Solski Paweł - Chude kołeczki

Szczegóły
Tytuł Solski Paweł - Chude kołeczki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Solski Paweł - Chude kołeczki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Solski Paweł - Chude kołeczki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Solski Paweł - Chude kołeczki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PAWEŁ SOLSKI Chude kołeczki Jakkolwiek na to patrzeć, Wacław Sęp-Bereza nie miał powodów do radości... Oczywiście, trawy od naszej strony są wysokie. W ogóle po tej stronie Dniepru kryją konia z jeźdźcem, ale taka trzcina jak zaszumi, choćby teraz, nocą, strach ogromny! I nie tak, żeby on, Wacław, się tam skradał i zad swój tchórzowski skrycie dźwigał. Ot, hycnie, jakby z tego wyżartego kawalątka nowiu, co chytrze kosi promieniem. Raz po zaroślach, znów na odmianę po Dnieprze. Trzeba prawdę powiedzieć, że Sęp-Bereza to nie jakiś chudy szlachetka. O nie! Pan jest pełną twarzą. Jak Dzikie Pola szerokie i niemałe. Powiadają o nim, że kawał z niego... Trzyma on ładnych parędziesiąt wiosek; i mógłby tak se być i być. Poniosło go jednak. Na dobrą sprawę nie wiadomo, co większy wpływ miało. Brak człowieka, co ucha nadstawi, li ta pasja czytania, rozpętana głównie za sprawą niejakiego Szekspira. Ewentualnie jedno i drugie. Sprawiedliwości należy oddać, że przyjaciele, no może tu nam się pióro omsknęło, raczej znajomi, ostrzegali Wacława, że źle się takowe czytelnictwo kończy. Choćby ten zakonnik, co dla klasztornych potrzeb w drogę dużo się puszczał. O! Łeb klecha ma! Wiadomo, maczał go w nie jednej beczce z wódą. Otóż twierdził on: Dobrodzieju nasz klasztorny i wielce miłościwy Panie Wacławie, dajże pokój temu Anglikowi. Siedzisz i ślęczysz ślepia, niczym kobyła o kamienie kopyta szlifująca, ty w onego Szekspira! Zrozum, nie wszystko w księgach stoi... Czy wiesz mój Panie, co on, twój autor, wyprawiał? Sęp-Bereza zaintrygował się wielce tym wykrzyknionym wyprawiał i zaraz ciągnie klechę za ozór. Wysiłku mocy nie potrzebował, bo zakonnik sam mowny wielce. Ów Szekspir bywał w ohydnym lokaliku "Glob", Panie Sępie. Przywabiał tam młodych chłopców i całkiem jak zwierz z samicą, a my z kobitami, to jest tfu, wy mój łaskawco, postępował. - Ooo! - wykrzyknął Sęp-Bereza - coś takiego. Myślałem, że tylko książę Sanguszko to z otrokami działał, ale patrz mój braciszku i zamorskie huncfoty podpatrzyły. Książę Sanguszko niepomiernie sobie chwalił te - tu zastanowił się nad słowem, lecz zmyślny zakonnik podrzucił mu migiem. - Figliki - jednocześnie wpadł w tok jego wymowy i kontynuował swój wywód smakując słowa jak tłustą kaczkę. - Tu z Panem Dobrodziejem zakonu naszego trzymam. To i my bidule w paskudnych chwilach dopuszczamy się... Tfu, diable parszywy, bacz sobie, my ludzie poczciwi, Panie Wacławie, od takiego Szekspira trzeba czegoś wymagać, jakiegoś opamiętania. Wstrzemięźliwości. Człek nań się powoła, a tu wrogowie tymi wszeteczeństwami bach po ślepiach. Jakiś on taki niepoważny, bez planowania wyprzedzeniowego... Szczyń, Panie Dobrodzieju zakonu naszego, na onego Szekspira, bo tylko ohyda będzie! Jednak mów chłopu święte słowa, a chłop moja krowa. Tak z Panem Wacławem było. Czytał, czytał, aż przysposobił się lubo wypaczył się i hajda do karczmy, co o dzień drogi była. Wcale nie na rozstaju dróg, tylko tak z boczku, pod lasem. Za baranim skokiem, przy jeziorze. Zbierali się w niej najsamprzód Chochoły z kobitami swemi, nie brakowało też Tatarów, Lachów z podgolonymi łbami, no i tych, co to nie wiadomo kto, a prawdę mówiąc, to zbiegli chłopi. Kompanii