Steel Danielle - Teraz i Na Zawsze

Szczegóły
Tytuł Steel Danielle - Teraz i Na Zawsze
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Steel Danielle - Teraz i Na Zawsze PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Steel Danielle - Teraz i Na Zawsze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Steel Danielle - Teraz i Na Zawsze - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danielle Steel Teraz i na zawsze Pogoda była wspaniała. Na jaskrawo błękitnym niebie rysowały się ostro śnieżnobiałe obłoki. Wymarzony koniec lata. Upał sprawiał, że wszystko stawało się powolne i zmysłowe. Takie dni rzadko trafiały się w San Francisco. Lan siedział w plamie słońca przy stoliku z różowego marmuru na tarasie restauracji Enrica. Dookoła huczał ruch uliczny, przechodziły pary umówione na lunch. Było ciepło rozkosznie. Lan założył nogę na nogę i starannie oddzielił jedną kromkę chleba od pozostałych. Chleb był świeży i miękki. W wazoniku na stole uśmiechały się trzy stokrotki. Dwie siedzące nie opodal dziewczyny zerknęły na lana i zachichotały. Był nie tylko "fajny", miał w sobie coś więcej; nawet one to zauważyły. Szczupły, niebieskooki blondyn o wysokich kościach policzkowych, nieprawdopodobnie długich nogach i uderzają- co zgrabnych dłoniach często bywał celem ludzkich spojrzeń. łan Clark miał klasę i na swój nonszalancki sposób zdawał sobie z tego sprawę. Jego żona także to dostrzegała, ale i sama była piękną kobietą. Bliźni mierzyli ich z dala pożądliwym wzrokiem, jakim zwykle spogląda się na gwiazdy filmowe. Interesowało ich, o czym Clarkowie mówią, dokąd chodzą, z kim się spotykają, co jadają, jak gdyby ocierając się o ich życie mogli przejąć cokolwiek z tej niewymuszonej elegancji. Oczywiście były to pobożne życzenia. Z klasą trzeba się urodzić albo za ciężkie pieniądze kupić jej pozory. Lan nie musiał udawać. Miał to we krwi.Siedząca o kilka stolików dalej kobieta w różowej sukience i wielkim słomkowym kapeluszu przyglądała mu się dyskretnie. Patrzyła na jego dłonie, kiedy podnosił kromkę chleba do ust, na jego wargi, gdy pił. Nawet jasne włoski na ramionach, wystających spod podwiniętych rękawów koszuli, wydawały jej się znajome. On oczywiście w ogóle jej nie zauważył, bo i skąd? Nie wiedział o jej istnieniu. Po chwili kobieta odwróciła wzrok. Tan Ciarek żył jak król. Uroki życia - złotawe, miękkie i dojrzałe - czekały, by je zrywał pełnymi garściami. Przez cały ranek pracował nad trzecim rozdziałem swojej nowej powieści i jej postaci zaczęły już nabierać barw; stawały się równie rzeczywiste jak mijający go przechodnie - poruszały się, śmiały, dążyły ku swoim celom. Znał je już na wylot. Był ich ojcem, twórcą, przyjacielem, a one odnosiły się do niego życzliwie. Początek książki zawsze wprawiał go w podniosły nastrój. Jego życie zaludniało się wtedy nowymi twarzami. Widział je, kiedy stukał w maszynę do pisania, nawet jej klawiatura stawała się miększa w dotyku. Miał wszystko, o czym mógł zamarzyć: ukochane miasto, nową książkę i żonę, z którą wciąż potrafił się śmiać, bawić i kochać. Po siedmiu latach nadal ją uwielbiał, uwielbiał jej uśmiech, wyraz oczu, sposób, w jaki czytała na głos jego teksty, siedząc nago w starym wiklinowym fotelu z puszką piwa w dłoni. Wszystko układało się dobrze, a dziś właśnie Jessie wracała do domu. Przez trzy tygodnie harował jak wół, lecz teraz nagłe poczuł się samotny; samotny i napalony jak diabli... Jessie... Tan zamknął oczy i usunął z głowy uliczny hałas. Długonoga Jessie o złocistych, połyskujących jedwabiście włosach, o zielonych oczach migoczących złotawymi plamkami... Jessie objadająca się o drugiej w nocy ciastem posmarowanym masłem orzechowym i grubą warstwą dżemu morelowego, wypytująca go o zdanie na temat wiosennej kolekcji... - Mówię poważnie, Tan, powiedz prawdę: podobają ci się te rzeczy czy nie? Z męskiego punktu widzenia! Tylko nie próbuj mnie bujać! Jak gdyby jego męski punkt widzenia miał jakiekolwiek znaczenie! Wielkie zielone oczy wpatrywały się w niego, jakby szukały potwierdzenia, że ją kocha... Kochał ją. Rozmyślał o niej, sącząc dżin z tonikiem, i znów z lekkim uciskiem w dołku przypomniał sobie, ile jej zawdzięcza. O to właśnie chodziło: miał jej za co być wdzięczny. Praca w szkole dawała mu głodową pensję, korepetycje jeszcze mniej. Potem znalazł sobie posadę w księgarni, ale rzucił ją, bo Jessie uważała, że nie jest to praca dla niego. Kiedy jego pierwsza powieść zrobiła piramidalną klapę, przez krótki okres parał się nawet dziennikarstwem. Spadek Jessie rozwiązał ich problemy. Pozostał jeszcze prywatny problem Tana. - Ciekaw jestem, pani Ciarke, kiedy wreszcie znudzi się pani małżeństwo z przymierającym głodem literatem - rzekł krótko któregoś dnia, uważnie mierząc ją wzrokiem. Jessie roześmiała się potrząsając głową, aż słońce zaiskrzyło się w jej włosach. - Nie wyglądasz na zagłodzonego - poklepała go po brzuchu i delikatnie cmoknęła w policzek. - Kocham cię, Tan. - Chyba oszalałaś. Ale ja też cię kocham. To łato podkopało jego wiarę w siebie. W ciągu ośmiu miesięcy nie zarobił ani grosza. To Jessie miała pieniądze. Niech to cholera! - Dlaczego mówisz, że oszalałam? Bo szanuję cię za to, co robisz? Bo uważam cię za dobrego męża, chociaż nie pracujesz na Madison Avenue? T co z tego? Tak bardzo tęsknisz za dziennikarstwem czy po prostu musisz mieć jakiś pretekst, żeby zadręczać się do końca życia? - w głosie Jessie zabrzmiała gorycz zmieszana z gniewem. - Dlaczego nie potrafisz cieszyć się z tego, kim jesteś? - A kimże ja jestem? - Pisarzem. T to dobrym. - Kto tak powiedział? - Krytycy, ot, co. - Mój portfel jakoś tego nie odczuł. - Sikaj na swój portfel! - miała tak poważną minę, że musiał się roześmiać. - Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Jest taki chudziutki, że mógłbym nie trafić. - Och, ty