Sławomir Łubiński Profesjonaliści Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 W ustępach śmierdzi lizolem, na korytarzu również, ale już trochę mniej, tylko w salach, gdzie leżą chorzy, zapach ten staje się cienką, ledwie wyczuwalną smugą woni. Ginie w smrodzie wody kolońskiej, w wyziewach ciał, w pozostałym z ubiegłej soboty terpentyno-wym zapachu pasty do podłóg. W naszej sali, gdzie palą się już tylko nocne lampki, wybija się ponad wszystko zapach pomarańcz. Pan Tomasz, który nie używa przemysławki, lecz pachnie wytwornie yardleyem, obiera pomarańcze, jedną po drugiej, dzieli je na cząstki i układa na talerzu. Jest cisza, nie osłonięte niczym okna są teraz skrawkami listopadowej nocy, w które z ukosa zacina deszcz. Za ścianą ktoś zakaszlał, potem ostro zaterkotały na korytarzu drewniaki siostry Galopady. W pobliżu naszych drzwi terkot ten jakby przycichł, a wtedy pan Nadolny, siedemdziesięciolatek przed tygodniem operowany na przepuklinę, oswobodził się ze spodni od pidżamy. Siostra Galopada pobiegła jednak dalej, w stronę dyżurki. Nadolny znów więc wciągnął na tyłek pidżamowe portki, ale ciągle jeszcze był podniecony i dopiero po chwili ów mały namiocik, w jaki wypiętrzyła się ponad jego biodrami kołdra, zmalał i zwiotczał. Przyglądamy się Nadolnemu w milczeniu. Za parę minut zaśnie. Leży na wznak, ręce ma złożone na piersiach. Wygląda, jakby już umarł, i brakuje mu tylko świętego obrazka, wetkniętego pomiędzy splecione dłonie. W moment później złudzenie to pryska. Klatka pier-siowa Nadolnego zastyga w swym najgłębszym wdechu. Rozlega się coś w rodzaju bulgota-nia i pierwsze, jeszcze niepełne chrapnięcie rozdziera ciszę. Pan Tomasz, który wydaje się na nic nie zwracać uwagi, wyciera starannie nóż kawałkiem ligniny, ale ruchy ma przy tym nerwowe i szybkie. Potem równie szybko gramoli się z łóżka i narzuca szlafrok. Pan Antoni Rogala, łat sześćdziesiąt, resekcja żołądka, też wstaje i pod-trzymując rękami brzuch, na którym ma jeszcze szwy, idzie do ustępu. Wychodzę razem z nim. Mżą nocne światła. Lśni po wieczornym sprzątaniu gładzizna korytarza, ponad którą ciągnie od strony schodów chłodny powiew. Operowano mnie latem, a teraz znów mam gastritis hyperacida i coś takiego, co nazywam zatkaniem kanalizacji. Ciągle jednak nie wiem, czy jeszcze raz nie pójdę pod nóż. Od dzisiaj jestem drożny, więc pozwolono mi jeść kleiki i pić wodę. Przedtem przez kilka dni byłem tylko na kroplówkach. Ponadto parę razy dziennie przy pomocy sondy wydobywano mi treść żołądka, a następnie żołądek płukano. Idę korytarzem w stronę dyżurki pielęgniarek szybko, jakbym się spieszył na pociąg. Idiotyzm. Zwalniam, zakładam ręce do tyłu. Do sali numer sześć drzwi są otwarte. Dobra to sala, dwa łóżka. Przy tym z lewej lampka jest szczelnie osłonięta gazetą. Zatrzymuję się. Nie znam tego chorego. Dopiero dzisiaj przecież zacząłem się rozglądać. Obok, w fotelu, drzemie pielęgniarka. Dyżur płatny. To siostra Tereska, mała, drobna jak mysz szatynka, którą pa-miętam jeszcze z poprzedniego pobytu. Statyw do transfuzji obwieszony butelkami. Jedna włączona, druga czeka na swoją kolej. Twarz chorego z szeroko otwartymi oczami wygląda jak wpięta w ten półmrok wielka, matowo połyskująca broszka. A z drugiego łóżka cienkie chrapanie z poświstem. Powoli, możliwie najciszej odchodzę. Za oknami narasta odgłos wi-chury. Znów staję. Widzę zalany deszczem asfalt dziedzińca i oświetlony parter położonego po przeciwległej stronie budynku. Mieści się tam oddział skórny. Nie wiem, na jaki rodzaj schorzenia cierpią ci pacjenci, którzy smarują się teraz od stóp do głów czymś białym. Jest im wesoło, bo widoczne w prostokącie okna ich zmniejszone rozległością dziedzińca sylwetki wyglądają jak sylwetki białych, miotanych tańcem małp. Opieram się czołem o szybę, przy-mykam oczy. Kiedy je otwieram, okna w budynku naprzeciw są już puste. To, co działo się tam przed chwilą, wydaje się nierzeczywiste, jakby ze snu. Słyszę człapanie czyichś kroków. Stłumione kaszlnięcie i swąd papierosowego dymu. Potem ckliwy zapach perfum i duszną woń czegoś, czego nie mogę określić. Oglądam się. Mężczyzna około pięćdziesiątki. Twarz zadbana. Rzadkie włosy uczesane z przedziałkiem. – Jesień, proszę pana – odzywa się do mnie – a ja zasnąć nie mogę. Na sali pierdzą, chra-pią, kaszlą, charchają, jęczą. Żadnego wychowania. Więc co dla mnie? Korytarz albo świetli-ca. I to łażenie z kąta w kąt, papierosy jeden po drugim. – Wyciągnął do mnie rękę. – Nie znamy się jeszcze. Książkiewicz jestem. Ścisnąłem jego miękką, trochę wilgotną dłoń i skłamałem: – Bardzo mi miło.I za chwilę: – Radwan jestem. Owinęliśmy się szczelniej szlafrokami, obaj mamy szpitalne, niebieskawego koloru, grube jakby ze spranego barchanu i dalej w drogę. Człapiemy, on miękko, bo na filcowo, ja nieco dobitniej, bo w pepegach, i ani słowa. Na zakręcie, gdzie stoi popielniczka, przystanek. Strzą-śnięcie popiołu i znów na trasę. Po prawej stronie mamy dyżurkę pielęgniarek, jasno oświe-tloną, lecz teraz pustą, po lewej przeszkloną od góry do dołu jak akwarium, koedukacyjną świetlicę naszego oddziału. Telewizor, parę stolików, pozostawione gdzie bądź po zakończe- niu programu krzesła. Już za zakrętem jest wyjście na klatkę schodową – stamtąd ciągnie ziąb – a następnie, po lewej dyżurka lekarzy, a po prawej oddziałowa izba przyjęć i pokój docenta. Przy wyjściu na klatkę schodową, gdzie wokół automatu telefonicznego tłoczy się kilka pa-cjentek, robimy nawrót. Około piętnastu niedużych kroków i popielniczka. Kończymy pale-nie. Z korytarza wysoki krzyk kobiecy. „To kup rosołowe, jak na pieczeń nie ma. Przecież z chrzanem lubisz. Mówiłam ci już, że w szafie. Na dole. Nie, mnie niczego nie potrzeba. Albo wiesz co? Przywieź mi ciepłe majtki. Oziębiło się. Tosiek, Tosiek, słuchaj. Za bardzo nie pij. Nie będziesz? Trochę możesz. Tosiek, i za innymi się nie oglądaj. Co, Tosiek?...” – Kobiety zawsze o tym samym – powiedział Książkiewicz i przysunął się bliżej mnie – a siostry nie ma, powinna być na dyżurce, a jest nieobecna. Mogłaby coś dać człowiekowi na sen, bo już zwykłe proszki nie działają. Muszą być ekstra. Ale co tu się dziwić, jak ona cały czas z lekarzem, a drzwi zamknięte na klucz. – Przybliżył się jeszcze bardziej. Ta ckliwa woń aż dusi. – On ją już sobie dzisiaj posunął. Krzyczała jak kotka w marcu. A teraz dla zmydle-nia innych piszą na maszynie. Odsunąłem się o dobry metr i nie zwracając już na niego uwagi znalazłem się na trasie. On jednak cierpliwie trzymał się mnie. Pod drzwiami szóstki, skąd wysnuwało się jak nić ze szpuli ciche pojękiwanie, wykonaliśmy nowy nawrót. Podmuch powietrza gęściej nasyconego lizolem i już stoimy przy otwartych drzwiach do toalety. Widać pisuary, a z boku, pierwszy w szeregu, chłodno połyskujący sedes. Wypatruję pana Rogali, ale w toalecie jest pusto. Ciurka z daleka dyletanckie pisanie na maszynie. A na tym jak orkiestra, słyszalne nieomal w swym pełnym brzmieniu, układa się w wirujących meandrach chrapanie Nadolnego. – Siusiać to ja jeszcze siusiam jak człowiek – odezwał się znowu – ale z tym drugim to już giemza. Dupę mam całkiem zaszytą. Ładuję do woreczka prosto z brzucha. Rozumiesz pan? To wszystko z hemoroidów. Przez całe życie pracę miałem siedzącą, w księgowości. To z tego. Wszedł do toalety i spoglądając na sedes powiedział: – Posiedzieć na tobie to ja jeszcze mogę, ale chyba tylko po to, żeby odpocząć. – No i po co to panu było? – pytam. – Co, znaczy? – pyta on. – Ta księgowość. – Żebym ja to wiedział, żebym ja to mógł przewidzieć. Ale dobrze, że chociaż raka nie było. Tylko taki naciek, mięśniak, który wyrósł tam, gdzie nie trzeba. – Dobranoc – mówię. Budzi mnie jakiś trzask, słyszę tupot, ktoś biegnie i to biegnie szybko, ktoś woła, przepla-tają się głosy kobiety i mężczyzny. Zrywam się więc – przez okno sączy się już ledwie do-strzegalna szarość – chwytam szlafrok, wsuwam pepegi na nogi i już jestem na korytarzu. Pod drzwiami szóstki zbiegowisko. Widzę, jak zbliża się siostra Galopada. Popycha przed sobą dwukołowy wózek z ogromną butlą tlenu. Lekarz, ten młody nowoczesny chirurg z kozią bródką, o nazwisku Sukmański, przez którego latem miałem zaszczyt być krojony i przez którego być może są moje obecne kłopoty, daje siostrze Galopadzie znaki ręką, żeby szła szybciej, lecz siostra Galopada utyka i krzywi się, nie wiem, czy z wysiłku, czy z bólu. Obok lekarza stoi siostra Tereska i jej drobne ciało aż podskakuje w gwałtownym szlochu. – Prosił pić – mówi urwanym głosem – więc mu dałam. A kiedy się obudziłam, już prawie nie oddychał. – Teresko – mówi doktor Sukmański – proszę o spokój! Siostra Galopada jest już przy nas, teraz wózek chwyta doktor Sukmański i szybko wjeż-dża z tlenem do szóstki. Z butli jak grube, czerwone żyły zwisają gumowe węże. Galopada kuleje i nawet chyba przez zęby jęczy, lecz mimo to, bez jednego zbędnego ruchu robi wszystko, co do niej należy. Ten drugi z szóstki, który jest na chodzie, patrzy nieco osłupiały na to, co dzieje się na jego sali i mówi: – Panie, przecież ja mu obiecywałem, że pójdziemy razem na wódkę i na dziwki. Znam ta-kie dwie. Razem mieszkają, dmuchawiec. A Książkiewicz, który widocznie zawsze musi być tam, gdzie się coś dzieje, cuchnie teraz tutaj i przenikliwie szepcze mi w ucho: – Na zakręcie Galopada obaliła się z tym wózkiem. Panie, i wiesz pan co? O mało butla nie wybuchła. A wtedy szpital fiuu!, i już go nie ma. – Przychyla się tak blisko, że czuję wy-raźnie jego gorący i lepki oddech. – Tak walnęła, że cały fartuch jej się rozpiął. A ona pod spodem goła, rozumiesz pan? Cycki jak dwa melony i nawet te kłaczki widziałem. Ten z szóstki, którego organizm nie wymaga jeszcze dodatkowych ilości tlenu, pyta: – Mówiłeś pan coś? Bo nie dosłyszałem. – A i owszem – odpowiada Książkiewicz – ale koledze. Pana to nie obchodzi.Ten cofnął się i poruszył nozdrzami jak koń. – Co tu tak śmierdzi? Panie, to pan tak zajeżdża? – Ludzie – powiedziała szlochając siostra Tereska – tam pacjent mi umiera, a wy o takich sprawach, jak wam nie wstyd? I to kto? Pan Książkiewicz. I pan, panie Radwan. – No i jak się panowie czują? – spytał ten z szóstki. – Miło panom? Rozsunął pidżamową kurtkę i ostrożnie podrapał się po brzuchu wokół bielejącego w półmroku opatrunku. – Wcześnie jest jeszcze – powiedział – chyba sobie trochę pośpię. – Ludzie – łkała siostra Tereska – ludzie... – A dla mnie to już jest ganc pomada – zdenerwował się ten z szóstki i wszedł na salę. – Gdzie! – krzyknął doktor Sukmański – gdzie pan mi się tu pcha, panie Guzik! Wychodź pan stąd! – Panie Radwan – zwrócił się do mnie Książkiewicz – ja bym proponował, żebyśmy się trochę przeszli. Co pan na to? – Zgoda – odparłem – mały spacer może nam tylko dobrze zrobić. – Widzi pan – mówił – oni mnie tu oszukują. Sam docent powiedział, że to kał mi się ska-wala, dlatego znowu jestem w szpitalu. A to nieprawda. Bo ja pakuję jeden woreczek po dru-gim i nawet myć je muszę, gdyż skąd brać nowe? Produkcja państwowa w moim osobistym przypadku nie nadąża. To przykre, zwłaszcza że się przez tyle lat płaci podatki. A przecież żyć trzeba, nawet tak jak ja, proszę pana, kiedy można powiedzieć, że egzystuję w postaci beczkowozu. Pamiętasz pan złociarzy? Bo ja pamiętam. We wszystkich miastach były szam-ba. A nawet jak dom był skanalizowany i od świtu już huczała woda w klozetach, to na po-dwórku, w trosce o szarego człowieka, zwykłego przechodnia, któremu może się nagle za- chcieć, był przynajmniej jeden sracz staroświecki. Umilkł, bo wypadał nam nawrót akurat na wysokości dyżurki lekarzy. Nieco dalej, gdzie korytarz znów łamał się pod kątem prostym, nasz rewir kończył się i zaczynał oddział kobie-cy. Drzwi do dyżurki otwarte były na oścież. W tym dużym pokoju było prawie ciemno, tylko nad jednym z biurek płonęła jasnym światłem przenośna lampa. W jej blasku szczerzyła kla-wisze maszyna do pisania, piętrzyła się sterta książek, bielał papier. Obok biurka stał fotel, za biurkiem widać było poręcz krzesła. Książkiewicz nawet do dyżurki nie zerknął i co było dziwne, wciąż milczał, podczas gdy ja uważnie lustrowałem pokój, szukając w nim śladów rozpusty. Chciałem go więc prosić o pomoc, ale Książkiewicza już przy mnie nie było, tylko parę kroków dalej przytrzymywał się ręką ściany, ni to przykucnięty, ni to zgięty wpół. Pod-biegłem, dotknąłem jego ramienia. A on prostując się wolno, zwrócił ku mnie twarz, na której widać było perlący się pot, i powiedział: – Pan mi wybaczy, panie Radwan, ale to znowu ten nagły ból, przeszywający od góry do dołu. Pojawia się coraz częściej i to przeważnie nie w porę. W przerwach jest znośnie. Nie boli, tylko jest takie uczucie, jakbym w bebechach miał kłębek drutu kolczastego, który ro-śnie. A już nie daj Boże, jak mnie zaleci mój własny smród. Od razu, panie Radwan, mam w oczach te beczkowozy, te wielkie wiadra na drągach, tych złociarzy prześmiardłych aż do kości i ten cuchnący płyn, w którym kłębią się białe robaki. – A teraz lepiej już panu? – spytałem. – Można powiedzieć, że tak. Tylko wie pan co? Ja bym proponował usiąść. Potem znowu możemy iść na spacer. – Panie Książkiewicz, niech pan wyobrazi sobie, że spacerujemy w parku i że właśnie znajdujemy się w pobliżu fontanny, obok pustej ławki, ukrytej w cieniu płaczącej wierzby. Ustronność tego miejsca aż prowokuje, żeby usiąść. – Co do tego, panie Radwan – odparł zbolałym głosem – mam tylko jedną, drobną uwagę. Niech pan nie używa słowa park, gdyż zaraz mam na myśli park sztywnych. I tak wolniutko doszliśmy do świetlicy. Matowo połyskiwał ekran telewizora, błyszczały metalowe popielniczki na długich, metalowych nogach. Rozstawione gdzie bądź krzesła za-praszały do pogodnej, niewymuszonej sjesty. Wchodząc, zerknąłem na korytarz, w stronę sali numer sześć. Pod drzwiami szóstki nie było już nawet siostry Tereski, być może zatrudniono ją przy umierającym, a tylko pan Guzik, który chodził nerwowo jakieś dziesięć w jedną i dziesięć kroków w drugą stronę. Usiedliśmy obok najmniej zapełnionej popielniczki. Palimy, a Książkiewicz pyta: – Niech pan mi powie, ale szczerze, czy ja pana nie nudzę? – Wprost przeciwnie, panie Książkiewicz. – A czy bardzo panu śmierdzę? – Śmierdzi pan, ale da się wytrzymać. – Moja żona, panie Radwan, powiedziała, że jak tak dalej ma być, to ona się utopi. Bo nie zniesie już dłużej wspólnego zamieszkania pod jednym dachem z człowiekiem, który z wła-snej winy doprowadził się do takiego stanu. A wie pan, co powiedziała córka? Powiedziała, że ona już teraz żadnego towarzystwa zaprosić do domu nie może, bo co w takim wypadku zrobić ma ze mną? Zamknąć w łazience? Niby można, ale oni też przecież muszą korzystać. Kobiety, panie Radwan, zmieniają się nie wiadomo kiedy. Moja też była uległa, też moje my-śli odgadywała i też mi czule w oczy patrzyła w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku na obozie zetempowskim koło Jeleniej Góry, gdzie pojechałem jako księgowy i kwater-mistrz w jednej osobie. Uwierzyłem w jej miłość do mnie, a to była zwyczajna, wiejska mi-łość do stałego meldunku w Warszawie drogą najprostszą, bez łapówek i znajomości. I nawet nie spostrzegłem, kiedy żona rozpanoszyła się jak perz. Wszystko w domu – a mieszkanie mam ładne, ze stalinowskiego budownictwa – poprzerastało kobietą i jej wsiowym upodoba-niem do błyskotek. Córka, wypisz, wymaluj, po mamusi odziedziczyła ten drożdżowy cha- rakter, ten talent do rośnięcia. Sam pan więc widzi, panie Radwan, jakie ja miałem życie. To nie był dom, to było wariactwo. Co ja mówię? To nie było wariactwo, to była poczekalnia kolejowa pełna obcych osób. Już myślałem, że tak będzie zawsze, że nic się w moim życiu księgowego nie zmieni. I patrz pan, poznałem dziewczynę. Nie kobietę, ale dziewczynę, słu-cha mnie pan? Teraz mam pięćdziesiąt, ona dwadzieścia dwa, to było w zeszłym roku. Po-znałem, to nawet źle powiedziane. Znałem ją dawno. Gońcówna z mojej pracy, którą trochę i z mojego powodu po podpisaniu zobowiązania, że zda maturę, wykierowano na urzędniczkę. Szczegółów tutaj nie będę opowiadał, dość że zdarzyło mi się z nią na dywanie w gabinecie dyrektora ekonomicznego, podczas pracy w godzinach nadliczbowych. Mówię panu, brzydu-la, kuperek nisko pod kolanami, piersiątka małe, za to nogi krótkie i grube, jak dwa krzywe słupy, i do tego owłosione. Głupio mi się zrobiło i przykro, coś tam mamroczę pod nosem, a ona tak się odzywa: – Panie kierowniku, ja już dawno pragnęłam tego z panem.I po chwili: – Panie Książkiewicz, czy mogę panu mówić Marian? – Możesz, kotku – powiedziałem do niej chociaż to jedno cieplejsze słowo – ale na osob-ności, nie przy ludziach. Chyba mnie rozumiesz? – Marianku – powiedziała ona – jestem taka brzydka, że nie będziesz musiał nigdzie ze mną chodzić. Dobrze nam będzie z sobą. I zaczęło to, panie Radwan, trwać, przeradzać się we wzajemną potrzebę i uczucie. Przy-chodziłem do niej w każdą środę. Żonie mówiłem, że jako prezes samodzielnej sekcji węd-karskiej przy naszym przedsiębiorstwie muszę teraz więcej i efektywniej działać społecznie. Irenka odnajmowała niekrępujący pokoik na dalekim Grochowie, gdzie cicho było jak na wsi. W pracy udawałem, że nic nas nie łączy, ale przecież nie obyło się bez tego, żeby gdzieś tam nie otrzeć się o siebie czy nie przytulić. Panie kierowniku, mówiły do mnie koleżanki, no i co pan tej Irence w głowie zawraca, jeszcze uwierzy, że pan ma chęć na nią i co wtedy? Gotowa sobie ta brzydula coś złego zrobić. Tak mówiły, a mnie się tylko śmiać chciało z tego bab-skiego wścibstwa bez żadnych granic. Żeby sprawy nie przeciągać i żeby pan nie pomyślał, panie Radwan, że ja tu przed panem jakąś spowiedź odgrywani jak w kiepskim teatrze, powiem krótko. Dla mnie tydzień składał się głównie ze środy, inne dni nie liczyły się zupełnie lub prawie wcale. Irenka nie żądała żadnych słów, żadnych zaklęć, najmniejszych nawet kłamstw o miłości. Byłem z nią lekki i swobodny, jakbym szybował wysoko ponad ziemią razem z tym materacem higienicznym produkcji jugosłowiańskiej, na którym leżeliśmy spleceni w uścisku. Jej brzydota pociągała mnie w sposób zupełnie niezwykły. Powiem jeszcze, że odkryłem jakby nowe dziedziny ży-cia w tym, co znałem przecież od lat, ale znałem w sposób ubogi i banalny. Byłem jej drugim mężczyzną, pierwszym był pewien żołnierz, którego poznała- w swojej rodzinnej wsi nad rzeką Narwią, podczas niedzielnej zabawy w remizie strażackiej. Już na początku zabawy elektrownia wyłączyła światło, bawiono się więc przy lampach naftowych i chyba tylko temu szczególnemu zbiegowi okoliczności Irenka zawdzięcza to, że jej krótka znajomość z żołnierzem została sfinalizowana. Żołnierz poza tym był podpity, co w znacz-nym stopniu łagodziło przypisaną każdemu pewną dozę krytycyzmu. Krótko przed świtem wymknęli się z remizy i poszli prosto na nadnarwiańskie łąki, gdzie w najbliższej kopce siana żołnierz dopadł Irenkę w sposób gwałtowny i wysoce egoistyczny. I zamiast okazać jej swoją wdzięczność albo chociaż nie mówić nic, żołnierz jeszcze ją zbeształ za to, że okazała się dziewicą. Niedługo potem rozwidniło się już na tyle, że mogli się sobie bardziej dokładnie przyjrzeć. A wtedy on z szalonym pośpiechem podniósł się z siana, krzyknął – „o kurwa!” – złapał bluzę i czapkę i