińskiego, zaś Kotula udał się do dzielnicy Steglitz, gdzie stanął w niewielkim trzypokojowym mieszkaniu. Obaj pasażerowie, podobnie i czterech innych, zostali poddani stałemu nadzorowi. Tymczasem meldunki policyjne z Warszawy zawiadamiały, że tamtejsze adresy podane zostały przez Niebylicza i Kotulę fałszywie. Stwierdzono także, iż mieszkanie w Steglitz nie było wynajęte na imię Kotuli. Ostrożnie przeprowadzone dochodzenie wykazało, że lokal ten wydzierżawił sobie członek ambasady mandżurskiej w Berlinie. Czujność wobec dwóch najbardziej podejrzanych podwojono. Obserwowano każde ich poruszenie, podsłuchiwano prowadzone przez nich rozmowy, czekano... Z początku dwaj wysłannicy warszawskiego podziemia zachowywali ostrożność. Już w drodze musieli zauważyć zainteresowanie, jakie wzbudzili. A teraz - w Berlinie trudno było nie odczuć sieci, w której utknęli. Kotula nie opuszczał swojego mieszkania przez trzy dni i zdradził swoją tam obecność tylko raz jeden, rozmawiając przez telefon z Niebyliczem. Prosił go o przyjście. Trzeciego dnia Niebylicz odwiedził Kotulę i gościł u niego pół godziny. Po powrocie do swojego hotelu NiebyIicz zatelefonował do ambasady mandżurskiej i zapytał, czy może przyjść. Kobiecy głos odrzekł: - Lepiej idźcie z przyjacielem na spacer do Tiergarten. Pojutrze o dziesiątej. Porozmawiacie z Mikołajem na ławce. Teraz Schellenberg był już pewien, że mglista informacja z Warszawy zapowiada sensacyjne odkrycie. Ambasada Mandżukuo stanowiła w istocie przybudówkę ambasady japońskiej. Rozumiejąc to, Schellenberg pragnął teraz raz na zawsze odebrać polskiemu podziemiu możność korzystania z usług japońskich i czekał rozważnie na moment, kiedy uda się przychwycić ambasadę Mandżukuo na popieraniu Polaków. Następnego dnia Niebylicz ponownie odwiedził Kotulę i zapewne powiadomił go o rendez-vous w Tiergarten. Wieczorem tegoż dnia jakaś szykownie ubrana kobieta odwiedziła Niebylicza w hotelu. Wyśledzono, że pełni ona obowiązki gospodyni w ambasadzie mandżurskiej oraz że dawniej posiadała obywatelstwo polskie, teraz zaś przebywa w Berlinie za paszportem mandżurskim. Chłopak pomagający dozorcy w gmachu ambasady poinformował gestapowców, że w ambasadzie pracuje aż sześciu Polaków posiadających paszporty mandżurskie. Następnie upewniono się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i w referacie dla obcokrajowców w policji, że tylko trzy spośród tych osób korzystają z przywileju nietykalności dyplomatycznej. Jednakże nie znano tam nikogo o imieniu Mikołaj ani o nazwisku pochodzącym od tego imienia, więc - najwidoczniej - był to pseudonim. W takiej sytuacji Schellenberg postanowił dokonać aresztu w Tiergarten, podczas umówionego spotkania. Interesowało go teraz, kim będzie tajemniczy Mikołaj - czy Polakiem z paszportem mandżurskim, czy autentycznym Mandżurem, czy też prawdziwym Japończykiem? Tymczasem z Warszawy otrzymano wiadomość, że Niebylicz i Kotula w ogóle nie figurują tam w żadnych książkach meldunkowych, a więc i te nazwiska należy uważać za fikcyjne. Jedno nie ulegało wątpliwości, mianowicie to, że podziemie warszawskie współpracuje z Japończykami, choć nie wiadomo, w jakim zakresie i w jakim stopniu. Ponieważ meldunek agenta "Y-3" donosił tylko o jednym kurierze, a podejrzanych było dwóch, przeto któryś z nich pełnił rolę główną, drugi zaś pomocniczą, "Kurier może przekazać swoje wiadomości ustnie albo na piśmie" - rozumował Schellenberg. Wobec tego postanowił on aresztować Kotulę w chwili, kiedy ten będzie wręczać swoją tajną pocztę osobnikowi, którego nazwano Mikołajem, a który - być może - korzysta z przywilejów dyplomatycznych. Na wypadek, gdyby przekazywanie wiadomości miało się odbyć ustnie, Schellenberg polecił agentom, aby starali się jak najwięcej podsłuchać. Późnym wieczorem odpowiednie dyspozycje zostały wydane. Miejski wydział ogrodów i dozorcy w Tiergarten otrzymali odpowiednie rozkazy. Agenci Gestapo, przebrani za ogrodników, mieli z grabiami w ręku udawać, że porządkują trawniki. "Aresztu dokonać natychmiast, w momencie kiedy nastąpi jakakolwiek wymiana jakiegokolwiek przedmiotu" - taki otrzymali rozkaz. Kurierzy z Warszawy oraz ich berlińscy przyjaciele zaniedbali teraz konieczną ostrożność. Po indagacjach i rewizjach, przeprowadzonych jeszcze w pociągu i na stacjach, mogli się zorientować, że Gestapo zostało w jakiś sposób zaalarmowane. Zresztą zachowanie się Kotuli, który przez całe trzy dni nie wychodząc siedział w mieszkaniu, świadczyło o tym, że niebezpieczeństwo zostało dostrzeżone. Także i Niebylicz, pełniący rolę pomocniczą, zachowywał się w taki sposób, jakby liczył się z inwigilacją. Jednakże już od samego początku obaj zlekceważyli wskazówki, których im z pewnością nie poskąpiono w Warszawie. Przede wszystkim mogli postarać się o zgubienie ewentualnych prześladowców. Zwykle w takich wypadkach stosuje się nagłą zmianę taksówki w drodze do "mety", a już w żadnym razie nie prowadzi się wywiadowców prosto do swojej kwatery. Kurierzy postępowali tak, jakby chcieli uśpić wroga, przekonać go, że jest na mylnej drodze, a więc działali w myśl zgubnego przekonania, które zakłada z góry, że przeciwnik jest głupszy, niż jest, lub że popełni błąd. Porucznik Kotula powinien był ewentualnie zrezygnować z gotowej kwatery, wymknąć się z niej nocą i przenieść się gdzie indziej, o ile taką inną "metę" przewidziano. Zresztą wszystko byłoby lepsze niż bierne oczekiwanie na doświadczonych myśliwych. Łącznik jego, Niebylicz, lepiej znający Berlin, postąpił jeszcze bardziej lekkomyślnie. Niby to zastosował przezorność, ale w istocie jego chytrość mogła tylko wzmóc podejrzenia. Rozmowa telefoniczna z ambasadą mandżurską została przeprowadzona naiwnie. Przecież zamiast jawnego ustalenia miejsca i godziny spotkania można było - przez uzgodnienie nader prostego kodu - nazwać Tiergarten na przykład Stadtparkiem, a datę spotkania i właściwą godzinę zamaskować podaniem innej. Należało tylko zawczasu ustalić kilka zasad porozumiewania się albo - skoro tego zaniechano - raczej coś zaimprowizować, aniżeli wszystkie karty wykładać na stół. Z tego wszystkiego można wnosić, że wychodząc ze swojego mieszkania Kotula wsiadł do taksówki specjalnie go oczekującej i już w drodze do Tiergarten wlókł za sobą sforę prześladowców, niezależnie od tych, którzy go oczekiwali w zastawionej pułapce. Tak więc Kotula nadjechał przed umówione wejście do parku punktualnie o dziesiątej rano. Płacąc należność, bystro się rozejrzał po okolicy. Następnie, niby przypadkiem, wybrał jedną z alejek parku i zaczął po niej spacerować. Kiedy odbył tę przechadzkę po raz drugi, przyłączył się do niego inny mężczyzna. Obaj zostali aresztowani w momencie, gdy kurier z Warszawy wyjął z kieszeni i wręczał towarzyszowi małą paczkę zawiniętą w biały papier. W dwadzieścia minut potem aresztowano Niebylicza, a w dwie godziny później - gosposię z ambasady mandżurskiej. O godzinie siódmej wieczorem Schellenberg miał w ręku wszystkich Polaków pracujących w ambasadzie mandżurskiej machnąwszy ręką na dyplomatyczne przywileje. Ostatecznie przecież mógł zawsze wytłumaczyć się nieporozumieniem, zwalić winę na niesforność aparatu i wyrazić stosowne ubolewanie. Zresztą podsekretarz Luther z Ministerstwa Spraw Zagranicznych został o całym incydencie zawczasu poinformowany. Wobec tego Schellenberg kazał dodatkowo aresztować jeszcze i Jerzego Kuncewicza, tłumacza ambasady japońskiej. Podczas śledztwa wyjaśniło się, że ukryty w mieszkaniu Kotula zdążył tam sporządzić dwie odbitki mikrofilmu z Warszawy. Kopie te przejęła Sabina, gosposia ambasady mandżurskiej. Jedną z nich kurier japoński zdążył podobno zabrać do Rzymu, gdzie przekazano ją generałowi zakonu jezuitów, hrabiemu Ledóchowskiemu. Druga kopia rzekomo powędrowała przez innego kuriera do Sztokholmu, jakoby do dyspozycji generała Onodery. Schellenberg wiedział, że Onodera jest szefem tajnej służby japońskiej w Europie. Na biurku Onodery - jak donosili mu agenci - gromadziły się raporty z Vichy, Rzymu, Belgradu, Madrytu i Lizbony, a dopiero po uzgodnieniu ich zbiorowe sprawozdanie odchodziło do Tokio. Paczka z mikrofilmami została przygotowana z całą starannością. Dziesięć tasiemek negatywu mikrofilmów umieszczono pod srebrną pokrywą szczotki do ubrania oraz w aluminiowej tubce z pastą do zębów włożonej do neseseru. Szczotka znajdowała się pośród innych przyborów toaletowych w eleganckim etui, zaś tuba z pastą wyglądała jak nie używana. Tym razem poczta zawierać miała informacje szczególnie ważne. Wysyłano trzy sprawozdania. W pierwszym rząd emigracyjny miał znaleźć dokładny obraz sytuacji politycznej pod okupacją hitlerowską tudzież na obszarach uprzednio zajętych przez Armię Czerwoną. Jakieś bardzo wytrawne pióro ułożyło setki chaotycznych relacji w prawidłowy nurt uporządkowanego referatu. Dwa streszczenia, w językach francuskim i angielskim, stanowiły materiał całkowicie gotowy do ewentualnego przekazania sojusznikom. W kraju - mówił tekst - pokładano teraz wszystkie nadzieje w generale Sikorskim i jego rządzie emigracyjnym, a z nadziei tych wypłynęła zrozumiała pobudka sporządzenia materiałów i opracowania ich w sposób najbardziej staranny. "Żeby mieli tam jak najmniej kłopotu i zachodu" - z taką myślą dokonywano w Warszawie żmudnej i niebezpiecznej roboty nad referatem i jego przekładami. Druga część mikrofilmu zawierała meldunek o metodach pracy konspiracyjnej i o planach jej dalszego rozwoju. Wobec możliwości przejęcia poczty przez wroga ten fragment krajowego sprawozdania nie zawierał danych, które mogłyby nieprzyjacielowi ułatwić działalność wywiadowczą. W istocie był to raczej materiał przesyłany w charakterze wymownego argumentu dla przedstawienia rządom sojuszniczym. "Jeżeli chcą mieć od nas informacje, to niech zapewnią pomoc finansową", taki był ogólny tenor tej części sprawozdania. Trzecia część raportu potwierdzała jak najbardziej wymownie wartość, jaką dla sojuszników mogły przedstawiać krajowe siły oporu, na razie głównie w zakresie dostarczania informacji. Ze wszystkich miast i miasteczek, a nawet z najbardziej strzeżonych rejonów, gdzie rozmieszczone zostały niemieckie jednostki wojskowe albo oddziały pomocnicze, uzyskano dane rzeczywiście szczegółowe. Sprawozdania wojskowe podawały nazwy i stany bojowe, a także dyslokację i charakterystykę absolutnie wszystkich niemieckich oddziałów w okupowanej Polsce, na pogranicznych terenach Prus Wschodnich, Dolnego i Górnego Śląska, a nawet Słowacji. Raport podawał nadto szereg zdumiewająco dokładnych wiadomości o wielu zmianach, przemarszach i przesunięciach, z którymi zdradzili się zbyt gadatliwi oficerowie Wehrmachtu. "Jeżeli ten raport wpadnie w niemieckie ręce, to przynajmniej setka niemieckich oficerów pójdzie pod sąd", konkludowała nie bez humoru Warszawa. Jak to się nieraz zdarza, przypadek dopomógł szefowi kontrwywiadu hitlerowskiego. Ujęcie kurierów z Warszawy i zaaresztowanie Polaków pracujących w ambasadzie jeszcze nie oznaczało likwidacji szefa berlińskiej placówki. Mógłby on działać nadal, choć w okolicznościach mniej pomyślnych, już bez ułatwionej komunikacji ze Szwecją za pośrednictwem Japończyków. Kapitan Jakubianiec, w porę przestrzeżony, zdołałby najpewniej umknąć i zmylić ślady, a w każdym razie uniknąłby zaskoczenia, które go spotkało. Pożegnawszy się z Michałem, wracał do domu. Było już po północy. Wchodząc do bramy zauważył ludzi, którzy czaili się na ulicy, na schodach. Gestapowcy rzucili się na niego z kilku stron: z ulicy, z klatki schodowej i z wewnętrznego dziedzińca. Zresztą furtka prowadząca z dziedzińca na inną ulicę okazała się zablokowana. "Jak pierwszy lepszy zając w kotle" - z żalem pomyślał o sobie. Stanął, dał się wziąć. Zabrakło mu nagle cyjanku potasu. Rad był jednak, że notatek żadnych przy sobie nie ma, że mieszkanie jest również "czyste". Nad ranem przed hotel "Frankfurter Hof" zajechało jakieś auto. Kurier "Peter Iwanom", nagle zaalarmowany, szybko się spakował i gdzieś odjechał. d Straszny wróg d Duszkiewicz już położył się do łóżka, kiedy i do jego izdebki zastukała bona. "Pan konsul prosi do siebie w bardzo pilnej sprawie" - zawołała. Polak ubrał się szybko i wkrótce stanął przed swoim opiekunem. Sugihara był tak przejęty, że na razie słowa uwięzły mu w krtani, więc tylko wziął z biurka dopiero co otrzymany telegram i w milczeniu podał go Duszkiewiczowi. Krótka depesza nadana z Berlina do Królewca mówiła o aresztowaniu "Kuncewicza" i wzywała konsula, aby natychmiast przyjechał do Berlina. Podpisany był sam ambasador. - Wyjeżdżam pociągiem o 6 rano - wyjąkał wreszcie Japończyk. Widać było, że jest ogromnie przejęty. Nie śpiąc przez całą noc, stopniowo ułożyli plan działania. Konsul Sugihara postanowił użyć wszelkich możliwych środków, aby kapitana ratować, a w każdym razie zabezpieczyć, co się da, z dokumentów, które Jakubianiec przechowywał w poselstwie Mandżukuo i w attaszacie. Duszkiewicz otrzymał stanowczy zakaz wychodzenia z domu. "Jadać pan będzie u nas" - zadecydował konsul. Z kolei Duszkiewicz powiadomił o wydarzeniu "Kostka". Zawsze gotów do natychmiastowego opuszczenia Królewca, przekazał teraz "Kostkowi" zakonspirowany adres majora Rybikowskiego w Sztokholmie oraz kontakty na Kowno i Wilno, "Kostek" bowiem miał w razie potrzeby przejąć kierownictwo placówki królewieckiej. Nastały dni ponurego oczekiwania. Sugihara wrócił z Berlina do Królewca po czterech dniach. Zdradzał wyraźne przygnębienie. Pierwsze pytanie, jakie postawił Duszkiewiczowi brzmiało bardzo niespokojnie: - Wychodził pan z domu? - Ani razu - odrzekł Polak. - Zresztą, niech one poświadczą. - Wskazał dzieci konsulostwa. Pupicza, najstarszy z synków konsula, przytulając się do "wujcia", przytakiwał. Mówiąc już nieźle po niemiecku, poważnie wyjaśnił: - Wszyscy my pilnowaliśmy "diadię", żeby go nic złego nie spotkało. Pani Sugihara przyniosła herbatę i przysłuchiwała się relacji męża. Konsul powoli i rozważnie, punkt po punkcie, rozwijał obraz berlińskiej katastrofy. - Pański szef został aresztowany dnia 20 lipca, wieczorem, gdy wracał do domu. W mieszkaniu jego zrobiono rewizję. Zabrano go do Gestapo. Prócz niego aresztowano Sabinę, gosposię z poselstwa Mandżukuo, a także parę innych osób, które w poselstwie pracowały. Dyrektora Butlera także. - Co u nich znaleziono? - szybko zapytał Duszkiewicz. - Nie wiemy. Ostatnią pocztę ze Sztokholmu dla kapitana zabrałem z naszego attaszatu i przywiozłem tutaj. Tak samo wywiadowcze notatki z Polski i dla Polski, które kurier przechowywał w poselstwie Mandżukuo. Ma pan tu całą paczkę. Są tam cztery koperty z pieniędzmi na różne adresy i nazwiska, jest i wasza książka szyfrów. O ile wiem, nikt jej nie oglądał, była zresztą zapieczętowana. Jest również plik papierów przygotowany dla majora Rybikowskiego. Ja to stąd wyślę. A co najgorsze, musi pan wiedzieć... - Nie zdążył zażyć trucizny? Konsul smutno popatrzył na Duszkiewicza i ciągnął: - Nie. A ponadto okazuje się, że i sam major Rybikowski przebywał w Berlinie podczas tego wszystkiego. Przyjechał nagle. Nie wiadomo, czy zdążył zobaczyć się z kapitanem. I nie wiadomo, co się z nim stało. W hotelu, w którym się zwykle zatrzymuje, odpowiedziano, że był, owszem, ale w nocy wyjechał. Dokąd i jakim sposobem, wciąż nie wiadomo. Sztokholm niepokoi się ogromnie. Generał Onodera telefonował dwa razy. Ale ambasador Oshima powiada, że z Polakami trzeba nareszcie skończyć... Duszkiewicz wiedział, że ambasador Japonii w Berlinie, generał Oshima, jest gorliwym zwolennikiem Niemiec i zawsze przeciwstawiał się polityce swego kolegi ze Sztokholmu. Tak więc - japońskie oparcie przepadło. - Jesteśmy gotowi - powiedział z rezygnacją. - Ja i "Kostek"... - Do czego gotowi? - zapytał konsul. - Możemy stąd zniknąć w każdej chwili. Opracowałem już plan ucieczki do Polski, pod okupację niemiecką. - Ach, nie! - zawołała konsulowa, po czym energicznie i szybko wypowiedziała kilka zdań w języku japońskim. Widać było, że teraz - choć zwykle milcząca i potulna - narusza jakieś panujące w ich domu prawa i obyczaje, bo spokojny zazwyczaj Sugihara aż podniósł ze zdumienia brwi. Nie odpowiadając żonie, konsul ciągnął: - Ambasador Oshima to mój zwierzchnik. Pan rozumie, ja jestem małym człowiekiem, są wyżsi ode mnie, podlegam im. Gdybym był na ich miejscu, to może nawet uratowałbym "Kuncewicza". A tymczasem ja sam miałem kłopoty! - Ze strony ambasadora? - Tak jest. Niemieckie władze stanowczo zażądały od niego wyjaśnień, jaki był charakter pracy "Kuncewicza" w ambasadzie japońskiej... I o innych Polaków pytali, głównie o Sabinę. - A co generał Oshima im odpowiedział? - Tego nie wiem. Ale sam wysłuchałem wiele przykrych słów. Przez całą godzinę musiałem z całą grzecznością, milcząco, przyznawać generałowi rację. Cóż mogłem uczynić dla kapitana? Westchnął i mówił dalej: - On jest stracony, to pewne. Pani One Martincienne mówiła mi... - Ach, jednakże pan rozmawiał z nią? - Oczywiście - wyjaśnił konsul. - Jako urzędnik, muszę być posłuszny generałowi, ale jako człowiek prywatny jestem waszym przyjacielem. Postarałem się o poufną rozmowę z panią One. Otóż przesłuchiwano ją w Gestapo, nawet trzykrotnie. Widziała teczkę ze sprawą kapitana Alfonsa Jakubiańca. Oni już znają to nazwisko. Teczka jest bardzo gruba, pełna papierów. Pokazano jej także fotografię kapitana w polskim mundurze oficerskim, stoi razem z jakimś młodym oficerem japońskim. Przyznała mi się, że mąż jej składał zeznania na temat Jakubiańca, jeszcze przed zrzuceniem go na teren Litwy, to znaczy na miesiąc przed aresztowaniem kapitana. Podobno uprzedziła o tym Jakubiańca, który obiecał jej, że będzie ostrożny. Pani One sądzi, że mąż jej od dawna śledził Jakubiańca, bo nieraz i ją samą brał na spytki. Wobec tego gestapowcy chyba nic w jego mieszkaniu nie znaleźli, ale przecież mieli inne materiały. Pani One sądzi, że Niemcy po zajęciu Grodna i Wilna tam właśnie znaleźli jakieś papiery, może i tę fotografię, a to wszystko zgodziło się z danymi, które im dostarczył Martincienne. - Uprzedzałem kapitana! Nawet mieliśmy scysję z powodu jego nieostrożności w rozmowach z panią One - przerwał Duszkiewicz. Japończyk pokręcił głową. - Ta pani - mówił - jest naprawdę zrozpaczona. Albo zakochana w kapitanie, albo ma dla niego i dla nas wielki szacunek. Zrobiła, co mogła, żeby zeznania innych ludzi osłabić, ale co tu począć, skoro gestapowcy posiadają dowody, choćby w postaci fotografii. Zresztą trudno jej było przeczyć słowom własnego męża. W tej sytuacji pani One wyraziła chęć zobaczenia się z kapitanem rzekomo dla wyjaśnienia jakichś okoliczności. Gestapowcy przyrzekli jej takie widzenie, oczywiście pod pewnymi warunkami. Pani Martincienne jest pewna, że będzie mogła przekazać kapitanowi pewne wiadomości oraz otrzymać wskazówki od niego. Podobno mają specjalnie ustalony kod rozmów. Duszkiewicz opuścił głowę. - Torturują go teraz - wyjąkał. - Nie, nie - odrzekł Sugihara - przyrzekli nam traktować go po ludzku. To jedno wyprosiłem u ambasadora, żeby interweniował, gdzie należy. I generał Onodera działał w tej sprawie. Prócz tego odwiedziłem naszego attach wojskowego w Berlinie, to wiem, że jest wam przychylny, no i podlega generałowi w Sztokholmie, nie ambasadorowi. On ma także swoje stosunki z Niemcami. Przyrzekli, że badanie będzie ludzkie. Chodziło mi też o los waszej Polki i o ewentualną pomoc dla majora Rybikowskiego, który - być może - znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Kto wie, może błąka się jeszcze po Berlinie? Podobno w ostatniej chwili dano mu znać o katastrofie. I od tej pory znikł. Że do Sztokholmu od razu nie wrócił, to fakt. Kapitan Mizuno krótko mi rzekł, że mogę być spokojny, ale on sam rozpacza z powodu Sabiny. Czy pan sądzi, że major da sobie radę? - Chyba tak - odrzekł Duszkiewicz, ale i w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności. Sugihara snuł dalej powzięty plan. - Przez całą drogę zastanawiałem się, co należy uczynić dalej. "Kostka" zapewne nie podejrzewają. No, źle się stało, że katastrofa nastąpiła teraz, kiedy łączność wasza z Polską jest ułatwiona przez to, że Litwę zajęli Niemcy. Dopiero teraz moglibyście tu skutecznie wyzyskać waszą organizację, prawda? Duszkiewicz skinął głową. - Myślałem o tym, czy nie da się odrobić nieszczęścia - ciągnął Japończyk. - Ale to niemożliwe. Chwilowo partia generała Oshimy jest górą, on we wszystkim sprzyja Niemcom, a ja podlegam właśnie jemu. Nie uderzyliśmy na Władywostok, zawiedliśmy Hitlera, więc teraz idziemy mu na rękę w innych sprawach. Z naszymi władzami w Tokio może udałoby mi się co nieco załatwić, ale nie teraz, kiedy łączność idzie przez konsulat generalny w Berlinie, a więc także przez generała Oshimę, który zabiega o niemiecką sympatię. Już i tak zrobiłem coś na własną rękę, bo o wszystkim od razu powiadomiłem generała Onoderę w Sztokholmie... Pan słucha? Podchorąży z pewnym wysiłkiem szedł za tokiem myśli konsula. Równocześnie widział, jak na ekranie filmowym, bezradną, zagubioną w mrowisku Berlina postać majora Rybikowskiego, nagle pozbawionego oparcia i pomocy. Do ambasady japońskiej czy do poselstwa Mandżukuo pójść nie mógł, adresy agentów i ludzi zaprzyjaźnionych stały się po aresztowaniach bezwartościowe, przynajmniej na razie... Któż wie, co gestapowcy zdołali już wyciągnąć z ludzi, których uwięzili? I z czego Jakubianiec zwierzał się pani One, i co ona sama zeznała? Trzy razy badana! Bagatela! Duszkiewicz wiedział, na czym takie badania polegają. Nagle poczuł się straszliwie osamotniony. - Panie konsulu - powiedział - sprawa jest prosta. Wszystko zostało rozbite. Nie mogę was dalej narażać. Jutro... Nie, dziś jeszcze znikam stąd. I dziękujemy, dziękujemy za wszystko. Przekażę wszystkie sprawy "Kostkowi", jego chyba Niemcy podejrzewać nie będą. Pani Sugihara badała wzrokiem męża. Sugihara uspokoił ją nieznacznym ruchem ręki. - Nie - powiedział. - Obmyśliłem co innego. - Pani Martincienne wie o mnie - przerwał mu Duszkiewicz. - Poznałem ją przecież. Miałem od niej list z powinszowaniem i zdjęcie jej z jakąś przyjaciółką. Widocznie kapitan dał jej mój adres. A skoro tak... - Czy podczas mojej nieobecności konsulat obserwowano? - spytał Sugihara. - Nie. Według mnie i według pana Sato nie obserwowano. Na mieście bywali w tym czasie inni pracownicy konsulatu, ale także obserwacji nie stwierdzono. - No, widzi pan! Najwidoczniej pani One nic o panu w Gestapo nie powiedziała. W ogóle sprawiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Niech pan słucha. Zniknąć pan musi, to jasne, ale zachowajmy spokój. Zresztą samopas pana nie puszczę. W razie potrzeby podwiozę pana do samej granicy. Ale spróbujmy innego wyjścia. Zwrócę się do władz o udzielenie wiz dla pana i dla Sato. Jesteście z nim w przyjaźni, niechże pana eskortuje, ja koszty pokrywam. Jeśli tylko wizy zostaną udzielone, to wyjedzie pan do jakiegoś kraju neutralnego. - Do Szwecji? - Nie. Na nowy ślad japońskiej pomocy dla majora naprowadzać Niemców nie wolno. Najlepsza byłaby Turcja. Macie tam wasze placówki, zresztą na Bliskim Wschodzie jest także wasze wojsko. Odpowiada to panu? Podchorąży dawno już marzył o służbie liniowej, z bronią w ręku, więc aż pobladł ze wzruszenia, tymczasem Sugihara mówił dalej: - Taki plan może się udać. Cała nasza rodzina uraduje się, gdy otrzyma od pana kartkę po szczęśliwie odbytej podróży. Poza tym będzie pan mógł nadal pracować dla Polski. Niech pan mi nie dziękuje, bo przecież jest w tym i nasz interes. Wcale nie chciałbym, żeby pan wpadł w ręce Niemców i wyśpiewał im na torturach wszystko... - Każdy z nas posiada przy sobie... - zaczął Duszkiewicz. - Wiem, wiem, ampułkę z cyjankiem potasu. Jednakże kapitana Jakubiańca wzięli żywego. Tamtą Sabinę z poselstwa również. No, doprawdy, wcale mi nie chodzi o to, żeby pan umarł w ten czy inny sposób. Zagadał coś bardzo szybko do swojej żony. Wtem Japonka, nie podnosząc oczu na mężczyzn, nisko się ukłoniła mężowi. - Tak trzeba zrobić, jak on mówi - powiedziała do Duszkiewicza. - Tak trzeba, tak trzeba - powtarzał i mały Pupicza, czepiając się kolan podchorążego. Jeżeli kiedykolwiek w tym wojennym czasie poczuł się Duszkiewicz tak jakby pośród własnej rodziny, to właśnie wtedy. W oczekiwaniu na wizę wyjazdową niemiecką, wjazdową turecką i tranzytową bułgarską znalazł się pod prawdziwą strażą obojga konsulostwa i sekretarza Sato. Kiedy zaś Sugihara pojechał raz jeszcze do Berlina, aby tam przyśpieszyć formalności i zamówić miejsca w samolocie do Sofii, synkowie konsulostwa też nie odstępowali swojego "diadi". Po powrocie konsula z Berlina otucha wstąpiła w Duszkiewicza. Okazało się, że major Rybikowski ocalał i już ze Sztokholmu przekazuje królewieckiej placówce podziękowanie, instrukcje, pieniądze i depesze dla przesłania do kraju oraz swoją aprobatę dla planowanego wyjazdu na południe. "Wielki Ojciec" także dziękował za otrzymane "instrumenty". Duszkiewicz wiedział, że chodziło tu o nadajnik radiowy i szyfry, które podczas swojej ostatniej podróży odwiozła do kraju Sabina. Na pożegnanie Sugihara ubrał Polaka w swoje kimono i tak go sfotografował "na pamiątkę", zaś konsulowa dała mu na drogę swój "talizman", małą kartkę z japońskim napisem, podobno poświęconą przez najstarszego kapłana w największej japońskiej świątyni. Tak oto pod opieką przyjaciół miało ujść zagładzie jedno zagrożone istnienie. Teraz już nie setki i tysiące, lecz miliony żołnierzy padały ofiarą nowej wojny błyskawicznej. Zgrupowania Armii Czerwonej, wstrząśniętej przed czterema laty przez słynną masową "likwidację dowódców", a teraz przez kompletne zaskoczenie, choć nieraz walczyły po desperacku, musiały z olbrzymimi stratami wycofywać się, by jakoś ustalić nową linię frontu. Na mapach w gabinecie generała Onodery złowrogie chorągiewki ze swastyką codzień posuwały się dalej ku wschodowi, celując już bezpośrednio w Leningrad, Moskwę i poprzez Dniepr w stronę Donu, a teczki majora Rybikowskiego puchły od informacji zupełnie innego rodzaju niż otrzymywane poprzednio. Dotychczas Wehrmacht wykonywał bojową robotę rabując i mordując sporadycznie, teraz jednakże, gdy Hitler wszystko postawił na jedną kartę, jaskrawe nadużycia popełniane przez żołnierzy zaczęły ściśle korespondować ze zbrodniami, które dyktowała hitlerowska machina partyjna. "To nie jest walka o rynki zbytu i niemiecką przestrzeń życiową, to początek totalnego zniszczenia wszystkich wokoło, to prawdziwe ludobójstwo" - ze zgrozą myślał Rybikowski. Powracały praktyki czasu zamierzchłego, kiedy Kawalerowie Miecza i krzyżacy oczyszczali dla siebie ziemie nadbałtyckie, gdy muzułmanie masowo wyrzynali Ormian, Greków, Bułgarów i Serbów. Najpierw z różnych odcinków frontu rosyjskiego zaczęły przez Finlandię i Pragę dochodzić wiadomości o rozstrzeliwaniu jeńców radzieckich, przede wszystkim komisarzy, oficerów politycznych i kobiet w mundurach oraz żołnierzy-Żydów, przy okazji niekiedy i Azjatów-muzułmanów, których Niemcy utożsamiali z Żydami po sprawdzeniu, że również są obrzezani. Jak donosili agenci z kraju, dochodziło do masowych egzekucji. Między innymi w Humaniu rozstrzelali Niemcy kilkuset jeńców. Ale był to dopiero początek. Wieści z frontu i z kraju zbiegały się z dostarczoną przez Helsinki treścią tajnego okólnika, właśnie wydanego przez naczelne dowództwo Wehrmachtu, które zwalniało od odpowiedzialności karnej tych żołnierzy armii niemieckiej, którzy wykonywali bez sądu egzekucje na osobach wojskowych lub cywilnych podejrzanych o wrogi stosunek do Niemiec. Niemiecki żołnierz mógł teraz zabijać bez sądu i bez kary właściwie wszystkich. Przeciwnie, karani mieli być żołnierze, którzy zaniechali rozstrzeliwania komisarzy lub kobiet w mundurach. Szeregowcom niemieckim oficjalnie odczytano rozkazy w tym względzie, przypominali o tym oficerowie różnych formacji liniowych. Tak więc żołnierz Wehrmachtu już wykonywał mordercze funkcje na równi z esesmanami, gestapowcami i żandarmerią polową. Dopiero następne meldunki donosiły o pewnej znamiennej korekturze tych praktyk. W poszczególnych dywizjach zalecano, aby egzekucje przeprowadzać w tajemnicy, nie na oczach ludności i własnych żołnierzy, jakby "kameralnie", nie publicznie. "Chodzi Niemcom o maskowanie morderstw, aby nie doprowadzać ewentualnych świadków do wewnętrznych konfliktów natury psychicznej" - wyjaśniał informator. Tymczasem na konferencji w Berlinie 16 lipca 1941 zostały definitywnie ustalone główne zarysy planu mającego na celu obrócenie Rosji w rodzaj olbrzymiego obozu pracy. Mówiła o tym fotokopia z rolki pani Heinicke. Na konferencję tę Hitler wezwał Goeringa, Keitla, Rosenberga i Bormanna. Rosenberg miał utworzyć specjalne Ostministerium dla zarządzania podbitymi prowincjami na Wschodzie. Formowano także oddziały ze zwerbowanyeh do służby jeńców wojennych. Na olbrzymie przestrzenie Związku Radzieckiego postanowiono zarzucić tak doskonałą sieć informacyjno-policyjną, aby raz na zawsze uniemożliwić wybicie się tam jakiejkolwiek jednostki. Hitler uważał wojnę za wygraną i sądził, że masy rosyjskie same nie zdobędą się na niebezpieczne dla Niemiec odruchy, przede wszystkim więc z góry postanawiał likwidację rosyjskich działaczy i przywódców, nawet jeśliby wyrazili chęć przejścia na stronę Niemiec. Korzystać z ich pomocy i następnie niszczyć bez litości - taka była decyzja Hitlera. Organizacja RFSR, czyli ruch grupujący rosyjskich antykomunistów, miała być wyzyskana do końca, następnie jednak oczekiwała ją zagłada. Tak więc, zachęcając poszczególne narody ZSRR do powstań przeciw władzy radzieckiej, Hitler nawet nie myślał o jakichkolwiek dla nich uprawnieniach autonomicznych. Dwieście milionów ludzi miało podlegać tylko Berlinowi, a Ostministerium stawało się jedynie nową formą przygotowań do najbardziej bezwzględnych rządów. Generał Onodera, który o tym wszystkim dowiedział się z przywiezionych materiałów berlińskich, ostro krytykował Hitlera. - Mądrzej byłoby - mówił - Rosję podzielić na republiki, wyzyskiwać wzajemne animozje, sterować tym olbrzymim obszarem gospodarczym za pomocą odpowiedniej taktyki i dyplomacji, za pomocą różnych nacisków. Tak, jak my robiliśmy to w Korei i gdzie indziej. Zresztą wcale nie uważam, żeby wojna miała się ku końcowi. Rosja utraciła miliony obrońców i mnóstwo sprzętu, ale nowe miliony będą mogły ruszyć wkrótce z Syberii na Zachód, a sprzętu wojennego też tam nie zabraknie. Nie, ta wojna nie skończy się rychło, jak w Polsce, we Francji czy na Bałkanach... Hitler przeliczył się, to pewne. Dziwi mnie tylko, że niemiecki korpus oficerski pozwala mu działać tak nieopatrznie. Skąd pan zdobył tę rolkę? Tajemnica? W konsekwencji takiego hitlerowskiego programu meldunki, które nadchodziły od "Wielkiego Ojca", brzmiały tragicznie. "Od lipca po dzień dzisiejszy - pisano przez Kowno i Królewiec - szosy i linie kolejowe wiodące z Rosji przez Polskę do Niemiec przedstawiają okropny widok. Długie kolumny jeńców głodzonych i bitych przeciągają szosami, pozostawiając tysiące trupów. Niemcy zabijają ich po drodze za przyjmowanie żywności od mieszkańców, za wybieranie z przydrożnych pól kartofli lub buraków, nawet za picie wody ze studni lub rowu. Transportami kolejowymi jeńcy jadą po kilka dni bez kropli wody i strawy, bez powietrza w nieludzko zatłoczonych wagonach. W prowizorycznych obozach etapowych jeńcy obgryzają korę z drzew i wyjadają trawę, a na biwakach bywają tak stłoczeni, że muszą stać jeden przy drugim". Do tych obrazów Duszkiewicz dodał szczegóły otrzymane tuż przed opuszczeniem Królewca: "W Kieleckiem podczas wyładunku pociągu z jeńcami znajduje się w wagonach więcej zmarłych niż żywych, a zestawy wagonów po takim transporcie długo cuchną trupim odorem po rozkładających się ciałach. Z terenu Związku Radzieckiego także wciąż nadchodzą okropne wieści; między innymi powracający do Polski liczni wozacy, których Niemcy nareszcie zwolnili, mówią, że pod Smoleńskiem zginęło na szosach wiele tysięcy jeńców zastrzelonych lub zmarłych z wyczerpania, a przy większych stacjach kolejowych leżą stosy wyrzuconych z pociągów martwych ciał". Nie co innego mówiły meldunki naocznych świadków z Łotwy i Litwy: na wszystkich szlakach wiodących z Rosji na Zachód co dzień umierały tysiące wziętych do niewoli żołnierzy radzieckich. Jeden z uzyskanych dzięki przyjaciółce Pickenbrocka dokumentów, określony jako pilny "schnellbrief", żądał, aby wyłączyć z transportów jenieckich i likwidować w obozach koncentracyjnych tych ludzi, którzy odbywają transport w stanie "półżywym" lub "nieżywym". Mimo odpowiedzialności Wehrmachtu, który dozorował transportów, ludność niemiecka zapisywała to na konto SS. Na ponurym dokumencie podpisał się osławiony H. Mller. Inny dokument wskazywał, jak bardzo Himmler troszczy się o dobro nauki. Z jego to rozkazu gromadzono szczególny zbiór czaszek... Są to - mówiła notatka - spreparowane czaszki komisarzy bolszewickich, Żydów. Gromadzi je przejęty przez Niemców uniwersytet w Strasburgu. W sprawie tej ukazało się zarządzenie samego Himmlera. Profesor Hirt, dyrektor sztrasburskiego Instytutu Anatomii, zażądał mianowicie, aby Wehrmacht wszystkich wziętych do niewoli komisarzy-Żydów oddawał w ręce Feldpolizei, zaś policja polowa powinna otaczać ich specjalnie troskliwą opieką, a następnie co pewien czas powiadamiać o nich wiadome urzędy, aby mogły one delegować specjalistów dla zmierzenia i sfotografowania "głów" oraz ustalenia ich danych personalnych... Przy uśmiercaniu tych ludzi należy się starać, aby czaszki nie zostały uszkodzone. Po odjęciu głów od tułowia należy je starannie zabezpieczyć, hermetycznie według instrukcji opakować i załączywszy fotografię oraz wypełnioną dokładnie ankietę, odesłać do instytutu. Następny dokument z rolki pani Heinicke mówił o tym, że Himmler wizytując oddziały specjalne dowodzone przez Artura Nebe nakazywał przeprowadzenie w swojej obecności "wzorowych" egzekucji. Egzekucjom takim przyglądali się Himmler i generał Erich von dem Bach-Zelewski, dowódca policji niemieckiej na środkowym odcinku frontu. Tak więc Himmler sprawdzał osobiście, czy egzekucje przeprowadza się... "humanitarnie", bez brutalności. Była też wśród tych dokumentów ciekawa rozmowa z samym Himmlerem, a właściwie czyjaś relacja o tej rozmowie, z pewnością interesująca dla Japończyków. Oto Himmler mówił, że wierzy w astrologię, a także w staroniemieckie runy. Uważał, że gdyby udało się odcyfrować tajemnicę ukrytą w nordyckich runach, to wyszłoby na jaw ich powinowactwo z japońskim pismem. "Reichsfhrer SS przywiązuje do tego niezmierną wagę" - czytał major. "Nie rozumiem, dlaczego" - pomyślał. Odpowiedź znalazł dalej: "W takim razie wyszłoby na jaw, że Japończycy, mimo odrębnego wyglądu fizycznego, należą do rodziny narodów aryjskich. Himmler twierdził, że traktuje zagadnienia rasowe najzupełniej serio, nie powodując się namiętnościami. Widząc w Japończykach ewentualnych sprzymierzeńców, nie chciałby jednak łączyć Niemiec z narodem podlejszego gatunku, do którego zalicza Żydów i Słowian. Z polecenia jego nad zagadnieniem run pracuje teraz grono wybitnych specjalistów w Instytucie Antropologicznym. W ogóle zaś Himmler pragnie wydrzeć wiekom tajemnicę pochodzenia Aryjczyków". Nadeszły również meldunki pochodzące od robotników zakładów Saurera. Mniej ważne, ale równie charakterystyczne. Oto z fabryk niemieckich odchodziły do Rosji, w celu wypróbowania, specjalne samochody ciężarowe o absolutnie szczelnej nadbudowie. Karoserie robiono z grubej blachy stalowej i miały kształt wielkiej, zamykanej na zasuwy budy. Rury wydechowe silnika tych wozów były podwójne, o wylocie na zewnątrz i do wewnątrz budy. Kierowca mógł dowolnie skierować strumień spalin samochodowych. Nie ulegało wątpliwości, że nowy niemiecki wynalazek będzie służył do mordowania więźniów ulokowanych w budzie. Nad taką pomysłową maszyną do zabijania nabiedzili się niemało konstruktorzy, technicy i majstrowie, posłuszni rozkazowi z góry. "Bardzo zdolny naród" - mruczał Rybikowski. Informatorzy donosili z terenu również o innych "naukowych" wynalazkach. Według tych poufnych wersji, nadsyłanych z Berlina przez Piotra Hołówko, zastępcę kapitana Jakubiańca, w nomenklaturze SS pojawił się nowy symbol "14-F-14". Był to kryptonim dla sygnowania aktów zagłady w Oświęcimiu i innych obozach. Sygnaturą taką oznacza się obozowe zamówienia na fenol i gaz, a także raporty o zgładzeniu więźniów. Nowe metody zabijania ludzi zastrzykami zostały wypróbowane na blokach 21 i 20 w Oświęcimiu i w tamtejszej kostnicy. Do tak zwanej "szprycy" lub "szpili" kierują więźniów lekarze obozowi w grupach po 50-80 osób. Na jesieni grupy zabijanych w ten sposób liczyły do 100 więźniów. Także i komendantura, niezależnie od lekarzy, wyznacza więźniów na śmiertelny dosercowy zastrzyk, wykonywany przeważnie wodnym roztworem fenolu. W języku SS akcja nosi nazwę Sonderbehandlung "14-F-14". Był ta zresztą ostatni meldunek Hołówki, zaaresztowano go w pociągu Berlin-Praga. W tym czasie major zdołał już całkowicie zgłębić strukturę strasznego wroga, jakim dla świata stały się agendy tajnej służby hitlerowskiej. Główna siedziba Gestapo znajdowała się na Prinz Albert Strasse, w zarekwirowanym gmachu Szkoły Sztuk Pięknych. Rozbudowano tam jakby olbrzymią maszynerię produkującą terror powszechny. W jej specjalnych pracowniach psychofizycznych szczegółowo ustalano metody cielesnego i duchowego oddziaływania na różne organizmy; w podziemiach gmachu specjalne izby tortur zawierały udoskonalone technicznie mechanizmy. Nawet sam tryb postępowania tych agend stał się niejako systemem. Każdy z aresztowanych był od samego początku bity pejczami po twarzy i głowie. Gestapowcom i esesmanom w naukowy sposób wyjaśniano, że przede wszystkim należy dążyć do złamania ducha w każdym z więźniów. Z twarzą spuchniętą i we