2679
Szczegóły |
Tytuł |
2679 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2679 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2679 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2679 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ray Bradbury
Kroniki Marsja�skie
- Dobrze jest poczu� na nowo zadziwienie �wiatem - rzek� filozof.
- Podr�e kosmiczne zn�w uczyni�y dzieci z nas wszystkich.
Dla mojej �ony, Margue�te,
z mi�o�ci�
Stycze� 1999: Rakietowe Lato
Dopiero co w Ohio panowa�a zima. Jak zwykle - pozamykane drzwi, zatrza�ni�te
okna, bielmo szronu powlekaj�ce szyby, dachy obwieszone fr�dzlami sopli. Dzieci
je�dzi�y na nartach, kobiety z trudem w�drowa�y skutymi lodem ulicami i w swych
futrzanych p�aszczach przypomina�y wielkie czarne nied�wiedzie.
I nagle miasteczko ogarn�a fala ciep�a. Pow�d� rozgrzanego powietrza; zupe�nie
jakby kto� zostawi� otwarte drzwi piekarni. Gor�co pulsowa�o pomi�dzy domami,
krzakami i grupkami dzieci. Sople opada�y, �ami�c si� � topniej�c. Drzwi otwar�y
si� na o�cie�. Okna uniesiono w g�r�. Dzieci zrzuci�y we�niane ubrania. Kobiety
pozby�y si� nied�wiedzich okry�. �nieg znikn��, ukazuj�c zielone zesz�oroczne
trawniki.
"Rakietowe lato". S�owa te w�drowa�y z ust do ust pomi�dzy lud�mi w otwartych na
przestrza� domach. "Rakietowe lato". Ciep�e pustynne powietrze odmienia�o
malunki szronu na szybach, niwecz�c zimowe dzie�a sztuki. Narty i sanki sta�y
si� nagle bezu�yteczne. �nieg, padaj�cy na miasto z chmurnego nieba, przemieni�
si� w gor�cy deszcz, zanim jeszcze dotkn�� ziemi.
"Rakietowe lato". Ludzie wychylali si� z ociekaj�cych wod� werand, obserwuj�c
poczerwienia�e niebo.
Rakieta na polu startowym wydmuchiwa�a z siebie r�owe chmury ognia i hutniczego
gor�ca. Rakieta sta�a, w mro�ny zimowy poranek ka�dym tchnieniem swych pot�nych
silnik�w przywo�uj�c lato. Jej dech odmieni� klimat i przez kr�tk� chwil� w
okolicy zapanowa� lipiec...
Luty 1999: Ylla
Ich dom na planecie Mars, wsparty na kryszta�owych filarach, sta� na skraju
pustego morza i co ranka mo�na by�o ujrze� pani� K, jak jad�a z�ociste owoce,
wyrastaj�ce z krystalicznych �cian, albo te� sprz�ta�a dom za pomoc� garstki
magnetycznego py�u, kt�ry unosz�c ze sob� ca�y brud, ulatywa� z gor�cym wiatrem.
Popo�udniami, kiedy skamienia�e morze by�o ciep�e i nieruchome, za� drzewa winne
tkwi�y sztywno na dziedzi�cu, podczas gdy odleg�e male�kie ko�ciane miasteczko
zamyka�o si� w swych murach i nikt nie opuszcza� budynk�w, pan K zasiada� w
swoim pokoju, czytaj�c metalow� ksi�g�, zapisan� wypuk�ymi hieroglifami, kt�re
muska� d�oni� niczym muzyk graj�cy na harfie. Pod jego dotykiem z ksi��ki
odzywa� si� g�os -mi�kki, pradawny g�os, snuj�cy �piewnie historie o czasach,
gdy morze by�o pe�ne rudej piany, za� staro�ytni ludzie toczyli bitwy, zbrojni w
chmary metalowych owad�w i elektrycznych paj�k�w.
Pan i pani K mieszkali nad martwym morzem ju� dwadzie�cia lat. Ich przodkowie od
dziesi�ciu wiek�w �yli w tym samym domu, obracaj�cym si� w �lad za s�o�cem
niczym wielki kwiat.
Pan i pani K nie byli starzy. Mieli jasn�, br�zowaw� cer� prawdziwych Marsjan,
��te okr�g�e oczy, �agodne, melodyjne g�osy. Kiedy� lubili malowa� obrazy
chemicznym ogniem, p�ywa� w kana�ach w sezonie, gdy drzewa winne wype�nia�y je
zielonymi sokami, i dyskutowa� do �witu w pokoju rozm�w, w blasku b��kitnych,
fosforyzuj�cych portret�w.
Teraz nie byli ju� szcz�liwi.
Tego ranka pani K stan�a pomi�dzy filarami i s�ucha�a, jak piaski pustyni
rozgrzewaj� si�, topi� niczym ��ty wosk i �ciekaj� za horyzont.
Co� mia�o si� wydarzy�.
Czeka�a.
Patrzy�a w b��kitne niebo Marsa, jakby w ka�dej chwili mog�o unie�� si� w
bolesnym skurczu i wypu�ci� z siebie l�ni�cy cud, kt�ry opadnie na piasek.
Nic si� nie dzia�o.
Znu�ona czekaniem, przesz�a pomi�dzy zamglonymi kolumnami. Z ich rozchylonych
szczyt�w trysn�a drobna m�awka, ch�odz�c rozpalone powietrze i �agodnie
�ciekaj�c jej po sk�rze. W gor�ce dni przypomina�o to brodzenie w potoku.
Posadzki w domu l�ni�y od setek ch�odnych strumyczk�w. W dali s�ysza�a m�a,
kt�ry niestrudzenie gra� na swej ksi��ce. Stare pie�ni nigdy nie nu�y�y jego
palc�w. Pani K pragn�a, aby kiedy� po�wi�ci� jej tyle czasu, co swym niezwyk�ym
ksi��kom, tul�c j� i dotykaj�c niczym male�k� harf�.
Ale nie. Potrz�sn�a wyrozumiale g�ow�, niemal niedostrzegalnie wzruszaj�c
ramionami. Jej powieki opad�y wolno, skrywaj�c z�ociste oczy. Ma��e�stwo
sprawia, �e ludzie, cho� nadal m�odzi, popadaj� w rutyn� staro�ci.
Wyci�gn�a si� na fotelu, kt�ry momentalnie dopasowa� si� do jej postawy. Mocno,
nerwowo zamkn�a oczy.
Natychmiast nawiedzi� j� sen.
Jej br�zowe palce zadr�a�y, unios�y si�, chwytaj�c powietrze. Chwil� p�niej
usiad�a gwa�townie, zdumiona, dysz�c g�o�no.
Rozejrza�a si� szybko, jakby oczekiwa�a, �e ujrzy kogo� przed sob�. Prze�y�a
zaw�d; przestrze� pomi�dzy filarami pozosta�a pusta.
Jej m�� pojawi� si� w tr�jk�tnych drzwiach.
- Wo�a�a� mnie? - spyta� z irytacj�.
- Nie! - zaprotestowa�a.
- Zdawa�o mi si�, �e s�ysz� tw�j krzyk.
- Naprawd�? Prawie ju� spa�am i mia�am sen!
- Za dnia? Niecz�sto ci si� to zdarza.
Pani K siedzia�a bez ruchu, jakby �w sen uderzy� j� prosto w twarz.
- Jakie to dziwne, jak bardzo dziwne - mamrota�a. - Ten sen.
- Ach tak? - Pan K najwyra�niej pragn�� powr�ci� do swojej ksi��ki.
- �ni� mi si� m�czyzna...
- M�czyzna?
- Wysoki, sze�� st�p i cal.
- To absurdalne; by�by olbrzymem, niezdarnym olbrzymem.
- W jaki� spos�b... - usi�owa�a znale�� w�a�ciwe s�owa - wygl�da� normalnie.
Mimo swojego wzrostu. A jego oczy - och, wiem, pomy�lisz pewnie, �e to niem�dre
-jego oczy by�y niebieskie!
- Niebieskie oczy! Bogowie! - wykrzykn�� pan K. - Co przy�ni ci si� nast�pnym
razem? Mo�e jeszcze mia� czarne w�osy?
- Sk�d wiesz? - By�a wyra�nie podniecona.
- Wybra�em najmniej prawdopodobny kolor - odpar� ch�odno.
- Naprawd� by�y czarne! - wykrzykn�a. - Mia� te� bardzo bia�� sk�r�... Och! By�
naprawd� niezwyk�y. Ubrany w dziwaczny mundur, zst�pi� z nieba i przem�wi� do
mnie grzecznie. -U�miechn�a si�.
- Z nieba! Te� mi bzdura!
- Przyby� w metalowej konstrukcji, l�ni�cej jak s�o�ce - wspomina�a. Przymkn�a
oczy, pr�buj�c przywo�a� ulotn� wizj�. - �ni�am, �e patrz� w niebo, na kt�rym
rozb�ys�a nagle iskra, niczym moneta rzucona w powietrze. Wkr�tce plama �wiat�a
sta�a si� wi�ksza, opad�a mi�kko ku ziemi - d�uga, srebrna, okr�g�a i zupe�nie
obca. W jednej ze srebrzystych �cian otwar�y si� drzwi i wyszed� z nich wysoki
m�czyzna.
- Gdyby� ci�ej pracowa�a, nie mia�aby� g�upich sn�w.