wariacie! Czasem doprowadzasz mnie do szału! -Jessie powoli powiodła palcem po wewnętrznej stronie jego uda, a on aż zadrżał. Pamiętał to wyraźnie do dziś. Potem wracali z plaży, trzymając się za ręce jak dwoje szczęśliwych dzieci. Do domu nie dotarli. Kilka mil dalej Lan dostrzegł niewielki wąwóz nie opodal drogi. Zaparkował i kochali się pod drzewami, zanurzeni w leniwych szmerach lata. Leżąc obok niej w samej koszuli stwierdził, że nigdy do końca nie zrozumie, co ją z nim wiąże... i co jego wiąże z nią. W małżeństwie nie zadaje się pytania: "Czy to dla moich pieniędzy, kochanie?" Czasem go kusiło, żeby to wyjaśnić. Niekiedy bał się, że trzyma go przy niej jej niezachwiana wiara w jego talent. Nie lubił o tym myśleć, ale zapewne po części tak właśnie było. Ileż to nocy spędzili na spieraniu się przy kawie i winie w jego gabinecie! Były to najlepsze chwile ich małżeństwa. - Ale ja wiem, Lan, wiem, że ci się uda. - Zawsze była cholernie pewna swego. To dlatego zmusiła go, żeby rzucił pracę na Madison Avenue. A może chciała go od siebie uzależnić? Nad tym też czasami się zastanawiał. - Skąd możesz wiedzieć, u diabła? To tylko marzenia, Jessie. Czy wiesz, ile totalnych zer pisze jakieś bzdety i myśli sobie: "To jest to!"? - No to co? Ty jesteś lepszy. - Niekoniecznie. Rzuciła w niego kieliszkiem wina, a on ściągnął ją na futrzany dywan i ze śmiechem wycierał ochlapaną twarz o jej piersi. Było im tak dobrze! Między innymi dlatego musiał teraz napisać dobrą powieść. Dla niej. I dla siebie też. Tym razem musiało mu się udać. Sześć lat pisania zaowocowało jedną katastrofalną powieścią i zbiorem pięknych bajek dla dzieci, które krytycy natychmiast uznali za arcydzieło. Sprzedano niecałe sześć tysięcy egzemplarzy. Ale teraz będzie inaczej. Czuł to. Ta powieść będzie jego dzieckiem, tak jak "Lady J." była dzieckiem Jessie. Jessie zrobiła z tego niewielkiego butiku kwitnący interes. potrafiła właściwie rozłożyć akcenty, miała wyczucie. Należała do ludzi, którzy w czarodziejski sposób odmieniają wszystko, czegokolwiek dotkną, przede wszystkim zaś miała styl. I klasę jak mało kto. Jessie urodziła się z klasą. Promieniowała klasą. Nawet kiedy leżała z zamkniętymi oczami. Na przykład w porze lunchu wpadała do niego z rozwianymi włosami i uśmiechem w oczach. Muskała ustami jego szyję i nagle na biurku wśród papierów lądowała cudowna łososiowa róża. Albo stawiała żółtego tulipana w kryształowym wazonie na tacy z filiżanką kawy, kilkoma plastrami prosciutto, odrobiną cantaloupe, cienkim kawałkiem sera brie i "New York Timesem" albo "Le Figaro". Po prostu wiedziała, jak osiągnąć właściwy efekt. Miała dar odmieniania wszystkiego w coś lepszego, w coś więcej. Na myśl o Jessie lan znów się uśmiechnął. Gdybym z nim siedziała, miałaby na sobie coś odrobinę skandalicznego - plażową sukienkę odsłaniającą plecy, lecz zakrywającą ramiona albo habit po szyję rozcięty z boku dość wysoko, by na ułamek sekundy ukazać wścibskim oczom kształtne udo; ewentualnie kokieteryjny kapelusz, pozwalający dojrzeć jedno zielone oko, podczas gdy drugie kryłoby się zalotnie. Ta ostatnia myśl zwróciła jego uwagę na kobietę w słomkowym kapeluszu, siedzącą kilka stolików dalej. Nigdy jej tu nie widział, a była z pewnością warta uwagi, zwłaszcza w gorące letnie popołudnie zakropione dwoma dżinami z tonikiem. Ze swojego miejsca nie dostrzegał jej twarzy, zaledwie czubek podbródka. Miała szczupłe ramiona i zgrabne dłonie pozbawione jakichkolwiek ozdób. Lan patrzył, jak sączy przez słomkę mocno spieniony koktajl. Ten widok, w połączeniu z myślą o własnej żonie, obudził w nim znajome podniecenie. Jaka szkoda, że Jessie była tak daleko! Wymarzona pogoda, żeby iść na plażę, pocić się, pływać, otrzepywać z piasku i smarować nawzajem olejkiem do opalania po całym rozgrzanym ciele. Nieznajoma musnęła wargami sterczącą Z kieliszka słomkę. Pragnął jej. Pragnął Jessie. Doczekał się cannelloni, ale nie był to dobry wybór. Za tłuste, za gorące i za dużo. Powinien był zamówić sałatkę. Po kilku kęsach z bólem serca poprosił o kawę. Dzień był Zbyt upalny, żeby wiele od siebie wymagać. O ileż prościej pozwolić sobie na drobne szaleństwo. Przynajmniej w wyobraźni; to wszak nieszkodliwe. U Enrica zawsze czuł się znakomicie. Tu się relaksował, obserwował ludzi, spotykał znajomych pisarzy i podziwiał kobiety. Bez szczególnego powodu zamówił trzeciego drinka. Rzadko pił cokolwiek poza białym winem, ale dżin był zimny i orzeźwiający. W zazwyczaj chłodnym klimacie taki upał przyprawiał o dziwny zawrót głowy. Tłum u Enrica przypływał i odpływał, szukał miejsc na tarasie, nie w ciemnym, ozdobionym pluszami wnętrzu. Biznesmeni uwalniali szyję z krawatów, modelki przybierały wdzięczne pozy, artyści gryzmolili coś na skrawkach papieru, poeci dowcipkowali, uliczni muzycy zagłuszali szum przejeżdżających samochodów. Przypominało to pierwszy dzień wakacji. Bary topless drzemały z wyłączonymi neonami, czekając zmierzchu. Tu wrzało prawdziwe życie. Świeże, mające posmak hazardu. Dziewczyna w kapeluszu nie uniosła głowy, kiedy Lan odszedł, ale spojrzała za nim, a potem wzruszyła ramionami i poprosiła o rachunek. Zawsze mogła wrócić, a kto wie... Lan był już wstawiony, choć nie na tyle, aby było to widać. Zanucił fragment "Ode to a Faceless Beauty", sadowiąc się za kierownicą samochodu ,Jessie. O ileż chętniej wpasowałby się w jej piękne ciało! Był nieznośnie podniecony. Czerwonego ,,Morgana" prowadziło się z przyjemnością. Kiedy nacisnął pedał gazu, uznał, że był to diabelnie efektowny prezent dla bardzo efektownej kobiety. Wydał na niego całą zaliczkę na bajki. Wariactwo. Ale Jessie oszalała na punkcie tych czterech kółek, a Lan szalał za Jessie. Zawrócił i zatrzymał się na światłach niedaleko Enrica. Z prawej strony mignęło mu coś różowego. Słomkowy kapelusz zwisał teraz na palcu, a kobieta spoglądała w niebo. Szła w letnich pantoflach na wysokich obcasach, kołysząc lekko biodrami. Różowa sukienka opinała się na pośladkach, rude loki muskały jej twarz. Wyglądała ładnie i cholernie seksownie. Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia dwa? Lan znów poczuł uporczywą żądzę. Miedziane loki lśniły w słońcu. Miał ochotę ich dotknąć. Chciał jej wyrwać z dłoni kapelusz i uciec, żeby pobiegła za nim. Był w świetnym nastroju, a nie miał partnera do zabawy. Jechał za nią powoli. Dziewczyna obejrzała się i jej twarz pojaśniała nagle, jak gdyby nie spodziewała się, że znów go zobaczy i była teraz przyjemnie zaskoczona. Uśmiechnęła się, lekko wzruszając ramionami. Przeznaczenie. A zatem to będzie dzisiaj. Dobrze, że tak się ubrała. Zwolniła, czując na sobie jego gorący wzrok. Lan zatrzymał się i siedział w samochodzie, a ona stała na rogu i patrzyła na niego. Nie była tak młoda, jak sądził. Dwadzieścia sześć.., siedem lat? Ale wciąż świeża. Świeża i kusząca po trzech dżinach z tonikiem na prawie pusty żołądek. Przyglądała mu się czujnie, choć nieco drapieżnie. Obfity biust zaskakująco kontrastował z dziewczęcym rysunkiem ramion. - Czy my się znamy? - oparła kapelusz na wysuniętym biodrze. Spodnie lana natychmiast zrobiły się za ciasne. - Nie, nie sądzę. - Przyglądał mi się pan. - Tak? Przepraszam... Podoba mi się pani kapelusz. Odprężyła się. Odwzajemnił jej uśmiech, nieco już rozczarowany. Była starsza od Jessie, może nawet rok czy dwa starsza od niego. Z większej odległości wyglądała ślicznie, teraz złudzenie prysło. Przy skórze głowy widać było czarną linię odrostów. Ale gapił się na nią, to prawda. - Jeszcze raz bardzo przepraszam. Może gdzieś panią podwieźć? - Chętnie, dzięki. Za gorąco dziś na spacery. - Znowu się uśmiechnęła i pociągnęła za klamkę. Lan otworzył drzwi od wewnątrz Usiadła obok niego, odsłaniając kawałek uda. Ten widok nie był iluzją. - Dokąd? Milczała przez chwilę. - Róg Market i Dziesiątej. Nie sprawię kłopotu? - Jasne, że nie. Mam czas. Zaskoczył go ten adres. Dziwne miejsce na pracę, fatalne na mieszkanie. - Już do pracy? - spojrzała na niego pytająco. - Mniej więcej. Pracuję w domu. - Zazwyczaj nie był taki wylewny, lecz w jej towarzystwie czuł się skrępowany, zobowiązany do wyjaśnień. Używała ciężkich perfum, a sukienka opinała jej uda. Lan pragnął kobiety. Ale pragnął Jessie. A Jessie miała wrócić dopiero za dziesięć godzin. - Czym się zajmujesz? Miał już na końcu języka, że jest żigolakiem utrzymywanym przez żonę, ale jakoś się powstrzymał. - Jestem pisarzem - rzucił krótko. - Nie lubisz tego? - Uwielbiam. Skąd to pytanie? - Tak się jakoś skrzywiłeś. Bardziej ci do twarzy z tym chłopięcym uśmiechem. - Dziękuję. - Da nada. Niezły wóz - obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Dobrze skrojona markowa koszula, drogie buty. - Co to? MG? - Nie, ,,Morgan" - Słowa: "I należy do mojej żony" uwięzły mu w gardle. - A czym ty się zajmujesz? - Teraz jestem kelnerką u Kondora. Chciałam zobaczyć, jak wygląda to miejsce w dziennym świetle, dlatego przyszłam na lunch do Enrica. Zupełnie inni ludzie. I o tej porze trzeźwiejsi, niż kiedy ja mam z nimi do czynienia. Kondor nie słynął z przyzwoitej klienteli. Był to lokal typu "Original Topless" i Lan podejrzewał, że kobieta obsługuje klientów półnaga. Jeszcze raz wzruszyła ramionami, a potem uśmiechnęła się powoli. W jej oczach czaił się smutek, jakiś żal, zadawniony i natrętny. Raz czy dwa spojrzała na niego dziwnie. I znów Lan poczuł się skrępowany. - Mieszkasz na rogu Market i Dziesiątej? - zapytał na odczepnego 1- Tak. W hotelu. A ty? Zawahał się; wypadało coś odpowiedzieć. Ale kobieta nie czekała, aż się zdecyduje. - Pozwól, niech zgadnę. ,Pacific Heights? - pytanie zabrzmiało z lekka oskarżycielsko. Skąd to przypuszczenie? - bez większego powodzenia starał się udać rozbawienie. Przyjrzał się jej, kiedy zatrzymali się na światłach. Mogła być sekretarką albo kimś, kto gra małą rólkę w filmie. Nie wyglądała tanio. Na jej twarzy malowało się zmęczenie. - Kochanie, z daleka czuć od ciebie Pacific Heights. - Nie dajmy się ogłupić zapachom. Poza tym nie wszystko złoto, co się świeci. - Lan dodał gazu i skręcił w Market Street. - Żonaty? Skinął głową. - Szkoda. Najlepsi zawsze są żonaci. - To źle? - posuwał się za daleko, ale dżin z tonikiem wzmógł jego wrodzoną ciekawość. - Czasami tak, czasami nie. Zależy od faceta. W twoim wypadku... kto wie? Podobasz mi się. - To mi schlebia. Jesteś atrakcyjną kobietą... Jak ci na imię? - Margaret. Maggie. - Ładne imię. Czy to tu, Maggie? - był to jedyny hotel W tym rejonie. - Tak, tu. Pięknie, prawda? Nie ma jak w domu. - Próbowała zatuszować zmieszanie nonszalancją i łan nagle stwierdził, że jej współczuje. Odrapany budynek wyglądał przygnębiająco. - Wejdziesz na drinka? W jej oczach wyczytał, że zrani ją odmowa, jemu zaś nie Chciało się wracać do domu i pracować. Do wyjazdu na lotnisko miał jeszcze dziewięć i pół godziny. Wiedział jednak, co może się zdarzyć, jeżeli przyjmie zaproszenie. Pozwolić na coś takiego w dniu powrotu Jessie byłoby podłością. wytrzymał trzy tygodnie. Powinien wytrzymać jeszcze to jedno popołudnie. Tyle że dziewczyna wyglądała tak samotnie, a dżin i upał zbierały swoje żniwo. W domu nie należało do niego nic oprócz pięciu szuflad rękopisów i nowej maszyny olivetti, którą dostał od Jessie. Książę małżonek. Żigolo. - Chętnie, jeśli zrobisz mi do niego kawę. Gdzie mogę zaparkować? - Najlepiej tuż przed wejściem. Tam nie ma zakazu. Kiedy wjeżdżał na krawężnik, dziewczyna zerknęła na tablicę rejestracyjną. Nietrudno było ją zapamiętać. Litery składały się w imię. Jessie, pomyślała. Odpowiednie imię dla tak przystojnego mężczyzny Rozdział II Jessie uśmiechnęła się słysząc, jak samolot ze zgrzytem wypuszcza podwozie. Zapięła pas, światełko nad