puścił się biegiem przed siebie. Irence po dzielnym żołnierzu pozostał przede wszystkim pas główny, z tego wszystkiego bowiem o nim zapomniał, ale nie mogły przecież pozostać umiejętności miłosne, bo niby skąd? Śmiem więc twierdzić, panie Radwan, że są kobiety, które umiejętności te mają wro-dzone jak psy szczekanie. One wiedzą od razu tyle, ile da się w ogóle na ten temat wiedzieć. Wracając zaś do mnie, do tych wyczynów, do jakich byłem jeszcze zdolny – bo dla Irenki nic nie było świńskie, czyli, jak to mówią, wyuzdane – czułem się tak, jakby wokół mnie odby-wało się nieustanne święto. Żałowałem tych długich lat, kiedy lojalność, a może strach, bo już nie miłość, przykuwała mnie do ciała mojej żony. A ile się ta pani z powodu mych cielesnych potrzeb nanarzekała, a ile razy zamiast tego, co dawać powinna, dawała mi do zrozumienia, jakiej to ofiary od niej wymagam przy jej i tak już męczącym życiu, rozdartym przez okrutne zrządzenie losu pomiędzy domem a pracą w biurze. Dzięki Irence wyzwoliłem się z tego wszystkiego, opadły ze mnie jak niepotrzebne już łachy te smutne idiotyzmy, które wmawiają nam moraliści. Byłem ptakiem, który wypatruje już tylko nowych przestrzeni do nowych, jeszcze bardziej oszałamiających wzlotów. Zadbałem o swój zewnętrzny wygląd. U zakładowego protetyka uzupełniłem brakujące uzębienie, kupiłem nowy garnitur. Następnie poinformowałem żonę, że fakt założenia przeze mnie na terenie naszego przedsiębiorstwa koła Ligi Obrony Kraju wymaga dalszego zintensy-fikowania mojej działalności społecznej. Uzyskany tym sposobem większy wymiar godzin na wychodne pozwolił mi w krótkim odstępie czasu posiąść dwie dalsze koleżanki z biura, które miały nadzieję na podwyżkę pensji i nadzieję tę wiązały z moją osobą. Było to o tyle wątpli-we, że ze względu na i tak przekroczony fundusz płac żadne podwyżki, przynajmniej w naj-bliższym czasie i nadzieję tę wiązały z moją osobą. Było to o tyle o tym wiedziały, ale cóż z wiedzy obiektywnej, skoro silniejsze – bowiem zwykle poparte konkretnymi przykładami – jest przeświadczenie o nieograniczonych możliwościach, wynikających z chodów i znajomo-ści. Dążąc do celu najprostszą drogą obie te kobiety jeszcze w przeświadczeniu tym utwier-dzałem. Gdyby porównać moje zaloty z grą, byłaby to więc gra błyskawiczna. Żadna z tych pań nie przekroczyła trzydziestki, obie nie tak dawno wyszły za mąż i obie w gruncie rzeczy były domatorkami. I chodziło im nie tyle o pieniądze, bo te gwarantowały im eksponowane stanowiska ich mężów, ile o prestiż i zgnębienie koleżanek. Już po sprawie lojalnie oświadczyłem każdej z nich, że tamte obiecanki do niczego mnie nie zobowiązują, bowiem były tylko taktycznym wybiegiem. Panie Radwan, one nie miały żadnych pretensji! Bo ja dopiero rozbudziłem w nich prawdziwą chuć. Jeszcze mam w pa-mięci ich wilgotne spojrzenia, jeszcze słyszę ich słowa miękkie i uległe, wyrażające podziw, miłość i pazerną ochotę na następne spotkania. Dobry myśliwy jednak nie strzela do tej samej zwierzyny. Ale do Irenki wracałem. I to nie dlatego tylko, że jej brzydota w jakiś atawistyczny, pierwotny sposób mnie fascynowała, lecz również tak, jak znany sportowiec wraca do treningowej sali, gdzie jest mu najlepiej i gdzie sposobi się do dalszych sukcesów na obcych arenach. Nie czułem się już sfrustrowany, nie ciążyła mi smutna konieczność istnienia, i nawet mój własny dom, gdzie na wysokości stu pięćdziesięciu sześciu centymetrów w aureoli jasno tlenionych włosów, krążyła prawie że nieustannie spasiona jak pysk buldoga twarz mojej żony, nie wydawał mi się tak straszny jak dawniej. Mało tego. Znów jak kiedyś opanowała mnie myśl o możliwości awansu. Wiem, jak na kobiety działa stanowisko, a jeśli do tego ma się jeszcze własną pieczątkę, sekretarkę, ga-binet wyłożony miękkim dywanem i jeśli wszystkim wiadomo, ile od takiego stanowiska za-leży, to jakie wtedy mogą być trudności w doborze nowej partnerki do łóżka? Uważam, panie Radwan, że żadne. Odchodził na zasłużoną emeryturę nasz dotychczasowy dyrektor ekonomiczny. Po cichu liczyłem, że zajmę jego miejsce. Posiadałem przecież wymagany stopień uspołecznienia oraz odpowiednie kwalifikacje, w tym wyższe studia ukończone w trybie wieczorowym. Moje życie miało więc swój konstruktywny cel i snuło się już przede mną jasno i równo jak piękna autostrada. Ale wtedy, panie Radwan, w tym tak dogodnym momencie, zjawiła się ta straszna choroba. Ponad nami unosiły się gęste obłoki papierosowego dymu, przez które z trudem przebijało się blade słońce świtu. W gardle mi zaschło i dopiero, kiedy przełknąłem ślinę, mogłem po-wiedzieć: – Z pana to był niezły Kuba Rozpruwacz, panie Książkiewicz. – Panie Radwan, jeżeli mężczyzna wypracuje sobie trochę tego blasku, to kobiety lecą na niego jak ćmy. Zacząłem się śmiać i śmiałem się tak długo, dopóki on nagle nie spytał ostrym, zmienio-nym głosem: – Czy powiedziałem coś śmiesznego? – Nie – odparłem – ale wyobrażam sobie, co się dzieje, kiedy te wszystkie baby zejdą się u pana jednego dnia, o jednej i tej samej godzinie. – Panie Radwan... – Co? – Do mnie nikt już nie przychodzi. Nawet Irenka. Ma zabronione zresztą. Bo to w miejscu publicznym tylko wstyd z powodu jej brzydactwa. Żona czasem wpadnie na pięć minut, siada jak najdalej od łóżka, bo jej śmierdzę, i udaje, że się smuci. Jego twarz jakby zapadła się i okryła cieniem. Czułem mdłości, zbyt dużo wypaliliśmy pa-pierosów. Milczenie przedłużało się i było pełne zakłopotania. Jak wybawienie trzasnęły otwarte gwałtownie drzwi do świetlicy. Pomiędzy krzesłami zamajaczyła krępa postać dokto-ra Sukmańskiego. – Panowie – powiedział – mogę nawet zrozumieć, że nie przeszkadza wam to siedzenie w zaduchu i smrodzie, i mogę nawet zgodzić się z tym, że panom sen jest niepotrzebny, bo wy-spaliście się przedtem. Ale tutaj jest szpital, a szpital ma swoje żelazne prawa i rygory. Siostra Tereska rozniosła już termometry. Proszę wracać do swoich sal. Pod świetlicą stał wózek, którym wożono chorych albo umarłych. O wózek opierała się siostra Galopada. Widniał na nim podługowaty kształt, okryty prześcieradłem. Spod przeście-radła sterczały nieco przechylone na jeden bok stopy tego, który umarł pod szóstką. Były już mocno schodzone i pełne nagniotków. Ranek, ciągle jeszcze bardzo blady, wlókł się ospale, jakby popędzany zza okien krzykiem gawronów. Wkładam pod pachę termometr, zrzucam pepegi i nie zdejmując szlafroka, kładę się na wznak. Szarość poranka, przesycona jeszcze elektrycznym światłem, kołysze się razem z moim znużeniem. Nikt już nie śpi. Nadolny schował do szafki duży modlitewnik, pan To-masz ma jeszcze większy i zabrał się do wertowania kieszonkowego kalendarzyka Anno Do-mini tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt trzy, w którym nie ma nawet notatek. Pan Rogala okryty po szyję kocem uniósł się na łokciu i kiwnął na mnie. Pochyliłem się w jego stronę. – Ten artysta – spojrzał na Nadolnego – wykręcił numer z opatrunkiem i siostrze Teresce tę swoją dzidę wsadził do ręki, Sukmański powiedział, że jak to się jeszcze raz powtórzy, to nie będzie już lania na stojąco tylko w kucki, bo mu go utnie piłą. – I co, panie Rogala – zaśmiałem się – uwierzył? – Jeszcze jak. Panie, on modlił się z pół godziny, tak go to wzięło. Tupot na korytarzu, trzask drzwi, stłumione nawoływania, przeciągający od pomieszczenia do pomieszczenia gwałtowny niekiedy powiew powietrza, skrzek tranzystorów, gderanie po-sługaczek wynoszących do ustępów i odnoszących do sal baseny i kaczki, tu i ówdzie zwle-czona z łóżek pościel i rzucona na kupę przed zabraniem do pralni, brzęk garów i łoskot tale-rzy układanych na wózku, którym rozwozi się jedzenie, a który w żargonie szpitalnym nazy-wa się „Batory”, nad tym wszystkim głos siostry oddziałowej, który ze względu na wysokość swego brzmienia jest na chirurgii charakterystyczny i jedyny, i wreszcie ów nastrój, udziela-jący się każdemu, jest w nim odrobina nadziei i odrobina lęku, a także coś, co może przypo-minać niepokój spędzonych w jedno miejsce i niekoniecznie najpilniejszych uczniów, ocze-kujących pierwszego dzwonka. Jeszcze tylko śniadanie, a więc zupa mleczna, parę plasterków kiełbasy, czasem dżem, a czasem szynka czy miód, herbata cienka jak siuśki niemowlęcia albo zbożowa kawa z mle-kiem, potem papieros, już nie w salach, bo nie można, tylko na korytarzu lub w świetlicy przy ustawionych tam popielniczkach, jeszcze tych parę dymów, a pomiędzy niepalącymi jeszcze tych parę słów i już zaczyna się obchód, idzie cała gromada białych kitli i białych fartuchów kolejno od sali do sali. Powiesiłem ręcznik na poręczy krzesła, wionę pastą do zębów. Pan Tomasz goli się wie-czorem, a rano tylko yardleyuje. Już zrobił to. Teraz strzepuje przez okno kurtkę swojej pi-dżamy w kolorze rdzawych, jesiennych liści. Następnie zamyka okno, nakłada kurtkę i wyko-nuje kilka ruchów z zakresu gimnastyki szwedzkiej. Czuję chłodną wilgoć i wydaje mi się, iż widzę ów skrawek porannej mgły, który wdarł się oknem i pałęta pomiędzy łóżkami. Nadolny owija szyję grubym, wełnianym szalikiem. W ręku trzyma już łyżkę. Pan Rogala zachowuje się obojętnie. Dla niego pora szpitalnego śniadania jest tylko rodzajem cezury, kontrapunk-tem, niczym więcej. On ma pieczoną kurę, i to taką z bazaru, karmioną tradycyjnie, a nie w brojlerniach mączką rybną. Na dzisiejszy ranek zostawił sobie udko. Pan Tomasz też zacho-wuje się tak, jakby go ta szczególna w przebiegu szpitalnego dnia chwila nic nie obchodziła. Teraz już pół leży, pół siedzi wsparty plecami o poduszkę. Rozłożył przed sobą francuską gazetę i, zmarszczywszy czoło, czyta. Ma zawsze pomarańcze i najlepsze gatunki jabłek, ale poza owocami obywa się jedzeniem wyłącznie szpitalnym. Ja również, z tą różnicą, że ni-czym więcej. Wysoko pod sufitem krąży mucha. Otworzyły się drzwi i początek nadchodzącego dnia jest już wyraźnie określony. Ma za-pach owsianki. Salowe są dwie. Jedna, nazwiskiem Kurzawa, starsza już o szarej, zmęczonej twarzy, w której tkwią wyblakłe, wypełnione wieczną złością oczy – to ona tak trzaska garn-kami – i druga, młoda, pani Żenią, która śmieje się z byle powodu. Odbieramy talerze z owsianką, potem talerzyki, na których jest trochę masła i dżemu, bierzemy po kilka kromek ukośnie krojonej, czerstwej bułki i stawiamy to wszystko na taboretach obok łóżek. Nadolny, który porusza się żwawo, jakby nigdy go nic nie bolało, pyta grubym, poskrzypującym gło-sem: – Nie ma tam gdzie siostry? Opatrunek mi się przekręcił. – Panie starszy – odzywa się Kurzawa i ze wściekłością ciska chochlę do gara z owsianką – jak panu nie wstyd? Opatrunek mu się przekręcił, a do wnuków to nie łaska, dziadu jeden! – Opowiem to koleżankom na kursie – mówi Żenią, a jej obfite ciało podskakuje, jakby miało drgawki – w tym wieku to trzeba nawet podziwiać. – Pani Zeniu – spytałem – a na jakie to kursy pani uczęszcza, można wiedzieć? Może i ja kiedyś skorzystam. – Z pana to jest bardzo śmieszny człowiek – stwierdziła – ja przecież chodzę na kurs ma-szynistek. Jeszcze nie słyszałam, żeby maszynistką był mężczyzna. W szpitalu – dodała – zatrudniam się tylko dorywczo. Jak skończę kurs, pójdę do biura. Bo co pan myśli? Całe ży-cie będę czyjeś szczyny wynosić? Ja też chcę żyć z kulturą i ładnie się ubierać. – Zenka – odezwała się Kurzawa – znowu zaczynasz tę samą piosenkę? Jedziemy dalej. Zapadło milczenie. A potem słychać już było tylko odgłosy jedzenia. Czułem ssanie w żołądku, moja owsianka stygła. Musiałem być na czczo, bo po obchodzie czekała mnie sonda, zwana histaminową. Rozejrzałem się po sali. Nadolny siorbał. Rogala wstał i wrzucił kurzą kość do kosza na śmieci. Ale nie położył się już ani nie usiadł, tylko krążył po sali z rękami założonymi do tyłu. Z oddali dobiegł odgłos tak gęsty, jakby stado jakichś dużych ptaków biegło po blaszanym dachu. Za jakiś czas rozległ się znowu, tylko że znacznie bliżej. Rogala podszedł do drzwi, otworzył je i zaraz się cofnął. W moment później w sali jest już ciasno i biało. Ordynator, czyli docent, lekarz dyżurny, lekarze opiekujący się poszczególnymi salami, siostra oddziałowa, pielęgniarki, stażyści. Wszyscy u nas. Nadolny jęczy. Jest to przyduszony jęk człowieka, który umiera. – Panie Nadolny – zwraca się do niego docent – mam dobrą wiadomość. Wypisujemy pana. – Że jak? Na twarzy doktora Kalki, wysokiego bruneta, pozera i przystojniaka, który opiekuje się na-szą salą, pojawia się grymas zniecierpliwienia. – Proszę nie udawać! Już dawno powinien pan być wypisany. – Boli. – Boli, boli – przedrzeźnia go doktor Kalka – ja dobrze wiem, co to za ból. Wszystkie sio-stry skarżą mi się już na pana. – Obejrzymy jednak chorego, doktorze – stwierdza docent. Białe fartuchy i białe kitle zbijają się w krąg. Z tyłu, jakby trochę odstając od innych, stoi doktor Cudnowska, też chirurg, i szeptem rozmawia z młodym stażystą. Stażysta jest przez naturę obdarzony basem i choć stara się szeptać, słychać go wyraźnie. „Krem nivea i spirytus, to pójdzie na pewno.” Cudnowska porusza ustami. I znów basowy szept stażysty. „Oczywi-ście, że tak. Kożuchy zawsze są pewne.” – Koledzy – mówi doktor Kalka – przypominam, że tu jest szpital. – Proszę zsunąć spodnie. Dalej! Co, pan się wstydzi, panie Nadolny? – to głos docenta. Do sali wchodzi ten z szóstki, Guzik. Obchód ma już za sobą, może pokibicować. Ale on myśli o czymś zupełnie innym. – Panie doktorze! – woła.Kilka głów zwraca się w jego stronę. – Panie doktorze Sukmański! – Czego? – Czy ja mogę jeść kurę? – Może pan. – A śledzia?Sukmański jest już przy nim. – Pan znowu zaczyna, panie Guzik? – Mogę, panie doktorze? – Natłucz pan sobie szkła, panie Guzik, jest lepsze. A teraz zjeżdżaj pan stąd! – Tu boli? – to głos docenta. – A tu? – Kuje i szczypie – chrypi Nadolny.Sukmański objął wpół siostrę oddziałową. Jest o dobre pół głowy od niej niższy. – Siostrzyczko, niech pani mu obejrzy. Warto. Nieprędko trafi się taki okaz. – Panie doktorze – chichocze oddziałowa – pan przestanie. – I w kolanach mnie boli – chrypi Nadolny – i tak w sobie też. Może wątroba mi się odgniotła? – Ile ma pan lat, panie Nadolny? – Idzie mi pewnie na siedemdziesiąt. – Więc co pan chce? Wszystko się zużywa. Człowiek też. Proszę się teraz okryć. – Słyszał pan, co powiedział pan docent? – odezwał się groźnie doktor Kalka – już po ba-daniu. Trzeba się ubrać. – Boli – jęczał Nadolny – ale boli. Jezuniu kochany, nie wyleczyli. Zastukały drewniaki i już biało jest wokół mojego łóżka. Stoję karnie wyprostowany i czujny. Doktor Kalka marszczy brwi. Jego twarz ma wyraz tak surowy, jakby za chwilę miał mnie ukarać grzywną. – Są bóle? – Są. – Stolec był? – Nie było. – Używał pan czopków? – Używałem. – Panie kolego – docent zwraca się do doktora Kalki – niech chory położy się i odsłoni brzuch. Kładę się, robię, co mi każą. Pod sufitem ta sama mucha i to samo ciche, lecz uporczywe brzęczenie. Skąd teraz mucha? Ale już z daleka słychać tranzystor. Jakaś melodia nachalnie wrzaskliwa trzepocze się pośród bieli. Obydwie dłonie docenta naciskają mi brzuch, potem gwałtownie odskakują. – Boli? – Tak. – A teraz? – Też.Docent klepie mnie w ramię. Uśmiecha się przyjaźnie spoza okularów.– Co do pana, nie mamy jeszcze jasności. Ale proszę się nie martwić. Tak czy inaczej – zażartował – to nic nie kosztuje. Zza jego pleców kiwa na mnie siostra oddziałowa: – Panie Radwan, już może pan iść do zabiegowego. Szkoda czasu.Wstaję, zakładam szlafrok, wychodzę. Słyszę, jak docent zwraca się do Rogali: – Panie kochany, czy długo będzie pan nam jeszcze ropiał? Trzeba się goić. W zabiegowym pusto. Tylko pod jedną ze ścian, wtulona w kąt pomiędzy szklaną szafą a szklanym stolikiem na kółkach, siedzi pacjentka. Szczupła, po czterdziestce. Twarz mokra od łez. W otwartym autoklawie zwój gumowych rurek do sądowania żołądka. Pielęgniarka szpe-ra tam pensetą. – Dałam najcieńszą, cieńszej nie ma. – Nie mogę, siostro – odpowiada pacjentka – tej też nie połknę za żadne skarby. – Proszę pani – mówi trochę już zirytowana siostra – czy pani rzeczywiście nigdy niczego większego nie miała w ustach? Zakasłałem. Pielęgniarka ogląda się. – Pana nazwisko? – Radwan. – Miałam już iść po pana. Niech pan siada. Siadam naprzeciwko tej zapłakanej pacjentki na wygodnym, dość wysoko umieszczonym fotelu. Fotel jest obity dermą, ma oparcia na ręce. Pod nogami stoi stołek. Obok jakieś urzą-dzenia, zwoje rur. Przy fotelu, na szklanym blacie szereg słoików. – Wstrzyknę panu histaminę. Zastrzyk nie będzie przyjemny – uprzedza siostra. Gorąco. Potem nagły niepokój i uczucie mdłości. Sensacje wzrokowe. Przedmioty tracą ostrość. Przełykam ślinę. – Poczekamy trochę – mówi siostra. Znów jest podobnie, ale już jakbym przywykł do tego gorąca i mdłości. Koniec. Z żyły wycieka kropelka krwi. – Proszę sobie teraz z dziesięć minut spokojnie posiedzieć. Idzie do tamtej. Brzęk w autoklawie. Rurka sondy wygląda, jak wydobyta z tłustej ziemi gi-gantyczna dżdżownica. Pręży się i zwija. Dopiero po chwili zastyga nieruchomo, wygięta w łuk. – Niech pani odchyli głowę i otworzy szeroko usta. – Siostro... – Proszę pani, ja naprawdę nie mam już czasu. Charkot i odgłosy torsji. Cała seria. Jęk. Szamotanina i zaraz potem głos pielęgniarki. Po-denerwowany. – Co pani wyprawia? Ugryzła mnie pani w rękę!Szloch. I za chwilę. – Siostrzyczko, ja już nie mogę. W żaden sposób tego nie połknę. Słyszę szum i to tak, jakby pulsował we mnie. Wszystkie dźwięki są oddzielone tym szu-mem. Mdłości też. Tam, gdzie pada wzrok, wrażenie przejrzystego tunelu. Jasna smuga w szarym świetle poranka. Obserwuję podłogę. Wielkie, poczwórnej wielkości zielone płytki pcv i szybko przebiegające po tych płytkach chude, nieco krzywawe nogi. Podłoga faluje. – Pomóc czy połknie pan sam? – głos siostry ni to z bliska, ni to z daleka.Zacinam się. I dopiero po chwili, ale jakoś grubo i chropawo: – Sam. Długo to wszystko potrwa, siostro? – Około trzech godzin. – Dostanę coś do czytania? – Serio? Przełykam ślinę. – Mówię całkiem poważnie. – Mam tylko książkę o przewlekłych zatruciach pokarmowych i stary „Przekrój” sprzed tygodnia. – To akurat coś dla mnie – mówię i chwytam sondę. – Momencik, panie Radwan – przerywa mi siostra – niech mnie pan teraz uważnie posłu-cha. Dobrze? Podłączę pana do tej aparatury, a pan co pół godziny – pokazuje – będzie prze-kładał tę rurkę do następnej zlewki. Tu jest zegar. Rurka odprowadza treść żołądka. – Pochy-liła się i zaczęła szperać pod szklanym blatem stolika. – Proszę! Tutaj ma pan lekturę. Dziś poza panem same zwykłe sondy, a pan będzie jedynym mężczyzną w tym towarzystwie. Te pieszczotliwe zołzy zobaczą teraz, że nawet przy histaminowej można zachowywać się spo-kojnie i do tego czytać. Niech pan zaczyna, panie Radwan. Poszło. Zaciskam zęby i staram się stłumić to, co w szpitalu nazywa się wytwornie – odru-chem wymiotnym. Ból, spływające z kącików oczu łzy. W ustach pełno śliny. Siostra chwyta koniec sondy i łączy ją systemem rurek z dużym, szklanym cylindrem. Sadowię się wygod-niej. Słychać lekki trzask, jakby przekręcono włącznik. Nogi pielęgniarki znów zatupotały, odgłos kroków oddalił się i umilkł. Sięgnąłem po książkę i otworzyłem ją na chybił trafił. Rysunek i podpis: „lamblia, wielkouściec jelitowy”. Ręka z książką opadła mi na kolana. Łatwiej