2679

Szczegóły
Tytuł 2679
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2679 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2679 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2679 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ray Bradbury Kroniki Marsja�skie - Dobrze jest poczu� na nowo zadziwienie �wiatem - rzek� filozof. - Podr�e kosmiczne zn�w uczyni�y dzieci z nas wszystkich. Dla mojej �ony, Margue�te, z mi�o�ci� Stycze� 1999: Rakietowe Lato Dopiero co w Ohio panowa�a zima. Jak zwykle - pozamykane drzwi, zatrza�ni�te okna, bielmo szronu powlekaj�ce szyby, dachy obwieszone fr�dzlami sopli. Dzieci je�dzi�y na nartach, kobiety z trudem w�drowa�y skutymi lodem ulicami i w swych futrzanych p�aszczach przypomina�y wielkie czarne nied�wiedzie. I nagle miasteczko ogarn�a fala ciep�a. Pow�d� rozgrzanego powietrza; zupe�nie jakby kto� zostawi� otwarte drzwi piekarni. Gor�co pulsowa�o pomi�dzy domami, krzakami i grupkami dzieci. Sople opada�y, �ami�c si� � topniej�c. Drzwi otwar�y si� na o�cie�. Okna uniesiono w g�r�. Dzieci zrzuci�y we�niane ubrania. Kobiety pozby�y si� nied�wiedzich okry�. �nieg znikn��, ukazuj�c zielone zesz�oroczne trawniki. "Rakietowe lato". S�owa te w�drowa�y z ust do ust pomi�dzy lud�mi w otwartych na przestrza� domach. "Rakietowe lato". Ciep�e pustynne powietrze odmienia�o malunki szronu na szybach, niwecz�c zimowe dzie�a sztuki. Narty i sanki sta�y si� nagle bezu�yteczne. �nieg, padaj�cy na miasto z chmurnego nieba, przemieni� si� w gor�cy deszcz, zanim jeszcze dotkn�� ziemi. "Rakietowe lato". Ludzie wychylali si� z ociekaj�cych wod� werand, obserwuj�c poczerwienia�e niebo. Rakieta na polu startowym wydmuchiwa�a z siebie r�owe chmury ognia i hutniczego gor�ca. Rakieta sta�a, w mro�ny zimowy poranek ka�dym tchnieniem swych pot�nych silnik�w przywo�uj�c lato. Jej dech odmieni� klimat i przez kr�tk� chwil� w okolicy zapanowa� lipiec... Luty 1999: Ylla Ich dom na planecie Mars, wsparty na kryszta�owych filarach, sta� na skraju pustego morza i co ranka mo�na by�o ujrze� pani� K, jak jad�a z�ociste owoce, wyrastaj�ce z krystalicznych �cian, albo te� sprz�ta�a dom za pomoc� garstki magnetycznego py�u, kt�ry unosz�c ze sob� ca�y brud, ulatywa� z gor�cym wiatrem. Popo�udniami, kiedy skamienia�e morze by�o ciep�e i nieruchome, za� drzewa winne tkwi�y sztywno na dziedzi�cu, podczas gdy odleg�e male�kie ko�ciane miasteczko zamyka�o si� w swych murach i nikt nie opuszcza� budynk�w, pan K zasiada� w swoim pokoju, czytaj�c metalow� ksi�g�, zapisan� wypuk�ymi hieroglifami, kt�re muska� d�oni� niczym muzyk graj�cy na harfie. Pod jego dotykiem z ksi��ki odzywa� si� g�os -mi�kki, pradawny g�os, snuj�cy �piewnie historie o czasach, gdy morze by�o pe�ne rudej piany, za� staro�ytni ludzie toczyli bitwy, zbrojni w chmary metalowych owad�w i elektrycznych paj�k�w. Pan i pani K mieszkali nad martwym morzem ju� dwadzie�cia lat. Ich przodkowie od dziesi�ciu wiek�w �yli w tym samym domu, obracaj�cym si� w �lad za s�o�cem niczym wielki kwiat. Pan i pani K nie byli starzy. Mieli jasn�, br�zowaw� cer� prawdziwych Marsjan, ��te okr�g�e oczy, �agodne, melodyjne g�osy. Kiedy� lubili malowa� obrazy chemicznym ogniem, p�ywa� w kana�ach w sezonie, gdy drzewa winne wype�nia�y je zielonymi sokami, i dyskutowa� do �witu w pokoju rozm�w, w blasku b��kitnych, fosforyzuj�cych portret�w. Teraz nie byli ju� szcz�liwi. Tego ranka pani K stan�a pomi�dzy filarami i s�ucha�a, jak piaski pustyni rozgrzewaj� si�, topi� niczym ��ty wosk i �ciekaj� za horyzont. Co� mia�o si� wydarzy�. Czeka�a. Patrzy�a w b��kitne niebo Marsa, jakby w ka�dej chwili mog�o unie�� si� w bolesnym skurczu i wypu�ci� z siebie l�ni�cy cud, kt�ry opadnie na piasek. Nic si� nie dzia�o. Znu�ona czekaniem, przesz�a pomi�dzy zamglonymi kolumnami. Z ich rozchylonych szczyt�w trysn�a drobna m�awka, ch�odz�c rozpalone powietrze i �agodnie �ciekaj�c jej po sk�rze. W gor�ce dni przypomina�o to brodzenie w potoku. Posadzki w domu l�ni�y od setek ch�odnych strumyczk�w. W dali s�ysza�a m�a, kt�ry niestrudzenie gra� na swej ksi��ce. Stare pie�ni nigdy nie nu�y�y jego palc�w. Pani K pragn�a, aby kiedy� po�wi�ci� jej tyle czasu, co swym niezwyk�ym ksi��kom, tul�c j� i dotykaj�c niczym male�k� harf�. Ale nie. Potrz�sn�a wyrozumiale g�ow�, niemal niedostrzegalnie wzruszaj�c ramionami. Jej powieki opad�y wolno, skrywaj�c z�ociste oczy. Ma��e�stwo sprawia, �e ludzie, cho� nadal m�odzi, popadaj� w rutyn� staro�ci. Wyci�gn�a si� na fotelu, kt�ry momentalnie dopasowa� si� do jej postawy. Mocno, nerwowo zamkn�a oczy. Natychmiast nawiedzi� j� sen. Jej br�zowe palce zadr�a�y, unios�y si�, chwytaj�c powietrze. Chwil� p�niej usiad�a gwa�townie, zdumiona, dysz�c g�o�no. Rozejrza�a si� szybko, jakby oczekiwa�a, �e ujrzy kogo� przed sob�. Prze�y�a zaw�d; przestrze� pomi�dzy filarami pozosta�a pusta. Jej m�� pojawi� si� w tr�jk�tnych drzwiach. - Wo�a�a� mnie? - spyta� z irytacj�. - Nie! - zaprotestowa�a. - Zdawa�o mi si�, �e s�ysz� tw�j krzyk. - Naprawd�? Prawie ju� spa�am i mia�am sen! - Za dnia? Niecz�sto ci si� to zdarza. Pani K siedzia�a bez ruchu, jakby �w sen uderzy� j� prosto w twarz. - Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne - mamrota�a. - Ten sen. - Ach tak? - Pan K najwyra�niej pragn�� powr�ci� do swojej ksi��ki. - �ni� mi si� m�czyzna... - M�czyzna? - Wysoki, sze�� st�p i cal. - To absurdalne; by�by olbrzymem, niezdarnym olbrzymem. - W jaki� spos�b... - usi�owa�a znale�� w�a�ciwe s�owa - wygl�da� normalnie. Mimo swojego wzrostu. A jego oczy - och, wiem, pomy�lisz pewnie, �e to niem�dre -jego oczy by�y niebieskie! - Niebieskie oczy! Bogowie! - wykrzykn�� pan K. - Co przy�ni ci si� nast�pnym razem? Mo�e jeszcze mia� czarne w�osy? - Sk�d wiesz? - By�a wyra�nie podniecona. - Wybra�em najmniej prawdopodobny kolor - odpar� ch�odno. - Naprawd� by�y czarne! - wykrzykn�a. - Mia� te� bardzo bia�� sk�r�... Och! By� naprawd� niezwyk�y. Ubrany w dziwaczny mundur, zst�pi� z nieba i przem�wi� do mnie grzecznie. -U�miechn�a si�. - Z nieba! Te� mi bzdura! - Przyby� w metalowej konstrukcji, l�ni�cej jak s�o�ce - wspomina�a. Przymkn�a oczy, pr�buj�c przywo�a� ulotn� wizj�. - �ni�am, �e patrz� w niebo, na kt�rym rozb�ys�a nagle iskra, niczym moneta