dopełniali Żydzi, co to na różnych instrumentach dudnili albo ich dudniono. Jak to na Dzikich Polach. Zaś w karczmie kotłowało się, a ona sama, bywało, przesunęła się parę metrów w tę lub w tamtą stronę. W samych izbach ciemno było, choć oko wyjmij, mimo że i co rusz drzwi otwierano. Właściciel światła nie skąpił, bo nie chciał, aby go goście z torbami puścili, co to chlając i żrąc z głosem ohydnym, co rusz na drzwi okiem puszczali, kuglając, jak tu cichcem wymknąć się. Ze smrodem, wódką walczono, a stoły i zydle od tego cuchtu pochyliły się, zgarbaciały i zgrzybiały całkiem. O rąbaniach, bitkach czy zwyczajnych obiciach pyska wspominać głupio, bo to każdy ledwo oczka przemyje sam, już zna. W takiej to komitywie już drugi dzień popasał Wacław Sęp-Bereza. W tym miejscu, co drugi nie zawahałby się siebie ucieszyć pomówieniem Pana Wacława od świni, choć jak żyję, tego bydlęcia nie widziałem pijanym. Nasz opisywany natomiast pijany był, jak... tylko on potrafił. Cóż robić! To miał być egzegeta Szekspira? Plunąć wypada tylko ze słowem na ustach - polska szydera! W czasie gdy Sęp się kiwał w widzie alkoholowym na zydlu sponiewieranym, spostrzegł nagle, że dokoła jegomościa z polska ubranego tłum się spory zebrał bez względu na maść. Chochoł z Lachem, Parch z Turkiem i reszta hołoty. Rozpoznał zaraz, że to Pan Benedykt Śmigłowski. Znany wszędzie z dziwności niepowszedniej swojej. Mianował się on tym, że choć raczej dobroci człowiek był, iż syn diabła on pewnikiem. Siedział więc sobie na ławie, o belki ściany wygodnicko rozparty, wodził ślepkami spod długich, dziewczyńskich rzęs i tokował kłamstwo podłe, jak jasno pojmował Sęp-Bereza. - U Hiszpanów króla - gadał Benedykt Śmigłowski - popasałem, kiedy dziewki mi się właśnie zachciało i to mocno. Lecz tam wielce skomplikowany jest to problem, bo wszędzie one jako gęsi chodzą, a mężczyźni jako drugi drób hebrajski. Sami więc widzicie, przystęp utrudniony. Jak na szatana kiwnięcie spodobała mi się jedna taka... co tu dużo gadać, w sam raz ku przodowi była. Dowiedziałem się, że Klara ma na imię. Mieszka w domu tym a tym. Od rynku kroków trzy. Masz jednak babo koguta. Jak się dostać do środka? Lecz wnet, słuchajcie, myślę sobie, po co mnie są sztuczki magii znane, jeżeli ich nie mam do siebie dopuszczać! Gdy słowa te wyrzekł, wszyscy goście z całej gospody ciaśniej się zgromadzili i chłoną opowieść jak niemowlęta pierś mleczną. - Zrazu w paskudztwo tam pieszczone się przemieniłem, co je małpą chrzczą. Jest to bestia do kusego podobna, z chwostem chwytnym. Wiecie, gad człekokształtny. Służąca Klary w ogródku mnie naszła i swojej pani jako bawidełko do sypialni zaniosła. Ta się ze mną jak z kotem pobawiła i do klatki na noc cisnęła. Siedzę ja w tej ciasnocie prętów i twardej deski miejscami zapaskudzonej przez poprzednie bydlęta. Mroczek tymczasem coraz większy, ale już po chwili coś jaśniej zaczęło się robić. U Hiszpanów zwyczajnie, księżyc i gwiazdy to się lubują popisywać nocą. Tamtejszym zwyczajem dziewka przy otwartym oknie sypiała. Już i sam kimać dumałem, gdy jakiś szelest słyszę. Już i Klara się zerwała. Piszczy tym swoim głosikiem... Dalej wiadomo, gach przez okno włazi, ona mu w ramiona pada migiem. Na barłóg uwalili się, samych sodomistycznych stosunków osiem! odbyli, a mnie z żałości to ogon aż usychał. Wnet kochanek jej, paskudnik, co to wbrew naszego świętego Kościoła naukom chędożył, znużony wielce przysnął. To ja postać jego przybrałem i dalej kobiecie nie daję spokoju. Tak się jednak... zafrapowałem, że tak powiem i na lowelasa uwagi nie zwracałem. On