głową zgasło i po raz ostatni zatoczyli koło nad płytą lotniska. Wyraźnie widziała jaśniejące w dole światła. Zerknęła na zegarek. Znała Jana na wylot. W tej chwili pewnie miota się po parkingu, przerażony, że nie zdąży na czas, by ustawić się przy wyjściu z rękawa. W końcu znajdzie miejsce i rzuci się pędem do budynku, a kiedy przed nią stanie, będzie zasapany, rozdygotany i szczęśliwy. Zawsze tak było. I to właśnie nadawało jej powrotom do domu niepowtarzalny klimat. Miała wrażenie, że od wyjazdu minął okrągły rok. Na szczęście kupiła mnóstwo świetnych rzeczy. Wiosenna kolekcja będzie fantastyczna: delikatne pastele, miękkie wełny skrojone blisko ciała, rozbielone kraty, jedwabne bluzki o szerokich rękawach i te cudowne zamsze. Jessie nigdy nie potrafiła się oprzeć zamszowym fatałaszkom. To będzie dobra wiosna dla butiku. Zamówione towary zaczną spływać dopiero za trzy łub cztery miesiące, ale sama myśl o nich przyprawiała Jessie o miły dreszczyk podniecenia. Miała je wyryte w pamięci. Projekt wiosennej kolekcji był gotowy. Zawsze planowała wszystko na długo naprzód; lubiła wiedzieć, co ją czeka. Świadomość, że zarówno jej praca, jak i życie prywatne potoczy się po ustalonych, przewidywalnych torach, dawała jej poczucie bezpieczeństwa. W październiku wybierali się z Lianem do Karmelu. Święto Dziękczynienia mieli spędzić z przyjaciółmi, Boże Narodzenie na nartach nad jeziorem Tahoe, a potem umyślili sobie na krótko wyskoczyć do Meksyku, żeby się trochę opalić. Później zaś rozpocznie się sprzedaż wiosennej kolekcji. Wszystko było dokładnie zaplanowane, podobnie jak podróże, posiłki, garderoba. Mogła sobie na to pozwolić: miała dobrze prosperującą firmę, niezawodne współpracownice i męża, na którym zawsze mogła polegać. W jej życiu było bardzo niewiele zmiennych i to w nim najbardziej lubiła. Zapewne dlatego nigdy nie marzyła o dziecku: byłoby to coś, nad czym nie mogłaby do końca zapanować. We dwójkę żyło im się o wiele łatwiej; nikt z nią nie rywalizował o uczucia lana. Jessie nie znosiła konkurencji. Kola samolotu dotknęły pasa i Jessie przymknęła oczy. len... Jakże się za nim stęskniła przez ostatnie tygodnie! W ciągu dnia miała mnóstwo pracy, wieczorami spotykała się z różnymi ludźmi, lecz gdy późną nocą wracała do hotelu, przeważnie znajdowała jeszcze czas, żeby do niego zadzwonić. Nie mogła przecież wyciągnąć ręki i dotknąć go, wtulić się w jego ramiona. Nie mogła śmiać mu się w nos, łechtać go po piętach ani stanąć za nim pod prysznicem i czubkiem języka zbierać krople wody z jego usianych śmiesznymi piegami pleców. Wyciągnęła przed siebie długie nogi, z trudem nakazując sobie jeszcze trochę cierpliwości. Miała ochotę się zerwać i biec do niego - już, natychmiast. Może komuś trudno byłoby w to uwierzyć, ale w jej życiu nie było innych mężczyzn. Jan bił wszystkich na głowę. Był inteligentniejszy i bardziej seksowny, czulszy i bardziej kochający. Doskonale rozumiał, czego oczekuje, i sam potrafił zaspokoić większość jej potrzeb. W ciągu siedmiu lat małżeństwa Jessie straciła kontakt z większością swoich nowojorskich znajomych, a w San Francisco nie znalazła nowych. Nie odczuwała braku koleżanek, powiernic, "najlepszych" przyjaciółek. Miała lana. To on był jej najlepszym przyjacielem, kochankiem, a po śmierci Jaka zastąpił jej również brata. Co z tego, że - jak podejrzewała - od czasu do czasu pozwalał sobie na mały skok w bok? Nie chełpił się podbojami i oszczędzał jej uczucia. Potrafiła to uszanować. A zresztą podejrzenia to nie to sarno co pewność. Podobnie funkcjonowało małżeństwo jej rodziców, a przecież było szczęśliwe przez wiele lat. Na ich przykładzie Jessie nauczyła się, że o pewnych rzeczach się nie mówi, aby nie ranić drugiej osoby. Podstawą dobrego małżeństwa jest szacunek, a czasem przejawia się on właśnie tym, by przemilczeć to, czego świadomość niczego nie naprawi. Kiedy przyszła na świat, rodzice nie byli już młodzi: matka dobiegała czterdziestki, a ojciec skończył czterdzieści pięć lat. I może właśnie dlatego, że w chwili ślubu oboje byli już dojrzałymi ludźmi, żywili do siebie głębszy szacunek niż większość małżeńskich par. Nie starali się zmieniać siebie nawzajem. Dla Jessie była to cenna lekcja. Umarli niemal jednocześnie, a na rok przed ich śmiercią zginął w Wietnamie młodszy brat Jessie, Jakie. Została sama. Na szczęście był przy niej Lan... Ilekroć o tym myślała, czuła zimny dreszcz. Umarłaby bez niego, tak samo jak umarł ojciec, kiedy odeszła matka. Teraz on był dla niej wszystkim. To on tulił ją w nocy, kiedy miała zły sen. On ją rozśmieszał, kiedy coś dotknęło ją zbyt głęboko. Pamiętał wszystkie chwile, które miały dla niej znaczenie, rozumiał jej język i śmiał się z jej najgorszych dowcipów. Znał ją. Była jego kobietą, a równocześnie jego małą dziewczynką. Jeśli więc nawet czasami ją zdradzał, nie miało to znaczenia, dopóki był przy niej. A był zawsze. Posłyszała świst odsuwanych drzwi. Pięciogodzinny lot dobiegł końca, pora wracać do domu. Ludzie stłoczyli się w przejściu między rzędami foteli. Jessie sięgnęła po płaszcz, drugą ręką wygładzając nieco zmięte spodnie. Były z beżowego zamszu, który cudownie harmonizował z jedwabną koszulą w karmelowym odcieniu. Zielone oczy Jessie jaśniały w opalonej twarzy, blond włosy gęstą grzywą spadały jej na ramiona. Jaskrawo pomarańczowy płaszczyk również był zamszowy. Kupiła go w Nowym Jorku, bo Lan uwielbiał ją w ciepłych kolorach. Uśmiechnęła się na myśl, jak bardzo mu się spodoba. I na pewno będzie zachwycony tym swetrem, który sprawiła mu u Pierre"a Cardina. Lubiła go rozpieszczać. Wyprzedzało ją trzech biznesmenów i grupka tłoczących się kobiet, ale przy wzroście Jessie rzut oka ponad głowami rozgdakanych pań nie sprawiał najmniejszej trudności. Lan stał tuż przy wejściu z szerokim uśmiechem na twarzy. Pomachała do