Seth Vikram - Pretendent do ręki

Szczegóły
Tytuł Seth Vikram - Pretendent do ręki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Seth Vikram - Pretendent do ręki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Seth Vikram - Pretendent do ręki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Seth Vikram - Pretendent do ręki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Vikram Seth PRETENDENT DO RĘKI TOM 1 Tytuł oryginału A SUITABLE BOY vol. I Strona 2 Jakże konieczne jest to, co zbyteczne... VOLTAIRE R Drobiazgowość jest matką nudziarstwa VOLTAIRE L Mamie i Tacie Pamięci siostry Ammy poświęcam Strona 3 PODZIĘKOWANIE Mój dług wdzięczności jest bezmierny: Wobec pochlebców i krytyków, Cierpliwych krewnych, ziomków wiernych I nieżyjących polityków. Na jed- nych złość swą wylewałem, Drugim frazesy podkradałem. Powiadam Wam: zazdroszczę męstwa Ofiarom mego okrucieństwa! Przy tym pochwalić jednak muszę Własną rogatą, dzielną duszę, Iż w biedzie (mogę tego dowieść) Wy- trwale przędła tę przypowieść. Więc, czytelniku: nie oszczędzaj! Skocz do księgarni! Kup egzemplarz! R L Strona 4 SPIS TREŚCI Część pierwsza Wśród stosów uczonych ksiąg spotyka się chłopak z dziewczyną. Mat- ka wylewa łzy: medal stopiony smutku przyczyną. Część druga Urocza kurtyzana dźwięcznym głosem gości czaruje. A zakochany młodzian papużkę swej lubej kupuje. Część trzecia Historyk i anglistka łódką płyną skrycie o brzasku. Matka z niepokoju drży: córka znalazła się w potrzasku! Część czwarta O obrotach i rynkach zbytu dwaj kupcy dyskutują. Niegłupi ci, któ- rzy, ot!, u szewca buty dla siebie obstalują. Część piąta Padają strzały. Krew się leje. Zamieszki. Ludzie giną. Pyskacz-baba R za tę rzeź wrogów swoich obarcza winą. Część szósta L Bobasek w brzuchu kopie, a krwawy radża w furię wpada. Gryzie się ojciec: całe miasto o szusach syna gada. Część siódma W Kalkucie rozrywek jest moc: tutaj odżyjesz od razu! A ileż uroków ma przechadzka po starym cmentarzu! Podziękowania Strona 5 L R Strona 6 L R Strona 7 CZĘŚĆ PIERWSZA 1.1 — Wyjdziesz za mąż za młodzieńca, którego sama dla ciebie wybiorę — oświadczyła stanowczo Mrs Rupa Mehra, zwracając się do swojej młodszej córki. Lata puściła mimo uszu ten matczyny dyktat, rozglądając się po wspania- łym, oświetlonym lampionami ogrodzie rezydencji Prem Niwas. Goście we- selni zgromadzili się na murawie. — Hm — rzekła w odpowiedzi. — Już ja dobrze wiem, co znaczy to twoje „hm" , panno mądralińska, i chcę cię z góry uprzedzić, że sprawa jest przesądzona. Nie pomoże żadne ta- kie „hm" ani inne fanaberie. Ani mi się waż przeciwstawiać! Wybij to sobie z głowy. Zrozumiano? Dla twojego własnego dobra. Nikt nie wie tak jak ro- R dzona matka, czego jej dziecku do szczęścia potrzeba. Wszystko na mojej biednej głowie. Sama jedna staram się, jak mogę, żeby ustawić jakoś w życiu całą czwórkę L moich dzieci. Nikt nawet palcem nie kiwnie, żeby mi w tym pomóc, odkąd Jego zabrakło. Pod tym względem jestem zdana tylko i wyłącznie na własne siły. Koniuszek jej nosa zaczerwienił się ostrzegawczo, gdy pomyślała o zmar- łym mężu, świętej pamięci Raghubirze Mehrze, który z całą pewnością (co do tego nie miała cienia wątpliwości) radował się z nią dzisiaj pospołu, hen, z wysokości łaskawych niebios. Mrs Rupa Mehra wierzyła, naturalnie, w rein- karnację, ale w chwilach wyjątkowo podniosłych wspominała z rozrzewnie- niem jego krzepką sylwetkę i pogodne usposobienie, wyobrażając sobie, że dusza nieboszczyka Raghubira Mehry nie opuściła swojej dawnej, ziemskiej, cielesnej powłoki, którą zamieszkiwała