krwi, z oczami, które już ledwie patrzą, z wypadającymi zębami - któż potrafi zachować panowanie nad sobą? Dalej pisemna instrukcja zatytułowana "Badanie surowe" zalecała 25 uderzeń w okolicę nerek i pośladków. Inna instrukcja, o "badaniach specjalnie surowych", zezwalała na bicie nie ograniczone w czasie, a także na tortury bardziej wymyślne. Od Stavangeru w Norwegii po Ateny w Grecji, od Amsterdamu w Holandii po okolice Leningradu, od Kijowa czy Smoleńska po Brest we Francji, wszędzie Gestapo rozporządzało małym aparacikiem służącym do kruszenia męskich jąder, a także i drugim, elektrycznym, o dwu wtyczkach, przepuszczających prąd pomiędzy męskim czy kobiecym organem płciowym a kiszką stolcową. Ulubioną torturą była podciąganie na sznurze za skute z tyłu ręce, co wywoływało wywichnięcie stawów barkowych, a często i utratę ramion. Specjalne, ostro zakończone zapałki wbijano pod paznokcie i zapalano, a obcążki do wyrywania paznokci i szpikulce do wbijania w podeszwę zawsze były w pogotowiu u tysięcy młodych oprawców. Dość często asystowały przy torturowaniu mężczyzn młode niemieckie urzędniczki, naigrawające się z nieszczęśnika, a czasem - co również należało do metody - badanemu więźniowi nakazywano przysłuchiwanie się, jak wyje z bólu i skamle o łaskę jego torturowana żona, siostra, matka. Niekiedy metoda była "ulepszana" przez młodocianych sadystów i w grę wchodziły tresowane wilczury... Tak było na dole zbrodniczej organizacji. Jakże przedstawiała się jej góra? Oprócz biur wojskowych cała rozległa sieć policyjno-partyjna podlegała nie państwu, lecz hitlerowskiej SS, czyli Schutzstaffel. Cztery litery RSHA, wyrażające w skrócie niemiecką nazwę Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, stały się symbolem prawdziwej grozy. Stojący na czele tego urzędu Heinrich Himmler złączył kierowane przez Heinricha Mllera Gestapo, rządzoną przez Reinharda Heydricha SD, czyli Sicherheitsdienst (Służba Bezpieczeństwa), oraz Kripo - Kriminalpolizei. Sekcją VI w SD kierował pyzaty i przysadkowaty Walter Schellenberg, specjalista od kontrwywiadu. Całość tego właściwie najwyższego urzędu w Niemczech, stojącego ponad ministerstwami, rozpadała się na departamenty. I i II departament podzieliły się sprawami personelu i administracji, III departament zajmował się wywiadem krajowym i zachował nazwę SD, IV stanowiło właściwe Gestapo, V - policję kryminalną, VI - SD, wywiad ościenny, a do wydziału "N" należały czasopisma i druki. W stadium organizacji znajdował się departament VII, kontrolujący produkcję nowych broni tajnych: bakterii, promieni, gazów, rakiet i energii atomowej. "Ot, żeby jakoś dotrzeć do tego" - marzyło się majorowi. Postrach Niemiec i Europy, departament IV RSHA, czyli Gestapo, dzielił się na wydziały i sekcje. Było ich wówczas dwanaście. Wydział 1a zajmował się marksizmem, nasłuchem radiowym, nieprzyjacielską propagandą i rosyjskimi jeńcami wojennymi; wydział lb - konserwatystami, monarchistami, pacyfizmem, liberałami i kolporterami pogłosek, plotek i dowcipów, które "obniżały ducha narodu". Do ofensywnego wydziału 2 należały: sabotaż, zagłuszanie radia, akcje przeciw spadochroniarzom i komandosom. Wydział 3 obejmował trzy sekcje: kontrwywiadu, spraw finansowych i gospodarczych oraz kontroli granicznej. Wydział 4 czuwał jedną sekcją nad: katolikami, protestantami i masonami, a drugą - nad Żydami. Dwie sekcje wydziału 5 obejmowały kontrolę przejawów antyspołecznych tudzież lekceważenia obowiązków oraz czuwanie nad wewnętrznym życiem partii. W wydziale 6 sekcja 6a prowadziła olbrzymie kartoteki z danymi osobistymi wielu milionów ludzi i założyła stosowne archiwum, wreszcie osławiona sekcja 6b zarządzała i więzieniami i obozami koncentracyjnymi, a więc stanowiła o życiu i śmierci kilkunastu milionów podejrzanych i skazanych. Całość tego departamentu o tuzinie wydziałów otrzymała po wybuchu wojny numerację IV A, stworzono bowiem także i wydział IV B, specjalnie dla krajów okupowanych. W wydziale IV B Francja należała do sekcji pierwszej, zachodniej, a Polska do trzeciej, wschodniej.... Osobnej sekcji powierzono kraje południowo-wschodnie. Były jeszcze i podsekcje, na przykład dla czuwania nad pracą obozową i nad kontrolą ceł. Nie trzeba dodawać, że osobny wydział przeprowadzał olbrzymią systematyczną akcję wyłapywania i ograbiania w całej Europie Żydów, a następnie - niszczenia ich w masowych masakrach na miejscu lub wywożenia do obozów zagłady. Właśnie sygnalizowano, że do Oświęcimia jadą coraz większe ładunki morderczego cyklonu, stosowanego w ogromnych komorach gazowych. Z natury rzeczy Rybikowskiego interesowała możliwość wglądu do kartotek sekcji 6a i 6b oraz całość prac sekcji polskiej wydziału IV B, a właśnie tam pracowała koleżanka agentki "Elizy". Prócz tego i biuro Waltera Schellenberga w osławionym "Amt Sechs" wchodziło w rachubę jako teren wart zainteresowań, o ile by to nie przekraczało możliwości. Sicherheitsdienst, służba politycznego wywiadu i kontrwywiadu, liczył około trzech tysięcy najbardziej zaufanych etatowych agentów, całe zaś Gestapo zatrudniało czterdzieści tysięcy pracowników, łącznie z personelem biurowym, podczas gdy stan SS, ubranej w czarne mundury gwardii Hitlera, podniósł się w ciągu dziesięciu lat ze skromnej liczby 280 do miliona. Wszyscy oni byli śmiertelnymi wrogami ludzkości, jednakże owych 3 tysiące członków SD należało do najbardziej niebezpiecznych. W Abwehrze, czyli wywiadzie wojskowym Wehrmachtu, służył pod szefem wywiadu, admirałem Wilhelmem Canarisem, pułkownik Hans Pieckenbrock, wysoki, korpulentny i jowialny szef sekcji I, wywiadowczej. Był on zapatrzony w lekcje historyczne. Masowa penetracja niemieckich szpiegów i sabotażystów do krajów, które miały ulec napaści, znacznie osłabiała siłę obronną tych krajów. Tak w roku 1870 Francję zalała fala aż trzydziestu tysięcy szpiegów; podobną V kolumnę skierowali Niemcy do Francji w przededniu pierwszej wojny światowej. W analogiczny sposób pułkownik Pieckenbrock "preparował" od roku 1937 Polskę, wyczesując z niej masy swoich agentów. Rekrutowali się oni w zasadzie spośród mniejszości niemieckiej, ale na lep żołdu niemieckiego szli także i Polacy z inteligencji zarobkowej, nawet oficerowie, nie mówiąc już o tych, których uwiodła faszystowska koncepcja społeczna i polityczna. Sekcją II Abwehry kierował generał Lahousen, Austriak, wielki znawca defensywy i sabotażu, realizujący w praktyce to wszystko, co mu przygotował pułkownik Hans Pieckenbrock. A jednak przyjaciółka czy też współpracowniczka tegoż Pieckenbrocka zapragnęła ucieczki. Że nie chodziło o mistyfikację, Rybikowski upewnił się tamtej nocy, kiedy w pułapkę dostał się Jakubianiec. Zrazu major był pewien, że i on sam znalazł się nad krawędzią przepaści. "Czy pański paszport jest wystawiony na nazwisko Iwanow czy Jacobsen?" - padło pytanie, kiedy dwóch osobników wtargnęło do jego pokoju. Zaraz po nich nadjechał kapitan Hirotani, wobec którego Niemcy zachowali się jak podkomendni. Byli to więc ludzie skierowani przez ową Heinicke i jej szefów. "Bilet na samolot niepewny, musisz jechać z nimi, bo twój przyjaciel został aresztowany wczoraj wieczorem" - szepnął Japończyk. "A ci?" - zapytał major, ale odpowiedzi nie otrzymał. I tak niespodziewanie rozpoczęła się podróż - milcząca, błyskawiczna i niezrozumiała. Z początku zrezygnowany i gotów do samobójstwa, major pojął znaczenie tej podróży dopiero późnym wieczorem na wybrzeżu morskim, kiedy go wprowadzono na pokład rybackiej czy też przemytniczej motorówki. Opiekunowie zniknęli. Ludzie, którzy w ciemnościach spychali łódź na głębszą wodę, porozumiewali się półgłosem, jednakże Rybikowski rozróżnił mowę duńską. "Gdzie jedziemy?" - rzucił po szwedzku. "Do Landskrona" - padła odpowiedź. Istotnie, kiedy już motorówka wzięła kurs, Gwiazda Polarna świeciła po lewej stronie, szli więc rzeczywiście przez Ore Sund do brzegów Szwecji. Ratowanie Duszkiewicza przez Japończyków, a Rybikowskiego także przez nich, ale przy pomocy jakichś Niemców, tylko pozornie przeczyło logice. Japończycy pragnęli uniknąć dalszych kompromitacji, Niemcy zaś... "Ludzie z Abwehry szukają dróżki porozumienia z aliantami. A Frau Heinicke ma być pierwszą jaskółeczką, działają nadzwyczaj ostrożnie, przeze mnie" - domyślał się. Tak czy inaczej, okoliczności mu sprzyjały. Tyle że możliwość ponownych wypraw na teren Rzeszy była teraz nader wątpliwa. Wkrótce, po kilku rozmowach z przemysłowcami i kupcami ze Skandynawii, którzy często jeździli w interesach do Niemiec, a także przedyskutowawszy to i owo z generałem Onoderą, Rybikowski mógł tak ocenić ostatnie przemiany w Niemczech. "Hitler - pisał w meldunku do Londynu - zjednał sobie początkowo, jak wiemy, samą tylko bezrobotną lub niezasobną młodzież, stopniowo oddziałując wiadomymi środkami na słabsze umysły w pokoleniu starszym i na wyobraźnię tłumu oraz wielu kobiet. Korzystał, co prawda, z pieniężnej pomocy zainteresowanych jego ruchem sfer gospodarczych, ale elita wojskowa i finansowa była przeciwko niemu i pozwoliła mu na uchwycenie rządów jedynie czasowo i warunkowo, aż do momentu, kiedy zostaną spełnione jej własne cele, po czym, jak sądzono, nie trudno go będzie wykończyć. Jednakże po kolejnych sukcesach wojennych, a szczególnie po zajęciu Francji i po głębokim wtargnięciu na tereny radzieckie, w sferach, które dotychczas uważano za mózg i sól narodu niemieckiego, zaznaczył się przełom. Popularność Hitlera, powszechna wiara w niego, początkowo tylko pośród młodzieży oficerskiej, zaczęła rosnąć z dnia na dzień w korpusie oficerów starszych, nawet w sferach arystokracji rodowej. Co nie udało się przedtem cesarzowi, osiągnęliśmy dzisiaj dzięki fhrerowi> - pocieszali się dawni przeciwnicy Hitlera, a obecnie już raczej jego poplecznicy, może niezbyt radzi takiemu obrotowi rzeczy i wystraszeni, ale tym niemniej zaspokojeni w swoich odwiecznych dążeniach do ustalenia niemieckiego panowania i niemieckiego ładu w Europie, od Atlantyku po Ural, a zatem i na całym świecie. Po uderzeniu Hitlera na Rosję przeciwnikami jego są głównie komuniści, wciąż prześladowani i ukrywający się lub wtrąceni do obozów i likwidowani, a także ostatni już obrońcy ładu poprzedniego, który zapadł się ostatecznie pod naporem hitleryzmu..." "Być może - kończył w raporcie Rybikowski - tymi ostatnimi, utajonymi przeciwnikami Hitlera są niektórzy wyżsi dowódcy, a nie ma też zgody i współdziałania pomiędzy specjalnymi agendami partii a wywiadem wojskowym". Wydział "Niemcy" oddziału II sztabu naczelnego wodza miał już podobne sygnały skądinąd, przede wszystkim ze Szwajcarii, gdzie zaufani agenci admirała Canarisa także sondowali możliwość wyzyskania polskiego pośrednictwa dla nawiązania tajnych rozmów z Churchillem. d Sprawy Polaków d Wydaje się dziś paradoksem ówczesna współpraca polskiego majora z japońskim generałem! Przecież Tokio stało się przedłużeniem i oparciem "osi" Rzym-Berlin, podczas gdy Polacy trwali przy tych sprzymierzeńcach, od których zależał ratunek ich ojczyzny. I mimo to major służby czynnej Michał Rybikowski, kierownik wywiadu ofensywnego w Niemczech, okazał się równie potrzebny generałowi Makoto Onoderze, szefowi japońskiego, wywiadu na Europę, jak pomoc owego Japończyka była niezbędna dla Polaka. Paradoksów tego rodzaju i jeszcze dziwniejszych namnożyła wojna tyle, że nawet można by z nich wyciągnąć wniosek o niemożliwości sztywnego podziału ludności świata jedynie według granic i paszportów. Jeszcze w roku 1940 włoski attach wojskowy w Berlinie dyskretnie uprzedził Brukselę i Hagę o niemieckim planie naruszenia neutralności Belgii i Holandii. Podobnie i węgierski attach wojskowy w Sztokholmie powiadomił Anglików o tym, że jego londyński kolega jest w istocie informatorem Niemiec. Pewni wysocy urzędnicy Hiszpanii, która oficjalnie sympatyzowała z Hitlerem, szli - bywało - na rękę Londynowi, a pośród Francuzów, Belgów, Norwegów i Anglików nie brak było zwolenników Hitlera. Jednym słowem, różnorakie interesy lub takie czy inne poglądy dyktowały ludziom poczynania sprzeczne z ich obowiązkami natury paszportowej. Tymczasem wojna toczyła się nadal - coraz bardziej kosztowna i krwawa, a także coraz bardziej przewrotna w jej zakamarkach tajemnych. Anglicy po ujęciu szpiegów niemieckich albo wieszali ich, albo też zmuszali do "dezinformacji", czyli nadawania kontrwiadomości. Niemcy uprawiali to samo i w konsekwencji zdarzało się, że podstępnie oszukani agenci Anglików, razem z wyposażeniem, spadali z nieba wprost w objęcia oczekujących gestapowców. Zabawa ta nazywała się dowcipnie "Englandspiel". Po obu stronach frontów łamano szyfry i kody, dzięki czemu udawało się wysyłać na manowce dywizje i floty albo inaczej zwodzić marszałków czy admirałów. Dla wprowadzenia przeciwnika w błąd skazywano - bywało - całe ekipy nieświadomych tego ludzi na okrutną śmierć, zaopatrując ich w mylące dokumenty, których przeznaczeniem było, razem z ich nosicielami, od razu wpaść w ręce przeciwnika. Tak więc, aby otumanić wroga, chytrze, a z czystym sumieniem wydawano na zgubę własnych żołnierzy i przyjaciół. Dla zamaskowania intencji i planów - ubierano fałszerstwa w pozory prawdziwości. Nareszcie specyficzna dialektyka i sofistyka umysłów, które zajmowały się tajną reżyserią podziemnych nurtów wojny, doprowadziły do tego, że czasami można było niemal otwarcie ryzykować takie czy inne posunięcia, bo i z tej, i z tamtej strony nikt już nie był skłonny wierzyć w oczywistość, w prawdę, w logikę rzeczy. W ogóle wszystko stawało się względne, opaczne i paradoksalne; ludziom nieraz wypadało także i mimo woli działać wbrew sobie samym i ginąć za sprawę, którą dawniej uważali za cudzą, lub padać ofiarą błędów, które okazały się czymś więcej niż błędami. Przełomowe znaczenie drugiej wojny światowej nie każdy był zdolny zrozumieć. Trafnie oceniał ją porucznik Luftwaffe Harry Schulze-Boysen, syn oficera Kriegsmarine i potomek sławnego z pierwszej wojny światowej Tirpitza, a jednakże utajony komunista, który służył radzieckiemu wywiadowi z głębokiego przekonania. Pogląd swój wyraził on jeszcze w roku 1939 w słowach następujących: "Wojna obecna pogrzebie starą Europę z jej dziś istniejącą cywilizacją, a kiedy powietrze się oczyści, to i atmosfera stanie się zdrowsza. Nasze własne życie, jak mi się wydaje, nie jest już ważne. Vivere non est necesse. W każdym razie proponuję, abyśmy wszyscy dowiedli, że zasługujemy na miano wartościowych istot ludzkich". Sam autor tych słów zginął ujęty przez Gestapo, gdy wychodził z gmachu sztabu Luftwaffe, ale swoją śmiercią potwierdził to, w co wierzył. Nie każdemu bywało to dane. Przeciętny Polak daleki był od dialektycznej głębi, od giętkości, od ogarnięcia szerokich perspektyw. Dobry albo zły, gotowy umierać za ojczyznę, lub na odwrót, skłonny do szukania w oszalałym świecie bezpiecznych kątów, często padał ofiarą naiwnej myśli, impulsywnego uczucia i prymitywnej kalkulacji. Taki rodak w Londynie biegł śpiesznie do władz z informacją, że jego sąsiad-Niemiec nadaje tajemnicze sygnały krótkofalowe, skoro tylko bombowce Luftwaffe przylatują nad miasto. Inny "londyński" Polak sądził, że zasiedziała w pewnym hotelu dziewczyna, podobno Niemka, dowiaduje się zbyt wielu rzeczy od przygodnych umundurowanych kompanów, z którymi co wieczór wypija pintę piwa. Okazywało się jednak, że krótkofalówka działa, niby nielegalnie, lecz umyślnie, a to w celu sprawdzenia wykradzionej nieprzyjacielowi nowej aparatury, zaś niby przygodni informatorzy młodej Niemki uświadamiają dziewczynę fałszywie w celach dezinformacji. Dla wielu Polaków świat stawał się niezrozumiały, pełen wilczych dołów i szarad. Tymczasem z chwilą wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej nieuchronnie nastąpić musiała w bardziej przewidujących Polakach generalna korekta poglądów, zarówno w ocenie tego, co było, jak i w horoskopach czy planach na przyszłość. Przeciwniemiecki alians otrzymał nareszcie szanse zwycięstwa, już dzięki temu chociażby, że gros hitlerowskiej armii skierowało się ku wschodowi. Kraj stał się zapleczem wschodniego frontu. I oto polski rząd emigracyjny w Londynie, co prawda pod pewnym naciskiem Anglików i Amerykanów, ale głównie licząc się z realnym układem sił, wysłał przez Archangielsk do Moskwy swoje przedstawicielstwo i układał się ze Związkiem Radzieckim co do powołania polskiej armii, która wystąpi na froncie wschodnim w sojuszu z Armią Czerwoną. I chociaż burzliwe protesty niektórych polityków i przeważającej części starszego oficerstwa towarzyszyły pierwszemu od stuleci porozumieniu się Polaków z Rosjanami, ale fakt pozostawał faktem. Siedząc w Sztokholmie, major Rybikowski już tu i ówdzie słyszał ubolewanie, że w razie zwycięstwa nad Niemcami powojenne granice Polski będą ustalone inaczej niż przedtem. Ludziom, którzy nie mogli wyobrazić sobie Polski w innych granicach niż przedwojenne, pozostawała zatem już tylko nadzieja, że o przyszłości kraju decydować będzie ostatecznie anglosaski Zachód, nie kto inny. Ale tu automatycznie wynikała wątpliwość, czy właśnie ów anglosaski Zachód zechce dotrzymać swoich ostrożnych zobowiązań wobec Polski i czy nie wybierze raczej kompromisu z Rosją. Starszyzna oficerska gubiła się więc w takich czy innych spekulacjach, nadziejach i wątpliwościach, wciąż niezdolna do trzeźwego rozumienia sytuacji ogólnej, lecz zawsze pełna zarozumiałości. Nie zaprawiona do myślenia społecznego i wytresowana w zasadzie, że "armia jest apolityczna", nie umiała jednakże lojalnie podporządkować się decyzjom swojego rządu na emigracji. W takiej pełnej pychy postawie utwierdziła polskich oficerów klęska Francji, chlubiącej się przecież świetną tradycją wojskową; w świetle hitlerowskich zwycięstw można było znaleźć łatwe usprawiedliwienie dla przegranej w roku 1939. A teraz, na tle błyskawicznych postępów niemieckich w Rosji, ukazywać się zaczęły przed wieloma polskimi pułkownikami i generałami szczególne miraże. Już niektórzy jawnie twierdzili, że Polska powinna "iść z Niemcami" (co właściwie oznaczałoby kapitulację), większość zaś niemądrze cieszyła się z bliskiego jakoby pogromu Rosjan. Utożsamiano dawny carski absolutyzm z despotyzmem i wypaczeniami stalinizmu, za tragedią wysiedlonej z kresów ludności polskiej nie dostrzegano ani stokrotnie większych cierpień mas ludowych w samym Związku Radzieckim, ani własnych polskich przewin, liczne zaś - niestety - wykoślawienia stalinowskiej administracji uznawano za ostateczną kompromitację komunizmu, socjalizmu, wszelkiej władzy ludowej w ogóle. Pożywką dla takich uproszczeń były wieści o niedoli wywiezionych w głąb Związku Radzieckiego rodzin, ale przede wszystkim opierano się na przedwojennym kulcie osoby i polityki Józefa Piłsudskiego oraz polityki jego następców, a - jak wiadomo - politykę tę cechowała prawdziwie zoologiczna nienawiść do potężnego wschodniego sąsiada. W ten sposób zadawnione i nowe gorycze łącznie z odruchowym potępieniem wszelkich zmian ustrojowych czy granicznych układały się razem ze ślepą zadawnioną żołnierską miłością, ale nie tyle w umysłach, ile w zaciekłych uczuciach, ba, nawet w takich sercach, które zapewne biły najszczerszą, choć nie przemyślaną troską o przyszłość ojczyzny. W ten sposób zarozumiałość kastowa i ślepota społeczna nie pozwoliły wielu oddalonym od kraju ludziom na dostrzeżenie, że naród za nic w świecie nie pragnąłby powrotu dawnych dygnitarzy z ich formami rządzenia i że naród ten właśnie stanął nad samą krawędzią przepaści. Tymczasem już w pierwszej próbie porozumień buntowniczego oficerstwa znalazły się przerażające fałszem słowa, potajemnie wysłane do formującej się nad Wołgą nowej armii polskiej. Słowa te brzmiały: "Z dwojga złego naród wolałby okupację niemiecką od sowieckiej". Interesy klasowe i kastowe utożsamiono z interesami ludu! W malutkim zdaniu kryło się więc zaiste potworne kłamstwo, które podyktować mogła tylko krańcowa głupota lub zdrada. Tak więc próbę przełamania złych tradycji w stosunkach polsko-rosyjskich musieli podjąć ludzie inni, wiążąc to z wymarzoną przez nich zmianą ustroju. I tak w kraju łączyć się zaczęły w jedną organizację grupy o charakterze rewolucyjnym. W czasie kiedy Duszkiewicz odbywał pod japońską kuratelą śpieszną podróż na południe, major usiłował powiązać naruszoną sieć wywiadowczą. Konsulat japoński w Królewcu likwidował się, ale informator "Kostek" miał tam pozostać i działać nadal. Z Wilna komunikowali mu wiadomości "Dziewic" i "Tatar". W szczególności niezastąpiony okazał się "Dziewic", który - dobrze władając językiem niemieckim - umiał w czarnym mundurze esesmana swobodnie przejeżdżać cały szlak z Wilna do Warszawy i z powrotem, zapewniając dopływ meldunków. Jednakże przez długi czas nie wiedziano, kto ze strony niemieckiej mógł wkraść się w zaufanie tamtejszej polskiej konspiracji, bo coraz to przepadali ludzie najbardziej czynni. Znacznie później wyszło na jaw, że zdrajcą takim był, między innymi, hrabia Rodkiewicz, ożeniony z Nowicką, właścicielką dużego magazynu na rogu ulicy i Wielkiej, przy cerkiewce. Zdrajca poszedł pod konspiracyjny sąd i zginął, ale zdążył narobić mnóstwo szkody i spowodować żałobę wielu rodzin. W służbie tej, jak na wojnie, przez działalność obcych agentur ginęło wielu dobrych żołnierzy. Z kolei przyszła próba nawiązania łączności z ludźmi, którzy ocaleli z katastrofy Jakubiańca w Berlinie. Powołany na front rosyjski dyrektor banku już zginął, zaś wdowa po nim, zawsze jeszcze w "Kubie" zakochana, żyła nadzieją, że jakoś uda się jej wyzwolić Polaka z obozu. Pani One Martincienne również czyniła starania; Gestapo obiecywało jej zezwolenie na wyprawę do Sachsenhausen i na krótką rozmowę z więźniem. "Mają nadzieję, że przeze mnie dowiedzą się czegoś więcej" - dawała znać. Mąż trzeciej agentki, były prokurator wojskowy, służył teraz na froncie wschodnim; listy jego - jak donosiła - już nie brzmiały entuzjazmem i zawierały coraz więcej żałosnych nutek. W każdym razie wysłannicy majora zawsze spotykali u tych kobiet życzliwe przyjęcie i wszelką pomoc. Ze strony tej sygnalizowano, że listy oficerów i szeregowych z frontu wschodniego, choć cenzurowane przez niemiecką pocztę polową, przynosiły coraz więcej informacji o tym wszystkim, co ukrywa oficjalna propaganda Goebbelsa. "Trzeba tylko umieć je czytać" - myślał Rybikowski. Zakochana w "Kubie", a zresztą nienawidząca hitlerowców żona prokuratora spisała się doskonale, gdyż nie tylko przywiozła wieści o uwięzionym i jego cenne, pocieszające informacje z przebiegu dochodzeń, ale także dość szczegółowy opis miejsca, w którym Jakubianiec dzielił losy z wieloma innymi więźniami. Dla sojuszniczych wywiadów nie było to bez znaczenia. Izolator Zellenbau obozu w Sachsenhausen urządzono w dużym murowanym parterowym baraku o kształcie litery T. Budynek otaczały trawniki i drzewa, wokoło wznosił się wysoki mur, przed którym przeciągnięto jeszcze zaporę z kolczastego drutu. Na noc do drutów włączano prąd elektryczny. Poza murem wznosiły się wieże ze strażnikami SS. Barak miał około 80 pojedynczych celek oraz karcery. Kapitan Jakubianiec został przez Mllera wyróżniony. Po wielu badaniach, z których Niemcy podobno wyciągnęli wniosek nader dla więźnia pochlebny, osadzono go ostatecznie w owym bunkrze Zellenbau obozu Sachsenhausen, gdzie przedtem więziono polskich uczonych. W gwarze obozowej bunkier zyskał nazwę "Ringu" lub też "Prominentenbau", trzymano tam bowiem różne wybitne osobistości. Oprócz "Kuby" przebywali w bunkrze kolejno schwytani przez Gestapo dziennikarz Mieczysław Ettinger, Kazimierz Kobryński, matematyk z Warszawy, biskup lubelski, a spośród więźniów innych narodowości - porwani w roku 1939 z Holandii przez Schellenberga dwaj oficerowie brytyjscy, Best i Stevens, były kanclerz austriacki Schuschnigg, były kanclerz Rzeszy, dr Luther, szef rumuńskiej Żelaznej Gwardii, Sima, były minister francuski, Yvon Delbos, komisarz radziecki Kokorin, ukraińscy działacze polityczni, jak Stećko, Pandera i Stachiw, a wreszcie znalazł się tam ujęty latem 1943 roku dowódca Armii Krajowej generał Stefan Grot Rowecki. Łączność z Pragą zawisła w pewnej chwili tylko na jednej jedynej nici, łączącej Rybikowskiego z tamtymi terenami nieprzyjaciela. Podtrzymywała ją "Murka". Dzięki stosunkom jej byłego męża, Fina, mogła od czasu do czasu, jeżdżąc przez Kopenhagę, zgłosić się osobiście, przeważnie jednak musiały wystarczyć listy od niej, zawsze zawierające ukryte w tekście ważne wiadomości. Jednakże wiadomości te były często spóźnione, a wtedy wartość ich polegała tylko na tym, że potwierdzały one rzeczy wiadome już skądinąd. Wreszcie i rezydent w Budapeszcie "Gambit" utorował sobie nową łączność, aż przez Szwajcarię. Nie było innej rady, jak zakładanie lepszych, szybciej działających "nitek". Major nie czekał na okazję i przypadki, lecz sam docierał do ludzi, którym interesy nakazywały częste podróże do Niemiec. Pierwszym nowym przyjacielem był szwedzki inżynier zwany w meldunkach "Gatanem", czyli po szwedzku "ulicą". Kontakt z nim dawał wgląd w niemieckie stosunki fabryczne, bo Szwed produkował urządzenia służące do napędzania samochodów gazem drzewnym i bywał stałym gościem u przemysłowców niemieckich, starających się przy pomocy generatorów na drzewo zastąpić choćby w części benzynę i ropę. Sprawozdania "Gatana" odznaczały się ścisłością, mówiły o rozlokowaniu, rozwoju, przemianach i trudnościach produkcji niemieckiej w dziedzinie motoryzacyjnej. "Przyjaciel z hotelu Torni" nadal donosił o wszystkim, czego się dowiadywał od przyjeżdżających do Helsinek Niemców. Pocztówka z Helsinek zawierająca potoczny zwrot: "Mamy tu piękną pogodę", lub inny: "Mówimy często o Tobie" oznaczała zaproszenie do szybkiego przyjazdu w celu osobistego przekazania jakiejś pilnej wiadomości. Najczęściej były to sygnały o pojawieniu się na froncie wschodnim nowych dywizji niemieckich. A przecież miliony serc dygotały niepokojem, bo losy Leningradu i Moskwy mogły zadecydować o losach świata. Drogą tą również nadeszła później wiadomość o olbrzymich działach użytych przez Niemców podczas oblężenia Sewastopola. Rybikowski bez trudu stwierdził, że kaliber i wymiary tej nowej broni ściśle odpowiadają charakterystyce, którą na długo przed wojną badano w Biurze Studiów z raportu dortmundzkiego magazyniera. Okazywało się teraz, że skromny eks-kowal był bardziej przenikliwy niż przemądrzali sztabowcy. Wydostanie się z Niemiec drogą używaną przez duńsko-szwedzkich przemytników nasunęło Rybikowskiemu ideę wyzyskania od czasu do czasu Kopenhagi, głównie w celu nadawania stamtąd poczty idącej na tereny okupowane. Zresztą placówka duńska stanowiła świetny punkt obserwacyjny, szczególnie dla wszystkich spraw związanych z żeglugą i wojną morską. Parokrotne pokazanie się majora w tej placówce niewątpliwie dodało jego agentom ducha, a i sam Rybikowski był zadowolony, że "nie wychodzi z formy". Jednakże dalszych wypraw na teren samej Rzeszy major zaniechał w słusznym mniemaniu, że przez pewne niemieckie czynniki został już rozszyfrowany. Pozostawało zagadką, czemu właściwie zawdzięczał ratunek. Podczas jednego takiego wypadu majora do Kopenhagi zastał on całe miasto wstrząśnięte. Powszechnie mówiło się o nieszczęsnych Polkach. Majorowi opowiedziano o wydarzeniu, które wywołało mnóstwo komentarzy i na nowo obudziło pogardę dla Niemców i zrozumienie dla dramatycznych losów Polski. Oto na redzie portu zakotwiczył niemiecki frachtowiec wiozący transport dziewcząt przeznaczonych dla żołnierskich domów publicznych w Norwegii. Kilka z tych młodych kobiet rzuciło się z pokładu do morza. Jedne zostały wyłowione, inne potopiły się. Porządne serce majora zakipiało wówczas takim oburzeniem, że przyjaciele-Duńczycy, zresztą zaniepokojeni o własne interesy, z trudem go powstrzymali od jakiegoś wybuchu. "Mogłem wtedy pierwszemu lepszemu Niemcowi rozwalić łeb, tak mnie poniosło" - wspomina później Rybikowski, sam jakby zdumiony faktem, omal nie złamał swoich zasad i nie wykoleił się z torów chłodnej rozwagi i ścisłego rachunku. Później w sprawie transportu nieszczęsnych dziewcząt usiłowano zdziałać coś przez apel do opinii publicznej. Podano o tym do wiadomości prasy szwedzkiej i brytyjskiej, a także - po zdobyciu nazwisk i adresów - odeszło sporo protestujących listów, zarówno anonimowych, jak i podpisanych, które otrzymali niemieccy dowódcy na Bałtyku i w Norwegii. Jednakże prasa szwedzka jakoś zaniemówiła na ten drażliwy temat, a z Londynu obłudnie dano znać, że incydent, jako mało prawdopodobny, wymaga... sprawdzenia. "Szwedzi, no, jasne, drżą przed grozą okupacji niemieckiej... Ale Anglicy?" - dziwił się major. Okazało się jednak, że i Anglicy drżą o los swoich jeńców, którzy znaleźli się w rękach niemieckich. Od pewnego czasu, istotnie, tak niby odważna prasa brytyjska nabrała wody w usta, nawet wobec największych bestialstw niemieckich. "Protestować będziemy, ale dopiero wtedy, kiedy to nie będzie szkodziło naszym obywatelom" - wyjaśniali znajomi Anglicy. Co do niemieckich dowódców, to na prywatne nieśmiałe perswazje skierowane do nich przez duchowieństwo katolickie i protestanckie w ogóle nie było odpowiedzi lub też odwzajemniano się groźbą i wykrętem. "Skąd pochodzi ta plotka? Czy może od wrogiej propagandy?" - zapytywali niemieccy generałowie. Admirał Bałtyku Wolf von Trotha wyjaśnił zakonnicom w Gdańsku, że takie sprawy, jak rzekomy transport więźniarek, nie należą do jego kompetencji. A inny von Trotha, zapewne krewniak tamtego, komendant morski w Kirkenes, odrzekł norweskiemu biskupowi: - Nasi wspaniali żołnierze i marynarze prowadzą ciężkie walki i muszą mieć wszystko, co im życie ułatwia. Chodzi o jakieś tam dziewczęta z Polski? Niechże będą szczęśliwe, że na coś w ogóle są nam jeszcze potrzebne. "Trzeba było ogromnej siły woli, żeby panować nad sobą" - wspomina te czasy Rybikowski. Ostrożność stała się jego przyzwyczajeniem. W każdym wypadku, kiedy zaszła potrzeba telefonowania do polskiego poselstwa na Karlavgen, trzeba było liczyć się z podsłuchem, jeśli nie szwedzkim, to z pewnością niemieckim. Żeby nie wzbudzić czujności obcych wywiadów, major zwykle podawał nazwisko któregoś z członków ambasady. Na przykład, łącząc się z posłem Potworowskim, jako swoje podawał nazwisko Żaby, attach prasowego. Czasem zdarzało się, że właśnie sam redaktor Żaba odbierając telefon pytał: - Przepraszam, a kto mówi? - Żaba. Redaktor Żaba - odpowiadał Rybikowski, mówiąc jak zwykle, dla zmylenia głosu, przez chusteczkę lub kawałek papieru. - Który Żaba? - zdumiewał się pan Żaba. - Attach prasowy... Jasne? Dopiero wtedy poczciwy dziennikarz zaczynał coś rozumieć i prosił do telefonu posła. Do attach wojskowego pułkownika Brzeskwińskiego na Valhalla vgen major przychodził bardzo rzadko, a i to wieczorem, żeby Niemcom utrudnić śledzenie i zrobienie zdjęcia na ulicy. Rozmowy przez telefon prowadzili bardzo lakonicznie. Na przykład: "Pojutrze, dwunasta, jak ostatnio". Według umowy znaczyło to: "Jutro, szósta, miejsce to samo". Z zasady major wierzył wyłącznie tym meldunkom, które jego agenci pisali własnoręcznie, gdyż dopiero wtedy można było stwierdzić ich autentyczność. Podobnie z maszynopisami: znając maszyny swoich ludzi, nieufnie odnosił się do innych czcionek. Własne meldunki podpisywał jako "Adam" lub literami "M" względnie "A". Niebezpieczeństwo groziło zewsząd, ale najbardziej w takich punktach, rozsianych po całym świecie, o których wiedziano, że stale służą niemieckiemu wywiadowi. Tak więc hotele "Ritz" w Madrycie i w Nowym Jorku, hotel "Avenida" w Lizbonie, hotelowe bary i salony w Kairze, Istambule czy Buenos Aires zapewniały niemieckim agentom dogodne warunki do kontaktów, obserwacji i łączności. W Sztokholmie miejscem takim był przede wszystkim "Grand Hotel" położony obok ambasady niemieckiej. W innych znanych majorowi hotelach chętnie przebywali Amerykanie i Anglicy. Otóż major mocno sobie postanowił nie stąpnąć nawet w lokalu, w którym bywał kiedykolwiek przed wybuchem wojny czy później. W zasadzie obrał teren dla spotkań i rozmów za mostem przez zatokę, w ustronnych alejkach Skansenu. Ostatecznie w razie konieczności niektóre spotkania wyznaczało się w restauracji na najwyższym, siedemnastym piętrze tzw. "Pagody" przy Kungsgatan, gdzie mało kto zaglądał, bo nie dawano tam alkoholu. Unikając jak ognia spotkań z gadatliwymi i zawsze lekkomyślnymi rodakami, major niekiedy czynił wyjątki od tej reguły. Dlatego zapamiętał polskiego urzędnika, który przyleciał do Sztokholmu służbowo, zapewne w sprawach związanych z internowanymi tu załogami polskich okrętów wojennych. Rozmowa z pozującym na filozofa dyplomatą zirytowała majora. - Przeklęte położenie geograficzne! - narzekał wysłannik z Londynu. - Należałoby właściwie przenieść Polskę gdzie indziej. Emigrować całą masą! - Przenieść Polskę? W jakiż sposób? Przenieść z Wisłą i Tatrami, z Gdańskiem i Krakowem, z pamiątkami naszej historii i z tą odwieczną a codzienną walką o przyszłość? - pytał major. - Walka dawno przegrana! Najpierw przepadło państwo, teraz ginie naród. Pan mówi - Wisła, Tatry. No cóż. Wisła i Tatry spodobały się komu innemu! A pamiątki zostaną i tak starte z mapy. - Ale nie z serca. Pan chciałby sobie żyć wygodnie i spokojnie, a tymczasem samo życie wszystkim narodom dyktuje co innego, ciągłą walkę - oponował z żarem Rybikowski. - Beznadziejną walkę. - Pan sam siebie skazuje. Usychające drzewa umierają, las rośnie dalej. Ale dyplomata pokiwał głową i filozoficznie zakończył: - Śmierć kończy wszystko. Także i las umiera. Na to samo wychodzi pańska teoria ciągłej pracy i walki. Wszyscy pójdą na gnój. I pan ze swoją teorią, i ja. Do czego mam się śpieszyć? Idźcie sobie na zniszczenie, skoro wola. Ja poczekam. I także umrę, niestety, niestety... Rezygnacją i bezradnością wiało również od wypowiedzi znanego przed wojną działacza politycznego z obozu nazywanego sanacyjnym. Przedostał się on jakoś do Szwecji i pewnego dnia pesymistycznie referował majorowi stan rzeczy w kraju. - Wszystko w kraju rozbite, rozproszkowane - mówił. - Społeczeństwo potępiło nas, wręcz znienawidziło za klęskę. A przecież naród bez nas istnieć nie będzie, bo my jesteśmy nosicielami idei niepodległościowej. Musieliśmy więc odgrodzić się od Śmigłego, Becka i innych, żeby ratować pamięć marszałka, ocalić jego testament. Generał Tokarzewski pierwszy ogłosił się za lewicowca i radykała, ale mało kto mu zaufał, bo przecież także piłsudczyk. Zresztą został aresztowany przez Rosjan. Jeden bodaj Stefan Starzyński zdobył sobie serca warszawian i w ogóle wszystkich, ale on znikł już z widowni. Pewnie zakatowany przez Niemców. Nas wyparł się zupełnie! - A socjaliści? Ludowcy? - pytał major. - Socjaliści są rozbici na dwie grupy, jeśli nie na więcej. To samo ludowcy... Narodowa demokracja też jest rozproszkowana na pięć lub sześć odłamów. Powstają osobne sztaby partyzanckie, chłopskie, robotnicze, a także skrajnie prawicowe, faszystowskie. A wszyscy odgrażają się, że do stanowisk w kraju nie dopuszczą z powrotem ani jednego z nas, dawnych ministrów, wojewodów, starostów. W ogóle staczamy się w przepaść jakiejś anarchii. Nie brak oczywiście takich, co chcieliby się rzucić w ramiona Rosjan, są nadal także i zwolennicy ugody z Niemcami. Ale cóż? Niemcy nie chcieli zrozumieć, że jedynie przy naszej pomocy pójdzie im łatwiej... Major przypomniał sobie wtedy entuzjazm pewnych przybyszów z Anglii, którzy mówili o księciu Kentu jako przyszłym królu polskim. No tak, mętlik nielichy! Trzeba by geniusza, żeby to rozwikłać. Ale przede wszystkim należy wygrać wojnę. "Należy dobrze robić swoje" - umacniał się w duchu major, zresztą przeważnie samotny i wiecznie zaaferowany bieżącymi sprawami. Za pociechę służyły mu coraz bardziej przyjazne stosunki w biurze. Zdarzało się teraz niejednokrotnie, że doświadczał ze strony generała Onodery konkretnej pomocy i korzystał z jego przestróg, a także informacji. Był to okres, w którym Berlin starał się skłonić Tokio do zbrojnego wystąpienia przeciwko aliantom. Świat pasjonował się, co uczyni Japonia. Korzystając z okazji,major parę razy inicjował rozmowy na ów temat, ale Onodera grzecznie uśmiechał się i dyplomatycznie sprowadzał dyskurs na inne tory. Nareszcie pewnego dnia Japończyk przemówił sam. - Panie Iwanow - rzekł - za kilka minut będę miał rozmowę na interesujący pana temat. Odwiedzi mnie jeden z bliskich współpracowników Hitlera. Oni od dawna już nas sondują, gdzie się tylko da. I w Tokio, i w Berlinie, i w ogóle wszędzie. Zgodziłem się na tę rozmowę, bo właśnie otrzymaliśmy wyraźne instrukcje z Tokio. Jeśli pan chce, proszę... Otworzył mało widoczne drzwi prowadzące z gabinetu do alkowy, wskazał ustawiony na stoliku mikrofon ze słuchawką, spojrzał na zegarek i powiedział: - To, co pan usłyszy, może panu posłużyć za nader cenny materiał orientacyjny. Tymczasem proszę sobie skrócić oczekiwanie. Za panem, w szafce, jest whisky. A na chwilę przed zjawieniem się gościa zajrzał raz jeszcze i zauważył: - Instrukcje z Tokio są wyraźne, choć zredagowane dyplomatycznie. Mamy Niemców po przyjacielsku przestrzec jako naszych sojuszników, że jednakże tego, czego się spodziewają po nas, nie otrzymają. A przy okazji dodam, że dla was, Polaków, będzie to korzystne. Klęska Rosji lub jej kapitulacja oznaczałaby przecież dla Polski zgubę nieuchronną... Michał słuchał. Po wzajemnych uprzejmościach, kiedy zapowiedziany gość skierował rozmowę na tory wojenno-polityczne, generał Onodera "puścił farbę" mówiąc; - Z pewnością zainteresuje pana moja opinia. Doszedłem do przekonania, że Rosja polega na rosyjsko-japońskim pakcie o nieagresji. Powiem więcej, Rosja polega na tym pakcie całkowicie. Tak jest właśnie, całkowicie. W konsekwencji Stalin jest zupełnie spokojny o swoją sytuację na Dalekim Wschodzie i