zaś od trzęsienia rozbudził się całkiem i ładny kawałek czasu miał widok na nas. Jużem snuł myśli, koniec z tobą, Benedykcie drogi, ostre żelazo, kiszki ci, poczynając od pleców rozpłata! Raptem, istotnie coś poczułem... No takeśmy się w trójkę zafrapowali, że dopiero koło przyjścia służby, całkiem jasnym rankiem przestali. Wtedy dowiedziałem się, że kochanek Klary zwie się Kichot czy Cerwantes. Koślawo, jak to cudze. - Łżesz! - wrzask rozległ się w izbie. Gardzieli na ton cały używał pan Wacław Sęp-Bereza. - Łżesz paskudniku - zapalał się pan Wacław - i ludzi poczciwych tumanisz. - Ha, ha - roześmiał się jegomość Benedykt i rzekł: - Nim księżyc tu drugi raz przykolebie się, twojego konia w osła zamienię. Teraz zaś moi kochani, precz z tym pijanym znawcą literatury! Zaraz rąk chętnych sfora ucapiła Sępa-Berezę i z rozmachem cisnęła za karczmę na tyły, gdzie ohydztwo śmietnika się rozciągało. Pan Wacław przerył je z chyżością żbika i siłą tura, jeno wbrew swojej woli i na samym szczycie spokój odnalazł. Początkowo leżał przycupnięty i mimo pijaństwa zestrachany. Niedużo wody upłynęło i mu przeszło. Zaczął więc ucho łapczywie nadstawiać, bo oczyma jeszcze nie śmiał szpulować. Coraz wyraźniej łowił słuchami, jaki rejwach i sejmik na tym śmietniku odchodzi. Okazało się, że dwa szczury dorodne tak z boku jego czerepu siedzą. Jeden ogniłek kapusty wcina, drugi resztki marchewki szamie i co kęs ugryzą, to słowo powiedzą. - Widzisz ty, kumie, jak pijanica łbem wyrżnął? - tak se gadają. - Co to za figura? - pyta drugi. - Czyżbyś ty nie znał Pana Sępa-Berezy? - odpowiada. - Wiejskiej mądrali, co Panu Benedyktowi chciał bobu zadać, a sam go się nażarł, tylko zgniłego. Tu oba gryzonie roześmiały się złośliwie. - Hej, kompanie - wrzaśnie jeden - on ślepia rozwiera. - A ciśnij mu tej rzepy obrzynek, to łzę puści! - odpowie drugi. - Aaa! - jęknął Pan Bereza - Bestie szkaradne, jak z głowy alkohol wylezie, dobiorę się do was. Ogony wam do pysków przybiję. - Ty - wrzasnął szczur na to - gnojku! W naszej sadybie bawisz, a gospodarzy chcesz brzytwą obdzielić! ? - Tego już za wiele - ozwał się drugi - Czekaj, kumie, urządzimy szlachetkę. Cisza nastała. Rozwarł więc ociupinkę oczko Wacław i widzi dwa wielkie szczurze zady, które prosto w jego słuchy mierzą. Wnet bestie wypuściły swoje długie chwosty w muszle słuchowe Pana Wacława, jednocześnie odrażająco powietrze psując. Miały mu tymi ogonami bębenki powywiercać. Zerwał się Sęp na równe nogi, choć był pijany, a śmietnik obślizgły jak kamienie w Dnieprze. Szczury poleciały na dół na karków złamanie. Sęp-Bereza kaczym chodem pognał do stajni konika do drogi sposobić. Tak oto jedzie przez trzcin las nad rzekę do siedziby swojej. Wstyd powiedzieć, że on, Wacław Sęp-Bereza, na ośle po stepie posuwa. Step nocą, tu, nad Dnieprem, piękny jest. Cóż zresztą mogę z tego piękna wam przekazać, ja bękart pochodzenia żydowsko - jakiegoś nie znanego, z tego piękna nigdy już nie opisanego! Sami wiecie, jak się to natura sposobi, gdy człowieka sobą pęta. Na Dzikich Polach udała jej się ta sztuczka znakomicie. Czyż to nie ona doprowadziła do tego, że różne bandy po tej wściekłej ziemi grasują bez wyznania nijakiego rasowego. Lach z Chochołem, Tatar ze smerdą, kmiotek ze szlachcicem przez ludzi i świat wyklętym. Szaleje to wszystko, pędzi wzdłuż tej rzeki, pędzi nad tą rzeką. Nad nią się zatrzymuje, z siostrą nocą pochyla się i łeb swój, łeb szkaradny ogląda w jej wartkim biegu, co jak tajemnicze lustro trwa między zachodem i wschodem świata. Nad mokrymi trawami kroczy opar jak muzyka z harfy