rzucona w powietrze. Wkr�tce plama �wiat�a sta�a si� wi�ksza, opad�a mi�kko ku ziemi - d�uga, srebrna, okr�g�a i zupe�nie obca. W jednej ze srebrzystych �cian otwar�y si� drzwi i wyszed� z nich wysoki m�czyzna. - Gdyby� ci�ej pracowa�a, nie mia�aby� g�upich sn�w. - Nawet mi si� podoba� - odpar�a, uk�adaj�c si� wygodniej. -Nigdy nie pos�dza�am siebie o tak bogat� wyobra�ni�. Czarne w�osy, niebieskie oczy i bia�a sk�ra! Co za dziwny cz�owiek, a przecie� ca�kiem przystojny. - Pobo�ne �yczenia. - Nie b�d� taki. Nie wymy�li�am go specjalnie. Po prostu pojawi� si� w moich my�lach, kiedy zapad�am w drzemk�. Wszystko to zupe�nie nie przypomina�o snu - by�o tak niespodziewane i inne. Spojrza� na mnie i powiedzia�: "Przybywam moim statkiem z trzeciej planety. Nazywam si� Nathaniel York..." - To idiotyczne imi�; nikt takich nie nosi - zaprotestowa� m��. - Oczywi�cie, �e idiotyczne, pochodzi przecie� ze snu - wyja�ni�a cicho. - I rzek�: "To pierwsza wyprawa kosmiczna. W statku jest nas tylko dw�ch, ja i m�j przyjaciel Bert". -Jeszcze jedno g�upie imi�. - Powiedzia� te�: "Przybywamy z miasta na Ziemi; tak nazywa si� nasza planeta" - ci�gn�a dalej pani K. - To jego s�owa, Ziemia, takiej nazwy u�y�. Pos�ugiwa� si� te� obcym j�zykiem. W jaki� spos�b zdo�a�am go zrozumie�. Samym umys�em. Pewnie to telepatia. Pan K odwr�ci� si�, przystan�� jednak na wezwanie �ony. - Yll? - zawo�a�a cicho. - Zastanawia�e� si� kiedykolwiek, czy... no c�, czy na trzeciej planecie naprawd� �yj� ludzie? - Trzecia planeta nie nadaje si� do �ycia - odpar� cierpliwie m��. - Nasi naukowcy stwierdzili, �e w jej atmosferze jest stanowczo zbyt wiele tlenu. - Pomy�l jednak, czy� nie by�oby to fascynuj�ce, gdyby rzeczywi�cie tam �yli i wyruszyli w przestrze� jakim� statkiem? - Naprawd�, Ylla, wiesz, �e nie znosz� emocjonalnych wybuch�w. Wracaj do pracy. * * * P�niej tego samego dnia, kr���c pomi�dzy szemrz�cymi deszczowymi filarami, zacz�a �piewa� piosenk�, kt�r� powtarza�a bez ko�ca raz za razem. - Co to za pie��? - warkn�� w ko�cu jej m��, siadaj�c przy ognistym stole. - Nie wiem - unios�a wzrok zaskoczona, z niedowierzaniem zakrywaj�c usta d�oni�. S�o�ce zachodzi�o. W gasn�cym �wietle dom zamyka� si� niczym olbrzymi kwiat. Mi�dzy kolumnami �wista� wiatr; wewn�trz ognistego sto�u bulgota�a ka�u�a srebrzystej lawy. Wiatr porusza� rdzawymi w�osami kobiety, szepcz�c jej cicho do uszu. Sta�a w milczeniu, zapatrzona w bezkresn�, p�ow� dal morskiego dna, jakby przywo�ywa�a jakie� wspomnienie. Jej ��te oczy by�y mi�kkie i wilgotne. - Wznie� toast, oczu twoich mowa uczucie me zaklina... - zaintonowa�a cicho, powoli. - Tw�j poca�unek, w szkle zamkni�ty, s�odszy mi jest od wina. - Z zamkni�tymi oczyma, poruszaj�c delikatnie d�o�mi na wietrze, zanuci�a melodi�. Pie�� by�a bardzo pi�kna. - Nigdy wcze�niej tego nie s�ysza�em. Sama j� u�o�y�a�? - spyta� m��, obserwuj�c j� czujnie. - Nie. Tak. Naprawd� nie wiem - zawaha�a si�, oszo�omiona. - Nie mam nawet poj�cia, co to za s�owa. S� w innym j�zyku. - W jakim? Jak odr�twia�a wrzuci�a porcj� mi�sa do bulgocz�cej lawy. - Nie wiem. - Po chwili wyj�a je upieczone i poda�a mu na talerzu. - Pewnie wymy�li�am to wszystko. To szale�stwo. Nie mam poj�cia dlaczego. Nie odpowiedzia�. Patrzy�, jak topi�a p�aty mi�sa w sycz�cym zbiorniku ognia. S�o�ce ju� zasz�o. Noc powoli s�czy�a si� do pokoju, poch�aniaj�c kolumny i ich samych niczym ciemne wino, oblewaj�ce sufit. Ich twarze o�wietla� jedynie srebrzysty blask lawy. Kobieta zn�w zanuci�a dziwn� pie��. Jej ma� natychmiast zerwa� si� z krzes�a i wiedziony gniewem wypad� z pokoju. * * * P�niej samotnie doko�czy� kolacj�. Kiedy wsta�, przeci�gn�� si�, zerkn�� na ni� i ziewn��. - Mo�e we�miemy p�omieniste ptaki i polecimy do miasta, aby si� zabawi�? - Chyba nie m�wisz powa�nie? Dobrze si� czujesz? - Co w tym takiego dziwnego? - Od sze�ciu miesi�cy nie oddawali�my si� rozrywkom. - Uwa�am, �e to dobry pomys�. - C� za nag�a troska? - zdziwi�a si�. - Nie m�w tak - odpar� rozdra�niony. - Chcesz jecha� czy nie? Kobieta spojrza�a na blad� pustyni�. Dwa bia�e bli�niacze ksi�yce ju� wzesz�y. Wok� jej st�p szemra�a zimna woda. Kobieta zadr�a�a. Jak�e pragn�a pozosta� tu, siedz�c w pokoju, cicho, bez ruchu, p�ki nie wydarzy si� to, na co czeka�a przez ca�y dzie�. Rzecz nieprawdopodobna, a przecie� mo�liwa. W jej umy�le zad�wi�cza�a zb��kana nuta. -Ja... - Dobrze ci to zrobi - nalega�. - No chod�. - Jestem zm�czona - odpar�a. - Mo�e kiedy indziej. - Masz tu szal - poda� jej ampu�k�. - Od miesi�cy nigdzie si� nie wyprawiali�my. - Dwa razy w tygodniu odwiedzasz miasto Xi - przypomnia�a, nie patrz�c na niego. - W interesach - odrzek�. - Ach, tak? - szepn�a do siebie. Z ampu�ki wyla� si� p�yn, b��kitna mgie�ka, kt�ra dygocz�c otuli�a jej szyj�. * * * Ogniste ptaki ju� czeka�y, po�yskuj�c na g�adkim, ch�odnym piasku niczym gar�� roz�arzonych w�gli. Bia�y baldachim, uwi�zany do ptak�w tysi�cem zielonych wst��ek, wydyma� si� na nocnym wietrze, �opocz�c cicho. Ylla u�o�y�a si� na bia�ym �o�u, a w�wczas poderwane jednym s�owem jej m�a ptaki zerwa�y si� z ziemi i niczym stado iskier wzlecia�y w mroczne niebo. Wst�gi napi�y si�, poci�gaj�c baldachim. Piasek z j�kiem umkn�� w dal. Przep�ywali nad niebieskimi wzg�rzami, pozostawiaj�c za sob� sw�j dom, deszczowe filary, kwiaty zamkni�te w klatkach, �piewaj�ce ksi�gi, strumienie, szepcz�ce na posadzkach. Kobieta nie patrzy�a na swego m�a. S�ysza�a, jak wykrzykiwa� co� do ptak�w, gdy wznosi�y si� w g�r�, niby dziesi�� tysi�cy rozpalonych ognistych drobin, czerwono-��tych fajerwerk�w. Smuga ognia frun�a z wiatrem, ci�gn�c za sob� bia�y �agiel, samotny p�atek wielkiego kwiatu. Nie spojrza�a nawet na znikaj�ce w dole martwe, pradawne miasta ani na stare kana�y, wype�nione pustk� i snami. Lecieli, mijaj�c suche rzeki i jeziora, niczym cie� ksi�yca, p�on�ca pochodnia. Ylla spogl�da�a w niebo. Jej m�� odezwa� si� cicho. Patrzy�a w dal. - S�ysza�a�, co powiedzia�em? -Co? Powoli wypu�ci� powietrze. - Mog�aby� uwa�a�. - My�la�am o czym�. - Nigdy nie przypuszcza�em, �e poci�ga ci� natura, a przecie� dzi� wyra�nie zapatrzy�a� si� w niebo - rzek�. -Jest bardzo pi�kne. - Zastanawia�em si� - oznajmi� wolno m��. - Pomy�la�em, �e mo�e zadzwoni� dzi� do Hullego. Chcia�bym