wobec tego dywizje syberyjskie przybędą na front zachodni niezawodnie. Z tym liczyć się trzeba. Tajemniczy gość odchrząknął, a Japończyk uprzejmie ciągnął dalej: - Obliczyliśmy ostatnio z moim doradcą, specjalistą od spraw organizacji i transportu, kiedy pierwsze eszelony syberyjskie mogą przybyć na front pod Moskwą. Otóż spodziewajcie się ich już w październiku, najpóźniej w listopadzie... "To znaczy, że Moskwa ma szanse obrony, a Japonia na Rosję nie uderzy" - wywnioskował major. Sądził nawet, że być może Tokio usiłuje wyciągnąć dla siebie korzyści bez wypowiedzenia wojny, o czym świadczyć mogła wzmożona aktywność dyplomacji japońskiej, jak donoszono z Waszyngtonu. W każdym razie zanosiło się na iście desperackie starcie olbrzymich sił walczących o Moskwę. Rok 1941 biegł zatem dalej, znaczony potężnymi wstrząsami dla wielu ludzi, dla całych narodów, dla świata. Jesienią Niemcy wymordowali w Kijowie 350 tysięcy Żydów. Meldunek od "Wielkiego Ojca" mówił, że i w lasach pod Kazimierzem Biskupim Niemcy też zniszczyli kilkadziesiąt rodzin żydowskich wrzucając ludzi do głębokich rowów z niegaszonym wapnem i polewając ich wodą z sikawek strażackich. Żydzi ugotowali się żywcem, w lasach pozostały ogromne wspólne mogiły. Ale miał to być dopiero początek jakiejś gigantycznej zbrodni. W Krakowie, na poufnym zebraniu, gubernator Frank szczegółowo wyjaśnił plan "zrobienia końca z Żydami". Wezwał on swoich urzędników do uzbrojenia się przeciw współczuciu i do zaniechania procedur prawnych, kiedy chodzi o to "jednorazowe gigantyczne wydarzenie". Obliczając ilość Żydów w G.G. na 2,5 miliona, Frank stwierdził, że trudno taką ilość wystrzelać czy otruć, ale trzeba będzie przedsięwziąć zabiegi, które w jakiś sposób doprowadzą do ich zniszczenia. Powiedział: "Generalna Gubernia musi być uwolniona od Żydów tak samo, jak jest uwolniona Rzesza". Dalej Frank zapowiedział, że o sposobie i czasie owej akcji zadecydują odpowiednie instancje. Z Polski szły dalej wiadomości o egzekucjach, łapankach i wysiedleniach. W listopadzie Niemcy wysiedlili 2 tysiące chłopów z 6 wsi w powiecie zamojskim. Rozmieszczono ich nad Bugiem. Podobno jednak dowództwo wojskowe sprzeciwiło się lokowaniu wysiedlonych dalej na wschodzie, na tyłach armii walczącej z Rosjanami. Gospodarstwa po wysiedlonych oddano volksdeutschom z Besarabii. Ludność nazywa ich "czarnymi". Niekiedy major smutno spuszczał głowę, szyfrując wiadomość o zgonie przyjaciela lub kolegi. I tak w Radomiu skazano na śmierć i rozstrzelano w miejscu zbiorowych egzekucji na Firleju pułkownika Stanisława Kolabińskiego, dowódcę 55 rezerwowej dywizji piechoty na Śląsku. Przebywał on najpierw w Warszawie, potem w oflagu Rothenburg, następnie przeżył katusze zadawane mu w obozie Buchenwald. Podobny los spotkał pułkownika Kawalczewskiego, organizatora ucieczek z oflagów. Jak się okazało, Wehrmacht wydawał jeńców w ręce Gestapo; współpraca armii niemieckiej z hitlerowcami stawała się coraz pełniejsza. Kraj pozostawał nadal zapleczem frontu, który co prawda oddalił się na wschód, ale tym niemniej szlaki komunikacyjne biegły głównie przez teren Polski, gdzie również pracowało na potrzeby wojny wiele fabryk. Tym jedynie tłumaczył się pierwszy przejaw niemieckiej troski o stan zdrowia w tak zwanym Gubernatorstwie i wszędzie tam, gdzie Polacy stanowili siłę roboczą. Mianowicie - jak donoszono z Berlina - starszy radca medycyny dr Walbaum stwierdził, że większa część Polaków dostaje przydziały kartkowe o wartości tylko 600 kalorii, podczas gdy normalnie człowiek musi otrzymać dwa tysiące dwieście kalorii. Ludność Generalnej Guberni jest tak dalece wyczerpana, że będzie - zdaniem radcy - łatwym łupem tyfusu plamistego. W ciągu każdego tygodnia notuje się pośród Polaków około tysiąca nowych zachorowań. Taki stan rzeczy stanowi - przestrzegał Walbaum - wielkie niebezpieczeństwo dla Rzeszy i dla żołnierzy niemieckich, którzy stale lub czasowo przebywają na tych ziemiach. Troskę budzi również wzrost gruźlicy. Raport Walbauma był starannie wyprany z wszelkiej "czułostkowości" wobec samych Polaków. Zupełnym zaskoczeniem stały się dla majora coraz gęściej przewijające się wiadomości o jakichś nowych ruchach partyzanckich, niezależnych od Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej. Uprzednio działał w Kieleckiem tylko były legionista major Dobrzański, przyjmując pseudonim Hubala. Odmówił on posłuszeństwa, kiedy Komenda Główna rozkazała mu zaniechać walki, motywując ten zakaz obawą przed represjami. A teraz donoszono, że na terenach, gdzie działała grupa partyzancka majora Hubali, Niemcy istotnie przeprowadzili kilkanaście egzekucji masowych, w których poniosło śmierć ponad sześćset mężczyzn, kobiet i dzieci. Niemcy zastosowali również palenie całych wsi z ludnością i żywym inwentarzem. Straty więc były, ale i nienawiść do okupanta rosła. Na tymże terenie, w Kieleckiem, wykrystalizowały się teraz inne grupy, o charakterze bardzo radykalnym. Jedna z nich, o nazwie "Świt", staje się - jak mówił raport - niebezpiecznie popularna. Według meldunków z okręgu łódzkiego także i tam powstała organizacja wyraźnie komunistyczna, pod nazwą "Front Walki o Wolność Naszą i Waszą", wydająca pismo drukowane na powielaczu. Akcja szerzyć się miała dość szybko na terenie Łodzi, Pabianic, Ozorkowa i Łęczycy oraz sięgać do innych miast w obwodzie "Warthegau". Wreszcie na Podlasiu pojawił się oddział partyzancki komunistycznego Związku Walki Wyzwoleńczej. Dokonał on kilku akcji dywersyjnych w okolicach Białej Podlaskiej. Związek ten wydawał w Warszawie swoje pismo pod tytułem "Zwyciężymy". Major, choć przeciwnik komunizmu, zastanowił się jednak nad tymi faktami, które świadczyły o radykalnych nastrojach panujących głównie wśród robotników i mniej zasobnego chłopstwa. Tu nie mogła decydować sama tylko propaganda z zewnątrz. "No cóż, skoro ci chłopcy biją się z Niemcami, to widocznie i oni czują po polsku - pomyślał. - A że komuniści? Przecież i my boimy się o skutki, jakie mogą wyniknąć z upadku Moskwy". Partyzanckie działania, w kraju przez dowództwo AK raczej hamowane, musiały szczególnie doskwierać Niemcom na terenie Związku Radzieckiego. Świadczył o tym dokument nadesłany do generała Onodery z Berlina. Była to instrukcja OKH. Naczelne dowództwo niemieckie rozkazywało: "Nieprzyjaciel musi być doszczętnie zniszczony. Stałe rozstrzyganie o życiu i śmierci ujętych partyzantów lub podejrzanych jest ciężkie nawet dla najbardziej twardego żołnierza. Trzeba jednak działać. Postępuje słusznie ten, kto działa bezwzględnie i bezlitośnie, nie licząc się zupełnie z własnymi uczuciami". "Czyli rozgrzeszenie i odpust dla każdego mordercy" - myślał major. Już po wybuchu wojny na Pacyfiku, kiedy Japonia czynnie wystąpiła po stronie "osi", ale nie uderzając na Związek Radziecki, a tylko na Amerykanów, Anglików i Holendrów, major mógł się Japończykowi zrewanżować udostępniając mu dość sensacyjną treść "świątecznego" grudniowego raportu nr 170 od "Wielkiego Ojca". Raport ten brzmiał: "Straty niemieckie od 22 czerwca wynosić mają około 740 tysięcy żołnierzy, co stanowi 23 procent wojsk na froncie wschodnim. Wiadomość pochodzi z otoczenia generała Guderiana, który został zwolniony ze stanowiska dowódcy 2 armii pancernej, zmuszonej do odwrotu ze swoich pozycji na południe od Moskwy. Generał Guderian przejeżdżał przez Warszawę do Berlina. Oprócz niego powracała przez Warszawę spod Moskwy do Rzeszy grupa niemieckich konstruktorów czołgów i oficerów uzbrojenia. Rozważana jest przez nich sprawa skopiowania rosyjskiego czołgu T-34, który okazał się znacznie lepszy od niemieckich Panzerów". Generał Onodera po uważnym przeczytaniu warszawskiego raportu skinął głową. - Zgadza się - rzekł. - Ten czołg rosyjski jest lepszy od niemieckich, wiemy już o tym od dawna. A kierując rozmowę na temat poważniejszy wyjaśnił: - Moja ojczyzna weszła na tory najwięcej nam obiecującej i najbardziej dla nas niebezpiecznej wojny. Ale z Polakami wojować nie będziemy, bo i gdzie? I po co? Niech nasze stosunki pozostaną takie, jak były dotychczas, dobrze? Wkrótce z Londynu, kiedy raport i tam dotarł, któryś z poirytowanych sztabowców odpowiedział: "Meldunek 170 najwidoczniej tendencyjny i fałszywy. Zbadać pochodzenie". Nic, co rosyjskie, nie mogło być dobre dla upartych polskich głów. d Z pamiętnika Heleny M. d Małżeństwo Masłowscy, sklepikarze w Górze Puławskiej - zabici. Stało się to podczas zimy 1942 roku. Okazali się konfidentami, zginęli z wyroku podziemia. Skutki śmierci Masłowskich okazały się straszne dla wioski. Przyjechała żandarmeria, a potem Gestapo... Zabrano księdza i nauczyciela, ze trzydziestu innych mężczyzn, kilka kobiet. Mówią o wyroku podziemia, ale nie wiem jakiego. Cała Lubelszczyzna po prostu roi się od partyzantów różnego rodzaju. Na razie są to grupki nieliczne, ale zawsze bardzo przedsiębiorcze. Niemcy już nie mogą korzystać swobodnie z szos i kolei. Cyganie na rozkaz Niemców stawiają szubienicę na skrzyżowaniu dróg, koto mostu do Puław. To dla tych, co zostali uwięzieni zimą po zabiciu Masłowskich. Policja granatowa spędziła mnóstwo ludzi, zmuszając ich, żeby patrzyli na egzekucję. Ojcu też kazali iść, ale popatrzył na nich tak wściekłymi oczami, że odeszli. Wieszano skazanych po kolei: najpierw staruszka księdza, nauczyciela, innych. Darowano życie kilku szmuglerom i sprzedawcom bimbru. U nas w domu leżała skazana na śmierć leśniczyna, która zemdlała, choć w ostatniej chwili darowano jej życie, bo była w ciąży. d Ze wspomnień Marii Ś. d W marcu 1942 roku, jak we wsi Ranachów koło Sycyny zabili jednego volksdeutscha za doniesienie na naszych, to i Mietek mało tam nie przepadł, bo Niemcy otoczyli wsie w całej okolicy, zabili Słowika i dużo innych ludzi, szukali także Franciszka Dziurę. Mietek ocalał, bo kobiety schowały go w dole i zasypały kartoflami. Jak mordowanie się skończyło, to Fereniecowa poleciała do Długoszów, żeby podjechał Wicek Długosz. Nocą udało im się wyjechać. Tak dojechał do Jawora Soleckiego, gdzie przyjął go we dworze pan Pruszkowski, a stamtąd Mietek przyszedł nareszcie do domu, ale znów był strach o niego, jak i gdzie go przechować. Bo Jasia Wolskiego i jego dwóch braci - Wojciecha i Józka - zamordowali Niemcy na oczach matki, przed samą sienią. Potem w Ciepielowie Niemcy zastrzelili Małaczka i Owczarka. Słyszałam, że ksiądz Malinowski z Jasieńca Soleckiego także gościł u siebie Mietka, jak znów poszedł z domu. Nie było dla niego kąta i miejsca. Chodził po świecie obdarty, oblatywało z niego odzienie, ale ciągle zmawiał się z różnymi ludźmi. Czasem to zjeżdżali się i do nas. Pod naszą stodołą stało raz szesnaście rowerów. Co nastawię wtedy nowy sagan kartofli, to nie starcza, bo widzę - znowu jedzie czy idzie dwóch albo trzech. A wszystko trzeba było nakarmić, takie to głodne, nawet przywarów na dnie kotła nie zostawiali. Bez jedzenia trudno coś dobrego wymyślić, no to ich karmiłam i myślałam, że tak samo inne kobiety karmią i mojego syna, kiedy chodzi światami. No i wymyślili! Skansen d Piękny, milionowy, na tradycyjnej już neutralności zbogacony Sztokholm, zwany "Wenecją Północy" lub "miastem na wodzie", tylko z pozoru mógł się wydawać bezpiecznym schronieniem dla szefa polskiego wywiadu na Niemcy. Lądował on już wielokrotnie na sztokholmskim lotnisku Bromma to jako Rybikowski, to jako Michałowski czy Jacobsen, to wreszcie w charakterze obywatela Mandżukuo - "Peter Iwanowa". Policja szwedzka miała obszerne pole do czynienia porównań między tymi pasażerami, a przecież w policji tej mogli się zagnieździć gestapowcy; zresztą najpewniej obserwowali oni ruch w międzynarodowym porcie lotniczym z niejednego dogodnego dla nich punktu. W hotelach, gdzie stawał Rybikowski, Michałowski czy Jacobsen, wolał się "Peter Iwanow" także nie pokazywać, musiał unikać wizyt w polskim poselstwie czy attaszacie wojskowym, nie mógł się pokazywać w poselstwach i mieszkaniach sojuszników angielskich czy amerykańskich. W rezultacie został skazany na działanie i egzystencję w samotności, bez ożywczego wpływu ludzi życzliwych, oddanych tej samej sprawie. Wiedział, że celem zainteresowań niemieckiego kontrwywiadu mogło stać się także i biuro generała Onodery, położone na piątym piętrze w domu nr 38 przy Linnegatan, w pobliżu Muzeum Historycznego. Wszelkie złudzenia zostały zresztą rozwiane nader szybko. Niemcy nie tylko "mogliby" śledzić biuro, ale inwigilację swoich dalekowschodnich przyjaciół prowadzili już od dawna. Sam generał Onodera wyraził się na ten temat zwięźle, lecz dobitnie: - My jesteśmy pod stałą obserwacją, a panu może zagrozić likwidacja. Po prostu mogą zastrzelić pana albo zabić przy pomocy samochodu. Proponuję zamieszkać u mnie w biurze i nie opuszczać domu. Byłoby to jednak równoznaczne z zawieszeniem na kołku całej roboty, więc "Peter Iwanow" musiał znaleźć inne wyjście z sytuacji, która wynikła po ujawnieniu w Berlinie roli spełnianej przez rzekomych Mandżurów. Sam generał Onodera prowadził życie bardzo systematyczne i ostrożne. Z okazji do spotkań towarzyskich nie korzystał zbyt często, swój czas dzieląc pomiędzy biuro a dom rodzinny. Widywano go jednak często, jak z żoną i synkiem wyjeżdżał za miasto: latem na plaże w Saltsjn i nad jezioro Flaten, zimową porą w kierunku terenów narciarskich Nacka lub Fiskatorpet. Towarzyszył generałowi najczęściej przyjaciel jego, urzędnik poselstwa, Homina. Japończycy grywali w tenisa na kortach pobliskiego parku Nobla lub - za mostem przez zatokę - w Djrgarden, gdzie było wiele atrakcji także dla synka Onoderów. Pracownicy biura należeli do wybitnych znawców spraw zachodnioeuropejskich, wykształcenie odebrali w Stanach Zjednoczonych, Anglii lub Francji. Sprawy lotnicze miał na oku inżynier Homma, morskie - inżynier Wakuta, obaj oficerowie rezerwy. Specjalistą od fizyki i chemii był inżynier Inoue, a całość trzymał w garści zastępca generała, major Sato. "Garnitur" ten uzupełniał dochodzący z ambasady tłumacz-Włoch. Japoński attaszat pracował jednak zupełnie osobno od biur ambasadora, a szczególnie stronił od wszelkich rozrywek towarzyskich. Schellenberg sądził, że ma doskonałe informacje z ambasady japońskiej w Sztokholmie. Nadchodziły one od Włocha, który przez wiele lat pełnił tam obowiązki tłumacza. Włoch zyskał sobie uznanie Japończyków, gdyż odznaczał się inteligencją, wielkim doświadczeniem fachowym, a przede wszystkim gotowością do usług. Podobnie we wszystkich krajach Europy Japończycy, niezmiernie dalecy od europejskiego sposobu myślenia i od europejskich skomplikowanych stosunków, musieli posługiwać się takimi pośrednikami po prostu dlatego, że bez nich nawet najzwyklejsze czynności i posunięcia natrafiać by musiały na trudności. Będąc w Sztokholmie, Schellenberg, w uznaniu zasług tego informatora, podwyższył mu miesięczną gażę. Jednakże generał Onodera i jego pracownicy wiedzieli dobrze, jaką dodatkową funkcję pełni Włoch. "Szpieg nie jest straszny, jeżeli wiadomo, kto nim jest" - żartował generał, niekiedy nawet podrzucając Włochowi taki czy inny "smakowity kąsek" do jego raportów. Do attaszatu dość często zaglądała i symulowała swoje dla Japończyków sympatie piękna, wysportowana Norweżka Karin, znana tu jako agentka Quislinga, szefa norweskich hitlerowców. Przyjaciółka Karin, Frey Rose, skromniutka i ładna Szwedka, pracowała jako sekretarka w niemieckim Kulturabteilung, ale nastrojona była przeciw Hitlerowi. Tuż obok niemieckich biur mieszkał Fin, dr Feliks Kersten, zaufany lekarz Himmlera, niewątpliwie także pracujący dla Niemców. Tak więc szwedzki "barłóg" Rybikowskiego wcale nie odznaczał się przytulnością, przeciwnie! "Peter Iwanow" korzystał w attaszacie z malutkiego pokoiku, a w pobliżu zajął mieszkanie, do którego jednakże zaglądał rzadko, i to w bardzo różnych porach. Postanowił koczować. W tym celu wszedł w stosunki przyjazne ze środowiskiem młodych kobiet - urzędniczek, ekspedientek, modelek, manicurzystek, fordanserek, kelnerek. Czasami traf zrządził, że taka znajoma pisywała wiersze czy studiowała albo też nic nie robiła, będąc na utrzymaniu jakiegoś kupca czy przemysłowca. "Peter Iwanow" zarobił sobie w tym światku na opinię dobrego chłopca, zawsze skłonnego do udzielenia drobnej pożyczki i w ogóle męskiej, przyjacielskiej pomocy, a przy tym niekłopotliwego, bo za swoje usługi nie żądał wiadomych ekwiwalentów. Mówiono o nim, że dziwak, bo przepada za spokojnymi samotnymi wieczorami w atmosferze domowej, stroniąc od hoteli i lokali rozrywkowych. "Kupił mi tę sukienkę i cieszy się, że chodzę w niej na dansing z innymi" - opowiadały sobie sztokholmskie panienki. Niektóre z nich, bardziej zaufane, otrzymywały dla niego jakieś karty pocztowe i listy, przeważnie zagraniczne; "Peter Iwanow" zawsze płacił za te przesyłki czekoladą, kwiatami i biletami do teatrów. Miał takich punktów chyba ze czterdzieści ale najczęściej nocował na Smetsgatan, Oden Gatan, Ltzen Gatan, Biddare Gatan i Redmans Gatan bo tam właśnie mieściły się owe najbardziej dyskretne "skrzynki" do listów. Dobra znajomość języka szwedzkiego ułatwiała mu rozszerzanie kręgu znajomych; szukał ich w świecie przemysłowców i kupców. Rola obiektu ściganego i poszukującego bezpiecznych kątów nie odpowiadała wojowniczej naturze Rybikowskiego. Niemieckie wszędobylstwo w neutralnym Sztokholmie nie tylko go złościło i krępowało, ale nieodparcie przywodziło na myśl przemyślne akcje admirała Canarisa i generała von Lahousena, przedsięwzięte na wiosnę roku 1940 dla opanowania mostów na rzece Maas i na Kanale Alberta, kiedy uplanowano nagłe wtargnięcie do Holandii i Belgii. Akcję tę Niemcy przeprowadzali wówczas przy pomocy specjalnych batalionów "100" i "800", złożonych z odpowiednio przeszkolonych żołnierzy. Część ich przebrano w mundury holenderskie i w nocy na 10 maja wprowadzono na mosty pod Gennep, które w ten sposób zdobyto bez trudności. Podobna operacja w Maastricht nie udała się, ale w sumie opór Holendrów został w ciągu pięciu dni złamany i Canaris dokonał z kolei próby uwięzienia królowej Wilhelminy, a choć i tu okoliczności mu nie sprzyjały, to przecież niemiecka V kolumna znacznie dopomogła przy okupacji. Również dowództwo armii norweskiej zostało sparaliżowane przez silny oddział żołnierzy niemieckich ukrytych we wnętrzu parowca, który swobodnie wszedł do portu Oslo i zacumował przy nabrzeżu. Zresztą już w Austrii, Czechosłowacji, Polsce i Francji działalność niemieckiej V kolumny zdała swój egzamin na piątkę. A teraz rozlokowanie w Sztokholmie wielu niemieckich biur, gdzie zatrudniano po kilkudziesięciu, a nawet po paruset młodych ludzi, nasuwało podejrzenie, że "wojenny podstęp" może znaleźć zastosowanie także i w Szwecji. Długo kołując i naprowadziwszy w kilku rozmowach pannę Frey Rose na tę sprawę, "Peter Iwanow" doczekał się wreszcie tego, że interesowna i sprytna panienka zapytała: - A co mi kupisz, jeżeli dostarczę ci całą masę potrzebnych danych? Biznes jest biznesem, rozumiesz? - Złoty zegarek na takiejże bransoletce - odrzekł bez namysłu. W ciągu kilku dni "robota" została dokonana. Na podstawie informacji otrzymanych od Frey Rose Rybikowski spisał sobie wszystkie jawne i utajone urzędy niemieckiew Sztokholmie. Było ich prawie dwie setki. Okazało się, że najliczniej obsadzone zostały biura Kulturabteilung, w których szef, były konsul niemiecki w Toruniu, zatrudniał około 600 pracowników, przeważnie mężczyzn, młodych, "na schwał", oczywiście odzianych w ubrania cywilne, ale zachowujących się niemal po żołniersku. Mnóstwo innych niemieckich biur i agend rozsianych było w stolicy szwedzkiej, a największą z kolei grupę ludzi ulokowali Niemcy w swojej ambasadzie i przylegających do niej biurach doktora Wagnera, tutejszego przedstawiciela Abwehry. Ten drugi "batalion" kwaterował więc naprzeciw Pałacu Królewskiego i Riksdagu, czyli parlamentu. Rybikowski i Brzeskwiński odszukali teraz na planie Sztokholmu wszystkie ważniejsze ministerstwa i urzędy szwedzkie, po czym kwadracikami oznaczyli na tymże planie rozlokowanie placówek niemieckich. I okazało się, że Szwedzi zostali wszędzie otoczeni, bo przy każdej z ważniejszych szwedzkich instytucji znalazły się złowrogie hitlerowskie kwadraciki. Tak więc Niemcy przygotowali się - na wszelki wypadek - do opanowania dworca głównego, poczty, telegrafu i radia, komendy policji, szeregu ministerstw, obu lotnisk cywilnych, międzynarodowego i krajowego, a przede wszystkim siedzib premiera i króla, tudzież dowództw wojska, lotnictwa i marynarki. Pajęcze siateczki, dosłownie omotawszy życie stolicy, były całkiem zdolne do jej sparaliżowania, a reszty dokonałyby desanty lotnicze i morskie. Z tak przygotowanym planem Sztokholmu pułkownik Brzeskwiński udał się do brytyjskiego attach morskiego, który miał dobre stosunki ze znanym dziennikiem "Dagens Nyheter". I oto najbliższej niedzieli w dodatku ilustrowanym tej gazety, na pierwszej stronie zamieszczony został rewelacyjny, a nader dla wszystkich wymowny, upstrzony kwadracikami plan miasta, a jednocześnie plan niemiecki! W Sztokholmie zawrzało. Ambasador Rzeszy natychmiast zgłosił protest oficjalny. W atmosferze skandalu policja zaczęła konfiskować nakład dziennika. Wieść jednak rozeszła się szeroko po całej Szwecji, wyciekła za granicę. "U nas wrzask i rejwach" - uśmiechała się jedna z sekretarek w Kulturabteilung, panna Frey Rose, wielce zadowolona z pięknego złotego zegarka z takąż bransoletą. W konsekwencji czujność szwedzkich władz wzrosła, garnizon podwojono, nieco uciszyli się szwedzcy faszyści, wreszcie i policja śmielej teraz przeciwstawiała się naciskom gestapowców. Innym razem Frey Rose, także zawarowawszy sobie stosowny prezent, mówiła: - Nie wiem dlaczego, ale pan obudził szczególne zainteresowanie mojej koleżanki, która w naszym Kulturabteilung prowadzi referat spraw polskich. Była to volksdeutschka, kobieta czterdziestoletnia. Uniwersytet kończyła w Krakowie, a wiadome przeszkolenie otrzymała w Gestapo w Berlinie. - Mówi, że już dawniej gdzieś pana zauważyła, jednak nie w pańskiej Mandżurii, bo tam nigdy nie była. Chciałaby ona przeze mnie poznać pana bliżej - znacząco dodawała panna Frey Rose. Rzecz jasna, "Peter Iwanow" czynił wszystko możliwe, aby uniknąć tego rodzaju znajomości, tym bardziej że sądząc po pewnym wypadku, mógł stwierdzić, że referentka od polskich spraw w Kulturabteilung poluje na niego, być może z małym aparatem fotograficznym. Pozbyto się jej ze Szwecji w sposób może nierycerski, lecz skuteczny: wywiedziano się o jej charakterze i skłonnościach, wynajęto odpowiedniego faceta z mieszkaniem umeblowanym bogato, lecz na kredyt, podsunięto damie do podpisu weksle, a kiedy okazała się niewypłacalna, aferę rozgłosił sensacyjny świstek popołudniowy. W trzy dni potem volksdeutschka zniknęła z terenu Sztokholmu. Mimo to "Peter Iwanow" podejrzewał, że gestapowcy są już na jego tropie. Staram się wczuć w myśli "Michała" podczas krytycznych jesiennych miesięcy roku 1942, gdy od chwili rozbicia organizacji berlińskiej minął już rok z okładem. W okresie tym udało się majorowi stworzyć nową siatkę wywiadowczą, do której należeli rozsiani od Kopenhagi po Helsinki i od Sztokholmu po Lipsk Polacy, Szwedzi, Duńczycy, Finowie, Żydzi i Niemcy. Z dawnych agentur odzywały się jeszcze czeska i węgierska, jednakże wiadomości stamtąd dochodziły do Sztokholmu coraz rzadziej. Podawane pocztą i uproszczonymi kodami, nie mogły o niczym informować obszerniej, a że miały do przebycia długą podróż, więc najczęściej traciły na aktualności. Głównym źródłem wiedzy o Niemczech stali się teraz dla majora ci ze Szwedów, Duńczyków lub Finów, którzy - bezpośrednio prowadząc interesy z Niemcami - niejako trzymali rękę na pulsie toczącej się wojny. Wobec tego różne towarzyszki, sekretarki i urzędniczki skandynawskich biznesmenów wydały się Rybikowskiemu osobami najbardziej godnymi uwagi, im też poświęcał sporo czasu i towarzyskich zabiegów, podziwiając coraz bardziej inteligencję i zręczność kobiet, gdyż one to najczęściej wspomagały wojnę drugą, podziemną. "Kuba miał rację" - wspominał major sławną "myśliwską" teorię Jakubiańca, zadowolony z wyników swojej roboty. Ogólne położenie raczej sprzyjało optymizmowi Rybikowskiego. W dalszym ciągu zasadniczo wierny powiązaniom z czasów młodości i pierwszych lat służby, nie mieszał się do emigracyjnych intryg i sporów o władzę, a dobrowolnie przyjęte na siebie obowiązki wypełniał lojalnie. Uznając emigracyjnego naczelnego wodza i premiera, sercem czuł się jednak przynależny raczej do kolegów reprezentujących opozycję. Przecież, podobnie jak wielu innych oficerów, uwierzył był ongiś w nieomylność i wielkość "dziadka", następnie zaś przeniósł tę wiarę na jego następców. "Nie politykuję, bo jestem żołnierzem" - mawiał. Działalności generała Sikorskiego, okrzyczanego przez starszyznę sztabową za wroga legionistów i posądzanego o mnóstwo wad, a przede wszystkim o brak charakteru i mądrości politycznej, major w głębi ducha także chyba nie pochwalał. Zawarcie sojuszu ze Związkiem Radzieckim stanowiło - zdaniem oficerstwa - poważny błąd, a to wobec wciąż żywej teorii "dwóch wrogów". Ponadto tu i ówdzie pokutowały jeszcze przedwojenne marzenia o możliwości dogadania się z tą częścią niemieckiego korpusu oficerskiego, która - sądząc z wielu danych - okazywała wobec fhrera niechęć. Jednakże w tej materii Rybikowski miał zdanie odrębne, ponieważ na własne oczy oglądał, z jakim burzliwym entuzjazmem niemiecki korpus oficerski witał każde przemówienie lub nawet pojawienie się fhrera, a zresztą stała lektura wiadomości krajowych nie mogła w nim budzić nastrojów sielankowych. "Straszny wróg!" - myślał o Niemcach major. Sytuacja na frontach na razie nie zmieniała się. Wypadki zdawały się wskazywać na możliwość powtórzenia się finału wojny z roku 1918. Zwycięstwo aliantów zachodnich nad Niemcami i odepchnięcie od polskich granic "niebezpieczeństwa wschodniego", choćby dokonane rękami Hitlera, stanowiło istotę takich pobożnych nadziei. Co prawda, Anglosasi, dalecy od zwycięstwa, ledwie utrzymali swoje pozycje w Egipcie pod Aleksandrią i raczej kiepsko im się działo na wyspach Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego, ale ich mordercze dla niemieckiego przemysłu działania lotnicze nad Europą przybierały charakter masowy. W tym czasie armie fhrera szły pospiesznym pochodem na Stalingrad nad Wołgą. Ponadto Niemcy, wyzyskując cierpienia ludności, podburzali przeciw Moskwie małe narody Krymu i północnego Kaukazu. Wszystko to - w sumie biorąc - wywołało wśród polskich sztabowców opinię, że Związek Radziecki znalazł się nad przepaścią. W takiej sytuacji nonsensowne dla interesów narodu wyprowadzenie Polskiej Armii Wschodniej z Rosji do Iranu nie budziło krytyki starszyzny oficerskiej. "Każde polskie życie jest dzisiaj cenne" - obłudnie mawiano w bezpiecznie urzędujących sztabach i attaszatach wojskowych. Nad pozornie jasnymi dla sztabowców horyzontami pojawiły się tymczasem nader liczne znaki zapytania. A pośród wielu niepewności rodził się niepokój, czy aby Moskwa pod naciskiem siły nie zdecyduje się na zawarcie pokoju, niejako powtarzając kompromis z roku 1918 w Brześciu. Przecież i Anglosasi, powodowani ta samą obawą, kierowali do Rosji nieprzerwany potok zaopatrzenia wojennego, przede wszystkim samochodów ciężarowych. Szło to przez Iran tudzież innymi drogami, a jednocześnie premier brytyjski Churchill i prezydent Stanów Zjednoczonych Roosevelt solennie zapewniali Stalina o swojej zgodzie na wszelkie jego dezyderaty co do urządzenia Europy i świata po zwycięskiej wojnie. Zasię Polakom dawano do zrozumienia, że przecież nie chodzi tu o nic innego, jak wyłącznie o przedłużenie rosyjskiego oporu, tak "aby obie strony wykrwawiły się do ostateczności". Wobec tego bardziej przezorni spośród polskiej starszyzny rozważali już obecnie inny niepokojący dylemat, który musiałby wyniknąć na przyszłej konferencji pokojowej. Chodziło mianowicie o to, czy Anglosasi, zwyciężywszy Niemców, nie przehandlują im najbardziej żywotnych interesów narodu polskiego. Horoskopy pod tym względem nie wyglądały różowo, zresztą powiadali o tym Polakom co uczciwsi Anglicy i Amerykanie. Sądzę jednak, że Rybikowskiego, choć był z natury optymistą, nękały w tym okresie niemałe wątpliwości. Pod mundurem chłodnego oficera wywiadu i twardego żołnierza kipiały odruchy właściwe naturom prawym, namiętnym i szczerym, gotowym do ofiar najwyższych, i to nie cudzym, jeno swoim własnym kosztem. Odejście żołnierzy polskich od rosyjskiego sojusznika, w chwili dla niego dramatycznej, miało posmak zdrady, choćby nawet usprawiedliwionej taką czy inną bolesną motywacją. Zresztą tak właśnie przyjęto pośpieszny exodus Polaków do Iranu w samej Rosji, przez jej szeroką opinię ludową i żołnierską, co z kolei nie mogło się nie odbić na losie miliona Polaków nadal przebywających w Związku Radzieckim. Także i z terenów Wileńszczyzny, Polesia i Wołynia, gdzie dotychczas stosunki jakoś się układały, teraz już donoszono o tragicznych powikłaniach wynikających z sąsiedztwa partyzanckich oddziałów rosyjskich i polskich, o ile te ostatnie działały z ramienia rządu londyńskiego. Tak więc stała się rzecz sama w sobie niepiękna, a poza tym brzemienna w niedobre skutki. "Nie mnie sądzić generałów, niech się wypowie na ten temat historia" - takie chyba były wówczas myśli majora Michała Rybikowskiego. W każdym razie, chciał kto czy nie chciał, o przyszłości Polski decydował istniejący front wschodni, a nie projektowany front na Zachodzie. Niewiele pozostawało majorowi czasu na spekulacje polityczne. Przede wszystkim po zeszłorocznej lekcji rzekomy "Peter Iwanow" niemal co wieczora zmieniał kwaterę, zjawiając się na nocleg w zaprzyjaźnionych melinach. W Sztokholmie i okolicach miał wiele miejsc, gdzie można się było przespać i swobodnie odszyfrować lub w razie potrzeby zaszyfrować otrzymane i wysyłane teksty. Przekazując materiał pułkownikowi Brzeskwińskiemu, major także zachowywał szczególną ostrożność: spotykał się z nim w którejś z ustronnych alejek Skansenu. W samym poselstwie Rybikowski już prawie wcale nie bywał. Ponieważ wiadomości od agentów nadchodziły pod różnymi adresami, więc samo ich zebranie musiało codziennie pochłonąć sporo godzin. A często jeżdżąc po materiał do Helsinek, skąd zresztą pisywał do agentów, Rybikowski zapowiadał, że wyrusza na wycieczkę z pastuchami renów na Północ względnie na ryby albo na narty. Docierał do Finlandii koleją albo morzem, najczęściej biorąc statek z Gvle lub Sderhamm do Rauma albo Turku. Tymczasem do sekretarki generała, panny Kjessler, przychodziły pocztówki ze szwedzkiej Północy, które panna pokazywała radcy handlowemu Hiszpanii, panu Orbea, agentowi Gestapo. Tak major zacierał po sobie ślady. Nadchodzące wiadomości dzielić się dawały na trzy odrębne grupy. Pierwsze z nich dotyczyły frontu wschodniego i zaplecza armii niemieckiej. Wiadomości pochodziły od informatorów, których pozostawiła w Królewcu placówka "G", albo też z samych Helsinek. Jednakże oboje Kostkowie już trafili w ręce Gestapo. Sam Kostek został zamęczony, żona jego znalazła się w obozie. Większa część wiadomości przychodziła od "Wielkiego Ojca", tędy również niekiedy przemknęła się czasem interesująca nowina z samych Niemiec, jednakże gros wiadomości z tego trzeciego obszaru dostarczali agenci nowi, najczęściej Finowie, Szwedzi i Duńczycy. Tymczasem w Europie rozpoczynała się prawdziwa gehenna narodu żydowskiego. Komunikaty nie pozostawiały żadnej wątpliwości: Hitler, skazując ten naród na śmierć, rozpoczął wykonywanie wyroku. Masowa zagłada Żydów odbywała się w Chełmie nad Nerem i w Bełżcu. Prócz tego następne obozy śmierci już przygotowano w miejscowościach Sobibór i Treblinka, a wkrótce rozpoczęła działać największa machina zagłady w Oświęcimiu-Brzezince. W obozach urządzano komory straceń. Ludzi zabijało się początkowo spalinami z motorów. Transporty przychodziły pociągami. Likwidowani są - mówiły meldunki - Żydzi z Lubelskiego i z Małopolski. Przejściowy obóz znajduje się w Izbicy. Wielu Żydów przybywa z Czechosłowacji, Rumunii, Grecji i Niemiec. Prócz Żydów zabito w Bełżcu około tysiąca Polaków skazanych na śmierć za ukrywanie Żydów lub za działalność polityczną. Pośród najbardziej okrutnych funkcjonariuszy obozu wielu było wziętych do niewoli Niemców znad Wołgi. W nowych obozach, jak Sobibór, zwłoki ofiar są palone na rusztach z szyn kolejowych. Do wszelkich robót obozowych używani są Żydzi nadzorowani przez Niemców i Ukraińców. W Sobiborze mają być traceni przede wszystkim Żydzi z okupowanych terenów Związku Radzieckiego, zapowiadane są także transporty z Wiednia, Amsterdamu i z Francji. Nocą 13 lipca 1942 roku esesmani zaatakowali przy pomocy wojska całą ludność getta w Równem; zginęło 5 tysięcy Żydów, w tym wiele kobiet i dzieci, bądź zabitych na miejscu, bądź wywiezionych do miejsca straceń w Kostopolu. Później na lotnisku w Dubnie zginęli tamtejsi Żydzi. Współpraca Wehrmachtu w zbrodniach esesmanów występowała coraz wyraźniej, a więc odpowiedzialność spadała na cały naród niemiecki. Na przykład gdy koło Piaseczna w lasach sękocińskich przy kolonii Magdalenka gestapowcy zamordowali ponad 200 więźniów Pawiaka, w tym kilka harcerek i wiele młodzieży, okoliczni mieszkańcy stwierdzili, że miejsce zbrodni już na parę dni przedtem zostało otoczone przez żołnierzy Wehrmachtu. Zawczasu przygotowali oni rowy dla pochowania ciał, a nawet młode drzewka do zasadzenia na zbiorowej mogile. Miejsce zbrodni wykryły dzieci bawiące się w lesie, spostrzegając wystającą z ziemi rękę. Najwidoczniej była to ręka pogrzebanego żywcem, który chciał się ratować przed zaduszeniem. Także i polscy księża-kapelani zostali ostatecznie wydani gestapowcom przez Wehrmacht. Tych z kapelanów, którzy nie zmarli w obozie Buchenwald, ostatnio przeniesiono do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie ogółem przebywało teraz przynajmniej półtora tysiąca polskich księży. Wymierali oni tam szybko od zadawanych im katuszy. Pośród duchownych był biskup Michał Kozal z Włocławka, aresztowany zaraz po wrześniu 1939 roku, razem ze wszystkimi miejscowymi księżmi. Takie wszczęte przez Rzeszę ludobójstwo wywołało wzrost oporu w krajach okupowanych. Na zachodzie i na wschodzie masowo rozwijał się ruch partyzancki, szczególnie skuteczny na tyłach frontu wschodniego. Partyzantów zwalczano przy pomocy 10 dywizji SS, 7 pułków policji, 72 jednostek specjalnych i około 20 dywizji piechoty. Tak więc Oberkommando der Wehrmacht miało znaczne trudności w rozwiązywaniu tego nowego problemu. Na terenie Polski także powstawały specjalne związki taktyczne dla zwalczania partyzantki, noszące nazwę "Sicherungs-Divisione" i podlegające specjalnym sztabom, które nazwano "Bandenkampf-Verbnde". Tak oto Wehrmacht stawał się posłusznym narzędziem mordu, tak samo jak była już nim hitlerowska maszyna partyjna. Według informacji pochodzących od kilku niemieckich oficerów z różnych rodzajów broni, sam Hitler rozkazał zabijać nie tylko partyzantów, lecz i komandosów, czyniąc to w pozorowanej walce lub rzekomo "w trakcie ucieczki", nawet jeśli komandos się poddał. Rozkaz Hitlera tyczył się wszystkich formacji - na lądzie, na morzu i w powietrzu, na frontach i w krajach okupowanych. Spadochroniarze, oddziały desantowe, a nawet płetwonurkowie i załogi ścigaczy podlegać mieli temu rygorowi. Niezależnie od tego szef Gestapo Mller wydał rozkaz stosowania "trzeciego stopnia" przesłuchań wobec wziętych do niewoli komunistów, marksistów, członków sekty Świadkowie Jehowy, sabotażystów, członków ruchu oporu, spadochroniarzy, elementów antyspołecznych i "polskich lub rosyjskich nierobów i włóczęgów". Tekst tego rozkazu udało się Rybikowskiemu otrzymać w brzmieniu oryginalnym. Wreszcie żona prokuratora donosiła, że procedura karna przeciwko Polakom, Rosjanom, Żydom i Cyganom została zmieniona w tym sensie, że już nie podlegają oni niemieckim sądom, lecz wydawani są od razu w ręce policji. Minister sprawiedliwości Rzeszy, Thierack, uzgodnił to z reichsfhrerem SS i reichsleiterem Bormannem. Hitler zaakceptował projekt, już rozesłany jako list ekspresowy do wszystkich dowódców SS, policji, Sipo, SD i Kripo. Decyzja wychodziła z założenia, iż obcoplemieńcy z narodów wschodnich, jako mniej wartościowi, nie mogą podlegać tym samym prawom i tej samej procedurze, co Niemcy, natomiast występne czyny ich w imię ochrony Rzeszy i niemieckiego narodu powinny być odpierane bezpośrednio przez policję. Dla obcych elementów szkoda czasu, sędziów i nawet miejsca w więzieniach, mówił ów nowy "schnellbrief". Rozpadały się więc stare układy stosunków ludzkich i w przyśpieszonym, zda się, wirowaniu ziemskiego globu, tak samo jak w każdym bijącym ludzkim sercu, odbywał się proces polaryzacji, skupiając dwie krańcowo sobie przeciwne idee napędowe. Pierwszą reprezentował bezwzględny system niemiecki, drugą - masowy odruch protestu ze strony mas ludzkich. W obliczu takich szybko następujących w całej Europie przemian niepoważnie wyglądał komunikat z kraju, skąd "Wielki Ojciec" zapowiadał podjęcie akcji dla ukrócenia wszelkiej samozwańczej działalności politycznej, tudzież bezprawnej, jak twierdził, akcji partyzanckiej. Ale i w Polsce jak wszędzie indziej, niepodobna było przy pomocy starych i zgranych już autorytetów zahamować powszechną wolę ocalenia się przez walkę czynną i przez hasło rewolucji ludowej. A wola ta musiała wreszcie wyłonić z siebie aparat przyszłej, innej władzy. Tak zagarniała Polskę fala socjalizmu. Jednocześnie "Wielki Ojciec" sygnalizował drugie, narastające szybko niebezpieczeństwo dla podziemnej władzy, która uważała siebie za jedyną legalną władzę, bo reprezentującą przedwojenną tradycję oraz emigracyjny rząd w Londynie. Nową zbuntowaną siłę wyzwoliły inne tendencje, również