za jego życia. Ledwie przekroczył czterdziestkę, kiedy zwaliło go z nóg nadmierne przemęczenie i zmarło mu się w samym zenicie drugiej wojny światowej. „Osiem lat temu. Osiem lat!" — pomyślała Mrs Rupa Mehra, poddając się melancholii. Strona 8 — Oj, mamo, mamo! Nie będziesz chyba płakać w dniu ślubu Sawity? — powiedziała Lata, nie tracąc rezonu, czule przygarniając jednak do siebie roz- żaloną matkę. — Gdyby On był teraz tutaj z nami, mogłabym wystąpić dzisiaj w moim jedwabnym, błyszczącym sari, które miałam na sobie, kiedyśmy się pobierali — westchnęła ciężko Mrs Rupa Mehra. — Ale to nie dla wdowy. Jest za strojne. Zbyt jaskrawe. — Mamo! — zaprotestowała Lata, trochę rozdrażniona emocjonalnym szantażem, którym matka nie omieszkała jej zadręczać przy każdej nadarzają- cej się sposobności. — Ludzie patrzą! Zaraz się tu zejdą z gratulacjami i będą się czuli nieswojo, gdy zobaczą, że cały czas tylko chlipiesz i popłakujesz. Istotnie wielu gości spieszyło do Mrs Rupy Mehry z uśmiechem, żeby zło- żyć serdeczne „namaste"; śmietanka towarzyska Brahmpuru, zauważyła mat- ka Laty nie bez satysfakcji. — A niech patrzą! — odparła buntowniczo, ocierając pospiesznie łzy chusteczką skropioną sowicie wodą kolońską 4711. — Co mogą sobie pomy- R śleć? Przecież to ślub Sawity. Mam chyba prawo popłakać sobie z radości, że wydaję córkę za mąż. Całe życie się dla was poświęcam, ale nikt jakoś tego L nie docenia. Wybrałam jej na męża chłopaka jak się patrzy, a nikomu nie mo- gę, jak się zdaje, dogodzić. Wszyscy tylko kręcą nosem i marudzą. Lata odnotowała w myślach, że rzeczywiście z czworga rodzeństwa (dwóch braci i dwu sióstr) jedyną osobą, która do tej pory nie wyrzekła ani słowa skargi, była sama słodka Sawita, subtelna i prześliczna, o jasnej, brzo- skwiniowej cerze. — Bo taki z niego wymoczek, mamo — palnęła Lata nieco bezmyślnie. W odniesieniu do Prana Kapura nawet i to określenie zabrzmiało zresztą jak eufemizm. No, tak. Ale ten chudy, ciemnoskóry i znerwicowany astmatyk miał przecież za chwilę zostać jej szwagrem. — Wymoczek! Widzieliście ją! No i co z tego, że wymoczek? Wszyscy dzisiaj dbają o linię. To taka moda. Nawet ja musiałam cały dzień odmawiać sobie jedzenia, chociaż przy mojej cukrzycy to czyste szaleństwo. A skoro widać, że Sawita nie ma nic przeciwko temu związkowi, to wszyscy inni też powinni siedzieć cicho. I jeszcze mi podziękować, o! Arun i Warun, ci dwaj Strona 9 malkontenci, potrafią tylko zrzędzić i gardłować. Jak tacy mądrzy, to dlacze- go sami nie wystarali się o męża dla swojej siostry? Pran to uczciwy, kultu- ralny chłopak. I z odpowiedniej warny: z kszatrijów. Faktycznie, trzydziestoletni Pran był mężczyzną przyzwoitym, kultural- nym i należał niezaprzeczalnie do odpowiedniej kasty. W sumie Lata nawet go lubiła. Tak się również dziwnie złożyło, że — przynajmniej z widzenia — znała go dłużej i lepiej niż siostra. Lata studiowała anglistykę na uniwersyte- cie w Brahmpurze, a Pran Kapur był tam bardzo popularnym wykładowcą. Lata chodziła na jego wykłady z zakresu historii i literatury epoki elżbietań- skiej, podczas gdy Sawita, panna młoda, przed ślubem spotkała się z nim tyl- ko raz, na godzinę, a i to pod czujnym okiem swojej przezornej matki. — A poza tym on, przy naszej Sawicie, jeszcze nabierze ciała. Ja ci to mówię — dorzuciła Mrs Rupa Mehra. — I dlaczego specjalnie wsadzasz mi w takiej chwili szpile? Żebym tylko przypadkiem nie mogła za bardzo się cie- szyć tym radosnym wydarzeniem, tak? A Pran i Sawita będą jeszcze ze sobą bardzo szczęśliwi, sama się przeko- R