go uprzedzi�, �e wybierzemy si� na jaki� czas w G�ry B��kitne i sp�dzimy tam tydzie� czy dwa. Na razie to tylko pomys�, ale... - G�ry B��kitne! -Jej d�o� zacisn�a si� na skraju �agla. - To tylko lu�na propozycja. - Kiedy chcesz jecha�? - spyta�a dr��c. - Mo�e jutro rano? Wiesz, lepiej zacz�� od razu, nie czekaj�c - odpar�, jak gdyby nigdy nic. - Ale nigdy tam nie je�dzimy o tak wczesnej porze roku! - Uzna�em, �e mogliby�my spr�bowa� - u�miechn�� si�. -Wyjazd dobrze nam zrobi. Troch� spokoju i ciszy, no wiesz. Nie masz chyba innych plan�w? Pojedziemy, prawda? Kobieta odetchn�a, odczeka�a chwil�, po czym odpar�a: -Nie. - Co takiego? -Jego krzyk sp�oszy� ptaki. �agiel zako�ysa� si� gwa�townie. - Nie - powt�rzy�a stanowczo. -Ju� zdecydowa�am. Nie pojad�. Zmierzy� j� wzrokiem. Potem nie rozmawiali ju�. Odwr�ci�a g�ow�. Ptaki frun�y dalej, dziesi�� tysi�cy ognistych r�d�ek unoszonych wiatrem. * * * O �wicie promienie s�o�ca przenikaj�ce przez kryszta� kolumn stopi�y opar, podtrzymuj�cy �pi�c� Yll�. Przez ca�� noc kobieta unosi�a si� nad pod�og� na mi�kkim pos�aniu mg�y, wylewaj�cej si� ze �cian. U�piona, p�awi�a si� w nurcie milcz�cej rzeki niczym ��d�, unoszona fal� przyp�ywu. Teraz s�o�ce wypali�o opar, poziom mg�y obni�y� si�, sk�adaj�c kobiet� na brzegu jawy. Otwar�a oczy i ujrza�a nad sob� m�a. Wygl�da�, jakby sta� tak od paru godzin, obserwuj�c j�. Nie wiedzia�a dlaczego, nie potrafi�a jednak spojrze� mu prosto w oczy. - Zn�w mia�a� majaki - oznajmi�. - M�wi�a� przez sen i obudzi�a� mnie. Naprawd� uwa�am, �e powinna� pom�wi� z doktorem. - Nic mi nie jest. - Papla�a� jak naj�ta. - Naprawd�? - zdumia�a si�. W pokoju panowa� ch��d poranka. Gdy tak le�a�a, czu�a, jak wype�niaj� szary brzask. - Co ci si� �ni�o? Zastanowi�a si� przez moment, usi�uj�c sobie przypomnie�. - Statek. Zn�w przyby� z nieba, wyl�dowa� i wyszed� z niego wysoki m�czyzna, kt�ry przem�wi� do mnie, �artuj�c i �miej�c si�. To by�o bardzo przyjemne. Pan K dotkn�� kolumny. Natychmiast wystrzeli�y z niej fontanny ciep�ej paruj�cej wody, przeganiaj�c ch��d. Twarz m�czyzny nie wyra�a�a niczego. - A potem - ci�gn�a dalej kobieta - ten cz�owiek o dziwnym imieniu, Nathaniel York, powiedzia�, �e jestem pi�kna i - poca�owa� mnie. - Ha! -wykrzykn�� m��, gwa�townie odwracaj�c g�ow�. Zacisn�� nagle szcz�ki. - To tylko sen - stwierdzi�a z rozbawieniem. - Zatrzymaj swoje g�upie, babskie sny dla siebie! - Zachowujesz si� jak dziecko. - Odchyli�a g�ow�, wsparta na resztce chemicznego oparu. Po chwili za�mia�a si� cicho. - Przypomnia�am sobie jeszcze co� z tego snu - wyzna�a. - Co to by�o? Co? - wykrzykn��. - Yll, jeste� strasznie z�y. - Powiedz mi! - za��da�. - Nie powinna� mie� przede mn� sekret�w. - Spogl�da� na ni� z g�ry z gniewn�, zachmurzon� twarz�. - Nigdy dot�d nie widzia�am ci� takim - odpar�a z mieszanin� zdumienia i rozbawienia. - To nic wielkiego. Ten nieznajomy, Nathaniel York, powiedzia� mi - c�, powiedzia�, �e zabierze mnie na sw�j statek, i dalej, w niebo, �e polec� z nim na jego planet�. To naprawd� �mieszne. - Ach, tak, �mieszne! - niemal krzykn��. - Powinna� pos�ucha� samej siebie. �asi�a� si� do niego, rozmawia�a� z nim, �piewa�a� - och, bogowie, trzeba by�o ci� s�ysze�! -Yll! - Kiedy l�duje? Gdzie posadzi sw�j przekl�ty statek? - Yll, nie podno� g�osu. - Niech licho porwie m�j g�os! - Nachyli� si� nad ni� sztywno. - A w twoim �nie - pochwyci� nadgarstek �ony - czy� statek nie wyl�dowa� tu, w Zielonej Dolinie? Odpowiedz! -Ale� tak... - I to dzi� po po�udniu, prawda? - nalega�. - Owszem, tak mi si� zdaje. Ale tylko we �nie! - No - odepchn�� jej r�k� - przynajmniej m�wisz prawd�. S�ysza�em ka�de s�owo, kt�re wypowiedzia�a� we �nie. Ca�y czas wspomina�a� dolin�. - Oddychaj�c g�o�no, w�drowa� pomi�dzy filarami niczym cz�owiek o�lepiony b�yskawic�. Powoli jego oddech wraca� do normy. Kobieta patrzy�a na niego, jakby oszala�. Wreszcie wsta�a i podesz�a do m�a. - Yll - szepn�a. - Nic mi nie jest. -Jeste� chory. - Nie. - Zmusi� sw� znu�on� twarz do u�miechu. - To tylko dziecinada. Wybacz mi, kochana. - Poklepa� j� lekko. - Ostatnio zbyt wiele pracowa�em. Przepraszam. Chyba po�o�� si� na chwil�. - By�e� taki podekscytowany. -Ju� mi przesz�o. Wszystko w porz�dku. - Odetchn��. - Zapomnijmy o tym. Wiesz, wczoraj s�ysza�em dowcip o Uelu. Zamierza�em ci go powt�rzy�. Co powiesz na to, �eby� przyrz�dzi�a �niadanie, a ja opowiem m�j dowcip i nie wspomnimy ju� o tym wi�cej. - To by� tylko sen. - Oczywi�cie. - Machinalnie poca�owa� j� w policzek. - Tylko sen. * * * W po�udnie gor�ce s�o�ce sta�o wysoko na niebie. Wzg�rza migota�y w jego blasku. - Nie wybierasz si� do miasta? - spyta�a Ylla. - Do miasta? - Lekko uni�s� brwi. - Przecie� dzisiaj jest dzie�, kiedy zawsze je�dzisz do miasta. - Poprawi�a kwietn� klatk�, stoj�c� na postumencie. Kwiaty poruszy�y si�, otwieraj�c zg�odnia�e ��te pyszczki. Zamkn�� ksi��k�. - Nie. Jest za gor�co i zbyt p�no. - Ach tak. - Zostawiwszy klatk�, ruszy�a ku drzwiom. - Nied�ugo wr�c�. - Chwileczk�! Dok�d idziesz? Odwr�ci�a si� ju� w progu. - Do Pao. Zaprosi�a mnie. - Dzi�? - Dawno ju� jej nie widzia�am. To niedaleko. - W Zielonej Dolinie, prawda? - Owszem. Kr�tki spacerek. Pomy�la�am, �e... - Potok pospiesznych s��w urwa� si� nagle. - Przepraszani, naprawd� przepraszam. - M�� podbieg� do niej i wprowadzi� do �rodka, niezwykle zak�opotany w�asnym roztargnieniem. - Wylecia�o mi to z g�owy. Zaprosi�em na dzi� doktora Nile. - Doktora Nile! - Cofn�a si� w stron� drzwi. Chwyci� j� za �okie� i poci�gn�� ku sobie. - Tak, ale Pao... - Pao mo�e zaczeka�, Ylla. Musimy przyj�� Nllego. - Tylko na chwil�... - Nie, Ylla. -Nie? Potrz�sn�� g�ow�. - Nie. Zreszt� Pao nie mieszka wcale tak blisko. Po drugiej stronie Zielonej Doliny, za Wielkim Kana�em, i jeszcze dalej. Zgadza si�? Wkr�tce b�dzie bardzo gor�co. A poza tym doktor Nile bardzo ucieszy si� na tw�j widok. I co? Nie odpowiedzia�a. Pragn�a wyrwa� si� i uciec. Zacz�� krzycze� w g�os. Jednak�e usiad�a tylko na krze�le, powoli wy�amuj�c palce, wpatruj�c si� w nie bez wyrazu, schwytana w pu�apk�. - Ylla? - mrukn��. - B�dziesz tu, prawda? - Tak - odpar�a po d�ugiej chwili. - B�d�. - Przez ca�e popo�udnie? Jej g�os zabrzmia� g�ucho. - Przez cale popo�udnie. * * * Czas mija�, a doktor