niego; uniósł dłoń na powitanie i zaczął zręcznie przedzierać się przez tłum. W końcu porwał ją w ramiona. - Nareszcie!... Dziewczyno, wyglądasz cudownie! - pochylił się ku niej z uszczęśliwioną miną i pocałował ją w usta. Teraz czuła się już jak w domu. - Miło cię znów dotknąć - powiedziała głaszcząc go po twarzy, gładkiej i pachnącej cytryną. - Jessie, żebyś ty wiedziała, jak ja za tobą tęskniłem... Z powagą przytaknęła ruchem głowy. Ona tęskniła za nim co najmniej tak samo, jeśli nie bardziej - Jak książka? Nieźle. - Mówili krótkimi frazami jak ludzie, którzy rozumieją się w lot. Nie musieli używać wielu słów. Lan podniósł jej wielką skórzaną walizę. - No, laleczko, jedziemy do domu. Ujęła go pod rękę i wyszli z lotniska długimi, równymi, idealnie zgranymi krokami. Włosy Jessie rytmicznie omiatały ramię męża. - Przywiozłam ci prezent. Uśmiechnął się. Zawsze przywoziła mu prezenty. - Widzę, że sobie także. Bombowy płaszcz. - Naprawdę ci się podoba? Nie uważasz, że jest kiczowaty? Mnie się wydawał trochę za krzykliwy - Na tobie wygląda dobrze. W ogóle we wszystkim ci do twarzy - Jesteś podejrzanie miły. Co przeskrobałeś? Rozbiłeś Samochód? - Coś podobnego! Czy tak wita męża kochająca żona? - Rozbiłeś? - Nie, zamieniłem na hondę, ale jednośladową. Pomyślałem, że wolałabyś mieć motocykl. - Dzięki za troskę. Już się nie mogę doczekać pierwszej jazdy. A teraz spójrz mi w oczy: da się go wyklepać? - Wyklepać! Trzeba ci wiedzieć, moja pani, że twój wóz jest nie tylko w idealnym stanie, ale również czy s ty, czego nie dało się o nim powiedzieć, kiedy wyjeżdżałaś. Cały się wprost kleił! - Wiem... - lessie zwiesiła głowę, a łan wyszczerzył radośnie wszystkie zęby - Powinna się pani wstydzić, pani Clarke, ale i tak panią kocham - pocałował ją w czubek nosa. Zarzuciła mu ręce na szyję. - Zgadnij, co ci mam do powiedzenia. - Ile razy mogę zgadywać? Raz. Też mnie kochasz? Zgadłeś! - zachichotała. Co dostanę w nagrodę za poprawną odpowiedź? - Mnie. - Doskonale. Biorę. - Jakże się cieszę, że już jestem w domu! - westchnęła. Przystanęli przy taśmie czekając, aż ukaże się reszta bagażu. Lan widział ulgę w jej oczach. Nie cierpiała latać samolotem w ogóle nie cierpiała wyjazdów. Bała się, że nie wróci albo że pod jej nieobecność on zginie w wypadku samochodowym. Od śmierci rodziców bała się niemal wszystkiego. Nie zdążyła jeszcze dojść do siebie po utracie brata, kiedy dotknął ją następny cios. Czasami Tan zastanawiał się, czy nie skończy się to chorobą. Łęki, histerie, nocne koszmary... Jessie przestała przypominać dziewczynę, jaką kiedyś znał. Nagle stała się zupełnie od niego zależna. Przy okazji uzależniała i jego - na przykład zdołała go namówić, by rzucił pracę i poświęcił się wyłącznie pisarstwu. Stać ją było na to, żeby ich utrzymać. Tyle tylko że Lan wcale nie był pewny, czy on może sobie na coś takiego pozwolić. Na razie jednak układ zdawał egzamin, a Jessie poczuła się znacznie pewniej. Patrzyła na niego z uśmiechem.-Czekaj, niech no tylko dowiozę cię do domu... - Masz niecne zamiary? - Mowa! Będziesz w siódmym niebie! - Nie wątpię! Ściągali na siebie spojrzenia, czasem nie pozbawione zawiści. Byli piękną parą, która miała od życia wszystko. Taki widok rzadko uchodzi uwagi. Widząc swojego ,,Morgana", Jessie uśmiechnęła się z durną. - Wygląda jak nowy! Coś ty z nim zrobił? - Umyłem. Powinnaś czasem spróbować. Efekt gwarantowany! - Och, bądźże już cicho! - zamachnęła się na niego żartobliwie, ale Lan uchylił się i złapał ją za rękę. Zamiast mnie bić, wsiadaj do wozu, amazonko - klepnął ją w pośladek i otworzył przed nią drzwi. - Nie nazywaj mnie tak, ty nędzny wyskrobku! - Czy mnie uszy nie mylą? - nasrożył się Lan. - Pani, jak śmiałaś mnie tak zelżyć? -porwał ją z ziemi i bez pardonu wrzucił na fotel. - 0! A pozwolę sobie zaznaczyć, że to nie przelewki, dźwignąć z ziemi taką herod-babę! - jesteś podły! Oboje wiedzieli, że Jessie nie ma kompleksów na punkcie swego wzrostu. Była nawet z niego zadowolona. - Zresztą mam wrażenie, że ostatnio zaczynam się kurczyć - dodała. - Coś takiego! Zjechałaś poniżej dwóch metrów? - Lin parsknął śmiechem, przymocowując bagaż na tyle samochodu. Idź do diabła. Doskonale wiesz, że mam tylko metr osiemdziesiąt, a przy ostatnim mierzeniu wyszło mi nawet metr siedemdziesiąt dziewięć! - Widocznie znów mierzyłaś się na siedząco. Wsunął się za kierownicę i zajrzał jej głęboko w oczy. - Dobry wieczór, pani Clarke. Witamy w domu! - Witaj, kochanie. Cieszę się, że wróciłam. Lan przekręcił kluczyk w stacyjce, a Jessie zrzuciła z ramion Płaszcz i podwinęła rękawy. - Cały dzień było tak ciepło? - Było wściekle gorąco, słonecznie i w ogóle wspaniale. A jeżeli jutro też tak będzie, wybierzemy się razem na plażę. Możesz zadzwonić do butiku i powiedzieć, że gwałtowne opady śniegu uziemiły cię w Chicago. - Opady śniegu we wrześniu? Jesteś stuknięty. Poza tym, kochanie, naprawdę nie mogę - zaprotestowała niepewnie. - Możesz, możesz. Porwę cię, jeśli będę musiał. - No to może trochę się spóźnię. - Wyśmienity pomysł - Lan uśmiechnął się zwycięsko zwolnił sprzęgło - Naprawdę było tak ładnie? - Ładniej niż myślisz. A byłoby jeszcze ładniej, gdybyś tu była. Zjadłem dziś lunch u Enrica i przez cały czas łamałem sobie głowę, co ze sobą począć do twojego przyjazdu. - Jestem pewna, że znalazłeś sobie zajęcie. W głosie Jessie nie było złośliwości, a wyraz twarzy lana nie zmienił się nawet na jotę. - E, takie tam nudy - odparł. Rozdział III - Jessie, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam. - I wzajemnie - oparła mu na brzuchu potarganą głowę. Obudzili się niedawno - na tyle, żeby raz się kochać. - Nie może być wzajemnie, głuptasku. Nie jestem piękną kobietą. - Ale jesteś wspaniałym mężczyzną. - Co za romantyzm! Jesteś wprost stworzona na muzę jej literata. Uśmiechnęła się, a on delikatnie