- Nawet mi si� podoba� - odpar�a, uk�adaj�c si� wygodniej. -Nigdy nie pos�dza�am
siebie o tak bogat� wyobra�ni�. Czarne w�osy, niebieskie oczy i bia�a sk�ra! Co
za dziwny cz�owiek, a przecie� ca�kiem przystojny.
- Pobo�ne �yczenia.
- Nie b�d� taki. Nie wymy�li�am go specjalnie. Po prostu pojawi� si� w moich
my�lach, kiedy zapad�am w drzemk�. Wszystko to zupe�nie nie przypomina�o snu -
by�o tak niespodziewane i inne. Spojrza� na mnie i powiedzia�: "Przybywam moim
statkiem z trzeciej planety. Nazywam si� Nathaniel York..."
- To idiotyczne imi�; nikt takich nie nosi - zaprotestowa� m��.
- Oczywi�cie, �e idiotyczne, pochodzi przecie� ze snu - wyja�ni�a cicho. - I
rzek�: "To pierwsza wyprawa kosmiczna. W statku jest nas tylko dw�ch, ja i m�j
przyjaciel Bert".
-Jeszcze jedno g�upie imi�.
- Powiedzia� te�: "Przybywamy z miasta na Ziemi; tak nazywa si� nasza planeta" -
ci�gn�a dalej pani K. - To jego s�owa, Ziemia, takiej nazwy u�y�. Pos�ugiwa�
si� te� obcym j�zykiem. W jaki� spos�b zdo�a�am go zrozumie�. Samym umys�em.
Pewnie to telepatia.
Pan K odwr�ci� si�, przystan�� jednak na wezwanie �ony.
- Yll? - zawo�a�a cicho. - Zastanawia�e� si� kiedykolwiek, czy... no c�, czy na
trzeciej planecie naprawd� �yj� ludzie?
- Trzecia planeta nie nadaje si� do �ycia - odpar� cierpliwie m��. - Nasi
naukowcy stwierdzili, �e w jej atmosferze jest stanowczo zbyt wiele tlenu.
- Pomy�l jednak, czy� nie by�oby to fascynuj�ce, gdyby rzeczywi�cie tam �yli i
wyruszyli w przestrze� jakim� statkiem?
- Naprawd�, Ylla, wiesz, �e nie znosz� emocjonalnych wybuch�w. Wracaj do pracy.
* * *
P�niej tego samego dnia, kr���c pomi�dzy szemrz�cymi deszczowymi filarami,
zacz�a �piewa� piosenk�, kt�r� powtarza�a bez ko�ca raz za razem.
- Co to za pie��? - warkn�� w ko�cu jej m��, siadaj�c przy ognistym stole.
- Nie wiem - unios�a wzrok zaskoczona, z niedowierzaniem zakrywaj�c usta d�oni�.
S�o�ce zachodzi�o. W gasn�cym �wietle dom zamyka� si� niczym olbrzymi kwiat.
Mi�dzy kolumnami �wista� wiatr; wewn�trz ognistego sto�u bulgota�a ka�u�a
srebrzystej lawy. Wiatr porusza� rdzawymi w�osami kobiety, szepcz�c jej cicho do
uszu. Sta�a w milczeniu, zapatrzona w bezkresn�, p�ow� dal morskiego dna, jakby
przywo�ywa�a jakie� wspomnienie. Jej ��te oczy by�y mi�kkie i wilgotne.
- Wznie� toast, oczu twoich mowa uczucie me zaklina... - zaintonowa�a cicho,
powoli. - Tw�j poca�unek, w szkle zamkni�ty, s�odszy mi jest od wina. - Z
zamkni�tymi oczyma, poruszaj�c delikatnie d�o�mi na wietrze, zanuci�a melodi�.
Pie�� by�a bardzo pi�kna.
- Nigdy wcze�niej tego nie s�ysza�em. Sama j� u�o�y�a�? - spyta� m��, obserwuj�c
j� czujnie.
- Nie. Tak. Naprawd� nie wiem - zawaha�a si�, oszo�omiona. - Nie mam nawet
poj�cia, co to za s�owa. S� w innym j�zyku.
- W jakim?
Jak odr�twia�a wrzuci�a porcj� mi�sa do bulgocz�cej lawy.
- Nie wiem. - Po chwili wyj�a je upieczone i poda�a mu na talerzu. - Pewnie
wymy�li�am to wszystko. To szale�stwo. Nie mam poj�cia dlaczego.
Nie odpowiedzia�. Patrzy�, jak topi�a p�aty mi�sa w sycz�cym zbiorniku ognia.
S�o�ce ju� zasz�o. Noc powoli s�czy�a si� do pokoju, poch�aniaj�c kolumny i ich
samych niczym ciemne wino, oblewaj�ce sufit. Ich twarze o�wietla� jedynie
srebrzysty blask lawy.
Kobieta zn�w zanuci�a dziwn� pie��.
Jej ma� natychmiast zerwa� si� z krzes�a i wiedziony gniewem wypad� z pokoju.
* * *
P�niej samotnie doko�czy� kolacj�.
Kiedy wsta�, przeci�gn�� si�, zerkn�� na ni� i ziewn��.
- Mo�e we�miemy p�omieniste ptaki i polecimy do miasta, aby si� zabawi�?
- Chyba nie m�wisz powa�nie? Dobrze si� czujesz?
- Co w tym takiego dziwnego?
- Od sze�ciu miesi�cy nie oddawali�my si� rozrywkom.
- Uwa�am, �e to dobry pomys�.
- C� za nag�a troska? - zdziwi�a si�.
- Nie m�w tak - odpar� rozdra�niony. - Chcesz jecha� czy nie?
Kobieta spojrza�a na blad� pustyni�. Dwa bia�e bli�niacze ksi�yce ju� wzesz�y.
Wok� jej st�p szemra�a zimna woda. Kobieta zadr�a�a. Jak�e pragn�a pozosta�
tu, siedz�c w pokoju, cicho, bez ruchu, p�ki nie wydarzy si� to, na co czeka�a
przez ca�y dzie�. Rzecz nieprawdopodobna, a przecie� mo�liwa. W jej umy�le
zad�wi�cza�a zb��kana nuta.
-Ja...
- Dobrze ci to zrobi - nalega�. - No chod�.
- Jestem zm�czona - odpar�a. - Mo�e kiedy indziej.
- Masz tu szal - poda� jej ampu�k�. - Od miesi�cy nigdzie si� nie wyprawiali�my.
- Dwa razy w tygodniu odwiedzasz miasto Xi - przypomnia�a, nie patrz�c na niego.
- W interesach - odrzek�.
- Ach, tak? - szepn�a do siebie.
Z ampu�ki wyla� si� p�yn, b��kitna mgie�ka, kt�ra dygocz�c otuli�a jej szyj�.
* * *
Ogniste ptaki ju� czeka�y, po�yskuj�c na g�adkim, ch�odnym piasku niczym gar��
roz�arzonych w�gli. Bia�y baldachim, uwi�zany do ptak�w tysi�cem zielonych
wst��ek, wydyma� si� na nocnym wietrze, �opocz�c cicho.
Ylla u�o�y�a si� na bia�ym �o�u, a w�wczas poderwane jednym s�owem jej m�a
ptaki zerwa�y si� z ziemi i niczym stado iskier wzlecia�y w mroczne niebo.
Wst�gi napi�y si�, poci�gaj�c baldachim. Piasek z j�kiem umkn�� w dal.
Przep�ywali nad niebieskimi wzg�rzami, pozostawiaj�c za sob� sw�j dom, deszczowe
filary, kwiaty zamkni�te w klatkach, �piewaj�ce ksi�gi, strumienie, szepcz�ce na
posadzkach. Kobieta nie patrzy�a na swego m�a. S�ysza�a, jak wykrzykiwa� co� do
ptak�w, gdy wznosi�y si� w g�r�, niby dziesi�� tysi�cy rozpalonych ognistych
drobin, czerwono-��tych fajerwerk�w. Smuga ognia frun�a z wiatrem, ci�gn�c za
sob� bia�y �agiel, samotny p�atek wielkiego kwiatu.
Nie spojrza�a nawet na znikaj�ce w dole martwe, pradawne miasta ani na stare
kana�y, wype�nione pustk� i snami. Lecieli, mijaj�c suche rzeki i jeziora,
niczym cie� ksi�yca, p�on�ca pochodnia.
Ylla spogl�da�a w niebo.
Jej m�� odezwa� si� cicho.
Patrzy�a w dal.
- S�ysza�a�, co powiedzia�em?
-Co?
Powoli wypu�ci� powietrze.
- Mog�aby� uwa�a�.
- My�la�am o czym�.
- Nigdy nie przypuszcza�em, �e poci�ga ci� natura, a przecie� dzi� wyra�nie
zapatrzy�a� si� w niebo - rzek�.
-Jest bardzo pi�kne.
- Zastanawia�em si� - oznajmi� wolno m��. - Pomy�la�em, �e mo�e zadzwoni� dzi�
do Hullego. Chcia�bym go uprzedzi�, �e wybierzemy si� na jaki� czas w G�ry
B��kitne i sp�dzimy tam tydzie� czy dwa. Na razie to tylko pomys�, ale...
- G�ry B��kitne! -Jej d�o� zacisn�a si� na skraju �agla.
- To tylko lu�na propozycja.
