2150
Szczegóły |
Tytuł |
2150 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2150 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Stephen King
Desperacja
(Prze�o�y�: Krzysztof Soko�owski)
Pejza�em jego poezji pozostaje pustynia
Salman Rushdie: Szata�skie wersety
Cz�� I
Szosa numer pi��dziesi�t:
w domu wilka, w domu skorpiona
Rozdzia� 1
1
- O Bo�e! Jezu przenaj�wi�tszy, co za obrzydlistwo!
- Mary? Co si� sta�o... Mary?
- Nie widzia�e�?
- Niby czego?
Obrzuci�a go spojrzeniem. W ostrym s�o�cu pustyni jej twarz by�a bardzo blada, ca�a opr�cz czerwonych plam opalenizny na policzkach i na czole, gdzie sk�ry nie zdo�a� obroni� jej krem z najmocniejszym protektorem. Cer� mia�a jasn�, bardzo delikatn�.
- Tego znaku. Ograniczenie pr�dko�ci.
- No i co?
- Kto� powiesi� na nim martwego kota, Peter. Przybi� go, przyklei�, wszystko jedno!
Peter mocno wcisn�� hamulec, ona jednak natychmiast z�apa�a go za r�k�.
- Nie wa� si� zawraca�, s�yszysz!
- Ale...
- Co "ale"? Chcesz mu zrobi� zdj�cie? Nic z tych rzeczy, skarbie. Je�li zn�w go zobacz�, zwymiotuj�.
- To by� bia�y kot?
We wstecznym lusterku widzia� ciemny znak, pewnie to ograniczenie pr�dko�ci, o kt�re jej chodzi�o... i nic wi�cej. Gdy je mijali, patrzy� akurat w przeciwnym kierunku, na jakie� ptaki lec�ce w stron� najbli�szego pasma g�r. Tu kierowca nie musia� po�wi�ca� przesadnej uwagi drodze; stan Nevada nazwa� ten odcinek szosy numer pi��dziesi�t "najmniej ucz�szczan� z dr�g Ameryki" i - zdaniem Petera Jacksona - by�a to nazwa w pe�ni s�uszna. Oczywi�cie, Peter by� nowojorczykiem z krwi i ko�ci, a poza tym podejrzewa�, �e w tej chwili do�wiadcza kumulatywnego efektu strachu. Agorafobia Pustynna, Syndrom Sali Balowej, co� w tym rodzaju.
- Nie, pr�gowany. O co ci chodzi?
- My�la�em o satanistach na pustyni. Podobno mieszka tu kupa wariat�w, czy nie to przypadkiem pr�bowa�a nam wm�wi� Marielle?
- Ludzi o niezwyk�ych pogl�dach. Tak to, zdaje si�, okre�li�a. Cytuj�: "W �rodkowej Nevadzie mieszka mn�stwo ludzi o niezwyk�ych pogl�dach". Koniec cytatu. Gary by� bardzo podobnego zdania. Tylko, �e od czasu przekroczenia granicy z Kaliforni� nie spotkali�my jeszcze nikogo i...
- A Fallon?
- Stacje benzynowe si� nie licz�. Zreszt� nawet tam, ci ludzie... - spojrza�a na niego jako� dziwnie, beznadziejnie; ostatnimi czasy niecz�sto widzia� na jej twarzy ten szczeg�lny wyraz, cho� pozna� go doskonale przez kilka miesi�cy po poronieniu. - Co tu robi� ludzie, Peter? Vegas i Reno rozumiem, rozumiem nawet Winnemucca i Wendover...
- Ludzie, kt�rzy przyje�d�aj� tu z Utah, �eby sobie pogra�, nazywaj� Wendover "W�owe" - powiedzia� z u�miechem Peter. - Wiem od Gary'ego.
Zignorowa�a jego �art.
- ...ale reszta stanu? Przecie� mieszkaj� tu ludzie... po co przyjechali, dlaczego nie wyje�d�aj�? Wiem, urodzi�am si� i wychowa�am w Nowym Jorku, wi�c chyba nic nie rozumiem, ale...
- Jeste� pewna, �e to nie by� bia�y kot? Albo czarny?
Zerkn�� w lusterko, ale ci�gn�� r�wne sto dziesi�� i przy tej pr�dko�ci znak wtopi� si� ju� w plamiste t�o piachu, kaktus�w i bladobr�zowych wzg�rz. No, ale nareszcie pojawi� si� za nimi jaki� samoch�d - dostrzeg� o�lepiaj�cy b�ysk s�o�ca odbitego w przedniej szybie. Samoch�d jecha� o jakie� dwa kilometry z ty�u. Mo�e trzy.
- Nie. Pr�gowany, przecie� ci m�wi�am. I mo�e odpowiedzia�by� mi wreszcie na pytanie. Kim s� podatnicy ze �rodkowej Nevady i dlaczego nie opuszcz� �rodkowej Nevady przy pierwszej sprzyjaj�cej okazji?
Wzruszy� ramionami.
- No, nie mieszka tu a� tak wielu podatnik�w. Najwi�kszym miastem przy pi��dziesi�tej jest Fallon, poza tym s� tu przewa�nie farmy. W przewodniku napisali, �e tama na jeziorze umo�liwi�a irygacj�. Uprawiaj� g��wnie melony. I zdaje si�, �e w pobli�u jest baza wojskowa. Fallon by�o stacj� na trasie Pony Expressu*, wiesz o tym?
- Mam to w nosie - stwierdzi�a. - Mam to w nosie razem z melonami. Praw� r�k� po�o�y� na moment na jej lewej piersi.
- Bardzo fajne ma pani melony.
- Dzi�kuj�. I nie chodzi mi o Fallon. Mam w nosie ka�dy stan, w kt�rym z drogi nie wida� ani jednego domu, ani jednego drzewa i gdzie do znak�w ogranicze� pr�dko�ci przybija si� koty.
- No, wiesz, jest to kwestia zakresu percepcji - powiedzia�, uwa�nie dobieraj�c s�owa. Z Mary by�o czasami tak, �e cz�owiek nie wiedzia�, kiedy m�wi powa�nie, a kiedy si� po prostu nakr�ca. - Komu� przyzwyczajonemu do wielkiego miasta Wielka Niecka nie mie�ci si� w zakresie percepcji. To wszystko. Nie chodzi tylko o ciebie. O mnie te�. Samego nieba jest tu tyle, �e mam pietra. Od rana, kiedy ruszyli�my w drog�, czuj�, jak przydusza mnie do ziemi.
- Ja te�. Po prostu jest go za wiele.
- �a�ujesz, �e wybrali�my t� drog�?
Zerkn�� w lusterko. Jad�cy za nimi samoch�d wyra�nie si� zbli�y�. To nie ci�ar�wka, kt�rych kilka widzieli ju� od chwili wyjazdu z Fallon (wszystkie jecha�y zreszt� w przeciwnym kierunku, na zach�d), tylko samoch�d osobowy. Gna� na z�amanie karku.
My�la�a przez chwil�, a potem potrz�sn�a g�ow�.
- Nie. Mi�o by�o zobaczy� Gary'ego i Marielle, a Lake Tahoe...
- Pi�kne, prawda?
- Nieprawdopodobnie pi�kne. Nawet to... - Mary wyjrza�a przez okno. - ...nawet to jest przecie� bardzo pi�kne, nie m�wi� "nie". Pewnie zostanie mi w pami�ci do ko�ca �ycia. Pi�kne, ale...
- ".przera�aj�ce - doko�czy� za ni�. - Przynajmniej dla nowojorczyka.
- S�usznie. Miejski zakres percepcji. Zreszt�, gdyby�my pojechali osiemdziesi�t�, to tam te� jest tylko pustynia.
- Racja. I chwasty po asfalcie si� tocz�...
Zerkn�� w lusterko. Szk�a okular�w, kt�re wk�ada�, siadaj�c za kierownic�, b�ysn�y w s�o�cu. Dogania� go policyjny radiow�z. Mia� co najmniej sto pi��dziesi�t na liczniku. Peter odbi� w prawo, a� prawymi ko�ami zjecha� na betonowe pobocze, wzniecaj�c chmur� kurzu.
- Pete, co ty wyprawiasz?!
Kolejny rzut oka w lusterko. Wielka chromowana atrapa niemal dotyka�a ich zderzaka. Promienie s�o�ca odbija�y si� od niej z dzik� w�ciek�o�ci�, musia� zmru�y� oczy, ale mimo to by� przekonany, �e samoch�d jest bia�y - wi�c to nie radiow�z policji stanowej.
- Znikam z pola widzenia. My, ma�e, zwinne chytruski, uwa�amy, �eby nikomu nie rzuca� si� w oczy. Mamy na ty�ku gliniarza, kt�ry cholernie si� gdzie� spieszy. Pewnie �ciga...