powiódł palcem wzdłuż kręgosłupa. - Nie rób tego, kochanie, bo będziesz miał kłopoty - zaciągnęła się papierosem, którego palili na spółkę, i usiadła, żeby go pocałować - O której idziemy na plażę, najdroższa? - Kto powiedział, że idziemy na plażę? Muszę wpaść do butiku. Nie było mnie trzy tygodnie. - Więc jeden dzień nic tu nie zmieni. Obiecałaś, że dzisiaj pójdziesz ze mną na plażę. - Lan zrobił nadąsaną minę. - Nic podobnego. - Z całą pewnością tak było. No, może prawie. Powiedziałem, że cię porwę, i dałbym głowę, że spodobał ci się ten pomysł. Roześmiała się, mierzwiąc mu dłonią włosy. Był niemożliwy. Duży chłopiec. Ale jaki piękny! Nigdy nie mogła mu się oprzeć. - Jesteś straszny. Muszę iść do pracy. - Robisz problem tam, gdzie go nie ma. Zadzwoń do dziewcząt, powiedz im, że będziesz jutro, i jedziemy. Jak mogłabyś zmarnować taki dzień, na miłość boską? Zarabiając na życie. Zmarszczył brwi. Nie lubił takich uwag. Sugerowały, że on nie zarabia na życie. - A może pójdę zaraz i szybciej skończę? - Szybciej, czyli tuż przed zmierzchem? Jessie, jesteś zakałą towarzystwa. Właśnie tak. Zakałą towarzystwa. - Obiecuję, że wyjdę ze sklepu o pierwszej - rzuciła przez ramię, idąc nago do kuchni. - Lepsze to niż nic. Chryste, jaką masz śliczną pupę. Zeszczuplałaś. Uśmiechnęła się i posłała mu całusa. - O pierwszej, obiecuję. Lunch zjemy w domu. - Czy to znaczy to, co myślę, że znaczy? Jessie skinęła głową z filuterną miną. - Dobrze. O wpół do pierwszej jestem pod "Lady J." "Lady J." mieściła się na parterze biało-żółtego wiktoriańskiego domu przy Union Street. Szyld zastępowała grawerowana mosiężna tabliczka. Dwa razy w miesiącu Jessie sama zmieniała dekorację w szerokiej witrynie. Ceniła efektowną prostotę i teraz, wprowadzając ,,Morgana" na podjazd, zerknęła w okno, żeby sprawdzić, co wymyśliły dziewczęta w czasie jej nieobecności. Wystawę zdobiła tweedowa spódnica, prosta bluzka w kolorze wielbłądziej wełny, bursztynowe paciorki i rudy żakiecik udrapowany na zielonym aksamitnym krześle. Wyglądało to doskonale; miało klimat jesieni. To, że dopiero zaczynało się babie lato, nie miało znaczenia. Nikt nie kupował odzieży na babie lato. Kupowano na jesień. Zamówione w Nowym Jorku towary kłębiły jej się w głowie, kiedy wyciągała walizki z samochodu i biegła do drzwi. Były otwarte; dziewczęta wiedziały, że przyjdzie wcześniej. - Proszę, proszę, kogóż to widzimy! Zina! Jessie wróciła! - drobna dziewczyna o orientalnej urodzie klasnęła w dłonie i skoczyła na równe nogi, mierząc Jessie zachwyconym spojrzeniem. - Wyglądasz fantastycznie! Stanowiły ciekawą parę. Jasna, prosta uroda Jessie ostro kontrastowała z delikatnym wdziękiem Japonki. - Kat! Obcięłaś włosy! - Jessica cofnęła się o krok. Miesiąc temu lśniące czarne włosy Kat zwisały do pasa, chyba że związała je w kok. Teraz ledwie zasłaniały uszy. - Do szału mnie doprowadzało upinanie ich. Jak ci się podobam? - wykonała piruet, pozwalając włosom rozkołysać się wokół głowy. Ubrana była jak zwykle na czarno, co podkreślało jej gibkość. Między innymi ten koci wdzięk był przyczyną, dla której Jessie nazywała ją "Kat". Na imię miała Katsuko, co znaczy "pokój". - Szaleńczo! Dalsze słowa Jessie utonęły w przeraźliwym okrzyku: - Hurra! Wróciłaś! To była Zina. Kasztanowłosa, ciemnooka i zmysłowa. W przeciwieństwie do koleżanek natura obdarzyła ją dość obfitym biustem, a jej usta mówiły, że kocha mężczyzn i śmiech. Do tego miała wspaniałe zgrabne nogi. Mężczyźni padali trupem, kiedy kręciła biodrami, ona zaś uwielbiała ich drażnić. - Widziałaś, co Kat zrobiła z włosami? - Zina mówiła takim tonem, jak gdyby zwiastowała tragedię wszechczasów. - Ja bym płakała przez rok. - Uśmiechnęła się, potrząsając własnymi krótkimi loczkami. - Jak było w Nowym Jorku? - Pięknie, cudownie, strasznie, brzydko i gorąco. Ale ubaw miałam przedni. Poczekajcie, aż zobaczycie, co kupiłam. - Jakie kolory? - Jak na osobę ubierającą się niemal wyłącznie w czerń i biel, Kat miała ogromne wyczucie gorących barw. Umiała je mieszać, kontrastować, łączyć. Nie była ich tylko w stanie nosić. - Wszystko pastelowe, a takie piękne, że padniecie z wrażenia - Jessica dumnie przeszła się po grubym beżowym dywanie. - Kto zrobił wystawę? Jest śliczna. - Zina - Kat prędko wyrzekła się chwały na rzecz przyjaciółki. - Dobry pomysł z tym krzesłem, prawda? - Prawda. Widzę, że nadal tworzycie towarzystwo wzajemnej adoracji, drogie panie. Czy od mojego wyjazdu zarobiłyśmy jakiś mamy grosz? - Jessie opadła na swój ulubiony skórzany fotel, tak głęboki, że mogła swobodnie wyciągnąć nogi. To na nim panowie zazwyczaj czekali, aż ich damy załatwią sprawunki. - Zarobiłyśmy całe mnóstwo pieniędzy. W każdym razie przez pierwsze dwa tygodnie. Ten był gorszy; pogoda za dobra - zameldowała szybko Kat, przypominając Jessie, że ma tylko cztery godziny na pracę, zanim Lan porwie ją na plażę. .Zina wręczyła jej filiżankę czarnej kawy, z którą Jessie ruszyła na oględziny. Kolekcja jesienna, zakupiona pięć miesięcy wcześniej, doskonale prezentowała się na tle beżowo-brązowych wełen i skór. Dwie ściany butiku wyłożone były lustrami, w każdym kącie kipiał gąszcz roślin. Zielone gałązki pięły się pod sufitem, podświetlone przez zamaskowane lampy. Jak tam idzie duńszczyzna? - Oprócz spódnic i swetrów w pełnej gamie czerwieni duńska kolekcja obejmowała też cudownie miękkie płaszcze w soczystym wiśniowym odcieniu, w których kobiety rozkwitały jeszcze efektowniej niż w futrach. lessie zamówiła jeden specjalnie dla siebie. - Całkiem nieźle - stwierdziła Zina. - A co u lana? Nie Widziałyśmy go od tygodni. Jan pojawił się raz, aby zrealizować czek, nazajutrz po wyjeździe Jessie. Pracuje nad nową książką. Zina uśmiechnęła się ciepło i skinęła głową. Lubiła go. Kat nie mogłaby z czystym sumieniem powiedzieć tego samego. Ale Kat wciąż myślała na