Nile nie pojawia� si�. M�� Mli nie by� tym specjalnie zdumiony. P�nym popo�udniem mrukn�� co�, podszed� do szafy i wyj�� z niej z�owrog� bro� - d�ug�, ��taw� tulej�, zako�czon� miechem i spustem. Gdy si� odwr�ci�, ujrza�a, �e jego twarz okrywa wykuta ze srebrzystego metalu beznami�tna maska, kt�r� zak�ada� zawsze, kiedy pragn�� zachowa� dla siebie swe uczucia; maska, przylegaj�ca dok�adnie do jego kanciastych policzk�w, podbr�dka i czo�a. Metal l�ni�, za� m�� Ylli obraca� w d�oniach bro�. Strzelba brz�cza�a nieustannie niczym ogromny owad. Za naci�ni�ciem spustu wyrzuca�a z siebie z piskiem roje z�ocistych pszcz� - straszliwych pszcz�, kt�re wbija�y w ofiar� zatrute ��d�a i pada�y martwe na piasek niczym gar�� suchych nasion. - Dok�d idziesz? - spyta�a. - Prosz�? - M�czyzna przy�o�y� ucho do miecha, zas�uchany w z�owieszcze bzyczenie. - Skoro doktor Nile si� sp�nia, nie zamierzam na niego czeka�. Wybior� si� na polowanie. Wkr�tce wr�c�. Ty jednak zostaniesz tu chyba, prawda? - Srebrzysta maska rozb�ys�a. -Tak. - Powiedz doktorowi, �e nied�ugo si� zjawi�. To tylko ma�e polowanie. Tr�jk�tne drzwi zamkn�y si�. Odg�os jego krok�w ucich� za wzg�rzem. Odprowadzi�a go wzrokiem, p�ki nie znikn�� w�r�d plam s�onecznego blasku. Nast�pnie podj�a codzienn� prac�, rozrzucaj�c magnetyczny py� i zbieraj�c owoce, wyrastaj�ce z kryszta�owych �cian. Oddawa�a si� swym zaj�ciom z energi� i zapa�em, od czasu do czasu jednak ogarnia�o j� dziwne zoboj�tnienie i nagle u�wiadamia�a sobie, �e �piewa ow� dziwn�, wpadaj�c� w ucho pie�� i poprzez kolumny z kryszta�u spogl�da w niebo. Wstrzymywa�a oddech, staj�c bez ruchu. Czeka�a. Zbli�a�o si�. Mog�o nast�pi� w ka�dej chwili. Czu�a si� zupe�nie jak w jeden z tych dni, kiedy s�yszymy nadci�gaj�c� burz�. Wok� panuje wyczekuj�ca cisza i nagle ci�nienie zmienia si� niepostrze�enie, w miar� jak burza w�druje nad ziemi� w�r�d podmuch�w wiatru, k��b�w mg�y i cieni. Powietrze napiera nam na uszy, kiedy tak tkwimy zawieszeni w oczekiwaniu na nadej�cie burzy. Zaczynamy dygota�. Niebo ciemnieje, jego barwa pog��bia si�, chmury g�stniej�; g�ry nabieraj� odcienia stali. Zamkni�te w klatkach kwiaty wydaj� z siebie s�abe, ostrzegawcze westchnienia. Czujemy, jak nasze w�osy poruszaj� si� powoli. Gdzie� w domu zegar wy�piewuje cicho: "Czas, czas, czas, czas...", niczym woda skapuj�ca na aksamit. A potem przychodzi burza. Elektryczny blask, zas�ony ciemno�ci, pe�nej odg�os�w czerni opadaj� na ziemi�, zamykaj�c j� na zawsze w swych obj�ciach. Tak by�o i teraz. Zbiera�o si� na burz�, cho� niebo pozosta�o czyste. Lada moment mia� b�ysn�� piorun, cho� nie by�o ani �ladu chmur. Ylla w�drowa�a po wyczekuj�cym letnim domu. B�yskawica mog�a zaja�nie� w ka�dej chwili; grom, chmura dymu i cisza, a potem kroki na �cie�ce, stukanie do kryszta�owych drzwi, ona za� pobiegnie, by otworzy�... Oszala�a�, Ylla! - Upomnia�a sam� siebie. Po co zaprz�tasz sw�j pr�ny umys� zwariowanymi my�lami? I w�wczas to si� zdarzy�o. W powietrzu rozesz�a si� fala gor�ca, jakby po niebie przelecia� pot�ny ogie�. Rozleg� si� wibruj�cy �wist. Na niebie rozb�ys�a metaliczna iskierka. Ylla wykrzykn�a w g�os. Przebieg�a mi�dzy filarami i szeroko rozwar�a drzwi, spogl�daj�c wprost na wzg�rza. Jednak�e do tej chwili wszystko znikn�o. Ju� zamierza�a ruszy� biegiem w d� zbocza, powstrzyma�a si� jednak. Mia�a tu zosta�, nigdzie nie odchodzi�. Lekarz przybywa� z wizyt�, a m�� pogniewa�by si�, gdyby odesz�a. Czeka�a przy drzwiach, oddychaj�c szybko i wyci�gaj�c przed siebie r�k�. Wyt�onym wzrokiem spogl�da�a w stron� Zielonej Doliny, nic jednak nie dostrzeg�a. Niem�dra kobieta. Wr�ci�a do �rodka. Ty i twoja wyobra�nia - pomy�la�a. Nic tam nie by�o, tylko ptak, li��, wiatr, a mo�e ryba w kanale. Usi�d�. Odpocznij. Usiad�a. W dali hukn�� strza�. Wyra�ny, ostry d�wi�k z�owieszczej owadziej strzelby. Cale jej cia�o szarpn�o si� konwulsyjnie. Odg�os dochodzi� z bardzo daleka. Jeden strza�. B�yskawiczny bzyk odleg�ych pszcz�. Jeden. A potem drugi, ch�odny, dok�adny i odleg�y. Cia�o jej spr�y�o si� ponownie. Z niewiadomych przyczyn skoczy�a na r�wne nogi, krzycz�c, krzycz�c bez ustanku. Jak op�tana przebieg�a przez dom i powt�rnie szeroko otwar�a drzwi. Echa zamiera�y w dali. Ucich�y. Przez pi�� minut z powa�n� twarz� czeka�a na podw�rzu. Wreszcie, st�paj�c powoli, ze zwieszon� g�ow�, rozpocz�a w�dr�wk� po pe�nych kolumn pomieszczeniach, k�ad�c d�onie na najr�niejszych przedmiotach. Jej wargi dr�a�y. W ko�cu usiad�a, czekaj�c. W pokoju dziennym zapada� zmrok i Ylla zacz�a przeciera� r�bkiem szala bursztynowe szk�o. I w�wczas us�ysza�a dobiegaj�cy z dala odg�os krok�w chrz�szcz�cych po kamykach. Podnios�a si� z miejsca, staj�c po�rodku cichego pokoju. Kieliszek wypad� jej z palc�w i roztrzaska� si� na kawa�ki. Tu� przed drzwiami kroki przystan�y. Czy powinna przem�wi�? Mo�e wykrzykn��: "Wejd�, ach, wejd�!"? Post�pi�a par� krok�w naprz�d. Stopy na zewn�trz wkroczy�y na ramp�. Czyja� d�o� przekr�ci�a zatrzask. Ylla u�miechn�a si� w stron� wej�cia. Drzwi otwar�y si� i u�miech kobiety znikn��. To by� jej m��. Srebrna maska l�ni�a martwym blaskiem. Wszed� do pokoju i przez moment przygl�da� si� jej, po czym otworzy� miech strzelby, wytrz�sn�� z niego dwie martwe pszczo�y, kt�re z piaskiem uderzy�y o pod�og�, rozdepta� je i umie�ci� pust� bro� w rogu pomieszczenia, podczas gdy Ylla nachyli�a si�, pr�buj�c zebra� od�amki strzaskanego szk�a - bez powodzenia. - Co porabia�e�? - spyta�a. - Nic - odpar�, zwr�cony do niej plecami. Powoli zdj�� mask�. - S�ysza�am, jak strzela�e�. Dwukrotnie. - Tylko polowa�em. Od czasu do czasu lubi� to. Czy przyjecha� ju� doktor Nile? - Nie. - Chwileczk�. - Z niesmakiem pstrykn�� palcami. - Teraz dopiero sobie przypominam. Mia� nas odwiedzi� jutro po po�udniu. Co za dure� ze mnie. Usiedli do posi�ku. Ylla spojrza�a najedzenie, nie si�gaj�c po nie. - Co ci si� sta�o? - spyta�, ca�kowicie zaabsorbowany zanurzaniem swego mi�sa w bulgocz�cej lawie. - Nie wiem. Nie jestem g�odna - odpar�a. - Czemu nie? - Nie mam poj�cia; po prostu nie jestem. Na dworze zrywa� si� wiatr; s�o�ce zachodzi�o. Ma�y pok�j wyda� jej si� nagle nieprzyjemnie zimny. - Pr�bowa�am sobie przypomnie� - rzek�a w ciszy do siedz�cego naprzeciwko