Radiow�z wyprzedzi� ich b�yskawicznie. Acura, w�asno�� siostry Petera, zako�ysa�a si� na resorach od podmuchu. By� bia�y, a w�a�ciwie szary od kurzu, przynajmniej od klamek w d�. Na drzwiczkach mia� znak, ale wyprzedzi� ich tak szybko, �e Peter zdo�a� odczyta� wy��cznie DES.... Pewnie od Destry. Dobra nazwa dla zagubionego w �rodku niczego miasteczka w Nevadzie.
- ...tego kogo�, kto przybi� do znaku kota - doko�czy� Peter.
- Dlaczego jedzie tak szybko bez �wiate� i syreny?
- A po co mu tu �wiat�a i syrena?
- No... - zawaha�a si� i zn�w spojrza�a na niego jako� dziwnie. - ...przecie� w�a�nie nas wyprzedzi�.
Ju� mia� powiedzie� co� m�drego, otworzy� nawet usta... lecz zamkn�� je, nie wypowiedziawszy ani s�owa. Mia�a racj�. Gliniarz musia� ich widzie� co najmniej od chwili, kiedy oni dostrzegli jego, pewnie zauwa�y� ich znacznie wcze�niej, wi�c dlaczego nie w��czy� �wiate� i syreny, cho�by dla �wi�tego spokoju? Och, oczywi�cie Peter prowadzi� wystarczaj�co dobrze, by z w�asnej inicjatywy zjecha� na bok, zostawi� mu tyle miejsca, ile to tylko mo�liwe na tej drodze, ale...
�wiat�a stopu radiowozu nagle b�ysn�y. Peter odruchowo, instynktownie kopn�� hamulec, chocia� zwolni� ju� do dziewi��dziesi�tki, a policjant znajdowa� si� wystarczaj�co daleko, wi�c nie by�o nawet mowy o zderzeniu. W chwil� potem radiow�z zjecha� na lewy pas.
- Co on robi? - spyta�a Mary.
- W�a�ciwie to... no, w�a�ciwie nie wiem.
Lecz, oczywi�cie, wiedzia�. Jad�cy przed nimi samoch�d zwalnia�. Z "a niech was wszyscy diabli" przyzwoitej stopi��dziesi�tki do osiemdziesi�tki. Marszcz�c czo�o, bo wcale nie chcia� si� do niego zbli�a�, cho� nie wiedzia� dlaczego, Peter tak�e zwolni�. Ig�a pr�dko�ciomierza nale��cej do Deirdre acury zatrzyma�a si� na siedemdziesi�tce.
- Peter? - W g�osie Mary brzmia� niepok�j. - Peter, to mi si� wcale nie podoba.
- Nic si� nie dzieje - uspokoi� j�, ale czy rzeczywi�cie nic si� nie dzia�o?
Wpatrywa� si� w policyjny w�z tocz�cy si� teraz powoli lewym pasem i my�la�. Bardzo chcia� zobaczy� siedz�cego za kierownic� cz�owieka, lecz nie m�g�. Tylna szyba radiowozu by�a niemal czarna od kurzu.
�wiat�a stopu, zakurzone tak samo jak tylna szyba, rozb�ys�y znowu. Teraz radiow�z jecha� nie wi�cej ni� pi��dziesi�t. Na szosie pojawi� si� skoczek stepowy - wielkie radialne opony radiowozu sp�aszczy�y go na placek. Pod acur� znalaz� si�, gdy przypomina� ju� wy��cznie siatk� z po�amanych palc�w. Petera przerazi�o to nagle, nagle niemal odchodzi� od zmys��w z przera�enia, nie maj�c przy tym najmniejszego poj�cia, czego si� boi.
Bo Nevada pe�na jest ludzi o zdecydowanych pogl�dach. Przynajmniej wed�ug Marielle, a Gary si� z ni� zgodzi�. Ludzie o zdecydowanych pogl�dach zachowuj� si� w pewien szczeg�lny spos�b. M�wi�c po prostu, zachowuj� si� dziwnie.
Bzdura, oczywista bzdura, nic dziwnego si� tu nie dzieje, nic a nic, chocia�...
B�ysk stopu. Peter nacisn�� hamulec. Ani przez chwil� nie zastanawia� si� nad tym, co robi. Zerkn�� na pr�dko�ciomierz. Jecha� n�dzne czterdzie�ci kilometr�w na godzin�.
- Czego on od nas chce, Peter?
Odpowied� na to pytanie nie nastr�cza�a najmniejszych k�opot�w.
- Chce zn�w znale�� si� za nami.
- Dlaczego?
- Sk�d mam wiedzie�?
- Dlaczego po prostu nie stanie na poboczu?
- Nie wiem.
- Co masz zamiar...?
- Wyprzedz� go, dobra? - I, nie wiedz�c, sk�d mu si� wzi�y te s�owa, Peter doda�: - W ko�cu to nie my przybili�my tego kota, prawda?
Przycisn�� gaz. Niemal natychmiast zr�wnali si� z brudnym radiowozem, jad�cym teraz nie wi�cej ni� trzydzie�ci na godzin�. Mary z�apa�a m�a za r�kaw niebieskiej flanelowej koszuli wystarczaj�co mocno, by poczu� przez materia� nacisk jej kr�tkich paznokci.
- Nie. Nie wyprzedzaj go.
- Mary, a to jakim cudem!
Dalsza rozmowa na temat gliniarza i radiowozu nie mia�a po prostu sensu. Ju� go wyprzedzili. Prawie. Acura zr�wna�a si� z bia�ym caprice i prawie natychmiast znalaz�a si� przed nim. Przez dwie brudne szyby Peter prawie nic nie widzia�. Dostrzeg� sylwetk�, sylwetk� wielkiego faceta, i tyle. Mia� tak�e wra�enie, �e policjant patrzy� w jego kierunku. Przy okazji odczyta� znak na drzwiach: "Komisariat Policji w Desperation" i herb miasteczka - g�rnik i je�dziec �ciskaj�cy sobie d�onie.
Desperation - pomy�la�. - To lepsze od Destry. O wiele lepsze.
Gdy tylko acura znalaz�a si� przed nim, radiow�z przyspieszy�, zjecha� na w�a�ciwy pas i uczepi� si� jej zderzaka. Jechali tak w tandemie przez p� minuty, mo�e czterdzie�ci sekund, cho� dla Petera trwa�o to znacznie d�u�ej. Niebieski kogut na dachu caprice przebudzi� si� wreszcie do �ycia. Peter poczu�, jak �o��dek kurczy mu si�, ale nie ze zdziwienia. Niczemu si� nie dziwi�. Niczemu.
2
Mary nie zdj�a d�oni z r�kawa jego koszuli i teraz, gdy Peter zjecha� na pobocze, kurczowo �cisn�a go za rami�.
- Peter, co ty wyprawiasz? Co ty wyprawiasz!?
- Musz� si� zatrzyma�. W��czy� koguta, wi�c musz� si� zatrzyma�.
- Nie podoba mi si� to. - Rozejrza�a si� nerwowo. Niewiele tu by�o do ogl�dania: pustynia, wzg�rza i mn�stwo b��kitnego nieba. - Przeskrobali�my co�.
- Prawdopodobnie przekroczyli�my dozwolon� pr�dko��.
Spojrza� w boczne lusterko. Nad napisem UWAGA! MOG� BY� BLI�EJ, NI� S�DZISZ! dostrzeg� otwieraj�ce si�, zakurzone bia�e drzwiczki. A potem wielk� nog� w spodniach khaki. W �lad za gigantyczn� nog� objawi� si� powoli ca�y kierowca, wk�adaj�cy w�a�nie na g�ow� szerokoskrzyd�y, typowy policyjny kapelusz (zdaniem Petera nie by� w stanie prowadzi� w kapeluszu, bo i bez niego g�ow� dotyka� podsufitki). Mary odwr�ci�a si� tymczasem. Obserwowa�a policjanta z szeroko otwartymi ustami.
- Jezu Chryste, facet jest wielki jak zawodowy futbolista!
- Wi�kszy - poprawi� j� Peter.
U�ywaj�c dachu samochodu jako punktu odniesienia (mniej wi�cej metr pi��dziesi�t) wyliczy� szybko, �e id�cy niespiesznie w stron� acury facet ma co najmniej dwa metry wzrostu. Wa�y� najmarniej ponad sto dwadzie�cia kilogram�w, a mo�e nawet ponad sto pi��dziesi�t.