skrajne. Jakby w odpowiedzi na formowanie się Polskiej Partii Robotniczej i zbrojne wystąpienia Gwardii Ludowej zakamarki konspiracyjne wyłoniły organizację pod nazwą Narodowe Siły Zbrojne. Tak zamierzano ugruntować w Polsce system, już narzucony Europie przez Hitlera. "Naród musi sam wybrać" - mruczał Rybikowski, zresztą bez przekonania, że w tej formule zawarte są jakieś realne perspektywy. Pocieszał się trochę filozoficznie tym, że uciemiężony naród zachował prężność i energię życiową, mimo że wyrażały się one w tak odrębnych kierunkach, zależnie zresztą od ludzkich potrzeb czy interesów i apetytów. "Ludność coraz bardziej wyłamuje się z naszych ram organizacyjnych, co można zauważyć szczególnie na Lubelszczyźnie i w Kieleckiem - skarżył się "Wielki Ojciec". - W obronie wysiedlanych chłopów na Zamojszczyźnie wystąpiły do otwartej walki nowe partyzanckie oddziały, które niewątpliwie sformowane zostały przez chłopów i komunistów lub w ogóle lewicowców. Według poufnych wiadomości, w potyczkach Gwardii Ludowej z Niemcami biorą udział członkowie Batalionów Chłopskich, a gwardziści sprzymierzeni są także z partyzantami rosyjskimi, których wielu, po ucieczce z obozów i transportów, ukrywa się w lasach, korzystając z pomocy ludności okolicznej". Major nie wiedział: martwić się z powodu takich rzeczy czy cieszyć? Że tamci biją Niemców - to wspaniale, niezależnie od tego, jak się nazywają. Ale w polską przyjaźń z Rosjanami uwierzyć mu było trudno. "Może kiedyś, po latach - tak, ale nie teraz - myślał. - Partyzant partyzanta dziś rozumie, bo to żołnierze, ale politycy wszystko popsują niezawodnie". Natomiast sytuacja Niemiec cieszyć mogła Polaków wprost, bez uciekania się o pomoc dialektyki. Hitler nie osiągnął swoich celów na Wschodzie, niemieckie zwycięstwa skończyły się, nadchodziły dni trudne dla Rzeszy. W okresie tym, na tle wiecznego strachu przed bombowcami, strawestowano w Niemczech dumne niemieckie określenie "der deutsche Gruss", oznaczające znany hitlerowski gest powitalny - wyciągniętym naprzód i w górę ramieniem. Ponieważ obecnie, zarówno na frontach, jak i w miastach, Niemcy musieli wciąż z obawą spoglądać w niebiosa, więc takie spojrzenia zyskały sobie mniej dumną, ironiczną nazwę "der deutsche Blick". I cała Europa szydziła: - Co za przemiana! Dawniej bez przerwy wrzeszczeli: "Heil Hitler" i tylko patrzyli, kogo by zdzielić w łeb, a teraz muszą ciągle zerkać w górę, żeby na czas dać nura do schronu... Gdzieś w tym czasie, studiując doniesienia krajowe, Rybikowski doszedł do dwóch charakterystycznych skojarzeń. Czytał na przykład, że partyzantka chłopsko-robotnicza szerzyła się także w Kieleckiem, gdzie przecież trzy lata temu młodzież wiejska pierwsza ruszyła do zbierania porzuconej w lasach broni, jak o tym doniesiono podchorążemu Duszkiewiczowi, kiedy jeszcze był w Kownie. Z tego więc wynikało, że popularność Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej w rejonie tym z jakichś powodów zmalała. Najwidoczniej "Wielki Ojciec" zaczął popędzać dawnego konika, a chłopi i robotnicy mieli tego dosyć. Po drugie, między młodymi działaczami skrajnej prawicy przewinęło się nazwisko tej samej hrabianki Magdusi, o którą zapytywałem majora tuż przed wojną. Dorodna przedstawicielka arystokracji, korzystając ze swoich rozległych stosunków towarzyskich, docierała do działaczy i członków podziemia, argumentując na rzecz polsko-niemieckich porozumień, jednym słowem Ŕbyła nader czynna w tak dwuznacznej materii. "Wielki Ojciec", sygnalizując o ruchliwości hrabianki Magdusi, która przy tym dość często bywała w Berlinie, gdzie pracował jej narzeczony, radca von Scheliha, stawiał Londynowi pytanie, ile jest prawdy w upartych twierdzeniach panny, że utrzymuje stosunki także i z emigracyjnym Londynem. "Problem" hrabianki Magdusi znalazł dość niespodziewanie wyjaśnienie w jednej z rozmów z generałem Onoderą. Japończyk dawno już traktował Rybikowskiego jak przyjaciela i żartobliwie nazywał go swoim radcą operacyjnym lub szefem sztabu. Korzystając z ogromnej wiedzy majora o Niemczech, generał rewanżował mu się wiadomościami zdobytymi przez wywiad japoński. Jak widać, cenił bezinteresowność, patriotyzm i uzdolnienia Polaka, Rybikowski zaś nie mógł nie żywić głębokiej wdzięczności dla Onodery i jego oficerów, którzy nie szczędzili najpierw swej pomocy, a później i zabiegów w sprawie uratowania życia Jakubiańcowi czy Sabinie. O tej ostatniej było wiadomo, że żyje i znajduje się w obozie Ravensbrck. Zresztą wysiadując przed wielkimi rozwieszonymi na ścianach mapami Onodera i Rybikowski roztrząsali głównie bieżącą kronikę polityczną i wojenną. Dla Japonii były to miesiące gorączkowych wysiłków, zmierzających do właściwej oceny sytuacji. Hitler coraz silniej naciskał Tokio, żądając ataku japońskiego na Syberię. Przeniknięci jakimś mitycznym podziwem dla fhrera, dopomagali mu w tym ludzie ze stronnictwa generała Oshimy. "Niemcy przegrają, ich system nie może się utrzymać" - krytykował "oshimowców" major. "Niech pan mi to napisze i uzasadni" - prosił Onodera. Rybikowski pisał więc oceny i uzasadnienia, doradzające Japończykom zachowanie rezerwy wobec żądań niemieckich. "Pańskie referaty już dwa razy odeszły przez kurierów do Tokio" - mówiła panna Kjessler, sekretarka Onodery, a jednocześnie i kierowca generalskiego cadillaca. Mówiąc nawiasem, dzięki niej major zawsze wiedział, gdzie i komu Onodera składa wizyty, jednakże i sam Japończyk nie robił przed nim tajemnicy ze spotkań, nawet najbardziej interesujących. Tak i teraz, gdy zasiedli do kolejnej "fachowej" pogawędki, Onodera podniósł w górę palec, w ten sposób akcentując, że poruszy temat ważny, i mówił: - Byłem dziś z wizytą u Waltera Schellenberga. Zamieszkał w "Grand Hotelu". Przyjechał niby głównie po to, żeby sparaliżować tu działalność Pitscha. Zna go pan? - Nie znam, ale słyszałem o nim niejedno - odrzekł Rybikowski. Wiedział naturalnie, że Pitsch, niemiecki komunista, współpracował w Holandii z angielskimi oficerami Bestem i Stevensem, których właśnie ten sam Schellenberg porwał jesienią 1939 roku znad granicy i więził teraz w Sachsenhausen. Po upadku Holandii, Belgii i Francji Pitsch stanął na czele grupy duńskich i szwedzkich sabotażystów, wielce szkodzących niemieckiemu transportowi morskiemu i lotniczemu. Rybikowski znał tylko jego agentkę, niejaką Margit Sachs. - To dobrze, zaraz jutro mu zaręczę, że mój Iwanow nigdy Pitscha nie znał i nie widział nawet - ciągnął Onodera. - Schellenberg jest wściekły na Pitscha i organizuje pościg za nim, a w związku z tym stał się wielce podejrzliwy. Mimochodem zapytał mnie o Peter Iwanowa. On wie, że pan bywał w Niemczech jako mój kurier. Zagadnął mnie wprost, czy jestem pewien, że Peter Iwanow nie służy Rosjanom. Wyśmiałem go! Myśli Rybikowskiego już ruszyły na rozpoznanie kierunku, z którego zagroził potężny wróg, ale Onodera zmienił ich bieg. - Schellenbergowi chodziło raczej o co innego - mówił z namysłem - i właśnie ciekaw jestem pańskiej opinii o tym, co dziś od niego usłyszałem. Niech pan sobie wyobrazi taką scenę: pijemy whisky, Schellenberg staje się coraz bardziej szczery i wylewny, zapewnia o bliskim już pogromie Rosji, wreszcie decyduje się i pod wielkim sekretem ujawnia mi cały niemiecki plan wojny na najbliższe miesiące. - Chyba to jakiś podstęp? - wtrącił major. - Niech pan słucha, na czym ów plan ma rzekomo polegać. Otóż niemieckie dowództwo naczelne jakoby tworzy teraz biegnącą przez całą Rosję linię obronną, nazywaną Ostwall. W tym celu skierowane zostaną na Wschód niemal wszystkie siły z Zachodu. We Francji pozostanie tylko dwanaście dywizji, Norwegię Niemcy pozostawią opiece Quislinga, ściągną także wojska z Grecji, Jugosławii i tak dalej, nawet z Afryki. Na tyłach frontu wschodniego zostawią tylko niezbędne siły porządkowe, a na froncie moskiewskim przejdą do obrony biernej... - Fantazja! Jakaś fantazja! - rzekł major. - Plan polega dalej na tym, że w ten sposób można będzie przeznaczyć do natarcia 120 dywizji. 40 z nich uderzy w kierunku Wołogdy, a 80, pod dowództwem sprowadzonego z Afryki Rommla, na Stalingrad. Później północna część nożyc ruszy z Wołogdy na południe, a południowa, idąc prawym brzegiem Wołgi, na północ. Kleszcze mają się zamknąć daleko na wschód od Moskwy. Schellenberg pokazywał mi to na mapie. Chcemy, powiedział, opanować linie kolejowe Saratow-Kazań i Penza-Gorki, aby Moskwa, jako centrala wszelkich dyspozycji, znalazła się głęboko w saku i żeby Syberia pozostała zdana na siebie samą. "To wszystko, co możemy zrobić dla Japonii, jeśli chodzi o Syberię, reszta zależy od was" - tak mi zakończył ten wykład. - Naturalnie prosząc o dyskrecję? - zapytał Rybikowski. - Jeszcze jak! Wyglądał nawet jakby na przerażonego swoim gadulstwem. To świetny aktor! - z uśmiechem potwierdził Onodera. I dodał: - Niech wierzą, że ja im wierzę! Po zgodnym ustaleniu, że Schellenberg zastosował dla zmylenia świata ordynarny bluff, bo przecież skądinąd jasno wynikało, że Berlin ma przede wszystkim na celu kaukaskie, perskie i irackie pola naftowe, przeszli da zwykłej informacji. - Co na tyłach frontu? - zapytał generał. - Niech pan mnie zapozna z waszymi materiałami. Rybikowski wyjął z kieszeni plik ostatnich raportów i powoli tłumaczył ich treść. - Sygnalizują mi pojawienie się wielu nowych partyzanckich oddziałów na tyłach frontu. Rosyjscy żołnierze nie poddają się, bo wiedzą już o strasznym losie tych, co zostali okrążeni i poszli w niewolę. To są rzeczywiście niebywałe, straszne losy. Interesuje to pana generała? - Bardzo - skinął głową Japończyk. - Staramy się to wszystko przekazywać Moskwie. - Z Białegostoku donoszą np. o "likwidacji" 5 tysięcy jeńców radzieckich w Rydzewie. Ginęli od ran postrzałowych czaszki. Pochodzili z obozu jeńców radzieckich w pobliskich Boguszach, gdzie przebywało 20 tysięcy jeńców. Podobnych egzekucji dokonano więcej, mordując jeńców z obozów w Wołkowysku, w Kiełbasinie pod Grodnem, w Zambrowie i w samym Białymstoku. Za odpowiedzialnych uważać należy gauleitera Ericha Kocha i dowódcę okręgu wojskowego, majora Oskara Hindenburga, syna słynnego feldmarszałka i byłego prezydenta Rzeszy. Generał Onodera notował i prosił o kontynuowanie. - Meldunek donosi także - ciągnął major - o zamordowaniu kilku tysięcy jeńców z innych obozów, m.in. z Siedlec i Grondów około Ostrowi Mazowieckiej. Zagrzebano ponad 40 tysięcy trupów w dołach około wsi Guty. Poza tym i Majdanek stał się już grobem kilku tysięcy jeńców radzieckich, którzy wymarli tam na tyfus. Kombinat 40 podobozów Oświęcimia pochłania co dzień kilkaset istnień ludzkich, z 10 tysięcy przysłanych tam jeńców radzieckich pozostało już tylko niewielu. W koszarach w Przemyślu umiera dziennie kilkudziesięciu Rosjan, w Rymanowie - po paręset. W Komorowie zmarło 20 tysięcy, pod Łachowem pogrzebano 10 tysięcy, w Suchożebrach koło Siedlec 18 tysięcy. A w Oświęcimiu zaczęto jeńców piętnować... - Dwa razy już w Berlinie wydano i dwa razy cofnięto rozkazy o piętnowaniu jeńców radzieckich - zauważył Onodera. - Więc nie tylko w Oświęcimiu? - Dopiero zaczęli to robić. Jednakże tysiące Rosjan nosi już takie piętna - w kształcie odwróconej litery V. Niemcy wykonywali to lancetem i chińskim tuszem, na lewych pośladkach, w odległości dziesięciu-dwunastu centymetrów od odbytnicy. Wiem o tym od mojego attach w Berlinie. Rybikowski czytał dalej: - W stalagu frontowym 307 w Dęblinie zmarło do tej pory 80 tysięcy jeńców. Zmarłych nie nadążają grzebać. W styczniu naoczny świadek, mieszkaniec Puław, widział w dęblińskiej "składnicy" trupów około 5 tysięcy zmarzniętych ciał, poukładanych w stosy na wysokość trzech metrów. To samo mówią fotografowie z Puław, którym Niemcy dawali do wywołania swoje "amatorskie" zdjęcia z dęblińskiej kaźni. Z Kielc donoszą, że w tamtejszych obozach jenieckich dochodzi do zjadania mięsa nieboszczyków. O wypadkach ludożerstwa donoszą też z obozu w Chełmie. Z obozów jenieckich w Zamościu i Piotrkowie nadeszły wiadomości o masowych egzekucjach wskutek buntów. W obozie Pełkinie koło Jarosławia stosuje się - jako karę - wsadzenie do klatek z drutu kolczastego... Straszne, prawda? - Chętnie dołączyłbym skrót pańskich materiałów do moich - odrzekł Japończyk. - Bo i nasz attach w Berlinie porusza tę sprawę. A to może pan sobie odpisać... Poszukawszy w teczkach, wyjął parę arkusików i podał je majorowi. Były to zwięzłe relacje o tym, co się dzieje w obozach koncentracyjnych w Buchenwaldzie koło Weimaru, Dachau w Bawarii, Dora-Nordhausen, Flossenburgu, Gross-Rosen pod Wrocławiem, Mauthausen w Austrii, Neuengamme, Sachsenhausen. Wszędzie tam - donosił Japończyk - stosuje się wobec więźniów i jeńców metodę "Vernichtung durch Arbeit", czyli wyniszczenia przez pracę. Wycieńczeni głodem, katowani i poddawani torturom, wymierają sami lub też - nie nadając się już do roboty - idą na śmierć. Zabija się ich różnie: strzałami w tył głowy, zastrzykami w serce, spalinami silników i gazami trującymi, miażdżeniem szyi obcasami, szubienicznymi strykami. Ten sam los spotyka nie tylko radzieckich jeńców wojennych, ale i komandosów oraz lotników brytyjskich, norweskich, francuskich i holenderskich. Rosjan i Polaków jednak doprowadza się do stanu bliskiego śmierci w pierwszej kolejce. Partyzanci polscy i w ogóle Polacy podejrzani o sprzyjanie ruchowi oporu, podobnie jak Jugosłowianie, z góry są skazani na szybką śmierć. Generał i major spojrzeli na siebie ze zrozumieniem. Po dłuższej chwili milczenia Onodera zapytał: - A cóż wy, Polacy? - Cóż my? - odrzekł major. - W Palmirach pod Warszawą co tydzień rozstrzeliwują. I już 800 tysięcy wywieziono na roboty do Niemiec, a gubernator Frank rozkazuje niemieckiej młodzieży, aby zapuszczała w naszym kraju silne korzenie. I zapowiada, że takie czy inne państwo polskie nie odrodzi się już nigdy. Mogę panu generałowi dać skrót tego przemówienia. Ostatni komunikat z kraju wymieniał nazwisko hrabianki Magdusi, tym razem donosząc o jej śmierci, więc major mimo woli wspomniał i o tym. - W Polsce kipi od namiętności - mówił. - Jakiś podziemny trybunał, pewnie komunistyczny, skazał na śmierć młodą hrabiankę, przedstawicielkę znanego u nas rodu. Sprowadzono ją do lasu, przyjechało tam dwu rowerzystów, młodą kobietę zastrzelono. Była zwolenniczką Niemiec, to prawda, ale nasze władze legalne tolerowały takie osobistości. W ogóle w tej sferze, wśród arystokracji, zdarzają się sympatie do Niemców. Ale to była chyba love affair, jak mówią Anglicy. Ona po prostu zakochała się w pewnym niemieckim dyplomacie. Tak słyszałem. No i służyła mu wiernie. - Zna pan może jego nazwisko? - zainteresował się generał. - Owszem. Niejaki Rudolf von Scheliha, wielki pan, ze Śląska. Był przed wojną pracownikiem ambasady niemieckiej w Warszawie. Przyjaciel wielu niemieckich arystokratów. No i ona... Generał Onodera znowu zajrzał do swoich teczek i powoli zaczął mówić: - Rudolf von Scheliha, zawodowy dyplomata, tak jest... Bohater ostatniego skandalu w Berlinie! Zgadza się! W roku 1937 jesienią przegrał na słowo honoru w Klubie Myśliwskim w Warszawie 10 tysięcy dolarów. Nie mogąc tej sumy zapłacić, porozumiał się z wywiadem rosyjskim i obiecał mu dostarczenie wiadomości o rozwoju stosunków polsko-niemieckich. Moskwa wiedziała o polskich ofertach dla Hitlera wszystko, rozumie pan? Wszystko! Otóż, będąc w Berlinie, Scheliha zdobył dowody zamierzonych przez Hitlera akcji przeciw Austrii i Czechosłowacji. I o cichej zgodzie na to waszego rządu także! - Nie może być! - wykrzyknął zdumiony major. - A myśmy sądzili, i to z całą pewnością... - Nie ma na tym świecie nic pewnego - odrzekł generał. - Niechże pan słucha dalej, to, co mówię, jest sprawdzone. Mieliśmy obserwatora na jego procesie. Herr von Scheliha, jakoby potomek znakomitej rodziny, chciał za owe materiały dostać tyle, ile przegrał, ale Rosjanie targowali się. Wreszcie wyznaczono mu spotkanie w schronisku narciarskim, gdzieś w waszych górach. Napotkał tam wysłannika, który mu zaproponował albo 6,5 tysiąca dolarów, albo kulę w łeb. Scheliha bohaterem nie był... Pewne fakty i pogłoski zaczęły się teraz wiązać w pamięci Rybikowskiego, zaś generał kończył swoją opowieść: - Będąc już w Berlinie, nadal prowadził robotę szpiegowską, nawet i po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej. Dopiero w tym roku skończyła się ta jego kariera. Przyznał się do wszystkiego, dowody znalazły się niezbite. Został skazany i ścięty toporem. A na procesie wyjawił wszystko, absolutnie wszystko, bo i o swoim związku z polską arystokratką mówił szeroko, oskarżając ją o to, że okazała się bardzo wymagająca i kosztowna. Spędzał winę na nią. To była jego linia obrony. Kwestia, kto zabił hrabiankę Magdusię pozostawała zatem nie wyjaśniona. Za wierną służbę Hitlerowi mógł skazać ją zarówno trybunał podziemny "Wielkiego Ojca", jak i Gwardii Ludowej, a za współdziałanie z agentem wywiadu radzieckiego - może i gestapowcy. - Po prostu w głowie się kręci od tego wszystkiego! - rzekł major. Jakby w ślad za dramatem hrabianki Magdusi nadeszło nowe, nie mniej sensacyjne wydarzenie, poprzedzone listem. Wysłała go niewątpliwie pani Berta Heinicke. List był zaadresowany najbardziej poprawnie do domu, w którym "Peter Iwanow" miał swoje mieszkanie legalne, ale gdzie bywał tylko od czasu do czasu. "Jestem w Sztokholmie - czytał z pomieszaniem Rybikowski. - Proszę o spotkanie, najlepiej przy wiatrakach w Skansenie". Major odebrał list o jeden dzień za późno. I zdrętwiał: gazety zdążyły już donieść o znalezieniu w Skansenie, obok starych wiatraków, jakiejś nieznanej zastrzelonej kobiety. Policja prowadziła dochodzenie. Wieczorem, raz jeszcze zagłębiwszy się myślami w knieje wywiadu, polityki i dyplomacji, major poczuł, jak łatwo się w nich zabłąkać. "Trzeba porządnie robić swoje i tylko swoje" - taką sobie powtarzał maksymę. d Ze wspomnień Marii Ś. d Od początku roku 1943 zaczęło się dla mnie najgorsze piekło. Do tego czasu szukali za Mietkiem tylko sami Niemcy, a teraz zaczęli nachodzić mnie Polacy. Bo kiedy Mietek i Maj, i Bakalarczyk, i Iwańczyk razem z moją Wandą i z innymi odeszli z tamtego Zetwuzetu, czyli AK, i zaczęli robić własną, chłopską organizację, to zaraz tamci wydali na nich wyroki śmierci. Najpierw przyszło dwóch, jeden to był znajomy nasz, Kiełbasa z Krzyżanowic. Pijani. Powiedzieli, że już paru zdrajców rozłupali, a teraz poszukują Mietka. No, poszli. Ale po paru tygodniach - ci sami dwaj: "A gdzie syn? My go tu przyprowadzimy i pod progiem zakopiemy". Do ojca - to samo: "Gdzie syn? Zabijemy jak psa!" Pytamy, czy wydał kogo Niemcom. "No, nie - odpowiadają - ale po co wlazł do komunistów?" Musiałam wodę grzać i mlekiem karmić ludzi, co mi chcieli syna zabić. I tak już było do końca, ani chwili spokojnej. Teraz i Wanda chodziła po świecie, a i Jankę coraz to gdzieś posyłali. Jak noc przychodziła, to nawet staremu kazałam się gdzieś ukryć, żeby go nie zabili. I nigdy nie było wiadomo, kto po ciemku przyjdzie od strony lasu czy polami, wróg czy swój i czy ten niby swój także nie będzie wrogiem... d Z pamiętnika Heleny M. d Wpadła do nas rozogniona entuzjazmem pani X, dawna kurierka Piłsudskiego. "Nareszcie, nareszcie - wołała - koniec z tym zdrajcą Sikorskim. Zabity! Dzięki tej katastrofie wszystko pójdzie inaczej". Powiedziałam jej tylko to, że Niemcy też się cieszą i już ani słowa. Poszła jak zmyta. Na ogół prawie wszyscy są znowu przygnębieni, jak po upadku Francji. Cała pociecha, że Niemców na dobre już wyrzucono z Afryki i biją ich na froncie wschodnim. Zresztą i u nas są porządnie przepłoszeni. Nie ma tygodnia, żeby nie wydarzyła się w okolicy strzelanina. W powiecie puławskim mamy teraz chyba ze trzy władze: okupacyjną niemiecką, podziemną "londyńską" i podziemną ludową. A jeszcze podobno jakaś "narodowa", w gruncie zaś rzeczy - proniemiecka. d Ze wspomnień Marii Ś. d Latem roku 1943, jak już partyzantów się namnożyło, przyszedł do dziewczyn Sobczyński, skoczek z Rosji, innych paru także. Śpiewali sobie właśnie, jak nadeszli tamci, a Kiełbasa znowu był z nimi. Niby po mleko. To znaczy, myślę, będzie w moim domu bitwa. Zaparłam się w drzwiach, mówię im, że muszę krowę wydoić, niech zaczekają w sadzie, a oni pchają się z sieni do mieszkania. Kiedy ich tak przytrzymałam, to nareszcie poszli na wiśnie do sadu, a tymczasem Janka wypchnęła partyzantów przez okno. No, strzelili do siebie, ale się obeszło bez nieszczęścia. Potem Kiełbasa znowu u nas był i mówił, że razu pewnego napotkał Mietka z kimś innym na ścieżce w lesie, ale właśnie zabrakło mu naboi, bo inaczej by obu "rozłupał". d Wielki przełom d Dwa razy w roku 1943 stratedzy obu stron walczących musieli wstrzymać oddech. Najpierw straszna klęska Rzeszy pod Stalingradem wstrząsnęła Niemcami, a latem mało znane miasto Kursk znalazło się z kolei w centrum uwagi świata. Tam właśnie, usiłując ściąć tak zwany "łuk kurski", rozpoczął Hitler nowe natarcie, rzucając do walki 17 dywizji pancernych, 3 dywizje grenadierów pancernych i 16 dywizji piechoty. Po uprzednich klęskach i związanych z nimi stratach pod Moskwą, Stalingradem i w północnym Kaukazie 36 wyborowych dywizji, wprawionych w ruch po obu stronach Kurska, stanowiło próbę zagrania o ostatnią grubą stawkę. Tym razem chodziło fhrerowi już nie o jakiś decydujący cios, lecz o zadanie Rosjanom strat i o przejęcie na nowo inicjatywy w swoje ręce. Dwa razy w tymże roku 1943 smutno pochylili głowy Polacy. Nocą z 4 na 5 lipca zginął w katastrofie lotniczej w Gibraltarze generał Władysław Sikorski, naczelny wódz i premier rządu emigracyjnego, a w tymże okresie, wydany Niemcom przez polską zdradę, ujęty został w Warszawie generał Stefan Rowecki, który pod pseudonimem "Grota" kierował Armią Krajową. Oba te wypadkiwywołały powszechne poruszenie i niepokój, gdyż generał Sikorski cieszył się mirem na całym bodaj świecie, "Grot" zasię, pracując w niesłychanie trudnych warunkach, nadał żołnierskie formy szeregom armii podziemnej. Jednakże na prawicy wydarzenia te wywołały komentarze raczej radosne: Sikorskiego potępiano za sojusz z Moskwą, Roweckiego za pewną gotowość do porozumień i przyszłego współdziałania z Armią Czerwoną. Zresztą w tym czasie stosunki pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a Związkiem Radzieckim uległy zerwaniu, sformował się natomiast w Moskwie Związek Patriotów Polskich, jakby zaczyn przyszłego rządu socjalistycznego. Ale jeszcze przedtem rozsnuła się od kraju po komóreczki sztabowe w Wojsku Polskim na Środkowym Wschodzie i w Wielkiej Brytanii złowroga konspiracja tak zwanych Narodowych Sił Zbrojnych skierowana przez Polaków przeciw Polakom. I już w końcu 1943 roku potajemnie wypracowane decyzje zapadły, a role zostały rozdane. Posiew faszyzmu zakiełkował: zginąć mieli wszyscy poważniejsi przedstawiciele rzekomej "Targowicy", jak w tej skrajnie prawicowej zmowie ochrzczono tendencję do porozumienia się z Rosjanami. I właśnie - ludzie tacy ginęli. Tymczasem major Rybikowski uczuł się pewnego razu zaskoczony. Sprawił to krótki a niespodziewany list, wysłany tegoż dnia w samym Sztokholmie i zaadresowany na "skrzynkę pocztową", której adres był znany jedynie agentom w Pradze i Budapeszcie. Pismo było sztuczne, o charakterze wyraźnie zmienionym. "Konieczne i pilne spotkanie, śpieszę dalej, ale nie wiem, kiedy i gdzie się zobaczymy, tylko inaczej niż poprzednio, może tak jak na początku, decyduj sam" - alarmował list nieznanego lub nieznanej. Zapewne to "Murka", w przejeździe z Czechosłowacji do Finlandii, jak dorozumiewał się major. Jednakże w swoich poprzednich wojażach, odbywanych przez Kopenhagę i Sztokholm, "Murka" zawczasu uprzedzała o dniu, kiedy przyjedzie do Sztokholmu. Jako miejsce spotkań służyła im przystań przy Klara Strand za Dworcem Centralnym, a raz - boczna alejka w parku Humlegarden koło Biblioteki Królewskiej. Tekst listu był podejrzany, bo nie posiadał żadnej dodatkowej wskazówki co do sposobu jego odczytania. A przecież i z "Murką", i z innymi zostało ustalone, że cyferka, postawiona i przekreślona, niby mylna, wskazuje, co które słowo należy list czytać. Takiej przekreślonej cyferki ani żadnego innego znaku list nie zawierał. "Dalszy ciąg polowania. Będziemy latać!" - zuchowato pomyślał major i postanowił mimo wszystko jechać do Helsinek, bo i tak musiał wysłać kilka instrukcji, a starał się zawsze o to, żeby jego korespondencja szła z Finlandii, nie ze Szwecji. Jak zwykle, rozpowiedział tu i tam, że wyjeżdża dla odpoczynku na północ. W dolinie Bydalen, u zaprzyjaźnionej właścicielki gospody, zostawił kilka "pozdrowień" dla różnych osób w Sztokholmie; pocztówki te, stosownie do zaznaczonych dat, miały być kolejno wrzucane do skrzynki pocztowej. Następnie, pozbywszy się przyrządów wędkarskich, znikł na pewien czas, notując w pamięci niejeden szczegół zauważony na trasie Gvle-RaumaTampere-Helsinki. Finlandia wyglądała jak istny obóz wojskowy, w tłumie przeważały mundury, język niemiecki rozlegał się wszędzie. Major miał rację podwójną. Po pierwsze, kartkę w Sztokholmie wysłała rzeczywiście "Murka", jak w pierwszej chwili przypuszczał, po drugie, istotnie, "dalszy ciąg polowania" trwał. Dorodna, pewna siebie "Murka" nie okazywała popłochu, przeciwnie, w jej pogodnych niebieskich oczach pojawił się wyraz stanowczości, ale zachowywała się teraz inaczej niż poprzednio, bo nawet swoje spotkanie z majorem zarządziła bardzo sekretnie i o zmroku. - Najpierw przekażę ci jak najszybciej wszystko, co przywiozłam - oświadczyła na wstępie. - Już w Pradze miałam trudności z wyjazdem, a w Berlinie dwukrotnie badano mnie w Gestapo, zanim dostałam wizę na wyjazd, a i to pod warunkiem, że nie zatrzymam się ani na dzień w Sztokholmie, tylko natychmiast pojadę dalej. Sądzę, że byłam obserwowana, więc tylko kartkę zdołałam wysłać. Również i tutaj już odwiedzili mojego byłego męża, informowali się na mój temat, czy rzeczywiście przyjeżdżam w sprawach rodzinnych. Prowadź teraz do siebie. Tylko jeszcze małą chwilę zaczekaj... Patrzył na nią uważnie i zdał sobie sprawę, że ma przed sobą zupełnie innego człowieka. Gdzież dawna zakochana "Murka", jakby nieobecna duchem i zagłębiona w sobie, to znów porywcza kobieta, której te zmiany dyktowały nieustanną, polotną grę usposobienia i postępków. Cechowała ją teraz spokojna, metodyczna rozwaga. Raz jeszcze sprawdziła każdą sztukę ubrania i bielizny, skontrolowała zawartość kieszeni i kieszonek, przekartkowała nawet wiezione książki i notesy, poważnie medytowała nad zawartością podróżnej teczki, wreszcie - po uporządkowaniu walizki i rozwieszonych w szafie ubrań - zajęła się znanymi majorowi misternymi zabiegami, do których okazały się niezbędne mikroskopijne ilości popiołu z papierosów i krótkie włoski lub niteczki. - Możemy iść - powiedziała. - Po powrocie okaże się, czy i tutaj zaglądano do moich rzeczy. W Berlinie też nie wiedziałam, gdzie materiał zostawić i jak go na sobie nosić. U "przyjaciela z hotelu Torni" byli nareszcie bezpieczni. I teraz okazało się, że "Murka" przywiozła wiele, nawet bardzo wiele materiału. - Notuj - zagaiła - bo kartka, z której przeczytam, musi być zniszczona. Materiał pochodzi od inżynierów ze Skody, ale mówi o sytuacji w całym przemyśle niemieckim. Notujesz? - Jestem gotów - odrzekł. "Murka" wolno dyktowała: "Produkcję czołgów Panzer III Niemcy przerwali parę miesięcy temu, natomiast co miesiąc wychodzi z fabryk po 25 Tygrysów, po 10 dział szturmowych i po 100 czołgów Panzer IV. Oprócz tego w próbach jest czołg Pantera. Fhrer nakazał, żeby w ciągu roku doprowadzić miesięczną produkcję do 50 Tygrysów, 600 Panter i 600 dział na podwoziach czołgowych, a także ma opuszczać fabryki 150 Leopardów. Jest to lekki czołg rozpoznawczy. Z frontów płynie bez przerwy potok próśb o czołgi typów Panzer IV i Tygrys albo przynajmniej o części zamienne do nich. Tymczasem części zamiennych brak. O łożyska toczne, kulkowe i rolkowe staczane są formalne wojny pomiędzy poszczególnymi generałami. Zanotowałeś? Jeszcze jedno: na wiosnę czołgów typu Tygrys i Pantera miało być dość, żeby przezbroić przynajmniej 2 dywizje. Poza tym sam Speer wyraził się, że położenie dużego nacisku na produkcję dział szturmowych i samobieżnych wskazuje przesuwanie się punktu ciężkości z broni zaczepnej na obronną. No i raz jeszcze: front domaga się gwałtownie części zapasowych do Panzer II i Panzer IV. I łożysk tocznych! Prócz tego wiadomo, że wszystkie zasoby stali szlachetnej pójdą na produkcję czołgów, a zatem do dział będzie się używało teraz tylko stali zwykłej". - Wspaniały materiał! A więc mieli już od początku roku kryzys! - zauważył major, czyniąc notatki. - Tak to wygląda - odpowiedziała. - Mogę spalić? Następie "Murka", widocznie zasmakowawszy w robocie wywiadowczej, zaprezentowała informacje, które przywiozła z Berlina, gdzie odwiedziła "rodaczkę z Oszmiany" oraz dwie inne panie, które dawniej pracowały dla "Żorża". Przede wszystkim były to wieści o samym "Kubie" i o miejscu, gdzie przebywa. Oto co mówiły kobiety. Kiedy generał Stefan Grot-Rowecki dnia 16 lipca 1943 roku został przywieziony do izolatora Zellenbau, kapitan Alfons Jerzy Jakubianiec jeszcze żył. Generał, podobnie jak i Jakubianiec, miał za sobą długie badania w siedzibie Gestapo na Prinz Albert Strasse w Berlinie. Komunikując się z generałem poprzez ukraińskiego dziennikarza i działacza politycznego, Wołodomira Stachiwa, który miał celę niemal obok celi Roweckiego, "Kuba" przekazał generałowi berliński adres ambasady Mandżukuo i adresy niektórych swoich berlińskich przyjaciół, między innymi "rodaczki z Oszmiany", a redaktor Stachiw narysował dla Roweckiego szkic Potsdamer Platz i jego okolicy. Jednakże zamierzona ucieczka okazała się na razie niemożliwa, bo generała i Stachiwa przeniesiono do innych, oddalonych od siebie separatek. Mimo to Jakubianiec znalazł sposób na dalsze utrzymywanie kontaktu z generałem. Sam pomysł ucieczki, która nie doszła do skutku, godny był "Kuby", zawsze niewyczerpanego w pomysłach i wciąż pełnego energii. Ucieczkę projektowano w związku z obiecaną przez Mllera podróżą generała Roweckiego do Berlina, cierpiał on bowiem na kamienie żółciowe i zbadać go miał, względnie poddać operacji, wybitny specjalista, profesor berliński. Kapitan Jakubianiec projektował wyzyskanie swoich berlińskich stosunków, a przede wszystkim kobiet, dla zapewnienia generałowi bezpiecznego schronienia, zanim podjęte zostaną inne kroki i Rowecki znajdzie się na szlaku tajnych przerzutów do Polski lub do Szwecji względnie Szwajcarii. "Wszystkie trzy kobiety zaręczają, że uratowałyby generała, gdyby zdołał uciec" - mówiła "Murka". Jednakże generał Rowecki odjechał do Berlina pod strażą aż dwunastu esesmanów i plan "Kuby" spełzł na niczym, a po powrocie do Zellenbau więzień osadzony został w celi nr 50 położonej obok kancelarii, gdzie bez przerwy czuwały straże. I znów "kapitan Kuncewicz" pośredniczył w potajemnej wymianie poglądów i wiadomości pomiędzy generałem a ukraińskim działaczem Stachiwem. Ciekawe były informacje o życiu więźniów w izolatorze. Rzadko mieli oni okazję do łączności z resztą obozu Sachsenhausen, chyba wtedy, kiedy ich wyprowadzano pod strażą do lekarza obozowego. W takich wypadkach najczęściej udawało się otrzymać wiadomości ze świata, które do obozu przenikały na ogół szybko. Jednakże niektórym więźniom, jak Roweckiemu, nie wolno było do lekarza chodzić, a kiedy zaniemógł, konsultacje odbywały się w sposób niezwykły. Pod oknem celi generała, a okno to posiadało osłaniający je kosz, stawał ukraiński lekarz-współwięzień nazwiskiem Łapyczak i zadawał pytania, a po wysłuchaniu odpowiedzi ryzykował diagnozę. Więźniów izolatora budzono dzwonkiem o piątej rano, a wieczorem o dziewiątej gaszono światła. Codziennie pozwalano na spacer w pojedynkę. Ważniejsi więźniowie otrzymywali pożywienie wojskowe, w gwarze obozowej nazywane "Truppenkost". Generał miewał papierosy, którymi niekiedy udawało mu się podzielić z sąsiadem. Z łazienki można było korzystać, ale nie wspólnie, a pościel i bieliznę zmieniano dość często. Generał Rowecki posiadał przybory do pisania i pracował nad swoimi wspomnieniami z czasów wojny o niepodległość Polski. Niekiedy generałowi przekazywano listy i paczki od żony. Z pism więźniom dawano do czytania "Voelkischer Beobachter" i tygodnik Goebbelsa "Das Reich". Egzekucje w Sachsenhausen, podobnie jak w innych obozach, przeprowadzano niemal codziennie. Także i tam Niemcy rozpoczęli oszpecanie więźniów, mianowicie piętnowali przywiezionych z Francji młodych partyzantów. Młodzi Francuzi byli z reguły skazani na śmierć, ale przedtem brano ich na tortury dla wyciągnięcia zeznań. Otóż tym oczekującym na swoją kolej skazańcom Niemcy robili na policzkach brązowe znaki w kształcie litery X czy też krzyżyka. Zdążył o tym powiedzieć żonie prokuratora więzień Władysław Skiba, siedzący tam od roku 1939 i wyznaczony do robót ogrodniczych w obozie. Również z Berlina nadeszły dane, sumujące przebieg wielkiej zbrodni, której dokonali hitlerowcy na wiosnę w Warszawie. Likwidacja getta trwała od 19 kwietnia do 16 maja. Kierował akcją generał policji i dowódca brygady SS, Jrgen Stroop. Oprócz oddziałów SS i policji w akcji brały udział piesze jednostki Wehrmachtu, a także bateria artylerii lekkiej, pluton saperów z pociągów pancernych i batalion saperów sprowadzony z Góry Kalwarii. "Es gibt keinen jdischen Wohnbezirk in Warschau mehr" - "Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Warszawie nie istnieje" - tryumfalnie oświadczyli Niemcy. Teren getta ma być zrównany z ziemią. Sami Niemcy twierdzą, że z 600 tysięcy Żydów, którzy stłoczeni byli w getcie, pozostało zaledwie 4-5 tysięcy robotników, którzy mają uprzątnąć teren i wydobyć z gruzów miliony cegieł tudzież tysiące ton różnych metali dla potrzeb niemieckich. Prócz tego ocaliło życie parę tysięcy Żydów, którzy różnymi sposobami zdołali ujść i ukryć się w polskich domach w Warszawie i na prowincji. Przeważnie były to kobiety i dzieci. Cała reszta wyginęła w obozach masowej zagłady. Likwidację nakazali Mller i Eichmann, oczywiście działając w myśl życzeń fhrera i po uzgodnieniu akcji z Himmlerem. Liczba rozstrzelanych Polaków w Gubernatorstwie już bliska jest 20 tysiącom, a prócz tego - oczywiście - setki tysięcy przebywa w więzieniach. Z Zamojszczyzny wysiedlono dalszych 20 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. W dalszym ciągu Berlin przysyłał informacje z dziedziny wojskowej, świadczące o tym, że Niemcy w celu zastraszenia przeciwnika imają się środków rzeczywiście zbójeckich. Zmorą dla nich stały się naloty bombowców, dotkliwie dawała im się we znaki działalność komandosów i partyzantów nieprzyjacielskich. Agentki "Kuby" donosiły, że rodziny wybitnych działaczy partyjnych i dowódców szukają schronienia przed bombardowaniem Niemiec na terenach okupowanych. Tak na przykład żona pułkownika sztabu von Mellenthina wraz z pięciorgiem dzieci ulokowała się aż pod Poznaniem, w dawnym majątku rycerskim koło Chodzieży. Pisała o tym Litwinka, służąca u Mellenthinów, z którą agentki odnowiły dawny kontakt. Starając się uniemożliwić sprzymierzonym bombardowanie ośrodków przemysłowych, Wehrmacht lokuje tam tysiące jeńców alianckich. Jeńcy francuscy, radzieccy, angielscy i inni zostali umieszczeni w obozach przy zakładach zbrojeniowych Kruppa w Essen. W Lubece umieszczono oficerów polskich w sąsiedztwie koszar artylerii przeciwlotniczej, oflag Dorsten urządzono tuż przy ważnej śluzie na kanale Ren-Wezera. Wreszcie Himmler rozkazał wszystkim urzędom Sipo i SD, aby nie interweniowały w obronie ocalałych lotników nieprzyjacielskich, na których ludność "dokonuje samosądu". Nazywa się ich w prasie i w radio "Terrorfliegers" i wzywa do "spontanicznego" likwidowania tych lotników, którzy zmuszeni są do lądowania po uszkodzeniu ich samolotów. "Znaczy - poszli na całego" - wnioskował Rybikowski. Z Kopenhagi obrotna "Murka" także dowiozła materiał, a między innymi - dyslokację fabryk benzyny syntetycznej w Policach pod Szczecinem i w Mannheim oraz rafinerii w Magdeburgu, Derben, Ehmen, Brunszwiku i Heide w Holsztynie, fabryk benzolu w Bochum i Recklinghausen, dalej fabryk w Zistersdorf w Austrii i nad Balatonem na Węgrzech, skąd bez przerwy do Niemiec przez Bratysławę lub Pragę szły transporty. Również z Kopenhagi raz jeszcze potwierdzono, że na wyspie Uznam, przy ujściu rzeki Piany, pomiędzy wsiami Karlshagen a Peenemnde, znajduje się teren którego tajemnica strzeżona jest bodaj jeszcze pilniej niż kwatery polowej Hitlera. Obszar kontroluje Abwehra i oddziały esesmanów. Załoga tego olbrzymiego utajonego obozu musi być ogromna, skoro samo zaopatrzenie jego w żywność wymaga takiego transportu, jaki jest potrzebny dla dwóch dywizji. Agent z Kopenhagi, podobnie jak poprzednio inni informatorzy, był zdania, że kursujące pośród żołnierzy niemieckich pogłoski o nowych morderczych broniach fhrera mogą wiązać się z tym właśnie rejonem. Wreszcie raport z Kopenhagi, zgodnie z innymi raportami, wymieniał liczbę 1 miliona 300 tysięcy Polaków przymusowo wywiezionych do pracy w Niemczech. "Zapakujemy to wszystko razem i damy japońskiemu konsulowi do wysłania przez kuriera" - powiedział major. Był zadowolony także i z nowych wiadomości, otrzymanych już w Finlandii, o stanie rzeczy na froncie wschodnim, a szczególnie podziwiał obrotność "Murki". Zresztą zawdzięczał "Murce" jeszcze jedno, mianowicie okazję do bezpośredniego zetknięcia się w podróży powrotnej z typowym przedstawicielem młodych Niemiec. Do fińskiego portu pojechali osobno, innymi pociągami, ale z takim wyliczeniem, żeby trafić na ten sam statek i dopiero na pokładzie upozorować znajomość, niby przypadkowo zawartą podczas przeprawy przez Zatokę Botnicką. Aliści okazało się, że "Murka" już w pociągu zafundowała sobie towarzystwo