213
Szczegóły |
Tytuł |
213 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
213 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 213 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
213 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Ludzie s� dobrzy"
autor: Gustaw Morcinek
Nasza Ksi�garnia - Warszawa - 1956
Spis tre�ci
1 O tym, jak si� pompa zepsu�a i co z tego wynik�o...2
2 O tym, jak si� Kucharyja martwi...8
3 O tym, jak s�o�ce nie chcia�o �wieci�...13
4 O jednym lekarzu, co guziki obrywa�...18
5 O tym, jak stary Kucharczyk zosta� kataryniarzem...24
6 O tym, jak Kucharyja wyrusza w �wiat z ma�pk�...29
7 O tym, jak Kucharyja znalaz� nowego przyjaciela...34
8 O tym, jak karuzela w�drowa�a po �wiecie...41
9 O tym, jak ma�pka p�aka�a...47
10 O tym, jak przepad� zegarek...53
11 O tym, jak ma�pka ginie w Wi�le...56
12 O tym, jak ciemne oczy budz� Hanysa...59
13 O tym, jak listy przychodzi�y i co z tego wynik�o...63
14 O tym, jak ch�opcy wyp�dzali trosk� z serca...68
15 O tym, co si� przydarzy�o panu doktorowi Nowakowi...74
16 O tym, jak kamie� spad� wszystkim z serca...79
17 O tym, co woda m�wi�a Kucharczykowi...83
* * *
1. O tym, jak si� pompa zepsu�a i co z tego wynik�o
Wszystko to sta�o si� nieoczekiwanie.
Kiedy stary Kurzejka przy�o�y� pneumatyczny �wider do calizny i spojrza� na ludzi w przodku
* Przodek w kopalni - miejsce, gdzie g�rnicy kopi� w�giel),
chudemu Pasierbkowi wypad�a lampa ze stempla. Widocznie zbyt s�abo wbi� jej zaostrzony hak do drzewa i teraz wypad�a. Lecz nie zgas�a. Wszyscy my�leli, �e mo�e nawet szk�o rozbi�o si� na kawa�ki, gdy� tak mocno d�wi�k�a o kamie�. Lecz potem ka�dy ze zdumieniem ujrza�, �e p�omyk w lampie pali si� dalej.
- Tr�bo jedna!. - ofukn�� go Zarychta.
- Hm, to co� z�ego wr�y... - mrukn�� zabobonny Kurzejka i splun�� poza siebie.
A wtedy wszyscy podnie�li g�owy i spojrzeli na strop. Bo chyba stamt�d mog�aby spa�� �mier� na ludzi. Lecz strop by� dobrze podbudowany. - Ehm, nie ple�cie, ni!... - uspokoi� go Zarychta.
W�wczas stary Kurzejka nacisn�� du�ym palcem skobel i zg�szczone powietrze bluzn�o do j�dra maszynki. Maszynka zacz�a przera�liwie szczeka�, powietrze rycza�o, a stalowy �wider rzuca� si� i wgryza� w calizn� jak op�tany. Zuczek za� z Zorycht� j�li odpycha� pe�ny wagonik w g��b chodnika, Pasierbek zgarnia� w�gle �opat�, a Heczko z Donocikiem zacz�li si� mordowa� z ci�kim stemplem, usi�uj�c podeprze� nim strop. Stempel pachnia� �ywic� i s�o�cem. Kurzejkowa maszynka za� wy�a i szczeka�a rytmicznie.
Oto teraz Kurzejka wywierci jedn� dziur� w cali�nie, potem drug�, potem jeszcze trzeci�, w�o�y dynamit, zapali i ucieknie. Z nim razem uciekn� wszyscy towarzysze. A za chwil� p�aski �oskot rozwali si� w ciszy kopalni, zerwana calizna zahurkoce ogromnymi k�sami w�gla, s�odkawy dym zakrztusi ludzkie p�uca, a kiedy si� rozejdzie, wszyscy p�jd� za Kurzejk�, by zobaczy�, czy du�o w�gla zerwa�o. Je�eli du�o, to Kurzejka nic nie powie, tylko splunie i strz�piaste w�sy obetrze d�oni�. Je�eli za� ma�o w�gla wyrwie, Kurzejka powie: "Pierzyna, ch�opi! Ani na s�on� wod� nie zarobimy..."
�wider uton�� ju� do po�owy w cali�nie, maszynka raz po raz zacina�a si�. W�wczas Kurzejka cofa� j� nieco, naciska� kciukiem wentylek, a wtedy maszynka znowu zaczyna�a krzycze� i szczeka�, a �wider skaka� i wgryza� si� w j�dro w�gla. I w�a�nie Kurzejka zamierza� go wymieni� na d�u�szy, gdy znienacka sta�o si�...
Kurzejka tylko krzykn�� okropnym g�osem i odskoczy�. A z otworu wyskoczy� �wider z maszynk�, a za �widrem run�a szumi�ca struga czarnej wody. Bi�a d�ugim �ukiem, zala�a ludzi i lampy, a r�wnocze�nie j�y si� wykrusza� ogromne k�sy w�gla i zwala� na chodnik. Woda za� coraz bardziej bucha�a z otworu. Przera�eni ludzie porywali lampy, porywali ubrania i uciekali za Zorycht�, kt�remu lampa nie zgas�a. A woda za nimi lecia�a z grzmotem, przewala�a si� ko�o n�g, hucza�a coraz g�o�niej, podbiera�a �ciany i gna�a gankiem jak rozp�tana rzeka.
Kucharczyk wpycha� wagoniki do windy pod szybem, kiedy nadbiegli przera�eni ludzie.
- Co jest? Co si� sta�o!... - zawo�a�, bo ujrza� w ich oczach ogromny strach.
- Woda!... - wymamla� zdyszanym g�osem Kurzejka. - Pr�dko!... Do telefonu!...
Kucharczyk wepchn�� wagoniki do windy, za�o�y� skoble, zadzwoni� szybko, a potem po�pieszy� z Kurzejk� do telefonu. Nawet nie pyta�, co si� sta�o. Ju� wiedzia� wszystko. Oto gdzie� w pi�tnastym pok�adzie woda zatapia chodniki. In�ynier W�jcicki zawsze o tym m�wi�.
- Uwa�ajcie, ludzie! - mawia� przy ka�dej sposobno�ci. - Bo w pi�tnastym pok�adzie jest woda.
G�rnicy kiwali g�owami i uwa�ali. Lecz wody nie by�o. Tyle tylko, co za trzeci� pochylni� s�czy�a si� ze stropu drobnymi niteczkami. - Uwa�ajcie, ch�opi! - mawia� znowu in�ynier W�jcicki. - Bo w pi�tnastym pok�adzie musi by� podziemne jezioro! Gdyby tak przebi� si� do niego �widrem, nieszcz�cie gotowe!
Teraz ju� nieszcz�cie by�o gotowe. Dobrze przynajmniej, �e in�ynier W�jcicki przygotowa� w szybie trzy pompy. Dwie b�d� pracowa�y, trzecia b�dzie odpoczywa�a. A gdy si� jedna zm�czy, trzecia j� zast�pi. Teraz pracuje tylko jedna pompa, a dwie spoczywaj�.
- No pr�dzej, pr�dzej... - krzycza� do Kucharczyka zniecierpliwiony Kurzejka.
Kucharczyk przekr�ci� klucz kabiny, po�wieci�, a Kurzejka skoczy� do telefonu i j�� dzwoni�. Potem zacz�� krzycze�:
- Panie in�ynierze... tu Kurzejka z pi�tnastego pok�adu... Co?... Tak, z pi�tnastego... Melduj�... �e woda!... Przerwa�a �cian�... zalewa ganki ni�ej po�o�one... Tak, zalewa... Dobrze!... Ze wszystkich pok�ad�w?... Dobrze panie in�ynierze!... A pompy? Dobrze!...
Zawiesi� s�uchawk� i opar� si� o �cian�.
- Pierzyna jasnego!... - szepn�� tylko, a w oczach jeszcze mu lata�y b��dne ognie.
Potem wybieg� do swoich ludzi. Stali pod szybem i czego� s�uchali. S�uchali, czy woda szumi w szybie. Wiedzieli bowiem, �e gdy wype�ni wszystkie ganki w pi�tnastym pok�adzie, przecieknie sztolni� do szybu. Wylot sztolni znajduje si� o kilka metr�w ni�ej. Na jej poziomie czerni� si� pompy elektryczne. Teraz tylko jedna mruczy wysokim tonem, a rura dygoce w obsadzie.
- Kamraci!... - zawo�a� Kurzejka na ludzi. - Pan in�ynier W�jcicki zje�d�a w tej chwili. A wy teraz ka�dy do innego pok�adu i alarmowa�!... No, ju�!... Ty, Zorychta, do dwunastego, Pasierbek do Henryjety, Zuczek do osiemnastego, Heczko do dziewi�tnastego, Donocik... wy te� do dziewi�tnastego w zachodnie pole!... Heczko do wschodniego pola... Alarmowa�!... Uderza� po rurze!... Wiecie, jak alarmowa�?... Trzy razy... raz!... I znowu trzy razy... i raz... d�ugo, a� wam odpowiedz�... Ju�!... - A kto do pi�tnastego? W zachodnim polu s� ludzie! - zawo�a� jeszcze Zarychta.