- Kiedy chcesz jecha�? - spyta�a dr��c.
- Mo�e jutro rano? Wiesz, lepiej zacz�� od razu, nie czekaj�c - odpar�, jak
gdyby nigdy nic.
- Ale nigdy tam nie je�dzimy o tak wczesnej porze roku!
- Uzna�em, �e mogliby�my spr�bowa� - u�miechn�� si�. -Wyjazd dobrze nam zrobi.
Troch� spokoju i ciszy, no wiesz. Nie masz chyba innych plan�w? Pojedziemy,
prawda?
Kobieta odetchn�a, odczeka�a chwil�, po czym odpar�a:
-Nie.
- Co takiego? -Jego krzyk sp�oszy� ptaki. �agiel zako�ysa� si� gwa�townie.
- Nie - powt�rzy�a stanowczo. -Ju� zdecydowa�am. Nie pojad�.
Zmierzy� j� wzrokiem. Potem nie rozmawiali ju�. Odwr�ci�a g�ow�.
Ptaki frun�y dalej, dziesi�� tysi�cy ognistych r�d�ek unoszonych wiatrem.
* * *
O �wicie promienie s�o�ca przenikaj�ce przez kryszta� kolumn stopi�y opar,
podtrzymuj�cy �pi�c� Yll�. Przez ca�� noc kobieta unosi�a si� nad pod�og� na
mi�kkim pos�aniu mg�y, wylewaj�cej si� ze �cian. U�piona, p�awi�a si� w nurcie
milcz�cej rzeki niczym ��d�, unoszona fal� przyp�ywu. Teraz s�o�ce wypali�o
opar, poziom mg�y obni�y� si�, sk�adaj�c kobiet� na brzegu jawy.
Otwar�a oczy i ujrza�a nad sob� m�a.
Wygl�da�, jakby sta� tak od paru godzin, obserwuj�c j�. Nie wiedzia�a dlaczego,
nie potrafi�a jednak spojrze� mu prosto w oczy.
- Zn�w mia�a� majaki - oznajmi�. - M�wi�a� przez sen i obudzi�a� mnie. Naprawd�
uwa�am, �e powinna� pom�wi� z doktorem.
- Nic mi nie jest.
- Papla�a� jak naj�ta.
- Naprawd�? - zdumia�a si�.
W pokoju panowa� ch��d poranka. Gdy tak le�a�a, czu�a, jak wype�niaj� szary
brzask.
- Co ci si� �ni�o?
Zastanowi�a si� przez moment, usi�uj�c sobie przypomnie�.
- Statek. Zn�w przyby� z nieba, wyl�dowa� i wyszed� z niego wysoki m�czyzna,
kt�ry przem�wi� do mnie, �artuj�c i �miej�c si�. To by�o bardzo przyjemne.
Pan K dotkn�� kolumny. Natychmiast wystrzeli�y z niej fontanny ciep�ej paruj�cej
wody, przeganiaj�c ch��d. Twarz m�czyzny nie wyra�a�a niczego.
- A potem - ci�gn�a dalej kobieta - ten cz�owiek o dziwnym imieniu, Nathaniel
York, powiedzia�, �e jestem pi�kna i - poca�owa� mnie.
- Ha! -wykrzykn�� m��, gwa�townie odwracaj�c g�ow�. Zacisn�� nagle szcz�ki.
- To tylko sen - stwierdzi�a z rozbawieniem.
- Zatrzymaj swoje g�upie, babskie sny dla siebie!
- Zachowujesz si� jak dziecko. - Odchyli�a g�ow�, wsparta na resztce chemicznego
oparu. Po chwili za�mia�a si� cicho. - Przypomnia�am sobie jeszcze co� z tego
snu - wyzna�a.
- Co to by�o? Co? - wykrzykn��.
- Yll, jeste� strasznie z�y.
- Powiedz mi! - za��da�. - Nie powinna� mie� przede mn� sekret�w. - Spogl�da� na
ni� z g�ry z gniewn�, zachmurzon� twarz�.
- Nigdy dot�d nie widzia�am ci� takim - odpar�a z mieszanin� zdumienia i
rozbawienia. - To nic wielkiego. Ten nieznajomy, Nathaniel York, powiedzia� mi -
c�, powiedzia�, �e zabierze mnie na sw�j statek, i dalej, w niebo, �e polec� z
nim na jego planet�. To naprawd� �mieszne.
- Ach, tak, �mieszne! - niemal krzykn��. - Powinna� pos�ucha� samej siebie.
�asi�a� si� do niego, rozmawia�a� z nim, �piewa�a� - och, bogowie, trzeba by�o
ci� s�ysze�!
-Yll!
- Kiedy l�duje? Gdzie posadzi sw�j przekl�ty statek?
- Yll, nie podno� g�osu.
- Niech licho porwie m�j g�os! - Nachyli� si� nad ni� sztywno. - A w twoim �nie
- pochwyci� nadgarstek �ony - czy� statek nie wyl�dowa� tu, w Zielonej Dolinie?
Odpowiedz!
-Ale� tak...
- I to dzi� po po�udniu, prawda? - nalega�.
- Owszem, tak mi si� zdaje. Ale tylko we �nie!
- No - odepchn�� jej r�k� - przynajmniej m�wisz prawd�. S�ysza�em ka�de s�owo,
kt�re wypowiedzia�a� we �nie. Ca�y czas wspomina�a� dolin�. - Oddychaj�c g�o�no,
w�drowa� pomi�dzy filarami niczym cz�owiek o�lepiony b�yskawic�. Powoli jego
oddech wraca� do normy. Kobieta patrzy�a na niego, jakby oszala�. Wreszcie
wsta�a i podesz�a do m�a.
- Yll - szepn�a.
- Nic mi nie jest.
-Jeste� chory.
- Nie. - Zmusi� sw� znu�on� twarz do u�miechu. - To tylko dziecinada. Wybacz mi,
kochana. - Poklepa� j� lekko. - Ostatnio zbyt wiele pracowa�em. Przepraszam.
Chyba po�o�� si� na chwil�.
- By�e� taki podekscytowany.
-Ju� mi przesz�o. Wszystko w porz�dku. - Odetchn��. - Zapomnijmy o tym. Wiesz,
wczoraj s�ysza�em dowcip o Uelu. Zamierza�em ci go powt�rzy�. Co powiesz na to,
�eby� przyrz�dzi�a �niadanie, a ja opowiem m�j dowcip i nie wspomnimy ju� o tym
wi�cej.
- To by� tylko sen.
- Oczywi�cie. - Machinalnie poca�owa� j� w policzek. - Tylko sen.
* * *
W po�udnie gor�ce s�o�ce sta�o wysoko na niebie. Wzg�rza migota�y w jego blasku.
- Nie wybierasz si� do miasta? - spyta�a Ylla.
- Do miasta? - Lekko uni�s� brwi.
- Przecie� dzisiaj jest dzie�, kiedy zawsze je�dzisz do miasta. - Poprawi�a
kwietn� klatk�, stoj�c� na postumencie. Kwiaty poruszy�y si�, otwieraj�c
zg�odnia�e ��te pyszczki.
Zamkn�� ksi��k�.
- Nie. Jest za gor�co i zbyt p�no.
- Ach tak. - Zostawiwszy klatk�, ruszy�a ku drzwiom. - Nied�ugo wr�c�.
- Chwileczk�! Dok�d idziesz? Odwr�ci�a si� ju� w progu.
- Do Pao. Zaprosi�a mnie.
- Dzi�?
- Dawno ju� jej nie widzia�am. To niedaleko.
- W Zielonej Dolinie, prawda?
- Owszem. Kr�tki spacerek. Pomy�la�am, �e... - Potok pospiesznych s��w urwa� si�
nagle.
- Przepraszani, naprawd� przepraszam. - M�� podbieg� do niej i wprowadzi� do
�rodka, niezwykle zak�opotany w�asnym roztargnieniem. - Wylecia�o mi to z g�owy.
Zaprosi�em na dzi� doktora Nile.
- Doktora Nile! - Cofn�a si� w stron� drzwi. Chwyci� j� za �okie� i poci�gn��
ku sobie.
- Tak, ale Pao...
- Pao mo�e zaczeka�, Ylla. Musimy przyj�� Nllego.
- Tylko na chwil�...
- Nie, Ylla.
-Nie? Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie. Zreszt� Pao nie mieszka wcale tak blisko. Po drugiej stronie Zielonej
Doliny, za Wielkim Kana�em, i jeszcze dalej. Zgadza si�? Wkr�tce b�dzie bardzo
gor�co. A poza tym doktor Nile bardzo ucieszy si� na tw�j widok. I co?
Nie odpowiedzia�a. Pragn�a wyrwa� si� i uciec. Zacz�� krzycze� w g�os. Jednak�e
usiad�a tylko na krze�le, powoli wy�amuj�c palce, wpatruj�c si� w nie bez
wyrazu, schwytana w pu�apk�.
- Ylla? - mrukn��. - B�dziesz tu, prawda?
- Tak - odpar�a po d�ugiej chwili. - B�d�.
- Przez ca�e popo�udnie? Jej g�os zabrzmia� g�ucho.
- Przez cale popo�udnie.