Mary pu�ci�a rami� m�a i wtuli�a si� w drzwiczki, by jak najdalej odsun�� si� od wielkoluda. Policjant mia� na biodrze kabur� z rewolwerem pasuj�cym do niego wymiarami, ale jego r�ce by�y puste. Nie trzyma� w nich ani notesu, ani ksi��eczki mandatowej. Peterowi mocno si� to nie podoba�o. Nie wiedzia�, o co chodzi, ale i tak mocno mu si� to nie podoba�o. W ca�ej swej karierze kierowcy, podczas kt�rej otrzyma� mi�dzy innymi cztery mandaty za z�e parkowanie i ostrze�enie za prowadzenie po alkoholu (trzy lata temu, po wydzia�owej Wigilii), policjant nigdy nie podszed� do niego z pustymi r�kami. Puste r�ce tego policjanta strasznie mu si� nie podoba�y. Serce, ju� pracuj�ce bardzo szybko, przyspieszy�o mu jeszcze odrobin�. Nie wali�o w piersiach, przynajmniej jeszcze nie, ale pr�bowa�o da� do zrozumienia, �e mo�e zacz�� wali�. �e bez problemu mo�e zacz�� wali� bardzo mocno.
Jeste� durniem i doskonale o tym wiesz - powiedzia� sobie. - Chodzi o przekroczenie dozwolonej pr�dko�ci, o nic wi�cej tylko o przekroczenie dozwolonej pr�dko�ci. Nawet na tej drodze obowi�zuje pewnie ograniczenie do dziewi��dziesi�ciu kilometr�w na godzin� i chocia� to �art, wszyscy wiedz�, �e to �art, ten facet ma przecie� norm� do wykonania. A je�li chodzi o przekroczenie pr�dko�ci, najlepiej wlepi� mandat komu� spoza stanu. Przecie� wiesz. Wi�c... jak brzmia� tytu� tego starego albumu Van Halen? "�ryj i u�miechaj si�"?
Gliniarz zatrzyma� si� przy oknie od strony kierowcy. Sprz�czka pasa a la Sam Browne* znajdowa�a si� mniej wi�cej na wysoko�ci oczu Petera. Gliniarz nie zada� sobie trudu, by si� pochyli�; po prostu zwin�� d�o� w pi�� - wielko�ci sporego bochna chleba - i zakr�ci� ni� w powietrzu.
Peter zdj�� okr�g�e okulary bez oprawki, wsadzi� je do kieszeni i powoli opu�ci� szyb�. Doskonale �wiadom by� dobiegaj�cego go z g��bokiego pasa�erskiego siedzenia sportowego samochodu ci�kiego oddechu Mary. Oddycha�a tak, jakby w�a�nie skaka�a na skakance albo kocha�a si�.
Gliniarz ugi�� kolana, r�wniutko i g�adko. W okienku pojawi�a si� jego wielka, powa�na twarz. Czo�o przecina�a linia cienia rzucanego przez szerokie rondo kapelusza. Sk�r� mia� niezdrowo zar�owion�. Zapewne - pomy�la� Peter - mimo swych imponuj�cych rozmiar�w podobnie jak Mary nie najlepiej znosi s�o�ce pustyni. Jasnoszarych oczu nie odwraca� wprawdzie, ale nie by�o te� w nich �adnych uczu�, w ka�dym razie �adnych, kt�re Peter potrafi�by odczyta�. Czu� tylko jaki� zapach. Prawdopodobnie old spice.
Gliniarz zaledwie na niego zerkn��, po czym powi�d� wzrokiem po wn�trzu samochodu. Najpierw z klinicznym zainteresowaniem obejrza� sobie Mary (typ: Ameryka�ska �ona, �adna bu�ka, dobra figura, niewielki przebieg, �adnych widocznych blizn), a potem zlustrowa� le��ce na tylnym siedzeniu aparaty fotograficzne, kamer� wideo i torby. Nie zd��yli za�mieci� wn�trza; z Oregonu wyjechali zaledwie trzy dni temu, a p�tora dnia sp�dzili z Garym i Marielle Sodersonami, s�uchaj�c starych p�yt i rozmawiaj�c o dawnych czasach.
Nieco d�u�szej inspekcji poddana zosta�a wysuni�ta popielniczka. Zdaniem Petera policjant szuka� w niej niedopa�k�w skr�t�w, pewnie te� pr�bowa� wyw�szy� zapach haszu lub marihuany. Poczu� przejmuj�c� ulg�; nie pali� trawki od pi�tnastu lat, nigdy nawet nie spr�bowa� kokainy, a po ostrze�eniu za prowadzenie po alkoholu w�a�ciwie przesta� pi�. Zapach marychy czu� ostatnio na jakim� koncercie rockowym - oto zasi�g jego wsp�czesnych narkotykowych do�wiadcze�. Mary w og�le nie za�ywa�a - czasami m�wi�a o sobie "narkotykowa dziewica". Ca�� zawarto�� popielniczki stanowi�o kilka zgniecionych sreberek po gumie do �ucia, na tylnym siedzeniu nie wala�y si� puszki po piwie lub butelki wina.
- Wiem, jecha�em troch� za szybko.
- Gaz do dechy, prawda, panie kierowco? - odpar� gigant wyj�tkowo sympatycznym g�osem. - Gaz do dechy! Mog� prosi� pana o prawo jazdy i dow�d rejestracyjny?
- Oczywi�cie! - Peter wyj�� portfel z tylnej kieszeni spodni. - Ale to nie m�j samoch�d - uprzedzi�. - Nale�y do mojej siostry. Odwozimy go do Nowego Jorku. Z Oregonu. Studiowa�a w Reed. W Reed College, w Portland.
Zdawa� sobie spraw� z tego, �e plecie od rzeczy, nie by� jednak ca�kiem pewien, czy potrafi przesta�. Dziwne, �e przy gliniarzu cz�owiek zawsze bredzi, jakby w baga�niku wi�z� po�wiartowane zw�oki albo porwane dzieci. Pami�ta�, i� podobnie bredzi�, kiedy zatrzymano go na przelot�wce Long Island, po tym wigilijnym spotkaniu. Gada� i gada�, s�owa po prostu si� z niego wylewa�y, policjant natomiast milcza� jak zakl�ty, zajmowa� si� swoimi sprawami, najpierw sprawdza� papiery, a potem wynik testu alkoholomierzem.
- Mare? Mog�aby� wyj�� dow�d rejestracyjny? Jest w skrytce. W ma�ej plastikowej kopercie, razem z ubezpieczeniem.
Mary nawet nie drgn�a. Widzia� j� k�tem oka; siedzia�a nieruchomo, on za� otworzy� portfel i rozpocz�� poszukiwanie prawa jazdy. Powinno by� tu, za plastikow� wk�adk�, tu� obok przegr�dki na banknoty, powinno od razu rzuci� mu si� w oczy, ale jako� nie chcia�o.
- Mare? - powt�rzy� nieco ostrzej, lekko zniecierpliwiony i zn�w mocno przestraszony.
A co, je�li to cholerne prawo gdzie� mu si� zapodzia�o? Wypad�o na pod�og� u Gary'ego, na przyk�ad, podczas gdy przek�ada� wszystkie te �mieci (w czasie podr�y w kieszeniach gromadzi si� tyle �mieci) z jednej pary d�ins�w do drugiej. Nie wypad�o, oczywi�cie, ale gdyby wypad�o, jakie by�oby to typowe...
- Mary, mog�aby� mi pom�c? Wyci�gnij ze skrytki ten cholerny dow�d rejestracyjny! Prosz�.
- Och, dow�d! Tak, ju�.
Pochyli�a si�; przypomina�a przy tym jak�� star�, zardzewia�� maszyn�, pobudzon� do �ycia przez pr�d pod sporym napi�ciem. Otworzy�a skrytk�. Zacz�a si� przekopywa� przez jej zawarto��, kt�rej cz�� musia�a wyj�� - na p� pe�n� torebk� pra�ynek, ta�m� Donnie Raitt, kt�ra znikn�a w radiomagnetofonie acury, map� drogow� Kalifornii - �eby dogrzeba� si� do dalszych skarb�w. Na jej lewej skroni Peter dostrzeg� krople potu. Pasma kr�tkich, ciemnych w�os�w by�y wr�cz mokre od potu, cho� klimatyzacja dmucha�a jej wprost w twarz.
- Nie wiem... - I nagle z wielk� ulg� w g�osie: - ...o, jest!
W tym samym momencie Peter znalaz� wreszcie prawo jazdy, ukryte w�r�d wizyt�wek. Nie pami�ta�, by je tam chowa� - po co, na lito�� bosk�, mia�by to robi�? - ale przynajmniej wreszcie si� znalaz�o. Na zdj�ciu nie wygl�da� wcale na adiunkta na wydziale anglistyki Nowojorskiego Uniwersytetu Miejskiego, lecz raczej na bezrobotnego robotnika rolnego (a tak�e, by� mo�e, seryjnego morderc�). Przypomina� jednak na nim siebie samego, to by� on, niew�tpliwie on i na duszy zrobi�o mu si� wyra�nie l�ej. Mieli konieczne papiery, istnia� B�g na niebie, a �wiat nadal by� w porz�dku.