kompana, i to nader szczególnego. Był nim przystojny, wysoki, młody Niemiec, wychowany w organizacji Hitlerjugend. "Murka" nazywała go po prostu Heinzem, a co najbardziej Rybikowskiego zastanowiło, ciągle mu coś półgłosem wyśpiewywała, wprawiając tym młodzieńca w żywe zadowolenie. "Widocznie jest bardzo muzykalny, jak i ona" - gorzko pomyślał major. Wyjaśnienie sytuacji przyszło, kiedy dzięki towarzyskim talentom "Murki" stworzyli na czas morskiej podróży trzymające się razem trio. Młody Niemiec okazał się prawnuczkiem znakomitego wiedeńskiego kompozytora Schuberta, dlatego to "Murka" śpiewała mu po kolei wszystkie zapamiętane przez nią pieśni sławnego pradziadka. Co do prawnuka, to miał on sporo tytułów do chluby osobistej. Po pierwsze - rozmawiał parę razy z samym fhrerem, po drugie - był adiutantem generała SS, Otto Ohlendorfa, dowódcy Sonderkommando przy działającej na południu Rosji 11 armii, po trzecie pisał książkę, której ambitny tytuł brzmiał obiecująco: "Narodziny Tysiącletniej Rzeszy". Był to młodzieniec poważny, szczery i skłonny do interesujących uogólnień. Po obserwacjach poczynionych na Ukrainie i na Krymie odwiedził Polskę, a teraz, otrzymawszy urlop, zajrzał do Finlandii i korzystał ze swobodnego tranzytu przez Szwecję, żeby zobaczyć na własne oczy "niemieckie dzieło" w Norwegii. "Zresztą - dodał - Francję już rok temu odwiedziłem, zaś w Niemczech za dużo huku, a ja chcę nareszcie spędzić urlop spokojnie, bez ciągłego przymusu schodzenia do schronów". Porucznik Heinz Schubert, należący do grupy Ohlendorfa, oczywiście był świadkiem i uczestnikiem ogromnych akcji ludobójczych, nakazanych - jak podkreślał - przez ideę fhrera. Młodzieniec wypowiedział się o tym jako o "smutnej konieczności historycznej". Mówił: - Świat jeszcze nie rozumie ogromu i znaczenia misji, którą my dziś wykonujemy. Świat nie rozumie także naszego poświęcenia. Religia na spółkę z przeżytym już dziewiętnastowiecznym humanitaryzmem przepoiła Europę sentymentami, współczuciem dla upośledzonych i w ogóle oddziałała rozbrajająco. Dopiero fhrer zawrócił Niemców z drogi, która prowadziła do nikąd. Fhrer połączył w swojej wielkiej koncepcji nowoczesny materializm z idealizmem dawnych Germanów. W ten sposób brutalną przyrodniczą rzeczywistość walki o byt uszlachetnia cel wyższy, a do osiągnięcia tego celu powołany jest przez Boga i historię naród niemiecki... Stali tak we troje obok siebie oparci o poręcz i nadstawiali twarze pod chłodzący powiew morski. Przyjemność podróży przez pogodną i tego dnia słoneczną Zatokę Botnicką, którą przecinali, kłóciła się z ponurą niemiecką teorią, a także i z rezygnacją tchnącą z schubertowskiej melodii, którą nuciła "Murka". Przyjmując śpiew za objaw przychylności dla siebie Schubert ciągnął: - Smutek, oto co nas dręczy. Ten smutek, w którym odbija się jak w lustrze wzniosła i dumna niemiecka dusza. Nieraz mówiliśmy o tym z moim generałem. Bo proszę sobie tylko wyobrazić, co muszą odczuwać i przeżywać ci dobrzy ludzie, nasi niemieccy żołnierze, którzy otrzymali zadanie i rozkaz wybicia co do nogi milionów ludzi, to znaczy komunistów, Żydów, Polaków, Cyganów i tak dalej. Mój generał niezmiernie boleje nad psychicznymi doznaniami swoich żołnierzy, które nazywa "seelische Belastung", pragnąłby im zaoszczędzić cierpień duchowych, które odczuwają podczas spełniania swoich trudnych obowiązków. Ale na razie technika nie nadąża za koncepcją, proces oczyszczania Europy dokonywany jest, niestety, środkami jeszcze dość prymitywnymi, z wielką szkodą dla niemieckiego morale, bo zbyt wiele jeszcze mamy ludzi o miękkich sercach, o czułej duszy. - Teraz zanucę wam pieśń "Doppelgnger", o sobowtórze - wtrąciła "Murka". Mężczyźni spojrzeli na nią pobłażliwie i przychylnie, zaś "Peter Iwanow" zapytał: - A cóż w Polsce? Co się tam dzieje? - Właśnie i ja byłem ciekaw - odrzekł Schubert - bo przecież kolebką naszej tysiącletniej Rzeszy będzie zdobyty przez nas kraj nad Wisłą, kiedy już dokładnie oczyścimy go z Polaków. Na razie odbyła się tam "Grossaktion". Wybrano dość typowy rejom na południe o Warszawy, w okolicach miast Zamość i Biłgoraj, żeby przeprowadzić tam masowe wysiedlenie ludności. Dopiero po zebraniu doświadczeń z tej "Grossaktion" przystąpimy do wykonania największej w historii Europy operacji wysiedleńczej, a jednocześnie zasiedleńczej. - Widział pan, jak to się odbywa? - Naturalnie - odrzekł Schubert - po to jeździłem w tamte strony, tylko, widzi pan, na razie nasza "Grossaktion" została przerwana. - Na razie? - No tak, z powodu sytuacji na Wschodzie. Ale sądzę, że jak tylko pójdą lepiej nasze sprawy na froncie rosyjskim, to rozpocznie się i ciąg dalszy, bo w planie było wysiedlenie 150 tysięcy Polaków. "Grossaktion" w okręgu Zamościa - to jakby próba generalna na skalę prawdziwie kolosalną. Ostatecznie, przecież musimy wszystkich Polaków wysiedlić z obszarów, gdzie mają zapanować Niemcy. Zresztą, plan fhrera jest prosty: naród ten musi nam ustąpić, powinien zginąć, tak jak teraz giną Żydzi. - Niech pan coś opowie o przebiegu samej akcji Ŕpoprosił "Peter Iwanow". - Nic w tym specjalnie ciekawego. Doświadcza się wrażeń raczej niemiłych. Nasze formacje otaczały wieś czy miasteczko. Zazwyczaj działo się to nad ranem. Ludzi wypędzano na jakiś ogrodzony plac. Na przygotowania do wyjazdu dawaliśmy od dwudziestu do czterdziestu minut czasu. Pozwalano zabrać trochę rzeczy i żywności. Opornych, naturalnie, popędzano lub nawet - w razie potrzeby - zabijano. Ginęło wiele starych ludzi i chorych, którzy nie mogli albo nie chcieli wyruszyć w drogę. No cóż, trudno! Krieg ist Krieg! Befehl ist Befehl! Każdy rozumie, że serce sercem, a rozkaz rozkazem. - Cóż dalej? - Na jakimś placu czy wygonie robiono przegląd zgromadzonych. Byłem przy tym. Na miejscu zostać mogli tylko zatrudnieni w pobliżu, na jakimś folwarku, tartaku czy na kolei. Tym przydzielano wspólne mieszkania. Następnie wybierano mężczyzn i kobiety - na parobków i służbę dla nowych gospodarstw, już niemieckich, bo w gospodarstwach po wysiedlonych zaraz zjawiali się nasi, z początku Niemcy besarabscy, a później znad Wołgi i z innych krajów. W miasteczkach pozostawialiśmy trochę Polaków, głównie fachowców, a więc urzędników, lekarzy, aptekarzy, rzemieślników. - A co z masą główną? - pytał major, podczas gdy "Murka", jakby w roztargnieniu, przekornie śpiewała słynną "Pieśń łabędzią". - Resztę transportowaliśmy do obozów, za druty. Ale są to obozy przejściowe, jeszcze prymitywne. Widziałem, jak rozpoczynały pracę komisje, które segregowały takie ludzkie stado na grupy, według planu. Polacy o fizycznych cechach niemieckich mieli prawo wyjechać na roboty do Rzeszy. Sporo dzieci przeznaczono do oddania naszym, niemieckim rodzinom w Rzeszy, wyrosną z tych dzieci dobrzy Niemcy. Naturalnie, pobytu w obozach nikt tym ludziom nie uprzyjemniał, celowo! - Żeby tych leniwych ludzi zachęcić do wyjazdu na roboty? - domyślnie zapytała "Murka". - No właśnie! Ale pani śpiewa doprawdy ślicznie! - Iluż tych polskich chłopów mogło w obozach być? Ŕpytał major. - Gdy opuszczałem rejon, było ich około dwunastu tysięcy. Ale, jak mówiłem, to są obozy przejściowe, nietypowe, ludzie napływają, ludzie znikają. Właśnie przy mnie postanowiono część dzieci gdzieś porozsyłać, bo gromadziło się ich w obozach po tysiącu i więcej... Polacy strasznie się mnożą! Jak króliki albo myszy! Samych niemowląt było ze dwie setki! Obrzydlistwo! - A rodzice? Nie protestowali? - A jakże, matki z pazurami, niby tygrysice, rzucały się na nas! Ale od czego szpicruty i baty? Jeszcze mam w uszach wrzaski i piski tych brudnych samic! Obrzydliwe! Wstrząsnął się na wspomnienie przykrości, jakich doznał. - Ileż tych dzieci wywieziono? I dokąd? - Ze trzydzieści tysięcy. A dokąd? Nieważne! No, różnie. Do innych części kraju, do Niemiec, do obozów. Zresztą wiele pomarło, to po drodze, to w samym obozie... To bardzo przykre, prawda? Jak już powiedziałem, ludzkość powinna nam współczuć, bo oczyszczanie ze śmieci i wszy nie należy do zajęć przyjemnych. Cóż robić! Przeznaczenie wskazało nam tę ciężką i przykrą drogę. I zwracając się do "Murki" poprosił, aby mu przypomniała, jak "idzie" któryś z fragmentów Niedokończonej Symfonii. Wkrótce przebieg "Grossaktion" można było ocenić dokładniej. Komunikaty "Wielkiego Ojca" stwierdzały, że ubocznym skutkiem wysiedlania stały się masowe ucieczki chłopstwa do lasów, co znacznie wzmocniło tamtejsze oddziały partyzantów. Niektóre transporty kolejowe dzieci z Zamojszczyzny Niemcy podstawiali wprost pod rampę w Oświęcimiu, gdzie cukierkami zwabiano je wprost do krematorium. Robił tak między innymi esesowiec Hoffman. Inne dzieci uśmiercano zastrzykami fenolu. W obozie na Majdanku dzieci gazowano. Ludzi starych, którzy nie chcieli opuścić swoich domostw, Niemcy wymordowali, a tułające się po lasach rodziny tropiono przy pomocy psów. Razem "oczyszczono" 297 gromad ze 110 tysiącami ludzi. Kierownikiem "Grossaktion" był generał SS, Odilo Globocnik. Rybikowski na długo zapamiętał, z jakim respektem wymawiał to nazwisko przystojny prawnuk Schuberta. "Naród złoczyńców niebezpiecznych dla całej ludzkości" - myślał. Na szczęście dla kraju, niemieckie sprawy na wschodzie nie szły wcale lepiej, więc i wyzyskanie zamojskiego eksperymentu na większą skalę musiało się odwlec. Wynikło to wkrótce z kolejnej rozmowy, jaką major odbył z generałem Onoderą. Polak spodziewał się, że Japończykowi będzie chodziło o wspólne "rozgryzienie" sytuacji wojennej; robili to przecież co pewien czas. Długą ścianę w gabinecie generała zajmowała olbrzymia mapa europejskiej części Związku Radzieckiego, a po drugiej stronie można było naocznie ocenić rozwój wydarzeń w obszarze Oceanu Spokojnego. Chorągiewki na szpilkach, co dzień dokładnie sprawdzane, oznaczały na obu mapach aktualną pozycję stron walczących. Zazwyczaj generała Onoderę obchodziły losy wojny japońsko-amerykańskiej na Pacyfiku, zatem Polak sądził, że i ta rozmowa potoczy się około najnowszych wieści z tamtego teatru wojny. Spojrzawszy więc na mapę Oceanu Spokojnego, stwierdził, że - zgodnie z ostatnimi komunikatami - około Mubo na Nowej Gwinei zatknięta już została flaga amerykańska, tak samo jak w Munda, jednym z ważnych portów lotniczych na centralnej wyspie archipelagu Salomona. Poza tym depesze doniosły, że sojusznicy rozpoczęli bombardowanie zajętej przez Japończyków wielkiej bazy morskiej Surabaya na Jawie. Ale generał, idąc za wzrokiem swojego gościa, wyjaśnił jakby mimochodem: - W piątek, podczas ewakuacji lotniska w Munda, straciliśmy znowu krążownik i kilka mniejszych jednostek. Wszakże nie o tym chciałem dziś mówić. Chodzi mi o sprawy bliższe panu. Rybikowski niespokojnie poprawił się na krześle. Od dawna już obawiał się momentu, który - jak przewidywał - musi przecież kiedyś nastąpić. Należeli do obozów nieprzyjacielskich; przełożeni generała dawno już pewnie protestują przeciwko opiece, jaką Onodera otacza polskiego oficera i jego tajemne poczynania... Tymczasem coraz żywsza działalność rzekomego "Peter Iwanowa" była możliwa właśnie dzięki tej opiece. Wyrazista twarz Rybikowskiego najwidoczniej zdradziła obawę, gdyż Onodera uspokajająco podniósł dłoń i wykonał gest przeczenia. - Myli się pan, panie Iwanow, jeszcze nie nadszedł ten przykry moment, kiedy i nam wypadnie się rozstać. Dzisiaj chcę panu powiedzieć, do jakich doszedłem wniosków z myślą o panu. Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, że losy wasze są już niemal przesądzone? Czy miał pan odwagę spojrzeć w przyszłość z całą zimną krwią, spojrzeć odważnie i przytomnie? - Generale - odrzekł Rybikowski. - Przyznaję, że ostatnio wolę nie spoglądać zbyt daleko w przyszłość. - To źle - odrzekł Japończyk. - Polityka jest sztuką przewidywania. - Ale ja jestem żołnierzem, przede wszystkim żołnierzem - odpowiedział major zrezygnowanym głosem. - Niechże będzie i tak, tylko że na pewnym szczeblu i w niektórych dziedzinach żołnierz musi patrzeć dalej, poza najbliższy horyzont. Tym bardziej gdy stamtąd, zza horyzontu, nadciąga wielka przemiana. A tak właśnie jest... Zresztą zaraz panu wyjaśnię, co mam na myśli... Jako przyjacielowi... Poprosiwszy majora do rozwieszonej na ścianie mapy Związku Radzieckiego, mówił: - Już raz przedyskutowaliśmy z panem kompletne niepowodzenie niemieckiej próby ścięcia łuku pod Kurskiem. Jednakże nie mieliśmy wtedy wszystkich danych, bo dopiero ostatnio dane te do nas napłynęły i dopiero teraz pozwalają na wyciągnięcie wniosków. Ze sterty leżących na biurku papierów wybrał kilkustronicowy elaborat. Zaglądając co pewien czas do jego treści, ciągnął: - Od północy szła tam 9 armia generała Modela, a od południa nacierała 4 armia pancerna generała Gothy. Razem kilka tysięcy czołgów, nie licząc mas piechoty i artylerii. Tymczasem Rosjanie zdążyli zamienić tak zwany "Kurski Łuk" w prawdziwą fortecę. Niemieckie kleszcze, które miały pochwycić i zmiażdżyć kilkadziesiąt rosyjskich dywizji, nie zeszły się. Mimo pewnych początkowych postępów Niemcom zabrakło aż stu kilometrów do zamknięcia owych straszliwych nożyc. Następnie Rosjanie przeszli do przeciwnatarcia i podają, że w ciągu ubiegłego miesiąca zniszczyli Niemcom ponad 4 600 czołgów i ponad 1 600 dział oraz blisko 2,5 tysiąca samolotów. Liczbę zabitych Niemców określa Moskwa na 120 tysięcy, a jeńców na przeszło 12 tysięcy. Cena nieudanej ofensywy okazała się straszna! - Niemcy podają, że straty rosyjskie były jeszcze większe - zauważył major. - Wiem i o tym. Ale niech pan powie, w jakim celu tak kosztowna operacja została rozpoczęta? I to - jak słychać - wbrew opinii generała Guderiana? Przecież bitwa o Kursk nie mogła w żadnym razie rozstrzygnąć wojny, prawda? - Oczywiście, że nie - przyznał major. - Niemcom chodziło o nadwerężenie potęgi rosyjskiej, o nic więcej. Byliśmy co do tego zgodni. - Racja! Tak więc bitwę o kurski występ Niemcy rozpoczęli w nadziei, że w ten sposób znacznie osłabią siły Rosjan. Mówiąc jaśniej, chodziło im o przywrócenie poprzedniej równowagi sił. Czy pan się z tym zgadza? Rybikowski skinął głową. - Niemcom nie udał się zamiar - ciągnął Onodera - przy tym sami oni doznali ogromnej szkody, trudnej do powetowania. Straty po stronie rosyjskiej, jak wiemy, mimo ich rozmiarów nie zmieniły faktu, że strona ta góruje. Rosjanie mają dziś przewagę nie tylko w ludziach, ale także w czołgach i artylerii, a może i w powietrzu. I przewaga ta będzie wzrastała. Cóż w takim razie oczekuje Niemców? Po tak kosztownej próbie sił? - Będą się cofali. Niechętnie, pod presją, lecz należy się liczyć z ich odwrotem. Mówiliśmy także i o tym, panie generale - odrzekł major. - Już się cofają - zauważył Onodera. - Rosjanie zapowiadają wejście do miast Orzeł i Biełgorod, a więc znajdą się na północ i na południe od samego Kurska. Jeszcze dalej na północ są już w pobliżu Briańska i Smoleńska, a jeszcze dalej na południu - u bram Charkowa. Gdzież zatrzymają się Niemcy? - Na Dnieprze... - zaczął major. - Na Dnieprze chyba... - Na Dnieprze - przerwał generał - nie utrzyma się strona, która już dziś jest słabsza. Wynika z tego, że wkrótce już, może w ciągu kilku miesięcy, Rosjanie znajdą się u waszych dawnych granic. Tak czy nie? A następnie - na rdzennie polskich ziemiach, prawda? Czy może pan sądzi, że wpierw dotrą do was Anglicy? Albo Amerykanie? Może ci, co teraz wylądowali na Sycylii? - To mało prawdopodobne - przyznał major. - W takim razie należy uważać niemal za pewnik, że Armia Czerwona wkroczy do Polski w walkach i będzie dalej wypierać Niemców na zachód. Z Polski, a także z Rumunii, z Czechosłowacji, może i Węgier... A jak panu wiadomo, żadna armia walcząca nie znosi na swoim terenie dwuwładzy ani kompromisów. W Polsce nie będzie wtedy miejsca na agendy kierowane z Londynu. Na co liczycie? - Churchill i Roosevelt obiecywali generałowi Sikorskiemu, zobowiązali się poniekąd - zaczął major. - A także Stalin traktował Sikorskiego przychylnie... - Wiem. Ale generał Sikorski, wobec którego tamci poczynili pewne zobowiązania, już od miesiąca nie żyje. Stanowiska w waszym rządzie emigracyjnym objęły osoby, z którymi Churchill może się nie liczyć. Tym bardziej - Moskwa! Panie majorze, wiem, że to pana zaboli, ale kraj wasz albo całkiem utraci niepodległość, albo wejdzie w orbitę Rosji. Już za rok, a może i wcześniej... Co uczyniliście, żeby jakoś te nieuchronne fakty przyjąć? Jak przygotowaliście do nich ludność kraju? - Nic nie zrobiliśmy, bo zresztą nic uczynić nie możemy. Cała nadzieja, że może karty się odwrócą, zmienią - wolno i niepewnie mówił major. - Że Niemcy sytuację opanują? Że z opresji wyjdą zwycięsko? Chciałby pan tego? - Przenigdy! - zaprotestował Rybikowski z żarem. - Bo wówczas koniec z nami! Jeśli wyrzekłem słowo "nadzieja", to w związku z postawą mocarstw zachodnich. - Nadzieja, nadzieja - Onodera wypowiedział to pobłażliwie. - Ależ świat kieruje się kategoriami realnymi. Gdzieś w Europie, może na Renie, może na Elbie, może u waszej zachodniej granicy przebiegnie nowa linia podziału na strefy wpływów. Tymczasem... Onodera zajrzał znowu do swoich papierów. - Tymczasem - ciągnął - Anglosasi, wciąż odkładając ryzykowną imprezę desantową, czynią wszystko możliwe, aby zasłużyć sobie na uznanie Kremla, choćby przez masowe naloty na ośrodki przemysłu niemieckiego. Niemcy określają to trafnie jako "bitwę o Ruhrę", gdzie wszystkie już miasta są bombardowane, i to bardzo metodycznie. Ponad tysiąc myśliwców i 30 tysięcy dział przeciwlotniczych broni Zagłębia Ruhry, lecz bez większego skutku. Kolonię bombardowano ponad 100 razy, czasem spadało na miasto po tysiąc bomb. Na Hamburg spadło ostatnio chyba trzy razy tyle. Na wiele innych miast... Węzły kolejowe w Turynie, Rzymie, Paryżu leżą w gruzach. I mnóstwo innych. Zniszczenia są olbrzymie. Konsul daje mi znać z Hamburga, że miasto nieprędko będzie można odbudować. Zniszczono tam stocznię, pływające doki, rafinerie, zbiorniki paliwa, fabryki amunicji, mosty. Pożary gasiły oddziały straży ogniowej aż z Kilonii, Bremy, Hanoweru, jednak nie było rady, bo i wodociągi zostały uszkodzone. Ewakuowano z Hamburga już ponad 800 tysięcy mieszkańców. A wczoraj w nocy rajd powtórzono. Pojmuje pan, na co się zanosi? Całe Niemcy zostaną potraktowane w ten sposób, dokładnie i bez litości. Armie będą się biły, ale wreszcie ludziom zabraknie amunicji, a maszynom paliwa. Czytał pan o rajdzie dwustu "Liberatorów" na rumuńskie zagłębie naftowe w Ploesti? To samo działanie i taki sam skutek. A dziś w nocy zrównano z ziemią jakiś ukryty obóz niemiecki na wyspie Rugii. Plan jest jasny. Alianci zachodni obezwładniają Niemców, a wykończyć ich mają Rosjanie... Ale już teraz jesteśmy świadkami przełomu w tej wojnie, oto co chcę powiedzieć! Panami sytuacji będą Rosjanie, to jasne! Przerywając tok rozumowania, Onodera chwilę milczał, po czym zadał pytanie: - Cóż pan na to? Rybikowski, zwykle opanowany i cicho mówiący, nagle wybuchnął: - Nic, panie generale, absolutnie nic! Chyba to, że z przerażeniem myślę o losie moich rodaków, kiedy przez Polskę zacznie się toczyć wojenny walec... To będzie straszne, straszne! Poczerwieniawszy na całej twarzy aż po rude włosy nad zmarszczonym czołem, spokojniej zakończył: Czy jednakże pan generał się nie myli? Jeżeli chodzi o ten przełom? - Odpowiedź dają panu Włosi, którzy już zmusili Mussoliniego do ustąpienia i rozwiązali partię faszystowską. Właściwie są gotowi do kapitulacji. Odpowiedź daje Szwecja, po raz pierwszy ryzykując zatarg z wszechmocnym do niedawna Hitlerem. Słyszał pan? Niech pan uzupełni swój przyszły meldunek. Bo i w tym celu zatrzymałem tu pana. - A cóż się stało? - Rzecz bardzo znamienna. Wiem, że Szwecja unieważnia w tych dniach umowę kolejową, która zezwalała żołnierzom niemieckim na przejazd z Rzeszy i z Finlandii do Norwegii i z powrotem. - Nie może być! A tranzyt wojska do Finlandii? - Nie wiem, co z tym będzie. Ale Szwedzi już obecnie zapowiadają, że z dniem 1 października zaniechają transportu wszelkich niemieckich paliw. Jak pan widzi, małe narody zaczynają się buntować przeciwko wszechwładzy Berlina. A to oznacza początek końca... Wtem zaterkotał telefon. Generał ujął słuchawkę i rozmawiał z kimś po japońsku, ale od czasu do czasu spoglądał na majora, jakby w zakłopotaniu. Odłożywszy słuchawkę, zastanowił się i powiedział: - Mamy świeży dowód nerwowości. Pański niedawny meldunek był słuszny, Niemcy znowu potroili w Szwecji liczbę swoich agentów. Dzwonił mój zastępca. Za chwilę tu będzie. Nie sam, z kimś. Otóż - widzi pan... Rybikowski zaczął się żegnać. - Nie - odrzekł nagle Onodera. - Nie mogę pozwolić, aby ten ktoś pana zobaczył. Bo oni są już w drodze. Proszę, niech pan wejdzie tam... Otworzywszy prowadzące do znanej już majorowi przyległej alkowy małe drzwiczki, prawie wepchnął do nich majora, a drzwi za nim zamknął na klucz. W parę minut potem w gabinecie generała rozległy się gardłowe dźwięki niemieckiej mowy. Niewola mąjora trwała krótko. Po kilkunastu minutach Japończyk wypuścił swojego gościa. Z uśmiechem tłumaczył: - Kurtuazyjna rewizyta. Niech pan ostrożnie wyjrzy zza firanki przez okno. Będą wsiadali do samochodu... I niech pan zapamięta sobie miłą twarzyczkę osobistości, której towarzyszy mój zastępca. Major znieruchomiał przy oknie. - No i cóż? - wesoło zagadnął generał. - Widział pan kiedy tego Siegfrieda? Bo to jest Niemiec. I jaki Niemiec! - Tak jest - odrzekł major. - Widziałem go już. Ale nie tu. Skądże się wziął? - I nie wie pan, kto to jest? - Nie wiem. Po raz pierwszy zobaczyłem tego człowieka w Warszawie, na parę miesięcy przed wybuchem wojny. Przyjeżdżał w charakterze inżyniera i przez parę dni wysiadywał w salonie wystawowym "Mercedesa" w hotelu "Bristol". A później mało nie wlazłem na niego w pewnej restauracji berlińskiej. Czy to jakiś oficer z wywiadu niemieckiego? Ma na twarzy ślady po studenckich pojedynkach. Onodera uśmiechnął się i odrzekł: - Nie, drogi majorze, to nie jest jakiś tam oficerek, to rewizyta szarej eminencji hitlerowskiego aparatu policyjnego, Waltera Schellenberga we własnej osobie. Twarz jego, owszem, nosi chlubne znaki rapierów. Zadowolony z efektu mówił dalej: - Ten sam, który już od paru lat nadaremnie węszy za kimś, co ustawicznie psuje mu szyki w Berlinie i Sztokholmie. I dodał: - Uzupełniłbym pański ostatni meldunek o nowym najeździe Niemców na Szwecję. Dodałbym mianowicie, że dla zapewnienia ciągłych dostaw szwedzkiej rudy żelaza i niklu z rejonu Petsamo Berlin nie oszczędza Sztokholmowi ani nęcących obietnic, ani przerażających pogróżek. Wizyta Schellenberga to również sygnał, o którym dopiero co rozmawialiśmy. Wielki przełom już się dokonał! W życiu "Peter Iwanowa" na pozór nie zaszły żadne zmiany. Jak dawniej, sprawy goniły jedna drugą i nawet chwili wolnego czasu brakło. Niemal co dzień należało skomunikować się osobiście lub przez telefon z licznymi "skrzynkami". Jeśli panna Majken, zamieszkała na Celsius Gatan biuralistka z Milkcentralen, prosiła na herbatę, znaczyło to, że otrzymała świeżą pocztę. Odwiedziny u Edit i jej męża - dentysty na jednym z przedmieść Sztokholmu z tegoż powodu wypadały nader często. Czasem pomagała majorowi córka hrabiego Czernina, dawnego męża stanu w cesarstwie Austro-Węgier, a także pozwalała na swobodne korzystanie z mieszkania pani Brita ze znanej rodziny szlacheckiej, wreszcie mądrą towarzyską reżyserię prowadziła na rzecz majora zamożna Szwedka, pani Ebba Townsend, wdowa po Amerykaninie. Ostatnia z tych pań posiadała w Saltsjbaden parę nadmorskich will z własnymi motorówkami i jachtami na Ingarfiorden i pod pozorem spotkań towarzyskich ułatwiała kontaktowanie się agentom stron wojujących. Rybikowski mógł się tam przyjrzeć doktorowi Karlowi Sternowi, agentowi admirała Canarisa, gdy ten poszukiwał jakiejś nowej drogi dla nawiązania kontaktu z Anglikami lub Amerykanami. Jedna z przyjaciółek pani Ebby, niejaka markiza Lagergen, mieszkała po drugiej stronie zatoki, w Tyres; ta znów często jeździła do Berlina i jako posiadaczka wspaniałego zbioru broni myśliwskiej urządzała wystawę broni razem z samym Goeringiem. Również i ta wielka dama gotowa była do okazywania pomocy, ale wydała się majorowi głupia, a więc szczególnie groźna. Większy pożytek był z Dunki Margit, która pracowała w duńskiej firmie produkującej wyroby metalowe i często kursowała na trasie pomiędzy centralą w Kopenhadze a filią tej firmy w Sztokholmie. A najbardziej niezawodna była sekretarka generała, panna Kjessler. Ostrzeżeń przybywało. Do japońskiego attaszatu dzwonili jacyś ludzie i po polsku prosili do telefonu "Polaka". Razu pewnego panna Majken wyszła do biura, ale że coś zapomniała wziąć z domu, więc wróciła. Zastała drzwi swojego domu otwarte i dostrzegła zmykających ludzi. Nic nie zginęło, tylko rzeczy były porozrzucane. Szukano więc papierów lub samego "Peter Iwanowa", który po całonocnym szyfrowaniu opuścił ten dom wczesnym rankiem. Pani Ebba Townsend, nie w ciemię bita pięćdziesięciolatka, nieraz zapraszała sympatycznego "Mandżura" do siebie, aby mógł tam spokojnie i bezpiecznie odrobić zaległe "roboty domowe". Narzucała mu się teraz sportsmenka norweska, Agni Krein, podobno agentka Quislinga, osóbka niezwykle ciekawska, żyjąca nie wiadomo z czego. Major z reguły nie brał na postojach pierwszej oczekującej taksówki, a w drodze zawsze starał się przesiąść do innej. Szczególną ostrożność zachowywał teraz podczas wypraw do Skansenu, prosząc niekiedy któregoś z Japończyków, aby także wybrał się na spacer w pobliże miejsc umówionych. Uważać należało również na jezdniach, bo ulubiony przez Niemców sposób mordowania ludzi niewygodnych polegał na doścignięciu ofiary samochodowym zderzakiem. Dla mylenia za sobą tropów major czasami dzień cały siedział na przygodnej kwaterze i porządkował swoje materiały lub je szyfrował albo też robił skrupulatne rachunki, bo londyński budżet był ograniczony, a z żadnych subwencji japońskich, rzecz jasna, Polacy nie korzystali. W ogóle praca agentur kosztowna nie była. Zamykając rachunki z lat ubiegłych, Rybikowski mógł stwierdzić, że i Jakubianiec, i Duszkiewicz gospodarowali pieniędzmi rzetelnie i oszczędnie. Dla przykładu - miesięczne wydatki agencji berlińskiej niewiele przekraczały kwotę 2 tysięcy marek. Wobec ogromnych kosztów wywiadu prowadzonego przez wielkie mocarstwa, nakłady polskie wyglądały więc bardzo skromnie. W ostatnim roku namnożyło się informatorów i współpracowników, którzy działali zupełnie bezinteresownie. Najwięcej pożytku w tym okresie przyniosła majorowi panna Margit Sachs, młoda kobieta pochodzenia żydowskiego, która pracowała w jednym z wielkich biur okrętowych, a znała koleżanki i kolegów w innych tego rodzaju przedsiębiorstwach. Krótko mówiąc, odważna i zacięta dziewczyna stanęła na czele małej placówki, zajmującej się cichym sabotażem. Panna Sachs miała co prawda znajomości w poselstwie radzieckim, ale tak się złożyło, że wolała współpracę z "Peter Iwanowem". - Do Obo idzie transport - mówiła. - Na pokładzie popłynie nasz człowiek. Trzeba mu dać stosowną instrukcję, co ma robić, i zapewnić środki na powrót po wykonaniu zadania. Były to koszty minimalne; dla siebie panna Sachs nigdy niczego nie żądała, ożywiona pasją działania. - Oto spis ładunków odchodzących z kopalń w Kiruna do Lulea - raportowała innym razem. - Potrzeba trochę pieniędzy na organizację... Na innej trasie, do portów niemieckich, kursowały statki z masowymi ładunkami wyrobów gotowych, jak łożyska toczne, głównie dla czołgów, oraz części elektrotechniczne. Rybikowski nieraz wyprawiał się do portu Gvle na północ od Sztokholmu albo Norrkping na południe od stolicy, a często chodził na załadunkowe nabrzeża w samym Sztokholmie, łakomie obserwując skrzynie z napisami "SVEA", "Erickson" lub "SKF". Miedź elektrolityczna, uszlachetniana stal, aparatura elektrotechniczna, no i owe, tak niezbędne dla czołgów i samolotów, łożyska toczne - oto czego najpilniej potrzebowała Rzesza, co masowo sprzedawali jej Szwedzi. O zupełnym zatrzymaniu tej metalowej rzeki nieprzerwanie przecinającej Bałtyk można było tylko marzyć. Realne możliwości, stosowane zresztą bardzo ostrożnie, aby nie obudzić nadmiernej czujności Niemców i Szwedów, ograniczały się do subtelnych, małych poczynań, mogących transport przedłużyć, opóźnić lub skomplikować. Pośród uwijających się dokerów i marynarzy byli tacy, co podjęli się wywołać uszkodzenie sterów, maszyn i dźwigów albo wzniecić w ładowniach pożar. Kiedyś statek nie dopłynął do celu - wsypany do oliwy piach zrujnował maszynę. Kilkanaście razy udało się przeznaczony do pilnej wysyłki towar skierować, niby omyłkowo, do niewłaściwego portu, kiedy indziej stosowano chwyt wymyślony przez Margit: oto na skrzynkach przeznaczonych dla określonego adresata w Niemczech malowano lub nalepiano adres innego zakładu przemysłowego, w innej części Rzeszy. Niekiedy podmieniano faktury, parę razy skrzynki z łożyskami tocznymi dla czołgów odesłano z powrotem do fabryki pod jakimś fałszywym pretekstem. "Świetne sposoby. Zanim się tam połapią, zwłoka wyniesie parę tygodni" - chwalił nową adeptkę "Peter Iwanow". Wreszcie i to się skończyło z chwilą, gdy zadzwonił fatalny telefon. Mówiła Margit. Ton jej brzmiał stanowczo: - Chciałabym cię spotkać, ale nie mam czasu. Za jakieś dwa tygodnie, owszem. Czemu dopiero za dwa tygodnie? Bo jestem bardzo zmęczona, no i zajęta. "Nie mam czasu" oznaczało dzień następny. Dwa tygodnie, czyli 14 dni, określało godzinę czternastą. - No, trudno, niech będzie za dwa tygodnie - zgodził się. - A skąd dzwonisz? - Z miejsca, gdzie jest dużo słońca i piękny widok - zwięźle odrzekła i położyła słuchawkę. "Dużo słońca i piękny widok" oznaczało galerię na najwyższym piętrze w restauracji "Pagoda" na Kungsgatan. Lokal nie cieszył się frekwencją, często nie widziało się tam w ogóle nikogo. I tam właśnie "Peter Iwanow" dowiedział się, że działalność panny Sachs została wykryta. Tegoż dnia dziewczynę zaaresztowano, zdążyła jednak przekazać majorowi ostatni raport. Bita przez policję szwedzką, której asystowali gestapowcy, przyznała się do organizowania sabotażu i do znajomości z "Peter Iwanowem", ale nie ujawniła nikogo ze swoich pomocników. Bardzo szybko skazano kobietę na karę dwu lat więzienia. Matka panny Sachs nie chciała przyjąć od majora żadnych pieniędzy. "Moja córka robiła to dla idei" - oświadczyła ambitnie. Tak dobiegał końca "skansenowski" okres roboty majora. Wkrótce szwedzki generał Kjelgren zażądał od Onodery, aby zaniechał wszelkich stosunków z niejakim "Peter Iwanowiem". "Chcemy, żeby w ciągu trzech dni człowiek ten opuścił Sztokholm" - kategorycznie zażądali Szwedzi. Pułkownik Brzeskwiński dał o wszystkim znać Londynowi i otrzymał dla majora rozkaz powrotu. Przedostatniej nocy grudniowej "Peter Iwanowi" znikł na zawsze. Do angielskiego samochodu wsiadł podpułkownik dyplomowany Michał Rybikowski. Nocą zawieziony na nie znane mu lotnisko, obudził się rankiem w Anglii. Nocy tej, w trzecią rocznicę wielkiego niemieckiego nalotu na Londyn, kilkaset angielskich lancastrów i halifaxów uniosło w powietrze dwa tysiące ton bomb. Celem wyprawy był Berlin. Dzieci polskie, zabrane dwa lata temu z Wielkopolski na roboty do Dniepropietrowska i Kremieńczuga, należały teraz do "Katastrophen-Einsatz", czyli uprzątały wraz z tysiącami innych niewolników berlińskie ruiny po nalotach poprzednich. W przededniu Sylwestra berlińska publiczność usiłowała się już bawić, podpici Niemcy głośno życzyli sobie zwycięstwa. Wtem zerwało się dzikie wycie syren i chłopcy szybko wpadli do najbliższego schronu. Za sobą słyszeli wrzaski i jęki. Kiedy już rozpoczęły się detonacje i łoskot walących się domów zagłuszył niespokojne rozmowy, przez ciżbę Niemców przecisnął się żandarm. - Obcokrajowiec? - zapytał jednego z chłopców. - Tak jest. - Polacke? - Tak. - Jakim prawem, ty, co pochodzisz z bydlęcego narodu, znalazłeś się tutaj, pomiędzy niemieckimi obywatelami? Uratowała chłopca nowa seria wybuchów, która pozwoliła mu uciec od wystraszonego żandarma w inny koniec schronu. Rankiem wychodzący chłopcy widzieli na schodach mnóstwo ludzi zabitych, zaduszonych, obróconych w miazgę. Trupy i różne części ciała leżały osobno, rozdarte nie tylko przez bomby, ale i przez dziki popłoch samych Niemców, którzy tratowali się w panice. - Ty przeklęty, leniwy polski psie! - wołał niemiecki kolejarz wyższej rangi do Polaków rozbierających zniszczony przez alianckie bomby dworzec w Poczdamie. - Du, verfluchter polnischer Hund! - coraz to rozlegało się w fabrykach, wszędzie tam, gdzie pracowali Polacy. Furia Niemców obracała się teraz głównie przeciw nim, jako - ich zdaniem - głównym winowajcom cierpień i strat. A w ślad za Rybikowskim poszedł ze Sztokholmu list. "Wydaje mi się, że wyskoczyłeś w odpowiednim momencie - pisała do Londynu jedna z informatorek. - Przez panią Ebbę dowiedziałam się, że szczęśliwie dojechałeś... Bałam się, że mogło ci się co stać, bo tutejsi Włosi wiedzieli o twoim wyjeździe i w ogóle o tobie mówili już na 14 dni przedtem. Gdy przyszłam do biura, generał powiedział mi, że wyjechałeś do Finlandii w drodze na Bałkany oraz że musiałeś wyjechać, gdyż policja szwedzka tego zażądała..." Korespondentka donosiła dalej, że Szwedzi obawiają się bardzo przyszłości, mianowicie zajęcia ich kraju przez Rosję. Nadmieniła też o japońskim generale, że "jest mniejszy z każdym dniem", teraz to nawet i niektórzy Szwedzi już nie kłaniają się mu na ulicy. d Z pamiętnika Heleny M. d Przywieziono i rozdzielono pomiędzy rodziny w Puławach dzieci ocalone z Zamojszczyzny. Mały Kazio najwyraźniej boi się w ogóle wszystkich dorosłych. Wandzia mówi: "Tatusiowi banderowcy odrąbali głowę i ręce. Głowa poleciała po podłodze, a ręce odlecieli każda osobno. Ja sama to widziałam, bo stałam koło tatusia". Irka mówi: "Niemcy nazabijali ludzi, a resztę gdzieś wywieźli..." Janeczka, Czesia, Jadzia, Lodzia i Marysia - to panny urzędniczki w starostwie. Zawsze pięknie ubrane, są w łaskach u landrata i u innych Niemców. Postanowiły teraz urządzić karnawałową zabawę. Poszły zaprosić na nią pana X, Niemca. A on im na to: "Giną wasi żołnierze, giną polscy chłopcy i dziewczęta w Oświęcimiu, codziennie umiera także bardzo wielu spośród nas, Niemców, a wy chcecie tańczyć?!" Zabawa jednakże odbyła się, bo "młodzież musi się wyhasać", jak powiadają niektóre z matek. Podczas tej zabawy Niemcy obstawili całe miasteczko strażami... Nad lasy w okolicach Góry Puławskiej nadleciały samoloty i zrzucały bomby w tych rejonach, skąd rozległ się terkot karabinów maszynowych. We wsi mówiono, że to oddziały partyzanckie napadły na jakieś niemieckie zakłady i magazyny w lasach koło Janowa i Solca. Widziałam sama cztery razy partyzantów, którzy zjawiali się nocą w majątku Boguszówka, dokąd jeżdżę w interesach. Za pierwszym razem oddział był mieszany, składał się z Rosjan, Polaków i Żydów. Dowodził zbiegły z niewoli oficer radziecki, Ormianin. Potrzebowali tłuszczu, chleba, ubrań i lekarstw. Był i oddział polski, zabrał kilka owiec i świń oraz cały zapas spirytusu i wódki. Za trzecim razem dwóch oficerów w czapkach z orzełkami przyjechało w dzień bryczką. Prosili o bandaże lub bieliznę na płótno opatrunkowe, jodynę i żywność, głównie cukier i słoninę. Za czwartym razem znowu zobaczyłam dowódcę-Ormianina. Jego partyzanci zniszczyli stację w Garbatce, uwolnili wielu aresztowanych w Zwoleniu i w Policznej, a także wykoleili pociąg. Tak się przechwalali, jednakże w Policznej odbili aresztowanych nie oni, tylko akowcy, o czym dowiedziałam się później. Zachowanie się ich zawsze było poprawne, a właściciel majątku z powodu strat łamał ręce, jęczał i rozpaczał, przypominając mi znaną z literatury postać Chilo Chilonidesa. Oddziałów partyzanckich jest coraz więcej i są coraz liczniejsze. W szpitalu - częste kłopoty z ukrywaniem rannych. Gambit" Bardzo chciałem pokazać Michałowi Rybikowskiemu piękną osobliwość Wielkiego Londynu, jaką stanowi zespół ogrodów nad Tamizą w okolicy Kew i Richmondu: ogrody Królewskie, Syon Park, Old Deer Park i Richmond Park, a wreszcie miejsca, gdzie małe sosnowe i świerkowe laski żywo przypominały Polakom krajobraz rodzimy. "Mniejsza o egzotyczne bambusy, palmy i rododendrony, zaprowadzę cię tam, gdzie poczujesz się jak w kraju" - namawiałem go. Nasza wspólna wycieczka do słynnych Kew Gardens nigdy jednak do skutku nie doszła. Podpułkownik Rybikowski pracował całymi dniami w sztabie naczelnego wodza i mógł dotrzymywać mi towarzystwa tylko wieczorami, kiedy stosowniejszą rozrywką wydawał się raczej stolik restauracyjny z jego ponętami, a nie spacery w londyńskich ogrodach, zresztą ciemnych, bo obowiązywał nakaz zaciemniania. Z nastaniem roku 1944 Luftwaffe ponowiła swoją nękającą agresywność, co prawda już znacznie osłabioną. Z początku nic nie wiedziałem o planach Rybikowskiego na przyszłość. Ot, po prostu odnowiliśmy przedwojenną warszawską znajomość, radzi ze spotkania, a czuliśmy się ze sobą dobrze chyba dlatego, że Michałowi najwidoczniej wcale nie przypadła do gustu sztabowa londyńska socjeta, od której i ja coraz bardziej stroniłem. Zresztą perypetie wywiadu w Niemczech fascynowały moją wyobraźnię, a znów moje relacje z poznanych w czasie wojny terenów i środowisk wielce interesowały Rybikowskiego. Wspólnych przekonań i zgodnych ocen nie mieliśmy, ale coś nas przecie łączyło - i myślę, że owo "coś" polegało na wzajemnym zaufaniu do osobistej bezinteresowności, z jaką obaj traktowaliśmy w dyskusjach temat główny, mianowicie przyszłość Polski. Bo tak już było, że emigracyjne "długie nocne rodaków rozmowy" krążyły zazwyczaj wokół tego wiecznie aktualnego problemu. Jak to się zazwyczaj zdarza, świeżo mianowany podpułkownik nie mógł w jednej sekundzie odciąć się od kilku lat, kiedy działał jako "Adam" czy "Peter Iwanow". Różnego rodzaju