ch�odnego, sztywnego, z�otookiego m�a. - Przypomnie� sobie? Co? - Poci�gn�� �yk wina. - T� pie��. T� pi�kn�, wzruszaj�c� pie��. - Przymkn�a oczy i zanuci�a melodi�, jednak�e nie t�, o kt�rej wspomnia�a. - Zapomnia�am j�. Cho�, co dziwne, nie chc� tego. Pragn� na zawsze zapami�ta� te s�owa. - Poruszy�a r�kami, jakby rytm m�g� jej pom�c przypomnie� sobie zapomniane strofy. Po chwili odchyli�a si� na krze�le. - Nie pami�tam - szepn�a przez �zy. - Czemu p�aczesz? - spyta�. - Nie wiem, nie wiem, ale nie mog� si� powstrzyma�. Jest mi smutno, nie mam poj�cia dlaczego. P�acz� i nie wiem czemu. Ale nie mog� przesta�. Skry�a twarz w d�oniach; jej ramiona unosi�y si� i opada�y. -Jutro wszystko b�dzie dobrze - rzek�. Nie patrzy�a na niego. Widzia�a przed sob� jedynie pustkowie i o�lepiaj�co jasne gwiazdy, rozb�yskuj�ce na czarnym niebie. Z dali dobieg� j� skowyt wiatru i szum zimnych w�d w d�ugich kana�ach. Dygocz�c zamkn�a oczy. - Tak - powiedzia�a. - Jutro wszystko b�dzie dobrze. Sierpie� 1999: Letnia Noc Na kamiennych galeriach, w�r�d cieni zalegaj�cych zbocza b��kitnych wzg�rz, zebra�y si� grupki ludzi. Na ich postaci pada�o mi�kkie wieczorne �wiat�o gwiazd i jasny blask dw�ch ksi�yc�w Marsa. Poza marmurowym amfiteatrem, w mroku i dali, drzema�y miasteczka i wille; zbiorniki srebrzystej wody trwa�y w bezruchu, sie� b�yszcz�cych kana��w ��czy�a horyzonty. By� letni wiecz�r na spokojnej, umiarkowanej planecie Mars. Na zielonych jak wino kana�ach unosi�y si� �odzie, delikatne niczym br�zowe kwiaty. W d�ugich, nieko�cz�cych si� siedzibach, wij�cych si� w�r�d wzg�rz niczym u�pione w�e, kochankowie le�eli w ch�odnych nocnych �o�ach, szepcz�c leniwie do siebie. Ostatnie grupki dzieciarni ugania�y si� po sk�panych w blasku pochodni uliczkach, �ciskaj�c w d�oniach z�ote paj�ki, kt�re wyrzuca�y przed siebie zwiewn� mgie�k� sieci. Tu i �wdzie na sto�ach bulgota�a srebrzysta lawa i dopieka�y si� sp�nione kolacje. W amfiteatrach setek miast po nocnej stronie Marsa br�zowosk�rzy Marsjanie o oczach jak z�ote monety gromadzili si� powoli, skupiaj�c uwag� na stoj�cych na scenach muzykach. Wzruszaj�ce melodie unosi�y si� w nieruchomym powietrzu niczym s�odka wo� kwiat�w. Na jednej ze scen kobieta zaintonowa�a pie��. Widownia zaszemra�a. Kobieta urwa�a, unosz�c d�o� do gard�a. Skin�a g�ow� akompaniatorom, kt�rzy podj�li przerwan� melodi�. Muzycy grali, a ona �piewa�a i tym razem widownia westchn�a, nachylaj�c si� ku nim. Kilku m�czyzn wsta�o nawet z miejsc. Po plecach zebranych przeszed� zimny dreszcz. Pie�� bowiem, kt�r� �piewa�a kobieta, by�a dziwna, przera�aj�ca i nieznana. �piewaczka usi�owa�a powstrzyma� s�owa, cisn�ce si� jej na usta, a brzmia�y one tak: St�pa, o pi�kna, noc bez brzasku, Bezchmurne niebo, morze gwiazd; Wszystko, co dobre, z mroku, blasku, W jej oczach si� spotyka wraz... �piewaczka przycisn�a d�onie do ust. Rozejrza�a si� oszo�omiona. - Co to za s�owa? - spytali muzycy. - Co to za pie��? - Co za j�zyk! A kiedy ponownie zad�li w z�ote rogi, wyla�a si� z nich fala obcej muzyki, kt�ra powoli sp�yn�a po amfiteatrze. Tymczasem s�uchacze zacz�li wstawa� z miejsc, rozmawiaj�c g�o�no. - Co si� z tob� dzieje? - pytali si� nawzajem muzycy. -Jak� melodi� zagra�e�? -A ty? Kobieta rozp�aka�a si� i uciek�a ze sceny, za� widzowie opu�cili amfiteatr. Podobne wypadki zasz�y we wszystkich ogarni�tych nerwow� gor�czk� miastach Marsa. Dosi�g�o ich tchnienie ch�odu niczym bia�y �nieg padaj�cy z nieba. W mrocznych uliczkach, w blasku pochodni, dzieci �piewa�y: ...lecz tak si� zdarzy�o, w szafce nic nie by�o, I pies musia� obej�� si� smakiem! - Dzieci! - nawo�ywa�y g�osy. - Co to za wierszyk? Sk�d go znacie? - W�a�nie go wymy�lili�my, ot tak. To tylko s�owa, kt�rych nie rozumiemy. Trzaska�y drzwi. Ulice opustosza�y. Ponad b��kitnymi wzg�rzami wzesz�a zielona gwiazda. Na ca�ej nocnej p�kuli Marsa kochankowie budzili si�, s�ysz�c swych najdro�szych nuc�cych w ciemno�ci. - Co to za melodia? A w tysi�cach willi, po�rodku nocy, kobiety zrywa�y si� z krzykiem. M�owie musieli uspokaja� je, osusza� sp�ywaj�ce po policzkach �zy. - No ju� dobrze, dobrze. �pij. Co si� sta�o? Mia�a� z�y sen? - Rankiem wydarzy si� co� strasznego. - Nic si� nie stanie, u nas wszystko dobrze. Histeryczny szloch. - To si� zbli�a, coraz bardziej i bardziej! - Nic si� nie wydarzy. Co mog�oby nas spotka�? Spij ju�. Spij. Nad ranem na Marsie panowa�a cisza. �wiat przypomina� czarn� ch�odn� studni�, w wodach kana��w odbija�y si� gwiazdy, a w pokojach rozbrzmiewa�y spokojne oddechy. Dzieci kuli�y si� w ��kach, �ciskaj�c w d�oniach paj�ki, kochankowie spali obj�ci, ksi�yce ju� zasz�y; wypalone pochodnie by�y zimne, kamienne amfiteatry - puste. Jedynym d�wi�kiem, m�c�cym spok�j przed�witu, by� g�os nocnego str�a, w�druj�cego w dali samotn� ulic� i nuc�cego w ciemno�ci niezwyk�� piosenk�... Sierpie� 1999: Ziemianie Ktokolwiek dobija� si� do ich domu, nie mia� zamiaru przesta�. Pani Ttt gwa�townie otwar�a drzwi. - S�ucham? - M�wi pani po angielsku? - Stoj�cy przed ni� m�czyzna wydawa� si� zaskoczony. - M�wi�, jak m�wi� - odpar�a. - To cudowna angielszczyzna! - Nieznajomy mia� na sobie mundur. Towarzyszy�o mu trzech innych, wyra�nie podekscytowanych m�czyzn. U�miechali si�; ich stroje pokrywa� kurz. - Czego chcecie? - spyta�a pani Ttt. - Pani jest Marsjank�! - m�czyzna u�miechn�� si� do niej. -Z pewno�ci� to s�owo nic dla pani nie znaczy. Pochodzi z j�zyka Ziemian. - Skin�� g�ow� w stron� swych towarzyszy. - Przybywamy z Ziemi. Ja jestem kapitan Williams. Nieca�� godzin� temu wyl�dowali�my na Marsie. I oto jeste�my! Druga Wyprawa! Przed nami by�a Pierwsza Wyprawa, nie wiemy jednak, co si� z ni� sta�o. Ale my dotarli�my tutaj. A pani jest pierwsz� Marsjank�, jak� spotkali�my! - Marsjank�? -Jej brwi pow�drowa�y w g�r�. - Chc� przez to powiedzie�, �e mieszka pani na czwartej planecie od S�o�ca. Zgadza si�? - To oczywiste - warkn�a, mierz�c go wzrokiem. - A my - przycisn�� do piersi pulchn� r�ow� d�o� - pochodzimy z Ziemi. Zgadza si�, ch�opcy? - Tak jest! - zawt�rowa� mu ch�r. - To jest planeta Tyrr - poinformowa�a ich -je�li chcecie u�y� w�a�ciwej nazwy. - Tyrr, Tyrr. - Kapitan za�mia� si� ze znu�eniem. - C� za pi�kna nazwa! Ale, moja dobra kobieto, jak to mo�liwe, �e m�wi pani po