Dawida czy Wernyhory. W mgłę przemieniony nad chybotliwymi trzcinami z szybkością czystego nurtu bieży wprost w księżyc i niebo gwiazd. Jeżeli się cicho stąpa po tym igraniu zapachów i mgieł, można zobaczyć łodzie mknące jak na oceanie, doprawdy w różnych kierunkach. Siedzą w nich ci, co żyli, a wiosłem pracują i ci, co będą żyli, że też nigdy ich żywi nie pochwycą! - Jakie ich mnóstwo w różnych kierunkach podąża! - ozwał się nieopatrznie Pan Sęp-Bereza. Obraz zadrgał, zmącił się i przepadł w toni. - Z moim wierzchowcem, osiołkiem muszę się przyjaźnić, szczęściem tylko dzisiejszej nocy - westchnął skonfundowany Sęp. Jednakowoż nie zapominał o małżonce, dumając, co też ona powie na stratę dobrego rumaka. Prawda, że jego konik to kobyła, jak to każda kobyła podła wielce jest i dodatkowo ochwacona, lecz konikiem, nie osłem była i tylko to się liczyło! Przekleństwo Benedykta sromotą paliło. Trapił się tym i przysypiał co chwila, uciechę sprawiając zwierzęciu, na którym podążał, gdyż na oklep jechał i co jakiś czas spadał na wilgotne trawy, co mu otrzeźwienie na moment wracało. - Ej! - załkał Pan Wacław. - W garść muszę się chwycić - jęknął - o żonie lepiej zamyślę. Jego małżonka w całej okolicy słynęła z racji wielkiego podobieństwa do królowej Anglików Elżbiety, taką paskudą była i jak ta Wiktoria postanowiła mieć swojego Alberta. Sęp-Bereza miał intelekt bez pieniędzy, jego jejmość pieniądze bez urody, nic dziwnego, że wnet dobrali się jak mało kto. Szczególnie, że pani Sępina dowcip pewien natury posiadała. Mianowicie cztery piersi. Już słyszę zboczuchów rozradowane mlaskanie. Nic z tego. Ponieważ nie były to piersi sensu stricto, ino sutki cztery, zupełnie saute, bez lubieżnych wzgórków. Kształtem sutki nie były też łapczywie kobiece, zalotnie dziewczęce lub chłopięco młodzieńcze. Czwórcę stanowiły dwie pary wypustek, całkiem zwyczajnych, jeżeli tak można chromosomopatię określić. Nie dziwota więc, że Pan Sęp-Bereza w literaturze jeszcze bardziej się zagłębił. Wlazł w nią i nie wychodził z niej. Szczerze mówiąc, pani Sępinie odpowiadała taka sytuacja. Miała czas i jak już wzmiankowana królowa lubiła łupić, kogo się dało, a dawało się najczęściej własnych chłopów, braci szlachtę, starszych braci w Abrahamie i last but not least Chochołów z pomocą Złego i przyjaciół w szalbierstwie. Do chudoby swojej przybył Pan Wacław nad samym ranem, kiedy to mgły jak odsłona jaka odlatują ze stepu, i w bramę zastukał pięścią lub walił wściekle, jak kto woli. Za bramą parobasy po czasu pół godzinie wyleźli z barłogów. Najpierw gadali, że nie mają czym wrót otworzyć. Później się klucz był ułamał. Najsamkoniec któryś w pysk dostał, co chlapnięciem się rozległo. Sama pani małżonka otwierać nakazała. Rozwarły się wrota, a z nimi ryk śmiechu pospólstwa zatrudnionego. Nie w ciemię jednak pan ojciec Pana Sępa-Berezę widać bijał, bo ten wnet się w sytuacji znalazł i hycnął za twarz Józka, Chudaśnym zwanego z powodu cienkości przyrodzenia. - Z czego, podlecu przebrzydły, się śmiejesz? - zapytał z sykiem Pan Wacław. - Pan na kobyle - powiada ten - byli wyjechali, a wracają na ośle! - Z tej maniany - dopytuje się Pan Sęp-Bereza - rechoczesz, czy z tego ryczącego zwierzaka? - Z Pana i osła - hardo i rezolutnie odpowiada pachoł. - Aaa, tu was mam - rozochocił się Pan Wacław - z osła się śmiejecie! Czy wy wiecie, że to nasz Pan Jezus na osiołku podróżował? Na tym czterokopytnym błogosławieństwo światu przywiózł. Cisza. Gawiedź stropiona po sobie spogląda, lecz Sęp dalej w nich słowami. - Wszetecznicy! Pamiętajcie, zatraceni, Pan Jezus