Poza tym - pomy�la�, wr�czaj�c gliniarzowi prawo jazdy - przecie� to nie Albania, prawda? By� mo�e Nevada nie mie�ci si� w sferze pojmowania normalnego cz�owieka, ale bez najmniejszych w�tpliwo�ci nie jest Albani�.
- Peter?
Odwr�ci� si�, wzi�� plastikow� kopert� i przy okazji pu�ci� oczko do Mary. Pr�bowa�a doceni� ten �art u�miechem, ale nie wysz�o to najlepiej. Powia� wiatr, niesione nim drobinki piasku u��dli�y Petera w policzek. Zmru�y� oczy. Nagle zapragn�� znale�� si� trzy tysi�ce kilometr�w od Nevady. Oboj�tne w jakim kierunku.
Wzi�� dow�d rejestracyjny i pr�bowa� odda� go gliniarzowi. Gliniarz nadal jednak wpatrywa� si� w prawo jazdy.
- Widz�, �e zarejestrowa� si� pan jako dawca - zauwa�y�, nie podnosz�c wzroku. - To m�dre posuni�cie, tak pan uwa�a?
Petera to pytanie straszliwie zaskoczy�o.
- No c�, przecie�...
- Czy to dow�d rejestracyjny? - przerwa� mu ra�nym g�osem wielki glina. Patrzy� na �wistek kanarkow��tego papieru.
- Tak.
- Poprosz�.
Peter poda� mu dow�d przez okno. Gliniarz, kucaj�c w s�o�cu niczym Indianin, mia� teraz zaj�te obie d�onie. Przygl�da� si� to jednej, to drugiej; trwa�o to, przynajmniej pozornie, bardzo d�ugo, za d�ugo. Peter poczu� delikatny nacisk na udzie; a� podskoczy�, lecz zaraz zorientowa� si�, �e to r�ka Mary. Uj�� j� i poczu�, jak jej palce zaciskaj� si� kurczowo.
- Pa�ska siostra? - spyta� w ko�cu policjant, podnosz�c g�ow� i przeszywaj�c ich spojrzeniem szarych oczu.
- Tak, bo...
- Jej nazwisko brzmi Finney. Pa�skie, Jackson.
- Deirdre przez rok by�a m�atk�, przez rok mi�dzy szko�� �redni� a studiami - wtr�ci�a Mary pewnym, spokojnym, lecz mi�ym g�osem, w kt�rym nie by�o ani �ladu strachu. Wy��cznie po g�osie Peter bez zastrze�e� uwierzy�by, �e si� nie boi... gdyby nie te wbijaj�ce mu si� w cia�o palce. - Pozosta�a przy nazwisku m�a. To wszystko.
- Rok, co? Mi�dzy szko�� �redni� a studiami? M�atka. Tak! Pochyli� si� nad dokumentami. Peter widzia�, jak kiwa si� rondo jego szerokoskrzyd�ego kapelusza. Nie czu� ju� ulgi.
- Mi�dzy szko�� �redni� a studiami - powt�rzy� gliniarz.
G�ow� trzyma� pochylon�, nie widzieli jego twarzy. Peter us�ysza� w g�owie inne jego s�owa. "Jest pan dawc�? To m�dre posuni�cie, tak pan uwa�a? Tak!"
Gliniarz podni�s� g�ow�.
- Czy by�by pan uprzejmy wysi��� z samochodu, panie Jackson?
Mary �cisn�a go jeszcze mocniej, wbi�a paznokcie w jego cia�o, ale spowodowany jej u�ciskiem b�l prawie do Petera nie dociera�. Nagle skurczy�y mu si� j�dra i zn�w poczu� si� jak dziecko, dziecko, kt�re niczego nie jest pewne, wie tylko, �e co� przeskroba�o... ale co?
- Co...
Gliniarz z miasteczka Desperation powoli wsta�. Oboje mieli wra�enie, �e patrz� na wznosz�c� si� wind�. Najpierw znikn�a g�owa, potem ko�nierzyk rozpi�tej pod szyj� koszuli i l�ni�cy znaczek, potem sko�na linia paska. I zn�w Peter patrzy� na klamr�, na kabur� tudzie� wszywk� spodni khaki, w kt�rej mie�ci� si� rozporek.
Tym razem znad dachu acury dolecia� go g�os, w kt�rym nie by�o ani �ladu pro�by.
- Prosz� wysi��� z samochodu, panie Jackson.
3
Peter uj�� klamk�. Gliniarz cofn�� si� o krok, by umo�liwi� mu otwarcie drzwiczek. Nie widzieli jego twarzy ukrytej za samochodowym dachem. Mary �cisn�a d�o� m�a tak mocno jak nigdy przedtem, wi�c Peter odwr�ci� si� do niej. Czerwone plamy na policzkach i czole odznacza�y si� wyra�niej ni� przed chwil�. Zblad�a. A� tak.
- Nie wysiadaj - zasygnalizowa�a poruszeniem warg.
- Musz� - odpar� w ten sam spos�b i postawi� nog� na asfalcie szosy numer pi��dziesi�t.
Przez moment Mary czepia�a si� go jeszcze, jeszcze zaciska�a d�o�, ale wyrwa� si� i do jednej nogi dostawi� drug�. Kiedy si� wyprostowa�, zda� sobie spraw�, �e czuje je tak, jakby by�y bardzo daleko.
Gliniarz patrzy� na niego z g�ry. Przynajmniej dwa pi�� - pomy�la� sobie. - Przynajmniej. I nagle oczami wyobra�ni dostrzeg� niczym na przyspieszonym filmie: policjant wyci�ga bro�, naciska spust, uczony m�zg Petera Jacksona rozpryskuje si� cienk� warstw� na dachu acury, facet wyci�ga Mary z samochodu, rzucaj� twarz� na baga�nik, przechyla i gwa�ci tu, na drodze, w pal�cych promieniach s�o�ca, nie zdejmuj�c nawet szerokoskrzyd�ego kapelusza, kiwa si� przy tym i wrzeszczy: "Chcesz dawcy? Masz dawc�! Masz dawc�!"
- O co chodzi, panie w�adzo? - spyta�. Wargi i gard�o zrobi�y mu si� nagle bardzo, bardzo suche. - S�dz�, �e mam prawo wiedzie�...
- Prosz� podej�� do samochodu od strony baga�nika, panie Jackson.
Gliniarz odwr�ci� si� i ruszy� wok� samochodu, nie sprawdziwszy nawet, czy Peter us�ucha� jego polecenia. Peter go oczywi�cie us�ucha�. Szed� sztywno, pewny, �e nogi przyjmuj� polecenia m�zgu wy��cznie dzi�ki jakiej� formie telekomunikacji.
Policjant ju� czeka�. Kiedy Peter do niego do��czy�, wskaza� mu co� wielgachnym, grubym paluchem. Z ty�u samochodu Deirdre nie by�o tabliczki z numerem rejestracyjnym - pozosta� po nim wy��cznie nieco mniej zakurzony prostok�tny �lad.
- A, cholera! - zakl�� Peter.
Zdenerwowa� si� naprawd� i naprawd� wkurzy�, ale te� naprawd� poczu� wielk� ulg�. A wi�c tylko o to chodzi�o? Dzi�ki Bogu! Spojrza� wzd�u� boku samochodu. Nie zaskoczy�o go, �e drzwi, przez kt�re wysiad�, s� zamkni�te. Mary je zamkn�a. Tak g��boko przej�� si� tym... zdarzeniem... �a�cuchem zdarze�... oboj�tne... �e nie us�ysza� nawet, jak si� zamykaj�.
- Mare! Hej, Mare!
Wychyli�a si� przez okno, zwracaj�c ku niemu czerwon� od s�o�ca, napi�t� twarz.
- Odpad� nam ten cholerny numer rejestracyjny!
- Co?
- Nie, nie odpad� - powiedzia� spokojnie gliniarz z miasteczka Desperation.
Przysiad� jak przed oknem acury - mi�kkim, swobodnym, lekkim ruchem i si�gn�� pod zderzak. Przez kilka kr�tkich chwil gmera� za nie istniej�c� ju� tablic�, szarymi oczami wpatruj�c si� w lini� horyzontu. W tym spojrzeniu by�o co�, co Pete'owi wyda�o si� przera�liwie znajome - oto zatrzyma� ich na drodze facet z reklamy Marlboro.
- Ach! - westchn�� gliniarz, podnosz�c si�.
D�o�, przedtem gmeraj�c� pod zderzakiem, zwini�t� mia� w pi��. Wyci�gn�� j� ku Peterowi i wyprostowa� palce. Na wielkiej �apie le�a�, sprawiaj�c wra�enie male�kiego, kawa�ek ub�oconej, zakurzonej �ruby. Czysty by� tylko jej zerwany koniec.
Peter spojrza� mu w twarz.
- Nie rozumiem - powiedzia�.
- Zatrzymywa� si� pan w Fallon?
- Nie...