by było – lambria. Groźniej – lambriozo. Nadolny? Nie. Lambriozo. Morderca ko-biet, okrutny Lambriozo. Czterdzieści dziewięć ofiar straszliwego Lambriozo, a każda roz-puszczona w kwasie. Dosyć. Popatrzyłem przed siebie. Tamta pacjentka też już z rurą w gar-dle. Jej oczy utkwione we mnie. Podziw? Nie. Raczej nienawiść. Podnoszę książkę wyżej. Nie czytam, tylko trzymam. Trwa to z minutę. Starczy. To nie czytanie, ale męka. Spoglądam na zegar. Jeszcze moment. Już. Instaluję się w następnej zlewce. Ile tego naciekło? Dosyć sporo. Jest zielonkawe i spienione. A teraz sjesta. Całe pół godziny. Macam stopami stołek. Zapieram się. Zsuwam nieco po-śladki. Głowa na poręcz fotela, wzrok w okno. Czarne gałęzie drzew jak czarne sznury poza-wieszane gdzie bądź. Białe punkty. Ruszają się, a właściwie tańczą. To pada śnieg. Posypał się odgłos kroków. Otworzyłem oczy. – Miałam obiecane – mówiła z naganą w głosie siostra – że sam pan sobie poradzi i nawet chciał pan czytać. A tu co? Drzemka w czasie histaminowej i prawie pięć minut spóźnienia. – Przełożyła rurkę do kolejnej zlewki. – Mam nadzieję, że nie będzie trzeba powtarzać. Proszę pana, a gdzie jest ta zołza, uciekła? Rozłożyłem ręce. – No właśnie. Spał pan. Taka jedna z drugą myśli sobie, że szpital to sanatorium, a my to anioły. W cylindrze zabulgotało. Dźwięk, który wydobywał się stamtąd, był teraz trochę inny, nieco głębszy. Jednocześnie poczułem silny, piekący ból w brzuchu. – Sonda się panu przyssała, słyszy pan? Trzeba ją wepchnąć albo pociągnąć. Treści jest już mniej i musi pan mnipulować. Zrobiłem, co kazała, ból przeminął, a cylinder zaczął brzęczeć tak, jak powinien. Siostra spojrzała na mnie przymilnie. – Panie Radwan, da mi pan słowo, że pan nie zaśnie? Ja jeszcze muszę wyjść, tylko na dziesięć minut. Działam w radzie, a tu święta już niedługo i choinkę dla dzieci trzeba zrobić. Kiwnąłem głową. Wiatr przycichł i śnieg sypał teraz równo i gęsto. Podjechała wózkiem salowa – nie znałem jej, musiała być po stronie kobiecej – i przywiozła ze trzydzieści słoików moczu. Obejrzała mnie z zainteresowaniem, zapewne z powodu książki o zatruciach pokarmowych, która ciągle leżała na moich kolanach. Następnie zaczęła w wyrównanym szeregu ustawiać słoiki na la-strikowym parapecie okna. Ale sprawiło to i tak wrażenie chaosu, bo słoiki miały różną wy-sokość i na różnej wysokości miały naklejone kartki z nazwiskami moczodawców. Przy ostatniej zlewce wróciła siostra. Nie było jej około godziny. Usiadła w pobliżu i za-paliła papierosa. A gdy tak siedziała, odchylając głowę do tyłu, wydała mi się nawet ładna. Chciałem i ja zapalić, więc z utęsknieniem zerknąłem na zegar. Wtedy ona podniosła się z krzesła i wyłączyła całą tę maszynerię. – Żal mi było na pana patrzeć. Tych parę minut już nas nie zbawi.Wyciągnęła mi z gardła sondę, a ja chrząknąłem i odezwałem się nieswoim głosem: – Towarowy z moczem przyjechał. Kontenery stoją na parapecie. – Taki niewymagający i taki cierpliwy człowiek jak pan to w domu prawdziwy skarb. Żo-na musi być z panem bardzo szczęśliwa. Zapaliłem papierosa i przyjrzałem jej się uważniej. Musiała być po trzydziestce. Pierwsze sztachnięcie i gwałtowny kaszel. Stara panna, pomyślałem, koleżanki dawno wyszły już za mąż, tylko ona nie może. Nie daje jej to spokoju. – Żona mnie porzuciła, siostro – skłamałem. – Pan chyba żartuje?Dramatycznie westchnąłem. – Niestety za mało mnie miała jako mężczyzny. Taka jest prawda. – W żaden sposób nie mogę w to uwierzyć, panie Radwan. – To bardzo przykra sprawa – powiedziałem – proszę o tym nikomu nie mówić. Z trudem hamując śmiech wyszedłem z zabiegowego. Zatrzymałem się dopiero obok świetlicy. Tu mogłem już sobie ulżyć. Zacząłem śmiać się jak pomylony. W świetlicy sie-działo z piętnaście osób. Mężczyźni i kobiety. Ku górze snuły się smużki papierosowego dy-mu. Szeroką strugą wyciekał gwar rozmów. Poczułem znowu ostry i przejmujący ból. Zgią-łem się i zamarłem w bezruchu. Ból minął. Poszedłem dalej. Zjadłem plasterek bułki, popiłem wystygłą kawą i położyłem się spać. Zasnąłem prawie natychmiast. Przyśniło mi się, że znalazłem się na jakiejś pustej, nie znanej mi ulicy. W pew-nej chwili, ni stąd, ni zowąd, pojawił się ogromny wóz asenizacyjny i zaczął mnie gonić. Bie-głem, kluczyłem jak ścigany zając, wóz asenizacyjny podążał krok w krok za mną, a jedno-cześnie widziałem to wszystko jakby z lotu ptaka. Drogę przegrodziła mi ni to sieć, ni to drut kolczasty. Wpadłem w to i zacząłem miotać się jak szalony. Wóz asenizacyjny był coraz bli- żej. Wówczas z trzaskiem pękła w szoferce szyba, wyskoczyła stamtąd długa, chwytliwa ręka i spadła na moje ramię. Usiadłem. Przede mną, jak wycięta z szarej tektury, majaczyła twarz Książkiewicza, jego ręka spoczywała na moim ramieniu, a jego głos przedzierał się do mnie natarczywie: – Panie Radwan, co panu jest? Krzyczał pan strasznie. – To głupstwo, panie Książkiewicz – odrzekłem – śniło mi się, że leżę na stole operacyj-nym, a oni nie mogą mnie uśpić i mimo tego zabierają się do krojenia. Otrząsnąłem się już z oparów snu i pewnie wkroczyłem w teraźniejszość. Ta teraźniejszość to fragment korytarza pomiędzy naszą salą a salą numer cztery – a jeszcze ściślej – to po pro-stu parapet okna, o który Książkiewicz i ja oparliśmy się łokciami. Za naszymi plecami ruch, tupot nóg, kapryśny strumyk zapachów. Patrzymy na dziedziniec szpitalny i pierwszy śnieg, który już topnieje. Krople wilgoci waszą na gałęziach drzew, ludzkie stopy zostawiają czarne ślady. Mało ich. Na jezdni, po której przejechał samochód, dwie grube, czarne smugi. Ptasi wrzask dociera nawet poprzez szyby. Nawoływanie gołębi i kłótliwy pisk wróbli. Wystarczy, żeby zaczął wrzeszczeć jeden, zaraz drze się ich przynajmniej setka. A gołębi, jak zwykle, nie więcej niż kilka. Gardłują wściekle. Zataczają gniewne koła. One też wiedzą – skąd? – że niedługo obiad. Przysiadają na drzewach w pobliżu budynku. A ponad nimi gawrony i kawki. Rzucą się później, na to, co pozostanie z uczty. Za oknami oddziału skórnego w ciągu dnia niewiele widać. Mimo to uporczywie spoglą-damy tam licząc, iż wydarzy się coś, co rozbije rytm dnia, jego obrosłe rutyną godziny. Po-między budynkiem oddziału skórnego a naszym, w niewielkim oddaleniu, rodzaj skwerku. Na skwerku zaś wtłoczone w pagór, betonowe kazamaty. To szpitalna trupiarnia. Ale wokół niej nic się teraz nie dzieje, choć dziać się musiało. Czernieją bowiem ślady po kołach wóz-ków, które nikną już, z coraz szybciej topniejącym śniegiem. – Panie Radwan – usłyszałem – od ostatniego naszego spaceru, aż do teraz, byłem zupełnie do niczego. Ból taki, jakby rozżarzony świder wkręcał się człowiekowi w bebechy. – Odwró-cił się i poczułem jego mdły smród. – Tak było do obchodu. Dopiero docent kazał mi dać coś na sen i wstrzyknąć w rękę podwójną zagraniczną witaminę na wzmocnienie mojego organi-zmu. To bardzo silny zastrzyk, panie Radwan, bóle przez pewien czas jeszcze niby są, ale jakby poza panem, jakby obok, przy łóżku sąsiada. Wzrok mi pojaśniał, w uszach zaszumiało i zaczęło pulsować. Chciałem wziąć kąpiel, wyprać parę tych plastykowych woreczków, które zastępują mi sedes, ale niestety nie byłem w stanie. Położyłem się spać, gdyż wiem, że sen jest czasem ważniejszy niż wszystko inne, niż nawet chleb. I wie pan co? Ja też zacząłem śnić. Różne obrazy, panie Radwan, wędrowały mi przed oczami jak na kolorowym, wiejskim-jarmarku. A ja przecież nigdy, jak żyję, kolorowo nie śniłem. Co najwyżej tylko moja żona, która w tym zakresie jest wybitną specjalistką. Ale jej śnią się przeważnie futra albo inne dro-gie stroje i to za każdym razem w odmiennym kolorze. Więc te sny szły, poszarpane i nie do zapamiętania, jakbym widział coś, ale przez dziurkę od klucza. Dopiero ten ostatni pamiętam dosyć dokładnie i ciągle zastanawiam się, co miał oznaczać. Oto, panie Radwan, jestem w Karpaczu niby z Irenką i nie z Irenką. Bo ta, co jest ze mną, przypomina najprędzej te piękne panie, które tak często obejrzeć można w telewizji. Świeci słońce, na drzewach pełno jest złotych liści, więc chyba jest jesień. Trzymamy się za ręce jak para smarkaczy. Ciało Irenki pachnie tą delikatną, francuską perfumą o trudnej do zapamiętania nazwie. Idziemy w stronę świątyni Wang, ażeby przy zwiedzaniu zabytku od-począć trochę od miłości. Co było w świątyni Wang, tego powiedzieć nie mogę, gdyż w tym miejscu w mojej pamięci pojawia się luka. Opowiem więc, co zdarzyło się dalej, ponieważ to pamiętam już doskonale. Stoimy na jakichś skałach, w słońcu, Irenką jest naga i tańczy. Pa-nie, jakie ona ma ciało! Gładkie, smukłe, zupełnie nieowłosione i do tego piersi pełne i jesz-cze większe niż u Galopady. Słońce wydaje się ją prześwietlać tak, że widzę każdą żyłkę, każdy napięty jak struna nerw. W rękach ma kawałek pomarańczowego muślinu, którym wy-wija. Jej oryginalne amerykańskie farmerki, kupione przeze mnie za dolary, niedbale rzucone leżą na jasnożółtym, wapiennym żwirze. Te kolory figurują jeszcze w mojej pamięci, dokład-nie jak nic do tej pory. Irenką tańczy, jest coraz bardziej lekka i powiewna. Nagle jakiś jeden niedostrzegalny dla oka ruch, moment nieuwagi i Irenka spada. Leci w przepaść, a ponad nią wiruje pomarańczowy muślin. Jeszcze sekunda, może tylko pół, a jej ciało rozwali się o skałę. Nie mogę tego, panie Radwan, znieść, jest to ponad moje siły, więc skaczę za nią, tak jakbym mógł ją jeszcze uchwycić w powietrzu. W tym szalonym locie, wirując na wszystkie strony, budzę się i w pierwszej chwili nie bardzo wiem, co dzieje się ze mną. W moment później ogarnia mnie zawstydzające uczucie, które wynika z tego, że chyba jednak zesrałem się pod-czas snu jak dziecko. W tym strachu macam się i czuję, że woreczek zsunął mi się z uchwy-tów, a więc narżnąłem w łóżko. Pot mi wystąpił na czoło, macam dalej, fetor jest, ale wilgoci nie ma. Znaczy, że tylko gazy mi uszły, a to przecież przytrafić się może najzdrowszemu. Zaczął kasłać, a był to kaszel idący gdzieś ze środka trzewi, głęboki i zarazem chrypliwy. Na dziedzińcu nadal niewiele się działo. Przeszła salowa z tak wielkim naręczem brudnej bielizny, że widać było tylko jej nogi i ogromne szarobiałe kłębowisko sunące ponad ziemią. Te wąskie strużki śladów po kołach wózków, prowadzące do kostnicy, niknęły z minuty na minutę, rozmywały się w grząskiej czerni odwilży. Suchym ciepłem dyszał kaloryfer. Odsu-nąłem się pół kroku, akurat tyle, żeby moje łokcie nie straciły kontaktu z parapetem. Kątem oka zobaczyłem, że Książkiewicz robi to samo. Przy poruszeniu z jego pidżamy i szlafroka bucha ckliwy zaduch. Przerywa się nikła otoczka zapachu wody kolońskiej. Za naszymi ple-cami promenują dziesiątki nóg. Szeleszczą miękkie pantofle, w które obuci są pacjenci od-działu, i stukają drewniane trepy na nogach personelu. Głosy młodych dziewcząt przeskakują w powietrzu jak iskry. To uczennice szkoły pielęgniarskiej przyszły dziś na zajęcia praktycz-ne. Na szybie zebrała się wilgoć. Widok na dziedziniec stał się niewyraźny. Przetarłem szybę dłonią. Książkiewicz odwrócił się w moją stronę. W świetle dziennym jego twarz miała od-cień żółtawy. Wokół oczu koliście układały się cienie. W kąciku ust tkwiła połówka wygasłe-go papierosa. Sięgnąłem do kieszeni po zapałki i podałem mu ogień. Zaciągnął się, a potem spytał: – Panie Radwan, więc co pan sądzi o tym śnie? Nie mogłem wytrzymać, żeby go panu nie opowiedzieć. – Panie Książkiewicz – odrzekłem – każdy człowiek chce czegoś więcej, niż ma. Pan chciałby, żeby Irenka była młodą Sofią Loren, a pańskie ciało znów miało dwadzieścia lat i odbyt sprawny jak odbyt wyczynowego sportowca. Nie zdarzy się już nigdy, żeby wszystko szło po naszej myśli. Ja też, proszę pana, chciałbym sięgać wyżej i dalej. I zamiast kierować działem w pewnym tygodniku, którego tytułu nie podam nawet panu, gdyż przebywam w szpitalu incognito, chciałbym być jego redaktorem naczelnym. Jest to zrozumiałe, jeśli czło-wiek posiada coś w rodzaju ambicji. Pański obiekt miłości, choć w pełni zaspakaja pana fi-zycznie, nie daje panu satysfakcji w sensie wyższym. Istniejący stan rzeczy rani pańskie po-czucie piękna i harmonii. Twarz Książkiewicza ściągnął bolesny grymas. Był w niej zarówno lęk, jak i zdumienie: – Więc pan jest człowiekiem pióra, panie Radwan? A ja tu przed panem tak szczerze i otwarcie. Gdybym wiedział, nigdy bym do tego nie dopuścił. Proszę mi wybaczyć. – Cieszę się – odrzekłem – że pan mi zaufał. Tu, w szpitalu, jestem takim samym człowie-kiem jak wszyscy. I bardzo zależy mi na tym. Czy pan myśli – kontynuowałem dalej – że ja nie mógłbym leżeć w klinice Ministerstwa Zdrowia i nosić przynajmniej jednej z tych dwu-dziestu par pidżam i szlafroków kupionych przez moją żonę, aktualnie przebywającą na pla-cówce zagranicznej w Brukseli, a nie leżeć tutaj, gdzie warunki bądź co bądź są znacznie gor-sze, i chodzić w pidżamach kazionnych, spranych i spłowiałych? Albo, panie Książkiewicz, czy ja musiałem przyjechać do szpitala najzwyklejszym tramwajem, skoro w garażu stoi so-bie spokojnie mój citroen? Tylko że ja chcę przynajmniej od czasu do czasu postąpić inaczej, niż wskazuje mi na to wykonywany zawód i zajmowane stanowisko. W gazecie zapowie-działem, że nikt nie ma prawa mnie tutaj odwiedzać, jeśli sobie tego nie życzę. Żona, jak wspomniałem, przebywa na placówce, więc i od tej strony mam zapewniony spokój. – Spoj-rzałem w jego szeroko rozwarte oczy. – Panie Książkiewicz, niech pan mi wierzy, że napraw-dę mam już dosyć tych wszystkich bankietów i oficjałek, gdzie strzelają szampany i najlepsze koniaki leją się strumieniami. – Panie redaktorze Radwan – powiedział ściszonym głosem Książkiewicz – staram się pana w pełni zrozumieć, ale nie bardzo mogę. Bo dajmy na to ja. Kto by mi kazał jeść chleb ze smal-cem, jeślibym miał obok lodówkę, którą rozsadzają szynki, polędwice i pieczone bażanty. Uśmiechnąłem się ze smutkiem. – Panie Książkiewicz, niech pan postara się zrozumieć tę prostą prawdę, z której wynika, że raz na jakiś czas, choćby raz na parę lat, każdy człowiek chciałby stać się znów tym, kim jest w istocie. Mój ojciec był fornalem w jednym z licznych majątków hrabiego Tarnowskie-go. Po wojnie otrzymał z reformy cztery hektary ziemi. To było wielkie święto w naszej ro-dzinie. Nas jednak było sześcioro rodzeństwa, sami chłopcy, i te cztery hektary niczego nie rozwiązywały. Po prostu ledwie było co jeść. Na ojcowiźnie mógł zostać jeden, reszta mu-siała iść w świat. I poszliśmy. Z tym że poszliśmy wszyscy. Każdy z nas na swój sposób zro-bił karierę. Bo człowiek biedny i ambitny szybko potrafi wyłapać właściwy wiatr w żagle nawet tam, gdzie wiatru pozornie nie ma. Wyprostowałem się, ponieważ zdrętwiały mi łokcie. Książkiewicz milczał. Wyczekując, aż się odezwie, z pozorną obojętnością wpatrywałem się w okno. Szyby pokryły się znów cienką war-stewką wody. Nie ścierałem jej już. Kontury drzew widać było teraz jak poprzez mgłę. Przecią-gnąłem się, aż zatrzeszczało mi w stawach. Tępo i nagle, jak od uderzenia pięścią, zabolał mnie brzuch. Syknąłem, po czym ponownie oparłem się o parapet. Ból minął. Popatrzyłem na Książ- kiewicza. Z jego twarzy nie spełzło jeszcze zdumienie. Uspokojony tym powiedziałem: – Ach ta nienaturalność, proszę pana, to ciągłe udawanie, ten węch myśliwski, żeby wie-dzieć, skąd i w jakim momencie może zjawić się bydlę, ta nieustająca obawa, że ktoś, nawet najbliższy przyjaciel, wykorzysta chwilę słabości, tę szczerość, podczas której człowiek staje się sobą, i wyrwie nam spod tyłka stołek, aby bez skrupułów samemu go zająć. Te kobiety, łatwe i wyuzdane, które wyobrażają sobie, że romans z redaktorem Radwanem ułatwi im po-zycję towarzyską w tym małym bagnie. To jest coś takiego, panie Książkiewicz, o czym nie chce się nawet mówić. A tu jestem swobodny, tu mnie nikt nie zna, z wyjątkiem pana, które-mu bez obawy powierzam swoją tajemnicę. Tu nie muszę się wstydzić swojego dzieciństwa, ukrywać mojego pochodzenia, gdyż pochodzenie chłopskie stało się już niemodne. Panu zaś otwarcie mogę powiedzieć, kim był mój ojciec. Musiałem skończyć, bo wzbierał we mnie złośliwy śmiech. Zacisnąłem zęby i z trudem hamowałem jego paroksyzmy. Książkiewicz wpatrywał się we mnie z o- gromną uwagą. Jego wykręcona nieco w bok głowa w szarym świetle tego jesiennego dnia miała wygląd głowy ptaka. – Panie redaktorze Radwan...Znacząco podniosłem palec do ust. – Panie Radwan – poprawił się Książkiewicz – ja też bardzo często, zwłaszcza teraz, wra-cam do mojego dzieciństwa, do miasta Rosice, gdzie mój ojciec prowadził sklep z przyborami piśmiennymi, a później, już za władzy ludowej, przerzucił się na branżę warzywną. I też nie-raz myślę, że gdybym nie musiał stamtąd wyjechać, moje życie tam właśnie byłoby inne i teraz nie miałbym tej strasznej choroby. Na plecach, pomiędzy łopatkami czułem coraz wyraźniej czyjś wzrok. Odwróciłem się gwałtownie. Tuż za nami stał rozbawiony pan Guzik. – Stale dwóch – powiedział. – Jeden chodzi, a drugi pilnuje. Co? To który to chodzi, a któ-ry pilnuje? Co? – Panie Guzik – starałem się zachować spokój – to pan niech będzie łaskaw pilnować swojego nosa. – Redaktor – powiedział z pogardą Guzik – to który to redaktor, ten mniejszy czy ten zasrany? – Sam pan jesteś zasraniec, panie Guzik!Guzik przybliżył się jeszcze bardziej i zaczął walić pięścią w piersi: – Co? Ja zasraniec! Ja?Książkiewicz zbladł i poruszył się niespokojnie: – Panie Radwan, może się jednak trochę przejdziemy. Niedużo, kawałeczek tylko.Poszliśmy. Wolno, nie spiesząc się, prawą stroną korytarza jak na prawdziwej ulicy. – Redaktorzy! – wołał za nami Guzik. – Redaktorzy gazetki ściennej inwalidów i renci stów! Teraz to każdy redaktor. A jak popatrzysz, to tylko jęzor i dupa goła. Trzy, może cztery okna dalej Książkiewicz przystanął. – Panie Radwan – powiedział – jakoś mi dzisiaj, po tej podwójnej witaminie, chodzenie nie idzie. Zatrzymajmy się tutaj. Zbliżyliśmy się znów do okna i przysiedliśmy na parapecie. Te dokładnie trzydzieści siedem minut – Książkiewicz ma zegarek marki Delbana – które dzieliły nas jeszcze od obiadu, wypełniała radość życia i miękkie cmokanie kół. W stadku rozćwierkanych praktykantek, których białe, czyściutkie czepki nie oznakowane są jeszcze paskami, sunął na swoim wózku Beznogi. Parę tygodni temu znaleziono go w pobliżu Mińska Mazowieckiego obok torów kolei elektrycznej. Był pijany. Obrabowali go młodzieńcy o światopoglądzie konsumpcyjnym, trochę pokopali, a następnie wyrzucili w biegu z pociągu. Beznogi pośród szczebiotu dziewcząt jechał w stronę dyżurki pielęgniarek. Siedzimy ów przemarsz. Nasze głowy zwracają się jednocześnie, jakby pociągane tym samym sznurkiem. Robi się ciszej. Drzwi od ustępów są otwarte. Słychać stamtąd gwar wielu głosów i gruby, ordynarny rechot pana Guzika. Ogarnia mnie niepokój, a potem wściekłość. Książkiewicz przygląda mi się ze współczuciem. – Panie redaktorze – mówi cicho – proszę nie zwracać na niego uwagi. To przecież cymbał. – Panie Książkiewicz – odparłem – przecież powiedzieliśmy już sobie, żadnych tytułów! Prawda? Są sprawy, które stanowią naszą wspólną tajemnicę. Niech pan o tym pamięta. Książkiewicz zmieszał się. – To było ostatni raz, panie Radwan. Trudno jednak tak od zaraz odmienić przyzwyczaje-nia. Zgodzi się pan