12670
Szczegóły |
Tytuł |
12670 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12670 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12670 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12670 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sławomir Łubiński
Profesjonaliści
Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
W ustępach śmierdzi lizolem, na korytarzu również, ale już trochę mniej, tylko w
salach, gdzie leżą chorzy, zapach ten staje się cienką, ledwie wyczuwalną smugą
woni. Ginie w smrodzie wody kolońskiej, w wyziewach ciał, w pozostałym z
ubiegłej soboty terpentyno-wym zapachu pasty do podłóg. W naszej sali, gdzie
palą się już tylko nocne lampki, wybija się ponad wszystko zapach pomarańcz. Pan
Tomasz, który nie używa przemysławki, lecz pachnie wytwornie yardleyem, obiera
pomarańcze, jedną po drugiej, dzieli je na cząstki i układa na talerzu. Jest
cisza, nie osłonięte niczym okna są teraz skrawkami listopadowej nocy, w które z
ukosa zacina deszcz. Za ścianą ktoś zakaszlał, potem ostro zaterkotały na
korytarzu drewniaki siostry Galopady. W pobliżu naszych drzwi terkot ten jakby
przycichł, a wtedy pan Nadolny, siedemdziesięciolatek przed tygodniem operowany
na przepuklinę, oswobodził się ze spodni od pidżamy. Siostra Galopada pobiegła
jednak dalej, w stronę dyżurki. Nadolny znów więc wciągnął na tyłek pidżamowe
portki, ale ciągle jeszcze był podniecony i dopiero po chwili ów mały namiocik,
w jaki wypiętrzyła się ponad jego biodrami kołdra, zmalał i zwiotczał.
Przyglądamy się Nadolnemu w milczeniu. Za parę minut zaśnie. Leży na wznak, ręce
ma złożone na piersiach. Wygląda, jakby już umarł, i brakuje mu tylko świętego
obrazka, wetkniętego pomiędzy splecione dłonie. W moment później złudzenie to
pryska. Klatka pier-siowa Nadolnego zastyga w swym najgłębszym wdechu. Rozlega
się coś w rodzaju bulgota-nia i pierwsze, jeszcze niepełne chrapnięcie rozdziera
ciszę.
Pan Tomasz, który wydaje się na nic nie zwracać uwagi, wyciera starannie nóż
kawałkiem ligniny, ale ruchy ma przy tym nerwowe i szybkie. Potem równie szybko
gramoli się z łóżka i narzuca szlafrok. Pan Antoni Rogala, łat sześćdziesiąt,
resekcja żołądka, też wstaje i pod-trzymując rękami brzuch, na którym ma jeszcze
szwy, idzie do ustępu. Wychodzę razem z nim. Mżą nocne światła. Lśni po
wieczornym sprzątaniu gładzizna korytarza, ponad którą ciągnie od strony schodów
chłodny powiew.
Operowano mnie latem, a teraz znów mam gastritis hyperacida i coś takiego, co
nazywam zatkaniem kanalizacji. Ciągle jednak nie wiem, czy jeszcze raz nie pójdę
pod nóż. Od dzisiaj jestem drożny, więc pozwolono mi jeść kleiki i pić wodę.
Przedtem przez kilka dni byłem tylko na kroplówkach. Ponadto parę razy dziennie
przy pomocy sondy wydobywano mi treść żołądka, a następnie żołądek płukano.
Idę korytarzem w stronę dyżurki pielęgniarek szybko, jakbym się spieszył na
pociąg. Idiotyzm. Zwalniam, zakładam ręce do tyłu. Do sali numer sześć drzwi są
otwarte. Dobra to sala, dwa łóżka. Przy tym z lewej lampka jest szczelnie
osłonięta gazetą. Zatrzymuję się. Nie znam tego chorego. Dopiero dzisiaj
przecież zacząłem się rozglądać. Obok, w fotelu, drzemie pielęgniarka. Dyżur
płatny. To siostra Tereska, mała, drobna jak mysz szatynka, którą pa-miętam
jeszcze z poprzedniego pobytu. Statyw do transfuzji obwieszony butelkami. Jedna
włączona, druga czeka na swoją kolej. Twarz chorego z szeroko otwartymi oczami
wygląda jak wpięta w ten półmrok wielka, matowo połyskująca broszka. A z
drugiego łóżka cienkie chrapanie z poświstem. Powoli, możliwie najciszej
odchodzę. Za oknami narasta odgłos wi-chury. Znów staję. Widzę zalany deszczem
asfalt dziedzińca i oświetlony parter położonego po przeciwległej stronie
budynku. Mieści się tam oddział skórny. Nie wiem, na jaki rodzaj schorzenia
cierpią ci pacjenci, którzy smarują się teraz od stóp do głów czymś białym. Jest
im wesoło, bo widoczne w prostokącie okna ich zmniejszone rozległością
dziedzińca sylwetki wyglądają jak sylwetki białych, miotanych tańcem małp.
Opieram się czołem o szybę, przy-mykam oczy. Kiedy je otwieram, okna w budynku
naprzeciw są już puste. To, co działo się tam przed chwilą, wydaje się
nierzeczywiste, jakby ze snu. Słyszę człapanie czyichś kroków.
Stłumione kaszlnięcie i swąd papierosowego dymu. Potem ckliwy zapach perfum i
duszną woń czegoś, czego nie mogę określić. Oglądam się. Mężczyzna około
pięćdziesiątki. Twarz zadbana. Rzadkie włosy uczesane z przedziałkiem.
– Jesień, proszę pana – odzywa się do mnie – a ja zasnąć nie mogę. Na sali
pierdzą, chra-pią, kaszlą, charchają, jęczą. Żadnego wychowania. Więc co dla
mnie? Korytarz albo świetli-ca. I to łażenie z kąta w kąt, papierosy jeden po
drugim. – Wyciągnął do mnie rękę. – Nie znamy się jeszcze. Książkiewicz jestem.
Ścisnąłem jego miękką, trochę wilgotną dłoń i skłamałem:
–
Bardzo mi miło.I za chwilę:
–
Radwan jestem.
Owinęliśmy się szczelniej szlafrokami, obaj mamy szpitalne, niebieskawego
koloru, grube jakby ze spranego barchanu i dalej w drogę. Człapiemy, on miękko,
bo na filcowo, ja nieco dobitniej, bo w pepegach, i ani słowa. Na zakręcie,
gdzie stoi popielniczka, przystanek. Strzą-śnięcie popiołu i znów na trasę. Po
prawej stronie mamy dyżurkę pielęgniarek, jasno oświe-tloną, lecz teraz pustą,
po lewej przeszkloną od góry do dołu jak akwarium, koedukacyjną świetlicę
naszego oddziału. Telewizor, parę stolików, pozostawione gdzie bądź po zakończe-
niu programu krzesła. Już za zakrętem jest wyjście na klatkę schodową – stamtąd
ciągnie ziąb
–
a następnie, po lewej dyżurka lekarzy, a po prawej oddziałowa izba przyjęć i
pokój docenta. Przy wyjściu na klatkę schodową, gdzie wokół automatu
telefonicznego tłoczy się kilka pa-cjentek, robimy nawrót. Około piętnastu
niedużych kroków i popielniczka. Kończymy pale-nie. Z korytarza wysoki krzyk
kobiecy. „To kup rosołowe, jak na pieczeń nie ma. Przecież z chrzanem lubisz.