Drzwi od strony pasa�era otworzy�y si� ze skrzypni�ciem. Mary wysiad�a, zatrzasn�a je za sob�; s�ysza� szuranie but�w po zasypanym piaskiem poboczu. Sz�a w ich kierunku.
- Przecie� si� zatrzymywali�my - sprostowa�a, patrz�c na le��cy na wielkim �apsku kawa�ek �ruby (dow�d rejestracyjny i prawo jazdy zajmowa�y drug� r�k� gliniarza). Podnios�a wzrok na jego twarz. Nie sprawia�a wra�enia przera�onej - w ka�dym razie nie a� tak przera�onej - co Petera ucieszy�o. On sam ju� wymy�la� sobie od paranoicznych idiot�w i nie tylko, musia� jednak przyzna�, �e bliskie spotkanie trzeciego stopnia z tym facetem mia�o swoje
(s�dzi pan, �e to m�dre posuni�cie)
szczeg�lne aspekty.
- Stacja benzynowa, Peter. Nie pami�tasz? "Nie potrzebujemy benzyny", powiedzia�e�, "ale sporo wypili�my, wi�c we�miemy benzyn�, bo to g�upio tylko skorzysta� z toalety".
Spojrza�a na gliniarza, usi�uj�c si� u�miechn��. Musia�a mocno zadziera� g�ow�. Na Peterze sprawia�a wra�enie ma�ej dziewczynki pr�buj�cej sk�oni� do u�miechu tat�, kt�ry w�a�nie wr�ci� do domu po parszywym dniu w pracy.
- �azienka by�a bardzo czysta - pochwali�a.
Glina skin�� g�ow�.
- Zatrzymali si� pa�stwo w "Fill More Fast" czy w "Berk's Conoco", u Alfiego? - spyta�.
Niepewnie spojrza�a na Petera. Peter szeroko roz�o�y� r�ce.
- Nie pami�tam. Chryste, przecie� zapomnia�em, �e�my si� tam w og�le zatrzymali!
Policjant niedba�ym gestem wyrzuci� resztk� �ruby przez rami�, w pustyni�. Mia�a tam le�e� przez kolejny milion lat - chyba �e zainteresowa�by si� ni� jaki� bystry ptak.
- Za�o�� si�, �e pami�taj� pa�stwo kr�c�ce si� tam dzieciaki. Przewa�nie starsze dzieciaki. Kilka z nich mo�e za starych, by w og�le nazywa� je dzieciakami. M�odsze mia�y rolki i deskorolki.
Peter skin�� g�ow�. Przypomnia� sobie, �e Mary pyta�a go, co tu robi� ludzie, sk�d si� wzi�li, po co zostaj�?
- "Fill More Fast" - stwierdzi� gliniarz. Peter zerkn��, by sprawdzi�, czy wielkolud nie ma czasem blachy z imieniem i nazwiskiem na kieszonce koszuli. Nie mia�. Na jaki� czas b�dzie wi�c musia� pozosta� po prostu gliniarzem. Gliniarzem wygl�daj�cym jak facet z reklamy Marlboro. - Alfie Berk postanowi� si� ich pozby�. Nakopa� im po ty�kach. Skubane szczeniaki.
Mary przechyli�a g�ow�. Przez chwil� na jej ustach go�ci� leciute�ki u�miech.
- To jaki� gang? - Peter nadal nie wiedzia�, do czego to wszystko zmierza.
- Prawie. Taki gang, na jaki mo�e sobie pozwoli� mie�cina wielko�ci Fallon. - Gliniarz podni�s� do twarzy prawo jazdy Petera, przyjrza� si� mu, przyjrza� si� samemu Peterowi i opu�ci� r�k�. Nie odda� mu jednak dokumentu. - Przewa�nie wywalono ich ze szko�y. Jedn� z ich rozrywek jest zrywanie tablic rejestracyjnych z samochod�w spoza stanu. W ten spos�b udowadniaj� sobie, jacy to s� odwa�ni. Rozumiem, �e pa�sk� zerwali, kiedy kupowali�cie napoje albo korzystali�cie z �azienki.
- Pan o tym wie, a oni nadal to robi�? - zdziwi�a si� Mary.
- Fallon to nie moje miasto. Nigdy tam nie je�d��. Ich drogi nie s� moimi drogami.
- To co mamy teraz zrobi�? - spyta� Peter. - Bo�e, co za cholerny ba�agan! Samoch�d zarejestrowany jest w Oregonie, ale moja siostra przenios�a si� do Nowego Jorku. Nienawidzi�a Reed...
- Doprawdy? - spyta� gliniarz. - Jejku jej!
Peter dostrzeg�, jak Mary patrzy na niego, prawdopodobnie spodziewaj�c si�, �e b�dzie rozbawiony do �ez. Jemu jednak u�miech nie wyda� si� najlepszym pomys�em. W rzeczywisto�ci wyda� mu si� bardzo z�ym pomys�em.
- Twierdzi�a, �e uczy� tam to jak uczy� w �rodku koncertu Grateful Dead - wyja�ni�. - W ka�dym razie postanowi�a wr�ci� do Nowego Jorku. Samolotem. Pomy�leli�my z �on�, �e przyjemnie by�oby przywie�� jej samoch�d. Deirdre zapakowa�a baga�nik swoimi rzeczami, przede wszystkim ciuchami...
Czu�, �e zn�w zaczyna gl�dzi�. Sporo wysi�ku musia� w�o�y� w to, �eby przesta�.
- Wi�c co mamy teraz zrobi�? Nie bardzo mo�emy jecha� przez ca�y kraj bez tablicy rejestracyjnej, prawda?
Gliniarz okr��y� samoch�d powolnym krokiem. Stan�� przed jego mask�. W d�oni nadal trzyma� prawo jazdy i kanarkowo��ty dow�d rejestracyjny. Pas przecinaj�cy jego pier� zaskrzypia�. Policjant za�o�y� r�ce na plecy, pochyli� si� i d�ugo bada� co� w skupieniu. Przypomina� Peterowi wielbiciela sztuki studiuj�cego w galerii interesuj�ce dzie�o i zastanawiaj�cego si�, czy go przypadkiem nie kupi�. Skubane - pomy�la�. - Skubane dzieciaki. Mia� wra�enie, �e nie s�ysza� tego okre�lenia od wiek�w.
Gigant wraca�. Mary przysun�a si� do m�a, lecz nie ze strachu - jej strach znikn�� gdzie�, jakby go nigdy nie by�o. Przygl�da�a si� wielkoludowi z zainteresowaniem.
- Przednia tablica jest w porz�dku - oznajmi� wielkolud. - Trzeba j� przenie�� na ty�. W ten spos�b nie powinni mie� pa�stwo k�opot�w z dostaniem si� do Nowego Jorku.
- Ach! Jakie to proste! �wietny pomys� - ucieszy� si� Peter.
- Ma pan klucz i �rubokr�t? Moje narz�dzia le��, zdaje si�, na p�ce w miejskim gara�u.
Policjant u�miechn�� si�. U�miech rozja�ni� jego twarz, wype�ni� humorem szare oczy, zmieni� go w innego cz�owieka.
- Ach, przecie� to nale�y do pa�stwa - powiedzia�, oddaj�c im prawo jazdy i dow�d.
- Narz�dzia powinny by� w baga�niku. - G�os Mary dr�a�. Brzmia� s�abo, Peter za� czu� si� s�abo. Ulga potrafi wstrz�sn�� cz�owiekiem. - Widzia�am je tam, kiedy wk�ada�am kosmetyczk� na miejsce. Mi�dzy ko�em zapasowym a �ciank� wn�ki.
- Pragn� bardzo panu podzi�kowa� - stwierdzi� Peter.
Gliniarz grzecznie skin�� g�ow�, nie patrzy� jednak na niego, lecz nieco w bok, na g�ry.
- Tak� mam prac� - odpar�.
Peter podszed� tymczasem do drzwi od strony kierowcy, dziwi�c si�, czego w�a�ciwie tak strasznie si� bali.
Co za nonsens - ofukn�� si� w duchu, wyjmuj�c kluczyki ze stacyjki. Kluczyki wisia�y na breloczku ukazuj�cym u�miechni�t� twarz, kt�ra ca�kowicie zaspokaja�a zainteresowania Deirdre. Pan U�miechni�ta-Bu�ka (siostra tak go nazywa�a) w formie Pani U�miechni�ta-Bu�ka znacznie lepiej by do niej pasowa�. ��te nalepki z u�miechni�t� bu�k� nalepia�a nawet na listy, a kiedy mia�a akurat z�y dzie�, nalepia�a na list naklejk� zielon�, smutn� bu�k� z wysuni�tym j�zykiem. Tak naprawd� wcale si� nie ba�em. I Mary te� si� nie ba�a.
Biiip - cholerne k�amstwo. Ba� si�. Mary za�... Mary by�a wr�cz przera�ona!