rzekł był: "Nie sądźcie, nie będziecie sądzeni!" Szyderstwo, prześmiechy - co to jest, jak nie plugawe o bliźnim sądów wydawanie i krzywdą jego osoby czynienie się lepszym! Mało wam tu sztuk Szekspira szacownego pokazywałem? Już puściliście precz od siebie "Miarkę za miarką". Zapomnieliście, co tam sędziego spotkało? Za każde szyderstwo, za każdy osąd miarka za miarką będzie wam, skurwiele służebne, oddana. Pan rzekł: "Kto jest bez winy, niech pierwszy kamieniem ciśnie". Co, skwaśniały wam miny? Ty, Józek Chudaśny, pokaż no kuśkę, co jak pijawka ci zwisa na jajcach! A ile masz palców u lewej stopy? - Cztery - z płaczem kmiotek odpowiedział. - Już nie szydzisz? A ty - pokazał na ogromnego sługusa, co jeszcze miał uśmiech na facjacie - ściągaj portki, niech wszyscy zobaczą, jak ci kiep bydlęcym sposobem do brzucha przyrósł. Cicho już? Milczycie, psubraty! Pamiętajcie, pierwszy prześmiewca i szyderca u Pana Naszego to Kusy! Kiedy zaś śmiejecie się z bliźniego - tu Pan Wacław wyprzedził literaturę zza rzeki - to nie z niego, lecz z samych siebie ryczycie! Gawiedź łby pospuszczała i pobita sromotnie do swoich prac się rozeszła. Pan Wacław kontent z wydobycia się ze sromoty, wierzchowca stajennemu oddał i skierował się ku dworowi wciągając w nozdrza błogi smak przygotowywanego jadła. Wlazł do sieni i wrzasnął: - Hej, żono! Odzewu nie usłyszał, znakiem tego droga małżonka musikiem była w skarbczyku i tam istotnie ją naszedł. - Nie mogłam - ozwała się - po przywołaniu służby do porządku dłużej bawić na podwórcu, bo by kto tu chyłkiem się dostał. Rację zaś w tym wypadku szczerą miała pani Sępina z tego powodu, iż jak ta orientalna żona Alibaby szaflikiem złote pieniądze przeliczała, co je z potu i krwawicy smerdów wyciskała. - Takoż rachuj, moja droga, rachuj. Ja pójdę do kuchni zajrzeć i coś posmakować, potem zaś położę się troszkę, bom wielce znużon jest. Ucałowawszy ją, odszedł. Nie było mu jednak dane zbyt długo pożywiać się ani posypiać, lecz nie uprzedzajmy wypadków. Cisza typowa dla szlacheckiej siedziby przed dnia południem nad siedzibą Pana Sępa-Berezy stała. Słońce nie zdążyło jeszcze dobrze na połowie swojej drogi się rozeprzeć, gdy w bramę siedliska pachoł szkaradny zamaszyście zagrzmiał. Konika miał pod sobą dorodnego, ale sam garbaty, z krostą podłużną przez czoło był. Doprowadzono go do Pana Wacława, który właśnie nad misą żarcia rozpościerał paszczękę. Dokładniej to palcem wskazującym upychał w pysku spory płat schabu młodego smakowicie przypieczonego. Drugą ręką w jego ślady niósł łyżkę kaszy gryczanej, ze skwarką solidną na kopie ziarenek. - Kłaniam się - rozpoczął pachoł. Pan Wacław przełknął głośno. - Kłaniam się - podjął na nowo poseł - od pana Benedykta Śmigłowskiego. Mój dobry pan ma zaszczyt Pana Sępa-Berezę poprosić o przybycie celem ugoszczenia go i wręczenia podarunku. - Ha - warknął Pan Wacław, ocierając dolną wargę, która grubsza i większa była niż górna, czym się lubieżność obnosić lubuje. - On teraz sądzi, że ja, Sęp- Bereza, po takim bezeceństwie, jakiego się był wobec mnie dopuścił, przyjdę doń ot tak sobie! Ooo, nie doczeka on się tego! - W takim razie - odparł sługus pana Benedykta - trzeba będzie rozgłosić, jak pan w dom przyjechał, czyli na czym... - Ty kurwo służebna - roześmiał się Pan Sęp-Bereza - na czym ja do domu przyjechałem, to już ryby w Dnieprze wiedzą, tak że trudno jest się domyślić, komu jeszcze można rozpowiedzieć, że to ja, Sęp-Bereza, jak głupek na ośle w dom zajechałem. Co tam, niechaj twój barani magik rozpowiada. Teraz precz mi z oczu, małpo przebrzydła. Na