nasz. Bardzo, bardzo szczęśliwi — powtórzyła z emfazą. — Dziękuję, dzię- kuję — rozpromieniła się teraz, zwracając się do tych, którzy przyszli się z L nią przywitać. — Tak, spełniły się moje marzenia... To chłopak bez zarzutu. I z doskonałej rodziny. Ze strony ministra sahiba to gest iście wspaniałomyślny. A Sawita wprost tryska radością. Proszę się częstować, bardzo proszę: przy- rządzili takie smakowite gulab-dźamany, ale ze względu na cukrzycę mam ttkaz skosztowania choćby jednego. Zabronione. Nawet po zakończeniu weselnych uroczystości. Nie wolno mi również wziąć do ust gadźaku, a temu naprawdę trudno się oprzeć, szczególnie w zimie. Ale proszę, bardzo proszę, częstujcie się, częstujcie. Przepraszam na chwilę, muszę sprawdzić, co się tam dzieje. Zgodnie z zaleceniem astrologów powinni już zaraz zaczynać, a tu masz: ani śladu panny młodej, ani śladu pana młodego! — Popatrzyła na Latę z dez- aprobatą. „Z młodszą córką nie pójdzie tak łatwo jak ze starszą", zawyro- kowała w myślach z goryczą. — Pamiętaj, o czym ci mówiłam — napomniała córkę surowo. Strona 10 — Hm — chrząknęła Lata w odpowiedzi. — Mamo, chusteczka do nosa wystaje ci spod bluzki. — O! — zmieszała się Mrs Rupa Mehra, upychając chusteczkę czym prędzej do środka. — I powiedz Arunowi, żeby wreszcie zaczął podchodzić poważnie do swoich obowiązków. Stoi tam tylko w kącie bezczynnie, zaga- dany z tą Minakszi i z tym swoim sfiksowanym koleżką z Kalkuty. Jeszcze do niego nie dotarło, że uczta weselna już się rozpoczęła, a rozbawieni goście de- lektują się wybornym zestawem potraw i napojów? „Tą Minakszi" była olśniewająco piękna, acz arogancko wyniosła żona Aruna — i synowa Mrs Rupy Mehry. Jedyne, czym się zasłużyła w ciągu czterech lat małżeństwa, było to, że urodziła ukochaną wnusię Mrs Rupy Mehry, Aparnę, która nawet teraz przebiła się przez tłum i uczepiła sari swo- jej babci, szarpiąc za rąbek atłasu w kolorze brązowym, żeby zwrócić na sie- bie jej uwagę. Mrs Rupa Meljra, rozanielona, przytuliła ją zaraz do siebie i powiedziała: — Aparna, trzymaj się mamusi albo cioci Laty, inaczej możesz się zgu- R bić. I co my wtedy zrobimy? — A gdzie idziesz? Pójdę z tobą, dobrze? Pójdę z tobą... — marudziła L Aparna, która w wieku lat trzech miała, naturalnie, swoje własne zachcianki, sympatie i plany. — Laleńko, gdyby to tylko ode mnie zależało — odparła Mrs Rupa Meh- ra. — Ale niestety, muszę sprawdzić, czy Sawita bua jest już gotowa do ce- remonii ślubnej. Czas mija, a jej jak nie ma, tak nie ma. — Mrs Rupa Mehra zerknęła jeszcze raz na maleńki, złoty zegareczek, który dostała w prezencie od swego męża przy pierwszym spotkaniu i który chodził niezawodnie już od ćwierć wieku. — Chcę zobaczyć ciocię Sawitę! — napierała się Aparna aż do uprzy- krzenia. Mrs Rupa Mehra, z miną wyraźnie znękaną, ruchem głowy wskazała dys- kretnie na małą. Lata chwyciła ją w ramiona i uniosła w górę. — Jak tylko Sawita bua się pokaże, to zaraz pójdziemy przyjrzeć się jej z bliska, dobrze? Przytrzymam cię wysoko, o, tak jak teraz, i obie będziemy Strona 11 miały dobry widok. Ale w tej chwili mam ochotę na lody. Co ty na to? Chodź, zobaczymy, gdzie by tuje można znaleźć. Aparna uznała, że to świetny pomysł. Zresztą zazwyczaj podobały się jej pomysły Laty. Na lody w każdym razie nigdy nie może być za zimno. Pode- szły razem do bufetu, ręka w rękę: rezolutna trzylatka ze swoją dziewiętnasto- letnią ciocią. Kilka płatków róży, przywianych widocznie przez wiatr, musnę- ło im włosy i spłynęło pod nogi. — Skoro Sawita się nie uskarża, to i tobie korona z głowy nie spadnie — rzuciła na odchodnym Mrs Rupa Mehra w stronę Laty. — Przecież nie możemy obie wyjść za mąż za Prana — odpaliła Lata ze śmiechem. 