sprawy przyszły w ślad za nim do Londynu, chociażby dla znalezienia jakiejś stosownej odpowiedzi na kłopotliwe zapytania generała Onodery. Japończyk był pewien, że Rybikowski zajmuje w emigracyjnym sztabie stanowisko "bardzo wysokie", a tymczasem podpułkownik wciąż nie mógł powziąć pewnej decyzji zasadniczej. Poważnych trosk przysparzały mu sprawy agentów, do których, co prawda, odeszły karty pocztowe z umówionym sygnałem zawieszenia roboty, ale brakowało pewności, czy zawiadomienia te do wszystkich adresatów dotarły. Z kolei należało przekazać przynajmniej część informatorów i agentów wywiadowi Armii Krajowej, który zresztą znakomicie rozszerzył już swój zasięg. Jednakże przeprowadzenie tego nie było łatwe - wymagało szeregu subtelnych posunięć. Któż zmusi trzy oddane "Kubie" berlińskie niewiasty albo "Murkę", aby nagle zaufały komuś obcemu, i to nie znanemu? Z jakiejże racji skandynawscy inżynierowie i biznesmeni mieliby nagle zawierzyć swoje losy choćby pułkownikowi Brzeskwińskiemu, z którym się nie przyjaźnili i którego w ogóle nie znali? Naturalnie, nie mówiliśmy wówczas z Michałem o sprawach, które stanowiły rzeczywiście "śmiertelną", jak to się mówi, tajemnicę wielu osób, ale między innymi wysłuchałem Michałowej historii ze sztandarami, on zaś moich spostrzeżeń, które poczyniłem jako oficer służby prasowej na wszystkich terenach, gdziekolwiek istniało nasze wojsko. Zresztą zdumiał się, kiedy go zapewniłem, że jego poprzednik w Niemczech, sławny Jurek Sosnowski, żyje i przebywa w Rosji. Znaleziony niemal bez ducha na granicy rumuńskiej, został przez radzieckich lekarzy uratowany. O ile mogę sobie przypomnieć, łączyło mnie z Michałem chyba także i poczucie osamotnienia. Rybikowski pojawił się w Londynie w okresie, kiedy Armia Czerwona zbliżała się już do granic Polski przedwojennej, a on sam reprezentował dobrze umotywowany pogląd, że zasadniczy przełom w wojnie już się dokonał. A tymczasem w "Rubensie" zapanowała idea prawdziwie opętańcza, mianowicie wyrażająca się w dość często powtarzanym sloganie, że "teraz Niemcy stają się naszymi sojusznikami". Ale Rybikowski nie zamierzał "zawiesić na kołku" swojej osobistej wojny z Niemcami. Co do mnie, sądziłem, że marsz Armii Czerwonej przez naszą ziemię przyniesie prócz nieuchronnych strat i zniszczeń wojennych także i zasadnicze przemiany ustrojowe, które Polacy, będąc sami u siebie, powinni wprowadzać w życie rozsądnie, bez ślepego naśladowania mniej szczęśliwych rozwiązań. Horoskopy tego rodzaju nie mogły się podobać w środowisku oficerskiej starszyzny, tak silnie przywiązanej do swoich pojęć, no i przywilejów, że nie mogli wyobrazić sobie Polski innej, bez nich. - U ciebie łatwo to idzie, boś literat i w ogóle z rezerwy, a ja jestem oficerem zawodowym i zobowiązuje mnie dyscyplina - wytykał mi Rybikowski, kiedy mu zapowiedziałem, że w każdym razie do kraju wrócę. Tak więc - martwiliśmy się razem. Rybikowski nie bronił swoich kolegów sztabowych, kiedy niby z worka sypałem przykładami ich indolencji umysłowej i zawodowej, a nawet tchórzostwa, intryganctwa i niesolidarności. - To samo napisał mi jeden z agentów - potwierdzał ze smutkiem. - Musiał wiać z Niemiec na Środkowy Wschód, ale nie zagrzał miejsca w tamtych naszych oddziałach, choć palił się do służby liniowej. W rezultacie zgłosił się na skoczka do kraju, odbył przeszkolenie i już od roku jest w Armii Krajowej. O, z całą pewnością stosunki tam są lepsze, bo w nieustannej walce i w ciągłym niebezpieczeństwie charaktery się oczyszczają. A tu szkoda mówić! Sądzę, że miał na myśli podchorążego Duszkiewicza, śmiałego i mądrego agenta z Kowna, Pragi i Królewca, ale że nazwisk unikaliśmy, więc nie miałem pewności, czy przypadkiem ów niebieskooki blondas, który przed zniknięciem z Anglii poprosił mnie o naświetlenie spraw naszych i międzynarodowych, nie był tym samym dawnym "Perzem" i "Hermanem", zresztą wyruszającym "najkrótszą drogą" do Polski już pod innym, trzecim pseudonimem. Kiedyś zapytałem Michała o Sabinę, czy nie dotarła do niego tuż przed wojną ze swoją dramatyczną spowiedzią, ale Rybikowski takiej osoby nie pamiętał. - Nie, z twoją Sabiną nie rozmawiałem nigdy, ale znałem inną, także Sabinę! Bohaterska kobieta! Siedzi teraz w Ravensbrck - mówił ponuro. Pewnego razu przeszłość dogoniła Michała w mojej obecności. Zaczęliśmy kolację w restauracji "Normandie" przy Knightsbridge, kiedy przy stoliku opodal wszczął się rozgwar. Wszyscy ludzie na sali umilkli i patrzyli w stronę, gdzie dojrzewała awantura. W chwilę potem okazało się, że chodzi o nas, a właściwie o Michała. Namiętne okrzyki wydawali oficerowie norwescy, wskazując mojego towarzysza. Rybikowski, który był wtedy po cywilnemu, w lot pojął, o co chodzi. - Jeden z nich widział mnie w Sztokholmie z taką lalą, co była agentką Quislinga - szepnął. - No i myśli, że przyłapał szpiega... Będzie heca! - Pójdę ich uspokoić - powiedziałem. Mundur i zaprezentowanie się w charakterze szefa "Press Office of the Polish Forces" zrobiły swoje. Po wymianie ich pytań i moich odpowiedzi sympatyczni Norwedzy uspokoili się, po czym nastąpił wspólny ciąg dalszy, którego domyślić się łatwo. Oni powrócili właśnie z jakiejś udanej, a ryzykownej wyprawy sabotażowej do wybrzeży Norwegii, a my - no cóż - jeden z nas także wracał ze swojej drogi nad przepaściami, przebytej "po gorącym drucie". Jakoś wkrótce po tym incydencie Rybikowski, od paru tygodni coraz bardziej zamyślony, nagle zapytał mnie podczas spaceru: - Co wy, szachiści, nazywacie "gambitem"? Co to właściwie jest ten "gambit"? - To jest sposób gry - odpowiedziałem. - Stosuje się go zwykle w debiucie. - Ale co znaczy "gambit"? - Nazwa pochodzi pewnie od włoskiego zwrotu "dare il gambetto", czyli "podstawić nogę". W istocie jednak gambit szachowy polega na poświęceniu pionka lub nawet figury dla stworzenia możliwości szybkiej wygranej. Rybikowski spojrzał na mnie oczami, w których dostrzegłem jakby gorączkę przemęczenia lub ciężkiej troski. - W takim razie - zaczął mówić - i ja popełniłem coś w rodzaju gambitu. Dla ocalenia mojej własnej partii, mojej twarzy. Dla wygranej z sobą samym... Widzisz, rzecz jest w tym... Dopiero teraz dowiadywałem się, co Michałowi zaproponowano i nad czym całymi dniami pracował. Otóż w polskim sztabie emigracyjnym od pewnego czasu wakował etat szefa wydziału niemieckiego w Oddziale II. Poprzedniemu szefowi, którym był major, a później podpułkownik Żychoń, wytoczył zarzuty szef przedwojennego wywiadu na Rosję, niejaki Wraga-Niezbrzycki. Żychoń odwołał się do sądu, ale pomyślnego dla siebie wyroku nie uzyskał. W rezultacie oficer, który reprezentował orientację przeciwradziecką, powalił oficera, który kierował wywiadem w Niemczech, ale - stosownie do "sanacyjnych" sekretnych instrukcji - podtrzymywał jakieś potajemne kontakty z Niemcami, bądź hitlerowcami, bądź należącymi do grupy admirała Canarisa. - Sam teraz rozumiesz - mówił Rybikowski - że nie mogłem obejmować tego wydziału, zanim nie przestudiowałem całej jego dotychczasowej działalności. Właśnie skończyłem moje lektury. Nareszcie! - No i co? - spytałem. Rybikowski splunął i syknął: - No cóż? Bagno! Jedno wielkie bagno! Nie pytałem o szczegóły, bo cóż laik może wiedzieć o dziwacznych powikłaniach i - być może koniecznych powiązaniach służb tajnych? Ale wiedziałem i bez tego, że - dla przykładu - pewien polski oficer, przyłapany przez Anglików na notorycznym szpiegostwie na rzecz Niemiec, zdołał się wobec rodaków wykręcić, ba, nawet otrzymał niedawno od oszukanego naczelnego wodza... krzyż "Virtuti Militari". Wiedziałem także o innych, nie mniej skandalicznych wypadkach. Ponadto Rybikowski z pewnością sam się przekonał, że mnóstwo wiadomości, między innymi pochodzących ze Sztokholmu, wcale nie otrzymało dalszego biegu, pogrzebano je w teczkach i szufladach lub zniszczono. Jak w Warszawie przed wrześniem... A zatem, nie chcąc w żaden sposób pogrążyć się w sztabowym trzęsawisku, podpułkownik Rybikowski odmówił wykonania rozkazu i wydziału niemieckiego nie objął, natomiast, rzeczywiście po żołniersku, poprosił o dowództwo batalionu we Włoszech, gdzie właśnie rozpoczynał swoje walki polski II Korpus. Unikając później spontanicznego określenia "bagno", które wtedy wyrwało mu się z ust, już dyskretniej, a z rozwagą tak mi umotywował swoją decyzję: - Widzisz, toczy się jedna z najbardziej zażartych i okrutnych wojen, jakie znają dzieje. Dla zwycięstwa i obrony naszych spraw rzuciliśmy na szalę wszystko, co mieliśmy najcenniejszego: życie ludzi, życie całego narodu. Walczymy i musimy walczyć całym wysiłkiem naszego rozumu, stosujemy wszelkie możliwe chwyty, żeby tę walkę wygrać. Nie oszczędzamy ani siebie, ani innych... A tu u was, w Londynie - posadki, tu - urządzanie się, tu właściwie wojny nie ma. Tu - wysługiwanie się Anglikom za odznaczenia czy głupie pochwały, bo to "zagraniczne", bo cudzoziemcy raczą chwalić Polaka, że jest "hero", czyli bohater. Same "hero"! Walka nasza jest "heroic", naród nasz jest "heroic"... Anglików nic to nie kosztuje, a ty, durny, walcz. Spójrz, co myślą sobie nasi sztabowcy: ty, żołnierzu, jeden z drugim, bądź rozumny, chytry, odważny, bezwzględny, a my to sobie później zdyskontujemy. Dla siebie samych. Zresztą oni uważają, że sami są Polską! Nie przerywaj mi! Ja wiem, że każdy ma prawo myśleć o swoich osobistych sprawach, i to mu wolno. Ale nie wolno mu wyzyskiwać krwi i wysiłku innych dla własnej korzyści. A dla rodaków, co zapuścili korzenie tu, w Londynie, jest przecież jasne, że krajowi nic nie pomogą przez urządzenie się własne, przez "rubensowe" intryżki. Tym bardziej że nasz wysiłek wojenny, dla nas olbrzymi, maleje w zestawieniu z wysiłkiem potężnych mocarstw. Już dziś nas lekceważą, a z czasem zlekceważą zupełnie... Odetchnął. - Dlatego nie pójdę do sztabu. Droga do ojczyzny wiedzie nie tędy, nie przez Londyn. Obejmuję batalion w II Korpusie. Jak wracać, to z czystymi rękami. W Londynie można je łatwo zbrudzić. Zresztą tu zatraca się wszystko to, o co chodzi przede wszystkim: ducha walki. A ja nie chcę go utracić, na tym polega mój gambit osobisty... Tak więc, po kilku latach wytężonej, niebezpiecznej roboty, dzielny oficer znalazł wyjście jedyne, którym był powrót do walki, tym razem na froncie. Wielu niższych i wyższych oficerów chroniło się wówczas do sztabów, Rybikowski należał do tych, co pogardzili bezpiecznym wygodnictwem i ze sztabów uciekali właśnie tam, gdzie huczała bitwa. Był zadowolony z powziętej decyzji, a także i z tego, że uczynił wszystko możliwe, aby uchronić swoich dawnych informatorów i agentów od dekonspiracji. Sądzę, że po prostu usunął z akt imiona lub pseudonimy; niepokoił go tylko los jednego z nich, mianowicie "Gambita", który nie dawał znaku życia. Ów "Gambit", były adwokat warszawski, Roman Mirski, jakoś w Budapeszcie egzystował, ale w sercu czuł bolesne, nieuleczalne rozdarcie. Potajemnie służył narodowi jako informator "Gambit", o czym tu nie wiedział nikt. Figurował w spisach polskich emigrantów na Węgrzech pod nazwiskiem porucznika rezerwy Jerzego Zenona Osińskiego, jednak przecież niemal wszyscy wiedzieli, że to jest Mirski, alias Frydman Mirski, a więc po prostu Frydman, prawnik z Warszawy. W podkreślaniu tego faktu, bynajmniej przez oficera nie ukrywanego, znajdowali jakąś złośliwą satysfakcję i Polacy, i Żydzi. Pierwsi po cichu i głośno mieli koledze za złe, że chce się wkręcić pomiędzy "prawdziwych" Polaków, drudzy nigdy nie mogli mu wybaczyć asymilacyjnego odstępstwa. W gruncie rzeczy i tu, i tam zdecydowała raczej małostkowa zazdrość; adwokat był dla nich wszystkich zbyt przenikliwy, poza tym obdarzony darem wymowy i pamięci, a prócz tego i wykształceniem. Potrafił sypać cytatami zarówno z Cycerona, jak Russa; Europę i jej, dzieje znał na wylot; jego dotychczasowe przewidywania na ogół się sprawdzały; wreszcie i bezkompromisowe opinie, związane z polityką Anglosasów tudzież poruszające aktualny temat dyktatorów, wywoływały niejeden protest. Ogół emigrantów polskich na Węgrzech wyraźnie podzielił się na kilka grup. W osobnej "grupie" znajdował się sam tylko porucznik rezerwy "Gambit" - Frydman Mirski-Osiński, namiętny trybun własnego "ja", mały, mądry, ambitny i przekorny człowieczek, kroczący własną ścieżyną przez puszcze ludzkiego bezdroża myślowego. Tak działo się z nim przez całe życie, od młodości, kiedy świadomie obierając kierunek "asymilacyjny", utracił przyjaciół wśród Żydów, a niewielu ich zyskał wśród Polaków. Węgierska wiosna roku 1944 była już w pełni, gdy rozgorzały tu doroczne polskie namiętności związane z dniem 19 marca. Dawni podkomendni i wielbiciele marszałka Józefa Piłsudskiego, wzmocnieni faktem, że z areny emigracji polskiej odszedł znienawidzony przez nich generał Władysław Sikorski, postanowili uczcić imieniny "swojego" marszałka wielką uroczystością. Po kwaterach w całym Budapeszcie już od paru tygodni specjalne sztafety roznosiły karteczki z godziną i miejscem zbiórki emigrantów, którzy mieli wysłuchać nabożeństwa i wziąć udział w akademii. I oto, kiedy ów uroczysty dzień imieninowy nadszedł, niby gromem uderzyła złowroga wieść: wojska niemieckie wkroczyły na Węgry i kraj ten, dotychczas cieszący się pewną swobodą, został zalany przez hordy gestapowców i esesmanów. Cóż więc z tego, że alianci wtargnęli do ruin włoskiego miasteczka Cassino i zaczęli szturmować Górę Klasztorną, że na Berlin i fabryki chemiczne we Frankfurcie spadły nowe lawiny bomb, że Rosjanie przekroczyli Dniestr i już znajdowali się w Besarabii, a także zajęli Winnicę i Kamieniec Podolski, skoro dawni polscy żołnierze, dotychczas cieszący się względami w postaci przyjaznego internowania, znaleźli się od razu w potrzasku. Szczególnie los obywateli polskich pochodzenia żydowskiego wydawał się przypieczętowany; groziła im teraz ta sama droga ku zagładzie, jaką już odbyli lub mieli odbyć Żydzi ze wszystkich krajów okupowanych. "Gambit" nie zwykł był czekać na wypadki i przejawił właściwą sobie inicjatywę. Z wygodnego mieszkania na Hollan Utca 7 u bankowca Timara natychmiast przeniósł się gdzie indziej; najpierw zanocował w mieszkaniu robotnicy na Kiralyi Utca, a potem na Rothermere Utca, gdzie ostatecznie ustalił sobie nowe miejsce pobytu u byłego śpiewaka operetki wiedeńskiej. Jednakże po kilku dniach, gdy niebezpieczeństwo zdawało się mijać, wypadło przejść się do starego locum po depozyt pieniężny i po bieliznę z pralni. Tymczasem macki Gestapo sięgały już wszędzie. Agenci hitlerowscy już odwiedzili pana Timara, grożąc mu karą śmierci, jeśli nie powiadomi ich o miejscu, gdzie schronił się jego lokator. Toteż skoro tylko adwokat zgłosił się pod numer 7 na Hollan Utca, podstępny gospodarz zabawił go rozmową, a tymczasem stara, garbata służąca-Niemka pod pozorem odebrania bielizny pokuśtykała do pralni w suterenie, skąd zatelefonowała po Niemców. Ciężarówka, zbierająca po całym Budapeszcie ściganych Żydów, stanęła przed domem w chwili, kiedy przyjaciel-fałszywiec Timar perswadował: - Zostaw to złoto u mnie, tak będzie lepiej, bo może się przydać na wykupienie, przecież i tak umknąć nie zdołasz. Mirski przeżył następnie to wszystko, co należało do programu esesmańskiego: i "Hnde hoch!", i bolesne razy, i dalsze brutalne, a rozpaczliwe perypetie, gdy ciężarówka zapełniała się stopniowo wyłapywanymi w mieście uciekinierami. Jawna zdrada Timara i jego służącej pogrążyła więźnia w tak głębokim obrzydzeniu do ludzi w ogóle, że nie wytrzymał: - Kiedyż mnie rozwalicie? Proszę o to! - powiedział do gestapowców. - U nas to tak prędko nie idzie! - odkrzyknięto mu wesoło. Musiał zatem jeszcze żyć, razem z innymi. Nieszczęśników zwożono do podziemi hotelu "Astoria", a później przeniesiono do ogromnego więzienia przy Kocsa Utca. Najpierw towarzyszem adwokata był prezes radia węgierskiego, Vitez Bela von Somotvary, następnie dzielili z nim celę: polski rotmistrz Opoka de Loevenstein, węgierscy lewicowcy Monus Illes i Vrsz, wreszcie synowie barona Weissa, jednym słowem - wszyscy posądzeni o krew żydowską. W tak dobranym towarzystwie dowcipkowano po desperacku; znaleźli się też rychło apostołowie optymizmu, ale Mirski spostrzegł i u innych, i u siebie jakieś wewnętrzne spustoszenie. Miazmat bezradności i niemocy, znienacka zjawiwszy się w każdym z nich, niemal błyskawicznie złączył wszystkich w rezygnacji rozkładającej instynkt życia i wolę przetrwania. I "Gambit", który dotychczas nie mógł w żaden sposób zrozumieć bierności, z jaką Żydzi ginęli w getcie warszawskim i dawali się prowadzić do krematoriów obozowych, zadrżał w duchu. Przypomniały mu się psy różnej maści i różnych ras, przez rakarza chwytane i wrzucane do wspólnej klatki. Kiedyś, poszukując swojego wyżła, widział takie niby to barwne psie towarzystwo, ale całkiem już wyzbyte energii, osowiałe i stanowiące szarą, zrezygnowaną nicość. "Zepsieli wszyscy, a i ja z nimi" - myślał bezradnie, jednakże przełamać bierności nie zdołał. Przy wstępnym badaniu podał się machinalnie za "feldarbeitera". Mogłoby to mu dopomóc w odzyskaniu wolności, gdyż po paru dniach do celi nagle wpadł strażnik. - Podobno tu jest jakiś robotnik rolny!? Wystąp! Adwokat przypomniał sobie, kim jest, wystąpił, poszedł za strażnikiem. Okazało się, że dwóch przybyłych do Budapesztu niemieckich prawników urządzało sobie gabinety. Robotnik był im potrzebny do wynoszenia i ładowania mebli kradzionych z różnych mieszkań prywatnych. Ucieczka stała się w pewnej chwili całkiem możliwa, ale Mirski nie skorzystał z okazji. I choć poprzez korytarze i piętra, podwóreczka i zakamarki można by łatwo zniknąć z oczu tym dwóm nie uzbrojonym i niezgrabnym Niemcom w binoklach - tę możliwość Mirski odrzucił. "Po co? Uciekać z więzienia małego do wielkiego? Spomiędzy więźniów pomiędzy zdrajców? Nie warto..." Tak więc posłusznie ściągał z pięter masywne klubowe fotele i z wysiłkiem ładował je na samochód. Wreszcie jeden z prawników, do którego drugi mówił "Herr Doktor Fischer", zniecierpliwił się. "Ty niedołęgo!" - wrzasnął i uderzył więźnia w twarz. W następnej chwili hitlerowiec patrzył ze zdumieniem na przeobrażenie, jakie dokonało się w niepozornym "robotniku rolnym". Więzień wyprostował się, z oczu błysnęła nienawiść. - Herr Doktor Fischer - powiedział swoją doskonałą niemczyzną. - W innych warunkach musiałby pan odpowiadać za swój haniebny czyn! Wskazał blizny na twarzy i dodał: - Oto dowody, że na placu stawałem. Ale pan nie jest człowiekiem honoru, gdyż bije pan i obraża bezbronnego. Niemcy popatrzyli na niego jak na raroga. - Ja pana bardzo przepraszam - rzekł wreszcie doktor Fischer. - To się nie liczy, nie idzie w rachubę, bo my przecież pana nie znaliśmy - dodał drugi. Jednakże kara nastąpiła szybko, tejże nocy! - Mirski! - zawołano. - Wychodzić! Sprowadzony do piwnicy, ustawiony tam twarzą do ściany i z tyłu bity w głowę, czekał na kulę. Trwało to dobre pół godziny. - Na górę go! - krzyknął wreszcie któryś z oprawców. Następnego dnia dwóch więźniów powieziono na Schwabenberg, do willi "Melinda", gdzie urzędowało Gestapo. Pierwszy zeskoczył z ciężarówki na ziemię adwokat. Oczekujący tu na więźniów atletyczny oprych w czarnym mundurze natychmiast wziął go za kark, rzucił o ziemię, skopał, wreszcie podniósł, postawił na nogach i wepchnął do małego pokoiczku z okratowanymi oknami. Oszołomiony i pokrwawiony skazaniec z trudem odzyskał przytomność umysłu po tego rodzaju "przygotowaniu". Powoli też zdał sobie sprawę z tego, co miało nastąpić dalej. Najpierw zobaczył niewysokiego blondyna w mundurze podoficera SS. Na razie Niemiec mało interesował się ofiarą, natomiast jakby ze znudzeniem oglądał coś ponad sobą. Idąc za jego wzrokiem, "Gambit" ujrzał służący do wieszania sznur i wbity do sufitu mocny hak. Stalowa umocowana na ścianie rolka miała najoczywiściej służyć do podciągania ofiary. O tej torturze, stosowanej we wszystkich hitlerowskich katowniach, ogólnie wiedziano: polegała ona na indagowaniu więźnia powieszonego za skute z tyłu ręce. Pejcz ze stalowych drutów także był gotów na stoliku. "Wyłamie mi ramiona z barków albo całkiem zwichnie dłonie" - pomyślał Mirski. Gorsze to niż śmierć! Mimo woli spojrzał w okna. Niestety, oba były okratowane. Na jednym z parapetów więzień dostrzegł coś jeszcze, jakieś płaskie drewniane pudełko. Cóż to za jakieś, inne jeszcze, wymyślne narzędzie tortur mogło się tam ukrywać? Nie! Rozpoznał zwykłe rozkładane pudełko do szachów i ustawione na szachownicy figury. A więc gestapowiec uprawiał także i tę, zaiste królewską, grę... Jakiś daleki rezonans dawnego życia wynikł z tego spostrzeżenia: tryumfy brata Paulina, jakie wariackie partie Tartakowera czy choćby Łowckiego, zacięte pojedynki w cukierni Leżańskiego, pewien amatorski mecz o niezwykłą stawkę, jaką była dziewczyna, i mały Leśmian dający wieżę "for" tłustemu bywalcowi kawiarni Fiszerowi... Ale wszystko to należało teraz do zamarłej legendy wobec sznura, stalowego pejcza i niepozornego blondyna, w którym ucieleśnił się złowrogi los ostateczny. "Życie do szachów jest podobne, lecz istnieć - to nie w szachy grać" - tak napisał któryś z rosyjskich poetów. "Gambit" drżał z emocji i czekał na swoją ostatnią w życiu partię. Przedstawienie, w którym miał odegrać rolę mizernego, skazanego na zdjęcie z szachownicy pionka, rozpoczęło się. - Du, Schwein, verfluchter Jude - głośno, lecz ze znudzeniem powiedział Niemiec. - Wszystko o tobie wiemy - krzyknął. - Jesteś Frydman, a nie żaden Mirski! Jesteś bolszewickim szpiegiem! A wszystkie dowody mamy w tej teczce. Kto ci przysyłał dolary? I za co? Najpierw opowiesz mi wszystko pokrótce, a dokładniej wtedy, jak już zawiśniesz, ty brudna świnio! Wciąż podnosząc głos, stanął twarzą w twarz z więźniem i obrzucał go coraz bardziej wymyślnymi obelgami, jakby recytując dobrze wyuczony tekst. - No, przyznawaj się! - zakończył, nagle uspokojony. - Przyjąłem nazwisko Mirski jeszcze w młodości; rodzice moi nosili nazwisko Frydman, tak jest - odrzekł więzień. - Co mi powiesz jeszcze, świński psie? - Jestem oficerem rezerwy, kawalerzystą. Z zawodu adwokatem. Na Węgrzech znalazłem się po kampanii wrześniowej, jako internowany - mówił Mirski. - Mam uprawnienia żołnierskie. Niemiec ujął w rękę stalowy pejcz i końcem jego połaskotał kilka razy wydatny nos Mirskiego. - Z takim nosem, ty zasrany szpiegu, daleko u nas nie zajedziesz. Zgnoimy cię szybko, ale przedtem przyznasz się do wszystkiego. Gdzie i kiedy zacząłeś służyć bolszewikom? Kto i za co przysyłał ci te dolary? - Dolary przysyłano mi przez Szwajcarię. Przysyłał mój brat Paulin Frydman. Z Argentyny - twardo wyrąbał "Gambit" i spojrzał w stronę okna. - Z komunizmem nie mam nic wspólnego - dodał. - A co robi tamten Frydman w Argentynie? - Pojechał do Buenos Aires na olimpiadę i wojna go tam zaskoczyła. - Na jaką znów olimpiadę, parszywy Żydzie? - Szachową. Mój brat jest arcymistrzem... Po desperacku spojrzał raz jeszcze na parapet okna. Teraz i Niemiec mimo woli zerknął na parapet okienny i rozstawione na szachownicy figury, potem oglądnął się na drzwi, wreszcie ocenił mizerną figurkę więźnia. Ten zaś, posiniaczony na twarzy, o zlepionych rdzawymi strupami włosach na przedwczesnej adwokackiej łysinie, pilnie patrzył w ciemiężyciela przekrwionymi oczami. Zmyślny prawniczy diabełek, dotychczas zda się uśpiony w samym wnętrzu ofiary, obudził się teraz i jakby nastawił swoje spiczaste uszki. Posłuszny temu odruchowi, skazaniec powtórzył: - Naprawdę, Paulin - to mój brat. Jestem bratem arcymistrza. Powiedziałem prawdę. - Możesz to udowodnić, ty... Mocne słówko zawisło pomiędzy nimi, ale już nie zostało wypowiedziane na głos. Drugi ucieleśniony w Niemcu demon raz jeszcze kazał mu zerknąć na szachownicę, a tymczasem mały własny diabełek szepnął nieszczęsnemu więźniowi coś niewyraźnego, jakby angielskie "go on" albo rosyjskie "dawaj, dawaj!" Pobudzona tym inicjatywa więźnia rozwinęła skrzydła. - Mogę udowodnić. Znam wiele partii mojego brata. Na pamięć! Gdyby pan był szachistą, to mógłbym to udowodnić. I to zaraz. Ale sądzę, że pan szachistą nie jest. Pan nie może być szachistą! - Dlaczego tak sądzisz? - ponuro spytał gestapowiec, spojrzawszy na pętle sznura i na stalowy pejcz. Wzrok ofiary także się prześliznął po narzędziach tortury. Nagle ośmieliwszy się, więzień zapytał: - Szachy... i to? Szachista w tej roli, w jakiej pan występuje? Proszę o wybaczenie, ale to byłoby niewiarygodne. - Milcz! Jeżeli to twój brat... No, ale przecież on jest wyższy... - Jawohl, jest wyższy. Zawsze był wyższy ode mnie. To mój starszy brat. - Grałeś z nim kiedy? I jak? - nagle zainteresował się gestapowiec. - Jawohl. Daje mi piona i ruch - pośpiesznie skłamał "Gambit", który przegrywał z bratem mając nawet wieżę "for". - A ja - niespodziewanie ton gestapowca stał się nie niemal towarzyski - zdobyłem mistrzostwo Kolonii. Moglibyśmy grać ze sobą, jeżeli mówisz prawdę. - Ale z moim bratem pan nie grał? - indagował teraz więzień. - Nie udało się. Niestety! Tylko kibicowałem, kiedy grał z innymi. - Może w Hamburgu? W roku 1936? - W Hamburgu i w Monachium. Byłem rezerwowym naszej drużyny. Rozmowa stawała się niemal przyjacielska. - W Hamburgu brat miał czwarte miejsce, po Rubinsteinie, Tartakowerze i Najdorfie. Ale w Monachium był najlepszy - wspominał "Gambit". - A jak się pan nazywa? Bo rezerwowych nie pamiętam. - Kupfernagel. Najpierw grafem o mistrzostwo u nas, jako urzędnik. A w roku 1935 zdobyłem mistrzostwo Kolonii. To już było coś! - pochwalił się Niemiec. Więzień zaryzykował: - Kupfernagel - spytał niemal życzliwie - ale co pan tu porabia? Pan, mistrz szachowy? W tej roli? - Nie jestem winien. To oni ze mnie zrobili coś takiego. W Kolonii byłem urzędnikiem policji miejskiej. No, więc musiałem, rozumie pan? Jak wszyscy! Zaległo milczenie. Po chwili, ochrypłym głosem, znów odezwał się Mirski: - Kupfernagel! Ratuj mnie pan! Niemiec nie odpowiedział, ale teraz już całkiem zaniechał wyzwisk i nawet przeszedł z twardego "Du" na uprzejme "Sie". - Więc pan gotów jest udowodnić, że jest pan bratem arcymistrza Paulina Frydmana? Paulina, bo był i drugi tego nazwiska. No cóż, proszę. Szachy tu są! Tylko proszę zaczekać... Podszedł do drzwi, zamknął je na klucz, ale po chwili otworzył na nowo. - Widzisz... Widzi pan... Jestem tylko podoficerem. Nie wolno mi ryzykować. - Niech pan nie ryzykuje, zresztą to niepotrzebne natychmiast - zgodził się więzień. Z pośpiechem mówił dalej: - Skoro pan był mistrzem Kolonii, to szachownica jest dla nas właściwie zbędna. Proszę uważać, wybieram najkrótszą ze wszystkich partii mojego brata. Grał białymi, z doktorem Vidmarem... Otworzył pionem hetmańskim na d4, Vidmar regularnie odpowiedział d5, potem poszły symetrycznie oba skoczki na f3 i f6. Jak pan widzi, obaj chcieli się najpierw wybadać. - Gdzie i kiedy to zagrali? - zainteresował się Niemiec. - Właśnie tu, w Budapeszcie. W roku 1934, dziesięć lat temu. - I pański brat wygrał? - Naturalnie! Vidmar poddał się mu po dziewiętnastu ruchach. - Niemożliwe! Doktor Vidmar! Arcymistrz! Rektor Vidmar z Lublany! Czekaj pan... Usiądźmy... Przecież Vidmar... Podsunął sobie i więźniowi stołki. Więzień skinął głową. - No tak, Vidmar to też arcymistrz! I on także nieraz potrafił zmusić nielada przeciwnika do poddania się zaraz na początku partii. Na przykład w Hastings. Pokonał Normana, i to nawet w dwunastym ruchu. - Co pan powiadasz! Normana? Zdumiewające! Czy pamiętasz pan również tamtą partię? - Naturalnie, mogę ją zaraz... Życzy sobie pan? - Nie, nie - zamachał ręką były mistrz Kolonii. - Najpierw - Frydman... Więc trzeba w trzecim ruchu... - Paulin zaofiarował piona, poszedł c4, ale Vidmar nie brał, zrobił ruch c6, więc naturalnie Paulin wziął piona d5, Vidmar odbił nie skoczkiem, lecz pionem c, po czym obaj kolejno wyszli drugimi skoczkami, na c3 i c6. Symetria na szachownicy zupełna! Wtedy brat w szóstym ruchu postawił gońca na f4, na co Vidmar odpowiedział idąc pionem na e6. Śledzi pan? Otwiera drogę gońcowi królewskiemu. - Jawohl, jawohl, proszę dalej - odrzekł Niemiec, podobnie jak Mirski zapatrzywszy się w podłogę, niby w olbrzymią szachownicę. Żaden z nich, idąc śladem szachowej wizji, nie dostrzegał teraz krwi i wydzielin pozostawionych tu przez poprzednie ofiary dzisiejszych badań. - Otóż... - więzieni zastanowił się. - Jesteśmy po szóstym ruchu - dopomógł Niemiec. - Pan pali? Bitte, bitte! - Chętnie, dzięki - odrzekł więzień: Płonął w nim teraz podwójnie zaczepny duch - i tych Frydmanów, Mendelsonów czy Majzlów, z którymi ongiś zrywał więzy, i owych fantastycznych Mirskich, od których miał zamiar rozpocząć nową, polską genealogię. Z rozwagą dyktował w przestrzeń: - Posunięcie siódme: brat także otwiera drogę gońcowi, idąc e3, Vidmar - gotów do roszady - gońcem na e7, z kolei goniec brata idzie na d3, grożąc na h7, ale czarne śmiało roszują, a i białe czynią to samo i Vidmar zupełnie poprawnie rusza pionem na a6, rozwijając natarcie na skrzydle hetmana. Mamy więc dziewiąte posunięcie, tak? Ale doktor Vidmar nawet nie przeczuwa, że wkrótce partię podda... - Jeszcze nic groźnego nie widzę - w skupieniu wyznał Niemiec. - Może ustawimy tę pozycję? - zaproponował Mirski. - Dobrze - zgodził się Niemiec. - Ale... Podszedł do drzwi, cicho przekręcił klucz, ustawił szachy. - Ryzykuję - powiedział. - Ale teraz musi pan krzyczeć! Głośno! - Ja krzyczeć? Po co? - No tak, niech pan ze dwa razy krzyknie! Niby z wielkiego bólu... Żeby tamten, za drzwiami, nic nie podejrzewał... "Gambit" zrozumiał, że chodzi o draba w czarnym mundurze, który go sponiewierał na samym wstępie. Przez małą chwilę zastanawiał się, wtem - jakby wbrew sobie - oświadczył: - Herr Kupfernagel, ja krzyczeć nie będę! Nie! Niemiec machnął ręką. - No dobrze. Ruch dziesiąty! - Wieża brata zajmuje pole c1, a goniec Vidmara pole d7. Teraz następuje... Zgodnie pochylili się nad szachownicą. - Ruch jedenasty: skoczek brata - e5, na co wieża Vidmara... - Naturalnie c8? - zapytał Niemiec. - Tak jest. Mamy ruch dwunasty. Brat na coś czeka... Pionem idzie na a3, a Vidmar, skoczkiem, na a5. Co pan Powie o tym ruchu? - Chce przejść tym skoczkiem na c4? - zapytał Niemiec. - Tak jest, tak jest. Tymczasem hetman brata rusza na f3, Vidmar atakuje pionem na b5, zaś biały hetman z kolei zajmuje pole h3. Atak brata, atak... - No tak, ale to nic groźnego. Chociaż... A co Vidmar? - Czarny skoczek poszedł teraz na c4, panie Kupfernagel. Vidmar już partię przegrał, właśnie tym ruchem... - Czemuż to? - Powinien był pójść pionem g na g6. Ale wielcy szachiści nie lubią tego ruchu, który osłabia pozycję czarnego króla. I Vidmar nie dostrzegł bliskiej już katastrofy. - Ja także jej nie widzę - przyznał Niemiec. - Chociaż, czekaj pan, rzeczywiście! Słaby punkt jego pozycji polega na tym... Wskazał czarnego skoczka na polu f6. - Jedna jedyna figura broni aż trzech pól: d5, h7 i d7. W zasadzie to nie jest dobre... Nieraz kończy się katastrofą! - No właśnie, Herr Kupfernagel! Świetnie to pan zauważył. Bo brat w tym momencie wziął swoim skoczkiem piona d5! Widzi pan? - Poświęcił skoczka? Ofiara? - Piękna ofiarz! Vidmar dość długo myślał i wreszcie zrozumiał, że biorąc tego skoczka pionem e6 musiałby partię przegrać... Widzi to pan? Skoczek brata biłby białego gońca czarnych na d7. - Hetman Vidmara odbija. Hetman, nie skoczek... - No tak, ale nastąpiłby szach gońcem na h7 i zaraz potem strata czarnego hetmana... Przez odsłonięcie króla... Więc Vidmar... - Ale Vidmar mógł także nie odbijać hetmanem lub w ogóle skoczka nie odbijać, tylko schronić się wieżą na e8. Osobiście zrobiłbym tak! - To także musiałby pan przegrać... W ten sposób... I dalej tak... Pochylili się jeszcze bardziej nad szachownicą. - Więc Vidmar zrobił teraz ten ruch pionem g6 - mówił Mirski - a na to brat bił z szachem innego gońca, tego na e7. Hetman Vidmara odbił, bo musiał. I teraz brat szybko dąży do wymiany. Goniec jego bije skoczka czarnych na c4, wieża Vidmara odbija, Paulin odbija swoją wieżę, a czarne zabierają tę wieżę pionem b5... - Było już osiemnaście ruchów - zauważył Niemiec. - I następuje ostatni ruch, dziewiętnasty. Drugi goniec białych wchodzi na pole g5! Wiąże skoczka, grozi czarnym utrata figury, nawet hetmana, a wreszcie i matem, o ile Vidmar ruszy naprzód króla. - Zadziwiające! Wspaniałe! - zachwycił się Niemiec. - Tak jest, tak jest! Doktor Vidmar nie miał już po co grać dalej... Tamten ruch skoczkiem na d5 był rzeczywiście nadzwyczajny, choć z pozoru tak ryzykowny... Patrz pan, Vidmara nic nie ratuje, ani ruch pionem na h6, ani h5, ani nawet skok gońcem na b5. Chociaż... Zastanówmy się przez chwilę... - Brat miałby ostatecznie albo przewagę figury, albo hetmana przeciwko wieży i gońcowi - zakończył wspólne rozważania Mirski, gdy już przejrzeli wszelkie warianty końcowe. Więzień podniósł teraz oczy na Niemca i znów powiedział ochrypłym głosem: - Kupfernagel, ratuj mnie pan! Gestapowiec patrzył w szachownicę, jakby na niej starając się znaleźć odpowiedź. - Nie mogę - odrzekł wreszcie. - To... to nie są szachy... - W takim razie - "Gambit" z desperacją ujął stalowy pręt i koniec sznura - proszę, zaczynaj pan! Były mistrz Kolonii pokręcił głową. Szybko podszedł do drzwi, przekręcił klucz z powrotem, wrócił do okna, uprzątnął szachy, a wreszcie zaczął mówić: - Słuchaj, Frydman. Podpiszesz mi tu protokół, który zaraz sporządzę. Stań tymczasem pod ścianą i czekaj... Pocierając czoło, Niemiec rozwiązywał teraz nowe zadanie. Wreszcie papier był gotów; Mirski podpisał treść nie czytając. A Kupfernagel wyjaśniał: - Jesteś nadal podejrzany o szpiegostwo, ale na razie tylko podejrzany. Sprawdzi się, kto ci wysyłał dolary i skąd. To potrwa miesiące. A ty już do tamtej celi nie wrócisz, tylko zaczekasz tu przez noc, a jutro o 5 rano pojedziesz do takiego obozu, gdzie co dzień dostaniesz dwa obiady, to znaczy polski i żydowski. I w ogóle na razie będziesz bezpieczny, tylko o tym, co tu się działo, ani słowa nikomu, bo zginiesz. Napisz od siebie podanie do węgierskiego ministra wojny, że jesteś internowanym oficerem, że przysługuje ci prawo azylu. Niewiele to pomoże, ale w każdym razie wygrasz na czasie. Jeśli mój szef, pułkownik Becker, nie zapyta o ciebie, to możesz się jeszcze uratować. - Dzięki, Kupfernagel - wyjąkał. - To jeszcze nie wszystko. Jeżeli nadarzy się jaka okazja, uciekaj! Stamtąd będzie łatwiej... Nie daj się wywieźć z innymi! W żadnym wypadku! Bo ci inni wyjadą, żeby umrzeć, rozumiesz? - Do Auschwitz? - spytał. - Obojętnie, gdzie... A ty staraj się uciec! No, to już wszystko... Po udanej ucieczce i uratowaniu swojego życia, komentując to wydarzenie, adwokat Mirski dowodził: - Szachy - to ostatnia międzynarodówka solidarności! Szachy ocaliły mi życie... Wówczas zabrał głos jeden z obecnych, także srodze doświadczony podczas wojny. Wspomnienie jego nieco przygasiło zachwyty "Gambita". - W Symferopolu mówił - oprócz ogólnej masakry Żydów i komunistów przeprowadzano również badania specjalne, między innymi przy pomocy sznura i stalowego pręta. Nawiasem dodam, że był tam wśród oprawców Heinz Schubert, potomek wielkiego artysty. A także słyszałem, że miał kolegę, dość młodego jeszcze, innego gestapowca, który swoją ofiarę zawieszał i czekając godzinami na jej zeznania - rozwiązywał tymczasem zadania. Na szachownicy! Intelektualista! O ile się nie mylę, właśnie do Budapesztu i w ogóle na Bałkany zjechały w roku 1944 te ekipy gestapowców, które z Krymu zostały przepłoszone przez ofensywę Armii Czerwonej. Całe pańskie szczęście, że nie trafił pan w ręce potomka Schuberta, bo tamten w szachy nie grał, a znów pan muzykalny chyba nie jest, prawda? d Z pamiętnika Heleny M. d Jesienią ubiegłego roku wyleciał w powietrze pod Puławami pociąg z amunicją jadący na front wschodni. Drugi już raz powtórzyło się to teraz, zimą roku 1944. Przeważnie dokonują tego oddziały Armii Ludowej. Za każdym razem represje były silne. Znów zjechało Gestapo, studiowali w magistracie spisy ludności. Uwięziono wiele osób. Ale był też inny powód aresztowań. Obecny szef puławskiego Instytutu Gospodarstwa Wiejskiego, dyrektor von Panwitz, brat generała Panwitza, który jest w sztabie gubernatora Franka, miał sekretarkę, Polkę, byłą żonę adwokata z Wielkopolski. Przystojna, wysoka blondynka. Brała po parę tysięcy za umożliwienie interwencji u Panwitza, kiedy trzeba było zwalniać w Gestapo aresztowanych. Dostała ode mnie 2 tysiące w jednej takiej sprawie, ale zginęła nic nie zdążywszy załatwić. Zabili ją partyzanci dowiedziawszy się, że ma zorganizować spotkanie ludzi z NSZ z oficerami niemieckimi. Tak więc znaleźli się Polacy, którzy gotowi są do współpracy z okupantem. Są to najczęściej zwolennicy Hitlera lub w ogóle faszyzmu, pochodzący ze sfer zasobnych oraz z pozującej na "elitę" półinteligencji ziemiańskiej. Nasza służąca sprzed wojny, Helenka, zjawiła się u mnie w Puławach z prośbą o męską garderobę. Wspomniała o lekarzu Żydzie, u którego dawniej pracowała. Ukrywa się on w lasach i stamtąd właśnie Helenka przyszła do nas po ubrania. Potem mówiono, że w lasach koło Józefowa była strzelanina. Helenka znikła wtedy bez wieści... d Ze wspomnień Marii Ś. d W roku 1944 o mało co, a Mietek leżałby w ziemi. Jak partyzanci z Armii Ludowej siedzieli u Franka Kijasa w Chomentowie, to napadło ich 15 akowców z Gołąbkiem, co nimi dowodził. Ten Gołąbek zawołał: "Czy jesteś Świostek? No, nareszcie, szlag cię teraz trafi!" Ale Józek Kijas z ogródka wywalił okno, pokazał im 2 granaty i krzyknął: "Szlag trafi i nas, i was!" Na to Gołąbek tylko trącił Mietka pistoletem w skroń i powiedziawszy: "To cię nie minie", wyszedł, a za nim inni. Tak mi ludzie opowiadali. A ja ciągle byłam umęczona, bo noc w noc przychodzili różne chłopaki z lasu - ogrzać się i pożywić. Czasem tacy, co po trzy dni nic nie jedli. Ciągle nastawiałam kartofle, gniotłam