Mówiłam ci już, że w szafie. Na dole. Nie, mnie niczego nie potrzeba. Albo wiesz
co? Przywieź mi ciepłe majtki. Oziębiło się. Tosiek, Tosiek, słuchaj. Za bardzo
nie pij. Nie będziesz? Trochę możesz. Tosiek, i za innymi się nie oglądaj. Co,
Tosiek?...”
–
Kobiety zawsze o tym samym – powiedział Książkiewicz i przysunął się bliżej mnie
– a siostry nie ma, powinna być na dyżurce, a jest nieobecna. Mogłaby coś dać
człowiekowi na sen, bo już zwykłe proszki nie działają. Muszą być ekstra. Ale co
tu się dziwić, jak ona cały czas z lekarzem, a drzwi zamknięte na klucz. –
Przybliżył się jeszcze bardziej. Ta ckliwa woń aż dusi. – On ją już sobie
dzisiaj posunął. Krzyczała jak kotka w marcu. A teraz dla zmydle-nia innych
piszą na maszynie.
Odsunąłem się o dobry metr i nie zwracając już na niego uwagi znalazłem się na
trasie. On jednak cierpliwie trzymał się mnie. Pod drzwiami szóstki, skąd
wysnuwało się jak nić ze szpuli ciche pojękiwanie, wykonaliśmy nowy nawrót.
Podmuch powietrza gęściej nasyconego lizolem i już stoimy przy otwartych
drzwiach do toalety. Widać pisuary, a z boku, pierwszy w szeregu, chłodno
połyskujący sedes. Wypatruję pana Rogali, ale w toalecie jest pusto. Ciurka z
daleka dyletanckie pisanie na maszynie. A na tym jak orkiestra, słyszalne
nieomal w swym pełnym brzmieniu, układa się w wirujących meandrach chrapanie
Nadolnego.
–
Siusiać to ja jeszcze siusiam jak człowiek – odezwał się znowu – ale z tym
drugim to już giemza. Dupę mam całkiem zaszytą. Ładuję do woreczka prosto z
brzucha. Rozumiesz pan? To wszystko z hemoroidów. Przez całe życie pracę miałem
siedzącą, w księgowości. To z tego.
Wszedł do toalety i spoglądając na sedes powiedział:
–
Posiedzieć na tobie to ja jeszcze mogę, ale chyba tylko po to, żeby odpocząć.
–
No i po co to panu było? – pytam.
–
Co, znaczy? – pyta on.
–
Ta księgowość.
– Żebym ja to wiedział, żebym ja to mógł przewidzieć. Ale dobrze, że chociaż
raka nie było. Tylko taki naciek, mięśniak, który wyrósł tam, gdzie nie trzeba.
– Dobranoc – mówię.
Budzi mnie jakiś trzask, słyszę tupot, ktoś biegnie i to biegnie szybko, ktoś
woła, przepla-tają się głosy kobiety i mężczyzny. Zrywam się więc – przez okno
sączy się już ledwie do-strzegalna szarość – chwytam szlafrok, wsuwam pepegi na
nogi i już jestem na korytarzu. Pod drzwiami szóstki zbiegowisko. Widzę, jak
zbliża się siostra Galopada. Popycha przed sobą dwukołowy wózek z ogromną butlą
tlenu. Lekarz, ten młody nowoczesny chirurg z kozią bródką, o nazwisku
Sukmański, przez którego latem miałem zaszczyt być krojony i przez którego być
może są moje obecne kłopoty, daje siostrze Galopadzie znaki ręką, żeby szła
szybciej, lecz siostra Galopada utyka i krzywi się, nie wiem, czy z wysiłku, czy
z bólu. Obok lekarza stoi siostra Tereska i jej drobne ciało aż podskakuje w
gwałtownym szlochu.
– Prosił pić – mówi urwanym głosem – więc mu dałam. A kiedy się obudziłam, już
prawie nie oddychał.
– Teresko – mówi doktor Sukmański – proszę o spokój!
Siostra Galopada jest już przy nas, teraz wózek chwyta doktor Sukmański i szybko
wjeż-dża z tlenem do szóstki. Z butli jak grube, czerwone żyły zwisają gumowe
węże. Galopada kuleje i nawet chyba przez zęby jęczy, lecz mimo to, bez jednego
zbędnego ruchu robi wszystko, co do niej należy. Ten drugi z szóstki, który jest
na chodzie, patrzy nieco osłupiały na to, co dzieje się na jego sali i mówi:
–
Panie, przecież ja mu obiecywałem, że pójdziemy razem na wódkę i na dziwki. Znam
ta-kie dwie. Razem mieszkają, dmuchawiec.
A Książkiewicz, który widocznie zawsze musi być tam, gdzie się coś dzieje,
cuchnie teraz tutaj i przenikliwie szepcze mi w ucho:
–
Na zakręcie Galopada obaliła się z tym wózkiem. Panie, i wiesz pan co? O mało
butla nie wybuchła. A wtedy szpital fiuu!, i już go nie ma. – Przychyla się tak
blisko, że czuję wy-raźnie jego gorący i lepki oddech. – Tak walnęła, że cały
fartuch jej się rozpiął. A ona pod spodem goła, rozumiesz pan? Cycki jak dwa
melony i nawet te kłaczki widziałem.
Ten z szóstki, którego organizm nie wymaga jeszcze dodatkowych ilości tlenu,
pyta:
–
Mówiłeś pan coś? Bo nie dosłyszałem.
–
A i owszem – odpowiada Książkiewicz – ale koledze. Pana to nie obchodzi.Ten
cofnął się i poruszył nozdrzami jak koń.
–
Co tu tak śmierdzi? Panie, to pan tak zajeżdża?
– Ludzie – powiedziała szlochając siostra Tereska – tam pacjent mi umiera, a wy
o takich sprawach, jak wam nie wstyd? I to kto? Pan Książkiewicz. I pan, panie
Radwan.
– No i jak się panowie czują? – spytał ten z szóstki. – Miło panom?
Rozsunął pidżamową kurtkę i ostrożnie podrapał się po brzuchu wokół bielejącego
w półmroku opatrunku.
–
Wcześnie jest jeszcze – powiedział – chyba sobie trochę pośpię.
–
Ludzie – łkała siostra Tereska – ludzie...
–
A dla mnie to już jest ganc pomada – zdenerwował się ten z szóstki i wszedł na
salę.
– Gdzie! – krzyknął doktor Sukmański – gdzie pan mi się tu pcha, panie Guzik!
Wychodź pan stąd!
– Panie Radwan – zwrócił się do mnie Książkiewicz – ja bym proponował, żebyśmy
się
trochę przeszli. Co pan na to?
– Zgoda – odparłem – mały spacer może nam tylko dobrze zrobić.
–
Widzi pan – mówił – oni mnie tu oszukują. Sam docent powiedział, że to kał mi
się ska-wala, dlatego znowu jestem w szpitalu. A to nieprawda. Bo ja pakuję
jeden woreczek po dru-gim i nawet myć je muszę, gdyż skąd brać nowe? Produkcja
państwowa w moim osobistym przypadku nie nadąża. To przykre, zwłaszcza że się
przez tyle lat płaci podatki. A przecież żyć trzeba, nawet tak jak ja, proszę
pana, kiedy można powiedzieć, że egzystuję w postaci beczkowozu. Pamiętasz pan
złociarzy? Bo ja pamiętam. We wszystkich miastach były szam-ba. A nawet jak dom
był skanalizowany i od świtu już huczała woda w klozetach, to na po-dwórku, w
trosce o szarego człowieka, zwykłego przechodnia, któremu może się nagle za-
chcieć, był przynajmniej jeden sracz staroświecki.