1.2 R Honory domu pełnił również ojciec pana młodego, Mr Maheś Kapur, mi- nister finansów w stanie Parwa Pradeś. To właśnie — niesłychane! — w jego L obszernej, piaskowej, dwupiętrowej rodzinnej rezydencji w kształcie litery C, Prem Niwas, położonej w najspokojniejszej , pięknie zadrzewionej dzielnicy mieszkalnej historycznego (i raczej przeludnionego) miasta Brahmpur, odby- wało się przyjęcie weselne. Już od paru dobrych dni całe Brahmpur trzęsło się z tego powodu od plotek. Ojciec Mrs Rupy Mehry, który miał podejmować u siebie gości, obraził się ni z tego, ni z owego na dwa tygodnie przed ślubem, zamknął swój dom na cztery spusty i zniknął. Mrs Rupa Mehra wpadła w czarną rozpacz. Wtedy interweniował minister sahib („Tu w grę wchodzi za- równo wasze, jak i nasze dobre imię") i — głuchy na ludzkie gadanie — uparł się, że urządzi wesele u siebie. Nie było mowy, żeby Mrs Rupa Mehra dołożyła się do związanych z we- selem wydatków. Minister sahib nie chciał nawet o tym słyszeć. Nigdy też ani słowem nie wspomniał o posagu. Był niegdyś starym przyjacielem i partne- rem do brydża zmarłego męża Mrs Rupy Mehry i bardzo lubił jej córkę Sawi- tę (chociaż nigdy nie pamiętał jej imienia). Jako że sam doświadczył mate- Strona 12 rialnego ubóstwa, potrafił wczuć się w ich położenie. W czasie walki o nie- podległość spędził wiele lat w brytyjskich więzieniach, a jego majątek ziem- ski, jak i zakłady odzieżowe podupadły finansowo, gdyż nie było wówczas nikogo, kto by potrafił dopilnować interesów. Pod jego nieobecność żona wraz z rodziną borykała się długo z przeciwnościami losu. Obecnie jednak, po powrocie obrotnego, ambitnego i bardzo wpływowego ministra, mieli to już poza sobą. Teraz, w pierwszych tygodniach zimy 1950 roku, Indie były od trzech lat państwem suwerennym. Ale wolność ojczyzny nie szła bynajmniej w parze z wolnością osobistą jednostki. Tak to przynajm- niej odczuwał Man, młodszy syn Mr Maheśa Kapura, który takie oto słowa usłyszał właśnie od ojca: — Skoro twojemu bratu korona z głowy nie spadła, to jak widać i tobie nic takiego z pewnością nie grozi. — No dobrze już, dobrze, Baodźi — odparł Man z uśmiechem. Mr Maheś Kapur zwrócił się do niego z marsem na czole. Młodszy syn wdał się wprawdzie w niego pod względem zamiłowania do R wytwornej prezencji, ale jeśli chodzi o podejście do pracy, okazał się zgoła wyrodkiem. Żadnych ambicji. Żadnych życiowych aspiracji. L — Nie można się przez całe życie wałkonić, odgrywając rozpieszczonego fircyka — strofował go ojciec. — A małżeństwo zmusi cię do tego, żebyś się ustatkował i zaczął myśleć poważnie o obowiązkach wobec rodziny. Napisa- łem do tych ludzi z Benaresu i oczekuję lada dzień przychylnej odpowiedzi. Manowi ani w głowie było małżeństwo; złapał w tłumie wzrok przyjaciela i pomachał do niego ręką. Ale oto atłasowe sari i biżuteria pań zalśniły migo- tliwym blaskiem w świetle setek zamocowanych przy żywopłocie malusień- kich, kolorowych lampionów, które właśnie zapaliły się równocześnie. Za- brzmiały piskliwe dźwięki śahnai. Man wsłuchiwał się oczarowany w jękliwe tony rytmicznej melodii. Zauważył, że Lata przeciska się przez tłum wesel- nych gości. „Nawet całkiem niebrzydka dziewczyna ta siostra Sawity", pomy- ślał. „Może ciut-ciut za niska i o niezbyt jasnej karnacji, ale mimo to zupełnie do rzeczy. Twarz ma pociągłą, niewinną i ciemną oprawę oczu. Jasny wzrok. I tak ładnie odnosi się do dziecka, które