angielsku? -Ja nie m�wi�, ja my�l� - odpar�a. - Telepatia! Mi�ego dnia! - I zatrzasn�a drzwi. W chwil� p�niej �w okropny m�czyzna zn�w zacz�� stuka�. Szarpn�a klamk�. - Co znowu? - spyta�a. M�czyzna nadal tam sta�; oszo�omiony, pr�bowa� si� u�miechn��. Wyci�gn�� ku niej r�ce. - Chyba pani nie rozumie... - Czego? - prychn�a. Spojrza� na ni� zdumiony. - Przybywamy z Ziemi! - Nie mam czasu - odpar�a. - Czeka mnie dzi� mn�stwo gotowania. Poza tym musz� posprz�ta�, przeszy� par� rzeczy. Pewnie chcecie zobaczy� si� z panem Ttt; jest na g�rze, w swoim gabinecie. - Zgoda - odpar� Ziemianin, wyra�nie zagubiony. - Ch�tnie spotkamy si� z panem Ttt. -Jest zaj�ty. - Zn�w trzasn�a drzwiami. Tym razem pukanie zabrzmia�o wyj�tkowo impertynencko. - Prosz� pos�ucha�! - krzykn�� m�czyzna na jej widok i podskoczy�, jakby chcia� j� przerazi�. - Nie tak traktuje si� go�ci! - Moja czysta pod�oga! - zawo�a�a. - B�oto! Wynocha! Je�li chcecie wej�� do mojego domu, najpierw umyjcie buty. M�czyzna spojrza� z desperacj� na swe zab�ocone nogi. - Nie czas na trywialne rozm�wki - rzek�. - Powinni�my raczej �wi�towa�. - Przez d�ug� chwil� przygl�da� si� jej, jakby wzrok m�g� sprawi�, by zrozumia�a znaczenie jego s��w. -Je�li przez was opadn� mi kryszta�owe bu�eczki w piekarniku - rzuci�a - zbij� was kawa�kiem drewna. - Zajrza�a do rozgrzanego piekarnika, po czym wr�ci�a zdyszana, zaczerwieniona. Jej oczy p�on�y jaskraw� ��ci�, sk�ra by�a jasna i br�zowa, ruchy smuk�ej postaci szybkie jak u owada. G�os brzmia� ostro, metalicznie. - Zaczekajcie tu. Zobacz�, czy pan Ttt zechce was przyj��. W jakiej sprawie przychodzicie? M�czyzna zakl�� z ponur� min�, jakby wymierzy�a mu cios m�otkiem w r�k�. - Prosz� mu powt�rzy�, �e przybywamy z Ziemi i �e nigdy wcze�niej tego nie dokonano. - Czego? - Unios�a br�zow� d�o�. - Niewa�ne. Zaraz wr�c�. Odesz�a. Jeszcze przez chwil� s�yszeli tupot jej st�p na kamiennej posadzce. Na zewn�trz niewiarygodnie niebieskie marsja�skie niebo by�o gor�ce i nieruchome niczym ciep�y, g��boki ocean. Marsja�-ska pustynia drzema�a pod nim jak rozpalony gliniany garnek. Z jej piasku wznosi�y si� fale rozedrganego powietrza. Na zboczu pobliskiego wzg�rza le�a�a niewielka rakieta. Wyra�ne �lady st�p prowadzi�y od niej a� do drzwi pierwszego domu. Na g�rze rozleg�y si� odg�osy k��tni. M�czy�ni czekaj�cy za progiem spojrzeli po sobie, przest�puj�c z nogi na nog�, pstrykaj�c palcami i zatykaj�c kciuki za pasy na biodrach. M�ski g�os wykrzykn�� co� gniewnie. Odpowiedzia� mu g�os kobiecy. Po jakim� kwadransie znudzeni wyczekiwaniem Ziemianie zacz�li wchodzi� i wychodzi� kuchennymi drzwiami - Papierosa? - zaproponowa� jeden z nich. Jego kolega wyj�� paczk�. Zapalili, wypuszczaj�c z ust d�ugie strumienie bladego dymu. Wyg�adzali mundury, poprawiali ko�nierze. G�osy na g�rze mamrota�y co�, pod�piewywa�y. Dow�dca przybysz�w zerkn�� na zegarek. - Dwadzie�cia pi�� minut - rzek�. - Zastanawiam si�, co tam robi�. - Podszed� do okna i wyjrza�. - Upalny dzie� - zauwa�y� jeden z ludzi. - Owszem - przytakn�� drugi. By�o wczesne leniwe popo�udnie. G�osy opad�y do szeptu, by po chwili zamilkn�� zupe�nie. W ca�ym domu nie rozbrzmiewa� nawet najs�abszy d�wi�k. M�czy�ni s�yszeli jedynie swe w�asne oddechy. Min�a godzina ciszy. - Mam nadziej�, �e nie spowodowali�my jakich� k�opot�w -stwierdzi� kapitan. Przeszed� przez kuchni� i zajrza� do salonu. Pani Ttt by�a tam; podlewa�a kwiaty, rosn�ce po�rodku pomieszczenia. - Wiedzia�am, �e o czym� zapomnia�am - westchn�a na widok kapitana, przechodz�c do kuchni. Poda�a mu skrawek papieru. - Pan Ttt jest zbyt zaj�ty - oznajmi�a, wracaj�c do gotowania. - Zreszt� to nie z nim powinni�cie si� zobaczy�, tylko z panem Aaa. Zanie�cie t� kartk� na nast�pn� farm� nad B��kitnym Kana�em. Pan Aaa wyja�ni wam wszystko, co chcecie wiedzie�. - Nie chcemy niczego wiedzie� - zaprotestowa� kapitan, wydymaj�c grube wargi. - My ju� wiemy. - Macie kartk�, na co jeszcze czekacie? - spyta�a otwarcie. Potem nie odezwa�a si� ju� ani s�owem. - No c� - powiedzia� z wahaniem kapitan. Przez chwil� sta�, jakby czeka� na co�. Wygl�da� jak dziecko, patrz�ce na ogo�ocon� z ozd�b choink�. - C� - doda� w ko�cu. - Chod�cie, ch�opcy. Czterej m�czy�ni wyszli na dw�r, w gor�cy i cichy dzie�. * * * W p� godziny p�niej pan Aaa, kt�ry siedzia� w bibliotece, s�cz�c elektryczny ogie� z metalowej fili�anki, us�ysza� g�osy dobiegaj�ce z kamiennej grobli. Wychyliwszy si� przez okno, ujrza� czterech m�czyzn w mundurach, kt�rzy przygl�dali mu si�, mru��c oczy. - Czy pan nazywa si� Aaa? - zawo�ali. - Owszem. - Pan Ttt przys�a� nas do pana! - wykrzykn�� kapitan. - Niby czemu? - rykn�� pan Aaa. - By� zaj�ty! - To ci nowina - g�os pana Aaa ocieka� sarkazmem. - Czy�by uwa�a�, �e nie mam nic lepszego do roboty ni� przyjmowa� jakich� ludzi, bo on jest zbyt zaj�ty? - Nie o to chodzi! - zawo�a� kapitan. - Dla mnie o to. Mam mn�stwo zaleg�ych lektur. Pan Ttt zachowa� si� nietaktownie, zreszt� to ju� nie pierwszy raz. Niech pan przestanie macha� r�kami, p�ki nie sko�cz�. I prosz� s�ucha� uwa�nie. Zazwyczaj kiedy m�wi�, ludzie s�uchaj�, co mam do powiedzenia. M�g�by pan okaza� odrobin� uprzejmo�ci. Czterej m�czy�ni na podw�rku poruszyli si� niespokojnie, otwieraj�c usta. W oczach kapitana b�ysn�y �zy, na jego skroniach wyst�pi�y �y�y. - I co - ci�gn�� dalej pan Aaa - czy wed�ug was podobna nie-uprzejmo�� mo�e uj�� panu Ttt p�azem? Czterej m�czy�ni patrzyli na niego przez zas�on� gor�ca. Kapitan rzek�: - Przybywamy z Ziemi! - To naprawd� okropny brak wychowania - zastanawia� si� dalej pan Aaa. - Rakiet�. Przylecieli�my rakiet�. A� tutaj! - Ttt ju� nie pierwszy raz okazuje mi brak szacunku. - Ca�� drog� z Ziemi. - Mam pomys�, zadzwoni� do niego i powiem mu, co o tym my�l�. - Tylko nas czterech; ja i ci trzej ludzie, moja za�oga. - Zadzwoni�, tak, to w�a�nie zrobi�. - Ziemia. Rakieta. Ludzie. Podr�. Kosmos. - Zadzwoni� i powiem - raz, a dobrze! - krzykn�� pan Aaa, po czym znikn��, niczym kukie�ka ze sceny. Po minucie zabrzmia�y podniesione g�osy, przekazywane przez jakie� tajemnicze urz�dzenie. W dole kapitan i jego za�oga spogl�dali z ut�sknieniem na swoj� le��c� na zboczu rakiet�, jak�e urocz�, s�odk�, znajom�. Pan Aaa gwa�townie uni�s� szyb�; jego twarz przybra�a