Dobra, dobra, troch� si� bali�my. I co z tego? Jak chcecie, mo�ecie nas zaskar�y�! - my�la�, wracaj�c do Mary i gliniarza z kluczykiem do baga�nika. Kiedy na nich patrzy�, mia� wra�enie, �e do�wiadcza z�udzenia optycznego - czubek jej g�owy zaledwie si�ga� pocz�tku mostka faceta.
Otworzy� baga�nik. Po lewej, porz�dnie spakowane i przykryte plastikowymi torbami, by nie zakurzy�y si� po drodze, le�a�y ubrania Deirdre. Po�rodku kosmetyczka Mary i dwie walizki - jego i jej - opieraj�ce si� o zapasowe ko�o. S�owo "ko�o" nie pasowa�o zreszt� do rzeczywisto�ci. Zamiast ko�a acura mia�a kawa� nadmuchanej cienkiej gumy, w sam raz, by w przypadku z�apania kapcia dojecha� do najbli�szej stacji benzynowej. Je�li szcz�cie dopisze. Zerkn�� mi�dzy owo ko�o a �ciank� wn�ki.
- Mary, nie widz�...
- O tam. - Pokaza�a palcem. - To szare pude�ko. To narz�dzia. Wsun�y si� za ko�o.
M�g�by je wygrzeba�, m�g�by, ale miejsca nie by�o za wiele, �atwiej ju� wyj�� nie napompowane "ko�o". Opiera� je o tylny zderzak, kiedy us�ysza� sapni�cie Mary. Brzmia�o tak, jakby kto� j� szturchn��. Albo uszczypn��.
- Oho? - powiedzia� spokojnie gliniarz. - A co my tu mamy?
Oboje patrzyli w g��b baga�nika. Gliniarz sprawia� wra�enie niezbyt zaciekawionego i mo�e z lekka zmieszanego, Mary wytrzeszcza�a oczy ze strachu. Usta jej dr�a�y. Peter pod��y� wzrokiem za ich spojrzeniem. We wg��bieniu, ukryte pod ko�em zapasowym, co� le�a�o. Przez moment nie u�wiadamia� sobie - a mo�e nie chcia� sobie u�wiadomi� - co to takiego, a potem poczu�, jak �ciska mu si� �o��dek. Jednocze�nie mi�nie odbytu nie tyle si� rozlu�ni�y, co przesta�y istnie�, jakby postanowi�y w�a�nie teraz uci�� sobie drzemk�. �wiadom by�, �e rozpaczliwie zaciska po�ladki, ale i to wra�enie dobiega�o z daleka, jakby z innej strefy czasowej. Przez chwil�, bardzo kr�tk� chwil�, by� ca�kowicie pewien, �e to sen, to musi by� sen...
Wielkolud spojrza� na niego; szare oczy zn�w mia� tak dziwnie puste, po czym wyci�gn�� r�k� i z wg��bienia wyj�� plastikow� torb�, du��, trzylitrow�, wypchan� jakimi� zielonobr�zowymi zio�ami. Zaklejono j� ta�m�, a z przodu przylepiono ��ty okr�g�y znaczek - u�miechni�t� bu�k�. Doskona�y symbol takich g�upk�w jak jego siostra, kt�rej �yciowe przygody da�oby si� opublikowa� w ksi��ce pod tytu�em: "Przez najciemniejsz� Ameryk� ze skr�tem i zapasem marychy". Deirdre zasz�a w ci��� na�pana, z ca�� pewno�ci� na�pana zdecydowa�a si� po�lubi� Rogera Finneya, Peter wiedzia� te�, �e rzuci�a Reed (z ocen� o n�dzny punkt wi�ksz� od minimalnej), poniewa� za du�o by�o tam zielska, a ona po prostu nie umia�a odmawia�. Sama mu to powiedzia�a, pod tym wzgl�dem przynajmniej by�a szczera, a on przed wyjazdem z Portland przetrz�sn�� acur� - spodziewaj�c si� raczej, �e o czym� zapomnia�a, nie, �e co� pr�bowa�a rzeczywi�cie przemyci�. Zajrza� pod torby, w kt�re spakowa�a ubrania, a Mary obmaca�a ciuchy. (Nie przyznawali si� przed sob� do tego, co robi�, nie zamienili ani s�owa, ale przecie� wiedzieli bez s��w.) Nie przysz�o im jednak do g�owy zagl�da� pod ko�o.
Cholerna guma!
Gliniarz nacisn�� torb� wielkim kciukiem, jakby sprawdza� �wie�o�� pomidora. Z kieszeni wyj�� scyzoryk. Otworzy� najmniejsze ostrze.
- Panie w�adzo - powiedzia� Peter s�abym g�osem. - Panie w�adzo, nie wiem jak...
- Ciii... - I pan policjant zrobi� na torbie male�kie naci�cie.
Peter poczu�, �e Mary ci�gnie go za r�kaw. Tym razem to on �cisn�� jej d�o�. Oczami wyobra�ni dostrzeg� blad�, �adn� twarz Deirdre, dostrzeg� jej jasne w�osy, opadaj�ce na ramiona w naturalnych lokach upodabniaj�cych j� do Stevie Nicks, dostrzeg� jej zawsze lekko nieprzytomne oczy.
Ty durna ma�a suko - pomy�la�. - B�d� szcz�liwa, �e nie jestem w stanie dosta� ci� w swoje �apy.
- Panie w�adzo... - spr�bowa�a Mary.
Pan w�adza uni�s� d�o�, by j� uciszy�. Podni�s� torb� do nosa i pow�cha� zawarto�� przez rozci�cie. Zamkn�� oczy. Po chwili otworzy� je powoli i wyci�gn�� ku Peterowi wielkie �apsko.
- B�dzie pan uprzejmy odda� mi kluczyki - powiedzia�.
- Panie oficerze, mog� to wszystko wyt�umaczy�...
- Poprosz� kluczyki.
- Je�li tylko...
- G�uchy� pan! Kluczyki!
Gliniarz w�a�ciwie nawet nie podni�s� g�osu, ale Mary i tak zacz�a p�aka�. Czuj�c si� jak kto�, kogo dusza przemoc� wyrwa�a si� z cia�a, Peter wrzuci� kluczyki w r�ce giganta. Obj�� dr��ce plecy �ony.
- Obawiam si�, �e musz� pa�stwo pojecha� ze mn� - oznajmi� gliniarz.
Spojrza� na Petera, potem na Mary, a potem znowu na Petera; Peter nagle zda� sobie spraw�, co go niepokoi�o w oczach tego cz�owieka. B�yszcza�y wprawdzie jak krople wody przed wschodem s�o�ca w mglisty ranek, by�y jednak w jaki� spos�b martwe.
- Prosz�, b�agam... - wyb�ka�a Mary przez �zy. - Przecie� to pomy�ka. Jego siostra...
- Prosz� do �rodka - gliniarz skinieniem g�owy wskaza� im radiow�z. Kogut b�yska� niezmordowanie, jasny nawet w jaskrawych promieniach s�o�ca. - W tej chwili, pa�stwo Jackson.
4
Siedz�c na tylnym siedzeniu, nie mieli praktycznie miejsca na nogi. Oczywi�cie - pomy�la� Peter mimochodem - taki wielki facet musi odsuwa� fotel do ko�ca. Pod�oga za siedzeniem kierowcy zas�ana by�a papierami, podobnie jak p�ka pod tyln� szyb�. Peter wzi�� kt�r�� kartk� - pozosta� na niej br�zowy kr�g rozlanej kawy. By�a to ulotka DARE. Na g�rze przedstawiono dziecko siedz�ce w drzwiach domu i patrz�ce przed siebie nieprzytomnym wzrokiem... wygl�da�o, prawd� m�wi�c, dok�adnie tak, jak Peter si� czu�. BIOR�C, TRACISZ - g�osi� podpis pod rysunkiem.
Tylne siedzenie odgradza�a od przedniego siatka, w drzwiach nie by�o ani klamek, ani korbek do otworzenia okna. Peter ju� przedtem czu� si� jak bohater filmu (do g�owy przyszed� mu przede wszystkim Midnight Express) i te szczeg�y wzmog�y tylko owe wra�enia. Zdrowy rozs�dek podpowiedzia� mu, �e gada� za wiele, �e wraz z Mary najlepiej zrobi�, po prostu siedz�c cicho przynajmniej dop�ty, dop�ki nie dojad� tam, dok�d zawiezieni zostan� przez w�asnego, prywatnego Przyjaznego Policjanta; by� to prawdopodobnie rozs�dny pomys�, z trudem jednak przysz�o mu dostosowa� si� do pomys��w podsuwanych przez zdrowy rozs�dek. Czu�, �e musi, po prostu musi wyja�ni� ich prywatnemu Przyjaznemu Policjantowi, i� zdarzy�a si� straszna pomy�ka, i� jest przecie� profesorem filologii angielskiej specjalizuj�cym si� w powojennej prozie ameryka�skiej, �e w�a�nie opublikowa� uczon� rozpraw� pod tytu�em "James Dickey i nowa rzeczywisto�� Po�udnia" - rozpraw�, kt�ra g�o�nym echem odbi�a si� od niekt�rych obro�ni�tych bluszczem mur�w, no i �e od lat nie pali� trawki. Bardzo pragn�� powiedzie� panu gliniarzowi, �e mo�e jest troch� zbyt uczony jak na standardy �rodkowej Nevady, ale przecie� w g��bi duszy pozosta� fajnym facetem.