prowadzi za rękę". — Dobrze, Baodźi — powiedział Man posłusznie. Strona 13 — O czym mówiłem? — zażądał odpowiedzi ojciec. — O małżeństwie — odparł przytomnie Man. — Dokładniej proszę. Więc co ode mnie na ten temat usłyszałeś? Zaciętość ojca zbiła Mana z tropu. — Nic do ciebie nie dotarło, bo jednym uchem słuchasz, a drugim wy- puszczasz — zagrzmiał Maheś Kapur, czując, że ręka go świerzbi, żeby wy- targać syna za uszy. — Nie lepszy jesteś od tych gnuśnych gryzipiórków w Ministerstwie Finansów. Bujasz w obłokach i bimbasz sobie na moje uwagi. Machałeś do Firoza. Manowi natychmiast zrzedła mina. Nie miał złudzeń — wiedział dobrze, co ojciec o nim sądzi. Jeszcze przed chwilą bawił się wyśmienicie, tymcza- sem ojciec, swoim zwyczajem, zawziął się, żeby mu zburzyć szampański na- strój. — No to załatwione — ciągnął ojciec. — Tylko nie staraj się później udawać, że cię nie uprzedzałem. I nie waż mi się prosić matki o wstawiennic- two. To kobieta o słabej woli i znowu by się dała przekabacić, wmawiając mi R w żywe oczy, że nie dojrzałeś jeszcze do obowiązków głowy domu. — Przyrzekam, że będę pamiętał, Baodźi — zapewnił ojca Man. L Jego dobry nastrój prysł, kiedy zrozumiał, że tym razem ojciec nie ustąpi. — I żebyś mi nie śmiał wierzgać i wybrzydzać przy wyborze twojej narzeczonej. Wybraliśmy dobrze i dla Winy, i dla Prana. Nie chcę słyszeć żadnych protestów. Man przemilczał tym razem ojcowski wybuch. Zastanawiał się, w jaki sposób poprawić sobie nastrój. Miał na górze, u siebie w pokoju, butelkę scotcha, więc może udałoby mu się wyrwać z Firozem na parę minut, przed rozpoczęciem oficjalnej ceremonii ślubnej, albo niechby nawet i w jej trakcie, żeby się trochę pokrzepić i podnieść na duchu. Ojciec uśmiechnął się zdawkowo do paru osób, które podeszły do nich z gratulacjami, a potem znowu zwrócił się do Mana: — Nie chcę już dzisiaj więcej zaprzątać sobie tobą głowy. Bóg mi świadkiem, że i tak mam pełne ręce roboty. No i co się dzieje z Pranem i z tą dziewczyną... jak jej tam? — Sawita — podpowiedział Man. Strona 14 — Właśnie, właśnie... Sawita — rzekł ojciec niecierpliwie. — Robi się późno. Mieli wyjść z dwu przeciwległych stron mieszkania i spotkać się tutaj na dźajmala już pięć minut temu. Twoja zabobonna matka zacznie zaraz pani- kować, jeśli okaże się, że przegapili zaleconą konfigurację gwiazd. Idź i uspokój ją. No, idź! Niechże będzie z ciebie wreszcie jakiś pożytek. Maheś Kapur powrócił do swych obowiązków gospodarza domu. Spojrzał wilkiem na jednego z kapłanów — mistrzów ceremonii, ale tamten odpowie- dział tylko pokornym uśmiechem. Ledwie uniknął zderzenia z trójką rozbry- kanych pędraków, które ścigały się po ogrodzie, jakby to był wiejski wygon. Była to dzieciarnia krewniaków z prowincji. Gdyby się nie usunął w porę, wyrżnęłyby go w brzuch i powaliły na ziemię. A nim uszedł dalszych dziesięć kroków, zdążył jeszcze pozdrowić w przelocie profesora literatury (od które- go zależał awans zawodowy Prana), dwóch wpływowych członków stanowe- go parlamentu, z Partii Kongresowej (którzy być może zgodzą się poprzeć go w ustawicznej walce o władzę z ministrem spraw wewnętrznych), sędziego — ostatniego Anglika, który zachował swój urząd w stanowym Sądzie Najwyż- R szym Brahmpuru po odzyskaniu niepodległości, a także swego starego przy- jaciela — nawaba sahiba z Bajtaru, jednego z największych posiadaczy ziem- L skich w całym stanie. 