* * *
Czas mija�, a doktor Nile nie pojawia� si�. M�� Mli nie by� tym specjalnie
zdumiony. P�nym popo�udniem mrukn�� co�, podszed� do szafy i wyj�� z niej
z�owrog� bro� - d�ug�, ��taw� tulej�, zako�czon� miechem i spustem. Gdy si�
odwr�ci�, ujrza�a, �e jego twarz okrywa wykuta ze srebrzystego metalu
beznami�tna maska, kt�r� zak�ada� zawsze, kiedy pragn�� zachowa� dla siebie swe
uczucia; maska, przylegaj�ca dok�adnie do jego kanciastych policzk�w, podbr�dka
i czo�a. Metal l�ni�, za� m�� Ylli obraca� w d�oniach bro�. Strzelba brz�cza�a
nieustannie niczym ogromny owad. Za naci�ni�ciem spustu wyrzuca�a z siebie z
piskiem roje z�ocistych pszcz� - straszliwych pszcz�, kt�re wbija�y w ofiar�
zatrute ��d�a i pada�y martwe na piasek niczym gar�� suchych nasion.
- Dok�d idziesz? - spyta�a.
- Prosz�? - M�czyzna przy�o�y� ucho do miecha, zas�uchany w z�owieszcze
bzyczenie. - Skoro doktor Nile si� sp�nia, nie zamierzam na niego czeka�.
Wybior� si� na polowanie. Wkr�tce wr�c�. Ty jednak zostaniesz tu chyba, prawda?
- Srebrzysta maska rozb�ys�a.
-Tak.
- Powiedz doktorowi, �e nied�ugo si� zjawi�. To tylko ma�e polowanie.
Tr�jk�tne drzwi zamkn�y si�. Odg�os jego krok�w ucich� za wzg�rzem.
Odprowadzi�a go wzrokiem, p�ki nie znikn�� w�r�d plam s�onecznego blasku.
Nast�pnie podj�a codzienn� prac�, rozrzucaj�c magnetyczny py� i zbieraj�c
owoce, wyrastaj�ce z kryszta�owych �cian. Oddawa�a si� swym zaj�ciom z energi� i
zapa�em, od czasu do czasu jednak ogarnia�o j� dziwne zoboj�tnienie i nagle
u�wiadamia�a sobie, �e �piewa ow� dziwn�, wpadaj�c� w ucho pie�� i poprzez
kolumny z kryszta�u spogl�da w niebo.
Wstrzymywa�a oddech, staj�c bez ruchu. Czeka�a.
Zbli�a�o si�.
Mog�o nast�pi� w ka�dej chwili.
Czu�a si� zupe�nie jak w jeden z tych dni, kiedy s�yszymy nadci�gaj�c� burz�.
Wok� panuje wyczekuj�ca cisza i nagle ci�nienie zmienia si� niepostrze�enie, w
miar� jak burza w�druje nad ziemi� w�r�d podmuch�w wiatru, k��b�w mg�y i cieni.
Powietrze napiera nam na uszy, kiedy tak tkwimy zawieszeni w oczekiwaniu na
nadej�cie burzy. Zaczynamy dygota�. Niebo ciemnieje, jego barwa pog��bia si�,
chmury g�stniej�; g�ry nabieraj� odcienia stali. Zamkni�te w klatkach kwiaty
wydaj� z siebie s�abe, ostrzegawcze westchnienia. Czujemy, jak nasze w�osy
poruszaj� si� powoli. Gdzie� w domu zegar wy�piewuje cicho: "Czas, czas, czas,
czas...", niczym woda skapuj�ca na aksamit.
A potem przychodzi burza. Elektryczny blask, zas�ony ciemno�ci, pe�nej odg�os�w
czerni opadaj� na ziemi�, zamykaj�c j� na zawsze w swych obj�ciach.
Tak by�o i teraz. Zbiera�o si� na burz�, cho� niebo pozosta�o czyste. Lada
moment mia� b�ysn�� piorun, cho� nie by�o ani �ladu chmur.
Ylla w�drowa�a po wyczekuj�cym letnim domu. B�yskawica mog�a zaja�nie� w ka�dej
chwili; grom, chmura dymu i cisza, a potem kroki na �cie�ce, stukanie do
kryszta�owych drzwi, ona za� pobiegnie, by otworzy�...
Oszala�a�, Ylla! - Upomnia�a sam� siebie. Po co zaprz�tasz sw�j pr�ny umys�
zwariowanymi my�lami?
I w�wczas to si� zdarzy�o.
W powietrzu rozesz�a si� fala gor�ca, jakby po niebie przelecia� pot�ny ogie�.
Rozleg� si� wibruj�cy �wist. Na niebie rozb�ys�a metaliczna iskierka.
Ylla wykrzykn�a w g�os.
Przebieg�a mi�dzy filarami i szeroko rozwar�a drzwi, spogl�daj�c wprost na
wzg�rza. Jednak�e do tej chwili wszystko znikn�o.
Ju� zamierza�a ruszy� biegiem w d� zbocza, powstrzyma�a si� jednak. Mia�a tu
zosta�, nigdzie nie odchodzi�. Lekarz przybywa� z wizyt�, a m�� pogniewa�by si�,
gdyby odesz�a.
Czeka�a przy drzwiach, oddychaj�c szybko i wyci�gaj�c przed siebie r�k�.
Wyt�onym wzrokiem spogl�da�a w stron� Zielonej Doliny, nic jednak nie
dostrzeg�a.
Niem�dra kobieta. Wr�ci�a do �rodka. Ty i twoja wyobra�nia - pomy�la�a. Nic tam
nie by�o, tylko ptak, li��, wiatr, a mo�e ryba w kanale. Usi�d�. Odpocznij.
Usiad�a.
W dali hukn�� strza�.
Wyra�ny, ostry d�wi�k z�owieszczej owadziej strzelby.
Cale jej cia�o szarpn�o si� konwulsyjnie.
Odg�os dochodzi� z bardzo daleka. Jeden strza�. B�yskawiczny bzyk odleg�ych
pszcz�. Jeden. A potem drugi, ch�odny, dok�adny i odleg�y.
Cia�o jej spr�y�o si� ponownie. Z niewiadomych przyczyn skoczy�a na r�wne nogi,
krzycz�c, krzycz�c bez ustanku. Jak op�tana przebieg�a przez dom i powt�rnie
szeroko otwar�a drzwi.
Echa zamiera�y w dali.
Ucich�y.
Przez pi�� minut z powa�n� twarz� czeka�a na podw�rzu. Wreszcie, st�paj�c
powoli, ze zwieszon� g�ow�, rozpocz�a w�dr�wk� po pe�nych kolumn
pomieszczeniach, k�ad�c d�onie na najr�niejszych przedmiotach. Jej wargi
dr�a�y. W ko�cu usiad�a, czekaj�c. W pokoju dziennym zapada� zmrok i Ylla
zacz�a przeciera� r�bkiem szala bursztynowe szk�o.
I w�wczas us�ysza�a dobiegaj�cy z dala odg�os krok�w chrz�szcz�cych po kamykach.
Podnios�a si� z miejsca, staj�c po�rodku cichego pokoju. Kieliszek wypad� jej z
palc�w i roztrzaska� si� na kawa�ki.
Tu� przed drzwiami kroki przystan�y.
Czy powinna przem�wi�? Mo�e wykrzykn��: "Wejd�, ach, wejd�!"?
Post�pi�a par� krok�w naprz�d.
Stopy na zewn�trz wkroczy�y na ramp�. Czyja� d�o� przekr�ci�a zatrzask.
Ylla u�miechn�a si� w stron� wej�cia.
Drzwi otwar�y si� i u�miech kobiety znikn��.
To by� jej m��. Srebrna maska l�ni�a martwym blaskiem. Wszed� do pokoju i przez
moment przygl�da� si� jej, po czym otworzy� miech strzelby, wytrz�sn�� z niego
dwie martwe pszczo�y, kt�re z piaskiem uderzy�y o pod�og�, rozdepta� je i
umie�ci� pust� bro� w rogu pomieszczenia, podczas gdy Ylla nachyli�a si�,
pr�buj�c zebra� od�amki strzaskanego szk�a - bez powodzenia.
- Co porabia�e�? - spyta�a.
- Nic - odpar�, zwr�cony do niej plecami. Powoli zdj�� mask�.
- S�ysza�am, jak strzela�e�. Dwukrotnie.
- Tylko polowa�em. Od czasu do czasu lubi� to. Czy przyjecha� ju� doktor Nile?
- Nie.
- Chwileczk�. - Z niesmakiem pstrykn�� palcami. - Teraz dopiero sobie
przypominam. Mia� nas odwiedzi� jutro po po�udniu. Co za dure� ze mnie.
Usiedli do posi�ku. Ylla spojrza�a najedzenie, nie si�gaj�c po nie.
- Co ci si� sta�o? - spyta�, ca�kowicie zaabsorbowany zanurzaniem swego mi�sa w
bulgocz�cej lawie.
- Nie wiem. Nie jestem g�odna - odpar�a.
- Czemu nie?
- Nie mam poj�cia; po prostu nie jestem. Na dworze zrywa� si� wiatr; s�o�ce
zachodzi�o. Ma�y pok�j wyda� jej si� nagle nieprzyjemnie zimny.
- Pr�bowa�am sobie przypomnie� - rzek�a w ciszy do siedz�cego naprzeciwko
ch�odnego, sztywnego, z�otookiego m�a.
- Przypomnie� sobie? Co? - Poci�gn�� �yk wina.