takie dictum służka co rychlej oddalił się, by nie ryzykować zebrania czegoś w michę. Pan Sęp-Bereza wrócił do tego, co uwielbiał, czyli jadła. Nie było mu jednak pisane pojeść, nie mówiąc już o objęciach Morfeusza albo jak kto woli, zwaleniu tyłka do wyra, gdyż znów do komnaty wpadł służka, tylko że miejscowy, znaczy Pana Wacława. Włosy miał rozwiane, w oczach strach! - Panie - wrzasnął - step płonie! - Iii, co - z flegmą powiedział pan, w pół drogi zawisając z łyżką nad jadłem. Następnie opuścił ją, wcisnął w kaszę gryczaną, aż tłuszcz przepłynął między otwartym lejem gryki, ciągnąc w powodziowej fali rumiane kawały słoniny. - Ech - westchnął Sęp - pozbyłbyś się tych teatralnych efektów. Czy to raz się step palił! Się spali i przestanie się palić. - Ale tam - okazał chłop zasię - piszczały słychać. Drą się paskudy jak bobry. - Fu - odsunął naczynie od siebie Sęp. - Widzi mi się, że rebelię jakąś mamy. - Ni - skrzywił się służka. - To kupy zbrojne przez step, panie, idą... Rabusie w bandzie - uściślił. - Taaak - zgodził się Pan Wacław i wstał. - Wobec tego gotować nam się do drogi trzeba. Wiesz, co masz robić! - Tego Anglika do skrzyni!? - wrzasnął sługa. - Ty sobie nie skracaj! Bezczelny kmiotku! - rozłościł się Sęp-Bereza. - Dzieła Wiliama Szekspira w kufer podróżny wkładaj, już! - Tak jest, panie - zaryczał pachoł. Pan Wacław Sęp-Bereza przypasł broń, której był się pozbył, gdy do futrowania zasiadł i przy okazji upaćkał się trochę tłuszczem, bo palców od mięsa nie otarł. Nic to. Wyszedł na dziedziniec, a tam już przygotowania takie były, że spódnice jego żony w powietrzu się kłębiły. Służba to po kilkanaście rąk lub nóg dostawała. Wszystko byle prędzej, bo i ogień coraz bliżej był, nie wspominając już o piszczałach strasznych, w dęcie których obyczaj zapożyczyli zbóje, kurwy wszeteczne, jak ich na Dzikich Polach nazywano, od ludów Azji. Kiedy do ucieczki wszyscy się sposobili, w bramę ktoś walić zaczął. Spojrzeli najpierw przez szparę... i... otworzyli wrota. Był to pan Benedykt Śmigłowski, lecz jakże zmieniony. Ubranie w strzępach paskudnych, a przez rozdarcia ciało poszarpane i krwi zasychającej oka widać. - Bracie! - krzyknął od wrót. - Ratuj się i to dziecię! - pokazał na pacholę, które miał z przodu do swojej postaci przytroczone. Jednocześnie jedną ręką rozsupłał pęta i na ziemię chłopczyk siedmioletni, bo już podstrzyżony, skoczył. - To jest - powiedział pan Śmigłowski - jedyny dziedzic mojej ziemi i nauki! Wszystkich mi wybili. Niech go pan brat ratuje, ze mnie siły wychodzą. - W drogę - huknęła pani Sępina, która zawsze panowała nad emocjami. - Cóż, mój wrogu - odparł Pan Wacław - wszak my Polacy, chodź, pacholę. Chwycił otroka i posadził na ośle, a później sam dosiadł bydlęcia. - Ależ... - przeraził się Benedykt Śmigłowski. - Toż na tym nie umkniesz ani wiorsty. - Trudna rada - odpowiedział Sęp - ale to dzięki tobie. Co prawda, koni mam dosyć... Skoro tyś mi osła za wierzchowca wyznaczył, przyjmuję wyrok z pokorą. - Przewrotność i pycha - odpowiedział pan Śmigłowski. - To zguba! - Wprost odwrotnie - roześmiał się Pan Wacław - Konsekwencja własnych uczynków. - Jeżeli tak, masz pan i to więc - odparł pan Benedykt, podając Panu Sępowi- Berezie cienki a ostry kołeczek z jednej strony w trójkąt ostrugany. W ten czas Sęp-Bereza zobaczył, że z magika krew przez rany w ciele wolno a stale się sączy tak, że i koń osobliwego jej koloru nabrał. Całe much watachy w pobliżu tej posoki krążyły w tańcu radosnym, podniecone nadchodzącym łasowaniem i ciepłem idącym od stepu. - Jedźmy! - nakazała pani