ze mną, że dzisiaj człowiek bez tytułu jest tylko szarą masą. Weźmy na przykład moją osobę. Ukończyłem studia wyższe bez przerywania pracy zawodowej, ale ma-gistra nie ukończyłem. Gdybym ukończył chociaż samego inżyniera, to co innego. Mógłbym już sobie na drzwiach napisać – inżynier. Ale ja niestety zaliczyłem jedynie prawo i admini-strację w pierwszym stopniu nauczania. A czegoś takiego przecież na drzwiach się nie pisze. Tylko więc koledzy, proszę pana, a czasem nawet i moja rodzina, wiedzieli o tym, że ja mam studia wyższe. Koledzy, akta personalne i kierowniczka kadr, bo ta akurat miała dobrą pa-mięć. – Wie pan co? – powiedziałem – według mnie jest to zjawisko przejściowe. Pamięta pan inwazję stonki? Ile emocji wzbudzał ten niewielki pasiasty żuczek, dopóki miał jeszcze po-chodzenie imperialistyczne i był zrzucany z amerykańskich samolotów szpiegowskich. A teraz nikogo już nawet nie dziwi jego wcale nie mniej liczna obecność na naszych polach. I nie walczą już z nim jak dawniej koła ZMP, ale kółka myśliwskie przy pomocy hodowlanych bażantów. Te pokaźne już szeregi magistrów, panie Książkiewicz, niebawem nam również spowszednieją, staną się szare, zwykłe i całkowicie swojskie. – Tatusiu – zwracał się do Nadolnego wysoki, łysiejący szatyn słusznej postury – dlaczego tatuś uparł się jeść obiad tutaj, kiedy możemy pojechać nawet do restauracji „Kongresowa”, stać mnie na to. Ale najlepiej będzie pojechać do domu. Sylwia ma upiec na dzisiejszą okazję kaczkę z jabłkami. Gosia i Arturek też już się bardzo za tatusiom stęsknili. Nie mogą się wprost doczekać swojego dziadka. Tatusiu! No! Niech się tatuś nie daje prosić. – Kobitki – wychrypiał głębokim basem Nadolny. – Kobitki, kobitki – powtórzył z irytacją w głosie szatyn – ale dobrze, jeżeli już tatusiowi tak bardzo na tym zależy. Gwarantuję, że co sobota będzie miał tatuś czysto wykąpaną, młodą kobietkę. Niech mnie kosztuje. Ja to opłacam. Tatusiu! Dotarłem do mojego łóżka, usiadłem. Nadolny był ubrany, miał nawet zawiązany krawat. Nie odzywał się już, tylko zwiesił w ponurym milczeniu głowę. Jego ogromne dłonie o dłu-gich, suchych palcach wykonywały jakiś zastanawiający taniec na kocu, którym niedbale za-rzucone było łóżko. Były to ruchy przypominające nagarnianie czegoś rozsypanego. Wszyscy milczeli. Dopiero po dłuższej chwili Nadolny przerwał taniec swoich rąk i wskazując na leżą-cą obok niego jesionkę, powiedział: – To nie moja! Szatyn porwał jesionkę z łóżka i potrząsając nią zaczął wołać: – Jak to nie tatusia? A kto już dobre dwadzieścia lat w niej chodzi i nie chce niczego inne-go, może ja? – Nie moja – powtórzył Nadolny. – Tatusiu – szatyn starał się zachować spokój – niech tatuś popatrzy. O! W kieszeni jest jeszcze tatusina chustka, a tutaj prezerwatywki. Dawniejsza produkcja, „ultra gum”. Teraz też tatuś nie poznaje? – Panie kolego – zwrócił się do szatyna Rogala – ja też znałem jednego psychicznego. Mieszkałem dawniej Miczurina cztery i to był sąsiad. Samotny, tylko z matką, bo w wojnę mu Niemcy żonę i dzieci wykończyli. Tak był spokojny, ale jak mu odbiło, szukał jednego gestapowca nazwiskiem Schwarzgruber. Brał coś ciężkiego do ręki, wychodził na ulicę i za-czepiał przechodniów. „Stój, bo strzelam. Jak się nazywasz?” – wołał. Każdy znał go w na-szej dzielnicy. Wystarczyło wymienić nazwisko, a on już szedł dalej i jeszcze przepraszał. Kiedyś naszło go w czasie rąbania na podpałkę podkładu kolejowego. Złapał siekierę i swoim zwyczajem bryk na ulicę. Trzeba trafu, przechodził pracownik Urzędu Bezpieczeństwa. Był nietutejszy, miał tylko narzeczoną na naszej ulicy. Cały magazynek ze służbowej tetetki w niego władował, tak się przestraszył. – Panie – zawołał szatyn – co mi pan tutaj z tym psychicznym wyjeżdża, tatusia to nie do-tyczy. Tatuś ma tylko guz na mózgu. Najpierw mu w głowie wyrósł, ale teraz się zatrzymał i już więcej nie rośnie. Fakt, że rzuciło się to tatusiowi na uszy, jak również – bo nic, co ludz-kie, nie może być człowiekowi obce – samca w nim rozbudziło na stare lata po śmierci świę-tej pamięci mamusi. Zęby jednak tatuś miał jakiś szwank na umyśle, to nic takiego absolutnie nie wchodzi w rachubę. A w ogóle to kim pan jest? Bo ja mam warsztat samochodowy przy krakowskiej szosie i nie pozwolę na żadne brednie odnośnie mojego tatusia. Rozumie pan! – A ja mam piegi – odrzekł Rogala i rozpiął pidżamową kurtkę – nawet dużo. O! Pokazać gdzie indziej? Nadolny uniósł głowę. Jego dłonie teraz szybkimi ruchami uklepywały koc. Oczy bielały mu od nienawiści. – Łyżka – wycharczał. Szatyn gorączkowo zaczął przeszukiwać łóżko, a potem szafkę. Bezskutecznie. – Panie syn – powiedział Rogala – on schował ją do jesionki. Pan zobaczy w wewnętrznej kieszeni. Szatyn nie odzywał się. Podleciała tylko na dobry metr z gniewem rzucona poduszka. Pan Tomasz, który do tej pory milczał, odłożył na bok swoją francuską gazetę. – Ależ to prawda – powiedział – sam widziałem, jak pański tatuś chował tam łyżkę. – Dziękuję panu – odparł grzecznie szatyn i poszperał w jesionce. – Ma tatuś! Na! I niech tatuś za przeproszeniem się nażre, ja poczekam. Pobrzękując kołami wtoczył się do sali „Batory”. – Korytko zajechało – zakomunikowała salowa Zenią.Nadolny od razu zaryczał: – Siostro! Siostra zobaczy. Opatrunek mi się przekręcił' – Panie starszy – zachichotała Zenia – ja osobiście mam komu oglądać. Nie muszę panu. – Tatusiu – zajęczał szatyn – przecież te panie to nie są siostry. – Jak na biało, to siostry. – Tatusiu, czy tatuś nie widzi, że panie wykonują odpowiedzialne zadania na odcinku po-rządków, sprzątania i rozwożenia posiłków i nic więcej. Im nawet nie wolno wykraczać poza zakres obowiązków. – Na biało, to siostry – skwitował Nadolny. – To pan jest jego synem – zdziwiła się Kurzawa – dochowałeś się pan ojca, szkoda gadać. – Tatusiu – powiedział szatyn – ja z tatusiem zwariuję. Wydział finansowy nie daje mi ra-dy, ale tatuś to mnie wykończy. Za oknami znów padał śnieg, tym razem drobny jak perłowa kasza. Byłem najmłodszy w naszej sali i akurat byłem na chodzie. Salowa Zenia podawała mi talerze z zupą, a ja roznosi-łem je i stawiałem na taboretach. Trzy pomidorowe i jeden ryż na rzadko z suszonymi jarzy-nami. Ryż był dla mnie. Na drugie – dla nich po kawałku kurczaka w potrawce – a dla mnie ten sam kurczak, tylko że zmielony i bez potrawki. – Tatusiu – odezwał się szatyn – czy tatuś musi tak jeść, jakby nigdy w życiu nic nie jadł? Skąd ten apetyt u tatusia? – Panie syn – powiedział Rogala – znałem już taki wypadek. Tatusia należy przebadać pod kątem solitera. – Zamknij się pan! – krzyczał szatyn– nie mam życzenia już z panem mówić! – Nie mogę już – zaśmiała się. Zenia – ale tu kino. – Ty tylko fartu szukasz, żeby sobie pogadać – powiedziała Kurzawa – bujamy się dalej. Skrzypnął „Batory”, a potem ucichły odgłosy jedzenia. Pozbierałem talerze i ustawiłem je na parapecie okna. Resztki zgarnąłem na jeden talerz i wysypałem ptakom. Chłód tego nie-spodziewanie śnieżnego dnia na moment wtargnął do sali. Pan Tomasz czytał już swoją ga-zetę. Pan Rogala energicznie czyścił scyzorykiem paznokcie. Wydobyłem z szafki zakamu-flowaną popielniczkę. Zapaliłem. Nadolny siedział nieruchomo. Jego ręce były teraz spokoj-ne. Jedynie wzrok miotał się tak samo nienawistny jak poprzednio. Szatyn siedział obok nie-go na taborecie zgarbiony i jakby rozpuchnięty. Nagle zerwał się i zaczął wołać: – Idziemy już! Tatuś się ubierze! Późno jest. Klienci na mnie w warsztacie czekają. O! Tu jest jesioneczka. Proszę. – Nie moja. – Ja też znam się na żartach. Ale tych żartów to już chyba za dużo? Tatuś się ubiera! Nadolny ani drgnął. Uniósł jedynie głowę i przez dłuższą chwilę wpatrując się w syna po-wiedział: – Nie wyleczyli!Szatyn zamachał rękami. – Tatusiu! – krzyczał – co tatuś wyprawia, to nie cyrk! Ja tego zupełnie nie rozumiem. Jak tak można? I to tatuś. Panowie – zwrócił się do nas – tatuś czterdzieści pięć lat przepracował na poczcie jako doręczyciel, a dawniej listonosz, i ani minuty spóźnienia. Sama solidność. A teraz takie sprawy. Nie, ja tego nie wytrzymam. Panowie, pomóżcie! – Ja panu pomogę – zgłosił się pan Tomasz. Odłożył gazetę, nie spiesząc się założył szlafrok, starannie przewiązał się paskiem i wy-szedł z sali. Chwilę go nie było, potem wrócił i zbliżył się do Nadolnego: – Jest pan proszony na opatrunek do zabiegowego. Niech się pan pospieszy. Prędzej! – Że co? – Na opatrunek! Do zabiegowego! Słyszy pan?Nadolny ożywił się: – To tu już nie robią? – Od dzisiaj wszystko w zabiegowym. Docent mówił. Nie pamięta pan? Przyglądałem się Nadolnemu. To nie był ten sam człowiek. Wstał, jeszcze przez moment potupał w miejscu, potem ostro ruszył do drzwi. Szatyn chwycił ojcową jesionkę. – Dziękuję panu – mówił i potrząsał dłonią pana Tomasza. – Dziękuję. Gdyby nie pan, to nie wiem, co bym zrobił. – Głupstwo – odparł pan Tomasz. Wyszli, a nam wcale nie było do śmiechu. Może dlatego, że była to pora leniwa, poobied-nia. Leżeliśmy w łóżkach, a na korytarzu cichł stukot buciorów Nadolnego. Potem rozległ się jeszcze odległy trzask drzwi. Przekręciłem się na bok i zapatrzyłem w okno. Drzewa tkwiły nieruchomo jak pokraczne, czarne posągi. Na wpół drzemiąc obserwowałem salową Zenię, jak zmienia pościel na łóżku po Nadol-nym. Asystował jej Rogala. Pan Tomasz obierał pomarańczę. Intrygował mnie. Choć czasem wymieniałem z nim jakieś słowa, ciągle nie wiedziałem, kim jest. Czyta sporo, ale dlaczego akurat francuskie gazety? Zachowuje się zwyczajnie, ale modli się przynajmniej dwa razy dziennie. Nadolny, ten knur, modlił się częściej. Teraz pan Tomasz wstaje i częstuje poma-rańczą Zenię. Ta od razu wtyka swój przydział do ust, ociera rękę o przybrudzony fartuch i nie mówi ani słowa. Jest czegoś zła, a w złości jej twarz jakby wiotczeje, robi się obwisła. Moja kolej. Muszę unieść się trochę na łokciu. Pomarańcza jest kwaśna. Rogala odmawia. Pan Tomasz wraca na swoje łóżko. Zenia zgarnia brudy pod pachę i wychodzi z sali. – Wracając do kobiet – mówi nagle pan Tomasz – to najpiękniejsze są Syjamki. A jakie proporcje! – Kurwy są wszędzie, nie tylko za granicą – przerywa mu Rogala i siada na jego łóżku. – Ja żadnej nie wierzę, a moją to trzymam krótko jak psa na łańcuchu. Przekręcam się na wznak. Ta mucha pod sufitem wciąż krąży. Krąży i brzęczy. Takie to małe, a tyle w tym siły. I tyle brzęczenia. Na wznak niedobrze. Zaczyna boleć. Znów więc twarzą do okna. Lepiej. Świątynia Wang. Nie byłem. I skąd tam Chińczycy? Z importu? Z Książkiewicza światowy człowiek. Do Karpacza jeździ. Skontrowałem go jednak nieźle. Ze-sztywniał aż, ciemnota wykształcona. Lubię takich. A już najbardziej puszczać w maliny. Tamci gadają. Panienki się sypią jak groch. Różne. To kolorowe, to białe. Ale dobrze gadają, bo cicho... Odgłos intensywnego poklepywania. Zerwałem się. Pan Tomasz siedział lekko pochylony, a jego chude i bardzo białe plecy były nagie. Siostra Monika wklepywała w nie spirytus, jed-ną ręką podtrzymując zadartą wysoko pidżamę. Rogala rozmawiał z wysokim, łysawym męż-czyzną w okularach. Poczułem mdłości, napłynęła gwałtownie fala zgagi. Ogarnął mnie trud-ny do określenia niepokój. Siostra Monika, brunetka o przebiegłych, cygańskich oczach, z rozmachem, na znak, że już starczy, klepnęła pana Tomasza w plecy. Kazała mu się położyć i nakryć. Zsunąłem nogi na podłogę. W brzuchu zabulgotało jak w butelce. Od żołądka aż do gardła dokuczliwe pieczenie. Usta pełne śliny. Przełknąłem. Schyliłem się po pepegi. Mdło-ści. Wyprostowałem się. Przede mną stał ten wysoki mężczyzna w okularach i wyciągał w moim kierunku rękę. – Nie witałem się jeszcze z panem – powiedział – ale nie chciałem budzić. Zbigniew Rauch jestem. Wstałem. Zdążyłem jeszcze uścisnąć mu dłoń i biegiem rzuciłem się do drzwi. Pochylam się i usiłuję zwymiotować. Zza sedesu wysnuwa się ostry zapach wapna chlo-rowanego. Cuchnie mocz. Dłonie wsparłem o kolana, nogi mi drżą. Na początku ulało się ze mnie trochę tego świństwa, ale potem nic. Spróbuję jeszcze raz. Podnoszę prawą rękę i wsu-wam palce do gardła. Torsje i przenikliwy ból. Jakby ta piekąca ciecz, która mnie wypełnia, rozrywała mi tkanki. Nic z tego. Prostuję się i opieram o framugę drzwi. Jestem spocony, a jednocześnie mi zimno. Zaszeleściły czyjeś kroki, a potem zaczęło bulgotać w pisuarze. Bul-got ucichł. Odwróciłem się. – Rzyganko – powiedział pan Guzik – nażarło się czegoś z domu do rozpęknięcia, to teraz się rzyga. – Podniósł głos. – Pan piszesz do gazet, sam słyszałem. Napisz pan, że mi do sali wsadzili kadłuba. Siedzi na łóżku,. huśta się i stęka. Panie, on prawie całkiem nie ma już nóg. A to, co pozostało, i tak mu gangrena zjada. Co to u mnie trupiarnia, Oświęcim? Porządek trzeba z tym zrobić. – Panie Guzik, brzuch mnie boli, nie widzi pan? – Zjadywać tyle nie trzeba. Żrą jak na akord, a tu się leży i ruchu nie ma. To co? Napiszesz pan? Papier przyniosę. Listowny chyba starczy? Odsunąłem go i wyszedłem na korytarz. A tam spokój, a tam ciepłe powietrza strugi i fo-rum romanum. Grupki dyskursywne stoją w różnych oddaleniach i machają rękami. Poszum słów, niekiedy przestebnowanych śmiechem. Zatrzymuję się przy oknie. Za mną sapie w zirytowaniu pan Guzik. Na oddziale skórnym, zapłonęły już żarówki. Ale ich światło jest jeszcze światłem osobnym. Nie może przedrzeć się przez blask odchodzącego dnia. Salowa, zwana Wzięłam Trochę Okruszków, z basenem w ręku weszła do sali numer jeden – najwięk-sza, dziewięć łóżek – na której leży Książkiewicz. Stoję sztywno wyprostowany i staram się płytko oddychać, żeby nie spowodować torsji. – Panie ten – odzywa się Guzik – to znaczy, że żadnych słów do napisania nie będzie? Co? Jak redaktor, to chyba po to, żeby pomóc. Dobrze mówię? Proszę – chwycił mnie za ramię – idź pan i zobacz tego kadłuba! Zgiąłem się. Zemdliło mnie. Od nowa ten ból ostry i nie do zatrzymania. I nawet zawyć nie można. Biegiem wpadłem do ustępu. Ulga. Jeszcze raz. Już znacznie łatwiej. Jakby zwiot-czały rozdęte tkanki. Umyłem się. Spojrzałem w lustro i przyczesałem. Zmarszczki. Żółtawa cera, na brodzie trochę niedogolonych kłaków. Za mną cisza. Już nie. Dwóch zagadanych przyszło się odlać. Głębokie oddechy. Kilka razy. Potem długo płuczę usta. Ledwie zszedł ten szajs, a już chce się palić. Wychodzę z ustępu. Sytuacja korzystna. Guzik gdzieś się zapodział. Zapłonęły światła. Ale tylko na korytarzu. A w świetlicy dymno już i gwarnie. Choć gwar, trzeba przy-znać, dyskretnie stłumiony. Mieszana czwórka brydżowa, jedno mieszane kółko dyskusyjne, które omawia przydatność zawodową poszczególnych chirurgów, i ze sześciu oglądaczy wo-lontariuszy, wpatrzonych w ekran telewizora. Siadam. Idzie program o piętrowym tuczu świń. Znalazłem miejsce w samym kącie tak, że mogę widzieć również duży fragment korytarza i częściowo dyżurkę pielęgniarek. Wyciągam pomiętą paczkę, w której jest jeszcze kilka sfaty-gowanych sportów. Przypalam. Samopoczucie od razu lepsze. Telewizja pokazuje kilku do-brze odkarmionych panów w białych fartuchach. Stanęli półkolem. Widać są telewizji zwy-czajni, bo ani kamera, ani przymilne pytania redaktora w jasnym, z chłopska uszytym kożu-chu nie są w stanie wywołać w nich tremy. Po naświetleniu sytuacji ogólnej w obliczu zadań informują przekonywająco o przyroście globalnym przy zastosowaniu najnowszych pasz i maksymalnym wykorzystaniu powierzchni. W moment później, w ślad za panoramicznym i pełnym uzasadnionego optymizmu spojrzeniem redaktora w kożuchu uszytym z chłopska, ukazuje się dwupoziomowy chlew, wielki jak fabryczna hala, w którym kłębią się czysto wymyte cielska świń. W ich zharmonizowany z całością kwik wdziera się jak dysonans pełen zapytań głos pana Guzika: – Szczać będą jedna na drugą. Jaki to sufit tyle szczynów przyjmie? Eh, ludzie... Kulę się, wciskam w szlafrok, maskuję kłębami dymu. Guzik wznosi się na palce, ale roz-gląda niezbyt dokładnie, wybiórczo tylko. Jakby stał pod gruszą i wypatrywał spadania co bardziej dojrzałych owoców. Poszedł. Z ekranu wyło teraz, szarpiąc struny gitar, spore grono pudlopodobnych. Była to tęskna i pełna rozpaczy pieśń z zakresu miłości, która nie może zaspokoić naturalnych popę-dów. Nie ma bowiem chaty, pada zimny deszcz, a świat jest niemiły i nierozumiejący. Pudlo-podobni więc kopulowali powietrze, a jedna z pań z mieszanej czwórki brydżowej podniosła się z krzesła, aby rozprostować dren, którym do sprytnie podczepionego u poły szlafroka fla-konika coś ściekało. – Panie! – zawołał łysy mężczyzna z mieszanego kółka dyskusyjnego – ja jeszcze w Wiśle złapię panu takiego suma, że pana cholera weźmie. Pudlopodobni ucichli, aby za moment zaryczeć znowu. A ich subiektywny płacz nabrał pewnych akcentów obiektywnych. Wyli o tym, jak ludzie idą rano do pracy, jadą tramwaje, słońce przegląda się w rzece, a oni jednak ciągle szukają tej, co by im pasowała. Było mi już lepiej, a może nawet zupełnie dobrze. Dyżurkę pielęgniarek miałem teraz za plecami, za to tak po lewej, jak i po prawej stronie widziałem duże fragmenty korytarza. Za-brzęczało. Salowa Wzięłam Trochę Okruszków pojechała „Batorym” w stronę windy. Zapa-dał zmierzch. Przed wieczorem jednak niebo oczyściło się z chmur i blask zachodzącego słońca przez chwilę jeszcze migotał w oknach. Czwórka brydżowa nie widziała już kart, chciano więc zapalić światło, ale tu ostro zaprotestowało kółko dyskusyjne. Stłoczona na ekranie telewizora gromada kilkunastolatków zastanawiała się gładko nad problemem wybo-ru. O jaki tu wybór chodziło, trudno było się w potoku słów zorientować. Korytarzem z gra- cją kuracjuszy snuli się chorzy. Jeden tylko Książkiewicz rażąco odcinał się od tła. Nadcią-gnął z głębi korytarza zgięty i trzymający się ściany. Pochyliłem się i w tym półmroku z wielką uwagą przyglądałem się własnym pepegom. Ogarnęło mnie coś w rodzaju złośliwego zadowolenia, że ktoś męczy się teraz podobnie, jak ja męczyłem się niedawno. Uniosłem się i znów dyskretnie zerknąłem na korytarz. Przy Książkiewiczu na chwilę zatrzymał się Guzik, powiedział coś, ale Książkiewicz nie zwracał na niego uwagi i ciągle przytrzymując się ścia-ny sunął dalej. Schowałem się. Ciekawość wzięła jednak górę. Wyprostowałem się. Książ- kiewicza nie było. Obróciłem się z krzesłem o dziewięćdziesiąt stopni i od nowa miałem go w polu widzenia. Stał w pobliżu dyżurki, a obok niego siostra Monika i doktor Kalka. Książ-kiewicz rozstawił nogi, pochylał się i jakby zapadał w siebie. Doktor Kalka gwałtownie wy-machiwał rękami. Chwila przerwy i bezradny gest rąk Książkiewicza. Jego szybko poruszają-ce się usta. Ręce doktora Kalki w tym samym, pełnym zniecierpliwienia i złości tańcu. Książ-kiewicz porusza ustami. Ręce doktora Kalki zatrzymują się nagle, a potem jakby z rezygna-cją, a zarazem z przyzwoleniem opadają w dół. Siostra Monika podtrzymuje Książkiewicza, który się zachwiał. Oboje idą w stronę dyżurki i nikną mi z oczu. Doktor Kalka czujnie wpa-truje się w oszkloną klatkę świetlicy. Wracam z krzesłem do poprzedniej pozycji. Miarowo stukają drewniane trepy doktora Kalki. Ich odgłos oddala się. Usiadłem wygodniej. Matowo połyskiwał ekran telewizora, a słowa sypały się miałko jak kasza z worka. Najpierw zobaczyłem siostrę Monikę. Przemykała szybkim slalomem pomiędzy spaceru-jącymi. Trzymała plastykową