- T� pie��. T� pi�kn�, wzruszaj�c� pie��. - Przymkn�a oczy i zanuci�a melodi�,
jednak�e nie t�, o kt�rej wspomnia�a. - Zapomnia�am j�. Cho�, co dziwne, nie
chc� tego. Pragn� na zawsze zapami�ta� te s�owa. - Poruszy�a r�kami, jakby rytm
m�g� jej pom�c przypomnie� sobie zapomniane strofy. Po chwili odchyli�a si� na
krze�le. - Nie pami�tam - szepn�a przez �zy.
- Czemu p�aczesz? - spyta�.
- Nie wiem, nie wiem, ale nie mog� si� powstrzyma�. Jest mi smutno, nie mam
poj�cia dlaczego. P�acz� i nie wiem czemu. Ale nie mog� przesta�.
Skry�a twarz w d�oniach; jej ramiona unosi�y si� i opada�y.
-Jutro wszystko b�dzie dobrze - rzek�.
Nie patrzy�a na niego. Widzia�a przed sob� jedynie pustkowie i o�lepiaj�co jasne
gwiazdy, rozb�yskuj�ce na czarnym niebie. Z dali dobieg� j� skowyt wiatru i szum
zimnych w�d w d�ugich kana�ach. Dygocz�c zamkn�a oczy.
- Tak - powiedzia�a. - Jutro wszystko b�dzie dobrze.
Sierpie� 1999: Letnia Noc
Na kamiennych galeriach, w�r�d cieni zalegaj�cych zbocza b��kitnych wzg�rz,
zebra�y si� grupki ludzi. Na ich postaci pada�o mi�kkie wieczorne �wiat�o gwiazd
i jasny blask dw�ch ksi�yc�w Marsa. Poza marmurowym amfiteatrem, w mroku i
dali, drzema�y miasteczka i wille; zbiorniki srebrzystej wody trwa�y w bezruchu,
sie� b�yszcz�cych kana��w ��czy�a horyzonty. By� letni wiecz�r na spokojnej,
umiarkowanej planecie Mars. Na zielonych jak wino kana�ach unosi�y si� �odzie,
delikatne niczym br�zowe kwiaty. W d�ugich, nieko�cz�cych si� siedzibach,
wij�cych si� w�r�d wzg�rz niczym u�pione w�e, kochankowie le�eli w ch�odnych
nocnych �o�ach, szepcz�c leniwie do siebie. Ostatnie grupki dzieciarni ugania�y
si� po sk�panych w blasku pochodni uliczkach, �ciskaj�c w d�oniach z�ote paj�ki,
kt�re wyrzuca�y przed siebie zwiewn� mgie�k� sieci. Tu i �wdzie na sto�ach
bulgota�a srebrzysta lawa i dopieka�y si� sp�nione kolacje. W amfiteatrach
setek miast po nocnej stronie Marsa br�zowosk�rzy Marsjanie o oczach jak z�ote
monety gromadzili si� powoli, skupiaj�c uwag� na stoj�cych na scenach muzykach.
Wzruszaj�ce melodie unosi�y si� w nieruchomym powietrzu niczym s�odka wo�
kwiat�w.
Na jednej ze scen kobieta zaintonowa�a pie��.
Widownia zaszemra�a.
Kobieta urwa�a, unosz�c d�o� do gard�a. Skin�a g�ow� akompaniatorom, kt�rzy
podj�li przerwan� melodi�.
Muzycy grali, a ona �piewa�a i tym razem widownia westchn�a, nachylaj�c si� ku
nim. Kilku m�czyzn wsta�o nawet z miejsc. Po plecach zebranych przeszed� zimny
dreszcz. Pie�� bowiem, kt�r� �piewa�a kobieta, by�a dziwna, przera�aj�ca i
nieznana. �piewaczka usi�owa�a powstrzyma� s�owa, cisn�ce si� jej na usta, a
brzmia�y one tak:
St�pa, o pi�kna, noc bez brzasku,
Bezchmurne niebo, morze gwiazd;
Wszystko, co dobre, z mroku, blasku,
W jej oczach si� spotyka wraz...
�piewaczka przycisn�a d�onie do ust. Rozejrza�a si� oszo�omiona.
- Co to za s�owa? - spytali muzycy.
- Co to za pie��?
- Co za j�zyk!
A kiedy ponownie zad�li w z�ote rogi, wyla�a si� z nich fala obcej muzyki, kt�ra
powoli sp�yn�a po amfiteatrze. Tymczasem s�uchacze zacz�li wstawa� z miejsc,
rozmawiaj�c g�o�no.
- Co si� z tob� dzieje? - pytali si� nawzajem muzycy.
-Jak� melodi� zagra�e�?
-A ty?
Kobieta rozp�aka�a si� i uciek�a ze sceny, za� widzowie opu�cili amfiteatr.
Podobne wypadki zasz�y we wszystkich ogarni�tych nerwow� gor�czk� miastach
Marsa. Dosi�g�o ich tchnienie ch�odu niczym bia�y �nieg padaj�cy z nieba.
W mrocznych uliczkach, w blasku pochodni, dzieci �piewa�y:
...lecz tak si� zdarzy�o, w szafce nic nie by�o, I pies musia� obej�� si�
smakiem!
- Dzieci! - nawo�ywa�y g�osy. - Co to za wierszyk? Sk�d go znacie?
- W�a�nie go wymy�lili�my, ot tak. To tylko s�owa, kt�rych nie rozumiemy.
Trzaska�y drzwi. Ulice opustosza�y. Ponad b��kitnymi wzg�rzami wzesz�a zielona
gwiazda.
Na ca�ej nocnej p�kuli Marsa kochankowie budzili si�, s�ysz�c swych
najdro�szych nuc�cych w ciemno�ci.
- Co to za melodia?
A w tysi�cach willi, po�rodku nocy, kobiety zrywa�y si� z krzykiem. M�owie
musieli uspokaja� je, osusza� sp�ywaj�ce po policzkach �zy.
- No ju� dobrze, dobrze. �pij. Co si� sta�o? Mia�a� z�y sen?
- Rankiem wydarzy si� co� strasznego.
- Nic si� nie stanie, u nas wszystko dobrze. Histeryczny szloch.
- To si� zbli�a, coraz bardziej i bardziej!
- Nic si� nie wydarzy. Co mog�oby nas spotka�? Spij ju�. Spij.
Nad ranem na Marsie panowa�a cisza. �wiat przypomina� czarn� ch�odn� studni�, w
wodach kana��w odbija�y si� gwiazdy, a w pokojach rozbrzmiewa�y spokojne
oddechy. Dzieci kuli�y si� w ��kach, �ciskaj�c w d�oniach paj�ki, kochankowie
spali obj�ci, ksi�yce ju� zasz�y; wypalone pochodnie by�y zimne, kamienne
amfiteatry - puste.
Jedynym d�wi�kiem, m�c�cym spok�j przed�witu, by� g�os nocnego str�a,
w�druj�cego w dali samotn� ulic� i nuc�cego w ciemno�ci niezwyk�� piosenk�...
Sierpie� 1999: Ziemianie
Ktokolwiek dobija� si� do ich domu, nie mia� zamiaru przesta�. Pani Ttt
gwa�townie otwar�a drzwi.
- S�ucham?
- M�wi pani po angielsku? - Stoj�cy przed ni� m�czyzna wydawa� si� zaskoczony.
- M�wi�, jak m�wi� - odpar�a.
- To cudowna angielszczyzna! - Nieznajomy mia� na sobie mundur. Towarzyszy�o mu
trzech innych, wyra�nie podekscytowanych m�czyzn. U�miechali si�; ich stroje
pokrywa� kurz.
- Czego chcecie? - spyta�a pani Ttt.
- Pani jest Marsjank�! - m�czyzna u�miechn�� si� do niej. -Z pewno�ci� to s�owo
nic dla pani nie znaczy. Pochodzi z j�zyka Ziemian. - Skin�� g�ow� w stron�
swych towarzyszy. - Przybywamy z Ziemi. Ja jestem kapitan Williams. Nieca��
godzin� temu wyl�dowali�my na Marsie. I oto jeste�my! Druga Wyprawa! Przed nami
by�a Pierwsza Wyprawa, nie wiemy jednak, co si� z ni� sta�o. Ale my dotarli�my
tutaj. A pani jest pierwsz� Marsjank�, jak� spotkali�my!
- Marsjank�? -Jej brwi pow�drowa�y w g�r�.
- Chc� przez to powiedzie�, �e mieszka pani na czwartej planecie od S�o�ca.
Zgadza si�?
- To oczywiste - warkn�a, mierz�c go wzrokiem.
- A my - przycisn�� do piersi pulchn� r�ow� d�o� - pochodzimy z Ziemi. Zgadza
si�, ch�opcy?
- Tak jest! - zawt�rowa� mu ch�r.
- To jest planeta Tyrr - poinformowa�a ich -je�li chcecie u�y� w�a�ciwej nazwy.
- Tyrr, Tyrr. - Kapitan za�mia� si� ze znu�eniem. - C� za pi�kna nazwa! Ale,
moja dobra kobieto, jak to mo�liwe, �e m�wi pani po angielsku?
-Ja nie m�wi�, ja my�l� - odpar�a. - Telepatia! Mi�ego dnia! - I zatrzasn�a
drzwi.