Umilkł, bo wypadał nam nawrót akurat na wysokości dyżurki lekarzy. Nieco dalej,
gdzie korytarz znów łamał się pod kątem prostym, nasz rewir kończył się i
zaczynał oddział kobie-cy. Drzwi do dyżurki otwarte były na oścież. W tym dużym
pokoju było prawie ciemno, tylko nad jednym z biurek płonęła jasnym światłem
przenośna lampa. W jej blasku szczerzyła kla-wisze maszyna do pisania, piętrzyła
się sterta książek, bielał papier. Obok biurka stał fotel, za biurkiem widać
było poręcz krzesła. Książkiewicz nawet do dyżurki nie zerknął i co było dziwne,
wciąż milczał, podczas gdy ja uważnie lustrowałem pokój, szukając w nim śladów
rozpusty. Chciałem go więc prosić o pomoc, ale Książkiewicza już przy mnie nie
było, tylko parę kroków dalej przytrzymywał się ręką ściany, ni to przykucnięty,
ni to zgięty wpół. Pod-biegłem, dotknąłem jego ramienia. A on prostując się
wolno, zwrócił ku mnie twarz, na której widać było perlący się pot, i
powiedział:
–
Pan mi wybaczy, panie Radwan, ale to znowu ten nagły ból, przeszywający od góry
do dołu. Pojawia się coraz częściej i to przeważnie nie w porę. W przerwach jest
znośnie. Nie boli, tylko jest takie uczucie, jakbym w bebechach miał kłębek
drutu kolczastego, który ro-śnie. A już nie daj Boże, jak mnie zaleci mój własny
smród. Od razu, panie Radwan, mam w oczach te beczkowozy, te wielkie wiadra na
drągach, tych złociarzy prześmiardłych aż do kości i ten cuchnący płyn, w którym
kłębią się białe robaki.
– A teraz lepiej już panu? – spytałem.
–
Można powiedzieć, że tak. Tylko wie pan co? Ja bym proponował usiąść. Potem
znowu możemy iść na spacer.
–
Panie Książkiewicz, niech pan wyobrazi sobie, że spacerujemy w parku i że
właśnie znajdujemy się w pobliżu fontanny, obok pustej ławki, ukrytej w cieniu
płaczącej wierzby. Ustronność tego miejsca aż prowokuje, żeby usiąść.
–
Co do tego, panie Radwan – odparł zbolałym głosem – mam tylko jedną, drobną
uwagę. Niech pan nie używa słowa park, gdyż zaraz mam na myśli park sztywnych.
I tak wolniutko doszliśmy do świetlicy. Matowo połyskiwał ekran telewizora,
błyszczały metalowe popielniczki na długich, metalowych nogach. Rozstawione
gdzie bądź krzesła za-praszały do pogodnej, niewymuszonej sjesty. Wchodząc,
zerknąłem na korytarz, w stronę sali numer sześć. Pod drzwiami szóstki nie było
już nawet siostry Tereski, być może zatrudniono ją przy umierającym, a tylko pan
Guzik, który chodził nerwowo jakieś dziesięć w jedną i dziesięć kroków w drugą
stronę. Usiedliśmy obok najmniej zapełnionej popielniczki. Palimy, a
Książkiewicz pyta:
–
Niech pan mi powie, ale szczerze, czy ja pana nie nudzę?
–
Wprost przeciwnie, panie Książkiewicz.
–
A czy bardzo panu śmierdzę?
–
Śmierdzi pan, ale da się wytrzymać.
–
Moja żona, panie Radwan, powiedziała, że jak tak dalej ma być, to ona się utopi.
Bo nie zniesie już dłużej wspólnego zamieszkania pod jednym dachem z
człowiekiem, który z wła-snej winy doprowadził się do takiego stanu. A wie pan,
co powiedziała córka? Powiedziała, że ona już teraz żadnego towarzystwa zaprosić
do domu nie może, bo co w takim wypadku zrobić ma ze mną? Zamknąć w łazience?
Niby można, ale oni też przecież muszą korzystać. Kobiety, panie Radwan,
zmieniają się nie wiadomo kiedy. Moja też była uległa, też moje my-śli
odgadywała i też mi czule w oczy patrzyła w tysiąc dziewięćset czterdziestym
dziewiątym roku na obozie zetempowskim koło Jeleniej Góry, gdzie pojechałem jako
księgowy i kwater-mistrz w jednej osobie. Uwierzyłem w jej miłość do mnie, a to
była zwyczajna, wiejska mi-łość do stałego meldunku w Warszawie drogą
najprostszą, bez łapówek i znajomości. I nawet nie spostrzegłem, kiedy żona
rozpanoszyła się jak perz. Wszystko w domu – a mieszkanie mam ładne, ze
stalinowskiego budownictwa – poprzerastało kobietą i jej wsiowym upodoba-niem do
błyskotek. Córka, wypisz, wymaluj, po mamusi odziedziczyła ten drożdżowy cha-
rakter, ten talent do rośnięcia. Sam pan więc widzi, panie Radwan, jakie ja
miałem życie. To nie był dom, to było wariactwo. Co ja mówię? To nie było
wariactwo, to była poczekalnia kolejowa pełna obcych osób. Już myślałem, że tak
będzie zawsze, że nic się w moim życiu księgowego nie zmieni. I patrz pan,
poznałem dziewczynę. Nie kobietę, ale dziewczynę, słu-cha mnie pan? Teraz mam
pięćdziesiąt, ona dwadzieścia dwa, to było w zeszłym roku. Po-znałem, to nawet
źle powiedziane. Znałem ją dawno. Gońcówna z mojej pracy, którą trochę i z
mojego powodu po podpisaniu zobowiązania, że zda maturę, wykierowano na
urzędniczkę. Szczegółów tutaj nie będę opowiadał, dość że zdarzyło mi się z nią
na dywanie w gabinecie dyrektora ekonomicznego, podczas pracy w godzinach
nadliczbowych. Mówię panu, brzydu-la, kuperek nisko pod kolanami, piersiątka
małe, za to nogi krótkie i grube, jak dwa krzywe słupy, i do tego owłosione.
Głupio mi się zrobiło i przykro, coś tam mamroczę pod nosem, a ona tak się
odzywa:
–
Panie kierowniku, ja już dawno pragnęłam tego z panem.I po chwili:
–
Panie Książkiewicz, czy mogę panu mówić Marian?
–
Możesz, kotku – powiedziałem do niej chociaż to jedno cieplejsze słowo – ale na
osob-ności, nie przy ludziach. Chyba mnie rozumiesz?
–
Marianku – powiedziała ona – jestem taka brzydka, że nie będziesz musiał nigdzie
ze mną chodzić. Dobrze nam będzie z sobą.