Spojrza� na Mary. W jej oczach dostrzeg� �zy i nagle zawstydzi� si� swych my�li - ja, ja, ja, nic tylko ja. �ona wpad�a w to bagno razem z nim, nie powinien ani na chwil� o tym zapomina�.
- Peter, tak bardzo si� boj� - wyszepta�a. Jej szept by� jak j�k.
Pochyli� si� i poca�owa� j� w policzek. Sk�r� mia�a lodowato zimn�.
- Nie martw si�, wszystko b�dzie dobrze - wyszepta� w odpowiedzi.
- S�owo honoru?
- S�owo honoru.
Ulokowawszy ich w radiowozie, gliniarz powr�ci� do acury. Ju� jakie� dwie minuty wpatrywa� si� w baga�nik. Nie przeszukiwa� go, niczego nawet nie dotkn��, po prostu sta� jak zaczarowany, z r�kami za�o�onymi na plecy. Nagle drgn��, jak kto� gwa�townie przebudzony z drzemki, zamkn�� klap�, wyj�� kluczyki, schowa� je do kieszeni i wr�ci� do radiowozu. Samoch�d przechyli� si� w lewo pod jego ci�arem, amortyzatory j�kn�y, nieszcz�liwe, lecz najwyra�niej zrezygnowane. Siedzenie kierowcy wybrzuszy�o si�, Peter sykn��, czuj�c nacisk na kolana.
Po tej stronie powinna usi��� Mary - pomy�la�, za p�no ju� jednak by�o na to, by zamienia� si� miejscami. Za p�no by�o tak�e na par� innych rzeczy.
Silnik radiowozu pracowa� od kilku chwil. Gliniarz wrzuci� bieg i wyjecha� na drog�. Mary odwr�ci�a g�ow�, obserwuj�c ich oddalaj�cy si� samoch�d, a kiedy zn�w spojrza�a przed siebie, Peter dostrzeg�, �e przepe�niaj�ce jej oczy �zy pociek�y po policzkach.
- Prosz�, niech pan mnie wys�ucha - powiedzia�a do kr�tkich jasnych w�os�w porastaj�cych ty� gigantycznej czaszki. Gliniarz zdj�� szerokoskrzyd�y kapelusz; Peter mia� wra�enie, �e mi�dzy czubkiem jego g�owy a dachem caprice pozosta�o najwy�ej p� centymetra. - Prosz�, dobrze? Niech pan spr�buje zrozumie�, �e to nie nasz samoch�d! Sam pan przecie� wie, widzia� pan dow�d rejestracyjny. Samoch�d nale�y do mojej szwagierki. G�upiej szwagierki... ju� prawie zupe�nie odm�d�onej.
- Mare... - Peter po�o�y� jej d�o� na ramieniu. Strz�sn�a j�.
- Nie! Nie mam zamiaru siedzie� w komisariacie w jakiej� dziurze i ca�y dzie� odpowiada� na pytania, nie mam zamiaru siedzie� w celi, bo twoja siostra jest samolubna, g�upia i ca�a... ca�a... popieprzona!
Peter wyprostowa� si� na siedzeniu. Nadal czu� nacisk na kolana, niemal bolesny, ale przecie� musi z tym �y�. Wyjrza� przez zakurzone boczne okno. Od acury dzieli�y ich ju� jakie� dwa-trzy kilometry, przed nimi za�, na poboczu prowadz�cego na zach�d pasa sta� jaki� samoch�d. Du�y samoch�d. By� mo�e nawet ci�ar�wka.
Mary przenios�a wzrok z ty�u g�owy policjanta na wsteczne lusterko; prawdopodobnie pr�bowa�a z�apa� w nim jego wzrok.
- Po�owa kom�rek m�zgowych Deirdre zmar�a �mierci� tragiczn� - m�wi�a - a druga po�owa wybra�a si� na permanentne wakacje w Szmaragdowym Grodzie. Termin kliniczny brzmi "wypalenie", przecie� musia� pan widzie� ludzi takich jak ona nawet tu, na pustyni. Pod zapasowym ko�em w jej samochodzie prawdopodobnie rzeczywi�cie znalaz� pan trawk�, ale to nie jest nasza trawka! Czy�by nie potrafi� pan tego poj��?
Stoj�cy na poboczu samoch�d, przydymiona, szyb� wskazuj�cy kierunek na Fallon, Carson City i Lake Tahoe, nie okaza� si� jednak ci�ar�wk�, lecz kamperem. Nie tym z gatunku dinozaur�w, ale nadal ca�kiem sporym. Na bokach kremowej karoserii widnia� zielony pas, na masce za�, t� sam� zielon� farb�, wypisano s�owa "Czw�rka Szcz�liwych W��cz�g�w". Samoch�d pokryty by� kurzem i sta� dziwnie, jakby krzywo. Kiedy si� do niego zbli�yli, Peter dostrzeg� osobliw� rzecz - kamper mia� kapcie we wszystkich ko�ach, kt�re znajdowa�y si� w zasi�gu jego wzroku. Zdawa�o mu si� te�, �e powietrza nie ma w oponach podw�jnych tylnych k� po stronie pasa�era. Tyle kapci - oczywiste, �e stoi tak dziwnie pochylony, ale jakim cudem komu� uda�o si� przedziurawi� naraz prawie wszystkie opony? Gwo�dzie na drodze? Od�amki szk�a?
Spojrza� na �on�, Mary nadal jednak intensywnie wpatrywa�a si� we wsteczne lusterko radiowozu.
- Gdyby�my to my wsadzili torb� do baga�nika - t�umaczy�a - gdyby ta torba by�a nasza, dlaczeg�, na Boga, Peter mia�by wyjmowa� zapasowe ko�o, �eby si�gn�� po narz�dzia? Przecie� m�g� to zrobi� i bez tego. Nie by�oby to najwygodniejsze, ale miejsca by mu wystarczy�o.
Min�li stoj�cy na poboczu w�z. Boczne drzwi mia� zamkni�te, lecz nie na kluczyk, stopnie opuszczone. Pod nimi, na ziemi le�a�a lalka. Jej sukienka powiewa�a na wietrze.
Peterowi opad�y powieki. Nie by� pewien, czy zrobi�y to na jego �yczenie, czy te� samodzielnie podj�y decyzj�, i nie bardzo go to obchodzi�o. Obchodzi�o go jednak to, �e Przyjacielski Policjant przemkn�� obok, nie zwalniaj�c, jakby nie widzia� kampera albo wiedzia� o nim wszystko. Przez g�ow� przelecia�y mu s�owa starej piosenki: "Co� si� tu dzieje... nikt nie wie co..."
- Czy sprawiamy na panu wra�enie idiot�w? - spyta�a retorycznie Mary. Kamper oddala� si�, nikn��... podobnie jak przedtem oddala�a si�, nikn�a acura. - A mo�e narkoman�w? Czy s�dzi pan, �e...
- Zamknij si� - warkn�� gliniarz, cicho, ale nie spos�b by�o nie zauwa�y� jadu w jego g�osie.
Mary siedzia�a pochylona, z r�kami wczepionymi w siatk� mi�dzy przednim a tylnym siedzeniem. R�ce jej opad�y, zdumiona, zszokowana, spojrza�a na Petera nic nie rozumiej�cym wzrokiem. By�a �on� naukowca, by�a poetk�, kt�ra od momentu, gdy - przera�ona - zadebiutowa�a przed o�mioma laty, zd��y�a opublikowa� swe wiersze w dwudziestu magazynach, dwa razy w tygodniu uczestniczy�a w spotkaniach kobiecych grup dyskusyjnych i na serio rozwa�a�a, czy nie w�o�y� sobie kolczyka w nos. Kiedy po raz ostatni w �yciu kazano si� jej zamkn��? - pomy�la� Peter. - Czy w og�le kto� kiedy� kaza� jej si� zamkn��?
- Co? - spyta�a. Mo�e chcia�a, by zabrzmia�o to agresywnie, mo�e pragn�a, by w jej g�osie pojawi�a si� nawet nutka gro�by, ale tak naprawd� kry�o si� w nim wy��cznie zdumienie. - Co pan powiedzia�?
- Jeste�cie z m�em aresztowani pod zarzutem posiadania marihuany w celach handlowych - oznajmi� gliniarz.