W chwil� p�niej �w okropny m�czyzna zn�w zacz�� stuka�. Szarpn�a klamk�.
- Co znowu? - spyta�a.
M�czyzna nadal tam sta�; oszo�omiony, pr�bowa� si� u�miechn��. Wyci�gn�� ku
niej r�ce.
- Chyba pani nie rozumie...
- Czego? - prychn�a. Spojrza� na ni� zdumiony.
- Przybywamy z Ziemi!
- Nie mam czasu - odpar�a. - Czeka mnie dzi� mn�stwo gotowania. Poza tym musz�
posprz�ta�, przeszy� par� rzeczy. Pewnie chcecie zobaczy� si� z panem Ttt; jest
na g�rze, w swoim gabinecie.
- Zgoda - odpar� Ziemianin, wyra�nie zagubiony. - Ch�tnie spotkamy si� z panem
Ttt.
-Jest zaj�ty. - Zn�w trzasn�a drzwiami.
Tym razem pukanie zabrzmia�o wyj�tkowo impertynencko.
- Prosz� pos�ucha�! - krzykn�� m�czyzna na jej widok i podskoczy�, jakby chcia�
j� przerazi�. - Nie tak traktuje si� go�ci!
- Moja czysta pod�oga! - zawo�a�a. - B�oto! Wynocha! Je�li chcecie wej�� do
mojego domu, najpierw umyjcie buty.
M�czyzna spojrza� z desperacj� na swe zab�ocone nogi.
- Nie czas na trywialne rozm�wki - rzek�. - Powinni�my raczej �wi�towa�. - Przez
d�ug� chwil� przygl�da� si� jej, jakby wzrok m�g� sprawi�, by zrozumia�a
znaczenie jego s��w.
-Je�li przez was opadn� mi kryszta�owe bu�eczki w piekarniku - rzuci�a - zbij�
was kawa�kiem drewna. - Zajrza�a do rozgrzanego piekarnika, po czym wr�ci�a
zdyszana, zaczerwieniona. Jej oczy p�on�y jaskraw� ��ci�, sk�ra by�a jasna i
br�zowa, ruchy smuk�ej postaci szybkie jak u owada. G�os brzmia� ostro,
metalicznie. - Zaczekajcie tu. Zobacz�, czy pan Ttt zechce was przyj��. W jakiej
sprawie przychodzicie?
M�czyzna zakl�� z ponur� min�, jakby wymierzy�a mu cios m�otkiem w r�k�.
- Prosz� mu powt�rzy�, �e przybywamy z Ziemi i �e nigdy wcze�niej tego nie
dokonano.
- Czego? - Unios�a br�zow� d�o�. - Niewa�ne. Zaraz wr�c�.
Odesz�a. Jeszcze przez chwil� s�yszeli tupot jej st�p na kamiennej posadzce.
Na zewn�trz niewiarygodnie niebieskie marsja�skie niebo by�o gor�ce i nieruchome
niczym ciep�y, g��boki ocean. Marsja�-ska pustynia drzema�a pod nim jak
rozpalony gliniany garnek. Z jej piasku wznosi�y si� fale rozedrganego
powietrza. Na zboczu pobliskiego wzg�rza le�a�a niewielka rakieta. Wyra�ne �lady
st�p prowadzi�y od niej a� do drzwi pierwszego domu.
Na g�rze rozleg�y si� odg�osy k��tni. M�czy�ni czekaj�cy za progiem spojrzeli
po sobie, przest�puj�c z nogi na nog�, pstrykaj�c palcami i zatykaj�c kciuki za
pasy na biodrach. M�ski g�os wykrzykn�� co� gniewnie. Odpowiedzia� mu g�os
kobiecy. Po jakim� kwadransie znudzeni wyczekiwaniem Ziemianie zacz�li wchodzi�
i wychodzi� kuchennymi drzwiami
- Papierosa? - zaproponowa� jeden z nich.
Jego kolega wyj�� paczk�. Zapalili, wypuszczaj�c z ust d�ugie strumienie bladego
dymu. Wyg�adzali mundury, poprawiali ko�nierze. G�osy na g�rze mamrota�y co�,
pod�piewywa�y. Dow�dca przybysz�w zerkn�� na zegarek.
- Dwadzie�cia pi�� minut - rzek�. - Zastanawiam si�, co tam robi�. - Podszed� do
okna i wyjrza�.
- Upalny dzie� - zauwa�y� jeden z ludzi.
- Owszem - przytakn�� drugi.
By�o wczesne leniwe popo�udnie. G�osy opad�y do szeptu, by po chwili zamilkn��
zupe�nie. W ca�ym domu nie rozbrzmiewa� nawet najs�abszy d�wi�k. M�czy�ni
s�yszeli jedynie swe w�asne oddechy.
Min�a godzina ciszy.
- Mam nadziej�, �e nie spowodowali�my jakich� k�opot�w -stwierdzi� kapitan.
Przeszed� przez kuchni� i zajrza� do salonu.
Pani Ttt by�a tam; podlewa�a kwiaty, rosn�ce po�rodku pomieszczenia.
- Wiedzia�am, �e o czym� zapomnia�am - westchn�a na widok kapitana, przechodz�c
do kuchni. Poda�a mu skrawek papieru. - Pan Ttt jest zbyt zaj�ty - oznajmi�a,
wracaj�c do gotowania. - Zreszt� to nie z nim powinni�cie si� zobaczy�, tylko z
panem Aaa. Zanie�cie t� kartk� na nast�pn� farm� nad B��kitnym Kana�em. Pan Aaa
wyja�ni wam wszystko, co chcecie wiedzie�.
- Nie chcemy niczego wiedzie� - zaprotestowa� kapitan, wydymaj�c grube wargi. -
My ju� wiemy.
- Macie kartk�, na co jeszcze czekacie? - spyta�a otwarcie. Potem nie odezwa�a
si� ju� ani s�owem.
- No c� - powiedzia� z wahaniem kapitan. Przez chwil� sta�, jakby czeka� na
co�. Wygl�da� jak dziecko, patrz�ce na ogo�ocon� z ozd�b choink�. - C� - doda�
w ko�cu. - Chod�cie, ch�opcy.
Czterej m�czy�ni wyszli na dw�r, w gor�cy i cichy dzie�.
* * *
W p� godziny p�niej pan Aaa, kt�ry siedzia� w bibliotece, s�cz�c elektryczny
ogie� z metalowej fili�anki, us�ysza� g�osy dobiegaj�ce z kamiennej grobli.
Wychyliwszy si� przez okno, ujrza� czterech m�czyzn w mundurach, kt�rzy
przygl�dali mu si�, mru��c oczy.
- Czy pan nazywa si� Aaa? - zawo�ali.
- Owszem.
- Pan Ttt przys�a� nas do pana! - wykrzykn�� kapitan.
- Niby czemu? - rykn�� pan Aaa.
- By� zaj�ty!
- To ci nowina - g�os pana Aaa ocieka� sarkazmem. - Czy�by uwa�a�, �e nie mam
nic lepszego do roboty ni� przyjmowa� jakich� ludzi, bo on jest zbyt zaj�ty?
- Nie o to chodzi! - zawo�a� kapitan.
- Dla mnie o to. Mam mn�stwo zaleg�ych lektur. Pan Ttt zachowa� si�
nietaktownie, zreszt� to ju� nie pierwszy raz. Niech pan przestanie macha�
r�kami, p�ki nie sko�cz�. I prosz� s�ucha� uwa�nie. Zazwyczaj kiedy m�wi�,
ludzie s�uchaj�, co mam do powiedzenia. M�g�by pan okaza� odrobin� uprzejmo�ci.
Czterej m�czy�ni na podw�rku poruszyli si� niespokojnie, otwieraj�c usta. W
oczach kapitana b�ysn�y �zy, na jego skroniach wyst�pi�y �y�y.
- I co - ci�gn�� dalej pan Aaa - czy wed�ug was podobna nie-uprzejmo�� mo�e uj��
panu Ttt p�azem?
Czterej m�czy�ni patrzyli na niego przez zas�on� gor�ca. Kapitan rzek�:
- Przybywamy z Ziemi!
- To naprawd� okropny brak wychowania - zastanawia� si� dalej pan Aaa.
- Rakiet�. Przylecieli�my rakiet�. A� tutaj!
- Ttt ju� nie pierwszy raz okazuje mi brak szacunku.
- Ca�� drog� z Ziemi.
- Mam pomys�, zadzwoni� do niego i powiem mu, co o tym my�l�.
- Tylko nas czterech; ja i ci trzej ludzie, moja za�oga.
- Zadzwoni�, tak, to w�a�nie zrobi�.
- Ziemia. Rakieta. Ludzie. Podr�. Kosmos.
- Zadzwoni� i powiem - raz, a dobrze! - krzykn�� pan Aaa, po czym znikn��,
niczym kukie�ka ze sceny. Po minucie zabrzmia�y podniesione g�osy, przekazywane
przez jakie� tajemnicze urz�dzenie. W dole kapitan i jego za�oga spogl�dali z
ut�sknieniem na swoj� le��c� na zboczu rakiet�, jak�e urocz�, s�odk�, znajom�.
Pan Aaa gwa�townie uni�s� szyb�; jego twarz przybra�a szale�czo triumfuj�cy
wyraz.
- Wyzwa�em go na pojedynek, na bog�w! Pojedynek!