I zaczęło to, panie Radwan, trwać, przeradzać się we wzajemną potrzebę i
uczucie. Przy-chodziłem do niej w każdą środę. Żonie mówiłem, że jako prezes
samodzielnej sekcji węd-karskiej przy naszym przedsiębiorstwie muszę teraz
więcej i efektywniej działać społecznie. Irenka odnajmowała niekrępujący pokoik
na dalekim Grochowie, gdzie cicho było jak na wsi. W pracy udawałem, że nic nas
nie łączy, ale przecież nie obyło się bez tego, żeby gdzieś tam nie otrzeć się o
siebie czy nie przytulić. Panie kierowniku, mówiły do mnie koleżanki, no i co
pan tej Irence w głowie zawraca, jeszcze uwierzy, że pan ma chęć na nią i co
wtedy? Gotowa sobie ta brzydula coś złego zrobić. Tak mówiły, a mnie się tylko
śmiać chciało z tego bab-skiego wścibstwa bez żadnych granic.
Żeby sprawy nie przeciągać i żeby pan nie pomyślał, panie Radwan, że ja tu przed
panem jakąś spowiedź odgrywani jak w kiepskim teatrze, powiem krótko. Dla mnie
tydzień składał się głównie ze środy, inne dni nie liczyły się zupełnie lub
prawie wcale. Irenka nie żądała żadnych słów, żadnych zaklęć, najmniejszych
nawet kłamstw o miłości. Byłem z nią lekki i swobodny, jakbym szybował wysoko
ponad ziemią razem z tym materacem higienicznym produkcji jugosłowiańskiej, na
którym leżeliśmy spleceni w uścisku. Jej brzydota pociągała mnie w sposób
zupełnie niezwykły. Powiem jeszcze, że odkryłem jakby nowe dziedziny ży-cia w
tym, co znałem przecież od lat, ale znałem w sposób ubogi i banalny.
Byłem jej drugim mężczyzną, pierwszym był pewien żołnierz, którego poznała- w
swojej rodzinnej wsi nad rzeką Narwią, podczas niedzielnej zabawy w remizie
strażackiej. Już na początku zabawy elektrownia wyłączyła światło, bawiono się
więc przy lampach naftowych i chyba tylko temu szczególnemu zbiegowi
okoliczności Irenka zawdzięcza to, że jej krótka znajomość z żołnierzem została
sfinalizowana. Żołnierz poza tym był podpity, co w znacz-nym stopniu łagodziło
przypisaną każdemu pewną dozę krytycyzmu. Krótko przed świtem wymknęli się z
remizy i poszli prosto na nadnarwiańskie łąki, gdzie w najbliższej kopce siana
żołnierz dopadł Irenkę w sposób gwałtowny i wysoce egoistyczny. I zamiast okazać
jej swoją wdzięczność albo chociaż nie mówić nic, żołnierz jeszcze ją zbeształ
za to, że okazała się dziewicą. Niedługo potem rozwidniło się już na tyle, że
mogli się sobie bardziej dokładnie przyjrzeć. A wtedy on z szalonym pośpiechem
podniósł się z siana, krzyknął – „o kurwa!” – złapał bluzę i czapkę i puścił się
biegiem przed siebie.
Irence po dzielnym żołnierzu pozostał przede wszystkim pas główny, z tego
wszystkiego bowiem o nim zapomniał, ale nie mogły przecież pozostać umiejętności
miłosne, bo niby skąd? Śmiem więc twierdzić, panie Radwan, że są kobiety, które
umiejętności te mają wro-dzone jak psy szczekanie. One wiedzą od razu tyle, ile
da się w ogóle na ten temat wiedzieć. Wracając zaś do mnie, do tych wyczynów, do
jakich byłem jeszcze zdolny – bo dla Irenki nic nie było świńskie, czyli, jak to
mówią, wyuzdane – czułem się tak, jakby wokół mnie odby-wało się nieustanne
święto. Żałowałem tych długich lat, kiedy lojalność, a może strach, bo już nie
miłość, przykuwała mnie do ciała mojej żony. A ile się ta pani z powodu mych
cielesnych potrzeb nanarzekała, a ile razy zamiast tego, co dawać powinna,
dawała mi do zrozumienia, jakiej to ofiary od niej wymagam przy jej i tak już
męczącym życiu, rozdartym przez okrutne zrządzenie losu pomiędzy domem a pracą w
biurze. Dzięki Irence wyzwoliłem się z tego wszystkiego, opadły ze mnie jak
niepotrzebne już łachy te smutne idiotyzmy, które wmawiają nam moraliści. Byłem
ptakiem, który wypatruje już tylko nowych przestrzeni do nowych, jeszcze
bardziej oszałamiających wzlotów.
Zadbałem o swój zewnętrzny wygląd. U zakładowego protetyka uzupełniłem brakujące
uzębienie, kupiłem nowy garnitur. Następnie poinformowałem żonę, że fakt
założenia przeze mnie na terenie naszego przedsiębiorstwa koła Ligi Obrony Kraju
wymaga dalszego zintensy-fikowania mojej działalności społecznej. Uzyskany tym
sposobem większy wymiar godzin na wychodne pozwolił mi w krótkim odstępie czasu
posiąść dwie dalsze koleżanki z biura, które miały nadzieję na podwyżkę pensji i
nadzieję tę wiązały z moją osobą. Było to o tyle wątpli-we, że ze względu na i
tak przekroczony fundusz płac żadne podwyżki, przynajmniej w naj-bliższym czasie
i nadzieję tę wiązały z moją osobą. Było to o tyle o tym wiedziały, ale cóż z
wiedzy obiektywnej, skoro silniejsze – bowiem zwykle poparte konkretnymi
przykładami – jest przeświadczenie o nieograniczonych możliwościach,
wynikających z chodów i znajomo-ści. Dążąc do celu najprostszą drogą obie te
kobiety jeszcze w przeświadczeniu tym utwier-dzałem. Gdyby porównać moje zaloty
z grą, byłaby to więc gra błyskawiczna. Żadna z tych pań nie przekroczyła
trzydziestki, obie nie tak dawno wyszły za mąż i obie w gruncie rzeczy były
domatorkami. I chodziło im nie tyle o pieniądze, bo te gwarantowały im
eksponowane stanowiska ich mężów, ile o prestiż i zgnębienie koleżanek.
Już po sprawie lojalnie oświadczyłem każdej z nich, że tamte obiecanki do
niczego mnie nie zobowiązują, bowiem były tylko taktycznym wybiegiem. Panie
Radwan, one nie miały żadnych pretensji! Bo ja dopiero rozbudziłem w nich
prawdziwą chuć. Jeszcze mam w pa-mięci ich wilgotne spojrzenia, jeszcze słyszę
ich słowa miękkie i uległe, wyrażające podziw, miłość i pazerną ochotę na
następne spotkania.
Dobry myśliwy jednak nie strzela do tej samej zwierzyny. Ale do Irenki wracałem.
I to nie dlatego tylko, że jej brzydota w jakiś atawistyczny, pierwotny sposób
mnie fascynowała, lecz również tak, jak znany sportowiec wraca do treningowej
sali, gdzie jest mu najlepiej i gdzie sposobi się do dalszych sukcesów na obcych
arenach. Nie czułem się już sfrustrowany, nie ciążyła mi smutna konieczność
istnienia, i nawet mój własny dom, gdzie na wysokości stu pięćdziesięciu sześciu
centymetrów w aureoli jasno tlenionych włosów, krążyła prawie że nieustannie
spasiona jak pysk buldoga twarz mojej żony, nie wydawał mi się tak straszny jak
dawniej. Mało tego. Znów jak kiedyś opanowała mnie myśl o możliwości awansu.