- Ach, pierzyna!... G�owa cz�owiekowi p�ka! Wy, Zarychta, po drodze wbiegnijcie do pi�tnastego!... Zaraz za drzwiami przy ko�owrocie jest Hanzel!... Powiedzcie, o co chodzi, niech on alarmuje!... No ju�, nie st�jcie, pierzyna jasnego!...
Zadudni�y kroki, Kurzejkowi kamraci pognali. Kurzejka patrzy� za nimi, jak ton�li stopniowo w mrokach. Sta� oparty o �cian� i ociera� pot z czo�a. Dysza� ci�ko i spluwa�. Potem zjecha� in�ynier W�jcicki. Odt�d rozpocz�y si� zapasy ze wzbieraj�c� wod�.
Za�oga kopalni wyjecha�a spod ziemi w ci�gu dw�ch godzin. Pozostali tylko najbardziej do�wiadczeni g�rnicy, skupieni ko�o in�yniera W�jcickiego. In�ynier by� spokojny. Jedynie jego wysokie, wypuk�e czo�o marszczy�o si� nieznacznie, a w siwych oczach b�yska�y zimne p�omyki.
Wszyscy wiedzieli, �e teraz rozpocznie si� zawzi�ta walka nie tylko o kopalni�, lecz i o chleb. Je�eli nie zdo�a si� zbudowa� na czas tamy u wej�cia do pi�tnastego pok�adu, je�eli do tego czasu pompy zawiod�, kopalnia b�dzie zniszczona. Woda zaleje wszystkie ganki, chodniki, sztolnie i szyby. Wtedy ju� wszystko sko�czone. Kilka lat potrwa, zanim b�dzie mo�na kopalni� odwodni�. A przez tych kilka lat wszyscy g�rnicy ze szybu "Wolfgang" zostan� bez pracy. Wtenczas g��d przyjdzie do dom�w. Bo gdzie�by tu teraz mo�na otrzyma� prac�, kiedy wsz�dzie bezrobocie!... Ile� to kopalni stoi bezczynnie, a zwolnieni z pracy g�rnicy na pr�no jej szukaj�!...
Wszyscy o tym wiedzieli.
In�ynier W�jcicki pr�bowa� ich zach�ci� do pracy, ale przerwa� mu Kucharczyk:
- Dy� my wiemy dobrze, pi�knie prosz�, panie in�ynierze!... - Nie trzeba m�wi�, ni!... - poparli drudzy Kucharczyka. - Je�eli tego pierzy�stwa nie wstrzymamy, to koniec z nami! - dodali inni.
In�ynier wyznaczy� g�rnik�w do budowy tamy. Cement w beczkach, ceg�y, drzewo i ci�kie �elazne sztaby jeszcze w tym samym dniu spuszczono do kopalni. Przyst�piono bezzw�ocznie do pracy. Ludzie stali po kolana w rw�cej wodzie. woda rycza�a i g�uszy�a ludzkie wo�ania. Trzeba by�o porozumiewa� si� na migi. R�wnocze�nie in�ynier pu�ci� w ruch wszystkie trzy pompy. Wn�trze studni szybowej rozj�cza�o si� potr�jnym, wysokim, wibruj�cym d�wi�kiem, a trzy rury, sun�ce po betonowej �cianie szybu na powierzchni�, dygota�y i dzwoni�y wypychan� wod�.
In�ynier kaza� ustawi� na rusztowaniu ko�o pomp wszystkie zapasowe ich cz�ci. Nie mo�e brakowa� najmniejszej �rubki. Klucze, obc�gi, �ruby, k�ka, wa�y, skrzyd�a mosi�ne, zwoje drut�w, elektromagnesy, motory - wszystko to czeka�o swego przeznaczenia.
I kiedy jedna cz�� za�ogi mozoli�a si� przy wznoszonej tamie, druga cz�� czatowa�a przy pompach. In�ynier przeprowadza� z ni� ustawiczne �wiczenia przygotowawcze. Ka�dy z robotnik�w mia� wyznaczon� czynno��. Ka�dy ruch musia� tu by� obliczony na u�amki sekundy. Po kilkurazowym �wiczeniu in�ynier przekona� si�, �e w razie zepsucia si� pompy wystarczy pi�tna�cie minut i trzy sekundy na jej ca�kowite rozebranie, wymian� zniszczonych cz�ci i za�o�enie.
- To wam m�wi�, ludzie!... - poucza� ich ci�gle. - Tylko si� nie denerwowa�, tylko spokojnie! Obliczy�em, �e je�eliby nam pompa jedna stan�a, to wystarczy pi�tna�cie minut i dziesi�� sekund na prac�. W przeci�gu tego czasu woda podniesie si� pod kolektory. Nie mo�emy do tego dopu�ci�. Gdyby si� tak sta�o, koniec z nami. Motory stan� i woda zatopi kopalni�. Wymieni� zniszczone cz�ci pompy mo�emy w ci�gu pi�tnastu minut i trzech sekund. Siedem sekund mamy do rozporz�dzenia na nieprzewidziane roboty. Tylko si� nie denerwowa�!... Zrozumieli�cie?
- Zrozumieli�my! - odpowiadali g�rnicy i patrzyli spokojnie w siwe oczy in�yniera.
- A d�ugo to potrwa? - zapyta� Kurzejka.
- Co?
- No to, stawianie tamy?
- Licz�, �e dziesi�� dni!... Do dziesi�ciu dni grozi nam wci�� niebezpiecze�stwo. Potem ju� odetchniemy. Pompy te� odetchn�!... �eby tylko wytrzyma�y!...
Siedzieli wszyscy na rusztowaniu i s�uchali, jak woda wywala si� z wylotu sztolni i grzmi pod nimi. Je�eli si� schyli� z lamp� i popatrze�, mo�na by�o widzie� jej sk��bione bryzgi, rzucaj�ce si� zapami�tale na cmokaj�ce pompy. Pompy za� gra�y wysokim tonem, jednostajnym, rytmicznym. Min�y trzy dni. Zmienia�y si� za�ogi przy tamie i przy pompach. Tamte przy pompach bez przerwy �wiczy�y si� i zaprawia�y do szybkiej, zorganizowanej pracy w razie zepsucia si� jednej z nich. In�yniera W�jcickiego zast�powali po po�udniu i w nocy in�ynier Buzek i in�ynier Wachter.
Na czwarty dzie�, kiedy in�ynier W�jcicki bada� wysoko�� poziomu wody w szybie, jedna pompa zacz�a charcze�. Jak cz�owiek, kiedy mu tchu brakuje. Sta�o si� to nieoczekiwanie. Oto przed chwil� wszystkie trzy gra�y jeszcze d�wi�cznym, wysokim, wibruj�cym tonem, jakby kto� palcem wodzi� po napi�tych strunach. A� nagle jedna pompa zach�ysn�a si� znienacka i zacz�a charcze�.
Zerwali si� ludzie, przyskoczyli do niej.
- Jezusie �wi�ty!... Pompa umiera!... - krzykn�� kto� z gromady. Nachyli� si� nad ni� rz�d g��w, o�wieci� j� rz�d migoc�cych p�omyk�w. Ka�demu zdawa�o si� w tej chwili, �e to nie pompa, nie jaka� maszyna bezduszna, lecz �ywe stworzenie, kt�re mocuje si� z nadchodz�c� �mierci�. Broni si� przed ni� jak cz�owiek. W jej wn�trzu przelewa si� charkot, a jej l�ni�ce metalowe cielsko dygoce z wysi�ku. To jej serce dygoce! Tak, to jej serce!
- Jezus!... Maryja!... Pompa umiera!... - zawo�a� kto� drugi. - Cicho! - bryzn�� mi�dzy nich mocny g�os in�yniera. - Uwaga! Podnie�li si� wszyscy raptownie, stan�li na wyznaczonych miejscach. - Uwaga, ludzie! - rzek� znowu in�ynier. - Zatrzymuj� pomp�! Gdy dam znak, do roboty! Gotowi�cie?
- Gotowi!...
In�ynier prze�o�y� wy��cznik, b�ysn�� snopek niebieskich iskier, pompa westchn�a i teraz zacz�a si� ucisza�.
- Ju�! - krzykn��.
A w tej samej chwili czarni, schyleni ludzie skoczyli do pompy. Dw�ch z kluczami, reszta z lampami. Wyci�gn�y si� drapie�ne, zakrzywione palce, nachyli�y si� zawzi�te oczy nad cichn�c� maszyn�. I kiedy jedni j�li szybko, bardzo szybko odkr�ca� �ruby, drudzy pomagali palcami, k�adli na deski, ujmowali ci�kie nakrycie metalowe, zahaczali �a�cuchy wisz�ce u ruchomego d�wigu. Robota pali�a si� w d�oniach. Wszystkie ruchy by�y kr�tkie, odmierzone, spokojne.