szale�czo triumfuj�cy wyraz. - Wyzwa�em go na pojedynek, na bog�w! Pojedynek! - Panie Aaa... - przerwa� mu �agodnie kapitan. - Zastrzel� go, s�yszycie? - Panie Aaa, chcia�bym co� panu powiedzie�. Przebyli�my sze��dziesi�t milion�w mil. Pan Aaa przyjrza� mu si� uwa�nie. - M�wi� pan, �e sk�d jeste�cie? Kapitan b�ysn�� z�bami w u�miechu, szepcz�c cicho do swych ludzi: - Nareszcie do czego� dochodzimy. - Zwracaj�c si� do pana Aaa, zawo�a�: - Pokonali�my sze��dziesi�t milion�w mil. Przybywamy z Ziemi! Pan Aaa ziewn��. - O tej porze roku to jedynie pi��dziesi�t milion�w mil. - Uni�s� z�owrog� bro�. - No, musz� ju� i��. We�cie ten niem�dry li�cik, cho� doprawdy nie wiem, na co mo�e si� wam przyda�, i id�cie. Po drugiej stronie wzg�rza znajdziecie miasteczko Iopr. Opowiedzcie o wszystkim panu Iii. To w�a�nie z nim powinni�cie si� zobaczy�. Nie z panem Ttt, to idiota; zabij� go. Nie ze mn�, poniewa� nie mie�cicie si� w moich zawodowych zainteresowaniach. - Zawodowych zainteresowaniach, zawodowych zainteresowaniach! - prychn�� kapitan. - Czy trzeba uprawia� okre�lony zaw�d, aby przywita� Ziemian? - Ale� tak, przecie� wszyscy o tym wiedz�! - Pan Aaa zbieg� na d�. - Do widzenia! - rzuci�, p�dz�c naprz�d grobl� sztywno niczym cyrkiel. Czterej podr�ni trwali bez ruchu, wstrz��ni�ci. Wreszcie kapitan rzek�: - W ko�cu znajdziemy kogo�, kto nas wys�ucha. - Mo�e powinni�my odlecie� st�d i wr�ci� jeszcze raz? - zaproponowa� pos�pnie jeden z m�czyzn. - Wystartowaliby�my i wyl�dowali ponownie. Dzi�ki temu zyskaliby czas, by zgotowa� nam w�a�ciwe przyj�cie. - Ca�kiem niez�y pomys� - mrukn�� kapitan. Miasteczko by�o pe�ne ludzi, wchodz�cych i wychodz�cych z dom�w, pozdrawiaj�cych si� nawzajem; twarze ich okrywa�y z�ote maski, niebieskie maski, szkar�atne maski - wielo�� barw to taka przyjemna odmiana! - maski o srebrnych wargach i brwiach z br�zu, u�miechni�te b�d� marszcz�ce czo�o w zale�no�ci od nastroju w�a�ciciela. Czterej m�czy�ni, spoceni po d�ugim marszu, przystan�li, pytaj�c napotkan� dziewczynk�, gdzie znajd� dom pana Iii. - Tam - ma�a skin�a g�ow�. Kapitan, czuj�c nowy przyp�yw zapa�u, ostro�nie przykucn��, spogl�daj�c prosto w s�odk�, m�od� twarz. - Dziewczynko, chcia�bym z tob� pom�wi�. - Posadzi� j� sobie na kolanie, ujmuj�c w swe wielkie d�onie jej ma�e br�zowe r�czki jakby szykowa� j� na przyj�cie bajki na dobranoc, kt�r� powoli i cierpliwie komponowa� w umy�le, napawaj�c si� ka�dym szczeg�em. - Oto, jak si� rzeczy maj�, moja ma�a. Sze�� miesi�cy temu na Marsa przyby�a rakieta. Lecia� ni� cz�owiek nazwiskiem York i jego pomocnik. Nie mamy poj�cia, co ich spotka�o. Mo�e si� rozbili? Przylecieli rakiet�, podobnie jak my. Powinna� j� zobaczy�. To wielki statek. Jeste�my zatem Drug� Wypraw�, pod��aj�c� w �lady Pierwszej, i przebyli�my ca�� drog� z Ziemi... Dziewczynka bez namys�u uwolni�a jedn� d�o� i nasun�a na twarz pozbawion� wyrazu z�ot� mask�. Nast�pnie wyj�a zabawk� w kszta�cie z�otego paj�ka i upu�ci�a j� na ziemi�. Kapitan m�wi� dalej. Paj�k wspi�� si� pos�usznie po jej kolanie, podczas gdy ona przygl�da�a mu si� spokojnie przez szpary w beznami�tnej masce. Kapitan potrz�sn�� ni� lekko, zmuszaj�c, by wys�ucha�a jego opowie�ci. -Jeste�my Ziemianami - rzek�. - Wierzysz mi? - Tak. - Dziewczynka spu�ci�a wzrok na palce swych st�p, grzebi�ce w piasku. - �wietnie. - Uszczypn�� j� lekko w rami�; by� to gest na po�y jowialny, na po�y przykry i z�o�liwy, maj�cy sprawi�, aby na niego spojrza�a. - Zbudowali�my sw� w�asn� rakiet�. W to tak�e wierzysz? Dziewczynka pod�uba�a palcem w nosie. -Tak. - Zostaw nos w spokoju, moja panno. Ja jestem kapitanem i... - I nikt dot�d w dziejach nigdy nie pokona� przestrzeni wielk� rakiet� - wyrecytowa�a z zamkni�tymi oczyma. -Wspaniale! Sk�d wiedzia�a�? - Och, to tylko telepatia. - Nonszalancko podrapa�a si� po kolanie. - W og�le ci� to nie wzrusza? - wykrzykn�� kapitan. - Nie cieszysz si�? - Lepiej jak najszybciej zobaczcie si� z panem Iii. - Upu�ci�a sw� zabawk� na ziemi�. - Pan Iii ch�tnie z wami pom�wi. - Uciek�a, za� z�oty paj�k pos�usznie �mign�� za ni�. Kapitan nadal kuca� w miejscu z wyci�gni�t� r�k�, odprowadzaj�c j� wzrokiem. Jego oczy zasz�y mg��. Spojrza� na swe puste d�onie i usta rozwar�y mu si� bezradnie. Pozostali trzej trwali bez ruchu, uwi�zani do swych cieni. Kolejno splun�li na kamienn� ulic�... * * * Pan Iii sam otworzy� drzwi. W�a�nie wybiera� si� na wyk�ad, ale je�li si� pospiesz�, znajdzie dla nich minutk�. Mo�e zatem wejd� do �rodka i powiedz� mu, czego chc�... - Odrobiny uwagi - oznajmi� kapitan, patrz�c na niego czerwonymi ze zm�czenia oczami. - Przybywamy z Ziemi, mamy rakiet�, jest nas czterech - za�oga i kapitan, jeste�my wyczerpani, g�odni i chcieliby�my si� przespa�. Pragn�liby�my, aby kto� odda� nam klucze do miasta, albo co� w tym gu�cie, �eby u�cisn�� nam r�ce m�wi�c: "niech �yj�" i "moje gratulacje, staruszku!". To chyba wszystko. Pan Iii by� wysokim, szczup�ym, nijakim m�czyzn�. Jego ��te oczy l�ni�y s�abo za grubymi b��kitnymi kryszta�ami. Nachyli� si� nad biurkiem, z namys�em przegl�daj�c papiery. Od czasu do czasu rzuca� swym go�ciom niezwykle przenikliwe spojrzenie. - Nie mam chyba przy sobie w�a�ciwych formularzy. - Zacz�� grzeba� w szufladach biurka. - Gdzie mog�em je schowa�? - zastanawia� si�. - Gdzie�. Gdzie�. A, tu s�! Prosz�! - Energicznie poda� papiery przybyszowi. - Oczywi�cie, b�dzie pan musia� je podpisa�. - Czy te wszystkie ceregiele s� konieczne? Pan Iii obdarzy� go przeci�g�ym, szklistym spojrzeniem. - Twierdzi pan, �e przybywa z Ziemi, zgadza si�? Musi pan zatem podpisa�. Kapitan nabazgra� swoje imi� i nazwisko. - Moja za�oga tak�e? Pan Iii popatrzy� na kapitana, na trzech pozosta�ych m�czyzn i wybuchn�� szale�czym �miechem i - Oni mieliby podpisa�? Ha! Cudowne! Oni i podpisy! - Z jego oczu trysn�y �zy. Klepn�� si� po kolanach i nachyli�, pozwalaj�c, by salwa �miechu wystrzeli�a z jego otwartych ust. Jedn� r�k� przytrzyma� si� biurka. - Oni mieliby podpisa�? Przybysze skrzywili si�. - Co w tym �miesznego? - Oni i podpisy! - westchn�� pan Iii, os�ab�y po ataku rado�ci. -Jakie� to zabawne. B�d� musia� powt�rzy� to panu Xxx! - Nadal za�miewaj�c si�, przejrza� wype�niony formularz. - Chyba wszystko jest w porz�dku. - Skin�� g�ow�. - Nawet