Wiem, jak na kobiety działa stanowisko, a jeśli do tego ma się jeszcze własną
pieczątkę, sekretarkę, ga-binet wyłożony miękkim dywanem i jeśli wszystkim
wiadomo, ile od takiego stanowiska za-leży, to jakie wtedy mogą być trudności w
doborze nowej partnerki do łóżka? Uważam, panie Radwan, że żadne.
Odchodził na zasłużoną emeryturę nasz dotychczasowy dyrektor ekonomiczny. Po
cichu liczyłem, że zajmę jego miejsce. Posiadałem przecież wymagany stopień
uspołecznienia oraz odpowiednie kwalifikacje, w tym wyższe studia ukończone w
trybie wieczorowym. Moje życie miało więc swój konstruktywny cel i snuło się już
przede mną jasno i równo jak piękna autostrada. Ale wtedy, panie Radwan, w tym
tak dogodnym momencie, zjawiła się ta straszna choroba.
Ponad nami unosiły się gęste obłoki papierosowego dymu, przez które z trudem
przebijało się blade słońce świtu. W gardle mi zaschło i dopiero, kiedy
przełknąłem ślinę, mogłem po-wiedzieć:
– Z pana to był niezły Kuba Rozpruwacz, panie Książkiewicz.
– Panie Radwan, jeżeli mężczyzna wypracuje sobie trochę tego blasku, to kobiety
lecą na niego jak ćmy.
Zacząłem się śmiać i śmiałem się tak długo, dopóki on nagle nie spytał ostrym,
zmienio-nym głosem:
– Czy powiedziałem coś śmiesznego?
–
Nie – odparłem – ale wyobrażam sobie, co się dzieje, kiedy te wszystkie baby
zejdą się u pana jednego dnia, o jednej i tej samej godzinie.
–
Panie Radwan...
–
Co?
–
Do mnie nikt już nie przychodzi. Nawet Irenka. Ma zabronione zresztą. Bo to w
miejscu publicznym tylko wstyd z powodu jej brzydactwa. Żona czasem wpadnie na
pięć minut, siada jak najdalej od łóżka, bo jej śmierdzę, i udaje, że się smuci.
Jego twarz jakby zapadła się i okryła cieniem. Czułem mdłości, zbyt dużo
wypaliliśmy pa-pierosów. Milczenie przedłużało się i było pełne zakłopotania.
Jak wybawienie trzasnęły otwarte gwałtownie drzwi do świetlicy. Pomiędzy
krzesłami zamajaczyła krępa postać dokto-ra Sukmańskiego.
–
Panowie – powiedział – mogę nawet zrozumieć, że nie przeszkadza wam to siedzenie
w zaduchu i smrodzie, i mogę nawet zgodzić się z tym, że panom sen jest
niepotrzebny, bo wy-spaliście się przedtem. Ale tutaj jest szpital, a szpital ma
swoje żelazne prawa i rygory. Siostra Tereska rozniosła już termometry. Proszę
wracać do swoich sal.
Pod świetlicą stał wózek, którym wożono chorych albo umarłych. O wózek opierała
się siostra Galopada. Widniał na nim podługowaty kształt, okryty prześcieradłem.
Spod przeście-radła sterczały nieco przechylone na jeden bok stopy tego, który
umarł pod szóstką. Były już mocno schodzone i pełne nagniotków. Ranek, ciągle
jeszcze bardzo blady, wlókł się ospale, jakby popędzany zza okien krzykiem
gawronów.
Wkładam pod pachę termometr, zrzucam pepegi i nie zdejmując szlafroka, kładę się
na wznak. Szarość poranka, przesycona jeszcze elektrycznym światłem, kołysze się
razem z moim znużeniem. Nikt już nie śpi. Nadolny schował do szafki duży
modlitewnik, pan To-masz ma jeszcze większy i zabrał się do wertowania
kieszonkowego kalendarzyka Anno Do-mini tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt trzy,
w którym nie ma nawet notatek. Pan Rogala okryty po szyję kocem uniósł się na
łokciu i kiwnął na mnie. Pochyliłem się w jego stronę.
– Ten artysta – spojrzał na Nadolnego – wykręcił numer z opatrunkiem i siostrze
Teresce tę swoją dzidę wsadził do ręki, Sukmański powiedział, że jak to się
jeszcze raz powtórzy, to nie będzie już lania na stojąco tylko w kucki, bo mu go
utnie piłą.
–
I co, panie Rogala – zaśmiałem się – uwierzył?
–
Jeszcze jak. Panie, on modlił się z pół godziny, tak go to wzięło.
Tupot na korytarzu, trzask drzwi, stłumione nawoływania, przeciągający od
pomieszczenia do pomieszczenia gwałtowny niekiedy powiew powietrza, skrzek
tranzystorów, gderanie po-sługaczek wynoszących do ustępów i odnoszących do sal
baseny i kaczki, tu i ówdzie zwle-czona z łóżek pościel i rzucona na kupę przed
zabraniem do pralni, brzęk garów i łoskot tale-rzy układanych na wózku, którym
rozwozi się jedzenie, a który w żargonie szpitalnym nazy-wa się „Batory”, nad
tym wszystkim głos siostry oddziałowej, który ze względu na wysokość swego
brzmienia jest na chirurgii charakterystyczny i jedyny, i wreszcie ów nastrój,
udziela-jący się każdemu, jest w nim odrobina nadziei i odrobina lęku, a także
coś, co może przypo-minać niepokój spędzonych w jedno miejsce i niekoniecznie
najpilniejszych uczniów, ocze-kujących pierwszego dzwonka.
Jeszcze tylko śniadanie, a więc zupa mleczna, parę plasterków kiełbasy, czasem
dżem, a czasem szynka czy miód, herbata cienka jak siuśki niemowlęcia albo
zbożowa kawa z mle-kiem, potem papieros, już nie w salach, bo nie można, tylko
na korytarzu lub w świetlicy przy ustawionych tam popielniczkach, jeszcze tych
parę dymów, a pomiędzy niepalącymi jeszcze tych parę słów i już zaczyna się
obchód, idzie cała gromada białych kitli i białych fartuchów kolejno od sali do
sali.
Powiesiłem ręcznik na poręczy krzesła, wionę pastą do zębów. Pan Tomasz goli się
wie-czorem, a rano tylko yardleyuje. Już zrobił to. Teraz strzepuje przez okno
kurtkę swojej pi-dżamy w kolorze rdzawych, jesiennych liści. Następnie zamyka
okno, nakłada kurtkę i wyko-nuje kilka ruchów z zakresu gimnastyki szwedzkiej.
Czuję chłodną wilgoć i wydaje mi się, iż widzę ów skrawek porannej mgły, który
wdarł się oknem i pałęta pomiędzy łóżkami. Nadolny owija szyję grubym, wełnianym
szalikiem. W ręku trzyma już łyżkę. Pan Rogala zachowuje się obojętnie. Dla
niego pora szpitalnego śniadania jest tylko rodzajem cezury, kontrapunk-tem,
niczym więcej. On ma pieczoną kurę, i to taką z bazaru, karmioną tradycyjnie, a
nie w brojlerniach mączką rybną. Na dzisiejszy ranek zostawił sobie udko. Pan
Tomasz też zacho-wuje się tak, jakby go ta szczególna w przebiegu szpitalnego
dnia chwila nic nie obchodziła. Teraz już pół leży, pół siedzi wsparty plecami o
poduszkę. Rozłożył przed sobą francuską gazetę i, zmarszczywszy czoło, czyta. Ma
zawsze pomarańcze i najlepsze gatunki jabłek, ale poza owocami obywa się
jedzeniem wyłącznie szpitalnym. Ja również, z tą różnicą, że ni-czym więcej.