M�wi� g�osem monotonnym, spokojnym - g�osem robota. Peter patrzy� przed siebie. Dopiero teraz dostrzeg�, �e na desce rozdzielczej, za kompasem, obok czego�, co prawdopodobnie by�o cyfrowym licznikiem radaru, siedzi nied�wiadek. Ma�y nied�wiadek jak zabawka z automatu. �ebek mia� na spr�ynie, wpatrywa� si� w niego martwymi oczkami.
To jaki� koszmarny sen - pomy�la� Peter, wiedz�c doskonale, �e to nie jest koszmarny sen. - Przecie� to musi by� koszmarny sen. Wiem, wiem, bardzo rzeczywisty, ale to przecie� musi by� koszmarny sen.
- Pan nie m�wi powa�nie. - G�os Mary by� cienki, pe�en zdumienia; wiedzia�a, �e rzeczywisto�� zadaje k�am jej s�owom. W oczach zn�w mia�a �zy. - Przecie� nie mo�e pan m�wi� powa�nie!
- Macie prawo zachowa� milczenie - recytowa� gliniarz tym samym mechanicznym g�osem. - Je�li zdecydujecie si� zeznawa�, wszystko, co powiecie, mo�e by� u�yte przeciwko wam. Macie prawo do pomocy adwokata. Zabij� was. Je�li nie sta� was na adwokata, zostanie wam przyznany z urz�du. Czy rozumiecie wasze prawa tak, jak zosta�y wam przedstawione?
Mary patrzy�a na Petera wielkimi, przera�onymi oczami, pytaj�c go wzrokiem, czy us�ysza� to jedno zdanie wplecione w formu�� recytowan� r�wnym g�osem robota. Peter skin�� g�ow�. Us�ysza� je, jasne, �e je us�ysza�. Przy�o�y� d�o� do krocza, pewny, �e pod palcami poczuje wilgo�, ale nie zsika� si�, no przynajmniej jeszcze nie. Obj�� Mary; czu�, jak jego �ona dr�y. Nie potrafi� przesta� my�le� o stoj�cym na poboczu kamperze. Nie zamkni�te na zamek drzwi, laleczka le��ca na szosie buzi� w d�, zbyt wiele z�apanych gum. I jeszcze ten kot, kt�rego Mary widzia�a przybitego do znaku ograniczenia pr�dko�ci.
- Czy rozumiecie wasze prawa?
Zachowuj si� normalnie. On chyba nie ma najmniejszego poj�cia, co powiedzia�, wiec zachowuj si� normalnie.
Co to znaczy "normalnie", kiedy siedzi si� na tylnym siedzeniu radiowozu prowadzonego przez policjanta, kt�ry najoczywi�ciej w �wiecie jest szalony jak marcowy zaj�c, przez policjanta, kt�ry w�a�nie zapowiedzia�, �e ma zamiar ci� zabi�?
- Czy rozumiecie wasze prawa? - spyta� ich mechaniczny g�os robota.
Peter otworzy� usta. Nie potrafi� wykrztusi� s�owa, j�kn�� tylko.
I gliniarz wreszcie odwr�ci� g�ow�. Jego twarz, zar�owiona od s�o�ca, kiedy ich zatrzyma�, by�a teraz �miertelnie blada. Oczy mia� wielkie, wr�cz ogromne. Przygryz� warg�, jakby powstrzymywa� wybuch w�ciek�ego, niepohamowanego gniewu; krew cienkim strumykiem ciek�a mu po brodzie.
- Czy rozumiecie wasze prawa?! - wrzasn��. Z g�ow� zwr�con� do ty�u p�dzi� pust� szos� przesz�o sto dwadzie�cia na godzin�. - Czy rozumiecie wasze prawa, czy ich nie rozumiecie? Rozumiecie czy nie rozumiecie? Rozumiecie czy nie rozumiecie? Rozumiecie czy nie? Odpowiedz mi, ty cwany nowojorski �ydku!
- Rozumiem! - wrzasn�� Peter. - Rozumiem, rozumiemy, niech pan patrzy na drog�, na lito�� bosk�, niech pan patrzy na drog�!
- O mnie si� nie martwcie - powiedzia� gliniarz g�osem, kt�ry zn�w by� spokojny, �agodny. - Jejku jej! Mam oczy naoko�o g�owy. Naoko�o calutkiej g�owy, mo�ecie mi wierzy�. Lepiej, �eby�cie to sobie zapami�tali.
Odwr�ci� si� nagle, zn�w patrzy� przed siebie. Zwolni�; jechali spokojnie, dziewi��dziesi�tk�. A jego fotel zn�w bole�nie uciska� kolana Petera. Nie m�g� si� ruszy�.
Uj�� w d�onie r�k� Mary. Przycisn�a twarz do jego piersi, czu�, jak wstrz�sa ni� z trudem powstrzymywany szloch. Dr�a�a niczym li�� na wietrze. Nad jej ramieniem spojrza� przed siebie, przez siatk�. Siedz�cy na desce rozdzielczej mi� rusza� �ebkiem.
- Widz� dziury niczym oczy - ostrzeg� gliniarz. - Mam ich pe�n� g�ow�.
Przez reszt� drogi do miasta milcza�.
5
Nast�pne dziesi�� minut wydawa�o si� Peterowi Jacksonowi bardzo d�ugie. Ci�ar cielska na fotelu kierowcy i nacisk na kolana r�s� najwyra�niej z ka�dym ruchem sekundowej wskaz�wki zegarka - wkr�tce Peter straci� czucie w �ydkach. St�p w�a�ciwie nie mia�; nie by� pewien, czy - gdy wreszcie dojad� na miejsce - b�dzie w stanie o w�asnych si�ach wysi��� z samochodu. P�cherz mu p�ka�, g�owa bola�a. Wiedzia�, �e wraz z Mary znale�li si� w najgorszych k�opotach, jakie im si� w �yciu przytrafi�y, ale w �aden spos�b nie pojmowa�, co za skutki praktyczne mog� mie� te k�opoty, a gdy tylko zbli�a� si� do zrozumienia, w jego m�zgu nast�powa�o kr�tkie spi�cie. Wracali do Nowego Jorku. Spodziewano si� przecie�, �e wkr�tce tam wr�c�. Kto� podlewa� im kwiatki. Dzieje si� co�, co si� nie mo�e dzia�, absolutnie nie mo�e si� dzia�.
Mary tr�ci�a go �okciem. Wskaza�a za okno, na drogowskaz, na kt�rym wypisane by�o jedno s�owo: DESPERATION, a pod nim widnia�a wskazuj�ca w prawo strza�ka.
Caprice zwolni�, ale niewiele. Przechyli� si� mocno; Peter dostrzeg�, �e Mary wzi�a g��boki oddech, jakby zaraz mia�a wrzasn��. Przykry� jej usta d�oni� i szepn�� do ucha:
- Uda mu si�, zobaczysz, �e mu si� uda, nie b�dziemy dachowa�.
Sam nie by� jednak ca�kiem tego pewien, radiow�z wpad� w po�lizg, ale tylne ko�a szcz�liwie z�apa�y przyczepno�� i ju� gnali w�sk� drog�, na kt�rej nie pofatygowano si� nawet wymalowa� bia�ej �rodkowej linii.
Przejechali z p�tora kilometra, nim po prawej pojawi�a si� tablica: KO�CIO�Y I ORGANIZACJE SPO�ECZNE DESPERATION WITAJ� - S�owa KO�CIO�Y I ORGANIZACJE SPO�ECZNE by�y czytelne, cho� kto� pokry� je warstw� ��tej farby w sprayu. Nieco wy�ej, t� sam� farb�, nier�wnymi wielkimi literami kto� wypisa� ZDECH�E PSY. Na tablicy zmie�ci�a si� nawet lista ko�cio��w i organizacji spo�ecznych, ale Peter nie mia� zamiaru jej przeczyta�. Przeszkadza� mu powieszony wilczur, tylne �apy psa ko�ysa�y si� zaledwie kilka centymetr�w nad ziemi�, ciemn� i rozmi�k�� od krwi.
Mary �ciska�a mu r�k� jak imad�o. Cieszy� go u�cisk jej palc�w. Pochyli� si�, wdychaj�c s�odki zapach perfum i kwa�n� wo� potu. Dotkn�� wargami jej ucha.
- Nic nie m�w, nie wa� si� odezwa� - szepn��. - Ski� g�ow�, je�li rozumiesz, co powiedzia�em.
Skin�a g�ow�. Peter wyprostowa� si�.
Mijali osiedle przyczep kempingowych, stoj�cych za ogrodzeniem z siatki. Wi�kszo�� przyczep by�a ma�a i najwyra�niej widzia�a lepsze dni mniej wi�cej wtedy, gdy w telewizji pojawi�y si� pierwsze odcinki Cheers. Na gor�cym pustynnym wietrze mi�dzy kilkoma przyczepami powiewa�o n�dzne pran