- Panie Aaa... - przerwa� mu �agodnie kapitan.
- Zastrzel� go, s�yszycie?
- Panie Aaa, chcia�bym co� panu powiedzie�. Przebyli�my sze��dziesi�t milion�w
mil.
Pan Aaa przyjrza� mu si� uwa�nie.
- M�wi� pan, �e sk�d jeste�cie?
Kapitan b�ysn�� z�bami w u�miechu, szepcz�c cicho do swych ludzi:
- Nareszcie do czego� dochodzimy. - Zwracaj�c si� do pana Aaa, zawo�a�: -
Pokonali�my sze��dziesi�t milion�w mil. Przybywamy z Ziemi!
Pan Aaa ziewn��.
- O tej porze roku to jedynie pi��dziesi�t milion�w mil. - Uni�s� z�owrog� bro�.
- No, musz� ju� i��. We�cie ten niem�dry li�cik, cho� doprawdy nie wiem, na co
mo�e si� wam przyda�, i id�cie. Po drugiej stronie wzg�rza znajdziecie
miasteczko Iopr. Opowiedzcie o wszystkim panu Iii. To w�a�nie z nim powinni�cie
si� zobaczy�. Nie z panem Ttt, to idiota; zabij� go. Nie ze mn�, poniewa� nie
mie�cicie si� w moich zawodowych zainteresowaniach.
- Zawodowych zainteresowaniach, zawodowych zainteresowaniach! - prychn��
kapitan. - Czy trzeba uprawia� okre�lony zaw�d, aby przywita� Ziemian?
- Ale� tak, przecie� wszyscy o tym wiedz�! - Pan Aaa zbieg� na d�. - Do
widzenia! - rzuci�, p�dz�c naprz�d grobl� sztywno niczym cyrkiel.
Czterej podr�ni trwali bez ruchu, wstrz��ni�ci. Wreszcie kapitan rzek�:
- W ko�cu znajdziemy kogo�, kto nas wys�ucha.
- Mo�e powinni�my odlecie� st�d i wr�ci� jeszcze raz? - zaproponowa� pos�pnie
jeden z m�czyzn. - Wystartowaliby�my i wyl�dowali ponownie. Dzi�ki temu
zyskaliby czas, by zgotowa� nam w�a�ciwe przyj�cie.
- Ca�kiem niez�y pomys� - mrukn�� kapitan.
Miasteczko by�o pe�ne ludzi, wchodz�cych i wychodz�cych z dom�w, pozdrawiaj�cych
si� nawzajem; twarze ich okrywa�y z�ote maski, niebieskie maski, szkar�atne
maski - wielo�� barw to taka przyjemna odmiana! - maski o srebrnych wargach i
brwiach z br�zu, u�miechni�te b�d� marszcz�ce czo�o w zale�no�ci od nastroju
w�a�ciciela.
Czterej m�czy�ni, spoceni po d�ugim marszu, przystan�li, pytaj�c napotkan�
dziewczynk�, gdzie znajd� dom pana Iii.
- Tam - ma�a skin�a g�ow�.
Kapitan, czuj�c nowy przyp�yw zapa�u, ostro�nie przykucn��, spogl�daj�c prosto w
s�odk�, m�od� twarz.
- Dziewczynko, chcia�bym z tob� pom�wi�. - Posadzi� j� sobie na kolanie, ujmuj�c
w swe wielkie d�onie jej ma�e br�zowe r�czki jakby szykowa� j� na przyj�cie
bajki na dobranoc, kt�r� powoli i cierpliwie komponowa� w umy�le, napawaj�c si�
ka�dym szczeg�em.
- Oto, jak si� rzeczy maj�, moja ma�a. Sze�� miesi�cy temu na Marsa przyby�a
rakieta. Lecia� ni� cz�owiek nazwiskiem York i jego pomocnik. Nie mamy poj�cia,
co ich spotka�o. Mo�e si� rozbili? Przylecieli rakiet�, podobnie jak my.
Powinna� j� zobaczy�. To wielki statek. Jeste�my zatem Drug� Wypraw�, pod��aj�c�
w �lady Pierwszej, i przebyli�my ca�� drog� z Ziemi...
Dziewczynka bez namys�u uwolni�a jedn� d�o� i nasun�a na twarz pozbawion�
wyrazu z�ot� mask�. Nast�pnie wyj�a zabawk� w kszta�cie z�otego paj�ka i
upu�ci�a j� na ziemi�. Kapitan m�wi� dalej. Paj�k wspi�� si� pos�usznie po jej
kolanie, podczas gdy ona przygl�da�a mu si� spokojnie przez szpary w
beznami�tnej masce. Kapitan potrz�sn�� ni� lekko, zmuszaj�c, by wys�ucha�a jego
opowie�ci.
-Jeste�my Ziemianami - rzek�. - Wierzysz mi?
- Tak. - Dziewczynka spu�ci�a wzrok na palce swych st�p, grzebi�ce w piasku.
- �wietnie. - Uszczypn�� j� lekko w rami�; by� to gest na po�y jowialny, na po�y
przykry i z�o�liwy, maj�cy sprawi�, aby na niego spojrza�a. - Zbudowali�my sw�
w�asn� rakiet�. W to tak�e wierzysz?
Dziewczynka pod�uba�a palcem w nosie.
-Tak.
- Zostaw nos w spokoju, moja panno. Ja jestem kapitanem i...
- I nikt dot�d w dziejach nigdy nie pokona� przestrzeni wielk� rakiet� -
wyrecytowa�a z zamkni�tymi oczyma.
-Wspaniale! Sk�d wiedzia�a�?
- Och, to tylko telepatia. - Nonszalancko podrapa�a si� po kolanie.
- W og�le ci� to nie wzrusza? - wykrzykn�� kapitan. - Nie cieszysz si�?
- Lepiej jak najszybciej zobaczcie si� z panem Iii. - Upu�ci�a sw� zabawk� na
ziemi�. - Pan Iii ch�tnie z wami pom�wi. - Uciek�a, za� z�oty paj�k pos�usznie
�mign�� za ni�.
Kapitan nadal kuca� w miejscu z wyci�gni�t� r�k�, odprowadzaj�c j� wzrokiem.
Jego oczy zasz�y mg��. Spojrza� na swe puste d�onie i usta rozwar�y mu si�
bezradnie. Pozostali trzej trwali bez ruchu, uwi�zani do swych cieni. Kolejno
splun�li na kamienn� ulic�...
* * *
Pan Iii sam otworzy� drzwi. W�a�nie wybiera� si� na wyk�ad, ale je�li si�
pospiesz�, znajdzie dla nich minutk�. Mo�e zatem wejd� do �rodka i powiedz� mu,
czego chc�...
- Odrobiny uwagi - oznajmi� kapitan, patrz�c na niego czerwonymi ze zm�czenia
oczami. - Przybywamy z Ziemi, mamy rakiet�, jest nas czterech - za�oga i
kapitan, jeste�my wyczerpani, g�odni i chcieliby�my si� przespa�. Pragn�liby�my,
aby kto� odda� nam klucze do miasta, albo co� w tym gu�cie, �eby u�cisn�� nam
r�ce m�wi�c: "niech �yj�" i "moje gratulacje, staruszku!". To chyba wszystko.
Pan Iii by� wysokim, szczup�ym, nijakim m�czyzn�. Jego ��te oczy l�ni�y s�abo
za grubymi b��kitnymi kryszta�ami.
Nachyli� si� nad biurkiem, z namys�em przegl�daj�c papiery. Od czasu do czasu
rzuca� swym go�ciom niezwykle przenikliwe spojrzenie.
- Nie mam chyba przy sobie w�a�ciwych formularzy. - Zacz�� grzeba� w szufladach
biurka. - Gdzie mog�em je schowa�? - zastanawia� si�. - Gdzie�. Gdzie�. A, tu
s�! Prosz�! - Energicznie poda� papiery przybyszowi. - Oczywi�cie, b�dzie pan
musia� je podpisa�.
- Czy te wszystkie ceregiele s� konieczne?
Pan Iii obdarzy� go przeci�g�ym, szklistym spojrzeniem.
- Twierdzi pan, �e przybywa z Ziemi, zgadza si�? Musi pan zatem podpisa�.
Kapitan nabazgra� swoje imi� i nazwisko.
- Moja za�oga tak�e?
Pan Iii popatrzy� na kapitana, na trzech pozosta�ych m�czyzn i wybuchn��
szale�czym �miechem i
- Oni mieliby podpisa�? Ha! Cudowne! Oni i podpisy! - Z jego oczu trysn�y �zy.
Klepn�� si� po kolanach i nachyli�, pozwalaj�c, by salwa �miechu wystrzeli�a z
jego otwartych ust. Jedn� r�k� przytrzyma� si� biurka. - Oni mieliby podpisa�?
Przybysze skrzywili si�.
- Co w tym �miesznego?
- Oni i podpisy! - westchn�� pan Iii, os�ab�y po ataku rado�ci. -Jakie� to
zabawne. B�d� musia� powt�rzy� to panu Xxx! - Nadal za�miewaj�c si�, przejrza�
wype�niony formularz. - Chyba wszystko jest w porz�dku. - Skin�� g�ow�. - Nawet
zgoda na eutanazj�, je�li zajdzie potrzeba podj�cia ostatecznej decyzji.
Zachichota�.