Wysoko pod sufitem krąży mucha.
Otworzyły się drzwi i początek nadchodzącego dnia jest już wyraźnie określony.
Ma za-pach owsianki. Salowe są dwie. Jedna, nazwiskiem Kurzawa, starsza już o
szarej, zmęczonej twarzy, w której tkwią wyblakłe, wypełnione wieczną złością
oczy – to ona tak trzaska garn-kami – i druga, młoda, pani Żenią, która śmieje
się z byle powodu. Odbieramy talerze z owsianką, potem talerzyki, na których
jest trochę masła i dżemu, bierzemy po kilka kromek ukośnie krojonej, czerstwej
bułki i stawiamy to wszystko na taboretach obok łóżek. Nadolny, który porusza
się żwawo, jakby nigdy go nic nie bolało, pyta grubym, poskrzypującym gło-sem:
–
Nie ma tam gdzie siostry? Opatrunek mi się przekręcił.
–
Panie starszy – odzywa się Kurzawa i ze wściekłością ciska chochlę do gara z
owsianką
–
jak panu nie wstyd? Opatrunek mu się przekręcił, a do wnuków to nie łaska,
dziadu jeden!
–
Opowiem to koleżankom na kursie – mówi Żenią, a jej obfite ciało podskakuje,
jakby miało drgawki – w tym wieku to trzeba nawet podziwiać.
–
Pani Zeniu – spytałem – a na jakie to kursy pani uczęszcza, można wiedzieć? Może
i ja kiedyś skorzystam.
–
Z pana to jest bardzo śmieszny człowiek – stwierdziła – ja przecież chodzę na
kurs ma-szynistek. Jeszcze nie słyszałam, żeby maszynistką był mężczyzna. W
szpitalu – dodała – zatrudniam się tylko dorywczo. Jak skończę kurs, pójdę do
biura. Bo co pan myśli? Całe ży-cie będę czyjeś szczyny wynosić? Ja też chcę żyć
z kulturą i ładnie się ubierać.
– Zenka – odezwała się Kurzawa – znowu zaczynasz tę samą piosenkę? Jedziemy
dalej.
Zapadło milczenie. A potem słychać już było tylko odgłosy jedzenia. Czułem
ssanie w żołądku, moja owsianka stygła. Musiałem być na czczo, bo po obchodzie
czekała mnie sonda, zwana histaminową. Rozejrzałem się po sali. Nadolny siorbał.
Rogala wstał i wrzucił kurzą kość do kosza na śmieci. Ale nie położył się już
ani nie usiadł, tylko krążył po sali z rękami założonymi do tyłu. Z oddali
dobiegł odgłos tak gęsty, jakby stado jakichś dużych ptaków biegło po blaszanym
dachu. Za jakiś czas rozległ się znowu, tylko że znacznie bliżej. Rogala
podszedł do drzwi, otworzył je i zaraz się cofnął. W moment później w sali jest
już ciasno i biało. Ordynator, czyli docent, lekarz dyżurny, lekarze opiekujący
się poszczególnymi salami, siostra oddziałowa, pielęgniarki, stażyści. Wszyscy u
nas. Nadolny jęczy. Jest to przyduszony jęk człowieka, który umiera.
–
Panie Nadolny – zwraca się do niego docent – mam dobrą wiadomość. Wypisujemy
pana.
–
Że jak?
Na twarzy doktora Kalki, wysokiego bruneta, pozera i przystojniaka, który
opiekuje się na-szą salą, pojawia się grymas zniecierpliwienia.
–
Proszę nie udawać! Już dawno powinien pan być wypisany.
–
Boli.
– Boli, boli – przedrzeźnia go doktor Kalka – ja dobrze wiem, co to za ból.
Wszystkie sio-stry skarżą mi się już na pana.
– Obejrzymy jednak chorego, doktorze – stwierdza docent.
Białe fartuchy i białe kitle zbijają się w krąg. Z tyłu, jakby trochę odstając
od innych, stoi doktor Cudnowska, też chirurg, i szeptem rozmawia z młodym
stażystą. Stażysta jest przez naturę obdarzony basem i choć stara się szeptać,
słychać go wyraźnie. „Krem nivea i spirytus, to pójdzie na pewno.” Cudnowska
porusza ustami. I znów basowy szept stażysty. „Oczywi-ście, że tak. Kożuchy
zawsze są pewne.”
–
Koledzy – mówi doktor Kalka – przypominam, że tu jest szpital.
–
Proszę zsunąć spodnie. Dalej! Co, pan się wstydzi, panie Nadolny? – to głos
docenta.
Do sali wchodzi ten z szóstki, Guzik. Obchód ma już za sobą, może pokibicować.
Ale on myśli o czymś zupełnie innym.
–
Panie doktorze! – woła.Kilka głów zwraca się w jego stronę.
–
Panie doktorze Sukmański!
–
Czego?
–
Czy ja mogę jeść kurę?
–
Może pan.
–
A śledzia?Sukmański jest już przy nim.
–
Pan znowu zaczyna, panie Guzik?
–
Mogę, panie doktorze?
–
Natłucz pan sobie szkła, panie Guzik, jest lepsze. A teraz zjeżdżaj pan stąd!
–
Tu boli? – to głos docenta. – A tu?
–
Kuje i szczypie – chrypi Nadolny.Sukmański objął wpół siostrę oddziałową. Jest o
dobre pół głowy od niej niższy.
–
Siostrzyczko, niech pani mu obejrzy. Warto. Nieprędko trafi się taki okaz.
–
Panie doktorze – chichocze oddziałowa – pan przestanie.
–
I w kolanach mnie boli – chrypi Nadolny – i tak w sobie też. Może wątroba mi się
odgniotła?
–
Ile ma pan lat, panie Nadolny?
–
Idzie mi pewnie na siedemdziesiąt.
–
Więc co pan chce? Wszystko się zużywa. Człowiek też. Proszę się teraz okryć.
– Słyszał pan, co powiedział pan docent? – odezwał się groźnie doktor Kalka –
już po ba-daniu. Trzeba się ubrać.
– Boli – jęczał Nadolny – ale boli. Jezuniu kochany, nie wyleczyli.
Zastukały drewniaki i już biało jest wokół mojego łóżka. Stoję karnie
wyprostowany i czujny. Doktor Kalka marszczy brwi. Jego twarz ma wyraz tak
surowy, jakby za chwilę miał mnie ukarać grzywną.
–
Są bóle?
–
Są.
–
Stolec był?
–
Nie było.
–
Używał pan czopków?
–
Używałem.
– Panie kolego – docent zwraca się do doktora Kalki – niech chory położy się i
odsłoni brzuch.
Kładę się, robię, co mi każą. Pod sufitem ta sama mucha i to samo ciche, lecz
uporczywe brzęczenie. Skąd teraz mucha? Ale już z daleka słychać tranzystor.