kluski, gotowałam i czymś tam okraszałam, ale także bez przerwy musiałam kryć po różnych schowkach żywność dla swoich, bo zamorzyłby nas głód. Często bywało i tak, że chowam naszych partyzantów w dziurze w zbożu, a w mieszkaniu są tymczasem inni. Jak ci się najedzą i pójdą, dopiero mogę wywołać tamtych. A w dzień znowu nadjeżdżali Niemcy i własowcy, co Niemcom służyli. I wszyscy z bronie nacelowaną na mnie czy na starego, a czasem i do córki. I zawsze z dzikimi okrzykami: "Hnde hoch!" albo "Banditen!" I ciągle: "Gdzie syn? Gdzie córka Wanda?" Razu pewnego Niemcy złapali kogoś, co się wychylił na świat z leśnego bunkra. Jak go zaczęli bić, to im wyjawił, co wiedział, więc znowu zginęło paru sąsiadów, co mu pomogli żywnością. Mało co nie zginał wtedy ruski lotnik, partyzant Saszka. A że został zabity przy tym jeden Niemiec, więc wszystkich nas z dziewczynami wygnali na drogę i zaprowadzili pod wycelowane lufy karabinowe. Ryk się uczynił okropny. No, jakoś darowali życie, ale w mieszkaniach i oborach zrabowali, co się dało. Groch albo mięso trza było przysypywać gnojem, żeby nie znaleźli... d Podróż do Szczecina d Było ich kilku kurierów niezawodnych, umiejących swobodnie przejeżdżać z miasta do miasta, najpierw na trasie Wilno-Warszawa albo Lwów-Warszawa, kiedy dzieliła je linia demarkacyjna niemiecko-radziecka, a z czasem zuchwale kursujących pomiędzy Warszawą a Berlinem czy Pragą i Budapesztem, choć byli i tacy, co docierali aż do Francji i Anglii. Przebierali się często w mundury Luftwaffe, a nawet SS, swoje podrobione dokumenty zawsze umiejąc okazać w sposób najbardziej naturalny. W ogóle ci młodzi ludzie, bo przeważnie to byli młodzi, dzięki bystrości i jakimś uzdolnieniom aktorskim umieli się upodobnić do Niemców całkowicie. Butną postawą w stosunku do cywilów i zuchowatą służbistością wobec starszyzny, niemiecką gardłową mową i rozgłośnym śmiechem, twardym chodem i niedbałymi gestami - niczym nie różnili się od setek i tysięcy umundurowanych "współtowarzyszy", dawniej rozjeżdżających się służbowo po całej Europie, a teraz na terenie już znacznie zwężonym, mianowicie pomiędzy Bugiem a Renem, bo oto Rosjanie i Anglosasi zaczęli zbliżać się do granic Rzeszy. Latem roku 1944, kiedy polska placówka w Szczecinie podała umownym sygnałem o zdobyciu niezwykle interesujących materiałów, w kierownictwie Armii Krajowej natychmiast pomyślano o użyciu specjalnego kuriera. Co prawda, istniały tajne ogniwa w Bydgoszczy i Toruniu, a także w Stargardzie, Choszcznie, Krzyżu, Złocieńcu, Jastrowie, Złotowie i nawet w Świnoujściu, ale przekazy tymi drogami trwały zbyt długo. Szybki odbiór szczecińskiej przesyłki można było zapewnić tylko przez obrotnego wysłannika, który załatwi sprawę w ciągu dwóch, trzech nocy. Wybór padł na porucznika Duszkiewicza, znanego przed paru laty jako "Perz" i "Herman" w Kownie, Pradze i Królewcu. Tym razem Duszkiewicz nie skorzystał z papierów, które mu już tak dobrze służyły uprzednio jako rzekomemu podoficerowi, z pochodzenia Balt-Deutschowi. Był on blondynem, jak wielu Niemców z krajów bałtyckich, zaś specyficzny jego akcent dodatkowo świadczył o tym, że nie pochodzi z Rzeszy. Teraz jednak sam kierunek podróży podyktował inną charakteryzację. Jechał więc zaopatrzony w papiery na nazwisko Stefana Raka, robotnika z pewnej fabryki w okolicy Szczecina. Misja wydawała się łatwa; robotnik będzie się legitymował fabryczną przepustką urlopową aż do Szczecina, na punkcie szczecińskim otrzyma od zaufanej łączniczki tajną pocztę, a następnie wróci, ale za dokumentem innym, stwierdzającym, że jego fabryka tymczasem uległa zniszczeniu, wobec czego tamtejsze władze odsyłają rzekomego Raka do zarządu Todt-Organisation w Warszawie. Stosowny dokument przygotuje placówka w Szczecinie. O tym, że fabryka owa uległa lotniczemu "zrąbaniu", już, naturalnie, w Warszawie wiedziano. W Bydgoszczy należało nadać stosowny telegram do pewnego parobka służącego u podszczecińskiego bauera. Był nim przedwojenny nauczyciel, teraz kierownik tamtejszej polskiej placówki. Depesza, posługując się umownymi zwrotami o charakterze korespondencji rodzinnej, zapowiadała dzień, w którym warszawski kurier będzie oczekiwał przesyłki na zwykłym punkcie odbiorczym. Rzekomy Stefan Rak szczęśliwie dojechał do Bydgoszczy, pokazał się w bydgoskiej "melinie", a żona polskiego lotnika, obecnie razem z matką pracująca jako sprzątaczka w zakładzie fryzjerskim, nadała telegram, po czym kurier, zdany już tylko na siebie, następnej nocy wyruszył do Szczecina. Z Bydgoszczy, choć od początku wojny ubyło w niej wielu Polaków, wywoził wrażenie, że miasto znów żyje dobrą nadzieją. W siwych oczach tramwajarzy i zamiataczy ulic, niższych funkcjonariuszy poczty i kolejarzy, i w ogóle pracowników fizycznych, bo tylko takich Niemcy tu pozostawili, pojawił się teraz jakiś zagadkowy, lecz, wymowny wyraz rozpogodzeń, zapalały się w nich nawet iskierki długo, przez lata całe hamowanej wesołości, podyktowanej obrotem wypadków wojennych. W wagonach kolejowych na ogół panowało milczenie, od czasu do czasu przerywane tylko chrapliwymi okrzykami żandarmerii: "Pass-Kontrole"; ale na ogół ludzie stawali się dla siebie życzliwsi i wzajemnie dla siebie uczynniejsi. Mowa, naturalnie, panowała niemiecka, ale podróżujący Polacy posługiwali się nią w tonacji miękkiej i półgłosem, który przechodził nawet w szept. Bydgoszcz uprzedziła kuriera, że chociaż w Szczecinie jeszcze dwa dni temu było spokojnie, to przecież w godzinach ostatnich kolejarze zasygnalizowali nerwowość policji, żandarmerii i w ogóle służby bezpieczeństwa. Wobec tego, jak doradzono, kurier miał oczekiwać łączniczki raczej na samym dworcu, na trzeciej lub czwartej ławce od lady bufetowej, w miejscu, które już znał. Łączniczka, nie widząc kuriera pośród opuszczających dworzec podróżnych, odnajdzie go tam sama. Tak więc, już za dnia, kiedy pociąg wtoczył się na tory dworcowe, "Stefan Rak" - co także było sygnałem umówionym - włożył sobie za prawe ucho papierosa, wysiadł i skierował się do bufetu stacyjnego. I choć na pozór beztrosko zatrzymał się przy ladzie, jednak wiedział już, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Istotnie, wszyscy pasażerowie sprawiali tu wrażenie przepłoszonych, gdyż cały dworzec był obstawiony strażami i patrolami. Kiedy fala podróżnych wytoczyła się poza budynki stacyjne, pozostało w nich mnóstwo żandarmów, esesmanów i gestapowców. "Trzy razy więcej niż kolejarzy" - obliczył. Także i poprzez okna widać było otaczające dworzec kordony oraz lotne patrole, które legitymowały przyjezdnych. "To chyba jednak niemożliwe, żeby tylu ich polowało na mnie jednego" - pomyślał Duszkiewiez. Cele tej akcji musiały być inne. Jakie - tego nie wiedział. W każdym razie postanowił zachować spokój, zaś dworca na razie nie opuszczać. Tu przecież będzie go poszukiwała łączniczka, kiedy ów dziwny alarm przeminie. Tymczasem z miasta na dworzec nie dopuszczano nikogo, więc rzekomy robotnik wyjął zza ucha papierosa, zaciągnął się, popił z kufla piwem. I cierpliwie czekał. W ciągu następnych godzin nowe pociągi sypnęły tłumami podróżujących, też bardzo skrupulatnie badanych przez żandarmerię. Wreszcie przez cały dworzec ruszyła prawdziwa "sztrajfa" i dwóch cywilnych agentów w towarzystwie żołnierza zatrzymało się przy Duszkiewiczu. - Dokumenty! - padł rozkaz. Po chwili - pytanie: - Polak? - Co tu robisz? - Czekam na pociąg. - Jaki pociąg? - Do mojej fabryki. Tam napisane... Spojrzeli po sobie, coś poszeptali. - Komm! Z nami! - rozkazali. Kurierowi przypomniało się, że ma w ustach pod policzkiem fiolkę z cyjankiem potasu. Wystarczyłoby językiem wprowadzić ją pomiędzy zęby, rozgryźć... - Jeszcze za wcześnie - zdecydował. Jak zauważył, nie był jedynym, którego tu dosięgnął złowrogi los. Coraz to wsadzano do stojących pod dworcem ciężarówek jakichś wystraszonych mężczyzn, nawet i kobiety. Wreszcie powieziono i jego, chyba przez cały Szczecin, bo dopiero po paru kwadransach auto wjechało w bramę pomiędzy drutami i zatrzymało się przed barakami z czerwonej cegły. Wypchnięty na dziedziniec, zobaczył rozległy, a bardzo typowy obóz, zaś daleko za drutami - podmiejskie rudery i odrapane kamieniczki. Lipcowe słońce już rozgrzało ścieki i nieczystości rynsztokowe, więc cuchnęło tu niezgorzej, zarówno od strony baraków, jak i przedmieścia. "Nadludzie także śmierdzą" - pomyślał z wisielczym humorem. Jednakże, stanąwszy wobec gestapowców, więzień zadrżał na duchu, bo od pierwszych usłyszanych słów pojął, że będzie miał do czynienia z Łotyszami, w służbie policyjnej nadto gorliwymi; służąc Niemcom, weszli do formacji znanych z okrutnego sadyzmu. Ale rosły, do byka podobny Łotysz brutalnie, lecz pobieżnie zrewidowawszy Polaka, pośpiesznie wepchnął go na korytarz, a następnie do jednej z celek. "Na szczęście nie miał czasu" - znowu pocieszył się Duszkiewicz. Powitało go dwóch współtowarzyszy. Kościsty i wysoki, bardzo zniszczony przejściami jegomość okazał się Rosjaninem, jakoby zmobilizowanym lekarzem. Pochodził z Syberii, a do niewoli trafił razem ze swoimi rannymi. Po ucieczce z obozu jenieckiego pod Hamburgiem w ciągu paru miesięcy przekradał się na wschód wzdłuż wybrzeży bałtyckich, żywiąc się byle czym, a - być może - jeszcze mając to i owo na sumieniu. Schwytany nad Odrą, czekał tylko na wyrok śmierci, zresztą dość filozoficznie, nie przestając interesować się sprawami świata. - Co się stało? - pytał po rosyjsku. - Ty mi wyjaśnij ten rebus! Czemu to oni zwożą tylu nowych? Prawie samych Niemców! Od wczorajszego dnia baraki pęcznieją i pęcznieją! Rozumiesz po rosyjsku? A ty sam kto? Nowy mieszkaniec celi oczywiście rozumiał po rosyjsku i przedstawił się Rosjaninowi jako polski robotnik rolny, ale na pytanie, co się stało, odpowiedzieć nie umiał. Z kolei drugi więzień, ognistooki brunecik, zaprezentował się jako francuski ksiądz... Uwięziono go, jak twierdził, za to, że nie chciał opuścić Francuzów przymusowo zatrudnionych w Rzeszy. Polski robotnik, o dziwo, trochę znał także i język francuski, więc z natury rzeczy tamci dwaj mogli teraz porozumiewać się za jego pośrednictwem. Pierwszy dzień upłynął na "obwąchiwaniu się" wzajemnym, ale już dnia następnego trzej więźniowie nabrali do siebie zaufania. Stopniowo ujawniały się ich sekrety: francuski ksiądz cierpliwie wyczekiwał na interwencję Watykanu, gdyż udało mu się w ostatniej chwili przed aresztowaniem zaalarmować jakichś niemieckich przyjaciół, Rosjaninowi zaś wypadło czekać na meldunki, które mają napłynąć z trasy jego ucieczki. Gestapowcy nie uwierzyli, że przebył taki wielki szmat drogi bez jakiegoś wspólnika względnie bez popełnienia przestępstwa. - Ciebie, Polaku, zaraz wypuszczą - przewidywał Rosjanin. - Zatelefonują do twojej fabryki, tam sprawdzą, ot i wszystko. Tak ty zapamiętaj moje nazwisko, po wojnie dasz znać do naszych, gdzie i jak mnie wykończyli. Ocalone przez Duszkiewicza papierosy wywołały w nim prawdziwy entuzjazm. - Ale zapałek nie ma! - martwił się Polak. Rosjanin spojrzał na niego pobłażliwie. - Dziwny z ciebie człowiek - rzekł. - Ot, po francusku i po naszemu gadać potrafisz, a głupiego papierosa zapalić nie umiesz? Tak ty popatrz... Umiał w taki sposób wykręcić żarówkę i wywołać iskrę, że papieros, istotnie, zapalił się. Kurzyli więc sobie kolejno, skwapliwie łykając zdradziecki dym. - Jeżeli poczują dym, to zaczną bić po żebrach mówił Rosjanin. Był z tego lekarza wielki praktyk, jeżeli chodzi o więzienny tryb życia i postępowania. On zatem sprawiedliwie dzielił kartofle, które przypadały na każdą z cel, on też - bardzo słusznie - przestrzegał "Raka", żeby się wobec gestapowców nie zdradził ze znajomością jakichkolwiek obcych języków. Mimo to nie zdołał uchronić Polaka przed popełnieniem błędu, kiedy rankiem następnego dnia wszedł do celi oficer-Łotysz i zapytał: - Są prośby? Są skargi? Ej, Polaku, gadaj! - Pchły, panie oficerze! - odpowiedział po polsku rzekomy robotnik. - Pchły? To znaczy masz Floh? - roześmiał się gestapowiec. - No, jak kto ma pchły, to się takiego trzepie, wiadomo... I posypuje proszkiem, tak? - Tak jest, panie oficerze - zdrętwiał Duszkiewicz. Łotysz wywołał dwóch gestapowców z korytarza, wskazał Polaka: - Przetrzepać go i posypać proszkiem, bo skarży się na pchły! Polski brudas! Kilka ciosów wystarczyło, żeby skarżący się upadł na ziemię. Po tej operacji, gdy zostali sami, lekarz sumiennie zbadał ofiarę. - Niczewo - orzekł. - Żebra całe. Głowa też. No, jak się czujesz? - Ząb mi się rusza - wyjaśnił obolały. - Niczewo, i tak nie mamy nic do gryzienia - pocieszył go jowialnie. Tego dnia wepchnięto nagle do ich celi jeszcze dwóch mężczyzn. Byli to więźniowie szczególni, bo z urywanych słówek, które pomiędzy sobą wymieniali, od razu poznało się Niemców, przy tym Niemców z tak zwanych "wysokich sfer". Zresztą mieli na sobie mundury, ale nałożone dziwacznie, podszewką na wierzch. Z ich przygnębienia, a nawet osłupienia można było wnioskować, że obaj zostali kompletnie zaskoczeni przez jakiś kataklizm i strąceni wprost ze swoich towarzyskich i służbowych wyżyn na samo dno poniewierki i upodlenia. Nie zwracając uwagi na to, co się wokół nich dzieje, dwaj Niemcy powoli zdradzali, kim są. Młodszy, nazywany to kapitanem, to grafem, zwracał się do starego per "Herr Admiral". Półgłosem albo szeptem krótko coś komentowali, po czym znowu zapadali w głębiny swoich ciężkich rozmyślań. Na pojawienie się kotła z zupą brukwiową nie zareagowali, nie spojrzeli również na emaliowane spluwaczki, mające więźniom zastępować menażki. Dopiero wieczorem młodszy Niemiec zapytał: - Chleba nie dali? - Nie - odrzekł Duszkiewicz. - Tylko kartofle. Po dziewięć na celę. Połowa zgniłych. - Czy może jesteś Żydem? - zapytał z wahaniem. - Nie, Polakiem. - A tamci? Nie Żydzi? - To Francuz i Rosjanin. - Aha - skinął głową Niemiec i znów pogrążył się w rozpaczliwym milczeniu. Nocy tej rzekomy robotnik nie zasnął, bo z wyszeptanych coraz namiętniej zdań obu Niemców wyłoniły się sprawy okropne, a przy tym znalazł rozwiązanie ów "rebus". Oto, jak Duszkiewicz mógł się dorozumieć, kanclerz Hitler już nie żył lub też sądzono, że nie żyje. W jego kwaterze wybuchła bomba. Pośród zamachowców miał znajdować się rodzony brat grafa-kapitana, właśnie młodszego więźnia. W konsekwencji Gestapo dokonało najazdu na jego mieszkanie, mordując jego młodą żonę i niedawno urodzone dziecko, a jego samego przywożąc tu, do baraków. Dramat starszego z Prusaków przedstawiał się inaczej, polegał głównie na tym, że kazano mu odwrócić mundur admiralski podszewką na wierzch, jako że Ŕzdaniem gestapowców - wysoki oficer, uwięziony i podejrzany o udział w spisku na życie fhrera, nie może hańbić swoich odznak. Współwięźniowie różnie przyjęli te nowiny, kiedy znękani cierpieniami Niemcy nareszcie zdrzemnęli się i Polak wyłożył kolegom wszystko, co podsłuchał. Francuz po zastanowieniu się zauważył: - Jeżeli nawet Hitler nie żyje, to władzę obejmie jakiś jego zastępca i nic się nie zmieni. No i Niemcy zostaną tacy sami, jak są. A Rosjanin, rozkoszując się papierosem, mówił: - Ot widzicie, o nas mówili źle, a co u was, w tej znaczy Jewropie, w samym jej środku? I komory gazowe wynaleźli, i pokoje do tortur, i ot - żonę i dziecko swojemu grafowi zabili... Później, gdy Niemcy zbudzili się i natura upomniała się o swoje prawa, dobrotliwie wydzielał im strawę: - Ty, Herr Admiral, łapy sam nie wyciągaj po najlepsze kartofle. Najpierw ja rozdzielę zgniłe, a potem przyjdzie kolej na dobre. A jak będziesz chciał zakurzyć, to też ci damy dwa albo trzy razy pociągnąć. Bo u nas wszyscy równi, rozumiesz? Ty, panie Polaku, przetłumacz mu wszystko. A jutro niech on szybciej podstawia swoją spluwaczkę pod chochlę, bo znowu będziemy musieli dzielić się z nim zupą... Ech, i cóż to za zupa? Barszczu naszego, sybirskiego, by się zjadło... Następnego ranka trzej lokatorzy celi z niemałym zdumieniem zobaczyli starego Prusaka w postawie zupełnie odmienionej. Wyprostowany i niemal po młodzieńczemu rześki, promieniał zagadkowym optymizmem. Uśmiechał się pogodnie ni to do swoich myśli, ni to do współtowarzyszy niedoli, porządkując swój wygląd i odwracając mundur podszewką do spodu. Dotychczas małomówny i pogrążony we własnym nieszczęściu, wcale nie interesujący się losem innych, teraz po kolei łaskawie przepytywał każdego, kim jest i za co siedzi, a poznać było można, że notuje sobie w pamięci nazwiska i okoliczności, tak jak to zazwyczaj czynią przy raporcie wyżsi dowódcy. I zaraz po śniadaniu mocno zastukał w drzwi. - Co robisz? - ostrzegawczo krzyknął Rosjanin. Stary Prusak obrócił się ku niemu i spokojnie odrzekł: - Widzicie, moi drodzy, długo myślałem o wszystkim i nareszcie zrozumiałem sytuację. Zaszło tu po prostu głupie nieporozumienie, zapewniam was. Zaraz im wyjaśnię, kim jestem, udowodnię ich pomyłkę, zapewnię im także bezkarność, aby nie obawiali się skutków swej brutalności. Obiecam, że puszczę wszystko w niepamięć! A i wam gwarantuję nagrodę za waszą dla mnie życzliwość. Słowo moje coś jeszcze znaczy w Niemczech, zapewniam was... Tak mówiąc, ponownie uderzył z całej siły kułakiem w drzwi. - Rechnułsia! - szepnął zbieg z jenieckiego obozu. Oznaczało to, że Prusak po prostu dostał bzika. Tymczasem szczęknęła zasuwa i w drzwiach stanął dozorca. - Co jest? - zapytał. - Przyjacielu - powiedział mu starszy z Prusaków - bądź tak dobry i przywołaj tu swojego szefa. Powiedz mu, że mam do niego ważną sprawę. Zrozumiałeś? A kiedy drzwi się zamknęły, stary kilka razy przemierzył sztywnym krokiem celę. Po drodze uspokajająco klepał po ramieniu swojego kompana, a nawet jakby przez zęby coś zanucił. Wtem na korytarzu rozległy się liczne kroki, znów zgrzytnęła zasuwa i do celi wtargnęło kilku zdyszanych gestapowców. Wszyscy więźniowie, oprócz Niemców, stanęli na baczność. - Co jest? - zapytał oficer, wychodząc naprzód i wpijając się wzrokiem w prawidłowo nałożony mundur starego więźnia. A był to mundur wysokiego dowódcy Kriegsmarine. Prusak władczo podniósł rękę i rozpoczął przemowę, na ułożenie której poświęcił ostatnią noc. - Zwracam się do was - powiedział - jak żołnierz do żołnierzy. To nic, że dzielą nas lata, dzieli służbowy szczebel. Zapomnijmy o tym, co się stało, weźmy cały incydent na karb fatalnego nieporozumienia. Bo cóż to było, jak nie fatalna omyłka? Przecież jestem weteranem pierwszej wojny światowej. Przeszedłem w stan nieczynny w roku 1936, a przywrócono mnie do służby na nowo w roku 1939. Z pewnością nie jest wam wiadome, że sam kajzer Wilhelm II gratulował mi manewru, który wykonałem jeszcze w roku 1908 na znanych ćwiczeniach koło Helgolandu. Posiadam wszystkie odznaczenia za tamtą wojnę. Sam fhrer podpisał w roku 1939 zgodę na mój powrót do służby czynnej, kiedy zostałem wyznaczony do specjalnie ważnych pouczeń. Musicie wiedzieć, że w chwili wybuchu toczącej się teraz wojny byłem drugim admirałem Bałtyku, specjalnie delegowanym do operacji morskich w rejonie Gdańska. Co prawda dwa lata temu zdrowie nie pozwoliło mi na dalszą służbę, ale w każdej chwili sztab Kriegsmarine poświadczy, że pracuję nadal, zbierając materiały do historii naszej sławnej broni podwodnej. Stoi przed wami admirał Wolf von Trotha, zrozumieliście? Zakrztusił się i na chwilę zamilkł. W celi zapanowała napięta oczekiwaniem cisza. Twarze gestapowców nic nie wyrażały, za to młodzi więźniowie niemal wytrzeszczali oczy na odbywającą się wobec nich scenę. Tylko Rosjanin odwrócił głowę i ponuro zapatrzył się w okno. A Duszkiewiczowi nagle przypomniał się Królewiec z tamtymi zakonnicami, które znosiły do pani Kostkowej wiadomości pochodzące od samego admirała Bałtyku. - Co jeszcze, Herr Admiral? - spokojnie zapytał oficer-Łotysz. - Proszę dać znać o mnie do grossadmirała Karla Doenitza - z pewnością siebie kontynuował admirał von Trotha. - Dowiecie się, że przez jakiś czas, dawno już temu, sam on służył pod moim dowództwem, że miał za zwierzchnika również mojego stryja, admirała Adolfa von Trotha, bohatera operacji z roku 1900 w Tientsinie i byłego szefa sztabu Floty Dalekomorskiej, poza tym fhrera Reichsbundu Deutscher Seegeltung. Możecie odnieść się także do samego admirała Wilhelma Canarisa, który poświadczy wam, że od dawna mnie zna i ceni. Sądzę, że to wystarczy. Możecie odejść, moi ludzie, Gestapowcy szybko spojrzeli po sobie, a oficer z ugrzecznieniem zapytał: - Czy to już wszystko, szanowny panie admirale? Jednakże widzę, że mundur nałożył pan bez mojego zezwolenia! Admirał nagle stracił cierpliwość. - Nie - prawie krzyknął, starając się ukryć nerwowy skurcz policzków i warg. - Nie wszystko, moi dobrzy ludzie! Tylko sąd wojenny lub honorowy ma prawo zdjąć mundur żołnierzowi. Bo jeszcze musicie wiedzieć i to, że kontradmirał Clamor von Trotha, brat mój najmłodszy, był komendantem arsenału torpedowego West, a teraz sprawuje trudne obowiązki morskiego komendanta obszaru Kirkenes w Norwegii. A wreszcie i to, że syn mój, Claus von Trotha, oficer na U-81, otrzymał wszystkie możliwe odznaczenia niemieckie i włoskie za udział w zatopieniu największego brytyjskiego lotniskowca "Arc Royal". Musieliście o tym słyszeć, cała Rzesza zna te sprawy! - A gdzie przebywa obecnie ten pański syn Claus von Trotha? - spokojnie zapytał Łotysz. Stary Prusak jakby utracił tupet i pewność siebie. Zgarbił się i skurczył, wreszcie przerywanym głosem wyjąkał: - Zapewne na dnie morza, moi panowie, na dnie morza. W październiku roku zeszłego, już jako dowódca U-306, zaatakował nieprzyjacielski konwój w pobliżu Wysp Azorskich. I od tego czasu... No, jasne! Wyprostował się i odzyskawszy właściwy dowódcom ton, zakończył: - Widzicie więc, moi dobrzy ludzie, że rodzina von Trotha już od lat służy ojczyźnie ze wszystkich sił. Generał Lothar von Trotha podbił Hotentotów. W naszej sławnej marynarce są jeszcze inni jej członkowie, jak na przykład kapitan korwety Karl von Trotha, obecny komendant warsztatów okrętowych w Tulonie, a także syn Adolfa Lebrechta, który walczył pod Skagerrakiem, kapitan Thilo Lebrecht von Trotha, wreszcie i najmłodszy z nas, kapitan Wilhelm von Tnotha z flotylli podwodnej. Nie mówię już o dyplomacie, także Thilo von Trotha, który pracował w naszej ambasadzie w Warszawie. Tak, tak, moi przyjaciele, w mojej sprawie popełniono potworną omyłkę, którą co rychlej trzeba naprawić. Zrobicie to zaraz, niezawodnie, wierzę w to, a ja ze swej strony obiecuję, że cały incydent uznam za wyczerpany. Proszę mnie teraz połączyć z generalleutnantem von Trotha, zwierzchnikiem sądu wojskowego. To także mój kuzyn. Odetchnąwszy, usiadł na pryczy, najwyraźniej dając przez to do zrozumienia, że już nie uważa się za więźnia. - Czy już wszystko, Herr Admiral? - zapytał oficer. - A cóż tu można dodać więcej, mój człowieku? - odpowiedział mu pytaniem stary admirał. - Chyba to, że po raz pierwszy w życiu musiałem się tłumaczyć przed takimi, jak wy, przed policją... No cóż, to jest również służba dla ojczyzny, wiem, wiem! - W takim razie proszę szanownego pana admirała z nami - rozkazał oficer. A zwracając się do kapitana drwiąco zapytał: - A wy cóż? Wolicie tu zostać czy też iść? - Herr Graf pójdzie ze mną - oświadczył admirał. Drzwi zatrzasnęły się. Rzekomy robotnik rolny pytająco spojrzał na księdza, ten zaś patrzył z kolei na lekarza z Rosji. Pierwszy naruszył milczenie Francuz, uprzednio poprosiwszy Polaka o przetłumaczenie całej admiralskiej przemowy. Następnie Polak musiał przełożyć cały usłyszany dyskurs na język rosyjski. Jednakże wnioski, jakie współtowarzysze wyciągnęli z przebiegu zajścia, różniły się krańcowo. Słuchając, jak ksiądz wywodził, że obaj Niemcy znajdą się chyba na wolności, Rosjanin wciąż kręcił głową, a wreszcie oznajmił: - Nic nie rozumiecie, boście obaj za młodzi. A ja ich znam. Dumny pan admirał i jego przyjaciel kapitan toż to prawdziwa gratka dla tego byka i całej jego zgrai. A jeszcze ten pan von Trotha ośmielił się bez pytania prawidłowo nałożyć mundur, podszewką do środka, a potem usiadł sobie na pryczy... No! I po chwili dodał: - Niemców już nie zobaczymy wcale albo też przywloką ich tutaj w takim stanie, że nie będzie na co patrzeć. I okazało się, że miał rację. Po dwóch godzinach na korytarzu rozległ się ciężki tupot i do celi zawleczono dwa niemal zupełnie bezwładne ciała. Duszkiewicz był świadkiem, jak rosyjski lekarz, używając wody, powoli przywracał Niemcom przytomność. Tymczasem oficer Gestapo zasiadł na przyniesionym dla niego zydlu i spokojnie przypatrywał się tym zabiegom; inni gestapowcy tłoczyli się w drzwiach. Nie zwracając większej uwagi na grafa-kapitana, zdawali się cierpliwie oczekiwać na epilog przedstawienia. Zaledwie von Trotha odzyskał przytomność i mógł się podnieść, oficer zapytał: - Uspokoiłeś się, stary durniu? - Jawohl - wybełkotał admirał. - To całuj mi but! Schnell! Pomóżcie mu! Zamieniony w szmatę Prusak zrobił krok naprzód, ale nie utrzymał się na nogach i upadł. - Tu chodź! Na czworakach, psie! - wrzasnął gestapowiec. Von Trotha drgnął, jakoś się dźwignął, podpełzł do buta, złożył na nim usta. - Szkoda, że twoja sławna rodzinka nie może tego widzieć - rzekł oprawca. - No, stawaj na baczność, psie! Pomóżcie mu tam! Podtrzymany przez innych więźniów, admirał stanął. Na jego spuchniętej twarzy ledwie widać było oczy. Z głowy, z rozporka spodni, po nogach - ociekał krwią. - Zrobisz wszystko, co ci rozkażę? - pytał oficer. - Jawohl! - A jak ci każę całować brudne tyłki Żydów czy tamtych Hotentotów? Będziesz całować? - Jawohl. - Powiedz: będę całować brudne tyłki Hotentotów. Powtórzyć! Jąkając się von Trotha powtarzał i powtarzał bez końca wszystko, co mu gestapowiec wkładał w usta. Po tych koszmarnych zabiegach pedagogicznych przyszła kolej na robotnika rolnego "Raka". Aresztancką budą miał Duszkiewicz jechać przez cały Szczecin na badanie do gmachu Gestapo. Był to wczesny, pogodny lipcowy ranek. Niewiadomymi drogami przeniknęła już do baraków krótka prawda o zamachu na Hitlera w jego kwaterze wojennej. W każdym razie wiedziano, że fhrer żyje i że tysiące ludzi ponosi teraz konsekwencje nieudanego zamachu. Całe Niemcy upodobniły się do areny jakiegoś dzikiego polowania na ludzi. A wobec tego, że Gestapo zajęło się głównie pościgiem za rzeczywistymi lub domniemanymi sympatykami zamachowców, więźniowie "mniejszego kalibru" doznali znacznej ulgi, w każdym zaś razie odroczeń, które dawały nadzieję przetrwania. "Kto wie, może to mnie uratuje" - wymruczał lekarz-sybirak. Jego energia i żywotność wciąż przejawiały się w twardej, nieustępliwej walce o życie. Nie rozumiał ani bierności Niemców, ani jakiejś ucieczki od życia. A dowiedziawszy się, że Duszkiewicz trzyma w ustach fiolkę z trucizną, mówił: - Taki ty robotnik rolny, jak ja chiński cesarz! Miękki chłop z ciebie i z tych Niemiaszków. Tydzień temu i ja dostałem wycisk, nie gorszy niż oni. A przecież w szmatę się nie zamieniłem. Zresztą Łotysz wcale nie żądał ode mnie czegoś takiego. Więc i ty, chłopcze, rzuć swoją truciznę k czortu. Rozumiem - zadać ją jakiemu hitlerowcowi, choćby temu bykowi, ale samemu sobie? Idiotyzm! Życie, mój bracie, raz jeden tylko jest nam dane, chronić je trzeba uparcie do ostatniej chwili. A poddaje się tylko głupia cielęcina. My jeszcze coś niecoś zdziałamy, jak się uda... Bo może i o mnie zapomną, co? Rozpamiętując przez kilka godzin te ożywcze zalecenia, Duszkiewicz cierpliwie trwał na dziedzińcu gestapowskim przy konowięzi, a raczej "ludowięzi", bo tutejsze Gestapo, oszczędzając sobie kłopotów, brało każdego z aresztowanych na łańcuch, a wszystkie łańcuchy przytwierdzano do długiej bariery i zamykano na kłódkę. Obok Duszkiewicza stali na takich łańcuchach młodsi i starsi niemieccy oficerowie, elegancko ubrani mężczyźni cywilni, była i jakaś młoda kobieta z nosem kompletnie rozbitym, jakoby żona wyższego oficera, a na końcu tkwił na łańcuchu żołnierz, który coś tam ukradł i sprzedał paserom. Ponieważ wszyscy oni stali w jednym rzędzie, więc rozmowy zaczynały się najpierw pomiędzy sąsiadami, a później dopiero rozpoczynała się szersza wymiana towarzyska. Duszkiewicz, dokładnie wypełniając zalecenia Rosjanina, udawał, że prawie nic po niemiecku nie rozumie. Zresztą rychło dano mu spokój, głupiemu parobkowi rolnemu z Polski. Słuchał więc tylko tego, co mówią inni. - Może wojna skończy się teraz prędzej - zgadywano pośród cywilnych. - Mam tego dość! Niech już nareszcie zabiją! - krzyknęła kobieta z rozbitym nosem. - Ja tylko ukradłem, nic więcej - mówił żołnierz. - Ja byłem wierny fhrerowi. - Też cię rozstrzelają! - odpowiedział mu cierpko oficer. - Kameraden, kto z was ma papierosa? - pytano z końca bariery. - Proszę się odwrócić - odezwała się do sąsiadów w pewnej chwili młoda kobieta z rozbitym nosem. Zrozumieli ją, bo nie można było tutaj inaczej oddać moczu, jak pod siebie. Nie dbał o przykutych do bariery żaden dozorca; można było nawet skonać pod prażącym tego dnia słońcem, a nikt by z pomocą nie przyszedł. Za to mniej więcej co godzinę pojawiał się uzbrojony gestapowiec, rozkuwał kolejną ofiarę i z rękami do tyłu gdzieś ją uprowadzał. Po pewnym czasie Duszkiewicz zrozumiał, że ci, co nie powrócili, rozstali się już z życiem, o czym zdawały się świadczyć dochodzące z piwnic krótkie staccato, niby uderzenia małym młoteczkiem. Wreszcie gdy upalny i krwawy dzień miał się już ku końcowi, a Duszkiewicz niemal samotnie pozostał przy barierze, przypomniano sobie o nim. W gmachu, w dużej sali, stanął wobec zgrai ubranych po cywilnemu agentów, nerwowo grzebiących w mnóstwie rozłożonych wokoło nich teczek. Przez długi czas trwało daremne poszukiwanie teczki z nazwiskiem "Rak", aż zrezygnowany gestapowiec, spoglądając na zegarek, postanowił sprawę uprościć i skrócić. - Mówisz po niemiecku? - Nie. Po polsku. Polak jestem. Ja robotnik. - Tłumacza! - wrzasnął oficer. Duszkiewicz powtórzył raz jeszcze całą swoją gadkę. - Trzeba by sprawdzić - powiedział któryś. - Ale jak? - Et, niech sobie wraca - doradził inny. - Czekajcie, namyślę się - rzekł oficer. - Ale tymczasem porządnie zrewidować! Co, nic nie znaleziono? W usta zajrzeliście? Nic? No, dobra! Ale przynajmniej niech kundel pamięta, że był w Gestapo! Hab acht! Błyskawicznie zbity, skopany i podniesiony znów na nogi, Duszkiewicz znalazł się raz jeszcze przy swojej barierze. Nie było tu już nikogo. I dopiero późnym wieczorem, słysząc przy rozkuwaniu, że wszyscy inni są "versenkt", czyli "spuszczeni na dno", wyruszył w swojej budzie "do domu". W latach późniejszych nigdy nie potrafił określić, jak długo przeciągnął się jego pobyt w celi z czterema innymi więźniami. Zostali tu jakby zapomnieni. "Może trwało to tydzień, a może i miesiąc" - mówił. Tłumaczyło się to stanem gorączkowym, w jaki wtedy popadł, czy to skutkiem pobicia, czy tej w wyniku starannie ukrywanej przed strażnikami czerwonki. Z tamtego okresu na przemian z przywidzeniami maligny zapamiętał tylko histeryczne szlochy i ciągle powtarzające się pytanie grafa-kapitana: "Warum? Warum?", tudzież jego rozszerzone przerażeniem oczy, gdy do celi wchodzili gestapowcy. Co do pohańbionego admirała, to trudno go było ujrzeć inaczej, jak z nisko pochyloną na dół i ukrytą w dłoniach twarzą, podczas gdy ramionami jego wstrząsał nieustanny dreszcz. Dalszych poniżeń już nie doświadczył, a w ogóle sprawa obu Niemców widocznie oczekiwała wówczas na jakieś decyzje z Berlina. Duszkiewicz mówił: - Ów francuski ksiądz, jeżeli to był rzeczywiście ksiądz, wcale się nie modlił, to pamiętam. A Rosjanin był wciąż obok i leczył mnie, jak mógł, choć przecież lekarstw nie było. Myślę, że postawił mnie na nogi masażami, bo prócz czerwonki cierpiałem na okropne bóle w krzyżu. W każdym razie, kiedy niespodziewanie nadeszła chwila wyzwolenia, mogłem się ruszyć z tamtych okolic o własnych siłach... Ratunek, który nadszedł, był niewątpliwie wynikiem dobrej roboty wywiadowczej. Agenci polscy, brytyjscy lub radzieccy określić musieli doniosłość obszaru Szczecina dla funkcjonowania hitlerowskiej machiny wojennej. Być może chodziło o rozwinięty przemysł albo o poważną rolę węzła szczecińskiego w komunikacjach lądowych i wodnych, wreszcie tu mogły się koncentrować siły rezerwowe dla odparcia Rosjan, już zagrażających Prusom Wschodnim i Pomorzu. Najpewniej uznano w dalekich sztabach wszystkie te razem wzięte względy za dostateczne, aby Szczecin otrzymał taki sam wyrok, jak uprzednio Hamburg i wiele innych miast. Nocny nalot był nagły, potworny, wykonany sposobem "dywanowym". Przez całe miasto i jego przedmieścia przechodził wzmagający się huraganowy, palący podmuch. Torpedy powietrzne, bomby i pociski zapalające wywołały powszechny chaos płomieni i huku, mieszały aż do piwnic kruche ludzkie siedziby, zmieniały place i ulice w dymiące usypiska, w oczach przerażonej ludności obracając fabryki, stocznie, dworce i mosty w nadal eksplodujący, bezsensowny krajobraz, nie mający nic wspólnego z poprzednim ładem i celowością. Duszkiewicz najlepiej zapamiętał z owych piekielnych minut trudny do wyobrażenia kołys ziemi, jakby zmienionej w płynny, wzburzony ocean, a także tysiączne wrzeszczące tłumy na pół odzianych Niemców i Niemek, dzieci i więźniów, istnymi potokami uciekających w daleką, cichą noc z tryskających płomieni i huczących wichrów zniszczenia. - Komm, komm! - krzyczał do obu niemieckich kamratów i szarpał ich za ramiona, gdy z trzaskiem runęły drzwi celi i pod nowymi prądami huraganu pękały i rozpadały się cegły baraków, słupy i druty ogrodzeń i całe dzielnice okoliczne. Usiłowali następnie trzymać się razem i nie dać się zgubić pośród wyjących tłumów, ze wszystkich stron przewalających się poprzez teren obozu i przyległej okolicy, ale Rosjanin zawieruszył się na jakiś czas i dopiero o świcie dał się - dzięki swojej wysokiej, kościstej postaci - rozpoznać i wyłowić z ludzkiego mrowia, prącego szosą na Piłę i Bydgoszcz, podczas gdy inny kierunek tej wędrówki ludu odgałęził się na Gorzów i Poznań. Ale prócz tego, również drogami i dróżkami polnymi, a nawet zupełnym bezdrożem rozpełzał się, aby dalej, dawny niemiecki Stettin. - Gdzieś był? Zostałeś koło baraku? - pytał Rosjanina Duszkiewicz. - Udało mi się odszukać i pożegnać naszego byka - zwięźle odrzekł Rosjanin i obejrzał swoją dłoń. Po chwili pełnego treści milczenia zagadnął: - A nasi Niemcy? Słyszałem, jak wołałeś do nich... - Wcale nie ruszyli się z miejsca - odpowiedział Duszkiewicz. - Stary wymamrotał, że nie ma ojczyzny, więc nie wie, dokąd iść, a kapitan powtórzył mi raz jeszcze swoje wieczne "warum?". Zamyślili się nad losem tamtych obu. I oni, jak tysiące im podobnych, wiernie służyli celom Hitlera - i oto... Rzeczywiście mieli prawo stawiać pytanie: "dlaczego?". Wędrówka miała się zakończyć w Bydgoszczy, w zbawczej polskiej "melinie". O kontrolowaniu masy uchodźców mowy nie było. W przeludnionych miastach Pomorza cichutko powiedziano uchodźcom, że sprzymierzeni już opanowali we Francji Normandię i Bretanię, a we Włoszech zdobyli Florencję. Rosjanie szerokim frontem dochodzili do Wisły, w Warszawie rozpoczęło się powstanie... Następnie drogi trzech kompanów rozeszły się: Rosjanina przemycono w kierunku Torunia i dalej do Sierpca, gdzie operowała partyzantka pod dowództwem oficera radzieckiego, majora Sergiejewa; Duszkiewicza, który uparcie dążył ku walczącej Warszawie, skierowano do Częstochowy i Radomia, a tajemniczego francuskiego księdza połączono z Francuzami, którzy uciekli z obozów i oddali się pod opiekę Polaków. Czekano na koniec wojny z tłumionym niepokojem, ale i z wielką nadzieją. Duszkiewicz napotkał jeszcze łączniczkę ze Szczecina. Wtedy nie mogła się dostać poprzez kordony na dworzec. Meldunek doszedł, gdzie należało, inną drogą. Sygnalizował on, że w okolicach Szczecina powstaje cały system wyrzutni rakietowych. d Z pamiętnika Heleny M. d Nareszcie wyzwolenie! Od strony Kocka słychać kanonadę armatnią. Jak w roku 1939, a później w roku 1941. Mama od rana była niespokojna. Wyglądając na szosę, widziała rannych Niemców, a pielęgniarki ze szpitala niemieckiego w milczeniu ich prowadziły. Nie mają aut? Ale w nocy samochody dudnią bez przerwy, coraz głośniej dudni też na wschodzie kanonada, często lecą huczące bombowce. Niemieckie? Sowieckie? Ubrałyśmy się z Kamilką w najbardziej kolorowe, najpiękniejsze letnie sukienki, zawiązałam Kamilce na włosach czerwoną wstążeczkę i wyszłyśmy na most. Kamilka podskakując śpiewała: "Niemcy uciekają!" Na moście bez przerwy mijały nas auta z Niemcami. Jechali stłoczeni, brudni, zarośnięci i patrzyli złym okiem na mnie, wystrojoną w białą suknię w groszki, na ślicznie ubrane i uśmiechnięte dziecko. Krzyczeli coś do nas, wygrażali pięściami... W mieście pusto - wszystko już ewakuowane, jak we wrześniu 1939 roku. Podobno żandarmeria szuka wszędzie myśliwego Kuncewicza. A w nocy własowcy i esesmani wyrzucili i nas, bo znów nikomu z cywilnych nie wolno tu pozostać. Podczas okropnej ulewy wyruszyliśmy szosą na Zwoleń, w świat. Przez nasz ogródek Niemcy ciągnęli okopy. Most wyleciał w powietrze. Wędrujemy w nieznane, ale każdy czuje, że wyzwolenie już bliskie... d Ze wspomnień Marii Ś. d Kiedy my tutaj, pod Iłżą, pomagaliśmy partyzantom z innych stron, gdzie indziej chłopi i ich kobiety ratowali naszych. Syn już dawno opowiadał mi o dobrych ludziach spotykanych wszędzie, a między innymi w okolicach Skarżyska i Końskich. Są tam wsie Kucembowa, Mniowa, Gosinia, Krasna i Gustawowa, gdzie wszyscy już od paru lat pomagali partyzantom, ile sił. Mój Mietek był tam w roku 1944 w bitwie razem z drugim Mietkiem, nazwiskiem Moczar, co zaczął wszystkimi partyzantami dowodzić. Na kilka dni przed Wniebowstąpieniem nasi uderzyli na Niemców w tamtym Gustawowie, przepędzili ich i nabrali zdobyczy, ale wtedy ciężko ranny został w udo nasz Genio Iwańczyk. Naturalnie mój Mietek postanowił go odwieźć do szpitala w Starachowicach, gdzie są