In�ynier sta� obok i trzyma� stoper w d�oni. Stoper tyka� d�wi�cznie, a pod szk�em posuwa�a si� cienka wskaz�wka. Czas, dzielony na u�amki sekundy, ucieka� szybko spod palc�w in�yniera.
G�rnicy odkr�cili dwana�cie �rub, podnie�li na �a�cuchu nakrycie, odsun�li, teraz j�li szybko majstrowa� ko�o �o�ysk. In�ynier przeni�s� oczy ze stopera na �o�yska. Ujrza�, �e mosi�ne skrzyd�a by�y wytarte i jakby zu�yte po kra�cach.
"Piasek je zniszczy�!..." - pomy�la�.
- Wymieni� �o�yska i skrzyd�a! - rzuci� kr�tko i znowu milcza�, patrz�c na stoper. Minuty mija�y. Min�o ju� sze�� minut. Robotnicy mozolili si� z wydobyciem �o�ysk. Woda podnosi�a si� stopniowo pod pompy. Tamte dwie d�wi�cza�y r�wnym tonem.
- Czy pom�c? - zapyta� kr�tko in�ynier.
- Nie trzeba!... ju� idzie!... - rzek� kto�, cedz�c s�owa z wysi�kiem. In�ynier W�jcicki patrzy� teraz, jak zwinne d�onie odk�adaj� zniszczone �o�ysko, jak porywaj� nowe, b�yszcz�ce, ociekaj�ce oliw�, jak je wk�adaj�, uderzaj� m�otkami. Teraz wa� ze skrzyd�ami przenosz�, wsuwaj� w �o�ysko. Jeden z nich mierzy, czy r�wno osadzony. W szklanej rurce, nape�nionej wod�, przesuwa si� nieznacznie pod�u�ny kszta�t zamkni�tego powietrza. Nachylone oczy patrz� czujnie.
- W porz�dku!... - wo�a kto� z gromady.
- Przykr�ci�! - rzuca twardo in�ynier. W g�osie jego dygoce ju� lekki niepok�j. Mija �sma minuta, za trzydzie�ci dwie sekundy minie dziewi�ta minuta. Woda pod pompami coraz wy�ej. Znienacka tkn�a go przykra my�l. Czy tylko dobrze obliczy� szybko�� wznoszenia si� poziomu wody? Je�eli si� omyli� o u�amek sekundy, mo�e by� wszystko za p�no. Woda coraz wy�ej! Pieni si� i burzy, ju� bryzgi jej skacz� na kolektory.
Ludzie tak�e widz� wznosz�c� si� wod�. Niepokoj� si�. Raz w raz czyj� ruch staje si� jakby za�amany.
- Ludzie!... Spokojnie!...
Ju� przykr�cone skrzyd�a, teraz przysun�� d�wig z ci�kim, kopulastym nakryciem. Kilka d�oni ci�gnie za �a�cuch. �a�cuch wypr�a si�, a kopulaste, czarne, metalowe nakrycie posuwa si�, ko�ysze nieznacznie. Teraz �a�cuch zgrzyta, nakrycie opuszcza si� powoli.
Kto� z g�rnik�w schylony trzyma lamp� przy oczach i wo�a: - Na prawo!... Jeszcze troch�!... Powoli!... Opuszcza�!... Sta�!... Jeszcze na prawo!... Dobrze!...
Woda szumi coraz mocniej, pieni si� coraz bardziej, skacze coraz wy�ej. Na stoperze in�yniera skacze cienka, d�uga wskaz�wka i mierzy drogi czas. Czas zdaje si� ucieka� kr�tkimi skokami spod niecierpliwych palc�w. - Jeszcze jedna minuta i pi�� sekund!... - my�li g�o�no in�ynier. Woda bryzga ju� na rusztowanie, podmywa stopy robotnikom. Czarna, szumi�ca, wzburzona. Gdy kt�ry� z robotnik�w opu�ci w po�piechu sw�j wzrok, wydaje mu si�, �e widzi w niej czarn� �mier�, pragn�c� ugry�� wyszczerzonymi k�ami.
- Powoli, g�rnicy!... Spokojnie!... - wo�a znowu in�ynier, bo widzi, �e ludzie denerwuj� si�. Przera�a ich woda podmywaj�ca im stopy. Nakrycie usiad�o ci�ko, otwory wesz�y sk�adnie w wystaj�ce �ruby. Kucharczyk i Zuczek wk�adaj� nakr�tki. Bior� je z otwartych d�oni kamrat�w. Kilka ruch�w palcami, nakr�tka trzyma. Teraz kluczem trzeba kr�ci�. Klucz o�lizguje si� z nakr�tek.
- Spokojnie!... - powtarza in�ynier i patrzy na stoper. Stoper gdacze, czarna wskaz�wka posuwa si� skokami, odmierza czas rytmicznie. Jeszcze pi��dziesi�t dwie sekundy.
Zuczek mocuje si� z trzeci� nakr�tk�. Kucharczyk dopiero z drug�. Szybciej trzeba to czyni�!... A nakr�tka opiera si�, nie chce doj�� do swego miejsca. Kucharczyk za�o�y� mocniej klucz, zapar� si� nog�, obiema d�o�mi poci�gn��.
W tej samej chwili klucz wy�lizn�� si� z nakr�tki, Kucharczyk straci� r�wnowag�.
- Jezus!... - krzykn�� jeszcze, pr�buj�c u�api� si� g�adkiej �ciany betonowej.
Zanim towarzysze mieli czas doskoczy�, obsun�� si� ci�ko i run�� w zbe�tan� wod�.
- Ratowa�!... - krzykn�� in�ynier.
Wszyscy nachylili si� nad wod�. Widz�, jak gwa�townie wir odpycha Kucharczyka pod przeciwleg�� �cian�, jak go zalewa woda, a on czepia si� �ciany rozczapierzonymi paluchami.
In�ynier przeskoczy� pomp�, przelaz� chy�kiem pod �elazn� belk�, chwilk� zawaha� si�, potem w kilku krokach przemkn�� nad przepa�ci�. Podkute buty zazgrzyta�y na w�skim, o�lizg�ym trawersie. Nachyli� si�, poda� r�k� Kucharczykowi. Kucharczyk co� krzyczy, lecz nie mo�na go zrozumie�, bo woda jeszcze g�o�niej krzyczy. In�ynier nachyli� si� ni�ej, uj�� go za rami�... Trzyma go mocno i wo�a na g�rnik�w, �eby podeszli i pomogli. Przysuwaj� si� do niego nachylone postacie. Rz�d �wiate� si�ga nad wod�. Wszyscy zapomnieli o zagro�onych pompach, o motorach, o wszystkim. Widz� tylko swojego towarzysza, d�awi�cego si� w czarnej, spienionej topieli. M�ody, chudy Kubiczek prze�lizgn�� si� po trawersie do in�yniera, uj�� za drugie rami� Kucharczyka. Teraz ju� uratowany!...
W tej chwili trysn�y strugi niebieskich iskier, co� gwa�townie strzeli�o. I znowu druga strona niebieskich iskier o�lepi�a oczy, przewali� si� suchy, gwa�towny trzask. R�wnocze�nie wysoki, podw�jny, wibruj�cy ton motor�w zamar�. Jakby siekier� odci��!...
Nasta�a cisza. Woda tylko szumi i szumi coraz g�o�niej. Ju� zatapia kolektory!...
Kto� z ludzi krzyczy:
- Chryste Bo�e!... Pompy stan�y!...
In�ynier W�jcicki podwleka Kucharczyka, zanurzonego w wodzie po ramiona, mocuje si� z jego ci�arem, na rusztowanie podnie�� usi�uje i wo�a: - Po ludzi ku tamie!... Szybko!... Niech uciekaj� pod szyb...
* * *
2. O tym, jak si� Kucharyja martwi
Chudy i blady Kucharyja wspi�� si� na palce i spojrza� w zwierciad�o. Chcia� si� przekona�, czy ju� posiwia�. Nie dojrza� ani jednego siwego w�oska w swej czarnej czuprynie.
"To dobrze!" - pomy�la� z niewielk� ulg�. Potem znowu zacz�� si� martwi�. Kucharyja wiedzia� o wszystkim. Kiedy ojca przywieziono do szpitala ze z�aman� nog�, rozbija� si� w szkole na korytarzu. W�a�nie siedzia� na Olszaku, najsilniejszym ch�opcu w sz�stej klasie, i mocowa� si� z Jastrz�bskim, siedz�cym znowu na Nalewajce, gdy przyszed� tercjan. - Ch�opcy - nie wrzeszczcie!... - zawo�a� grubym basem na rozbrykan� gromad� dzikus�w szkolnych. Lecz ch�opcy nie zaprzestali swojej zabawy. C� ich tam tercjan obchodzi?... Olszak nadal udawa� narowistego konia, unosz�cego na swoich barkach chudego Kucharyj�, a Nalewajka udawa� drugiego konia, harcuj�cego ze skulonym Jastrz�bskim na ramionach. Wszak wszyscy ju� wiedzieli, �e Jastrz�bski lada chwila runie na posadzk�, str�cony przez s�abszego Kucharyj�. Obydwa "konie" r�a�y przera�liwie, kopa�y nogami, skaka�y niczym prawdziwe konie, a ich je�d�cy, Kucharyja i Jastrz�bski, ok�adali si� pi�ciami i usi�owali jeden drugiego pokona�. Reszta ch�opc�w otacza�a bojownik�w i rumak�w wielkim ko�em i krzycza�a tak g�o�no, �e a� tercjan Bylok uszy zatyka� palcami.