Jakaś melodia nachalnie wrzaskliwa trzepocze się pośród bieli. Obydwie dłonie
docenta naciskają mi brzuch, potem gwałtownie odskakują.
–
Boli?
–
Tak.
–
A teraz?
–
Też.Docent klepie mnie w ramię. Uśmiecha się przyjaźnie spoza okularów.– Co do
pana, nie mamy jeszcze jasności. Ale proszę się nie martwić. Tak czy inaczej –
zażartował – to nic nie kosztuje. Zza jego pleców kiwa na mnie siostra
oddziałowa:
–
Panie Radwan, już może pan iść do zabiegowego. Szkoda czasu.Wstaję, zakładam
szlafrok, wychodzę. Słyszę, jak docent zwraca się do Rogali:
–
Panie kochany, czy długo będzie pan nam jeszcze ropiał? Trzeba się goić.
W zabiegowym pusto. Tylko pod jedną ze ścian, wtulona w kąt pomiędzy szklaną
szafą a szklanym stolikiem na kółkach, siedzi pacjentka. Szczupła, po
czterdziestce. Twarz mokra od łez. W otwartym autoklawie zwój gumowych rurek do
sądowania żołądka. Pielęgniarka szpe-ra tam pensetą.
–
Dałam najcieńszą, cieńszej nie ma.
–
Nie mogę, siostro – odpowiada pacjentka – tej też nie połknę za żadne skarby.
–
Proszę pani – mówi trochę już zirytowana siostra – czy pani rzeczywiście nigdy
niczego
większego nie miała w ustach? Zakasłałem. Pielęgniarka ogląda się.
–
Pana nazwisko?
–
Radwan.
–
Miałam już iść po pana. Niech pan siada.
Siadam naprzeciwko tej zapłakanej pacjentki na wygodnym, dość wysoko
umieszczonym fotelu. Fotel jest obity dermą, ma oparcia na ręce. Pod nogami stoi
stołek. Obok jakieś urzą-dzenia, zwoje rur. Przy fotelu, na szklanym blacie
szereg słoików.
– Wstrzyknę panu histaminę. Zastrzyk nie będzie przyjemny – uprzedza siostra.
Gorąco. Potem nagły niepokój i uczucie mdłości. Sensacje wzrokowe. Przedmioty
tracą ostrość. Przełykam ślinę.
– Poczekamy trochę – mówi siostra.
Znów jest podobnie, ale już jakbym przywykł do tego gorąca i mdłości. Koniec. Z
żyły wycieka kropelka krwi.
– Proszę sobie teraz z dziesięć minut spokojnie posiedzieć.
Idzie do tamtej. Brzęk w autoklawie. Rurka sondy wygląda, jak wydobyta z tłustej
ziemi gi-gantyczna dżdżownica. Pręży się i zwija. Dopiero po chwili zastyga
nieruchomo, wygięta w łuk.
–
Niech pani odchyli głowę i otworzy szeroko usta.
–
Siostro...
–
Proszę pani, ja naprawdę nie mam już czasu.
Charkot i odgłosy torsji. Cała seria. Jęk. Szamotanina i zaraz potem głos
pielęgniarki. Po-denerwowany.
–
Co pani wyprawia? Ugryzła mnie pani w rękę!Szloch. I za chwilę.
–
Siostrzyczko, ja już nie mogę. W żaden sposób tego nie połknę.
Słyszę szum i to tak, jakby pulsował we mnie. Wszystkie dźwięki są oddzielone
tym szu-mem. Mdłości też. Tam, gdzie pada wzrok, wrażenie przejrzystego tunelu.
Jasna smuga w szarym świetle poranka. Obserwuję podłogę. Wielkie, poczwórnej
wielkości zielone płytki pcv i szybko przebiegające po tych płytkach chude,
nieco krzywawe nogi. Podłoga faluje.
–
Pomóc czy połknie pan sam? – głos siostry ni to z bliska, ni to z daleka.Zacinam
się. I dopiero po chwili, ale jakoś grubo i chropawo:
–
Sam. Długo to wszystko potrwa, siostro?
–
Około trzech godzin.
–
Dostanę coś do czytania?
–
Serio?
Przełykam ślinę.
–
Mówię całkiem poważnie.
–
Mam tylko książkę o przewlekłych zatruciach pokarmowych i stary „Przekrój”
sprzed tygodnia.
–
To akurat coś dla mnie – mówię i chwytam sondę.
– Momencik, panie Radwan – przerywa mi siostra – niech mnie pan teraz uważnie
posłu-cha. Dobrze? Podłączę pana do tej aparatury, a pan co pół godziny –
pokazuje – będzie prze-kładał tę rurkę do następnej zlewki. Tu jest zegar. Rurka
odprowadza treść żołądka. – Pochy-liła się i zaczęła szperać pod szklanym blatem
stolika. – Proszę! Tutaj ma pan lekturę. Dziś poza panem same zwykłe sondy, a
pan będzie jedynym mężczyzną w tym towarzystwie. Te pieszczotliwe zołzy zobaczą
teraz, że nawet przy histaminowej można zachowywać się spo-kojnie i do tego
czytać. Niech pan zaczyna, panie Radwan.
Poszło. Zaciskam zęby i staram się stłumić to, co w szpitalu nazywa się
wytwornie – odru-chem wymiotnym. Ból, spływające z kącików oczu łzy. W ustach
pełno śliny. Siostra chwyta koniec sondy i łączy ją systemem rurek z dużym,
szklanym cylindrem. Sadowię się wygod-niej. Słychać lekki trzask, jakby
przekręcono włącznik. Nogi pielęgniarki znów zatupotały, odgłos kroków oddalił
się i umilkł. Sięgnąłem po książkę i otworzyłem ją na chybił trafił. Rysunek i
podpis: „lamblia, wielkouściec jelitowy”. Ręka z książką opadła mi na kolana.
Łatwiej by było – lambria. Groźniej – lambriozo. Nadolny? Nie. Lambriozo.
Morderca ko-biet, okrutny Lambriozo. Czterdzieści dziewięć ofiar straszliwego
Lambriozo, a każda roz-puszczona w kwasie. Dosyć. Popatrzyłem przed siebie.
Tamta pacjentka też już z rurą w gar-dle. Jej oczy utkwione we mnie. Podziw?
Nie. Raczej nienawiść. Podnoszę książkę wyżej. Nie czytam, tylko trzymam. Trwa
to z minutę. Starczy. To nie czytanie, ale męka. Spoglądam na zegar. Jeszcze
moment. Już. Instaluję się w następnej zlewce. Ile tego naciekło? Dosyć sporo.
Jest zielonkawe i spienione.
A teraz sjesta. Całe pół godziny. Macam stopami stołek. Zapieram się. Zsuwam
nieco po-śladki. Głowa na poręcz fotela, wzrok w okno. Czarne gałęzie drzew jak
czarne sznury poza-wieszane gdzie bądź. Białe punkty. Ruszają się, a właściwie
tańczą. To pada śnieg.
Posypał się odgłos kroków. Otworzyłem oczy.
–
Miałam obiecane – mówiła z naganą w głosie siostra – że sam pan sobie poradzi i
nawet chciał pan czytać. A tu co? Drzemka w czasie histaminowej i prawie pięć
minut spóźnienia. – Przełożyła rurkę do kolejnej zlewki. – Mam nadzieję, że nie
będzie trzeba powtarzać. Proszę pana, a gdzie jest ta zołza, uciekła?