tacę zastawioną lekami. Patrzyłem za nią, aż zniknęła. Widok na korytarz przysłoniło mi kilka osób, które wchodziły do świetlicy. Zaszurały krzesła, ucze-pione czyjegoś śmiechu słowa rozpełzły się po zadymionej przestrzeni i widok znów się od-słonił. W moim polu widzenia ukazał się Książkiewicz. Nie przesuwał się już noga za nogą, ale szedł. Jeszcze chwila, a byłbym stracił go z oczu. Zastukałem w szybę. Zatrzymał się i rozejrzał bezradnie. Zastukałem jeszcze raz i zacząłem dawać mu znaki ręką. Zauważył. Otworzył drzwi, ale do środka nie wchodził. Stanął w progu i kiwnął, abym podszedł. Zbli-żyłem się do niego. Nie wiem, czy mi się wydało, ale jego smród jakby zmalał. Wskazałem na stojące wokół mojego miejsca puste krzesła i spytałem: – Dlaczego pan stoi tutaj, a nie usiądzie? Miejsca jest, dosyć. – Pan sądzi, że mogę tu wejść teraz, kiedy jest tyle ludzi? – Pan sobie choroby nie wybierał, panie Książkiewicz. Usiedliśmy. Jego oczy błyszczały, jakby wpuścił w nie atropiny i oprócz tego polakierował. – Panie Radwan – zapytał podnieconym głosem – czy był pan uprzejmy widzieć mnie parę minut temu, kiedy doszedłem tutaj ostatkiem sił, bowiem zastrzyk, jaki otrzymałem na krótko przed obiadem, przestał działać? – Niestety, nie miałem tej przyjemności, panie Książkiewicz. – A to szkoda, bo dopiero miałby pan możność zobaczyć, jak wygląda człowiek, którego dopadły wszystkie nieszczęścia naraz. Proszę pana, ja już nic nie widziałem ani nie słyszałem poza tym jednym pragnieniem, żeby znowu otrzymać ten zastrzyk. Sukmański powiedział, że mogę otrzymać, kiedy będę uważał to za konieczne. Mój zrujnowany organizm sam da mi znak, a tym sygnałem będzie ból. Sukmański tak powiedział, a doktor Kalka wyraził sprze-ciw. Panie, ja bym od tego bólu umarł i już teraz by mnie nie było. Ale siostra Monika ujęła się za mną, bo mnie już słów brakowało w gębie, zresztą, skąd je brać, jak człowiek w zasa-dzie tylko jęczy. Zapatrzył się gdzieś tymi swoimi błyszczącymi ślepiami. Odniosłem wrażenie, że od ostatniego naszego widzenia, w ciągu tych paru zaledwie godzin, twarz Książkiewicza wy-dłużyła się i zaklęsła. I stąd, być może, brała się niesamowitość jego spojrzenia. Twarz chudła i wydłużała się, a oczy olbrzymiały, jakby wypychane od środka. Z telewizorni znowu na-pływała muzyka, a ściślej znowu śpiew, ale już nie grupowy, tylko w wykonaniu pojedyn-czym. Śpiewała znana gwiazda w długiej, powłóczystej sukni. Piosenka była też powłóczysta i idealnie banalna. Przyglądałem się piosenkarce i nawet sprawiało mi to przyjemność. Zwy- miotowałem przecież, oczyściłem mój żołądek z tych obrzydliwych złogów, piekło mnie tam w sposób umiarkowany, więc mogłem być skłonny do sentymentów. Piosenkarka ukłoniła się, zahuczały odpowiednio stonowane w telewizorni oklaski. W tym momencie Książkiewicz drgnął i powiedział nienaturalnie głośno: – Telewizja jest co dzień. Czy pan jej chce, czy nie, panie Radwan.Rozejrzałem się wokół. – Słucham pana, panie Książkiewicz – odparłem mocno zirytowany – tylko proszę w mia-rę możności mówić ciszej. – Dobrze. Dostosuję się. Chociaż mam chyba prawo mówić czasami nieco głośniej. Cho-dzi mi o to, panie Radwan, skąd nagle bierze się w zwykłym, szarym obywatelu cała kopalnia snów? Ja rozumiem, że ta wzmocniona witamina gwałtownie wyzwala siły życiowe organi-zmu, a więc i mózgu, ale ja przecież jestem człowiekiem konkretu, wykazów, liczb i dyrek-tyw. Pod jego pidżamą w sposób bardzo wyraźny wypuczał się brzuch. Było to zdumiewające. Przecież wczorajszego wieczoru, gdy go poznałem, Książkiewicz sprawiał wrażenie człowie-ka szczupłego. – Wracając do meritum – mówił dalej – to powiem tu tylko tyle, że wystarczyło po otrzy-maniu zastrzyku przysiąść na moment na krześle. Ból odpływał, w uszach wystąpił lekki szum, a w oczach, które zamknęły się nie wiadomo kiedy, pojawiły się pierwsze obrazy. Naj-pierw oderwane i pozornie bez znaczenia, a potem już w logicznych ciągach. Obok mnie sio- stra Monika rozdzielała leki na poszczególne sale, pan zapewne siedział już tutaj i oglądał telewizję, a ja szedłem brzegiem morza tuż po sztormie, kiedy w przyrodzie czuło się jeszcze jego szaleństwo. Szedłem tuż przy linii wody po twardo ubitym piasku, a moje nogi plątały się w gęstwinie wodorostów, pomiędzy którymi połyskiwały bursztyny wielkie jak orzechy włoskie. Podnosiłem je i wkładałem do kapelusza. Chmury rozsunęły się i wyjrzało słońce, które zaczęło ogrzewać mnie intensywnie. Wtedy zza wydm, niedawno skołtunionych przez sztormowy wicher, wyłoniły się trzy dziewczyny albo kobiety i biegły w moim kierunku. Były zbyt daleko, abym mógł zobaczyć ich twarze. Wytężałem wzrok, ale nie zdało się to na nic, bowiem siostra Monika tak silnie postawiła na blacie stolika tacę z lekarstwami, że mu-siałem się zbudzić. Niestety to, co zobaczyłem w rzeczywistości, pomimo siostry Moniki, wydało mi się obce i wrogie. Wyszedłem więc z dyżurki, choć siostra radziła mi jeszcze tro-chę posiedzieć, aby jak najprędzej wrócić do tego snu. Dalej, to pan już wie, panie Radwan. Siedziałem z panem, a tak naprawdę znów chciałem znaleźć się nad morzem. Ledwie więc pan zajął się oglądaniem tej piosenkarki, którą tak bardzo lubi moja żona, ja z zadziwiającą łatwością pogrążyłem się w sen. Ale tamto nie wróciło już do mnie. Wróciło natomiast coś innego, coś, co było jakby fotografią zdarzeń, które faktycznie miały miejsce wiele lat temu, podczas mojej pracy w Głównym Zarządzie Przetworów i Koncentratów. Dla mojej konstruktywnej natury, panie Radwan, był to czas wyjątkowy i nie wstydzę się tego. Poza tym ożeniłem się i nasze osobiste szczęście, bo żona kochała mnie jeszcze wtedy, sprzęgło się w jedno, ze zbiorowym szczęściem całego narodu. Kraje kapitalistyczne, tak zwanej pomocy marshallowskiej, uginały się pod brzemieniem trudności gospodarczych, a myśmy ukończyli Plan Trzyletni na dwa miesiące przed terminem. Nasz zrujnowany przez hitlerowców przemysł produkował już dwa i pół rażą więcej niż przemysł przedwojenny. Na wsi rozwijała się gospodarka kolektywna, w kopalniach i fabrykach kwitło socjalistyczne współzawodnictwo pracy, a ja otrzymałem zadanie uzdrowienia gospodarki finansowej w Głównym Zarządzie Przetworów i Koncentratów, bowiem pokutowała tam jeszcze ta pozor-na, a w istocie fałszywa prostota rodem z sanacji. Szybko zreorganizowałem księgowość, tworząc szereg ściśle zależnych od siebie działów i pododdziałów, zwiększyłem wydatnie zatrudnienie, dając i innym szansę twórczego udziału w budowie nowej sprawiedliwości społecznej. Czułem się tak, jakbym powoził gigantycznym zaprzęgiem. Wszystkie konie, a jest ich wiele, biegną równym, zaangażowanym kłusem, każdy z koni widzi tylko to, co ma widzieć, a wśród nich bardzo blisko mnie kłusuje żona, gdyż i jej znalazłem zatrudnienie w charakterze kierowniczki komórki sprawozdawczości. Mieszkania samodzielnego jeszcze nie mamy, więc żona moja, Franciszka, na którą obec-nie trzeba mówić, Iza, ja i mój kolega nazwiskiem Opałek, pracownik dzielnicowej komendy Służby Polsce, musimy gnieździć się w ciasnej służbówce, pokoiku o powierzchni najwyżej ośmiu metrów w dawnym, wielkim jak stodoła mieszkaniu sanacyjnego adwokata. W tym poadwokackim folwarku mieszka już pięć rodzin, plus państwo Książkiewiczowie jako ro-dzina rozwojowa, a także wspomniany kolega Opałek. Nie przeszkadza to nam jednak w na-szym pożyciu intymnym, ponieważ w służbówce jest ogromny pawlacz z zasuwanymi drzwiczkami. Na pawlaczu z powodzeniem mieści się dwuosobowy siennik, a nawet niziutki taboret z przyczepną lampą, typu grzybek. Moja żona mnie ubóstwia, stanowię dla niej jakby uzmysłowienie tej podniosłej jasności dążeń młodego pokolenia. Kolega Opałek przejęty do głębi zadaniami stojącymi przed Służbą Polsce po partnersku sekunduje naszemu twórczemu życiu. Jego surowe zasady moralne, jakie głośno manifestuje, a także zasady moralne mojej żony, pozwalają mi mieć pewność, że do żadnej dwuznacznej sytuacji nie dojdzie, i że nasze osobiste szczęście nie będzie zagrożone. Ostatni poblask odchodzącego zmierzchu zamajaczył w oknach. Zapełniała się nasza ko-edukacyjna świetlica. Książkiewicz spojrzał trochę nieprzytomnym wzrokiem a potem poru-szył się nerwowo i powiedział: – Nie odzywa się pan nic, panie Radwan, więc nie wiem, czy chce mnie pan słuchać dalej. – Oczywiście, panie Książkiewicz – odparłem – niech pan kontynuuje. Generalnie rzecz biorąc, mimo wielu ważnych i odpowiedzialnych obowiązków pracowało mi się lekko i przyjemnie. Po prostu praca, bez względu na to, ile by jej było, nie sprawiała mi żadnych trudności. Ale w sprawowanej przeze mnie funkcji widziałem również jej aspekt społeczny i polityczny. I dlatego po przeprowadzeniu pierwszego etapu reorganizacji z całą energią zabrałem się do tępienia przejawów wrogości klasowej. Wrogość jawna łatwa była do wykrycia, gorsza natomiast była ta zakamuflowana, ukryta w obcym klasowo pochodzeniu społecznym. Po wnikliwym zastanowieniu się nad treścią akt personalnych oraz przeprowa-dzeniu szeregu indywidualnych rozmów udało mi się odkryć prawdę i spowodować usunięcie kilku chwastów, które zapuściły swe rakotwórcze korzenie w zdrowej glebie głównego zarzą-du. Czułem satysfakcję, a przy tym pewien niedosyt. Oto zdemaskowałem wroga klasowego, ale co dalej? Nasza sztandarowa prasa, której pan, panie Radwan, ma zaszczyt być aktywnym przedstawicielem, rychło jednak uchroniła mnie od zwątpienia i dekadenckiej frustracji. Pew-nego razu podczas codziennej wnikliwej lektury zobaczyłem zdjęcie przedstawiające kilkuna-stu mężczyzn stojących wokół fortepianu. Napis pod zdjęciem wyjaśniał, że to mieszkańcy jednego z hoteli robotniczych w czasie wolnym uczą się zaangażowanych piosenek. I na-tychmiast, w jednej dosłownie sekundzie, zobaczyłem przed sobą nowy cel. Przecież w trosce o wszechstronny rozwój człowieka należało pójść dalej, a więc zagospodarować jego wolny czas i nie pozwolić, aby obiektyw nie trudności nieobce wówczas naszemu życiu, zepchnęły go na pozycje wrogie. Chwyciłem więc gazetę i pobiegłem do mojej żony, która właśnie na czele swej sześcioosobowej komórki opracowywała projekt nowego druku, dotyczącego zu-życia materiałów biurowych. – Franiu – powiedziałem do niej – zobacz, czy to nie jest wspaniały pomysł? – Nie rozumiem cię, Marian – odparła trochę zdumiona – chyba nie masz na myśli tego zdjęcia? – Czy ty zupełnie niczego nie widzisz? – spytałem – przecież to proste. Założymy w na-szym Głównym Zarządzie Przetworów i Koncentratów zespół pieśni, tańca i żywego, zaanga-żowanego słowa. W tamtych dniach, a potem podczas długich miesięcy, panie Radwan, żona stanęła całko-wicie na wysokości zadania. Nie dość, że z miejsca zapisała do zespołu całą swoją sześcio-osobową żeńską komórkę sprawozdawczości, to podjęła się wziąć na siebie wszystkie sprawy związane z nauką tańca. Zatrudniliśmy zawodowego muzyka, który miał czysty i prostolinij-ny życiorys, ja zająłem się całością oraz żywym, zaangażowanym słowem. Dobre chęci to jednak jeszcze mało. Dobre chęci muszą być poparte wytężoną pracą. Wiele tygodni trwały mozolne próby, aż nadszedł wreszcie dzień pierwszego naszego występu. Właśnie ta piękna chwila, panie Radwan, wróciła do mnie w nie zmienionych kształtach w tym krótkim okresie czasu, kiedy zajęty pan był oglądaniem piosenkarki, a ja, jak należałoby sądzić, zasnąłem. Jest już jesień, dzień deszczowy i mglisty, ale w sali widowiskowej Głów-nego Zarządu Przetworów i Koncentratów, gdzie za sanacji bawili się pułkownicy i inne wąt-pliwe osobistości na swoich dwuznacznych rautach, jest wesoło i barwnie. Widownia zapeł-niona po brzegi, bo to i okazja nie byle jaka. Doroczne święto ludowych władz bezpieczeń-stwa. Nasz chór, gdzie ja występowałem w grupie barytonów, a żona w grupie sopranów, odśpiewał piosenkę o kukułeczce, a następnie zszedł ze sceny. W miejsce chóru pojawili się tancerze, aby odtworzyć tradycyjny taniec umęczonego ludu Korei. Był to już przedostatni numer naszego programu. W ostatnim miałem wystąpić tylko ja z żoną. Towarzysze z ze-społu w ten właśnie sposób postanowili uhonorować nasz trud. Scena pustoszeje, my już po raz ostatni przepowiadamy sobie słowa wiersza, a z widowni, gdzie w pierwszych rzędach siedzą zaproszeni funkcjonariusze organów bezpieczeństwa, egzekutywa, kierownik perso-nalny, dyrekcja, rada zakładowa, a nawet po protekcji kolega Opałek, słychać już tylko dys-kretny szmer przyciszonych rozmów. Ogarnia mnie wielka trema, nogi mam sztywne, a w wiernych jeszcze wówczas oczach żony pojawia się lęk. Dłużej już jednak wahać się nie można. Biorę żonę za rękę i w chwilę później dudnią już pod naszymi stopami deski sceny. Zrywają się oklaski, a potem cichną. Pada na nas światło wypożyczonych z teatru reflekto-rów. Trema znika gdzieś nagle, a nasza recytacja zaczyna brzmieć twardo i pewnie, tak jak twarde i pewne są słowa tego wiersza, którego fragment pamiętam do dzisiaj. Niech pan po-słucha, panie Radwan: Na horyzoncie socjalizm, aby szybciej doń dotrzeć dołóżmy: tamci – węgla serdecznego, ci – wierszy. A wam – nerwy napinać nocami, oczy wytężać dobrze i dłonią nieubłaganą. dusić gada dywersji. Umilkł. I chwilę jeszcze tak stał z wyciągniętą przed siebie ręką. Gwar w świetlicy ucichł, wszystkie twarze zwrócone były na niego. Wtedy on jakby ocknął się i znów usiadł. Cisza trwała jeszcze przez moment, aż ktoś zaśmiał się, a potem głośno zawtórowali mu inni. Książkiewicz skulił się i popatrzył na mnie szukając pomocy. Rozłożyłem bezradnie ręce. A on wstał i nie patrząc już na nikogo szybko wyszedł ze świetlicy. Patrzyłem, jak się oddala. Śmiech tymczasem cichł i skrzek telewizora stawał się na powrót słyszalny. W nie zamknię-tych przez niego drzwiach stanęła siostra Monika. – Proszę państwa do sal! – zawołała – zaraz będzie obchód! Doktor Kalka wizytował naszą salę około czterech minut i zadał jakieś sześć, może siedem pytań. Z czego cztery – liczyłem – zwrócone były do Raucha. Mnie ten zaszczyt ominął. Obejrzał, co prawda, moją kartę gorączkową, potem – ze znudzeniem – przez kilka sekund przyglądał mi się, lecz na tym koniec. Chciałem mu nawet powiedzieć o nasileniu się moich dolegliwości, ale zrezygnowałem. Aż do porannego obchodu nic się przecież nie będzie mo-gło zmienić. Byłem operowany, od operacji nie minęły jeszcze cztery miesiące, powinienem więc czuć się dobrze. To zaś, że czułem się źle, było swoistą niespodzianką z rodzaju tych, których, jak sądzę, doktor Kalka nie tolerował. Potem była kolacja, której nie tknąłem. A teraz promenowaliśmy. W cieple, w poczuciu stabilizacji pośród innych promenujących. W telewizji znów coś uruchamiano. Tym razem nowy generator w nowej gigant elektrowni, która miała wydatnie poprawić krajowy bilans energetyczny. Przy pierwszym nawrocie widać było na ekranie zbity tłum i dobiegły nas słowa przemówień, przy drugim zobaczyliśmy ob-wieszone medalami piersi budowniczych, a przy trzecim uwidoczniła się rozległa przestrzeń budowy pełna betonu, ludzi i samochodów. Promenujemy w następującym szyku: na lewym skrzydle ja, pośrodku Rogala, na prawym skrzydle Rauch. Przemieszczamy się wolno, bo przecież przed nami jeszcze cały długi wieczór, kilka godzin złudnego poczucia bezpieczeń-stwa. Tam, gdzie korytarz załamuje się pod kątem prostym, a potem zmierza w kierunku od-działu kobiecego, z upodobaniem siedzi na wózku Beznogi i pokazuje protezy. Jest półmrok, więc naciągnięte na protezy tenisówki bieleją jak stopy upiora. Beznogi zadarł głowę i udaje zainteresowanie programem telewizyjnym. W zwiniętej dłoni trzyma żarzącego się papierosa. Kiedy zaciąga się, przez moment zarysowują się wyraźniej jego zaciśnięte usta i cienkie, hiszpańskie wąsiki. Trzykrotnie zbliżamy się do niego i nie zmieniając szyku robimy nawrót. Za czwartym razem idziemy dalej i mijając go musimy przemieszczać się gęsiego. Miejsce nowego nawrotu wypada przy dyżurce lekarzy. Przez otwarte tak jak wczoraj drzwi widać leżącego na służbowej wersalce z nogami na oparciu doktora Kalkę i stojącą w pobliżu z tacą zastawioną kolacją salową Wzięłam Trochę Okruszków. Znów wchłania nas półmrok koryta-rza i Rogala zwraca się do Raucha: – Ten Kalka to pański znajomy? – Dlaczego pan o to pyta? – Zdawało mi się, że pan go zna.Przemykamy obok Beznogiego, wyrównujemy szyk i Rauch zaczyna się cicho śmiać. – Jestem pacjentem docenta, to dlatego. – Nie każdego stać na docenta.Rauch zdejmuje okulary i przeciera dokładnie chustką. – Pan się myli. Docent nie bierze. – Wie pan co? – zirytował się Rogala – nawet taki bez rąk weźmie. Zębami. W pobliżu toalet wyprzedziła nas siostra Monika i wpadła do sali numer sześć. Nie za-mknęła drzwi. Widok niestety miałem przysłonięty. Po nawrocie szóstka wypadnie po mojej stronie, wtedy tam zajrzę. W jedynce też drzwi są otwarte. Na wprost, pod przeciwległą ścia-ną, stoi łóżko Książkiewicza. Nie widzi nas. Siedzi podparty poduszką, trzyma na kolanach duży słój i co chwila zanurza weń łyżkę. W jedynce środek sali jest wolny, więc i tam odby-wa się miejscowe promenowanie. Robimy nawrót. Przezornie, nieduży kroczek, żeby mieć swobodniejszy wgląd do szóstki, zostaję z tyłu. Rauch stąpa z rozmachem lekko kołysząc się na boki. Rogala drobi. Wokół jego chudych, trochę krzywych nóg nogawki spodni miotają się jak pierwszomajowe proporce. Jeszcze moment i szóstka. A tam wypięte masywne pośladki siostry Moniki, jej ręce i gruba, męska ręka, w którą siostra wkłuwa igłę strzykawki. Obok niej oddzielony jedynie taboretem stoi Guzik. Ten drugi chory, poza ręką, jest przysłonięty. Chowam się za ścianą i słyszę, jak Guzik zwraca się do niego: – Konsumować należy, panie kolego, siły łapać, bo inaczej amen. Frajerzy na tym łóżku kitują. Dopędzam ich w pobliżu świetlicy. Szyku zmieniać nie trzeba, droga jest już wolna. Bez-nogi podjechał wózkiem w okolice dyżurki pielęgniarek. Wyjął grzebyk, lusterko i z namasz-czeniem się czesze. Korytarz wyludnił się, w telewizji idzie już bowiem film. Stosujemy nadal dłuższy wariant spaceru. Na zakręcie stąpam nieomal w miejscu, a oni idąc szybciej załamują skrzydło. Dwuczęściowe drzwi prowadzące na klatkę schodową dziś są zamknięte. Wczoraj były podparte krzesłem. Pomimo tego spod automatu telefonicznego słychać kobiece chichoty. Doktor Kalka nadal leży, a ponad nim wznosi się płachta gazety. Nawrót. Minęli-śmy się z siostrą Moniką. Uśmiechnęła się. Być może do nas. Idąc wsłuchiwałem się w sie- bie. Piekło. Czułem ciągle obecny i w gruncie rzeczy trudny do określenia niepokój. Rauch gestykulował. Nie czynił tego gwałtownie, lecz z pewnym umiarem. Ukazała się popielnicz-ka. Załamaliśmy szyk. Rauch wyciągnął paczkę papierosów. Poczęstował. Były to ekstra mocne z filtrem. Odmówiłem. Papierosy nagle wzbudziły we mnie wstręt. – Przez całe życie – powiedział – a skończyłem w tym roku sześćdziesiąt lat, unikałem le-karzy. Byłem zdrowy. Chociaż trzydzieści lat temu dolegały mi zęby. Miałem się żenić, do ślubu, proszę panów, jeszcze tylko dwa miesiące, a ja z gnojem w gębie. Kazałem sobie wszystko, co tam jeszcze było, wyrwać i na to miejsce wstawić protezy. – Wie pan co? – odezwałem się – dałbym głowę, że ma pan własne. – Niepotrzebnie by pan ją stracił. Na protezy trzeba tu i ówdzie założyć koronki. To cała tajemnica. – Zaciągnął