- Powiadam wam, nie wrzeszczcie tak, jakby was ze sk�ry odzierano!... - zahucza� t�gim basem i post�pi� gro�nie do ch�opc�w. - Bo panu kierownikowi powiem!...
Teraz dopiero poskutkowa�a gro�ba. Ch�opcy przestali krzycze�, rozst�pili si�, je�d�cy przestali si� mocowa�, "konie" za�, dysz�ce z utrudzenia, stan�y w miejscu.
- Co to jest? Co si� sta�o?... - zapyta� kto� z gromady. - Kto tu jest Kucharczyk?... - zwr�ci� si� tercjan do wszystkich. - Kucharyja!... Na koniu siedzi!... Na Olszaku!
- O co chodzi, panie Bylok? - zapyta� Kucharyja, z�a��c z ramion Olszaka. - Ty� jest Kucharczyk?
- Ja...
- To ty tu wrzeszczysz jak lucyper, a tw�j ojciec... - tu si� tercjan zawaha�.
- Co si� sta�o z ojcem? - przel�k� si� Kucharyja, a trwoga �cisn�a mu serce. Skoczy�a mu gdzie� pod gard�o i na kr�tk� miareczk� czasu zatka�a oddech.
- No nic!... - zacz�� Bylok oci�gaj�co. - Wiesz, bo twojego ojca teraz odwieziono do szpitala!
- Jezusku na �wiecie!... Do szpitala?...
Wszyscy ch�opcy wstrzymali oddech, nachylili g�owy, zapatrzyli si� w such� twarz tercjana Byloka.
- Jako m�wi�! Do szpitala! Nog� ma z�aman�!
- To on umrze!... - zakwili� znienacka Kucharyja i ju� chcia� p�aka�, lecz pocieszy� go tercjan:
- Ale zaraz-ci tam b�dzie umiera�!... Nie becz jako stara baba! Nog� mu tylko z�ama�o, i to wszystko. Wyjdzie z tego! Powiedzia� pan kierownik, �e mo�esz teraz i�� do ojca, do szpitala. Chcesz?...
- Ty, Kucharyja, chciej!... Ja p�jd� z tob�!... - zg�osi� si� na ochotnika Olszak.
Kucharyja ju� nie s�ucha�, co do niego m�wi� koledzy. Wpad� do klasy, porwa� czapk� spod �awy i zbieg� po schodach do bramy.
Kto� tam za nim co� wo�a�, kto� bieg� za nim, lecz on ju� nic nie s�ysza�. Widzia� tylko przed sob� ojca ze z�aman� nog�. Przypomnia� mu si� ko�, ten pi�kny czarny ko� Wani, kt�ry sobie z�ama� oto niedawno nog�. Stoczy� si� z wozem do kamienio�omu i z�ama� nog�. By�a to przednia prawa noga. Ostra ko�� przebi�a sk�r� i stercza�a ukrwawiona. A czarny Frycek le�a� na lewym boku, r�a� cicho, patrza� na ludzi smutnymi oczami, a raz po raz wstrz�sa�y nim dreszcze.
- To go strasznie boli!... - pos�ysza� w�wczas Kucharyja czyj�� uwag�. I wtedy tak mu si� wydawa�o, jakby on sam cierpia� �w okropny b�l konia, kt�ry nie m�g� si� podnie��, tylko na ludzi patrzy� smutnymi oczami, r�a� cicho i prosi� o ratunek. Potem przyszed� ten wielki pan policjant Kucz. Co� wo�a� na zebranych ludzi, a ludzie j�li si� cofa�, Kucharyj� za� z innymi ch�opcami odp�dzili krzykiem. A kiedy Kucharczyk odbieg� kilkana�cie krok�w, us�ysza� strza�. Jakby kto� klasn�� w d�onie, w kt�rych le�� p�askie kamienie.
Zrozumia�, �e to pan policjant Kucz zastrzeli� czarnego Frycka. Chcia� si� wr�ci�, lecz nie m�g�. Wiedzia�, �eby musia� p�aka� z ogromnego �alu, a potem ludzie by si� na�miewali z niego. Pop�aka� sobie dopiero w domu na strychu. Potem przez kilka dni wci�� widzia� nieszcz�snego Frycka le��cego ze z�aman� nog� w g��bokim kamienio�omie. Nawet raz �ni� mu si�, jak biegnie przez pola o trzech nogach, czwart� z�aman� wlecze po grudach i r�y ogromnie smutnie.
- Frycek!... M�j Frycku!... - zawo�a� do niego i zbudzi� si� raptownie. Nad nim sta� ojciec i czego� mrucza� zaniepokojony. - C� tak krzyczysz? Co si� z tob� dzieje? - pyta� potem.
Na stole pali�a si� lampa, czarne oczy ojca b�yszcza�y w jej �wietle ciep�ym blaskiem, a chropowata d�o� jego dotkn�a policzka synka. Pod owym dotkni�ciem ma�y Kucharyja uciszy� si� w tym okamgnieniu, usn�� i ju� nie �ni� wi�cej o czarnym koniu Wani.
Bieg� teraz czarn� drog�, roztr�ca� ludzi i po�yka� �zy. Szepta� wci�� �wi�te s�owa. Ludzie patrzyli za nim zdziwieni, a kto� nawet wo�a�, �e z pewno�ci� co� zbroi� i teraz ucieka przed kijem. Inni �miali si� g�o�no. Wpad� do bramy szpitalnej.
- Hola!... Dok�d to, synku, tak �pieszysz?... - zatrzyma� go szorstki g�os od�wiernego.
Kucharyja stan�� zal�kniony, patrz�c niespokojnie w nastroszone brwi starego G�siora.
- No, dok�d tak lecisz? - zapyta� znowu.
- M�j Bo�e!... Ojciec...
- Aha, to ten, co go teraz przywieziono... Ze z�aman� nog�!... No id�!... Tamte drzwi trzecie! Mo�e ci� puszcz�!
Jaki� pan w bia�ym fartuchu, cuchn�cy karbolem, nie pu�ci� Kucharyi do ojca. Zagrodzi� mu drog� ramieniem, wyprowadzi� na pr�g.
- Nie becz, ma�y! - pociesza� go. - Teraz ojca nie mo�esz zobaczy�! Jutro przyjd�, pojutrze...
- Ale ojciec mi umrze! - wykrztusi� ch�opiec, d�awi�c si� �zami. - Ale nie ple�, nie! Za miesi�c, za dwa b�dzie zdrowy! No uciekaj, bo jeszcze co oberwiesz!
Poniewa� ch�opiec nie chcia� odej��, lecz wci�� si� napiera�, �eby go pu�ci� do ojca, wi�c tamten pan w bia�ym fartuchu, cuchn�cy karbolem, nacisn�� jaki� czerwony guziczek w �cianie, a gdzie� daleko w g��bi budynku odezwa� si� dzwonek. Wnet nadszed� jaki� srogi cz�owiek z wielkim brzuchem i z siwymi, kr�conymi w�osami na wielkiej g�owie.
- Panie Sosna, we�cie tego ch�opca, a wyprowad�cie go za bram�! - rzek� do niego tamten pan w bia�ym fartuchu, cuchn�cy karbolem. - Pu��cie mnie do ojca! Pu��cie mnie do ojca!... - krzycza� ju� teraz ma�y Kucharczyk. A kiedy go tamten srogi cz�owiek z wielkim brzuchem uj�� mocno za ramiona i j�� go wypycha� za drzwi, zapiera� si� nogami, kopa�, stara� si� wydrze� z jego ci�kich d�oni. Wtedy zniecierpliwiony srogi cz�owiek z wielkim brzuchem uj�� go mocno jedn� d�oni� z ty�u za ko�nierz, drug� d�oni� za spodnie, nieznacznie uni�s� i poprowadzi� do bramy. Z otwartych okien wychyla�y si� zdziwione twarze, zwabione rozpaczliwym p�aczem i krzykiem ch�opca. Niekt�rzy �miali si� g�o�no, inni za� co� wo�ali na srogiego cz�owieka z wielkim brzuchem.
- Jutro przyjd�!... - rzek� mu szorstko tamten cz�owiek i wypchn�� go za bram�.
Kucharyja poszed� z�amany do domu, p�acz�c rzewnie po drodze. Siostry Jadwi�ki nie by�o jeszcze w domu. Usiad� przeto na ��ku, zakry� oczy d�o�mi i zn�w p�aka�. Potem przysz�a Jadwi�ka. Rzuci�a ksi��ki na st� i zacz�a tak�e p�aka�.