- Zgoda na co?
- Niech pan nic nie m�wi. Mam co� dla pana. O tu, prosz� wzi�� ten klucz.
Kapitan zarumieni� si�.
- To ogromny zaszczyt.
- Nie klucz do miasta, g�upcze! - warkn�� pan Iii. - Otwiera jedynie drzwi Domu.
P�jdziesz tym korytarzem, otworzysz wielkie drzwi, wejdziesz do �rodka i
dok�adnie zamkniesz je za sob�. Mo�esz sp�dzi� tam noc. Rano przy�l� do ciebie
pana Xxx.
Kapitan z pow�tpiewaniem uj�� w d�o� klucz i sta� tak, wbijaj�c wzrok w pod�og�.
Jego ludzie tak�e si� nie poruszyli. Zupe�nie jakby wraz z rakietow� gor�czk�
odp�yn�a z nich ca�a krew. Kompletnie usz�o z nich �ycie.
- O co chodzi? Co� jest nie tak? - spyta� pan Iii. - Na co czekasz? Czego
chcesz? - Zbli�y� si� i nachylaj�c si� spojrza� prosto w twarz kapitana. - No
ju�, dalej!
- Nie przypuszczam, �eby zechcia� pan... - zasugerowa� kapitan. - To znaczy,
gdyby pan spr�bowa� albo pomy�la� o... - Zawaha� si�. - Bardzo ci�ko
pracowali�my, przebyli�my d�ug� drog� i mo�e m�g�by pan u�cisn�� nam d�onie i
powiedzie�: "Dobra robota! "Jak pan s�dzi? -Jego g�os za�ama� si� i ucich�.
Pan Iii sztywno wyci�gn�� r�k�.
- Moje gratulacje! - U�miechn�� si� zimno. - Gratuluj� - doda�, odwracaj�c si�.
- Teraz musz� ju� i��. Skorzystajcie z klucza.
Nie zwracaj�c na nich uwagi, zupe�nie jakby zapadli si� pod ziemi�, pan Iii
kr��y� po pomieszczeniu, wsuwaj�c papiery do niewielkiej teczki. Zosta� tam
jeszcze pi�� minut, ale nie zwr�ci� si� wi�cej do milcz�cej czw�rki ludzi,
stoj�cych ze zwieszonymi g�owami. Zm�czone nogi ci��y�y im okrutnie, �wiat�o w
ich oczach przygas�o. Kiedy pan Iii wyszed� na zewn�trz, z zaj�ciem ogl�da�
swoje paznokcie...
* * *
Pow��cz�c nogami szli korytarzem w m�tnym �wietle popo�udnia. W ko�cu dotarli do
wielkich, pokrytych nalotem srebrnych drzwi, kt�re otworzyli kluczem ze srebra.
Weszli, zatrzaskuj�c za sob� wrota, � odwr�cili si�.
Ujrzeli przed sob� rozleg�� s�oneczn� sal�. Kobiety i m�czy�ni siedzieli przy
stolikach i stali w niewielkich grupkach, prowadz�c o�ywione dyskusje. Na d�wi�k
zamykanych drzwi spojrzeli na czterech przybysz�w w mundurach.
Jeden z Marsjan wyst�pi� naprz�d i uk�oni� si�.
- Jestem pan Uuu - oznajmi�.
- A ja kapitan Jonathan Williams z Nowego Jorku, na Ziemi - odpar� beznami�tnie
kapitan.
I sala eksplodowa�a!
Sufit zadr�a� od krzyk�w i wrzask�w. Ludzie run�li naprz�d, machaj�c r�kami i
piszcz�c rado�nie; wywracaj�c sto�y wyroili si� wok�, chwytaj�c czterech
Ziemian i unosz�c ich w g�r�. Sze�� razy okr��yli sal� - od �ciany do �ciany -
podskakuj�c i ta�cz�c, ze �piewem na ustach. Przybysze byli tak oszo�omieni, �e
przez pe�n� minut� pozwalali w milczeniu unosi� si� t�umowi; dopiero potem
zacz�li �mia� si� i krzycze� do siebie:
- Hej! Tak ju� lepiej!
- To jest �ycie! Hu, ha! Wiwat!
Mrugali do siebie porozumiewawczo, unosz�c r�ce klaskali dono�nie.
-Hej!
- Hura! - odpar� t�um.
W ko�cu zebrani postawili Ziemian na stole. Krzyki ucich�y.
Kapitan o ma�o nie rozp�aka� si� w g�os.
- Dzi�kuj� wam. Tak nam mi�o, tak mi�o.
- Prosz� nam opowiedzie� o sobie - podsun�� pan Uuu.
Kapitan odchrz�kn�� i rozpocz�� sw� histori� do wt�ru och�w i ach�w t�umu.
Przedstawi� cz�onk�w za�ogi; ka�dy wyg�osi� kr�tk� mow�, z zak�opotaniem
przyjmuj�c gromkie brawa.
Pan Uuu klepn�� kapitana po ramieniu.
- Dobrze jest spotka� innego Ziemianina. Ja tak�e przybywam z Ziemi.
- S�ucham?
- Wielu z nas stamt�d pochodzi.
- Pan? Z Ziemi? - Kapitan spojrza� na niego. - Ale jak to mo�liwe? Przyby� pan
rakiet�? Czy�by podr�e kosmiczne odbywa�y si� od wiek�w? - W jego g�osie
zabrzmia�a nuta zawodu. -Sk�d... z jakiego kraju pan pochodzi?
- Tuiereol. Zjawi�em si� tu duchem wiele lat temu.
- Tuiereol. - Kapitan powoli powt�rzy� t� nazw�. - Nie znam takiego kraju. O co
chodzi z tym duchem?
- A panna Rrr, ta, kt�ra stoi tam z boku, tak�e przyby�a z Ziemi. Nieprawda�,
panno Rrr?
Panna Rrr przytakn�a i za�mia�a si� dziwnie.
- Podobnie jak panowie Www, Qqq i Vw!
-Ja jestem z Jowisza - oznajmi� jeden z m�czyzn, dumnie unosz�c g�ow�.
-Ja z Saturna - doda� drugi. Jego oczy b�ysn�y przebiegle.
-Jowisz, Saturn - mrukn�� kapitan, zaskoczony.
Nagle zapad�a cisza. Ludzie skupili si� wok� sto��w, dziwnie pustych jak na
przyj�cie. Ich ��te oczy b�yszcza�y, ko�ci policzkowe rzuca�y mroczny cie� na
twarze. Kapitan u�wiadomi� sobie nagle, �e w pomieszczeniu nie ma okien, �wiat�o
zdawa�o si� przenika� �ciany. Dostrzeg� tylko jedne drzwi. Skrzywi� si�.
- Gdzie dok�adnie le�y Tuiereol? Czy niedaleko Ameryki?
- Co to jest Ameryka?
- Nigdy pan nie s�ysza� o Ameryce? Twierdzi pan, �e przylecia� tu z Ziemi, a
jednak pan nie wie! Pan Uuu wyprostowa� si� gniewnie.
- Ziemia to planeta m�rz i nie ma na niej �adnych l�d�w. Pochodz� z Ziemi, wi�c
wiem.
- Chwileczk�. - Kapitan usiad� na krze�le. - Wygl�da pan jak zwyczajny
Marsjanin. ��te oczy. Br�zowa sk�ra.
- Ca�a Ziemia jest poro�ni�ta d�ungl� - oznajmi�a z godno�ci� panna Rrr. -
Przybywam z Orri, na Ziemi, cywilizacji srebra!
Kapitan powi�d� wzrokiem od pana Uuu do pan�w Www, Zzz, Nnn, Hhh i Bbb. Ich
��te oczy rozb�yska�y i przygasa�y w �wietle, raz ostre, to zn�w rozmyte.
Zadr�a�. Wreszcie odwr�ci� si� do swych ludzi i przyjrza� si� im z powag�.
- Zdajecie sobie spraw�, gdzie trafili�my?
- Gdzie, kapitanie?
- To nie jest uroczysto�� - odpar� dow�dca ze znu�eniem. - Ani bankiet. Ci
ludzie nie reprezentuj� rz�du, nie wyprawili dla nas przyj�cia. Sp�jrzcie im w
oczy. Pos�uchajcie ich.
Wszyscy wstrzymali oddech. W zamkni�tej sali porusza�y si� jedynie b�yszcz�ce
�renice.
- Teraz rozumiem - g�os kapitana zdawa� si� dochodzi� z wielkiej odleg�o�ci -
czemu wszyscy dawali nam karteczki i odsy�ali wci�� dalej i dalej, p�ki w ko�cu
nie spotkali�my pana Iii, kt�ry wys�a� nas korytarzem z kluczem, aby�my
otworzyli drzwi i zamkn�li je za sob�. I oto jeste�my...
- Ale gdzie? Kapitan odetchn��.
- W przytu�ku dla wariat�w.
Zapad�a noc. W wielkiej sali, o�wietlonej s�abym blaskiem, p�yn�cym ze �r�de�
ukrytych w przejrzystych �cianach, panowa�a cisza. Czterej Ziemianie siedzieli
wok� drewnianego sto�u i nachylaj�c si� ku sobie, szeptali co� cicho. Na
pod�odze le�a�y pokotem rz�dy skulonych m�czyzn i kobiet. Od czasu do czasu w
mrocznych k