Rozłożyłem ręce.
–
No właśnie. Spał pan. Taka jedna z drugą myśli sobie, że szpital to sanatorium,
a my to anioły.
W cylindrze zabulgotało. Dźwięk, który wydobywał się stamtąd, był teraz trochę
inny, nieco głębszy. Jednocześnie poczułem silny, piekący ból w brzuchu.
–
Sonda się panu przyssała, słyszy pan? Trzeba ją wepchnąć albo pociągnąć. Treści
jest już mniej i musi pan mnipulować.
Zrobiłem, co kazała, ból przeminął, a cylinder zaczął brzęczeć tak, jak
powinien. Siostra spojrzała na mnie przymilnie.
– Panie Radwan, da mi pan słowo, że pan nie zaśnie? Ja jeszcze muszę wyjść,
tylko na dziesięć minut. Działam w radzie, a tu święta już niedługo i choinkę
dla dzieci trzeba zrobić.
Kiwnąłem głową.
Wiatr przycichł i śnieg sypał teraz równo i gęsto. Podjechała wózkiem salowa –
nie znałem jej, musiała być po stronie kobiecej – i przywiozła ze trzydzieści
słoików moczu. Obejrzała mnie z zainteresowaniem, zapewne z powodu książki o
zatruciach pokarmowych, która ciągle leżała na moich kolanach. Następnie zaczęła
w wyrównanym szeregu ustawiać słoiki na la-strikowym parapecie okna. Ale
sprawiło to i tak wrażenie chaosu, bo słoiki miały różną wy-sokość i na różnej
wysokości miały naklejone kartki z nazwiskami moczodawców.
Przy ostatniej zlewce wróciła siostra. Nie było jej około godziny. Usiadła w
pobliżu i za-paliła papierosa. A gdy tak siedziała, odchylając głowę do tyłu,
wydała mi się nawet ładna.
Chciałem i ja zapalić, więc z utęsknieniem zerknąłem na zegar. Wtedy ona
podniosła się z krzesła i wyłączyła całą tę maszynerię.
–
Żal mi było na pana patrzeć. Tych parę minut już nas nie zbawi.Wyciągnęła mi z
gardła sondę, a ja chrząknąłem i odezwałem się nieswoim głosem:
–
Towarowy z moczem przyjechał. Kontenery stoją na parapecie.
– Taki niewymagający i taki cierpliwy człowiek jak pan to w domu prawdziwy
skarb. Żo-na musi być z panem bardzo szczęśliwa.
Zapaliłem papierosa i przyjrzałem jej się uważniej. Musiała być po trzydziestce.
Pierwsze sztachnięcie i gwałtowny kaszel. Stara panna, pomyślałem, koleżanki
dawno wyszły już za mąż, tylko ona nie może. Nie daje jej to spokoju.
–
Żona mnie porzuciła, siostro – skłamałem.
–
Pan chyba żartuje?Dramatycznie westchnąłem.
–
Niestety za mało mnie miała jako mężczyzny. Taka jest prawda.
–
W żaden sposób nie mogę w to uwierzyć, panie Radwan.
–
To bardzo przykra sprawa – powiedziałem – proszę o tym nikomu nie mówić.
Z trudem hamując śmiech wyszedłem z zabiegowego. Zatrzymałem się dopiero obok
świetlicy. Tu mogłem już sobie ulżyć. Zacząłem śmiać się jak pomylony. W
świetlicy sie-działo z piętnaście osób. Mężczyźni i kobiety. Ku górze snuły się
smużki papierosowego dy-mu. Szeroką strugą wyciekał gwar rozmów. Poczułem znowu
ostry i przejmujący ból. Zgią-łem się i zamarłem w bezruchu. Ból minął.
Poszedłem dalej.
Zjadłem plasterek bułki, popiłem wystygłą kawą i położyłem się spać. Zasnąłem
prawie natychmiast. Przyśniło mi się, że znalazłem się na jakiejś pustej, nie
znanej mi ulicy. W pew-nej chwili, ni stąd, ni zowąd, pojawił się ogromny wóz
asenizacyjny i zaczął mnie gonić. Bie-głem, kluczyłem jak ścigany zając, wóz
asenizacyjny podążał krok w krok za mną, a jedno-cześnie widziałem to wszystko
jakby z lotu ptaka. Drogę przegrodziła mi ni to sieć, ni to drut kolczasty.
Wpadłem w to i zacząłem miotać się jak szalony. Wóz asenizacyjny był coraz bli-
żej. Wówczas z trzaskiem pękła w szoferce szyba, wyskoczyła stamtąd długa,
chwytliwa ręka i spadła na moje ramię. Usiadłem. Przede mną, jak wycięta z
szarej tektury, majaczyła twarz Książkiewicza, jego ręka spoczywała na moim
ramieniu, a jego głos przedzierał się do mnie natarczywie:
– Panie Radwan, co panu jest? Krzyczał pan strasznie.
– To głupstwo, panie Książkiewicz – odrzekłem – śniło mi się, że leżę na stole
operacyj-nym, a oni nie mogą mnie uśpić i mimo tego zabierają się do krojenia.
Otrząsnąłem się już z oparów snu i pewnie wkroczyłem w teraźniejszość. Ta
teraźniejszość to fragment korytarza pomiędzy naszą salą a salą numer cztery – a
jeszcze ściślej – to po pro-stu parapet okna, o który Książkiewicz i ja
oparliśmy się łokciami. Za naszymi plecami ruch, tupot nóg, kapryśny strumyk
zapachów. Patrzymy na dziedziniec szpitalny i pierwszy śnieg, który już
topnieje. Krople wilgoci waszą na gałęziach drzew, ludzkie stopy zostawiają
czarne ślady. Mało ich. Na jezdni, po której przejechał samochód, dwie grube,
czarne smugi. Ptasi wrzask dociera nawet poprzez szyby. Nawoływanie gołębi i
kłótliwy pisk wróbli. Wystarczy, żeby zaczął wrzeszczeć jeden, zaraz drze się
ich przynajmniej setka. A gołębi, jak zwykle, nie więcej niż kilka. Gardłują
wściekle. Zataczają gniewne koła. One też wiedzą – skąd? – że niedługo obiad.
Przysiadają na drzewach w pobliżu budynku. A ponad nimi gawrony i kawki. Rzucą
się później, na to, co pozostanie z uczty.
Za oknami oddziału skórnego w ciągu dnia niewiele widać. Mimo to uporczywie
spoglą-damy tam licząc, iż wydarzy się coś, co rozbije rytm dnia, jego obrosłe
rutyną godziny. Po-między budynkiem oddziału skórnego a naszym, w niewielkim
oddaleniu, rodzaj skwerku. Na skwerku zaś wtłoczone w pagór, betonowe kazamaty.
To szpitalna trupiarnia. Ale wokół niej nic się teraz nie dzieje, choć dziać się
musiało. Czernieją bowiem ślady po kołach wóz-ków, które nikną już, z coraz
szybciej topniejącym śniegiem.
– Panie Radwan – usłyszałem – od ostatniego naszego spaceru, aż do teraz, byłem
zupełnie do niczego. Ból taki, jakby rozżarzony świde