doktorzy, co należą do organizacji i mogą potajemnie zrobić operację. No, więc położyli na wóz Genia niby że chorego na żołądek, i nocami, dawaj jechać przez lasy. Za woźnicę ofiarował się wąsaty chłop z lasów koneckich, a jakaś kobiecina, zaofiarowała się też z opieką i pojechała niby żona chorego. Bardzo ryzykowali oni wszyscy we czworo, bo przecież koniec byłby z nimi od razu, jakby tylko napotkali Niemców, a tych wszędzie pełno, niby robactwa. Ale o świtaniu szczęśliwie zajechali do gajówki pod Radłcowicami, postawili wóz z Iwańczykiem w stodołe, a mój Mietek poszedł spać do mieszkania. No i mało nie poginęli, ale nie z ręki obcej, tylko swoich. Bo rano nadjechała kawaleria, którą prowadził oficer, co się przezwał "Ajs". Znał on Mietka dobrze, więc zaraz postawił przy nim straż, a potem w stodole odprawiali nad nim sąd. Byliby ich rozstrzelali, bo tak doradzał jeden ksiądz-kapelan, nawet mówił, że ten grzech to weźmie na siebie, tylko sprzeciwili się temu inni oficerowie, bo jakże, mówili, partyzanci biją się z Niemcami i rany mają od Niemców, a teraz my sami, Polacy, będziemy ich dobijać? Sprawa się długo ciągnęła, aż tu pod gajówkę nadszedł partyzant Lew, czyli Olczyk, ale nie sam, bo z sześcioma, co mieli automaty, więc tamci zwolnili naszych. Tak ocalał Iwańczyk, z nim mój Mietek, a także ci dwoje, którzy na śmiertelne ryzyko z nimi pojechali. d Spotkanie z puszczą d Od dnia 3 października 1944 roku, kiedy skapitulowała powstańcza Warszawa, a rozkaz Hitlera obracał stolicę w cmentarz i gruzowisko, upłynęło już kilka ciężkich do przeżycia dni. Jednakże inne wieści nadchodzące z bliska i z daleka alarmowały serca nadziejami. "Aby przetrwać, aby doczekać" - szeptano w Polsce, a zresztą i w całej Europie, która nareszcie zerwała się do walki decydującej. Ludy, jeden po drugim, buntowały się przeciw nienawistnemu jarzmu. Włochy już dawniej stanęły przeciwko Niemcom, Finlandia przeszła do obozu aliantów, a Rumuni, porzucając niedawnego sojusznika, obsadzili na jego tyłach mosty przez Dunaj i Prut, skutkiem czego 16 dywizji niemieckich wpadło w potrzask i musiało się poddać nacierającej Armii Czerwonej. W Albanii i Grecji pojawiły się anglosaskie desanty, wspierające miejscowe siły oporu, partyzancka armia Jugosławii tępiła najeźdźców, a wojska radzieckie zbliżały się do Belgradu, otoczyły Budapeszt i sforsowały przełęcze Karpat. W Polsce wzdłuż środkowego biegu Wisły sytuacja chwilowo ustaliła się w ten sposób, że armie radzieckie zdołały sobie zapewnić kilka przyczółków na brzegu zachodnim, szykując siły do przyszłych uderzeń gdzieś pomiędzy Sandomierzem a Warszawą. Dalej na północ Rosjanie weszli do Prus Wschodnich, jeszcze bardziej ku północy zdobyli stolicę Łotwy, Rygę, a wreszcie Petsamo, arktyczny port w Finlandii. Na Zachodzie Anglosasi bili się już u granic Rzeszy, a miasta i wielkie ośrodki przemysłu niemieckiego każdej nocy rozpadały się pod "dywanowymi" nalotami tysięcy bombowców. Upadek III Rzeszy wydawał się więc już tylko kwestią czasu, który był niezbędny dla przygotowania decydującej rosyjskiej ofensywy z doliny Wisły po linię Odry i dalej ku Berlinowi, a na Zachodzie - dla sforsowania całego biegu Renu i uderzenia z drugiej strony na główne gniazdo zbrodniarzy. Jeśli chodzi o sprawy polskie, to w Lublinie powstał i działał uznany przez Moskwę rząd przyszłej Polski Ludowej, zaś manifest z dnia 22 lipca dokładnie wyjaśnił charakter rewolucyjnych przemian, które będą dokonane w kraju po jego całkowitym wyzwoleniu. Na podwarszawskim froncie walczyła już 1 Armia Polska, zaś Armie 2 i 3 śpiesznie formowano na bezpośrednim zapleczu linii bojowej, która tymczasowo przepołowiła nam ojczyznę. Organizowaniu tych armii opozycja usiłowała przeszkadzać, ale zupełną przewagą dysponowały siły rewolucji, nie żadne inne, i to było oczywiste. Nareszcie do głosu doszedł ogół ludzi pracy. Po zachodniej stronie frontu w Polsce zapleczem dla Niemców były zalesione obszary położone w trójkącie Warszawa-Sandomierz-Częstochowa. Szczególną troskę Niemców budził region kielecko-krakowski, tu bowiem najbardziej obawiali się oni generalnego natarcia rosyjskiego, które mogło z jednej strony oskrzydlić Górny Śląsk, a z drugiej - Warszawę z całym pozostałym Mazowszem. Dlatego to niemiecka obrona linii Wisły powierzona została potężnej 4 armii pancernej, na jej prawym skrzydle umocniła się 17 armia, a na ich tyłach, pomiędzy Krakowem a ujściem do Wisły rzeki Pilicy, powstał gigantyczny system bardzo głębokiej obrony i wszelkich rezerw. I tam właśnie skłębiły się od jesieni wszystkie polskie namiętności. Akowski oddział 72 pułku imienia Dyonizego Czachowskiego zatrzymał się dla wypoczynku w miejscu, które Duszkiewicz zapamiętał jeszcze z roku 1939, kiedy wieziono go z nadleśnictwa Marcule do głęboko ukrytej w puszczy gajówki. W samym nadleśnictwie rannemu żołnierzowi pozostać wówczas nie pozwolono, bo szosą z Iłży do Starachowic wciąż przejeżdżali Niemcy, coraz to z pokrzykiwaniem i groźbami wpadając do zabudowań nadleśnictwa. Wysoki, krwisty, a przezorny pan Pierożyński, gorliwy opiekun lasów starachowickich i postrach podpuszczańskich wiosek, kazał wtedy co rychlej wyprawić rannego w miejsce bezpieczniejsze, a ponieważ pułkowi koledzy Duszkiewicza, którzy go w te strony dowieźli, rozchodzili się do Piotrowego Pola, Borsuków, Rybiczyzny i innych wioseczek swojej okolicy, więc ostatecznie rannemu towarzyszył Julek, syn nadleśniczego, młodzieniec wątły, lecz zuchowato spoglądający na świat. Właśnie w tym samym zakątku leśnym, obok ściany modrzewiowego młodniaka, ranny podchorąży i jego przewodnik przystanęli na wypoczynek. - Ojciec nasadził w puszczy dziesiątki tysięcy modrzewi - mówił Julek wskazując modrzewiowy borek. - Modrzewie to jego pasja. Chciał, żeby lasy powróciły do dawnej świetności, gdy nazywały się Puszczą Iłżecką i pełne były modrzewia. I choć martwi się naszą klęską, ale zdaje mi się, że przede wszystkim chodzi mu o te polskie cedry. Taki już jest mój ojciec, wie pan? Teraz porucznik Duszkiewicz powiedział "wolno palić" i rozglądając się ćmił papierosa, co zawsze sprzyja namysłom. W ciągu pięciu lat, które od tamtego czasu przeminęły, modrzewiowe partie lasu przerzedziły się, ale drzewa, co po rabunkowej gospodarce ocalały, znacznie urosły, okrzepły i pyszniły się jeszcze świeżą zielenią iglastą, choć pierwsze wczesne szrony już zapowiadały surową zimę. Duszkiewicz mimo woli pogłaskał którąś miękką gałązkę, zupełnie tak samo, jak wówczas uczynił to czarnooki, już nieżyjący Julek. W okolicy powiadano, że ojciec i syn Pierożyńscy zmarli: nadleśniczego niemiecki żołdak rzucił o ścianę i tym przyprawił starego o wielkie wzburzenie i atak apopleksji, a mizerny, lecz ambitny syn, przeprawiwszy się zaraz pierwszej zimy na nartach do Słowacji, a stamtąd do Francji i Anglii, zginął razem z załogą polskiego bombowca, strąconego nad Hamburgiem czy Bremą. - Tu po Wrześniu leczyłem swoją ranę - powiedział Duszkiewicz żołnierzom, którzy go otoczyli nie tyle z ciekawości o dawne losy ich ostatniego dowódcy, ile zatroskani o własną przyszłość najbliższą, bo właśnie zaczęto pogadywać o rozwiązaniu większych jednostek Armii Krajowej. Ale młody oficer milczał, jak zawsze małomówny, a teraz najwidoczniej coś wspominając, bo w oczach miał wcale nie to, co się zamierza, lecz tamto, co już przeminęło. Bo i tak było rzeczywiście: z tymi lasami spotkał się po Wrześniu jeszcze parę razy, a zawsze w chwili ważnej, nawet po prostu dla życia przełomowej. Przecież nie tak daleko stąd, kiedy już był obrzydził sobie do cna palestyńskie intrygi i swary rodaków, lądował na leśnej polanie jako "cichociemny", czyli skoczek z Anglii. Objął wówczas i sentymentalnie ucałował na wieczną już nierozłąkę jakiś kłujący, lecz rodzony świerk, łaskawie podarowany mu przez wygwieżdżone ojczyste niebo i opiekuńcze kołysy spadochronowej czaszy. Sądził przy tym, że nadszedł już koniec wszelkich rozterek i bólów, że wyzdrowiał z młodzieńczego rozżalenia po klęsce września, że wyrwał się na zawsze z trującej atmosfery podstępnych robót "Perza" i "Hermana". Również w tych samych okolicach, tegoż roku 1943, znalazł się po raz trzeci, kiedy z Krakowa do Warszawy, po aresztowaniu przez Niemców Grota-Roweckiego, rzemiennym dyszlem przejeżdżał tędy nowy komendant Armii Krajowej. Generała "Bora" przerzucano etapami, pod należytą eskortą, a na odcinku wiodącym zza Kielc pod Iłżę przydano mu towarzystwo przybyłego z Zachodu podporucznika Lecha Duszkiewicza, który przy tej okazji mógł najwyższemu dowódcy powiedzieć bardzo wiele o swojej służbie dotychczasowej, a zresztą i w ogóle o stosunkach polskich na obczyźnie. "Takich potrzebuję najwięcej" - rzekł mu na pożegnanie najwyższy zwierzchnik, a do radości z takiej pochwały przybyły dwie inne, dla prawdziwego żołnierza najbardziej cenne: srebrny krzyż na czarno-niebieskiej wstążeczce i dawno zasłużony nowy awans, którego mu poskąpiła starszyzna emigracyjna. Jakże hojna okazała się dla Duszkiewicza rodzinna ziemia, a dokładniej - ta właśnie Puszcza Iłżecka! Uzdrowiła, nagrodziła, otworzyła nową drogę... - Piękne lasy, co? - zachęcił swoich ludzi do pogawędki. Ośmielony tym, jeden z żołnierzy zapytał: - To jak będzie, panie poruczniku? Czy koniec z naszymi pięknymi lasami? Bo tak się słyszy, nie? Powiedzcie, chłopaki, panu porucznikowi, co mówią... - Że po bitwie pod Radkowem rozformowana jest II dywizja. Zawiszacy, "Jędrusie" i ci od "Nurta" mają, jak przedtem, chodzić luzem, osobno, albo i w ogóle rozejść się po domach - szybko wyrecytował któryś z żołnierzy. - Prawda! - zwięźle odrzekł i skinął głową porucznik. - I że tak samo zrobiono z VII dywizją. I oddział "Szarego" znowu pójdzie osobno. I że nasz, siedemdziesiąty drugi, też się demobilizuje, schodzi z pola. To jak, panie poruczniku, my też schodzimy, czy nie? Duszkiewicz wskazał ustawione jeden za drugim wozy, wypakowane - jak wszyscy wiedzieli - bronią, amunicją i żołnierskim ekwipunkiem. - Taki rozkaz - wyjaśnił. - Zabezpieczymy dobytek, to będzie nasze zadanie na dzisiaj. Sami widzicie, Niemcy naszpikowali wsie i lasy wojskiem, policją, własowcami. Nawet mniejszym oddziałom trudno się ukryć, a cóż dopiero pułkom albo całym dywizjom! Chociaż właściwie te pułki i dywizje... Machnął ręką, bo zdawał sobie sprawę z tego, że wzruszająca skądinąd praktyka chrzczenia stosunkowo słabych oddziałów pułkami i dywizjami o tradycyjnych nazwach kryła w sobie wiadomą tendencję. "Ma być tak, jak było" - oto hasło, którym szermowano w Armii Krajowej. W ślad za tym, naturalnie, jawiła się sugestia, że jeśli tak, to i ludzie będą wszędzie ci sami, od samego szczytu machiny państwowej aż po gminne i gromadzkie urzędy. A tymczasem niemal w każdej wiosce żołnierze słyszeli od chłopów i kobiet wciąż to samo: - Dawnego rządu to my już nie chcemy. Dlaczego? Bo ziemi nie podzielił sprawiedliwie, to raz. A sprawa druga - nam potrzeba tu innych urzędników po gminach. Tamci nie rozumieli biedy. Dziwicie się, że niby co ma do tego rząd w Warszawie? A ma, ma, bo ministry wyznaczali wojewodów, a ci starostów, a starostowie tak kombinowali, że musieliśmy wybierać wójtów po ich woli, inaczej nie zatwierdzili! No i te wójty, a to były chłopy bogate, bo nawet się mówiło, że wójtem może być ino ten, co go jest na czym patrzeć, te wójty wyznaczali na urzędy w gminach tylko swoich, takich, co biedniejszego mieli za nic. - No więc taki mamy rozkaz - powtórzył, oderwawszy się od politycznej dygresji. - To dlaczego zrobili my koncentrację, ale na odsiecz Warszawy wcale nie poszli? - pytał drugi żołnierz. - Bo za Radomiem mało lasów, na gołych polach Niemcy by nas wyrąbali, a my przecież bez ciężkiej broni, rozumiecie? Jasne? - To na co było te dywizje zbierać do kupy? - pytano z gromady. - I czemu nie dostali my broni? - zapytało dwóch naraz. - Ano, czekaliśmy na zrzuty, a te zrzuty nie nadleciały - odrzekł, cisnął na ziemię papierosa i zadeptał go mocnym uderzeniem podeszwy, jakby z pasją. Uczynili to samo, rozumiejąc, że rozmowa jest skończona i że za chwilę rozpoczną marsz na nowo, aliści od strony leśnego duktu rozległ się daleki jeszcze tętent i do Duszkiewicza podbiegł podoficer. - Słychać wozy i konie, a nasze ubezpieczenia biegiem wracają, panie poruczniku - zameldował. Obeznani z takimi sytuacjami, żołnierze w mig rozstawili broń maszynową i rozsypali się w gęstą tyralierę, na boki poszły przez las małe patrole, a wozy zaryły się głębiej w krzaki. Na skrzyżowaniu leśnej drogi z puszczańską przesieką można było spodziewać się ludzi różnych: Niemców i swoich, a pośród owych swoich również i takich, co byli nie mniej groźni od Niemców. Duszkiewicz dosiadł konia i wyjechał trochę naprzód, do wycofujących się czujek. - Kto przed nami? - zapytał. - Rozpoznaliście? - Nie ma sposobu, panie poruczniku. Słyszeliśmy ich z daleka, walą durch prosto na nas. Są tam konni, słychać kilka wozów, a jadą na wariata, bez żadnej szpicy. Musi się im śpieszyć. Zaraz się pokażą... Ot tam... tam... - Nie strzelać bez rozkazu! - krzyknął za siebie porucznik. Zza drzew ujrzał sporą kłusującą kolumnę wozów, a na nich ludzi z bronią gotową do strzału. Niemcy nigdy tak śmiało przez puszczę nie jeździli. Duszkiewicz wytężył wzrok, żeby odgadnąć, co to za Polacy lecą niby na złamanie karku, gotów zarówno do walki, jak i do jej zaniechania. W ostatniej chwili dostrzegł, że przed wozami pędziło paru konnych, także z pistoletami w pogotowiu. Wtem i oni zobaczyli tuż przed sobą zasadzkę, padła z tamtej strony komenda, każdy woźnica zdzierał lejcami konie, wozy wpadały na siebie, dyszle stawały dęba, parowały spocone zaprzęgi, a w tym chaosie z pewnością dziesiątki palców leżały na spustach. Porucznik nagle powziął decyzję. W tej pełnej napięcia chwili ściągnął kolanami końskie boki, rozkrzyżował ręce i tak zajechał w galopie przed pierwszy wóz, nie dbając o wycelowane lufy. Także i z tamtej strony natychmiast zbliżył się do niego obcy dowódca. - Oddział Armii Krajowej - powiedział Duszkiewicz i opuścił ręce. - A wy kto? - Oddział Armii Ludowej - odrzekł tamten i nagle, z uśmiechem, dodał: - Cześć, panie podchorąży, przepraszam, panie poruczniku, cześć! Słyszałem, że pan wrócił, ale nie spodziewałem się zobaczyć. Ot, i spotkanie! Odwrócił się do swoich, wykrzyczał rozkazy. Szczęknęły bezpieczniki, ludzie po obu stronach odetchnęli z ulgą: nie będzie strzelania do swoich, a może nawet nie będzie durnych wzajemnych zaczepek, skoro obaj dowódcy ściskają sobie ręce. - Nie poznajesz? - mówił tymczasem partyzant. - To jakże tak? Nasze chłopaki ciebie rannego wieźli tu przez cztery noce, później my tu opiekę dawali i wyprawili w świat, a ty nic nie pamiętasz? Oto i wdzięczność! - Łęcki? Z Błazin? - z wahaniem spytał porucznik. - No! Dajże pyska, chłopie. Złaźmy z koni, bracie, pogadamy. Nam śpieszno, ale i wytchnąć też trzeba. Kazali powystawiać warty, wgramolili się na któryś wóz, szybko pojawiła się przyjaciółka żołnierzy - butelka. - Nasi pisali do ciebie do Kowna - mówił Łęcki - a później gdzieś nam przepadłeś w świecie. Skąd trafiłeś z powrotem do nas? Duszkiewicz wskazał ołowiane grożące kapuśniaczkiem niebo. - Aha! Rozumiem! Ale chyba do moich nie strzelałeś? - Nie - odrzekł porucznik. - Bo Józio Matysek zginął od polskiej kuli. Ten z Rzepina, pamiętasz? A może Marcelka? Z Rybiczyzny? Jest tu, ze mną. Cukierski, prędzej do nas! Poznajesz, Marcelku, komu w trzydziestym dziewiątym nosiłeś do gajówki cywilne portki? Stopniowo odżywały w pamięci nazwiska, imiona, twarze. Maj, rodzina Świostków, Iwańczyk. Z pytań i odpowiedzi jasno wynikało, który i gdzie zginął, kto poszedł do Batalionów Chłopskich, a kto ze Związku Walki Zbrojnej wystąpił do chłopskiej organizacji "Świt", a kto pozostał w Armii Krajowej i kto czeka na śmierć w obozie. Pogadali, wypili, zadumali się. - A drugi Łęcki? - pytał Duszkiewicz. - Dobry żołnierz. Nie słyszałeś o "Orkanie"? - To on? Przyłączył się do peperowców? - A jakże! My wszyscy! I leśniczy Juszkiewicz także. Jak zabrakło mądrości na górze, to każdy musiał sam wybierać swoją drogę. No, bracie, na mnie czas. Strasznie nam śpieszno, taki rozkaz. A jeszcze muszę odstawić kilku chorych i rannych, bo ja prosto spod Ratajów, z okrążenia. Słyszałeś? No! Nie zabralibyście ich ze sobą? Tych rannych? I, bracie, potrzeba mi na gwałt granatów i amunicji... Nie dałbyś tak ciepłą ręką? Bo, jak słyszę, was demobolizują... Jakby miało się to zmarnować... Spojrzał pytająco, wnikliwie, a ręką wskazał wozy Duszkiewicza. Porucznik zawahał się. Niektórzy z dowódców Armii Krajowej nieraz szli alowcom na rękę, inni - wręcz przeciwnie. No cóż, wypada im przyznać, że chyba ze trzydzieści pociągów ostatnio wysadzili, z tuzin mostów popsuli, wciąż urywają Niemcom sił. Chorych i rannych, naturalnie, mógł wziąć na swoje wozy, ale dawać broń i amunicję? Cóż by na to rzekł generał-komendant, dziś niemiecki jeniec? Mniejsza zresztą z nim, bo zawiódł już ostatecznie wiele młodych serc, rozpalonych niecierpliwą żądzą walki, lecz polegających przecież na mądrości i na ścisłym obrachunku wysokiego dowództwa. Porucznik Duszkiewicz jeszcze rok temu, podczas eskortowania generała, nieco zwątpił w jego "wyższy umysł", zakłopotany niektórymi pytaniami, z których wynikało, że najwyższemu w Armii Krajowej autorytetowi wiele brakuje do rozumienia świata i sytuacji wojennej. "Może to tylko po to, żeby mnie przeegzaminować" - pocieszał się wtedy, skwapliwie odrzucając przypuszczenia krytyczne, a wyraźnie kłócące się z dyscypliną i należnym wodzowi respektem. Jednak w miesiącach następnych coraz częściej wydawało mu się, że różne sprawy, zarówno wojskowe, jak i polityczne, szły jakby wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nonsensem dla przykładu było - o czym porucznik wiedział - magazynowanie warszawskiej broni i amunicji za Wisłą. Powstanie Warszawskie zostało tej broni od razu pozbawione. Rozpoczęcie walki w kilkanaście tysięcy źle uzbrojonej młodzieży także nie miało sensu bez uprzedniego porozumienia się z nadchodzącą potęgą wielkich armii. A jeśli nawet chodziło o sprytne przechwycenie władzy w ostatniej chwili przed ich nadejściem, to i taki chwyt wydawał się pozbawiony jakiegoś znaczenia, skoro już było wiadome, że w Lublinie czy innych miastach za Wisłą, gdzie tylko pojawili się tak zwani "londyńscy" starostowie lub wojewodowie, z miejsca usuwali ich z urzędów nie Rosjanie, lecz sami Polacy, właśnie gwardziści i alowcy albo po prostu co rezolutniejsi mieszkańcy wsi i miasteczek. Demonstracja okazywała się czcza i w sumie niezmiernie kosztowna, zapłacona wreszcie wysoką ceną aż dwustu tysięcy warszawiaków i największym miastem kraju. A gdyby chodziło o legendę, to i od tej, powstańczej, jak poprzednio od wrześniowej, choć niby też chlubnej i wzniosłej, zalatywało kwasem niedołęstwa i upokorzenia. Porucznik Duszkiewicz myślał swoje, ale zawsze daleki był od nieposłuszeństwa, a jego zamknięta w sobie natura sprzyjała zachowaniu dyscypliny. Rozkazów nie kwestionował dotychczas nigdy. Podczas powstania, kiedy przeniknięcie do Warszawy nie było możliwe, kazano mu zameldować się w Okręgu Radom, więc natychmiast pojechał tam, gdzie szykowano dla stolicy odsiecz. Dowództwo musiało wiedzieć lepiej, co robi i co jest możliwe. Ale czy rzeczywiście - lepiej? Żadna odsiecz do skutku nie doszła. Tymczasem Łęcki oczekiwał na odpowiedź, zaś Duszkiewicz zwlekał, medytował. Jak postąpiłby, na przykład, major Rybikowski? Podobno dowodzi teraz we Włoszech, bije szkopów. Ze swoją skłonnością do logiki powiedziałby zapewne, że broń należy się przede wszystkim tym, co z Niemcami walczą, nie tym, co zaczajeni schodzą w podziemie. A kapitan Jakubianiec? Czy jeszcze żyje? "Kto z Niemcami, ten mój wróg" - powiedział w Pradze. "Kto się bije z Hitlerem, temu będę pomagał" - mówił w Królewcu, kiedy już rozpoczęła się wojna na Wschodzie. Dla Jakubiańca Rosjanie z wrogów stali się wówczas sojusznikami. No, a gdyby tak dało się przeprowadzić w Polsce szybkie głosowanie? Rezultat chyba niewątpliwy.... - Chorych i rannych biorę - rzekł wreszcie - odstawimy ich w miejsce bezpieczne. A co do reszty... Patrzył w spokojną twarz Łęckiego i mówił: - Pas przyfrontowy tak został nasycony wehrmachtowcami, własowcami i policją, że prawie nie ma już wolnych wsi, a zimy w lasach nawet wy nie przetrzymacie. Tory kolejowe są tak strzeżone, że teraz każdy atak na pociąg musi skończyć się niedobrze. Zresztą skąd weźmiecie ciepłą odzież i żywność, jeśli wszystkie wsie zostały obsadzone i obławy oraz pacyfikacje nie ustają, a przeciwnie - wzmagają się? Nas było kilka tysięcy, was jest może i więcej, ale także nie dacie rady. Więc po co ci broń? Na jaką cholerę? - Na ostatnią bitwę - odrzekł Łęcki. - Potrzebna, i to pilnie! - Jaką bitwę? - Więcej nic nie powiem. Granaty, szczególnie granaty są potrzebne. Ot tak... Rozumiesz? Przyłożył dłoń do gardła. Przyszło dwóch żołnierzy. Zatrzymali się nieco dalej, służbiście czekając na koniec rozmowy. Porucznik, rad z pretekstu do zmiany tematu, zapytał: - Wy do mnie? Z czym? Obaj, kolejno stając na baczność, zameldowali prośbę o zwolnienie z oddziału i zgodę dowódców na wstąpienie ich do alowców. W niektórych obwodach sprawy tego rodzaju zostały uregulowane przez porozumienie, gdzie indziej jednak traktowano je niby zdradę i dezercję. - Z bronią? - ostro zapytał Duszkiewicz. - Rozumie się, z bronią, panie poruczniku - służbiście odrzekli. - My chcemy bić się dalej. Pośród wymieszanych ze sobą żołnierzy obu oddziałów niejedno już dano sobie do zrozumienia, bo w chwilę potem zjawił się z taką samą prośbą jeszcze jeden żołnierz, chłopak z Iłży. W drużynie Łęckiego miał brata, no więc chciałby z nim razem... - Trzeba nam ruszać w drogę, bo wszystkich mi przekabacicie - roześmiał się wreszcie Duszkiewicz. Wesołość jest siostrą przyjaźni. Poszli teraz razem do wozów, nakazali przeładunek. Kilkanaście worków i skrzynek ostrożnie i z respektem brali na siebie alowcy, chorych przyjął porucznik. Żołnierze obu oddziałów, choć radzi z wydarzenia, zaczepnie dowcipkowali. "Alowiec, alowiec, coś tam zwędził, powiedz"? - dobrotliwie szydzono wśród ludzi Duszkiewicza. "Akowcy fajtłapy, co błądzą bez mapy" - odrzucali im tamci. Ale rozjeżdżano się z dobrymi sercami, bo zresztą i tu, i tam spotkali się sąsiedzi z jednej wsi czy jednego miasteczka, dobrze od dziecka się znający, a często po prostu cioteczni lub stryjeczni. Teraz chwalili sobie dowódców. Ale porucznik Duszkiewicz nie spodziewał się dla siebie innych pochwał, znał bowiem swoich szefów. Im wyżej stał na szczeblach hierarchii oficer z AK, tym ostrzej odnosił się do jakiejkolwiek współpracy z "komunistami", tym częściej i bliżej znosił się z dowódcami Narodowych Sił Zbrojnych, które także nagromadziły w tych stronach parę oddziałów. I podczas gdy akowcy schodzili do konspiracji, zaś alowcy łączyli swoje wysiłki z Armią Czerwoną, eneszetowcy postanowili wyruszyć razem z Niemcami ku zachodowi. Wychodzili oni z założenia, że dla Polaków wrogiem głównym wciąż są Rosjanie, Niemców uważali teraz prawie za sojuszników, a zresztą - mówili - niech się wzajemnie wykrwawią. Nawet przykład Finów, Rumunów i Włochów nie dał im nic do myślenia: z wielkim zapałem naśladowali hitlerowców, mordując nie tylko partyzantów, ale i ludność udzielającą partyzantom opieki. Dotychczas żołnierze Duszkiewicza tylko słyszeli o zbrodniach popełnianych z rozkazu takich watażków, jak "Bohun" lub "Dymsza", ale teraz mogli sami do woli się napatrzeć na ich dzieło. W pobliżu gajówki, gdzie zamierzano ukryć broń i amunicję, ludzie natknęli się przypadkiem na świeże usypisko gałęzi, liści, szyszek i zlodowaciałej ziemi. Po rozrzuceniu tajemniczego kurhanku wszyscy mogli zobaczyć kilka nagich, zesztywniałych ciał. Jedną z ofiar Duszkiewicz poznał od razu: był to ten sam wąsaty leśnik, u którego dość długo korzystał z gościny kurując przestrzeloną w 1939 nogę. Obok niego leżał mężczyzna z wydatnym gruzińskim nosem, w dalszych ofiarach można było domyślać się partyzantów rosyjskich. Wszystkich tych pomordowanych skatowano przed śmiercią, bo ciała ich nosiły mnóstwo krwawych znaków. - Pogrzebać - zwięźle rozkazał Duszkiewicz. W jakiś sposób stało się wiadome, że bestialstwo popełnił znany z takich czynów "Dymsza". Niezadługo oddział trafił na więcej ciał zwalonych na wielką kupę w starym okopie z czasów Września. Okolica trzęsła się od strachliwych dziecięcych szeptów, mściwych kobiecych wyrzekań i rozpaczliwych zawodzeń rodzinnych. Sądna noc przyszła na tę wioseczkę małorolnych wraz z oddziałem tegoż samego "Dymszy", który kazał wszystkich czterdziestu gospodarzy i gospodarskich synów wyprowadzić pod samą ścianę drzew i tam wybić im z głów myślenie o demokracji i o dzieleniu majątków. Strzelano do nich z bliska, w same oczy i brzuchy, z drwinami wołając, że pójdą zaraz do tej ziemi, której tak bardzo pragnęli. Niektórym udowodniono należenie do "świtowców" lub do Polskiej Partii Robotniczej. Tych trudno było teraz zidentyfikować po torturach zadanych przed śmiercią. Polską puszczą przeszła bestia ludzka. Duszkiewicz, kiedy ludność męska całej gromady ukazała mu się w pogmatwaniu odartych z życia ciał, sam najchętniej uderzyłby na "Dymszę" i jego zbirów. Żołnierzom drżały ręce, a twarze zacięły się - zobaczyli masową zbrodnię, chcieli pomsty, a dowódca w milczeniu słuchał, co mówili jeden przez drugiego. Wiedział i on, że nie tylko hitlerowska, ale i ta zbrodnia wymaga kary. Nie warto snuć dalej szczegółowej relacji o poruczniku Lechu Duszkiewiczu, który zdając raport swojemu dowódcy, natknął się u niego właśnie na przyjmowanego z wielkimi honorami "Dymszę", gdyż akowska "góra" zaczęła się skłaniać do koncepcji NSZ. Nowy komendant AK przewidywał, że Polacy będą się bili "u boku Niemców pod wspólną komendą anglo-amerykańską". A zatem, po burzliwej scenie, żądając sądu nad zbrodniarzem, sam porucznik znalazł się niespodziewanie w roli oskarżonego. Na szczęście dla niego do sądu nie doszło, a to wskutek styczniowej ofensywy Armii Czerwonej. Spadło wtedy z wokandy mnóstwo spraw drobnych, a w zasadzie rozstrzygnęła się rzecz wielka, jednakże na spełnienie gorących polskich marzeń o spokoju "w ojczyźnie pracy, chleba i obywatelskich swobód" wypadło jeszcze dobrych (a właściwie niedobrych...) kilka lat cierpliwie zaczekać. d Ze wspomnień Marii Ś. d Raz w nocy w roku 1944 nagle wjechało na podwórze dużo konnych, a za nimi pokazały się dwa samochody pełne Niemców. Akurat w domu nocowały obie córki z koleżankami. "Kto w domu?" - pytają i celują do mnie z karabinów. "Tylko dzieci" - odpowiedziałam. "Po ile mają lat te dzieci?" "Po dziesięć, około tego" - mówię. Podeszli do posłania, odkryli kołdry. "Toż dorosłe dziewuchy, prawie baby!" - mówią. Myślałam, że koniec z nami. Ale oni wyjeżdżali no swoją krwawą robotę w stronę Piotrowego Pola. Spalili tamtą wieś, a za kawałek czasu pędzili koło nas bydło i ludzi. Patrzę - cały las rąk podniesionych do góry, to byli mężczyźni. A za nimi chmara kobiet i dzieciska. Kazali im upaść na ziemię i po nich przepędzili wystraszone przez konnych bydło. A za lasem, w Zawałach, zabili ośmioro dorosłych z rodziny kucharza, co dawniej służył w majątku Wickenhagena, a sześcioro drobnych dzieci żywcem upiekli w czworaku, Jak tam poszliśmy, to ludzie akurat wygrzebywali z żaru resztki spalonych... Och, trudno to wszystko wspominać! Wciąż się wtedy modliłam, żeby to jakoś przeżyć i żeby ocalał Mietek z towarzyszami, bo partyzanci wojowali ciągle, to niemiecki pociąg wysadzili w powietrze, to znów po lasach toczyli coraz większe bitwy. Aż nareszcie przyszedł styczeń roku 1945, kiedy Niemcy rozpoczęli ucieczkę przed Ruskimi i tymi naszymi, co Ruskim pomagali. Dzieci moje ocalały, ale mało było matek tak szczęśliwych, jak ja, prawie wszędzie żałoba. I doczekaliśmy się czasów nowych, kiedy ziemię podzielili po sprawiedliwości, więc wszystkim łatwiej będzie kształcić dzieci, a nie tak trudno, jak przed wojną, kiedy szkoła kosztowała okropne pieniądze, a skąd było te pieniądze biedakowi brać? d Co myślę o tej historii d A to, że macie Państwo powieść-niepowieść, bo jak na "literaturę", to za wiele mieści ona prawdy, ale z innej znów strony, wyobraźnia dopomogła autorowi stworzyć ciągłość w dziejach niektórych postaci fikcyjnych, ulepionych jednakże z fragmentów żywych ludzi i zdarzeń. Przecież nawet różne metale, spojone żarem intencji i inwencji, przemawiają do nas tak wymownymi głosami, że trudno w nich odróżnić elementy, z których powstała zupełnie nowa, dzwonna kompozycja. Z samym Rybikowskim nie ma kłopotu. To właśnie on, dowodząc we Włoszech batalionem, a później półbrygadą, mawiał swoim żołnierzom: "Nareszcie uzbrojeni jesteśmy po zęby, więc czego tu się bać?" Zdobył tam wiele odznaczeń i ranę, a po wojnie jeszcze jeden zaszczyt wielki, bo został zwykłym robotnikiem. Pewnych intratnych, a sekretnych zaoceanicznych robót, odpowiednich do swojej wiedzy zawodowej, nie przyjął, "aby nie znaleźć się kiedy w konflikcie z własną ojczyzną". W ostatnim dniu wojny odezwała się ze Sztokholmu do "Peter Iwanowa" sekretarka Onodery, panna Kjessler. Doniosła, że "przyjaciele" mówili o zniknięciu tajemniczego Piotra. Tymczasem piękna pani, która pod koniec wojny wyszła za mąż i urodziła córeczkę, była z tego rada, gdyż "wykształcenie i utrzymanie córki o wiele mniej kosztuje niż chłopca". Dalej donosiła, że "ślicznie zakwitły jabłonie i że dużo czasu spędza się w ogrodzie". "Wczoraj - pisała wreszcie, jakby na marginesie - dowiedzieliśmy się o śmierci Hitlera. Generał Onodera ubrał się na czarno i pojechał z kondolencyjną wizytą do ministra von Utmana i doktora von Wagnera. Niemcy nie mają teraz dobrej miny, gdyż obawiają się, że Szwecja zerwie z nimi stosunki dyplomatyczne. Zaczynają już mówić o pobycie tutaj w charakterze raczej osób prywatnych, z czego wynika, że wkrótce mogą pozostać bez posad". Pośród innych nowin Szwedka donosiła, że generał niewiele z nią rozmawia, ale wie o tym, że losy Piotra są jej znane. Zresztą w liście, który do adresata szedł bardzo długo, przewijają się wyblakłymi aluzjami dawniej ostre i w barwie i dynamice obrazy niebezpiecznych, morderczych rozgrywek w świecie "wielkiego wywiadu". O Japończykach pisała jeszcze piękna pani, że najechało ich do Szwecji mnóstwo; są to prawdopodobnie uchodźcy ż rozwalonej "Festung Europa". Zajmują się gorliwie sportem wędkarskim dookoła Sztokholmu - i czekają, aż można będzie wrócić do siebie. Generał Makoto Onodera nie zapomniał o swoim polskim przyjacielu. Okupację amerykańską przeżywał, jak inni japońscy oficerowie, w zrozumiałej depresji: dawna cesarska armia uległa rozformowaniu, a do oddziałów "narodowej samoobrony" przyjęto tylko niewielu dowódców. Z grupy oficerów, którzy dopomogli Polakom, tylko Hiroshi, dawny zastępca pułkownika Onouchi w Rydze, został generałem, inni zaś objęli różne stanowiska w przemyśle i handlu. I tak: Homma zarządzał londyńskim oddziałem wielkiej firmy Mitsui Shipping Co., Inoue prowadził dział eksportu w przedsiębiorstwie Asani Glas Co., a Kigos Kigoshi i T. Sato powrócili do fabryk jako inżynierowie. Generał Onodera troszczył się o to, czy "Peter Iwanow" daje sobie radę na emigracji, w zupełnie dla niego zmienionych warunkach powojennych. W razie potrzeby Onodera zaofiarował, że wyjedna dla eks-pułkownika przedstawicielstwo fabryki japońskich odbiorników tranzystorowych, jako że już w kilkanaście lat po zakończeniu wojny przemysł japoński odrodził się i rozwinął. Rybikowski pięknie podziękował i z humorem pomyślał: "Nie będę latać... z towarem". Awansowany na majora, kawaler orderu "Virtuti Militari", Alfons Jakubianiec poniósł śmierć z ręki katów, czyli "polską", jednocześnie z komendantem Armii Krajowej Stefanem Grot-Roweckim, Władysławem Szczekowskim (ujętym w Warszawie na pogrzebie żony, rzeźbiarki Olgi Newskiej) i kilkoma innymi wyższymi oficerami, których Niemcy ujęli i trzymali w "Prominenten Bau" w Sachsenhausen, a rozstrzelali lub zatłukli w roku 1944. Rozkaz Himmlera, aby dokonać egzekucji, przyszedł do Sachsenhausen o godzinie 3 w nocy z 1 na 2 sierpnia. Dla tych, co przeżyli Zellenbau, jasne było, że Jakubianiec zginął jednocześnie z innymi, tak też brzmiały ich zgodne świadectwa i tak podałem w pierwszym wydaniu tej powieści. Relacja, którą zamieszczam poniżej, uzupełniona została przez rodzinę Jakubiańca już po ukazaniu się I wydania "Tiergarten". Otóż w roku 1943 zamieszkała w Krakowie siostra Jakubiańca, Józefa Światkowska, otrzymała list z więzienia Oranienburg, a w liście tym brat, podpisując się jako "Jerzy Kuncewicz" powiadamiał siostrę o swoim losie. Korespondencja trwała niemal do końca wojny. Ostatnią kartkę "Jerzy Kuncewicz" napisał do siostry 5 stycznia 1945 r., a pani Światkowska otrzymała ją już po oswobodzeniu Krakowa, dnia 17 stycznia 1945. We wszystkich listach Jakubianiec traktował swój los pogodnie i dawał do zrozumienia, że ocalał i był znośnie traktowany dzięki opiece swych japońskich przyjaciół, Jednakże Schellenberg nie wypuścił swojej ofiary. Niemal w przeddzień oswobodzenia obozu zastrzelił majora Alfonsa Jakubiańca specjalnie przydzielony do niego wartownik. I jeszcze parę słów. Ocalały bohater "Tiergartenu", Michał Rybikowski, odwiedził latem 1966 roku dawno nie widzianą ojczyznę. Na naszych wspólnych spotkaniach z czytelnikami w Łańcucie i Szczecinie, na całej w ogóle trasie naszej wędrówki po Polsce często padało zapytanie, czemu należy przypisać przyjaźń i pomoc Japończyków. Michał Rybikowski stwierdzał w odpowiedzi, że generał Makoto Onodera żywił dla Hitlera i hitlerowców uczucia pogardliwe, że wyrażał się o nich jako o szaleńcach i zbrodniarzach, temu więc głównie należy przypisać jego współczucie dla ofiar hitleryzmu. Poza tym zaś generał i jego współpracownicy wysoko cenili tych Polaków, którzy nie szli na żaden kompromis z wrogiem. Zginął od kuli, zapewne tak zwanej "bratniej", podpułkownik Żychoń, który zbyt wiele wiedział. Podchorąży Leszek Duszkiewicz rozpada mi się na swoje, że tak powiem, części składowe: cząstki owe żyją i trwałe są wciąż w naszej społeczności, która ogromnym wysiłkiem odbudowała bogatszą niż kiedykolwiek Polskę i piękniejszą - niż była - jej stolicę. Ruiny miast i ruiny ludzkich żywotów - to już dawna historia. A swoją drogą - odnalazł się w Anglii S. Daszkiewicz, były "Perz" i "Herman", główny wzorzec postaci powieściowej Leszka Duszkiewicza. Z Filadelfii (USA) odezwał się też dr inż. Jerzy Niemira, który nieraz przekazywał pocztę "Wielkiego Ojca" z Warszawy do Berlina, składając ją na ul. Widok 16, skąd zabierała ją m. in. Sabina. A co z Sabiną? Rozsypała mi się i ta postać, jak tylko ostatecznie ocknąłem się z zamyśleń przy biurku. Jednakże gdzieś na Zachodzie wydarzył się bardzo szczególny casus. Niektóre ocalałe z kaźni w Ravensbruck więźniarki uproszono, aby stanęły wobec licznego audytorium rodaków i opowiedziały o wszystkim, co zdołały przetrwać. I oto któraś z kolei Polka, spojrzawszy na zebranych, nagle jakby zaniemówiła. I dopiero po kilkunastu sekundach, opanowawszy wzburzenie, mocnym głosem oświadczyła: - Mówić będę, ale pod pewnym warunkiem, Żądam, aby obecny tu na sali niemiecki szpieg i zdrajca wyszedł! I to natychmiast! Publiczność zdrętwiała. Gdzieś w dalszych rzędach zrobił się ruch, ktoś się stamtąd wymykał, ludzie z zaciekawieniem patrzyli za siebie. Ale również i siedzący w pierwszym rzędzie wysoki, rudy oficer powoli, niby znudzony, opuścił salę. Ponieważ znano go jako sławnego pilota, a w dodatku nosił wiele odznaczeń, zresztą na mundurze już nie polskim, lecz cudzoziemskim, więc nikt go o nic złego nie posądził. Ale - któż wie - chyba to właśnie naszego Hubertowicza wypłoszył wtedy z grona rodaków twardy głos kobiety, zapisanej w historii jako Sabina. A niektórzy wrogowie? Na przykład pan Wolf von Trotha, drugi admirał Bałtyku? Po swoich strasznych przeżyciach w szczecińskim Gestapo wrócił do rodzinnych dóbr, ale nie doczekał się już powrotu pełni władz umysłowych. Zagarnięty w roku 1945 przez ofensywę Rosjan, zdumiewał zwycięzców służalczą pokorą i skłonnością do płaczu, a nawet - o zgrozo - skłonny był do całowania wszystkich rąk i butów. Zwolniony "do domu" w roku 1946, wkrótce zmarł, co w Niemczech na zachodzie uchodziło za skutek rzekomych cierpień przeżytych w niewoli nieprzyjacielskiej. Jego oprawcę, którego widocznie zbyt miękki dotknął cios, ktoś kiedyś napotkał za oceanem: powodziło mu się tam zupełnie dobrze, jako sprawnemu oficerowi policji w jednym z państw amerykańskich. Roi się za morzami od takich. Zresztą nie tylko tam! Ognisko raka nie zostało wypalone. Cóż jeszcze o piekle wojny totalnej, ludobójczej, globowej? Obrócenie w cmentarze, w ślad za Warszawą i Coventry, takich miast, jak Drezno, Hiroszima czy Nagasaki, obciążyło sumienie pewnych narodów, jednakże - pamiętajmy - oddały one wrogowi tylko "pięknym za nadobne". Jakże zapomnieć o żonach i córkach gwałconych przez japońskie żołdactwo na oczach angielskich jeńców, mężów i ojców; nie zapomni się także dziewcząt polskich wiezionych do niemieckich domów publicznych; na zawsze już zostaną muzeami masowej zbrodni takie obozy, jak Oświęcim, i takie podziemia, jak w Warszawie, na dawnej ulicy Szucha. Jest tego na świecie dużo, bardzo dużo! Nie, oliwnej gałązki jeszcze w rękę nie weźmiemy. "Gwałt niech się gwałtem odciska", to przede wszystkim chciałem wyrazić. Nie jestem w tej sprawie pierwszy. A książka umie oddziałać skuteczniej niż karzący bicz, jeżeli na czas ukazuje wciąż jeszcze zaczajone łajdactwo. Zresztą, jak pisał drugi z wielkich poetów, także przeszło wiek temu, "wszystko, co teraz się pisze, z potrzeby powinno wychodzić". Otóż tamto "teraz" trwa, niestety, po dziś dzień. Pisane w Montrealu i Warszawie, 1963-1965