zgoda na eutanazj�, je�li zajdzie potrzeba podj�cia ostatecznej decyzji. Zachichota�. - Zgoda na co? - Niech pan nic nie m�wi. Mam co� dla pana. O tu, prosz� wzi�� ten klucz. Kapitan zarumieni� si�. - To ogromny zaszczyt. - Nie klucz do miasta, g�upcze! - warkn�� pan Iii. - Otwiera jedynie drzwi Domu. P�jdziesz tym korytarzem, otworzysz wielkie drzwi, wejdziesz do �rodka i dok�adnie zamkniesz je za sob�. Mo�esz sp�dzi� tam noc. Rano przy�l� do ciebie pana Xxx. Kapitan z pow�tpiewaniem uj�� w d�o� klucz i sta� tak, wbijaj�c wzrok w pod�og�. Jego ludzie tak�e si� nie poruszyli. Zupe�nie jakby wraz z rakietow� gor�czk� odp�yn�a z nich ca�a krew. Kompletnie usz�o z nich �ycie. - O co chodzi? Co� jest nie tak? - spyta� pan Iii. - Na co czekasz? Czego chcesz? - Zbli�y� si� i nachylaj�c si� spojrza� prosto w twarz kapitana. - No ju�, dalej! - Nie przypuszczam, �eby zechcia� pan... - zasugerowa� kapitan. - To znaczy, gdyby pan spr�bowa� albo pomy�la� o... - Zawaha� si�. - Bardzo ci�ko pracowali�my, przebyli�my d�ug� drog� i mo�e m�g�by pan u�cisn�� nam d�onie i powiedzie�: "Dobra robota! "Jak pan s�dzi? -Jego g�os za�ama� si� i ucich�. Pan Iii sztywno wyci�gn�� r�k�. - Moje gratulacje! - U�miechn�� si� zimno. - Gratuluj� - doda�, odwracaj�c si�. - Teraz musz� ju� i��. Skorzystajcie z klucza. Nie zwracaj�c na nich uwagi, zupe�nie jakby zapadli si� pod ziemi�, pan Iii kr��y� po pomieszczeniu, wsuwaj�c papiery do niewielkiej teczki. Zosta� tam jeszcze pi�� minut, ale nie zwr�ci� si� wi�cej do milcz�cej czw�rki ludzi, stoj�cych ze zwieszonymi g�owami. Zm�czone nogi ci��y�y im okrutnie, �wiat�o w ich oczach przygas�o. Kiedy pan Iii wyszed� na zewn�trz, z zaj�ciem ogl�da� swoje paznokcie... * * * Pow��cz�c nogami szli korytarzem w m�tnym �wietle popo�udnia. W ko�cu dotarli do wielkich, pokrytych nalotem srebrnych drzwi, kt�re otworzyli kluczem ze srebra. Weszli, zatrzaskuj�c za sob� wrota, � odwr�cili si�. Ujrzeli przed sob� rozleg�� s�oneczn� sal�. Kobiety i m�czy�ni siedzieli przy stolikach i stali w niewielkich grupkach, prowadz�c o�ywione dyskusje. Na d�wi�k zamykanych drzwi spojrzeli na czterech przybysz�w w mundurach. Jeden z Marsjan wyst�pi� naprz�d i uk�oni� si�. - Jestem pan Uuu - oznajmi�. - A ja kapitan Jonathan Williams z Nowego Jorku, na Ziemi - odpar� beznami�tnie kapitan. I sala eksplodowa�a! Sufit zadr�a� od krzyk�w i wrzask�w. Ludzie run�li naprz�d, machaj�c r�kami i piszcz�c rado�nie; wywracaj�c sto�y wyroili si� wok�, chwytaj�c czterech Ziemian i unosz�c ich w g�r�. Sze�� razy okr��yli sal� - od �ciany do �ciany - podskakuj�c i ta�cz�c, ze �piewem na ustach. Przybysze byli tak oszo�omieni, �e przez pe�n� minut� pozwalali w milczeniu unosi� si� t�umowi; dopiero potem zacz�li �mia� si� i krzycze� do siebie: - Hej! Tak ju� lepiej! - To jest �ycie! Hu, ha! Wiwat! Mrugali do siebie porozumiewawczo, unosz�c r�ce klaskali dono�nie. -Hej! - Hura! - odpar� t�um. W ko�cu zebrani postawili Ziemian na stole. Krzyki ucich�y. Kapitan o ma�o nie rozp�aka� si� w g�os. - Dzi�kuj� wam. Tak nam mi�o, tak mi�o. - Prosz� nam opowiedzie� o sobie - podsun�� pan Uuu. Kapitan odchrz�kn�� i rozpocz�� sw� histori� do wt�ru och�w i ach�w t�umu. Przedstawi� cz�onk�w za�ogi; ka�dy wyg�osi� kr�tk� mow�, z zak�opotaniem przyjmuj�c gromkie brawa. Pan Uuu klepn�� kapitana po ramieniu. - Dobrze jest spotka� innego Ziemianina. Ja tak�e przybywam z Ziemi. - S�ucham? - Wielu z nas stamt�d pochodzi. - Pan? Z Ziemi? - Kapitan spojrza� na niego. - Ale jak to mo�liwe? Przyby� pan rakiet�? Czy�by podr�e kosmiczne odbywa�y si� od wiek�w? - W jego g�osie zabrzmia�a nuta zawodu. -Sk�d... z jakiego kraju pan pochodzi? - Tuiereol. Zjawi�em si� tu duchem wiele lat temu. - Tuiereol. - Kapitan powoli powt�rzy� t� nazw�. - Nie znam takiego kraju. O co chodzi z tym duchem? - A panna Rrr, ta, kt�ra stoi tam z boku, tak�e przyby�a z Ziemi. Nieprawda�, panno Rrr? Panna Rrr przytakn�a i za�mia�a si� dziwnie. - Podobnie jak panowie Www, Qqq i Vw! -Ja jestem z Jowisza - oznajmi� jeden z m�czyzn, dumnie unosz�c g�ow�. -Ja z Saturna - doda� drugi. Jego oczy b�ysn�y przebiegle. -Jowisz, Saturn - mrukn�� kapitan, zaskoczony. Nagle zapad�a cisza. Ludzie skupili si� wok� sto��w, dziwnie pustych jak na przyj�cie. Ich ��te oczy b�yszcza�y, ko�ci policzkowe rzuca�y mroczny cie� na twarze. Kapitan u�wiadomi� sobie nagle, �e w pomieszczeniu nie ma okien, �wiat�o zdawa�o si� przenika� �ciany. Dostrzeg� tylko jedne drzwi. Skrzywi� si�. - Gdzie dok�adnie le�y Tuiereol? Czy niedaleko Ameryki? - Co to jest Ameryka? - Nigdy pan nie s�ysza� o Ameryce? Twierdzi pan, �e przylecia� tu z Ziemi, a jednak pan nie wie! Pan Uuu wyprostowa� si� gniewnie. - Ziemia to planeta m�rz i nie ma na niej �adnych l�d�w. Pochodz� z Ziemi, wi�c wiem. - Chwileczk�. - Kapitan usiad� na krze�le. - Wygl�da pan jak zwyczajny Marsjanin. ��te oczy. Br�zowa sk�ra. - Ca�a Ziemia jest poro�ni�ta d�ungl� - oznajmi�a z godno�ci� panna Rrr. - Przybywam z Orri, na Ziemi, cywilizacji srebra! Kapitan powi�d� wzrokiem od pana Uuu do pan�w Www, Zzz, Nnn, Hhh i Bbb. Ich ��te oczy rozb�yska�y i przygasa�y w �wietle, raz ostre, to zn�w rozmyte. Zadr�a�. Wreszcie odwr�ci� si� do swych ludzi i przyjrza� si� im z powag�. - Zdajecie sobie spraw�, gdzie trafili�my? - Gdzie, kapitanie? - To nie jest uroczysto�� - odpar� dow�dca ze znu�eniem. - Ani bankiet. Ci ludzie nie reprezentuj� rz�du, nie wyprawili dla nas przyj�cia. Sp�jrzcie im w oczy. Pos�uchajcie ich. Wszyscy wstrzymali oddech. W zamkni�tej sali porusza�y si� jedynie b�yszcz�ce �renice. - Teraz rozumiem - g�os kapitana zdawa� si� dochodzi� z wielkiej odleg�o�ci - czemu wszyscy dawali nam karteczki i odsy�ali wci�� dalej i dalej, p�ki w ko�cu nie spotkali�my pana Iii, kt�ry wys�a� nas korytarzem z kluczem, aby�my otworzyli drzwi i zamkn�li je za sob�. I oto jeste�my... - Ale gdzie? Kapitan odetchn��. - W przytu�ku dla wariat�w. Zapad�a noc. W wielkiej sali, o�wietlonej s�abym blaskiem, p�yn�cym ze �r�de� ukrytych w przejrzystych �cianach, panowa�a cisza. Czterej Ziemianie siedzieli wok� drewnianego sto�u i nachylaj�c si� ku sobie, szeptali co� cicho. Na pod�odze le�a�y pokotem rz�dy skulonych m�czyzn i kobiet. Od czasu do czasu w mrocznych k