1.3 Lata, do której dotarły urywki rozmowy Mana z ojcem, nie mogła po- wstrzymać uśmiechu, przechodząc obok niego. — Widzę, że humor ci dopisuje — zwrócił się do niej Man po angielsku. Ojciec wygłosił mu swoją tyradę w hindi, matka Laty zaś wyłuszczyła córce swoje racje po angielsku. Man władał dobrze oboma językami. Latę onieśmielił jego uśmieszek, który uznała za zuchwały. W to- warzystwie takich chojraków czuła się zagubiona. „Niech sobie szczerzy zę- by", pomyślała. „Ja nie mam zamiaru się wysilać na żadne uprzejmości". Strona 15 — Owszem — odparła po prostu, prawie nie podnosząc na niego wzroku. Aparna pociągnęła ją za rękaw. — Teraz jesteśmy prawie rodziną — powiedział Man, wyczuwając chyba jej zakłopotanie. — Za parę minut na pewno zacznie się ceremonia. — Wiem — przyświadczyła Lata. Tym razem odważyła się rzucić okiem na swego rozmówcę. Zamilkła na chwilę, zmarszczyła brwi, a potem dorzuci- ła: — Moja matka martwi się, że nie zdążą na czas. — To samo mój ojciec — powiedział Man. Lata znowu się uśmiechnęła, ale kiedy Man zapytał ją dlaczego, pokręciła tylko głową w odpowiedzi. — Cóż — rzekł Man, strzepnąwszy płatek róży ze swego wykwintnego, obcisłego aćkanu. — Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie śmiejesz się ze mnie. — W ogóle się nie śmieję — odparła Lata. — Ale się uśmiechasz. To miałem na myśli. — Nie śmieję się z ciebie — zapewniła go Lata. — Tylko z siebie R samej. — Brzmi to nadzwyczaj tajemniczo — powiedział Man, nadając swojej L twarzy wyraz bezbrzeżnego zaciekawienia. — I tak już musi, niestety, pozostać. — Wpatrując się w jego sympatycz- ną fizys, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. — Aparna ma ochotę na lody, a ja muszę je dla niej wyczarować. — Spróbujcie lodów pistacjowych — poradził im Man. Powiódł oczami za różowym sari Laty. „Ładna dziewuszka... ma w sobie coś", pomyślał znowu. „Tylko niezbyt jej dobrze w tym kolorze. Ciemna zieleń albo szafir podkreśliłyby jej urodę... O, taki odcień jak ma na sobie tamta...". I już po chwili inna sylwetka stała się przedmiotem jego kontemplacji. Tymczasem Lata wpadła właśnie na swoją przyjaciółkę, Malati, studentkę medycyny, współlokatorkę z akademika. Malati była bardzo towarzyska i nigdy nie traciła kontenansu, nawet przy obcych. Ci natomiast, w momencie kiedy popatrzyli w jej prześliczne, zielone oczy, tracili od razu pewność sie- bie. Strona 16 — Z kim rozmawiałaś? Co to za burek? Niezła sztuka — zwró- ciła się do Laty z ożywieniem. Wbrew pozorom słowo „burek" nie było wcale w żargonie studenckim uniwersytetu w Brahmpurze określeniem pejoratywnym. Wręcz przeciwnie: tak nazywały dziewczęta swoich najprzystojniejszych kolegów. Był to kalam- bur, właściwie zniekształcony skrót, który powstał po prostu od nazwy czeko- lady Cadbury. — O, to tylko Man, młodszy brat Prana. — Naprawdę?! Taki przystojny? Bo Pran jest taki... no, może szkaradny to przesada, ale,.. no, wiesz... ciemnoskóry. Nic specjalnego. — Bo może z każdym mężczyzną jest tak, jak z czekoladowym batoni- kiem. Im bardziej gorzki i czarny, tym bardziej pożywny. Malati rozważyła w myślach zawiłą metaforę. — A zresztą — ciągnęła dalej Lata — moje ciotki już z pięć razy nie omieszkały mi dzisiaj wypomnieć, że sama też nie jestem taka znowu bladoli- ca, wobec czego niełatwo będzie mnie wydać za mąż. R — Jak ty w ogóle możesz z nimi wytrzymać? — spytała retorycznie Ma- lati, która została wychowana bez ojca i bez braci, w kręgu bardzo solidar- L nych, tolerancyjnych kobiet. — Ja je nawet lubię — odparła Lata. — Na weselu nie obejdzie się bez tego typu spekulacji. To przecież główna rozrywka. Ale prawdziwy ubaw za- cznie się dopiero, kiedy wyjdą państwo młodzi. Piękna i Bestia. — Rzeczywiście, ile