się i popatrzył na Rogale. – Ten pan podejrzewa mnie, że znalazłem się w szpitalu szukając dojścia poprzez kieszeń docenta. A tutaj nic się nie zgadza, mimo że gdyby rzeczywiście docent brał, stać by mnie było na to. Jestem cukiernikiem i każdy dzień, w którym nie zarobię minimum dwóch tysięcy złotych, podlega u mnie skreśleniu z kalenda-rza. Docenta poznałem w czasie urlopu. Latem lubię jeździć po kraju samochodem i biwako-wać, gdzie się da. Docent ma upodobania zbliżone. Tylko że ja podróżuję oplem i zwykle z jakąś młodą panienką, on natomiast z żoną mocno już podniszczonym trabantem combi. Moja córka jest na przedostatnim roku medycyny i tego lata wyjechałem razem z jej koleżanką. – Uśmiechnął się. – To taki rodzaj stypendium dla młodych, potrzebujących pieniędzy dziew-cząt. Wyjazd do najpiękniejszych okolic w kraju – za granicę wyjeżdżam wyłącznie z żoną – i przyzwoita dniówka za niezbyt wygórowane usługi, bo w końcu przecież mam już swoje lata. Nad jednym z mazurskich jezior, znam jeszcze takie miejsca, gdzie nie dociera plaga zorgani- zowanego wypoczynku, rozbiliśmy biwak. Było cicho i pusto. Ale przed wieczorem zjawił się docent z żoną i rozłożył się w pobliżu. Zawarliśmy znajomość. Wspólne ognisko, trochę alkoholu, rozmowy o wszystkim i niczym, a potem, gdy nadeszła już noc i blask ognia odbijał się w wodzie jeziora, chwile wspomnień. Okazało się, że obydwaj walczyliśmy w powstaniu. Tylko że ja dowodziłem plutonem, a on był chirurgiem w powstańczym szpitalu. Mało tego. W tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim byliśmy na obozach harcerskich nad tym samym jeziorem, mianowicie jeziorem Narocz na Wileńszczyźnie, i kto wie, czy nie spotkaliśmy się już wtedy. Magda, dziewczyna, która była ze mną, podpiła sobie i zaczęła wykładać żonie docenta zasady i cele wolnej miłości twierdząc, że dla niej różnica wieku nie ma znaczenia. Upokorzyło mnie to i zirytowało. Zaprowadziłem więc ją do namiotu, żeby się przespała, a sam korzystając z okazji postanowiłem spytać docenta o przyczynę nękających mnie od pew-nego czasu dolegliwości. Od kilku miesięcy bowiem ni stąd, ni zowąd odczuwałem ostre bóle w klatce piersiowej. Poza tym męczyłem się znacznie szybciej niż dawniej, a już zwłaszcza podczas pływania. Bardzo lubię ten rodzaj sportu i w wodzie, aż do tego lata, mogłem prze-bywać godzinami. Jeszcze przy tym ognisku docent opukał mnie i osłuchał, a następnie kazał mi po powrocie z urlopu natychmiast zgłosić się do siebie. Zgłosiłem się dopiero w począt-kach listopada i mój stan zdrowia, niestety, bardzo się przez to opóźnienie pogorszył. Jedyna pociecha w tym, że docent obiecał mnie sam operować. Umilkł, a potem zaciągnął się papierosem, który tlił się już przy samym filtrze. Jego sucha, koścista dłoń lekko drżała. Na twarzy Rogali pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. – Panie ten... – zaczął. – Rauch. – Panie Rauch, ten sposób to nie dla mnie. Ja musiałem mieć coś ekstra, żeby się dostać akurat tutaj. Bo chociaż już prawie czterdzieści lat jestem kierowcą, własnego samochodu nie posiadam i dlatego na wczasach nie mogłem spotkać docenta. A gdyby nawet, to ja zawsze jeżdżę z żoną do naszego ośrodka zakładowego w jedno i to samo miejsce, gdzie jest tłok, a docent, jak pan zaznaczył, woli łono natury. W naszym ośrodku spotkać można tylko lekarza zakładowego na przyjezdne i pielęgniarkę na stałe. Do zakładowego mówić o chorobie, to to samo, co gadać do kataryny. Zawsze w odżywce jednakowa melodia. Nie palić, przecież i tak nie palę, przestrzegać diety, nie denerwować się, dużo wypoczywać. Weź pan i wypocznij, jak kierowców stale brakuje, a prócz tego leser na leserze. Pan sam jeździ, co prawda małym pudełkiem, to pan wie, co się z panem dzieje, kiedy taki artysta drogi do nieba szuka pod pań-skimi wozem. A inni, proszę pana, giganci szos? Miesiąc na kurs pochodzi i już rajdowiec. Ja przed wojną u Prylińskiego cały rok się uczyłem. Pierwsze sześć miesięcy same warsztaty. Dopiero wtedy można było dotknąć się kółka i to nie zawsze. Nagle zrobiło się chłodno. Zerwał się wiatr i pogwizdując niósł ze sobą odległe odgłosy miasta. Rauch szczelniej zapiął pidżamę, szlafroka jeszcze nie miał. Nie wiedzieć kiedy, znowu rozpoczęliśmy promenowanie. Szyk był bez zmian. Tylko na krótką chwilę musieli-śmy Usunąć się pod ścianę. Środkiem przejechał Beznogi i zatrzymał się przy wejściu do jedynki. – Przeszło dwadzieścia lat – powiedział Rogala – ten wrzód mnie mordował, a może dłu-żej. Nieraz mówiłem sobie: Antek, po jaką cholerę cię matka rodziła, żebyś się męczył? Zwolnienia z początku brałem, a potem już mało kiedy. Po kiego grzyba mi zwolnienie, jak nic nie lepiej? A po drugie w domu, ciągle z babą, trudno wytrzymać. Według niej cała ta męka to dlatego, że się lekarzy nie słucham i przez to, że sobie czasem kielicha strzelę. Nie odzywałem się do niej, dosyć miałem tego mendzenia i płaczu. W robocie nie lepiej. Pasaże-rów wozi się przecież w różnych godzinach. Raz rano, raz od południa, a kiedy indziej wy- jeżdża się na trasę niedługo przed wieczorem. Mnie pasowało rano. Bóle wtedy miałem mniejsze. Dyspozytor nie mógł tego zrozumieć. Grafiku dla ciebie nie złamię, mówił, bę-dziesz tak jeździł, jak ci kolej wypada. O zebranie partyjne to się oparło, że niby z nim roz-mawiam za pomocą korby. A jak miałem rozmawiać, parler francais? Siostry Moniki w dyżurce nie było, a doktor Kalka siedział w świetlicy i oglądał film. Na oddziale kobiecym ruch. Wieczorna rewia szpitalnej mody. Czułem zmęczenie. Ale nie tylko.Ów niewytłumaczalny niepokój nie opuszczał mnie. Gdzieś z podświadomości wypełzał lęk, że moi współtowarzysze zaczną zadawać mi pytania, na które nie będę przygotowany. Tak było zawsze. Raz nadmiar błyskotliwego refleksu, a kiedy indziej głupoty. Ukradkiem przyj-rzałem się im. I ta lustracja w znacznym stopniu pozbawiła mnie obaw. Rauch bowiem w skupieniu nasłuchiwał Rogali, który rozkręcił się już na dobre. Nawet chodził inaczej. Zama-szyściej i bardziej nerwowo. I te gwałtowne wymachy rąk. I brzmienie głosu też. Zajadłe i pełne pasji. – Ostatnie pięć lat było najgorsze. Bóle każdego dnia, a czasem na okrągło. Żona mi schu-dła, bo ją też już brało od samego patrzenia. A mnie nic się nie podoba, wszystko mnie złości. Nawet nasz piesek, Laluś, zaczął się mnie bać i parę razy zlał się ze strachu. A ja nic, ciągle chodzę do roboty, męczę się za tym kółkiem jak wariat i co najwyżej tylko raz na parę tygo-dni idę do zakładowego po recepty na nowe prochy. Niektóre są takie, że nie wolno po nich nawet dotknąć kierownicy. To ja o tym sam wiem, bo on mi nic nie mówi. I tak to trwa. My-ślę o szpitalu, ale nie, żeby sobie poleżeć, bo już dwa razy leżałem, tylko dać się pokroić. Co powiem o tym żonie, to ona w jeszcze większy płacz, że niby już umieram, bo noża mi się zachciało. Zakładowy też ciężki jest do tego, żeby mnie na operację skierować. Zwolnienie, proszę bardzo, według życzenia. Ale pod nóż, to on ma tu inne zapatrywanie. Leczenie za-chowawcze, mówi. Ambulatoryjne, w ostateczności w szpitalu, a potem sanatorium. Masz pan samochód? – pytam. Niestety jeszcze nie, odpowiada, dopiero co zapisałem się na małego fiata. Panie, mówię, ja parę dni temu, w godzinach szczytu autobusem napchanym do oporu ludźmi musiałem wjechać na chodnik, takie mnie bóle chwyciły. Coś podobnego, odzywa się zakładowy, że też mi pani wcześniej o tym nie mówił. Tu jest zwolnienie, panie Rogala, a tu papierek na prześwietlenie i na badanie treści żołądka. Zobaczymy, co się da zrobić, chociaż osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem noża. To ostateczność. Wydębiłem to skierowanie na chirurgię, panie Rauch, a jak. Uparty jestem. Co z tego jed-nak, że było skierowanie, jak w szpitalu zabrakło miejsc. Nie tutaj, w moim rejonie. Choć i tutaj nie jest inaczej. Wiem o tym, bo jak by nie było, minął mi już piąty tydzień pobytu. Ale wtedy nie zastanawiałem się, który szpital jest dobry, a który zły, gdzie warto leżeć, a gdzie nie. Najważniejszy był nóż, żeby skończyły się moje męczarnie. Obok jedynki przystanęliśmy. Zetknąłem się wzrokiem z Książkiewiczem. Uśmiechnął się i apatycznie pokiwał mi ręką. Drzwi do sali zastawił swoim wózkiem Beznogi. Obok niego stał szczupły brunet o wydatnych kościach policzkowych i rozbieganych na wszystkie strony oczach. Beznogi był zacietrzewiony. Mówił szybko, jakby się bał, że tamten mu przerwie: – Sam miałem takich króli. Z wyglądu normalny, ale morda jak u szczura, a w sobie mniejszy. Nie wierzysz, pan? Dla mnie to też był bajer, kiedy mi kolega takie fakty dawał. Dla próby zahodowałem same samice. Sześć belgijek i siódma angora. Klatki zrobiłem dobre, mocne, siatką drucianą obite. Samca nie dopuściłem, każdą trzymałem osobno, a tu patrzeć wszystkie kotne, tylko dziury w siatce powygryzane od spodu. – Dzikie mogły podejść – zauważył brunet – jak przyjemność zwąchały. – A siatka to dorsz? A drut jeden pięć pociąć? Jaki to król panu zrobi, bo ja takiego nie znam. Chyba, żeby mu zębów żelaznych nawtykać do mordy. – Od przeciągu królica też może być kotna przy deszczowej pogodzie – powiedział brunet. – Co! – krzyknął Beznogi – co! To przyjedź, pan, do mnie i zobacz! Widziałeś, pan, kiedy króla z długim ogonem? Bo ja ich mam u siebie. Mniejsze o pół niż normalne. Dziury w ko-mórce poryły i tam siedzą. Sam ich chciałem wygonić. Kotów już i psów wpuszczałem i za-mykałem na noc. A one tylko trach, trach i koty, i psy pozagryzane. Wykonaliśmy w końcu nawrót, więc głos Beznogiego oddalił się i ucichł. Po co ja z nimi łażę, pomyślałem? I co to za figury z nich? Raptem cukiernik i szofer. Tak pomyślałem, a mimo to nie potrafiłem wyrwać się z tego przymusu promenowania. Rogala mówił: – Sytuacja jest taka. Mam skierowanie, ale miejsc brak. Skierowanie przedawnia się, mam nowe, a miejsc nadal nie ma. Teraz to ja już wiem przynajmniej tyle, gdzie mam życzenie się położyć, a gdzie nie. Gdzie jest kołchoz, człowiek na człowieku, a gdzie znów trochę luźniej, ale opieka, pożal się Boże. Zakładowy nic mi pomóc nie mógł albo nie chciał, rejonowy też, bo ledwie na oczy widzi i ledwie co drugie słowo rozróżnia od tego ciągłego starania, żeby mieć więcej etatów niż cza-su. Tylko, że ja już wiem, jakiego patentu użyć, czego się złapać, aby nareszcie tego noża dostąpić. Po gazetach patrzę, szukam lepszej chirurgii i gdzie, i w jakie dni ma miejsce ostry dyżur. Pytając, gdzie się da, u ludzi, trzy chirurgie sobie dopasowałem. Na Grenadierów, na Oczki i tutaj. Trzeba spróbować, pomyślałem i zwróciłem się do kobiety. Żono, skocz no do automatu albo do kawiarni „Niezabudka” i zadzwoń po łapiduchów. Pamiętaj. Bóle już od wczoraj, chory traci siły, jedzenia nie przyjmuje. Jezu, płacze żona, Jezu! Antoś, co z tobą? Rób, co ci każę, mówię, bo to tylko dla naszego dobra. Położyłem się i czekam. Gdzieś za półtorej godziny przyjechali. I tak prędko, bo nieraz ra-no ich się zawezwie, a oni przyjadą wieczorem albo wcale z powodu braków w ludziach i sprzęcie. Lekarka młoda, ważna, a może tylko przestraszona, pielęgniarz już w swoich latach i tak na oko niezły lisek. A tu jak na złość nic mnie nie boli, chociaż osłabienie mam duże. Ale robię, co mogę, jęczę, ledwie mnie doktorka dotknie. Brzuch na szczęście nie deskowaty, stwierdza i pyta. Wymioty były? A jakże, pani doktor, mówię, były. Krwawe? Tak, mówię. Ale w tej samej chwili żona psuje mi wszystko. Chce pomóc, a wychodzi zupełnie co innego. Cały sedes, pani doktor, mówi, był czerwony. Jak w rzeźni. To musiało być z gardła, a może z zęba, odzywa się pielęgniarz, bo z żołądka to tak jak fusy od kawy albo jakby pani rzygnęła kaszanką. No i już było po sprawie. Pojechali. A dla mnie zastrzyk przeciwko bólom i lecze-nie ambulatoryjne. Bowiem do ostrych przypadków lekarka mnie nie zaliczyła. Rozległ się trzask. To Rauchowi wypadła z rąk zapalniczka marki Ronson i stuknęła o podłogę. Trzeba było przystanąć. Oni utkwili po obu stronach popielniczki, ja usiadłem na parapecie okna. Bolało mnie. Ból wędrował wzdłuż kręgosłupa, jakby wzdłuż drabiny i osa-dzał się pulsującym ogniskiem w dole czaszki. Na twarzy Rogali zapełgał radosny uśmiech spryciarza. – Panowie – powiedział – trzy razy pod rząd miał u mnie w domu miejsce ten cyrk z po-gotowiem i za każdym razem była giemza. Osłabłem już do reszty, nerwy chcą mnie zadusić, więc za radą żony idę do zakładowego po parę dni zwolnienia. Jakoś i bez tego noża żyć można, mówi mi zakładowy. Jeszcze mi będzie pan dziękował. Pan odradza, odzywam się, a rejonowy twierdzi, że bez noża się nie obejdzie. Komu więc wierzyć, panu czy jemu? Panie, mówi zakładowy, rejonowy jest głupi i ma wszy. Jak pan sobie co utniesz, to już nie odrośnie. Zły jestem, więc przerywam temat i pytam. Panie doktor, lepiej pan powiedz, co z tym pań-skim fiatem? To jeszcze daleka przyszłość, odzywa się doktor, dopiero produkcja się rozkrę-ciła, ale piętnaście i pół mam już wpłacone i powoli doskłada się resztę. Masz tu pan siedem dni zwolnienia. Poleży pan, to samopoczucie się polepszy. Wracam do domu z postanowieniem, żeby nie wiem co, to na chirurgię i tak muszę się do-stać. Po całych dniach leżę i tylko myślę, co tu zrobić? Żonie nawet telewizji nie daję oglą-dać, bo to mi w myśleniu przeszkadza. Ogólnie więc biorąc w domu są ciche dni. Ja na tap-czanie w pokoju, żona z Lalusiem w kuchni. Ale i tak nie mam żadnego rozwiązania. Aż jed-nego wieczoru czuję znajomy zapach i od razu tamten pielęgniarz staje mi przed oczami. Idę do kuchni, a tam kobieta moja kaszankę sobie na kolację smaży. Niewiele myśląc nagarniam łyżką kiszkę z patelni i biegiem do łazienki. Tu wrzucam ją do sedesu. Dobrze jest, myślę, lepiej nie można. Tylko skwarki i flak niepotrzebne. Fela, krzyczę do żony, dosmaż jeszcze trochę tej kiszki i nałóż do czego. Ale uważaj, żebyś skwarków nie nakładła albo flaka. Kładę się znowu i już na spokojnie w „Ekspresie” szukam ostrego dyżuru. W porządku. Ten dzień nawet mi nieźle wygląda. Żona cała w płaczu, że sobie tą kaszanką do reszty zdro-wie zrujnuję, wchodzi do pokoju i pyta. Antoś, tu ci przynieść czy do kuchni przyjdziesz? Flaków nie ma? – pytam. Nie ma, Antoś. Ani flaków, ani skwarków. Lalusiowi dałam. Przyj-dę do kuchni, odzywam się, a ty leć i dzwoń na pogotowie. Powiedz, że krwotok był. No, leć już, Fela. Poszła, a ja wziąłem talerz z kiszką i całą porcję łubu-du do sedesu. Przyjrzałem się, potem dolałem trochę mleka i rozbiłem na rzadko szczotką. Rzygowina jak złoto, myślę, teraz to doktorzy na kant mi mogą wskoczyć. Żona wraca i melduje, że pogotowie za godzinę, a może i szybciej będzie. Ale widzę, że chce z ustępu skorzystać. Stop, Fela, mówię do niej, wejść możesz, ale korzystać ci nie wolno. Czy ty zdrowy na umyśle jesteś! – krzyczy – przecież ja muszę, bo dłużej już nie utrzymam. Rób, gdzie chcesz, mówię, nawet na talerz, lecz w na-szym ustępie ci nie zezwalam, dopóki pogotowie nie przyjedzie. Poszła do sąsiadki, bo gdzie indziej pewnie by nie doniosła, a ja jeszcze raz kładę się na tapczanie i czekam. Żona wraca, zagląda do mnie, nie mówi nic, a potem idzie do kuchni, głaszcze Lalusia i nieprzerwanie płacze. A mnie tylko śmiać się chce. Przybory do golenia, szczoteczkę do zębów, pastę i ręcznik mam już przygotowane, bólów nie odczuwam, chociaż nerwy dają mi znać o sobie. Czas dłuży się, ale na koniec już są, walą do drzwi, wchodzą. Zaczynam jęczeć, lekarz bada mnie, naciska, postukuje, każe pokazać język. Wywalam bez oporu na całą długość, gdyż od lat bez przerwy mam obłożony białym nalotem. Doktor kręci głową, wtedy mówię mu, że tak jak jest, szłoby może wytrzymać, gdyby nie torsje. Te są naj-gorsze. O mało co człowiekowi bebechów nie wyrwą. Tak całym organizmem szarpią. Torsje, mówi pan, punktuje mnie doktor, a może to były krwawe wymiociny? Jakie krwawe, mówię, krwi żadnej nie było. Spieczone są tylko, prawie czarne jak fusy od kawy. Żona stoi obok, oczy ma już opuchnięte od płaczu i nie wiem czemu, Lalusia trzyma na rękach. Kiedy ostatni raz były te torsje? – pyta doktor. Jakieś pół godziny, a może godzinę temu. Fela? – pytam żony – nie pamiętam nawet, czy za tym ostatnim razem spuściłem wodę, bo rękę ciężko mi podnieść. Ale jakby pan doktor poczekał, to znowu bym pewnie rzygnął. Którędy tu do ła-zienki, spytał doktor, proszę mi pokazać. Tędy, mówi żona, pan idzie, panie doktorze. De-nerwuję się, serce mi wali, a tu doktor już jest z powrotem. Da pan radę zejść sam, pyta, czy mam posłać po nosze? Tego nie jestem pewien, mówię, ale po mieszkaniu chodzę. Chyba więc powolutku zejdę. Wziąłem bambetle, zszedłem, karetka rusza, pędzi na sygnale, a ja patrzę, gdzie mnie powiozą, bo ostre dyżury były dwa. Trafiłem tutaj, jak sobie zaplanowa-łem, choć i tam pewnie, na tym drugim dyżurze, nóż by mnie nie ominął. Umilkł. Zeskoczyłem z parapetu i stanąłem obok nich. Rauch uśmiechał się w zamyśleniu. Rogala jakby oklapł. Jeszcze raz przejechał obok nas Beznogi. Koła cicho cmokały na płyt-kach pcv. W jednym z nich było za mało powietrza. Rauch drgnął nerwowo. – Pan ma już wszystko za sobą – powiedział – a ja... – Nigdy nic nie wiadomo – odparł Rogala – pan Jureczek też już był krojony i teraz jest z powrotem. I nóż czasem się myli. – Chciałem i ja coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zatrzepotały się tam jak na uwięzi. – Zmarzłem – odezwał się Rauch. – Przejdźmy się jeszcze trochę.Poszli, a ja wróciłem do sali. Obudziłem się w środku nocy. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Śniłem coś, ale z tego snu pozo-stał tylko bliżej nie określony lęk. Żołądek uciskał mnie, jakbym połknął kamień. Wszystkie światła na sali były wygaszone. Zgaszono nawet to, które osłonięte mętną szybką paliło się tuż nad podłogą. Odgłos pochrapywania szatkował ciszę. Ale po wypisaniu Nadolnego każdy dźwięk wydaje się subtelny. Wysunąłem się z łóżka i ubrałem. Wypiłem parę łyków wody. Mimo że odstała już swoje, czułem w niej jeszcze posmak chloru. Wziąłem taboret i ustawi-łem przy oknie. Usiadłem. Miałem stąd widok na wewnętrzny dziedziniec, zawalony od mi- nionego lata materiałami budowlanymi. Wysokie drzewa wznosiły gałęzie ponad dachy bu-dynków. Kołysał nimi wiatr. Spoza szybko przesuwających się chmur momentami ukazywał się księżyc w pełni. Podzwaniał gdzieś kawałek blachy. Osłaniając dłońmi płomień zapałki przypaliłem papierosa. Dym wydmuchiwałem na szyby i na ścianę, żeby nie rozchodził się po sali. W mroku tej nocy, prześwietlanej z nagła światłem księżyca, siedziałem jak w ciepłym gnieździe. Miasto milczało. Znałem dobrze te godziny zawieszone pomiędzy północą a świtem, jak w próżni. Emilia nazywa mnie lunatykiem. A czy ja chodzę po dachach? O wpół do drugiej budził mnie regularnie ból brzucha. Musiałem wstać i napić się sody. A że siadałem przy oknie, że kiwałem się tam nieraz z bólu jak robi, to i co z tego? Od dziecka lubiłem o szarej, popołudniowej godzinie zagapić się w niebo. Albo też o szarówce iść nad Wisłę i patrzeć, jak w oddali gnane wiatrem chmury wydają się zsu-wać do wody. Takie skłonności w człowieku zostają. Matka, gdy byłem jeszcze szczenia-kiem, mówiła: „mój ty mały wariacie lub ty mój filozofie”. A ja miałem w tym swoją męską sprawę. Zapatrzony w kłębiące się chmury, widziałem tam pola bitew. Pośród dymu wybu-chów uciekali hitlerowcy, których ścigały zwycięskie oddziały dowodzone przeze mnie. Mu-siałem pomścić ojca, który w trzydziestym dziewiątym poległ pod Kutnem. W cztery lata później matka dostała się do Oświęcimia za to tylko, że tramwaj, którym wracała z pracy w fabryce mydła, zatrzymali żandarmi i zaczęli rewidować ludzi, a jakaś świnia wsadziła jej do torby z zakupami kilka nielegalnych gazetek. Ona więc też wymagała pomsty. Zajęli się mną sąsiedzi. Przeżyłem z nimi powstanie, popowstaniową tułaczkę i powrót do Warszawy. Matka odnalazła mnie w kwietniu czterdziestego piątego. Zdążono ją jeszcze wywieźć do Raven-sbrück. Była tak zmieniona, że nie mogłem jej poznać. Zdusiłem niedopałek i wcisnąłem go pod śrubę spinającą kaloryfer z dopływem gorącej wody. Pamięć, pomyślałem, jest to pewna liczba obrazów, pomiędzy którymi snują się łącz-niki-domysły. Choroba matki determinowała moje życie. Padała natrętnym cieniem na wszystko, co robiłem. Matka bowiem gasła, zabijała ją bardzo wolno obozowa choroba. Ga-sła, choć pozornie była czynna i energiczna. To ona przecież zdobyła samodzielne mieszka-nie, pokój na parterze w starej czynszówce na Powiślu, której połowę zwaliły hitlerowskie bomby. Był tam kiedyś sklep, a może jakiś urząd albo firma handlowa. Poniewierały się jesz-cze resztki biurek i drewniane klocki od liczydeł. Pokój miał osobne wejście, osobny ustęp i osobne ujęcie wody. Matkę cieszyło to szczególnie, mimo że wodociągi jeszcze nie działały. Wynosiłem stamtąd śmiecie i gruz, a wynajęty fachowiec doprowadzał wszystko do porząd-ku. Byliśmy teraz jakby na swoim. A przecież matka marniała nieustannie. Pracowała jako urzędniczka w gazowni miejskiej, tam gdzie przed wojną pracował ojciec. Nie była to praca ciężka, a mimo to męczyła ją bardzo. Kiedy nasyciłem już moją słuszną zemstę, a żołnierze, którymi dowodziłem, powrócili do domów, dotkliwie poraziła mnie dosłowność widzialnego świata. Ogłupiająca rutyna, która rządziła codziennym, szarym życiem, pozbawiała mnie sił i chęci działania. Aż znalazłem lekarstwo. Nie krępował mnie już czas ani przestrzeń. Wystarczyła chwila skupienia, starczył jeden żywszy impuls i już byłem kimś innym, niż byłem, a codzienność złuszczała się ze mnie jak skóra z węża. Moim obowiązkiem było pomóc matce. Robiłem więc to z wszystkich sił. Perspektywy, jakie roztaczałem przed jej oczami, wprawiały ją w zachwyt. Działały jak kuracja odmładzająca i zdrowotna zarazem. Do czasu jednak. Błyskawiczne zmiany moich zamiarów najpierw zaniepokoiły ją, potem zaczęły wpędzać w zakłopotanie, a następnie prze-rażać. Ale czy ja tylko tu byłem winien? Kraj stabilizował się i rozwijał. Należało zatem na-dążać. A jeszcze lepiej być trochę z przodu. Ona jednak nie mogła tego zrozumieć. Nie mogła pojąć, że chcę dla niej jak najlepiej i dlatego wciąż szukam. Moje projekty przeskakiwały jak pchły, od nauk humanistycznych po nauki techniczne, od chemii po medycynę, od psycholo-gii po sport, a nawet filatelistykę. Byłem wszechstronny jak człowiek Odrodzenia. A matka gasła. Nikt dobrze nie wiedział, co jej jest, a ona gasła. Świadomość tego zatrzymała wreszcie wirującą we mnie karuzelę zamiarów. Podjąłem decyzję, że to ja ją wyleczę. Pełen wewnętrz-nej gotowości postanowiłem, że zostanę lekarzem. Dosyć już tych wzlotów w rozległe dzie-dziny różnych nauk! Przez kilka miesięcy o niczym innym nie było mowy. Matka uspokoiła się. Niestety konieczność krajania trupów w prosektorium, której nie uwzględniłem, przekre-śliła pomysł podjęcia studiów medycznych. Tak już było, że o byle drobiazg rozbijały się moje najlepsze zamysły. Nachodziła mnie wówczas melancholia, ginęła inweincja. Świat znów robił się mały i przerażająco dosłowny. Chodziłem do szkoły, przychodziłem ze szkoły i milczałem jak kamień. Synku, pocieszała mnie, każdemu jest trudno wybierać. Ale mnie wszystko jedno, kim będziesz, byle byś był uczciwym człowiekiem. Była już wtedy na rencie. Czterdziestoletnia kobieta. Dużo leżała. A jak poruszała się, to od mebla do mebla, jakby nie na swoich, ale pożyczonych nogach. Jakże kochałem ją wtedy i jakże proste i piękne były jej uwagi. Olśniła mnie myśl. Ile takich kobiet, takich matek, jak ona, męczy się nie tylko u nas, lecz i w innych krajach? I zaraz nowy błysk. Mały Soso, zanim stał się wielkim Stalinem, też był ubogim chłopcem z biednej rodziny. Do-syć więc zacofanych snów o egoistycznej sławie. W jednej sekundzie zwarte szeregi organi-zacji młodzieżowej przestały być dla mnie anonimowym murem. Stały się żywe, a co więcej, zobaczyłem tam miejsce dla siebie. Kolega Radwan, powiedział kolega Puza, przewodniczący zarządu szkolnego, nareszcie się opamiętał i chce wstąpić w nasze szeregi. To dobrze i to się chwali. Kolega Radwan nie będzie już tym odludkiem, jakim był, i jako nawrócony wzmocni koło w dziesiątej be. Moja matka, odrzekłem przewodniczącemu Puzie, który ze względu na zbyt szeroki uśmiech miał pseudonim Japa, przebyła okropieństwa hitlerowskich kaźni, a i za sanacji też ledwie wiązała koniec z końcem, ojciec zaś poległ w obronie ojczyzny, dlatego więc nie wolno mi pozosta- wać w tyle. Kolega Radwan w zasadzie rozumuje słusznie, odpowiedział kolega Puza, nie-mniej jest to podejście subiektywne. Cierpienia jego rodziców były bowiem tylko mikronową częścią cierpień światowego proletariatu. Ale to nic straconego. Kolega Radwan w pełni uświadomi się w ramach naszej organizacji. Ze szkoły wracaliśmy razem i po drodze Puza kupił w małej, prywatnej cukierence sześć pączków. Solidarnie dał mi dwa i powiedział: Kapitalizm upadnie, chociaż my teraz zjadamy te kapitalistyczne pączki. Takie jest prawo historii. Ty, Japa, powiedziałem do niego, ja mu-szę coś poczytać, żeby teoretycznie się wzmocnić, bo to, co w szkole, to za mało. Zaraz to załatwimy, odparł Japa, chodź ze mną. Organizacja i ja bardzo liczymy na ciebie. Japa miesz-kał na Mariensztacie. Kazał mi na siebie poczekać. Na mariensztackim rynku topniały już resztki śniegu, z furkotem skrzydeł zlatywały z dachów gołębie. Podobało mi się tu. Po paru minutach wyniósł pod połą kurtki spore zawiniątko. Usiedliśmy na najbliższej ławce. Japa pożyczył mi Engelsa Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa, Krótką historie WKP(b) oraz Marksa Kapitał. Zacznij od Engelsa, powiedział, twój osobisty przewrót spo-wodowała myśl o rodzinie. To da ci jasność sprawy. Potem zabierzesz się do fundamentalne-go dzieła, jakim jest Kapitał. Ja jeszcze nie czytałem, brak mi czasu. Na koniec zapoznasz się z Krótką historię WKP(b). Zobaczysz, jak światłe nakazy wielkich myślicieli i teoretyków sprawdzają się w praktyce. Później przyjdzie kolej na dzieła Lenina i Stalina. Mam nadzieję, Radwan, że książek tych nie zniszczysz. Kapitał wziąłem z biblioteki ojca. Zobacz. Otworzył stronę tytułową. Widniała tam bardzo starannie wykaligrafowana dedykacja: „Towarzyszowi Wincentemu Puzie, naszemu lubianemu i powszechnie cenionemu Koledze – koleżanki i ko-ledzy z pionu technicznego «Metro-budowy»,” i data: 5.04.1951 rok. Nie bój się, będę uwa-żał, powiedziałem. Nie czytaj przy jedzeniu, dodał jeszcze Japa, a już broń Boże, przy zupie i broń Boże, Kapitał, bo jeszcze jaki skwarek ci tam wpadnie. A z moim starym nie ma żartów. Podziękowałem mu i szybko poszedłem do domu, aby od razu oddać się studiom teore-tycznym. Byłem pełen tej rozgorączkowanej pewności, która kazała mi wierzyć, że wszystko, co chciałem do tej pory robić, było jedynie ułudą i stratą czasu. Błądząc po manowcach, wy-czerpywałem swoje najlepsze siły. A ile przy tym nacierpiała się moja matka? Ile zgryzoty dostarczyły jej te moje nieustające poszukiwania właściwej drogi? Ale teraz, z tym koniec. Borykając się z przykrymi dolegliwościami swojej choroby, matka podała mi obiad. Po-mny tego, aby nie czytać podczas posiłków, uwinąłem się z jedzeniem najszybciej, jak to było możliwe, i od razu zabrałem się do wertowania przyniesionych książek. I w miarę jak prze-rzucałem ich kartki, jeszcze bardziej utwierdzałem się w przeświadczeniu, że tym razem wy-brałem dobrze. Następnie położyłem się na swym starym i skrzypiącym łóżku i zamknąłem oczy. Moja ręka wspierała się na książkach, a moja wyobraźnia wybiegała daleko w przód. Rozsłonecznionymi ulicami nowoczesnego, wspaniałego miasta szedł pochód pierwszoma-jowy. Byłem na trybunie, obok mnie stali moi wierni współpracownicy i uczniowie, a ponad nie kończącym się tłumem radosnych robotników i chłopów kołysało się pięć portretów: Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i mój. Uszczęśliwiony tą wizją, w obawie, aby nie rozproszyła się pośród trudów naszego co-dziennego życia, wcześnie położyłem się spać. Rano czułem się jeszcze mocniej, jeszcze bar-dziej pewnie. Mając świeżo w pamięci uwagi Japy, żadnej z pożyczonych książek nie zabra-łem ze sobą do szkoły. I to był niewybaczalny błąd. Bo kiedy wróciłem do domu, nie znala-złem już ich. Schowała je matka. Dosyć już tego, powiedziała, wymyśliłeś sobie jakąś nową głupotę. Kijem nie zawrócisz Wisły! Zacznij się wreszcie uczyć albo idź do pracy. Ogarnęła mnie rozpacz. Mój gorący entuzjazm i tym razem nie znalazł zrozumienia u tej nieszczęśliwej, nieuświadomionej kobiety. Ale czym trudniej, tym lepiej, pomyślałem. A na-wet dużo lepiej. Moi wielcy poprzednicy nie mogą się mnie wstydzić. Do książek tych wrócę później. Na razie zadowolę się tym, czego w zakresie podstaw marksizmu i leninizmu dowiedzieć się mogę w szkole. Od tej pory, na przekór intencjom matki, środki produkcji, wartości dodatko-we, bazy i nadbudowy, imperializmy i ciemne knowania bez przerwy krążyły mi w głowie. A pomiędzy tymi pojęciami poruszali się z gniewem w oczach tacy sami wyobcowani jak ja, którzy nareszcie odnaleźli swój cel. Baczniej także zacząłem śledzić prasę. Stamtąd też spływało na mnie zagrzewające do walki, ożywcze natchnienie. Głęboko przeżyłem śmierć Nikosa Belojánn-isa i jego trzech towarzyszy straconych potajemnie za podszeptem amerykańskim z wyroku mo-narcho-faszystowskiego reżimu Grecji, mimo protestu wszystkich postępowych narodów świata. Wryła mi się w pamięć ujmująca prostotą odpowiedź towarzysza Stalina na cztery podchwytliwe pytania, zadane przez grupę redaktorów gazet amerykańskich. „Czy trzecia wojna światowa – zapytali dziennikarze amerykańscy – jest obecnie bliższa niż przed trzema czy dwoma laty?” „Nie, nie jest bliższa” – odpowiedział towarzysz Stalin. „Czy spotkanie szefów wielkich mo-carstw byłoby pożyteczne?” Odpowiedź: „Możliwe, że byłoby pożyteczne.” „Czy uważa pan obecną chwilę za odpowiednią do zjednoczenia Niemiec?” Odpowiedź: „Tak, uważam.” „Na jakiej podstawie możliwe jest współistnienie kapitalizmu i komunizmu?” Odpowiedź: „Pokojowe współistnienie kapitalizmu i komunizmu jest całkowicie możliwe, jeśli istnieje obopólna chęć współpracy oraz gotowość wykonywania przyjętych zobowiązań, jeśli przestrzegana jest zasada równości i nie wtrącania się w wewnętrzne sprawy innych państw.” Zajęty pogłębianiem podstaw teoretycznych potrzebnych do budowy nowego, lepszego świata, bez reszty zaprzątnięty problemami walki klasowej, zostałem niestety bardzo dotkli-wie porażony przez ludzi małych, nie rozumiejących tego, co najistotniejsze. Ci mali ludzie, nie widzący niczego poza ciasnotą swoich programów szkolnych, już po raz drugi nie dali mi promocji do jedenastej klasy. A cóż znaczyła uboga, szkolna wiedza, wobec uniwersalnej rozległości moich zamiarów? Nic. Nie znalazł się jednak nikt, kto by zapobiegł tej niespra- wiedliwości. Lud pracujący miast i wsi łoży na twoją naukę, powiedział przewodniczący Pu-za, a ty co? Oszukałeś nas. Oddaj mi moje książki, Radwan. Oddałem. Rozgryzłem go już wtedy. Japa to dwulicowiec. Zależało mu tylko na dyplomie przodownika pracy i nauki, żeby bez kłopotu dostać się na studia. I to nie mnie co rano ojciec podwoził żółto-czarną dekawką blaszanką i wysadzał, dla niepoznaki, dwie przecznice przed szkołą. A to zamiłowanie do pączków, a ta amerykańska marynarka w kratę? Opowiadał, że dostał od ciotki. Na imieniny. Akurat to była ciotka. Wujek Sam, a nie ciotka. Nie wykończyły mnie obozy, powiedziała matka, ale ty to mnie wykończysz. Jak myślisz sobie poradzić bez wykształcenia lub choćby fachu? Milczałem. Bo cóż miałem jej mówić? To, że wielka idea jest znacznie ważniejsza od bojaźliwej, szkolnej wiedzy? Po co? Od dawna przecież żadne już argumenty nie docierały do niej. Targany nie dającym się opowiedzieć rozczarowaniem, nie rozumiany przez własną mat-kę, wychodziłem na długie spacery nad Wisłę, żeby z dala od niej okrzepnąć i nabrać sił. Po-goda była piękna, miasto przygotowywało się do uczczenia Zlotu Młodych Przodowników Budowniczych Polski Ludowej. Sprzątano kwietniki i ulice, malowano lub zaklejano plaka-tami płoty i co bardziej szpetne fragmenty murów, zbijano z desek parkiety do tańca. Nie był to jednak mój zlot, jak tego chciałem. Pominięto mnie. Zwyciężyła małostkowość i gwałt, jaki zadano moim najlepszym intencjom. Dla odmiany zamknąłem się teraz w domu. Nie mogłem mówić i nie mogłem myśleć. Wiedziałem tylko to jedno. Do szkoły już więcej nie pójdę. Mijały dni, a może nawet tygo-dnie. Ten ciężki kryzys trwał. Stopniowo jednak odzyskiwałem władze umysłowe, a moja myśl zaczęła się powoli uwalniać od żelaznych nakazów rewolucji proletariackiej. W tym trudnym okresie rozchwiania i niepewności przeczytałem Londona Martina Edena. I z kart tej książki spłynął na mnie świeży impuls. Coś we mnie drgnęło, a potem w jednym błysku zro-dziła się nowa myśl. Będę pisarzem! Moja bogata natura nie znosiła stagnacji ani żadnego szufladkowania. Będąc pisarzem, będę mógł być wszystkim. Wybiegłem na ulicę. Niestety padał deszcz. Wróciłem do domu i usiadłem przy oknie. Deszcz wzmagał się. Po szybach ściekały strugi wody, a za moimi plecami snuł się smród smażonych na oleju placków ziem- niaczanych, ten tak częsty smród naszego ubóstwa. Nie drażnił mnie jednak teraz, wprost przeciwnie, rozrzewniał. Placki, smażyła przecież moja biedna, utrudzona matka. Postanowi-łem więc, że odpłacę jej to wszystko z nawiązką. Mimo że nie potrafiła mnie już zrozumieć. Książka, jaką obmyśliłem napisać, miała mieć tytuł: Z zaułka w świat. Pierwszy jej roz-dział rozpoczynało przeraźliwe wycie stukasów bombardujących miasto. Ulice pustoszeją, dym wybuchów zasłania wszystko. Nagle pośród tych dymów i płomieni pojawia się rosły mężczyzna w mundurze i z karabinem. Nie zważając na niebezpieczeństwo, strzela do samo-lotów. Strzela długo, a mały, odważny chłopiec przynosi mu naboje. Ich waleczność zostaje nagrodzona. Niemiecki samolot trafiony spada na ziemię. Nalot się kończy. Ojciec i syn utru-dzeni idą do domu. Matka chłopca, a żona mężczyzny, zamiast być w schronie, pochyla się nad balią i po bohatersku pierze ich bieliznę. Mężczyzna jeszcze na chwilę siada na krześle i wymienia z rodziną serdeczne słowa. Potem bierze karabin, żegna się i wychodzi. Musi iść do swoich żołnierzy, jest dowódcą kompanii w batalionie obrony miasta. Do domu wpadł tylko na bardzo krótko, gdyż zabrakło mu kamieni do zapalniczki. Pogrążony w obmyślaniu dalszych rozdziałów nie zorientowałem się nawet, kiedy matka, poświęcając na ten cel część swojej niewielkiej renty, pojechała taksówką do gazowni miej-skiej i tam znalazła mi zatrudnienie w warsztacie instalatorsko- remontowym, w charakterze ucznia. Nie protestowałem. Martin Eden też ciężko harował, żeby utrzymać się na powierzchni. Heroicznie i z pełną świadomością podjąłem się tej pracy. Byłem jednak pewien, że gdyby matka okazała mi jeszcze trochę cierpliwości, moja książka byłaby gotowa. Pensja, jaką mi zaoferowano, wyniosła siedemset dwadzieścia złotych. I to dla takiej banalnie małej sumy moją działalność twórczą musiałem odłożyć w najlepszym wypadku na plan drugi. A w koń-cu odłożyłem ją zupełnie. Dziś wiem, że biorąc sobie za przykład Martina Edena i wzorując się na nim, nie wziąłem pod uwagę odmiennych warunków polityczno-ekonomiczno-społecznych, w jakich wyrastał on, w porównaniu do tych, w jakich ja rozmieniłem się na drobne. Tamte budziły w nim in-stynkt walki, mnie zaś – ponieważ, nie interesując się już rewolucją światową, zagubiłem instynkt klasowy – obezwładniała jak nie kończący się step powszechna sprawiedliwość i równość oraz monotonia niechcianej pracy. Ponad trzy lata zabrała mi posada w gazowni, a jedyne, co osiągnąłem oprócz dwustuzłotowej podwyżki, było to, że ze względu na nieprzy-datność do innych zajęć siedziałem w kantorku i na zlecenie majstra wykonywałem różne roboty papierkowe. Mam ładny charakter pisma, więc majster był zadowolony. W gazowni miejskiej bezpowrotnie oddaliłem się od Martina Edena. Ból wędrował jakby przenoszony pneumatyczną windą. Dochodził do punktu kulminacyj-nego i nagle rozpadał się jak bańka mydlana. Moment spokoju i powtórka. I znów. Wstałem. Przeszedłem się kilka razy od okna do drzwi. Pepegi cicho, ale natarczywie skrzypiały. Za-trzymałem się. Ból od nowa wędruje do swojej kulminacji. Przełyk piecze. W drogę. Odbiło mi się kwaśno. Chodząc masowałem brzuch. Skrzyp kroków, mamrotanie śpiącego Raucha. Ciekawe. Zawsze śpi w sztucznych szczękach. Teraz lepiej. I odbiło mi się mniej kwaśno. Ból powoli przestawał się przemieszczać. Nieruchomiał. Gdyby tak teraz trochę sody? Ale sody nie ma. I nie dadzą. Emilia mówi, że zjadłem wagon tego świństwa. Zdrętwiała mi ręka. Cho-dzić i masować, chodzić i masować. To pomaga. Rozluźnia te wewnętrzne skurcze. Zmiana ręki. Można także usiąść, ścisnąć trochę brzuch dłońmi i kiwać się to w przód, to w tył. Ale lepiej chodzić. Co oni mi tam sknocili? I czemu po paru miesiącach nawrót? Zacisk? Wejście jest, a wyj-ścia nie ma? Żeby tylko nie zwracać. Bebechy są już zmęczone. Lekarze mówią, że pewne bodźce utrwalają się na stałe. Potem może być zupełnie inny sygnał, a ból nadal jest taki sam. Zmiana ręki. Prawa jest bardziej wytrzymała, chociaż w dzieciństwie zapowiadałem się jako leworęczny. Ale może jakąś drożność mam? Choćby małą. I dlaczego tak ze mną jest? I w chorobie, i w życiu. Widzę drogę, już zaczynam iść, a tu okazuje się, że odrobinę dalej, moja droga nie ma drożności. Inni poszli do góry. Bez przeszkód. Puza na przykład. Zero przy mnie, miernota bez wyobraźni. Dyrektor departamentu teraz. W telewizji widziałem go kie-dyś. Usiądę. Piecze już tylko. Cała ta rura piecze. A w sali widno. Księżyc wynalazł dziurę w chmurach. Błyszczy jak nagi tyłek elektrowni. Chmury są czarne, postrzępione na brzegach. O! Ręce mi drżą. Mam drobne i delikatne dłonie. W ogóle mam delikatne ręce artysty. Dolegliwości matki stopniowo odbierały mi prawie cały czas wolny. Robiłem zakupy, po-magałem jej w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Byłem przykuty do niej i niekiedy wzbudzało to we mnie uczucie nienawiści. Kiedyś miałem taki sen, że zabiłem ją tasakiem. Obudziłem się zlany potem. Wstałem i zbliżyłem się do jej łóżka. Oddychała równo. Poczu-łem ulgę. Ale długo jeszcze ten sen mnie prześladował. Innych kobiet poza matką nie znałem. Wszystkie próby zawarcia bliższej znajomości kończyły się zwykle po jednej randce. Wystar-czyło, abym zaczął mówić o moich perspektywicznych zamiarach. Brały mnie za idiotę. Inni obrastali w piórka, żyli coraz lepiej, a ona