Sępina, która więcej o szkatuły drżała niż o siebie czy małżonka-erudytę. Wpadli na step i grzali przed siebie tak, że horyzont zajęczymi susami umykał przed nimi. Wnet wrzask piszczał coraz bardziej się przybliżał, aż gdzieś z boku wypadł ryk ludzkich gardzieli i kwik ponaglanych koni. Z ognia rozszalałego i kurzu wściekłych tumanów wyskakiwali jeźdźcy. Osobliwe niczym hipopotamy pyski rozdziawiali i dopiero po tym ryk ich do uszu docierał. Wprzódki wysforował się jegomość na karej i dziwnie niskiej kobyle. Miał on paskudnie osmolone kłaki brody rozwiewane na wietrze i wąsy ruską modą zrobione. W jednym łapsku nóż bandycki trzymał, to jest z jednej strony w piłkę zaopatrzony. Druga graba krzyż prawosławny dźwigała, na którym kurczowo paluchy zamykała, zakończone pazurami z brudu w krogulcze szpony zmienionymi. Pop był to. Kolebał się na tej swojej kobyłce z wrzaskiem. - Lachy riezaj! Boh prawosławien jest! Mać Rosyja!... - i znowu swoje od początku jak kataryna. Zatrzymali się w miejscu ludzie Pana Wacława, aby walkę przyjąć, a pop zwyczajem klechy prawosławnego w bok umknął, prawdziwy bój swoim bańdziorom zostawiając. Nie myślał jednak noża daremno dźwigać. Zoczył Pana Wacława na ośle, dzieckiem obciążonego i łatwy łup zwietrzył. Kopnął więc w brzuch szkapę i wyjąc natarł na Pana Sępa-Berezę. Mylił się gorzko sądząc, że ma z głupcem na ryczącym bydlęciu do czynienia. Jaki tam Sęp-Bereza był, to był. Nikt nie zaprzeczy, że w książkach siedział, ba, nawet podobiznę owego Szekspira miał w domu na ścianie. Jednak obracać żelazem zdrowo potrafił. Tym łatwiej, że miał do czynienia z szamanem plugawego zabobonu. Po kilku więc skrzyżowaniach szabli z nożem złośliwym, kiedy strach wlazł w popie ślepia, ciął Sęp-Bereza przeciwnika z boku głowy. Włosy i jagoda z uchem lewym oraz kawałkiem wąsów na step upadły. W trawie tak naturalnie wyglądały. Pochylił się na ten czas szlachcic do przodu i do dołu przez jajca brzuch popa rozpłatał, ino smród obraźliwy z kiszek poszedł, a żelazo dalej pomknęło łeb rozpoławiając, z którego maź szkaradna na traw suchość chlusnęła. Przerażona kobyła dęba wyrwała, przez co w jelitach prawosławnego poplątała się i przewaliła. Zaraz piana wściekłości jej na mordę wyskoczyła. - Diadia ubity!!! - poszło po stepie. Jednak ogromniasty zbój krzyknął do kumotrów: - Jebała go sobaka! Lachy riezaj! Hydra zbrodni na nowo łeb podniosła i pewnikiem by Pan Wacław ducha dał, gdyby nie osioł nienawykły i przerażony krwi odorem szarpnął się, kłusem ruszył, oszalałym rykiem dając oznaki cykoru. Banda strzały posiała za Panem Wacławem. One jakoś bokiem szły i w dole. - Zobaczę, co oni tam - ozwał się chłopczyk i nie wiedzieć czemu wysunął głowę z bezpieczeństwa. Na pewno ostatnia to była strzała i kiedy trafiła pacholę, Pan Wacław nawet się nie zdziwił. Ciało dziecka wyprężyło się i nagle zmalało. Sęp nie mógł zobaczyć, gdzie śmierć utkwiła. Dopiero gdy odchylił głowę chłopca, naszedł, że grot przebił gałkę oka. Drzewiec wkręcił się aż po lotki. Zatrzymał Pan Wacław osiołka na miejscu. Obaj nie mieli już po co uciekać. Wyciągnął strzałę z trupa. Zmówił krótki, acz treściwy w słowa pacierz. - Przyjmij, Panie, co wyszarpałeś! Szablą wykopał płytki grób, bo ziemia twardą była. Najwięcej czasu znoszenie kamieni mu zajęło, które kładł na mogiłę, aby bestie do chłopca się nie dobrały. Kiedy skończył, usiadł przy stercie i otarł spocone czoło. Jego wierzchowiec ze spokojem i szybko żarł trawę. Słońce zachodziło ostro i jaskrawo tocząc się po stepie. W tym blasku tylko muchy kreśliły sobą czarne smugi czyhając, by