sposób nowojorski. Była w tym mieście szefową działu zakupów odzieży sportowej, dopóki zmęczona ciągłym napięciem nie zdecydowała się przeprowadzić do San Francisco. W ciągu tygodnia dostała pracę w "Lady J." i była z niej równie zadowolona, jak Jessie z jej kwalifikacji. Prowadziła też książki rachunkowe, wiedziała więc, jaki procent dochodów Jessie wydaje jej mąż. Przez pół godziny gawędziły przy kawie. W tym czasie Katsuko pokazała Jessie kilka wycinków prasowych, gdzie była mowa o "Lady J.", Zina wspomniała o dwóch nowych klientkach, które praktycznie wykupiły cały sklep. Dyskutowały też o planach pokazu, który Jessie miała zamiar urządzić, zanim wyjedzie w październiku do Carmelu. Kat już miała kilka świetnych pomysłów. Wszystkie trzy doskonale się uzupełniały i razem stanowiły imponujący zespół. Butik nie ucierpiał pod nieobecność właścicielki, bo dziewczęta szanowały swoją pracę. Jessie dobrze płaciła, miały rabat na zakup fantastycznych łaszków i dobrą szefową, a to już była rzadkość. Kat miała za sobą trzy jędze - jedną gorszą od drugiej - Zina zaś długi szereg podejrzanych facetów, którzy żądali, aby pisała na maszynie, stenografowała i świadczyła usługi łóżkowe - niekoniecznie w tej właśnie kolejności. Jessica była wymagająca, ale z siebie dawała tyle samo, a często więcej. Uczyniła z "Lady J." kwitnący interes i oczekiwała, że pomogą jej utrzymać ten stan. Nie było to trudne zadanie. O każdej porze roku Jessie potrafiła tchnąć w szmatki nowe życie, co zapewniało jej wierną klientelę. "Lady J." była solidna niczym skała, tak jak sama Jessica i wszystko dookoła niej. - Chyba wezmę się za pocztę. Dużo tego? - Nie jest tragicznie. Zina odwaliła najgorszą robotę: listy od pań, które były tu w marcu i zastanawiają się, czy ten żółty golfik jeszcze jest w sprzedaży. I tym podobne bzdury. Wszystko już załatwione. - Zina, kocham cię. - Zawsze do usług. - Zina wykonała głęboki ukłon, aż jasnozielona wycięta bluzka napięła się pod ciężarem jej piersi. Kiedyś z niej pokpiwały, lecz minęło im. Każda z nich na swój sposób była bardzo pociągająca. Jessie zniknęła w biurze na zapleczu i z zadowoleniem 0ejrzała się wokoło. Rośliny kwitły, listy były starannie posegregowane i ułożone, rachunki popłacone. Już na pierwszy rzut oka było widać, że wszystko jest w porządku. Musiała tylko odrobić obowiązkową lekturę. Była w połowie, kiedy w drzwiach stanęła Zina z zagadkowym wyrazem twarzy. - Jakiś człowiek chce się z tobą widzieć. Mówi, że to pilne. Jej mina świadczyła, ze nie był to zwykły klient i nie przyszedł nic kupić. - W jakiej sprawie? - Nie powiedział. To jego wizytówka. - Zina podała jej biały kanonik. William Houghton. Inspektor. Policja San Francisco. Jessie nic z tego nie rozumiała. - Czy coś się zdarzyło pod moją nieobecność? do sklepu? - Może nie chciały jej martwić już wolały odczekać i powiedzieć jej później - Nie, Jessie. Naprawdę nic się nie zdarzyło. Nie mam pojęcia, o co może mu chodzić. - Nowoorleański akcent Ziny brzmiał dziecinnie, kiedy była zmartwiona. Ja też nie. Wprowadź go, to zobaczymy Pilotowany przez ubraną w obcisłe spodnie Zinę inspektor najwyraźniej był pod wrażeniem. Pan Houghton? - Jessica wstała i widać było, że jej wzrost dopełnił zestawu silnych wrażeń, jakim został dziś poddany policjant. - Jestem Jessica Cłarke. - Chciałbym porozmawiać z panią na osobności. - Proszę bardzo. Napije się pan kawy? - Policjant Potrząsnął głową, wskazała mu więc krzesło i sama usiadła. W czym mogę pomóc, inspektorze? Panna Nelson mówiła, Zt to coś pilnego o Tak, to prawda. Czy to pani ,,Morgan" stoi na zewnątrz? Jessica skinęła głową. Pod jego ostrym spojrzeniem zrobiło jej się słabo. Pewnie Lan znowu zapomniał zapłacić mandat. Już raz musiała wyciągać go z aresztu z powodu głupich dwustu dolarów. W San Francisco policjanci nie patrolują ulic po próżnicy. Jeśli lekceważysz czerwone światło - płać, a jak nie, idziesz za kratki. - Owszem. Moje imię jest na tablicy rejestracyjnej. - Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że ręka jej nie zadrży, kiedy będzie zapalać papierosa. Co za absurd. Nie zrobiła nic złego, ale w samym słowie "policja" było coś, co budziło poczucie winy, przerażenie, panikę. - Jeździła nim pani wczoraj? - Nie, wczoraj byłam w Nowym Jorku w interesach. Przyleciałam późnym wieczorem. - Jakby musiała dowodzić, że przebywała poza miastem, i to całkiem legalnie. Gdyby Lan tu był... W takich sytuacjach radził sobie o wiele lepiej niż ona. - Kto jeszcze jeździ tym samochodem? Nie: "Czy ktoś jeszcze?", tylko: "Kto jeszcze?" - Mój mąż - ścisnęło ją w dołku na wspomnienie lana. - Czy używał go wczoraj? - Inspektor Houghton zapalił papierosa i spojrzał na nią taksująco. - Ma swój samochód. Tym przyjechał po mnie na lotnisko. Prosiłam go o to przez telefon. Houghton skinął głową. - Kto jeszcze mógł go używać? Brat? Kolega? Przyjaciel? - jego oczy błysnęły znacząco i Jessie poczuła złość. - Jestem mężatką, inspektorze. I nikt nie jeździ moim samochodem. - Niby się odcięła, ale coś w twarzy Houghtona mówiło jej, że nie odniosła zwycięstwa. - Samochód zarejestrowany jest na adres sklepu... Sklepu! Butiku, ty baranie, butiku! - . . .Zakładam, że jest pani jego właścicielką? - Zgadza się. O co właściwie chodzi, inspektorze? - wydmuchnęła dym i spojrzała mu w oczy. Jej dłoń drżała lekko. Coś było nie tak. - Chciałbym porozmawiać z pani mężem. Czy mogłaby mi pani podać adres jego firmy? - inspektor wyjął pióro i wyczekująco pochylił się nad swoją wizytówką. - Czy chodzi o mandat za parkowanie? Znam mojego męża... cóż, jest zapominalski - uśmiechnęła się kokieteryjnie, lecz nie pomogło. - Nie chodzi o parkowanie. Gdzie pracuje mąż? - oczy policjanta były zimne jak lód. - W domu. To sześć przecznic stąd, na Vallejo. - Chciała mu zaproponować, że go podwiezie, nie zdobyła się