W nocy Kucharyja znowu �ni� o tamtym czarnym Frycku ze z�aman� nog�. Frycek bieg� przez pola, r�a� �a�o�nie i coraz potyka� si� i zwala� do bruzdy, bo z�amana noga nie mog�a go unie��.
- Cicho, Hanysku, cicho!... - szepta�a siostra i g�aska�a go po twarzy. D�onie siostry pachnia�y ksi��kami i atramentem.
Nazajutrz siostra nie pojecha�a do szko�y.
- M�j Bo�e, a mia�am mie� dzisiaj lekcj� w trzeciej klasie! Pan profesor da mi z�� not�. A mo�e... - nie doko�czy�a, bo w my�lach ujrza�a ojca. Skurczy�a si� bezwiednie, jak pod nag�ym uderzeniem. Zamruga�a szybko, zatrzepota�a rz�sami, potem wytar�a je d�oni� i j�a si� krz�ta� po kuchni. Oto trzeba �niadanie ugotowa�, posprz�ta�, ubra� si�, ksi��ki pozbiera� i raz po raz spogl�da� na zegar, czy zd��y do poci�gu.
Przypomnia�a sobie, �e dzisiaj przecie� nie jedzie do szko�y. Nie trzeba si� wi�c �pieszy�. Jej kole�anki z pi�tego kursu b�d� zdziwione. Jutro musi pojecha�, boby pan profesor pomy�la�, �e... Ale nic by nie pomy�la�! Wszak i tak dyrekcja seminarium dowie si� o nieszcz�ciu, jakie spotka�o ojca, Hanyska i j� sam�. Chyba ojciec nie umrze! Jezusku, nie mo�e umrze�!... Otrz�sn�a si� przestraszona tamt� okropn� my�l�.
Przed po�udniem Kucharyja z siostr� udali si� do szpitala. Nikt im nie broni� wej�cia do bramy i do bia�ego budynku. Przyszed� tamten wczorajszy srogi cz�owiek z wielkim brzuchem i z bia�� czupryn� na wielkiej g�owie. Dzisiaj patrza� �agodnie. Kucharyi zdawa�o si�, �e nawet jego brzuch sta� si� mniejszy, a bia�e w�osy mniej pokr�cone.
- Do ojca przyszli�cie?... Do ojca?... No chod�cie!... - rzek� i poszed� przodem, otworzy� potem drzwi do wielkiej sali i wskaza� palcem na przedostatnie ��ko ko�o pieca.
- Tam le�y! Siostro Kazimiero!... - zawo�a� p�g�osem do przechodz�cej zakonnicy. - To dzieci tamtego bez nogi... Prosz� si� nimi zaopiekowa�... Teraz blademu i chudemu Kucharyi wszystko wydaje si� jeszcze okropniejszym snem ani�eli tamten sen o czarnym koniu ze z�aman� nog�. Kiedy nazajutrz poszed� do szko�y, w�jt Olszak poklepa� go po ramieniu i powiedzia�:
- Nie martw si� kolego!... Wszystko b�dzie dobrze!...
A potem zdzieli� pi�ci� Blattana, bo popchn�� Kucharczyka. Blattan zaperzy� si�, lecz wszyscy ch�opcy wsiedli z krzykiem na niego i wygonili go na korytarz.
- Jakby to on si� czu�, gdyby go takie nieszcz�cie spotka�o?... - powiedzia� wtedy modrooki Raszka, o kt�rym ch�opcy mawiali, �e nad zdech�ym wr�blem p�acze. Podszed� do Kucharczyka i pokaza� mu na d�oni dwa sowieckie znaczki listowe.
- Chcesz, Kucharyja? - zapyta�.
Kucharczyk zawaha� si�. Jak�e tu bra� znaczki listowe, i to nawet sowieckie, kiedy nic takiego nie posiada�, co by m�g� da� za nie Raszce. - No, bierz, kiedy ci daj�!... - zach�ca� go Raszka.
Kucharczyk wzi�� i podzi�kowa�. Na drobn� chwil� zapomnia� o swoim zmartwieniu, bo na jednym znaczku by� balon, a na drugim bia�y nied�wied� z rozwart� paszcz�.
- A nie martw si�, bo ci w�osy posiwiej�!... - rzek� mu Raszka. Kucharyja uwierzy�, bo� Raszka jest przecie� synem lekarza, a wi�c dobrze wie, kiedy mog� w�osy posiwie�.
Spojrza� teraz jeszcze raz do zwierciad�a, lecz znowu nie dojrza� ani jednego siwego w�osa. Usiad� przeto na kraw�dzi ��ka i zamy�li� si�. Siostra pojecha�a rano do seminarium. Skar�y�a si� przed wyj�ciem, �e j� k�uje w piersiach. Zreszt� nic dziwnego. Przecie� jest jeszcze bledsza i chudsza ni� brat. Ludzie m�wi�, �e wygl�da na czterna�cie lat najwy�ej, a ona liczy osiemna�cie lat. Oto przed miesi�cem sko�czy�a osiemnasty rok �ycia. Nic prawie nie ro�nie, oczy ma podkr��one i nocami kaszle. Potem si� skar�y, �e j� k�uje w piersiach.
"Jutro zapytam si� Raszki, co to mo�e by�!..." - postanowi�. Wszak Raszka wszystko wie, bo jest synem lekarza, a ojciec jego ma bardzo du�o grubych ksi�g, w kt�rych s� wymalowane wn�trzno�ci ludzkie. Serce, nerki, p�uca i wszystko. Raszka ju� pokazywa� te ksi��ki z obrazkami kolegom w klasie. Lecz teraz ju� ich nie przynosi do szko�y, bo pan nauczyciel powiedzia�, �e mu je zabierze i odda dopiero z ko�cem roku szkolnego.
W ksi��kach tych by�y tak�e wymalowane ko�ci n�g ludzkich. Teraz Kucharczyk dobrze sobie przypomina�. Takie straszne chude nogi jak u �mierci na tym obrazie, co wisi w ko�ciele pod ch�rem. Pod ch�rem jest zawsze mroczno i ch�odno. Kucharczyk boi si� stawa� w tamtym miejscu. Bo chocia� jest mroczno, to jednak tamta �mier� na obrazie jest tak bia�a, �e j� mo�na dobrze widzie�. A je�eli si� jej dok�adnie przypatrzy�, to potem mo�e straszy� podczas snu. Nawet po drodze mo�na by j� spotka� o zmroku. Wszak stary Donacik powiedzia�, �e j� widzia� w kopalni. M�wi�, �e ojciec Kucharczyka tak�e j� widzia�...
Ch�opiec zamy�li� si�, bo zn�w ujrza� swojego ojca le��cego w bia�ym ��ku w wielkiej bia�ej sali szpitalnej. Na innych ��kach tak�e le�eli chorzy i st�kali, a jego ojciec u�miecha� si� do niego i do Jadwi�ki. Kiedy Kucharyja stan�� przed ��kiem, to ojciec wyci�gn�� do niego d�o�. D�o� by�a ch�odna i spocona.
- Tatulku... - zacz�� wtedy nie�mia�o.
- Co, Hanysku?
- Nie umrzecie, tatulku?... - zapyta� synek.
Ojciec machn�� d�oni� i spochmurnia�. Chwil� co� my�la�, bo rusza� w�sami i patrza� nieruchomo na powa��. A potem westchn�� i powiedzia�: - Gdyby nie by�o mi �al was, dzieci... ch�tnie bym umar�... - Czemu? - spyta� zdziwiony Kucharyja. Jadwi�ka milcza�a, tylko chlipa�a przez ma�y, zaczerwieniony nosek.
- Eh!... - mrukn�� ojciec i zamilk�.
Potem przypomnia� sobie Kucharyja, �e tamten srogi cz�owiek o du�ym brzuchu powiedzia�:
- To dzieci tamtego bez nogi!...
"Jezusku na �wiecie!... - przerazi� si� ch�opiec. - Czy�by ojciec nie mia� nogi?"
Spojrza� na bia�e prze�cierad�o, lecz niczego nie m�g� zauwa�y�. Prze�cierad�o nakrywa�o ojca do piersi. Koszula by�a rozpi�ta i ch�opiec widzia�, �e na piersiach ojca rysuj� si� chude �ebra. Podobne to by�o do kr�tkiej drabinki o krzywych szczeblach. Ojciec dysza� ci�ko, a pier� wznosi�a si� i opada�a.
- Tatulku, a... - zacz�� znowu, lecz ba� si� doko�czy�. - No co, Hanysku?
- Czy wy nie macie nogi?