razy widziałam go na dziedzińcu uniwersyteckim, wyglądał jak dzika bestia — potwierdziła Malati. — Jak taka umorusana żyra- fa. — Ale masz cięty język! — zaśmiała się Lata. — W każdym razie Pran jest naprawdę bardzo popularnym wykładowcą — powiedziała w jego obro- nie. — Ja tam go lubię. Będziesz mnie musiała odwiedzać, kiedy wyprowadzę się z akademika i zamieszkam u nich w domu. A ponieważ będzie moim szwagrem, ty również będziesz go musiała polubić. Przyrzeknij, że się posta- rasz. — Ani mi się śni — oświadczyła stanowczo Malati. — Zabiera mi ciebie. Strona 17 — Sama dobrze wiesz, że to nieprawda, Malati — powiedziała Lata. — To moja zapobiegliwa matka pakuje mu mnie na głowę. — Więc wypowiedz jej raz wreszcie posłuszeństwo! Przekonaj ją, że nie jesteś w stanie się ze mną rozstać. — Zawsze byłam i będę posłuszna matce — powiedziała Lata. — A poza tym, kto mi opłaci pokój w akademiku? Ona dysponuje pie- niędzmi. Zresztą będzie mi przyjemnie pomieszkać przez jakiś czas z Sawitą. Nie chcę, żebyśmy się od siebie oddaliły. A ty musisz nas koniecznie odwie- dzić... musisz nas stale odwiedzać. Inaczej uznam, że lekce sobie ważysz na- szą przyjaźń. Przez chwilę Malati miała minę ogromnie nieszczęśliwą, ale zaraz wzięła się w garść. — A to kto? — zapytała. Aparna boczyła się. — To moja bratanica — wyjaśniła Lata. — Przywitaj się z ciocią Malati, Aparna. R — Dzień dobry — powiedziała Aparna, której cierpliwość była u kresu. — Obiecałaś mi lody pistacjowe. L Strona 18 — Przepraszam bardzo, kochanie — powiedziała Lata. — Oczywiście, już idziemy. 1.4 Wkrótce Malati przepadła w tłumie studenckiej braci, natomiast zanim La- ta i Aparna zdołały przebić się dalej, zabiegli im drogę rodzice dziewczynki. — A! Tutaj jesteś, skarbie! Gdzie się przede mną chowasz? — wy- krzyknęła piękna Minakszi, składając pocałunek na czole swojej córeczki. — No, powiedz sam, Arun, czy takie dziecko to nie prawdziwy skarb? I gdzież to się podziewał nasz mały wędrowniczek? — Poszłam poszukać Dadi — zaczęła Aparna. — W końcu ją znalazłam, ale musiała wrócić do mieszkania po ciocię Sawitę i nie chciała mnie ze sobą zabrać, więc Lata bua obiecała, że pójdziemy po lody, ale nie poszłyśmy, bo... R Znudzona opowieścią, Minakszi zwróciła się teraz do Laty: — Nie do twarzy ci w tym kolorze, Luts — powiedziała. — Coś tutaj nie L gra... czegoś tutaj brakuje... jakiegoś... czegoś... — Je ne sais quoi?*1 — podpowiedział uprzejmie kolega jej męża, który stał dotąd obok nich w milczeniu. — O, właśnie, dziękuję — przytaknęła Minakszi z takim niedoścignio- nym wdziękiem, że młodzieniec usunął się na jakiś czas w kąt i udawał, że wpatruje się w gwiazdy. — Nieładnie ci w różowym, Luts — powtórzyła z przekonaniem Minak- szi, wyciągając niczym łasiczka długą, śniadą szyję i taksując swoją szwa- gierkę krytycznym spojrzeniem. Sama miała na sobie zielono-złote atłasowe sari z Benaresu, z zielonym coli, które odsłaniało jej w pasie więcej ciała niż było tradycyjnie dopuszczal- ne w konserwatywnym towarzystwie brahmpurskim. 1 * Je ne sais quoi (fr.) — tu: Trudno mi powiedzieć czego. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). Strona 19 — O! — zmieszała się nagle Lata. Wiedziała, że nie potrafi ubrać się ze smakiem, i teraz zdała sobie sprawę, jak nieciekawie musi wyglądać w po- równaniu z tym stojącym obok niej rajskim ptakiem. — Co to za facet, z którym przedtem rozmawiałaś? — spytał szorstko jej brat, Arun, zauważył bowiem (w przeciwieństwie do swojej żony), że Lata zamieniła parę słów z Manem. Dwudziestopięcioletni, wysoki, śniady Arun był inteligentnym i bardzo przystojnym despotą, który tyranizował swoje młodsze rodzeństwo, upokarzając je często publicznie. Lubował się w swojej roli głowy rodu, przypominając im, iż po śmierci ojca jemu przypadło w udziale to zaszczytne miano. — To Man, brat Prana. — Aha. W tym jednym słowie brzmiała najsurowsza nagana. Arun i Minakszi zjawili się w Brahmpurze dopiero rano. Przyjechali noc- R nym pociągiem z Kalkuty, gdzie Arun pracował jako jeden z nielicznych Hin- dusów na kierowniczym stanowisku w prestiżowej, zarządzanej głównie przez Europejczyków firmie Bentsen & Pryce. Nie miał ani czasu, ani ochoty, L żeby zapoznać się z rodziną — czy, jak się wyrażał, „klanem" — Kapurów. To matka wyswatała Sawitę; on ręki do tego nie przyłożył ani też nie zaak- ceptował. Rozejrzał się wokoło z niesmakiem. „Jaka tandeta. Co za blichtr", myślał, spoglądając na kolorowe lampiony przy żywopłocie. No tak, ale cze- go tu się spodziewać po takich prowincjuszach. Zawsze miał ich w najwyż- szej pogardzie, a teraz widok tych beznadziejnie głupich, domorosłych polity- kierów w białych furażerkach, rubasznych, bezceremonialnych i tej grandy wsioków, których naściągał tutaj Maheś Kapur, pogłębił jeszcze jego irytację. Zauważył, że wśród przybyłych gości nie było ani przedstawicieli takich przedsiębiorstw jak Burmah Shell, Imperial Tobacco czy Caltex, ani też do- wódcy jednostek wojskowych stacjonujących w Brahmpurze, ignorując fakt, że prawie cała elita intelektualna miasta była obecna na weselu. Strona 20 — Zaraz widać, że to bufon — zawyrokował Arun. Jego uwagi nie uszło spojrzenie, którym Man obdarzył oddalającą się Latę. Ani też sposób, w jaki ścigał wzrokiem inne kobiety. Lata uśmiechnęła się, a jej zahukany brat, Warun, który podążał potulnie, wiernie niczym cień za Aninem i Minakszi, odpowiedział również konspira- cyjnym uśmiechem. Warun studiował, czy raczej usiłował studiować, mate- matykę na uniwersytecie w Kalkucie i mieszkał z Arunem i Minakszi w ich maleńkim mieszkanku na parterze. Był wątły, nieśmiały, nadwrażliwy, o wiecznie rozbieganych oczach, ale dobry, że do rany przyłóż, i Lata bardzo go kochała. Chociaż był od niej o rok starszy, czuła się za niego odpowiedzialna. Warun drżał przed Arunem, jak również — z odmiennych powodów — przed jego żoną, Minakszi, a nawet, do pewnego stopnia, przed roz- pieszczoną Aparną. Jego zainteresowanie matematyką ograniczało się do ob- liczania na programach wyścigów konnych prawdopodobieństwa wygranej fuksów łub też faworytów. Każdej zimy, w sezonie wyścigowym, rosnące podniecenie Warana doprowadzało starszego brata do białej gorączki. Jego R także miał zwyczaj nazywać obelżywie bufonem. „Kiedy to właśnie ty sam jesteś arcymistrzem bufonady, Arun bhai", po- L myślała Lata. A na głos powiedziała: — Zrobił na mnie całkiem miłe wrażenie. — Ta ciocia, która z nami rozmawiała, powiedziała, że to niezła sztuka — wtrąciła swoje trzy grosze Aparna. — Co ty powiesz, skarbie?! — ożywiła się natychmiast Minakszi. — Który to? Pokaż mi go, Arun. Ale Mana nie było już w zasięgu wzroku. — Do pewnego stopnia mam o to sam do siebie pretensję — powiedział Arun tonem, w którym nie było słychać ani odrobiny skruchy; Arun nie uwa- żał, że kiedykolwiek w czymkolwiek zawinił. — Trzeba było wziąć całą sprawę w swoje ręce — ciągnął dalej. — Gdy- bym nie był taki zapracowany, może udałoby mi się zapobiec tej katastrofie. Ale mama wbiła sobie do głowy, że ten cały Kapur to niby taka doskonała partia, i nie było mowy, żeby jej to wyperswadować. Kiedy sobie coś ubrda,