jednak na taką śmiałość. Nabazgrała adres na firmowej wizytówce "Lady J." - Dziękuję. Będę w kontakcie. - Houghton wstał i podszedł do drzwi. - Inspektorze, byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby wyjaśnił mi pan, o co chodzi. Popatrzył na nią zagadkowym spojrzeniem człowieka, który zadaje pytania, ale sam na nie nie odpowiada. - Pani Clarke, ja sam nie mam pewności, o co chodzi. Kiedy tę pewność zdobędę, dam pani znać. - Dziękuję. - Za co mu dziękowała? Niech to diabli! Wyszła za nim i zobaczyła, że wsiada do oliwkowego sedana. Za kierownicą siedział drugi mężczyzna. Jeździli zatem parami. Umieszczona z tyłu antena zakołysała się gwałtownie, kiedy skręcili w stronę Vallejo. - Co się stało? - Kat spochmurniała, a Zina była szczerze zmartwiona. - Cholera, sama chciałabym wiedzieć. Zapytał mnie tylko, kto jeździ samochodem, a potem powiedział, że chce porozmawiać z łanem. Założę się, że znowu zapomniał zapłacić mandat. W głębi duszy czuła jednak, że wcale nie o to chodzi. Houghton też tak stwierdził. W takim razie o co? Ładne powitanie! Wróciła do biura i zadzwoniła do domu. Zajęte. Potem weszła do sklepu klientka, Trish Barclay, i Jesąie musiała osobiście sprzedać jej futrzany żakiet z wystawy. Trish była jedną z ich najlepszych klientek, wypadało więc powściągnąć zdenerwowanie. Zanim wróciła do telefonu, minęło dwadzieścia pięć minut. Tym razem nikt nie podniósł słuchawki. Niemożliwe! Musiał tam być. Był w domu, gdy wychodziła... i kiedy ostatnio dzwoniła. Chryste, może to coś poważnego? Może miał wypadek i nic jej nie powiedział? Może ktoś został ranny? Ale przecież czegoś takiego by przed nią nie zataił. Telefon dzwonił bez przerwy, lecz nikt się nie odzywał. Może jechał już do niej. Minęła jedenasta. Przyszedł Nick Morris, który potrzebował czegoś ekstra dla żony; o mały włos zapomniałby o jej urodzinach i teraz na gwałt musiał wydać przynajmniej czterysta dolarów. Ta sekutnica nie była tego warta, Jessie jednak zajęła się Nickiem, bo go lubiła. Zanim opuścił sklep, obładowany stosem złocisto brązowych pudeł, weszła Barbara Fuller, potem Holly Jenkins, potem Joan Wilcox, apotem... minęło południe. lian nie dał znaku życia. Zadzwoniła jeszcze raz, ogarnięta już lekką paniką. Może był w drodze? Miał po nią wpaść przed pierwszą. Kiedy do pierwszej się nie pokazał, zaczęło jej się zbierać na płacz. Co za koszmarny dzień! Problemy, napięcia i ci ludzie. Nie ma jak w domu. Gdzie jest Lan? I jeszcze ten bęcwał Houghton wypytuje ją o samochód. Kiedy Zina wyszła na lunch, Jessie schroniła się w biurze. Musiała przez chwilę być sama. Pomyśleć. Odetchnąć. Nabrać odwagi do zrobienia tego, przed czym się wzdragała. Był prosty sposób, żeby się dowiedzieć. Wystarczyło tam zadzwonić, zapytać, czy mają lana Powersa Clarke"a, i odetchnąć z ulgą, jeśli odpowiedź okaże się negatywna. Albo zabrać książeczkę czekową, wsiąść w samochód i znów go wyciągnąć, jeśli aresztowali go za naruszenie przepisów drogowych. Nic wielkiego. Wypiła jednak następną filiżankę kawy i wypaliła dwa papierosy, nim zdołała sięgnąć po słuchawkę. W informacji podano jej numer. Pałac Sprawiedliwości. Więzienie miejskie. To jakiś absurd. Czuła się jak idiotka i chciało jej się śmiać na myśl, co powie Lan, jeśli wejdzie w momencie, kiedy ona będzie dzwonić do więzienia. Będzie jej dokuczał przez tydzień. W słuchawce zaszczekał jakiś głos. Więzienie miejskie, przy telefonie sierżant Palmer. Jezu. Co teraz? Skoro już dzwonisz, zapytaj tego gościa, kretynko. - Hm... chciałabym się dowiedzieć, czy jest u was... pan Clarke. lan Powers Clarke. Za naruszenie przepisów drogowych. - Proszę przeliterować nazwisko - sierżant dyżurny zachował formalny ton. Naruszenie przepisów drogowych to poważna sprawa. - Clarke. Z "e" na końcu. łan. I-A-N C-L-A-R-K-E. - Zaciągnęła się papierosem. W drzwiach stanęła Katsuko proponując jej lunch. Jessica potrząsnęła energicznie głową i gestem poprosiła o zamknięcie drzwi. Od paru godzin, od wizyty inspektora Houghtona, nerwy miała napięte jak postronki. Po nie kończącej się przerwie głos znów odezwał się w słuchawce: - Clarke. Tak, jest tutaj. Cóż, brawo. Teraz mogła odetchnąć. To przykrość, ale nie koniec świata. Przynajmniej wie, gdzie jest, i może go stamtąd zabrać w ciągu godziny. Zastanawiała się, ilu mandatów nie opłacił tym razem. Ale teraz powie mu, co o tym myśli. Omal nie osiwiała przez niego. A Houghton to łajdak. Dlaczego nie powiedział, że chodzi o mandat? - Aresztowano go przed godziną. W tej chwili jest przesłuchiwany. - W sprawie mandatów za parkowanie? - zdumiała się. To śmieszne, przechodzi wszelkie pojęcie. - Nie, proszę pani. W sprawie oskarżenia o napaść i gwałt. Jessie miała wrażenie, że sufit spada jej na głowę, a ściany wyciskają oddech z płuc. -Co? - Trzykrotny gwałt i napaść. - Dobry Boże. Czy mogę z nim pomówić? - dłonie drżały jej tak bardzo, że musiała oburącz chwycić słuchawkę. Śniadanie stanęło jej w gardle. - Nie. Wolno mu porozumieć się z adwokatem, a pani może go odwiedzić jutro, między jedenastą a czternastą. Nie wyznaczono jeszcze kaucji. W czwartek rozprawa wstępna. - Dyżurny przerwał połączenie, a ona siedziała z głuchą słuchawką w dłoni, patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Kiedy Katsuko z kanapką w ręku otworzyła drzwi, ujrzała, że Jessie płacze. - Dobry Boże, co się stało? - Szefowa nigdy nie traciła panowania nad sobą, nie załamywała się, nie skarżyła... Przynajmniej nigdy nie widziały jej takiej w sklepie. - Nie wiem, co się stało. Ale to jest niewiarygodna, potworna, zupełnie idiotyczna pomyłka! - Jessie porwała kanapkę przyniesioną przez Kat i rzuciła nią przez pokój. Trzykrotny gwałt. I napaść. Co to ma znaczyć, do diabła? Rozdział IV - Dokąd tak pędzisz? Jessie wyminęła wracającą z lunchu Zinę i wypadła na ulicę. - Spróbujcie sobie wyobraz