Wtedy Jadwi�ka wybuchn�a g�o�nym p�aczem. Przybieg�a siostra Kazimiera i j�a j� ucisza�. Ojciec za� zacisn�� sine usta, oczy powlok�y mu si� jak�� mgie�k�, a po zbiedzonej twarzy j�y przebiega� kr�tkie skurcze. W�wczas ch�opiec wszystko zrozumia�. Ojciec nie ma nogi!... Odj�to mu nog� w szpitalu!... To z pewno�ci� uczyni� tamten srogi cz�owiek z wielkim brzuchem! Albo ten pan w bia�ym fartuchu, co tak cuchnie karbolem. To oni uczynili!... Ogarn�� go wielki gniew. Oto p�jdzie i sam nie wie, co uczyni! Powie jednemu i drugiemu, �e s� zb�je! �e sko�cz� w kryminale! �e na szubienicy sko�cz� obydwaj!...
Wnet jednak min�� gniew, bo wezbra� w nim ogromny �al. Zacisn�� usta mocno, ile si� tylko da�o, �eby si� nie rozp�aka� w g�os. Nie, nie b�dzie p�aka�!... Jezusku na �wiecie!... Co teraz?...
A mo�e jednak tamci �li ludzie nie odj�li nogi ojcu!... Mo�e tego nie uczynili!...
I zanim siostra Kazimiera mia�a czas przeszkodzi�, nachyli� si� do n�g ojca i podni�s� prze�cierad�o. I ujrza� rzecz straszn�. Oto jego ojciec le�y bez prawej nogi!...
Jak przez sen widzi schylaj�c� si� nad nim siostr� Kazimier� o szarych oczach, s�yszy czyje� wo�anie, potem wszystko milknie stopniowo, wszystko zanurza si� w jakim� mroku, cuchn�cym karbolem...
Potem ocuci� si� na jakim� bia�ym ��ku. Naoko�o znowu cuchn�� karbol i jeszcze co� innego cuchn�o. Podobnie jak w aptece u Olszaka. W�a�ciwie to nie cuchnie, lecz pachnie. Czasem Olszak w klasie podobnie pachnie. - Ty, Olszak, czym to pachniesz? - pytaj� wtedy koledzy. Olszak wydyma usta i m�wi z przechwa�k�:
- Eh, to... to nic. To tylko eter!... Pomaga�em dzisiaj ojcu w aptece... Ch�opcy patrz� wtedy z podziwem na Olszaka, co pomaga ojcu w aptece. Olszak za� podsuwa d�onie pod nos ka�demu i ka�e poci�ga� mocno. Ch�opcy poci�gaj� i powiadaj�, �e troch� wierci w nosie.
Kiedy si� Kucharczyk obudzi� na bia�ym ��ku, r�wnie� ten sam zapach wierci� w jego ma�ym nosku. Kichn��, skrzywi� si� i wyskoczy� z ��ka. Teraz dopiero dowiedzia� si�, �e zemdla� i �e siostra Kazimiera nios�a go w ramionach do tamtego ��ka, a pan w bia�ym fartuchu kiwa� nad nim g�ow�. Teraz Kucharyja siedzi w izbie, coraz spojrzy do zwierciad�a i martwi si� ogromnie.
"M�j Bo�e, co teraz b�dzie, co?..." - powtarza w my�lach i czuje, jak mu oczy wilgotniej�, a serce ogromnie ugniata jaki� ci�ar.
* * *
3. O tym, jak s�o�ce nie chcia�o �wieci�
Ojciec Kucharczyka wr�ci� ze szpitala o kuli.
Usiad� na �awie pod oknem, a drewnian� nog� wysun�� przed siebie. My�li za� wlok�y si� przez jego sko�atan� g�ow� jak szary, ogromny t�um ludzi. Ludzie s� smutni i w�druj� drog� zamy�leni, z opuszczonymi oczami. - M�j Bo�e - co teraz b�dzie, co?...
Ojciec nie mo�e znale�� odpowiedzi. Tu nikt by nie znalaz� odpowiedzi. Dlatego ojciec ju� nie chce o tym my�le�. Lecz musi. Bo co kt�r� my�l odegna, to inne cisn� si� wielk� gromad� i przepychaj� do jego sko�atanej g�owy. Teraz uk�adaj� si� w minione chwile.
"Czemu nie zosta�em w tamtej wodzie? - my�li znowu. - Czemu nie zosta�em w szybie?..."
Otrz�sa si� mocno, bo wie, �e te my�li podobne s� do robak�w tocz�cych drzewo. Takie my�li mog� stoczy� najsilniejsze serce, stru� je do ostatka, a wtedy serce umrze. A gdy serce umrze, to ju� wszystko sko�czone. Wtedy cz�owiek mo�e p�j�� i uczyni� sobie co� z�ego. To samo, co tamten nieboszczyk Marekwica, kt�ry usiad� pod ha�d�, usn�� i ju� si� nie obudzi�. Ha�da pali si� i wywala z siebie krztusz�cy czad. Kto siada pod pal�c� si� ha�d�, temu �ycie obrzyd�o.
Ojciec otrz�sn�� si� znowu mocno. Jakby wielkie brzemi� z siebie zrzuca�. Rozejrza� si� po izbie i wtedy ujrza� w my�lach Hanyska i Jadwi�k�. Lecz rych�o obraz ich zatar� si�, bo uprzykrzone my�li zgarn�y si� znowu wielk� gromad�.
- To skomplikowane z�amanie nogi!... - s�yszy powt�rnie tamt� uwag� lekarza, pana Schmidta.
- Trzeba b�dzie odj��?... - pyta si� kto� drugi poza g�ow� ojca. Ojciec patrzy na pana Schmidta przez przymkni�te oczy. Widzi go przez rz�sy jak przez szare firaneczki. Teraz pan Schmidt marszczy brwi, g�adzi czo�o bia�� d�oni� i przytakuje.
Potem wlok�y si� dni d�ugie, szare, bez s�o�ca. S�o�ce by�o na niebie, lecz nie by�o go dla ojca Kucharczyka. Prawie codziennie w�drowa�o wielkimi z�otymi plamami po szpitalnej izbie, ale dla niego by�a to tylko jasna plama, nic wi�cej. A kiedy podnie�� g�ow� i spojrze� w okno naprzeciwko, to mo�na by�o zobaczy� szczyty komin�w i wielki kawa� nieba. S�o�ce mo�na by�o tak�e zobaczy�, zw�aszcza przed po�udniem. Lecz z tamtych komin�w wywala�y si� ogromne k��by czarnego dymu i dlatego niebo by�o szare, a s�o�ce nie chcia�o �wieci�. By�o podobne do mizernego �wiate�ka w zakopconej lampie. - Czy dobrze wam, Kucharczyku? - pos�ysza� raz nad sob� s�odki, mi�kki g�os siostry Kazimiery.
Ojciec spojrza� w jej oczy i zobaczy�, �e s� niebieskie. Wtedy ci�ka kropla pio�unu spad�a w jego serce.
- Hm, dobrze!... - powiedzia� z �alem. - Dla mnie s�o�ce ju� nie chce �wieci�...
Wtedy siostra Kazimiera nic nie powiedzia�a, tylko pog�aska�a Kucharczyka po g�owie. I to wszystko. Lecz Kucharczykowi przypomnia�a si� w tej chwili tamta ogromnie dawna chwila, kiedy jeszcze by� ma�ym ch�opcem, a matka pog�aska�a go po g�owie. Teraz by�o co� podobnego. I na dobr� chwilk� wyda�o mu si�, �e s�o�ce rozz�oci�o si� na niebie, a niebo by�o tak bardzo b��kitne jak oczy siostry Kazimiery.
Od tamtego czasu min�y dwa miesi�ce. A mo�e nawet wi�cej. Ojciec Kucharyi jeszcze bardziej posiwia� i jeszcze bardziej zgarbi� si�, a serce jego jeszcze bardziej zgorzknia�o. Wszak dobrze wiedzia�, �e gdyby nie on, kopalnia nie by�aby zalana. Chodzi�o wtedy o sekundy, wszyscy si� �pieszyli, on tak�e si� �pieszy�, i sta�o si�!... Teraz kopalnia zalana zupe�nie, zatopiona do ostatka. Woda si�ga - jak m�wi Sosna - do po�owy szybu. Nie ma widok�w, �eby j� mo�na by�o kiedy odwodni�. I wskutek tego ca�a za�oga kopalni sta�a si� bezrobotna. Z powodu niego!... Chryste Bo�e!...
Ukry� twarz w d�oniach i zagryz� usta, by nie s�ysze�.
Sosna m�wi�, �e teraz oko�o o�miuset robotnik�w b�dzie bez chleba. Kiwa� przy tym wielk� g�ow� i poci�ga� �a�o�nie przez czerwony nos. - Pomy�lcie tylko... - lamentowa�. - Tylu robotnik�w bez chleba!... Maryjko �wi�to!... - i a� d�onie z�o�y� na wielkim brzuchu. Kucharczyk s�ucha� i s�ucha�, lecz potem ju� nie m�g� wytrzyma�. - Czy to koniecznie musi by� moja wina?... - zapyta� wzburzony, gniot�c prze�cierad�o w d�oniach.
Sosna przestraszy� si� troch�. Spojrza� zdumiony na Kucharczyka i cofn�� si� od jego ��ka.