z góry lotem koszącym lub z boku spaść na grzbiet ewentualnie ślepia osła. Ten był tak leniwy, że nawet nie chlastał, jak to mają we zwyczaju inne gadziny chwostem na lewo i prawo, tylko żarł trawę. Pan Sęp-Bereza dosiadł osła, ale paskudnik nie miał zamiaru ruszać się na krok. Szlachcic opuścił grzbiet, krnąbrny. Rozwiązał pas i okręcił nim szyję zwierzaka. Pod pas wsunął szablę, do której przywiązał tasiemką od koszuli kawałek suchara. Zwisał on tuż przed zachłannym pyskiem ośliska. Mógł więc Sęp-Bereza jechać, gdzie chciał, manipulując szablą. Stanowili interesującą kompozycję na tym pustym stepie - osioł usiłujący chwycić suchar i uniemożliwiający mu to mężczyzna. Posuwali się wolno, ale posuwali. Księżyc nie zdążył dobrze przysposobić się, gdy dotarli na miejsce napaści. Po ziemi walały się cuchnące wnętrzności. Rozsiekane trupy. Pan Wacław poznał ciało żony. Wyszczerzone zęby, w których był odgryziony kawałek policzka wystający z warg odciętej głowy wetkniętej w rozpłatany brzuch żony. Mężczyźni mieli przeważnie odcięte genitalia i chocholim sposobem przybijane do piersi tam, gdzie kiedyś biło serce. Pan Benedykt nie był właściwie ruszony. Leżał na ziemi przywalony tym wielkim zbójem, który krzyczał "Lachy riezat!". Dokładnie to pan Benedykt wczepił się zębami w gardziel bandziora. Ten w ostatnim odruchu wbił mu tatarski sztylet w bok, do wątroby. Po całym terenie walały się, już puchnące, cielska bandytów. Dziewek, które były z panią Sępiną, nigdzie nie naszedł. Musieli je uprowadzić. Sęp zatrzymał się nad rozbitą skrzynią z księgami wielkiego Wiliama Szekspira. Zeskoczył z wierzchowca. Kula słońca tonęła w trawach, a ostatnie promienie przemykały między źdźbłami jak spłoszone zwierzęta. Rozpryskiwały się o rozwarte wieko kufra, które wbiło się jedną częścią w twardą ziemię nad Dnieprem. Książki porozdzierali, wyszarpane karty rozwierały się ku nocy idącej z nieba. Tom komedii rozciągnięty był na trawie. Karty skurczyły się i zżółkły od moczu, a na samym ich środku schło ciemne, solidne ludzkie gówno. - Ha, ha - zaśmiał się Wacław Sęp-Bereza. - Co, ośle? Widziałeś taką głupotę?! Zwierzak zajęty był ciągle sucharem i nie zwracał uwagi na swojego Pana. Sęp-Bereza wyciągnął z torby podróżnej przytwierdzonej do boku bydlęcia kołeczek podarowany mu przez pana Benedykta. Obcasem buta wywiercił w ziemi dziurę. Wsunął w nią kołeczek, który był bardzo chudy, ostrzem ku niebu. - Moja czarodziejska różdżka - mruknął Pan Wacław. - Cóż, chciałbym komedię, ale zapaskudzona... Wyszukał więc pośród pobojowiska tom tragedii, a właściwie to, co z niego zostało. Zaczynało się od słów: MÓJ WROGU KOCHANY... - "Romeo i Julia"- szepnął z uśmiechem Sęp-Bereza i czytając z uwagą, usiadł na kołeczku. Nie widać było po nim bólu, chyba że krople potu, które co jakiś czas skapywały mu z twarzy, dziwnie czerwone, brać za oznakę cierpienia. Rano, kiedy słońce zerknęło na Dzikie Pola, pośrodku bitewnego majdanu siedział trup w kontuszu z księgą tragedii Szekspira w dłoniach, przytwierdzony kołeczkiem magika do stepu. Koniec kija wychodził tuż za potylicą Pana Wacława. Od tego czasu strasznie stało się na stepach, gdyż szalał po nich osioł, który wściekł się, nie mogąc uchwycić suchara, nie wiedzieć czemu przytwierdzonego do szabli i sprytnie zawieszonego prawie u jego pyska. Z każdym dniem przychodziło mu coraz trudniej zasadzać się na wabiący zapachem i wyglądem smakołyk. Konsekwentnie z sił opadał, przez co jeszcze bardziej wściekał się na swoją własną słabość rozeźlony - i tak siał postrach i pustkę na i tak Dzikich Polach.