- Ale ja przecie�... - stara� si� teraz uniewinnia�. Lecz Kucharczyk strzepn�� niecierpliwie d�oni�. Sosna przeto wyszed� z sali, wzdychaj�c ci�ko po drodze.
Na s�siednich ��kach st�kali chorzy g�rnicy. Kiedy jednak Sosna rozmawia� z nim, podnie�li g�owy i s�uchali. A kiedy Sosna wyszed�, g�owy ich opad�y znowu na poduszki.
"Co teraz b�dzie?..." - my�li Kucharczyk, rozgl�daj�c si� po izbie. �le b�dzie. Wszyscy jego kamraci, ca�a za�oga z zatopionej kopalni nie b�dzie mia�a pracy. B�dzie g��d siedzia� za ich sto�ami, a g�odne dzieci b�d� becza�y. Koledzy za� b�d� mo�e przekonani, �e on wszystkiemu winien. - Stary Kucharczyk temu winien!... - b�d� krzyczeli.
- Tak, on jest temu winien, �e kopalnia zalana!
- Z powodu niego jeste�my bez pracy!...
- Jego to wina, �e nasze dzieci s� g�odne, a my bez pracy!... Kucharczyk zatka� uszy d�o�mi. Nic to jednak nie pomog�o. Wci�� mu si� bowiem zdawa�o, �e ju� teraz s�yszy, jak jego koledzy z�orzecz� i pi�ciami wygra�aj�.
Podni�s� si� ci�ko z �awy, by spojrze� w okno, czy nie wraca Hanys lub Jadwi�ka ze szko�y. Drewniana noga stukn�a o pod�og�. Stukot �w przypomnia� mu jego nieszcz�cie. Wszak to teraz ju� nie b�dzie nikomu potrzebny. Pracy nigdzie nie dostanie. Chocia�by nawet kopalni� odwodniono, to pracy nie dostanie. Sta� si� wi�c niepotrzebnym cz�owiekiem... Usiad� ci�ko na �awie. Powl�k� spojrzeniem po izbie. Ujrza� na stole u�o�one ksi��ki Jadwi�ki.
C� to b�dzie za �ycie?... Jezusie �wi�ty, c� to b�dzie za �ycie?... Podni�s� g�ow�, bo zdawa�o mu si�, �e kto� idzie. Spojrza� w okno. Nikt nie idzie. Zdawa�o mu si�. Ujrza� tylko dymi�ce kominy, szare niebo i przygaszone s�o�ce.
- Ju� mi s�o�ce nie �wieci... - przypomnia� sobie tamte swoje s�owa ze szpitala.
"Co tu teraz robi�?... Jezusie �wi�ty, co tu teraz robi�?..." - bi� si� z my�lami.
Zegar tyka� miarowo na �cianie, s�o�ce zst�powa�o powoli z nieba. Stary Kucharczyk za� siedzia� na �awie i my�la�. A co spojrza� na wystaj�c� nog� drewnian�, to jakby go ostry n� �gn�� w serce.
Chwile mija�y.
Znienacka otworzy�y si� drzwi, do izby wpad� synek, Hanys Kucharyja. Ze szko�y wr�ci�.
- Jeszcze si� martwicie, tatulku? - zapyta� nie�mia�o.
Ojciec westchn�� tylko.
- A ju�e�cie co jedli? - zapyta� znowu Hanys.
- Ech, nie smakuje mi, synku, ni!... A ty sobie we�... Masz w rurze!... Kucharyja wyci�gn�� z rury spory garnek z ziemniakami. Ziemniaki by�y ciep�e i pachn�ce. Wysypa� z nich po�ow� na misk�, si�gn�� za okno, gdzie sta�y dwa garnuszki z kwa�nym mlekiem, wzi�� jeden, siad� za sto�em i j�� zajada�. Ojciec patrzy� na niego. Radowa� si� jego widokiem, jego g�odem, syconym mlekiem i ziemniakami, nabiera� wiary w siebie.
"Z�oty m�j synek!..." - my�la�, a ciep�a fala zalewa�a mu serce. - Szkoda, �e ju� nie ma matki! - rzek� znienacka. Hanys przesta� je��, spojrza� zdziwiony na ojca.
- No, mia�yby�cie, dzieci, lepsz� opiek�!... - doda� jeszcze ojciec. Hanys nie wiedzia�, co powiedzie�. Wszak matki prawie �e nie pami�ta�. Ojciec zawsze mawia�, �e ju� temu dawno, kiedy umar�a. A dobrze, �e umar�a. Mia�a si� bowiem trapi�, to jej lepiej na drugim �wiecie. Hanys wyobra�a� j� sobie jako ksi�ycowe �wiat�o. Powiedzia� nawet o tym Jawi�ce. - Wiesz ty, Jadwi�ka... jak ja my�l� o naszej mamulce? - rzek� pewnego razu.
- Jak my�lisz? - zapyta�a Jadwi�ka, nie odrywaj�c oczu od ksi��ki. - Wi�c nie ucz si�, to ci powiem!
Jadwi�ka podnios�a g�ow� i czeka�a, co jej powie Hanys. - Wi�c m�w! - rzek�a troch� zniecierpliwiona, bo jej �al by�o czasu. Przecie� ma tyle zadane na jutro, �e nie wie, czy zdo�a wszystkiego si� nauczy�.
- Wyobra�am sobie nasz� mamulk� jako ksi�ycowe �wiat�o!... - powiedzia� Hanys.
- Te� co�!... - mrukn�a Jadwi�ka i znowu j�a czyta�.
Hanys ju� odt�d nigdy nikomu nie m�wi�, �e wyobra�a sobie matk� jako ksi�ycowe �wiat�o. Nawet ojcu nie powiedzia�. Olszakowi w szkole chcia� powiedzie�, lecz tak�e tego nie uczyni�. Raz tylko, kiedy pan nauczyciel omawia� czytank� pod tytu�em: "Walka z gru�lic�", to mu si� zdawa�o, �e nie wytrzyma i powie to panu nauczycielowi.
- No, czego chcesz, Kucharczyku? - zapyta� pan nauczyciel, widz�c jego stercz�ce palce.
Kucharczyk zawaha� si� jednak w ostatniej chwili. Ale �e trzeba by�o co� powiedzie�, wi�c rzek�, �e jego matka tak�e umar�a na gru�lic�. - A dawno?
- Prosz�... dawno. Jeszcze by�em bardzo ma�y. Trzy lata liczy�em... Teraz mu znowu ojciec przypomnia� matk�. Powiedzia�, �e szkoda, i� jej nie ma.
- Czemu, tatulku?
- No, m�j Bo�e... bo mieliby�cie wi�ksz� wygod�. Dziecko bez matki, to jakby s�o�ca nie by�o...
- Yhy!... - przytakn�� synek i znowu zacz�� je��.
Potem przysz�a Jadwi�ka. Uwin�a si� raz dwa z jedzeniem, bo� trzeba wieczerz� przygotowa�, a potem jeszcze tyle nauki!...
Krz�ta�a si� po izbie, drobna i cicha. Ju� nie mia�a niebieskich �cz. Od tamtej chwili, kiedy ojca spotka�o takie nieszcz�cie, oczy jej poszarza�y i jakby przygas�y.
Wszak i ona zadawa�a sobie to samo pytanie, co ojciec. Co teraz b�dzie?... Nie umia�a znale�� odpowiedzi. Wiedzia�a, �e jest chora na p�uca. Lekarz szkolny marszczy� brwi, kiedy j� bada�, strzepywa� palcami i znowu przytyka� ucho do s�uchawki, wspartej o jej piersi. - K�uje? - pyta�.
- Czasem.
- Kaszle pani?
- Niekiedy...
- Hm, hm... - mrucza� i znowu strzepywa� palcami.
Jadwi�ka patrzy�a w jego zatroskane oczy i l�ka�a si�, �e nie zostanie nigdy nauczycielk�. A ona musi zosta� nauczycielk�. Ze swojej pensji musi utrzyma� ojca i brata.
- Musi si� pani szanowa�... bardzo szanowa�!... - ostrzega� j� lekarz, pan Kwieci�ski. - Ja bym nawet radzi� pani, �eby zrezygnowa� z zawodu nauczycielskiego...
- Czemu, prosz� pana doktora?
- Hm... wiadomo... praca nauczycielska mo�e grozi� p�ucom. P�uca pani s� s�abe. Pani powinna by wyjecha� gdzie�...
Nie doko�czy� jednak, bo wiedzia�, �e Jadwiga Kucharczyk�wna nie mo�e nigdzie wyjecha�. Nie ma przecie� pieni�dzy. �eby tak przynajmniej na wakacje w g�ry...
- �eby tak w g�ry wyjecha� na wakacje... - powt�rzy� g�o�no swoje my�li. Jadwi�ka nic nie powiedzia�a. Jak�e� tu wyje�d�a� w g�ry, kiedy nie ma pieni�dzy! Zdawa�a sobie spraw�, �e mo�e ulec gru�licy. Tak samo jak jej matka. Nic jednak nie m�wi�a ojcu. Po co go martwi�, kiedy i tak nic by to nie pomog�o. A Hanysowi m�wi�? Tak�e nie warto. On tego nie rozumie mo�e... A zreszt�, jest m�oda, przyjdzie lato, wszystko si� zmieni na lepsze. �eby tylko matur� zda�, a potem ju� wszystko b�dzie dobrze!... Dzisiaj zdawa�o si� jej, �e b�dzie musia�a wcze�niej opu�ci� nauk�. Kaszla�a w klasie, a w piersiach k�u�o j� bardzo. Od kilku dni trapi�a j� lekka gor�czka. Trudno jej by�o si� uczy�, w szkole na lekcjach nie mog�a skupi� uwagi. Wierzy�a jednak, �e to przejdzie.
Nie przesz�o.
Ojciec wyszed� z Hanysem. Powiedzia�, �e p�jd� si� popatrze� na kopalni�. Wszak ju� nie by� tam od tamtego czasu, kiedy si� sta�o owo nieszcz�cie. Ju� temu dawno, bardzo dawno.
Jadwi�ka pozosta�a wi�c sama w mieszkaniu. Pokrz�ta�a si� wi�c po izbie, usiad�a przy oknie i spr�bowa�a si� uczy�. Lecz rych�o spojrzenie jej sp�yn�o z drobnych literek i uton�o w oknie. Okno jest otwarte. Ws�cza si� przez nie lekki sw�d dymu z tamtych komin�w dymi�cych. Ponad dymami rozwianymi w szar� mgie�k� czerwieni si� niebo. Oto s�o�ce zachodzi. Rude jakie� i ch�odne, a pod�u�ne chmury nurzaj� si� w jego blasku i tak�e s� rude. Po brzegach p�on� tylko �ywsz� czerwieni�, potem ju� rudziej� coraz bardziej i przemieniaj� si� stopniowo w szare zwa�y waty. Sypie si� z nich leciuchny zmierzch. Za chwil� s�o�ce utonie za tamtymi kominami, rude blaski na chmurach zgasn�, a zmierzch zatopi ca�� ziemi�. - A mo�e ksi�yc?... - przypomnia�a sobie.
Wychyli�a si� z okna, spojrza�a na wschodni� stron� nieba. Jest ksi�yc. Nie ca�y, oszczerbiony z boku, wykrojony. I jego r�wnie� zas�aniaj� dymy. Jest jeszcze bardziej ch�odny ani�eli tamto nikn�ce s�o�ce. Przypomnia�a sobie matk�. Wszak Hanys m�wi�, �e to �wiat�o ksi�yca przypomina mu matk�. Ujrza�a j� le��c� oto w tamtym ��ku pod �cian�, blad� i chud�. D�onie jej wydawa�y si� przezroczyste.
- �yj, moja rybeczko z�ota, �yj!... - m�wi�a wtedy matka, g�adz�c j� po d�oni. Potem umar�a.
S�o�ce ju� zesz�o z nieba. Chmury gasn� na niebie. Ksi�yc ja�nieje coraz bardziej, a szary mrok schodzi na ziemi�. Jaki� nag�y zi�b sp�yn�� na dziewczyn�.
Pos�ysza�a kroki. Jedne s� nier�wne, drugie drobne.
"Wracaj�!..." - pomy�la�a z ulg�.
Zapali�a lamp�, j�a si� krz�ta� ko�o kuchni. Wszak ojciec wr�ci g�odny. A Hanys jeszcze bardziej. Zakaszla�a gwa�townie, zakrztusi�a si� znienacka. - C� ci to? - pos�ysza�a we drzwiach g�os ojca.
Dziewczyna stara�a si� st�umi� kaszel, lecz nie mog�a. Opar�a si� przeto o �cian�, zakry�a twarz fartuchem. D�ugo kaszla�a. A kiedy fartuch odj�a, ujrza�a na nim drobinki krzepn�cej krwi. I w tej samej chwili zrozumia�a, �e wszystko sko�czone.
Nie okaza�a wzruszenia. Napi�a si� tylko wody, fartuch odwr�ci�a, u�miechn�a si� z trudem do ojca.
- No i co, tatulku? - zapyta�a.
- Hm, nic...Kopalnia stoi. I sta� b�dzie...
- A g�rnicy?...
Ojciec wstrz�sn�� ramionami i umilk�, Hanys chcia� co� powiedzie�, lecz ojciec nie pozwoli�.
- Pom� Jadwi�ce! - rzek� tylko i znowu si� zamy�li�.
- Wiesz, Jadwi�ka... w tobie jedna nasza nadzieja! - zacz�� po chwili, patrz�c na c�rk�.
Dziewczyna spojrza�a na niego wyczekuj�co.
- Bo oto niezad�ugo zdasz matur�... ostaniesz posad�... jaki� grosz zarobisz. Bo ja ju� nic nie zarobi�! Zasi�ek b�d� jeszcze pobiera� jaki� czas, a potem wszystko si� sko�czy! Zreszt� taki on ma�y, �e nie wystarczy�oby dla nas trojga!
- Dobrze tatulku... Matur� zdam za miesi�c... Pi�mienn�. Potem ustn�... A po wakacjach p�jd� na posad�! I b�dzie wszystko dobrze! Zobaczycie! Podnios�a koniec fartucha, �eby uj�� rozgrzane ucho rondelka ze skwarkami. I wtedy dojrza�a tamte zakrzep�e drobinki krwi w fa�dach fartucha.
Ogromny �al zgasi� w niej ostatek s�o�ca i tak jej by�o, jakby si� w mroki zanurzy�a.
* * *
4. O JEDNYM LEKARZU, CO GUZIKI OBRYWA�
Jadwi�ka ju� nie posz�a do szko�y.
W t� sam� noc rozkaszla�a si� jeszcze bardziej. Tak bardzo, �e zbudzi� si� ojciec i Hanys. Zanim jednak ojciec wsta� i przypi�� drewnian� nog� do bioder, Jadwi�ka przesta�a kaszle�.
- Co ci to, Jadwi�ko?... Co ci to? - pyta� stroskany.
- Nic... - odpowiedzia�a dziewczyna zm�czonym g�osem. - Widocznie przezi�bi�am si�...
Ojciec s�ucha� jej cichego g�osu, wyp�ywaj�cego z mroku izby, jak zapowiedzi czego� takiego, co serce na wieki zmrozi. Wszak matka r�wnie� tak kaszla�a. W ciemno�ci doszed� do lampy, zapali� j�, rozejrza� si� po izbie. I oto ujrza� swoj� blad� Jadwi�k� le��c� z przymkni�tymi oczami na ��ku, a obok ��ka, na pod�odze, pomi�t� chusteczk� ujrza�. Podni�s� j�, rozwin��. Ju� wiedzia�.
- Ty� krwi� plu�a?... - zapyta� zduszonym g�osem.
- Tak... ale to... nic... tatulku...
Tej nocy ojciec ju� nie usn��. Zgasi� lamp�, usiad� na �awie i patrzy� w mroki. Widzia� w nich swoj� c�rk� umieraj�c� na gru�lic�. Widzia� w nich nawet trumn�, a w trumnie blad�, drobn� Jadwi�k� z zamkni�tymi oczami. Wtedy zaszlocha�, trzymaj�c si� zaci�ni�tymi pi�ciami za skronie. - Tatulku... tatulku... - obudzi� go z zapami�tania g�os Hanysa. - Co?...
- Tatulku... chod�cie spa�...
Ojciec nie poszed� spa�. Przesiedzia� na �awie do rana. Pi�ci gryz�, �eby nie krzycze� lub �eby nie z�orzeczy� swojej doli.
Jadwi�ka nie wsta�a rano z ��ka. Hanys pobieg� do lekarza. I chocia� powiedzia� panu Nowakowi, �e nie maj� du�o pieni�dzy, to lekarz, pan Nowak, jednak przyszed�. Ma�y, gruby, o kr�tkich nogach. Obejrza� Jadwi�k�, opuka�, ws�ucha� si� przez chwil� w szelest jej p�uc, a potem zapyta�: - Mo�ecie j� gdzie� wys�a�?
- Dok�d, panie doktorze?...
- Do Zakopanego... w Beskidy...
Ojciec nic nie odpowiedzia�. Sta� tylko, oparty plecami o �cian�, i patrzy� ponuro przed siebie.
Lekarz, pan Nowak, ju� si� o nic nie pyta�. Mia� bowiem czuj�ce serce, a takie serce wszystko zrozumie. �al mu by�o tylko tej m�odej dziewczyny skazanej na �mier�. Gdyby ojciec mia� pieni�dze, mo�na by j� wys�a� do sanatorium w Zakopanem lub nawet gdzie� za granic� i da�oby si� j� wyratowa�. Lecz je�eli pieni�dzy nie ma...
- No, ja jej zapisz� lekarstwo... Niech ju� do szko�y nie idzie... Bo m�wili�cie, �e do jakiej� szko�y je�dzi. Do jakiej?
- Do seminarium...
- Gdzie?
- W Nowym Bytomiu...
- Jak