chorowała. Taka była prawda. Ale czy tylko ona przeżyła obóz i wojnę? Wielu było takich, którym to w niczym nie zaszkodziło. Choć się broniłem, to gdzieś w głębi mnie czaił się żal, że u nas nie było tak, jak było u innych. Poczu-cia sprawiedliwości nie wyzbyłem się jednak nigdy. Dlatego zawsze będę pamiętał, że to dzięki niej, jako opiekun i żywiciel, uwolniony zostałem od trudnej i kłopotliwej służby woj-skowej. A kiedy stało się wiadome, że nic mi ze strony wojska nie grozi, matka moja za-mknęła powieki. Ów smutny, ale nieunikniony fakt uczynił mnie człowiekiem wolnym i od tej pory życiem moim mogło kierować wyłącznie natchnienie. Kiedy nadeszło lato, śmierć matki dotknęła mnie zimą, porzuciłem definitywnie pracę w gazowni i z ostatnią wypłatą w kieszeni, śmiało patrząc w przyszłość, łaziłem po mieście objadając się lodami i rurkami z kremem. Plany moje nie były skrystalizowane, a nawet ich wcale nie było. Chciałem jedynie, w chwili gdy dotrze już do mnie odpowiedni impuls, aby to były plany wielkie. Bardziej z sentymentu niźli z przekonania przejrzałem także swe minione próby pisarskie. Papier już pożółkł, litery kreślone lichym atramentem wyblakły. Mimo to przeczytałem od nowa tych kilkanaście stron Z zaułka w świat. Dawnych wzruszeń nie odnalazłem, rozpadły się gdzieś. Podjąłem więc szybką i dość oryginalną decyzję. Podarłem rękopis na bardzo drobne strzępki, napełniłem nimi kieszenie i wyszedłem z domu. Był wyjątkowo ciepły i pogodny zmierzch. Idąc przez miasto pełen żalu, a zarazem rozchichotanej ulgi rozsiewałem to szczególne konfetti wokół siebie. Ulicami krążyły objęte wpół pary, przed lodziarniami ustawiały się kolejki, a ja czułem się tak, jakbym całe moje dotychczasowe życie jednym kłapnięciem nożyc odciął od siebie. Póki co jednak, przepuściłem moje skromne zasoby finansowe. Musiałem więc sprzedać biżuterię, jaka pozostała po matce. A cała ta biżuteria to cienki, złoty łańcuszek z niewielkim wisiorkiem i na dodatek z uszkodzoną zapinką. Nie zapłacono mi zbyt wiele, ale znów mia-łem z czego żyć. Trzeba było pomyśleć, co dalej? Gdybym żył bardzo oszczędnie, odżywiał się wyłączni& w barach mlecznych i mniej przejadał na słodycze, pieniędzy mogłoby mi star-czyć do jesieni, a może nawet i do zimy. Ale przecież trzeba było także kupić opał, płacić czynsz i światło. Wszystkie te sprawy wydawały się dość trudne, lecz mimo to nie przygnę- biały mnie. Po dawnemu bowiem, próbując swych możliwości w różnych zawodach, profe-sjach i fachach, dawałem nieskrępowany upust mej wyobraźni. Dzięki temu miałem natych-miastową lub prawie natychmiastową satysfakcję, bo do czego bym się nie zabrał, osiągałem doskonałe wyniki. Podobnie było z ludźmi. W wyobraźni stykałem się ciągle z samymi znakomitościami, a rzeczywistość darzyła mnie spotkaniami wyłącznie przypadkowymi. Znałem, co prawda, paru chłopaków i parę dziewczyn z mojej kamienicy i przystawionych do niej w miejsce zburzo-nych domów kamienic plomb, była to jednak znajomość nader luźna. „Kołowaty”, wołali za mną. „Jurek to stale kołowaty chodzi.” Drażniła mnie ta chamska przyziemność i brak hory-zontów. Te rozmowy o dżezie, o jakichś zespołach, które zaczęły powstawać, o amerykań-skich ciuchach kupowanych na bazarach, o wódce i o kopulacji. Czułem, że przerastam ich pod każdym względem, tylko że nie miałem jeszcze na to konkretnych dowodów. Czasem jednak bawiła mnie rozmowa z nimi. Celowo prowokowałem ich do mówienia o tych wszystkich nowinkach, o których jeszcze nie tak dawno mówić się nie godziło. Do niedawna przecież, przed niespełna rokiem, Zachód był wylęgarnią złowrogich imperialistów, a teraz stał się kopalnią brakujących nam dóbr i partnerem do wymiany gospodarczej, a bezideowość i zgnilizna moralna kapitalistycznych twórców nie przeszkadzała już nam w odbiorze za-chodniej kultury. Te niespodziewane odkrycia poniektórymi wstrząsnęły, mną natomiast wcale. Zmuszony przez istoty małe i ograniczone do rezygnacji z udziału w rewolucyjnej walce klas uwolniłem się jednocześnie od przymusu ciągłych porównań, od indywidualnych uciążliwości prawi-dłowego rozwoju, od dialektycznego śledzenia wskaźników wzrostów i wykonów. Byłem wolny i nie uczyniłem już ani pół kroku w celu jakiegokolwiek uspołecznienia się czy choćby formalnej przynależności. Nuda wiejąca z planowego działania mroziła mnie. Czekałem na sygnał, na ów impuls, który uruchomi wszystkie moje wewnętrzne siły. I sygnał ten, choć niezupełnie taki, jak bym tego chciał, otrzymałem we właściwym czasie. Nie określony bliżej głos kazał mi po wyjściu z baru mlecznego kupić gametę. Znalazłem tam ogłoszenie, że wytwórnia kap, narzut, makat i makatek, prowadzona pod Warszawą przez panią Łucję Świst, poszukuje ajentów do rozprowadzania swoich wyrobów. I już w parę mi-nut później, po powrocie do domu widziałem się dokładnie w tej roli. A nim nadszedł wie-czór, przeprowadziłem już tysiące udanych transakcji. W nocy, prowadząc dalsze operacje handlowe, pobiłem wszelkie rekordy dochodów w tej dziedzinie. Byłem nawet w stanie kupić sobie najnowszy model samochodu syrena. Rano chciałem od razu pojechać do pani Łucji Świst, ale pogoda była kiepska, a mój płaszcz nie prezentował się najlepiej. Wybrałem się więc jedynie do baru mlecznego, a potem nadal prowadziłem operacje handlowe stopniowo przenosząc się poza granice kraju. Wkrótce wyroby pani Świst znalazły się nawet w Afryce. W okrągłych, krytych palmowymi liśćmi murzyńskich chatach pojawiły się kolorowe makat-ki z tradycyjnymi napisami: „gdzie Murzynek sześć, tam nie ma co jeść” oraz: „świeża woda sił ci doda”. Następnego ranka do tego stopnia poczułem się zmęczony intensywnie prowadzonym handlem, że na dobrą sprawę mógłbym już pójść na urlop. Tak dalece poznałem przy tym to nowe dla mnie zajęcie, że straciło już wiele ze swych uroków. Nie miałem jednak wyboru. Pogoda też poprawiła się na tyle, że nie musiałem korzystać z płaszcza. Malarnia znajdowała się w Rembertowie. Pojechałem tam. Łucja Świst była mocno zbu-dowaną i bardzo jasno tlenioną blondynką w wieku lat czterdziestu kilku. Zakład mój potrze-buje ludzi młodych, dlatego zaryzykuję, powiedziała. Na początek będzie pan jeździł w teren ze starszym, obznajmionym już z fachem kolegą. Ubodło mnie to trochę. Kto tu jest obznaj-miony, pomyślałem. A jak uzbiera pan sobie depozyt, mówiła dalej, to będzie pan mógł pra-cować samodzielnie. Nie rozumiem, powiedziałem. Towar wydaję zawsze do wysokości de- pozytu, wyjaśniła. Im większy depozyt jest u mnie, tym więcej pan może pobrać towaru. Pro-ste? Ale może pan również dać mi w zastaw coś wartościowego lub od razu gotówkę. Więc co? Wypracujemy czy załatwimy to inaczej? Wypracuję, odparłem. Jak wysoki ma być ten depozyt? Moi akwizytorzy zaczynają zwykle od pięciu tysięcy, powiedziała pani Świst, zgo-da? Kiwnąłem głową. Dopóki nie osiągnie pan wysokości depozytu, wyjaśniła jeszcze, pań-ska prowizja będzie dzielona na pół. Pół do depozytu, pół dla pana. Odnośnie zaś ubezpiecze-nia, też nie ma strachu. Mam jednego ubezpieczonego in blanco. W malarni produkcja szła bez chwili wytchnienia. W tym niskim pawiloniku o dużych oknach, w które wmontowano nieustannie buczące wentylatory, unosiły się wielobarwne opa-ry nitro. Trzech mężczyzn i jedna kobieta naciągało kawałki workowego płótna na drewniane ramy, przykładało szablony i natryskiwało pod ciśnieniem farbę. Huczał agregat sprężający powietrze, kolorowa mgła osiadała na sprzętach. Pracujący tam ludzie zanosili się kaszlem i spluwali kolorowo jak w bajce. W malarni Łucji Świst oprócz pracowników fizycznych zatrudnionych było razem ze mną trzech akwizytorów. Ten, pod którego opieką miałem wypracować depozyt, nazywał się Ziu-tek Leżak, a metody, jakie stosował w handlu, były nadzwyczaj proste. „Do chamów trzeba mieć dobry bajer”, powiedział mi przy pierwszym wyjeździe. I to było wszystko. A potem dodał: „ja biorę prawą stronę, pan bierzesz lewą. A o szesnastej spotykamy się w knajpie”. Działaliśmy w rejonie Warki, Góry Kalwarii, Grójca, Mogielnicy i innych osiedli i miast na zachód od Wisły. Od Wisły na wschód działał Grzegorz Płużański, zwany przez Leżaka z powodu skąpstwa i nieprzystępności faryzeuszem albo nieużytkiem. Interes szedł najlepiej w nowo wybudowanych domach, a zwłaszcza w nowych osiedlach. Ludzie chcieli urządzać się nowocześnie, ale zarazem tak, aby było w tym również coś swoj-skiego. W nowych blokach bez podwórek, bez wspólnego kucanego ustępu, bez komórek na węgiel i króliki czuli się jak w innym życiu. Wygody pozbawiały ich mnóstwa zajęć. Zacza-dzeni niespodziewanym nadmiarem czasu wolnego głupieli, upijali się i tyli. Potrzebny był im ratunek, coś, co choć w części uwolniłoby ich od tej higienicznej anonimowości. Łucja Świst, kobieta przedsiębiorcza, wiedziała więc, co robi. Malowane u niej kapy i narzuty ra- dowały dusze jaskrawymi barwami polnych oraz ogrodowych kwiatów. Na makatach i ma-katkach przeważały natomiast trzy podstawowe motywy. Dziewczyna z dzbanem u studni i czerwonolicy, wąsaty ułan, bocian z niemowlęciem w dziobie na tle sielskiego domostwa oraz myśliwy w tyrolskim kapelusiku z dymiącą fuzją w ręku i nogą wspartą na powalonym dziku. Nie czułem tremy, wręcz przeciwnie, roznosiła mnie twórcza radość. „Nasza firma – cza-rowałem nie zawsze przychylnie nastawione gospodynie domowe – zatrudnia na stałe i na zlecenia najlepszych polskich malarzy, pracujących metodą półprzemysłową. Farby, wyłącz-nie pochodzenia zagranicznego, kładzione są w sposób niezwykle trwały. Wyroby naszej fir-my mają wielu odbiorców poza granicami kraju, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, Au-stralii, Kanadzie i Japonii. Proszę!” I jednym ruchem demonstrowałem którąś z kap, narzut, makat czy makatek. Wsie, osiedla i miasta, w których bywaliśmy, Ziutek Leżak umiejscawiał przede wszyst-kim wedle knajp. Uwielbiał przy tym żargon i skróty myśloiwe. Mówił na przykład: „To tam, gdzie w gospodzie tyra ta ruda, co ćwiartki nie poda, bo ma żylaki.” Rezultaty, jakie zacząłem uzyskiwać w tym domokrążnym handlu, wyrównały się, a potem nawet przewyższyły rezultaty uzyskiwane przez mojego nauczyciela. Nie to jednak, gdyż i tak pracowaliśmy do jednej kabzy, niepokoiło Ziutka Leżaka. Poruszyło go głęboko coś zu-pełnie innego. Mój organizm nie znosił alkoholu. Było to najsłabsze ogniwo naszej wspólno-ty. Ale mnie również właściwość ta irytowała. Pod kierunkiem Ziutka przystąpiłem więc do kuracji odwykowej. I podobnie jak on próbowałem już od rana przełykać pewne ilości leków, na pierwszy rozruch, ale skutki były żałosne. Dopiero do obiadu mogłem wypić jeden, ewentualnie dwa kieliszki lekarstwa bez spowodowania wymiotów. O tej porze Ziutek był już rozgrzany do swoich maksymalnych obrotów. „Szczeniaku – pieszczotliwie zwracał się do mnie – wracamy. Stolica oczekuje nas, a dziwy piszczą.” Ziutek to zachłanny prymityw, mówiłem sobie, kołek z przydrożnego wiejskiego płotu. A mimo to ulegałem mu. Jego dziki rechot, który obnażał rudawą czerń kilku osieroconych zę-bów, drażnił mnie i pociągał. Znając zawczasu wynik kuracji, wiedząc, że tak na górze jest już zapisane, wytrwale próbowałem pozbyć się wstrętu do wódki. Piłem i zwracałem, piłem i zwracałem, a Ziutek niestrudzenie podejmował dalsze zabiegi odwykowe. Co bardziej znane knajpy były nasze. Krążyliśmy od „Paradisu” do „Polonii”, od „Polonii” do „Bristolu”, a stamtąd taksówką do „Oazy” na Pragę. Chciałem upodobnić się do niego, brać życie tak zwy-czajnie i zachłannie jak on. Płaciłem za to zdrowiem, ale bez namysłu stawałem do następnej próby. Ziutek był o dobrych dwadzieścia lat starszy ode mnie. Umiłowanie wolności kazało mu porzucić żonę i dwoje dzieci gdzieś na Lubelszczyżnie. I to umiłowanie wolności pędzało go po całej Polsce wzdłuż i wszerz, a w ślad za nim biegły białe jak gołębie nakazy płatności alimentacyjnych. Na skutek wadliwej konstrukcji mojego organizmu upić się nigdy nie mogłem. Ziutek na-tomiast najpierw upijał się, potem zaś, zwykle około północy, mimo że nie przestawał pić, trzeźwiał. Od tej chwili w jego ogromne ciało wstępowała gwałtownie chuć. Działał wtedy szybko i bezbłędnie. Precyzyjnie wyławiał wolne panienki i jechaliśmy do mnie. To wszystko oszałamiało mnie. Było brutalne, zwierzęce i zadziwiająco proste. Ziutek też zachowywał się jak zwierzę. Nie zdążyłem nawet postawić kieliszków na stole, a on już był nagi. Rozbierał się chętnie, z wyraźnym upodobaniem i gromko popędzał panie, aby szybciej zrobiły to samo. Owłosiony, śmierdzący zjełczałym potem, z wiecznie brudnymi nogami, swoim potężnym, gotowym do boju przyrodzeniem wywoływał w tych zeszmaconych dzi-wach, które zadziwić było trudno, szacunek i ekstazę. W moim niewielkim, rzęsiście oświe-tlonym mieszkaniu, światła życzył sobie Ziutek, kłębiły się nagie ciała, rozlegał śpiew i miło-sne rzężenie, wybuchały gwałtowne przekleństwa i cienko trzaskało rozbite szkło. Przed świtem, gdy ja już dawno wyczerpałem swe możliwości, samcza waleczność mojego kolegi słabła. Ochrypłym, zniecierpliwionym głosem nakazywał paniom przywdziewać szaty i wynosić się do diabła. Niewiastom tym, oszołomionym magiczną męskością Ziutka, wracała przytomność umysłu, więc domagały się honorariów. W tej zaś kwestii Ziutek był równie oporny jak przy płaceniu alimentów. W rezultacie honoraria płaciłem ja i potem dopiero układaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Nie trwało to długo, około godziny szóstej bo-wiem Ziutek budził się i wyruszał do najbliższego sklepu po wino. Na kaca pijał przeważnie riesling. „Kwaskowaty jest, mówił, i chłodzi.” Natomiast ja ni-czego przełknąć nie mogłem, nawet wody. Mój zatruty organizm cierpiał. Po mieszkaniu tu-łały się jeszcze wyziewy niedomytych panienek, cuchnęły znów wyswobodzone z butów Ziutkowe nogi, a ja przyrzekałem sobie, że to, co było dzisiejszej nocy, było już ostatni raz. Zaczyna się. Oni śpią? Śpią. To dobrze. Zawsze to głupio przy kimś. Ten marsz i ten ma-saż. Dawniej też. A może nawet bardziej. Nieraz szedłem ulicą i to masowanie pod rozpiętą koszulą. Zdarzało się, że ktoś przystanął, popatrzył i popukał w czoło. A ja szedłem dalej i udawałem, że nic nie widzę. Akurat była modna tak zwana gra półsłówek. I jakiś szczeniak, ze szesnaście lat, nie więcej, wrzasnął mi nad uchem: pasaż mały! I uciekł. Wiedziałem, co to znaczy, ale cóż z tego? Miałem mu dać w mordę? Jak? Skoro w człowieku ta męka. I tylko jedna jedyna myśl, żeby już być w domu. W domu jednak nie koniec. Chodzenie, kiwanka na krześle albo kiwanka na czworakach, z głową w poduszce. I ta nękająca coraz silniej chęć. Złapać nóż i przebić wreszcie ten ból... Za Ziutkiem Leżakiem zatrzasnęły się kraty więzienia. Każdy ma jakiś wstręt. Ja mam do alkoholu, on miał do alimentów. Moje życie na powrót stało się zwykłe i szare. Chcąc tego uniknąć, rozstałem się z pracą u pani Świst i zacząłem, jako statysta, grać we współczesnym melodramacie psychologicznym pod tytułem: Na zakręcie. Oś dramaturgiczna filmu, jak w skrócie wyjaśnił statystom reżyser, przebiegała na linii: on, młody, ideowy i zaangażowany dyrektor zakładu przemysłowego; ona, piękna i niezwykle zachłanna na dobra doczesne. Za-sadniczy konflikt krył się w problemie wyboru. Co wybrać? Dalszy bezkompromisowy, nie unikający trudności, wszechstronny rozwój socjalistycznego zakładu pracy czy pójście na dławiącą ten rozwój łatwiznę, dającą jednak w zamian wysokie premie, spokój, a przede wszystkim miłość i nieskrępowane igraszki w łóżku z pazerną na pieniądze, ukochaną kobie-tą. Akcja filmu toczyć się miała pośród licznych konstruktywnych narad produkcyjnych, przerywanych natarczywymi telefonami ukochanej, w wytwornych, nowoczesnych klubach i nocnych lokalach stolicy, w skromnej, kilkupokojowej willi młodego dyrektora, w której bra-kuje kobiety na stałe, a także w halach produkcyjnych i na ulicach pełnych tulących się do siebie, szczęśliwych par. Moje dotychczasowe rozczarowania nauczyły mnie rozwagi. Dlatego nie od razu dałem się unieść na fali entuzjazmu, ale dopiero podczas drugiego czy trzeciego dnia lub raczej wieczo-ru zdjęciowego. I choć grałem tylko jednego z wielu rozrywkowiczów w nocnym lokalu, obycie knajpiane przydało mi się bardzo, pojąłem z absolutną już tym razem pewnością, że wszystko, co robiłem do tej pory, było złudzeniem. Prawdziwym moim powołaniem, które dopiero teraz wyłoniło się z podświadomości, było aktorstwo. Ta radosna, przenikająca całą moją istotę wiedza o sobie nadal jednak nakazywała mi być statystą skromnym, nigdzie nie pchającym się bez potrzeby. A mimo to reżyser zauważył mnie i zaproponował zagranie nie- wielkiej, epizodycznej rólki. Uzależnił to od zdjęć próbnych. I w tym celu, w najbliższy po-niedziałek rano, miałem zgłosić się do wytwórni. Od czasu podjęcia pracy w malarni pani Świst minął prawie rok. Znów było lato, znów upalnie i zielono wszędzie. Moja kariera artystyczna w szybko mknącym obłoku marzeń roz-wijała się już bez żadnych przeszkód. Żyłem wówczas bardzo ubogo, odżywiałem się byle czym. Teraz jednak nie miało to już żadnego znaczenia. A poza tym moja nieszczęśliwa matka kupiła niegdyś okazyjnie srebrną cukiernicę i kilka srebrnych łyżek. Zapakowałem to wszystko w gazetę i poszedłem spieniężyć jako srebrny złom. Zapłacono mi prawie trzysta złotych. Była sobota, najbardziej lubiany przeze mnie dzień tygodnia. Kupiłem dziesięć deka pestek z dyni i łuskając je, szedłem przez miasto. Zbliżała się pora zmierzchu. Na ulicach wyroiły się piękne kobiety i dziewczyny. Tydzień, który mijał, był najlepszym tygodniem mojego życia. Przestały mnie gnębić wyrzuty sumienia. Mój wielokierunkowy talent nareszcie się umiejscowił. Czułem ulgę i spokój. Rozmyślałem o sławie i o miłości. Tamto, co zdarzało mi się z Leżakiem, należy już wykreślić z pamięci. Na mijające mnie kobiety patrzyłem jak na swoją własność. Kiedy zostanę wielkim aktorem polskiego filmu, wystarczy mi tylko kiwnąć palcem. Łupiny pestek znaczyły mój trop w Alejach Ujazdowskich i na Krakowskim Przedmieściu. Doszedłem tak do placu Zamkowego. Tu trop mój nagle się urwał. Bezceremonialnie zacze-piła mnie bardzo niska i bardzo wydatnie pozaokrąglana kobieta. Stała obok dwóch ogrom-nych waliz. „Proszę pana, powiedziała, niech mi pan pomoże znieść te walizy do przystanku tramwajowego. Ja sama już nie mogę.” Byłem w doskonałym nastroju, więc zrobiłem nie tylko to, o co mnie prosiła, ale odwiozłem ją również do domu. Pomyślałem, że może być miłym przerywnikiem w okresie przejściowym, nim nadejdą prawdziwe sukcesy miłosne. Mieszkała na ulicy Brzeskiej w wynajętym pokoju. Umówiłem się z nią na następny dzień, żeby pójść na plażę. Rozłożyliśmy się w pobliżu mostu kolejowego. Z przyjemnością stwierdziłem, że mimo niskiego wzrostu, jest bardzo proporcjo-nalnie zbudowana, że ma drobne stopy i ręce, ładne zęby i co parę słów wybucha śmiechem. Ja również byłem radosny, więc cieszyło mnie byle co. W końcu powiedziałem jej, że zamierzam zostać aktorem filmowym. Rozweseliło ją to na dobre. Zrobiłem się czujny. W jej śmiechu jed-nak nie było niczego złośliwego. Najpiękniejszy to pan nie jest, powiedziała śmiejąc się, ale ostatecznie... Zresztą, podoba mi się pan i tak, inaczej bym tu nie przyszła. Zrozumiałem, że potraktowała to jako żart. Ubawiło mnie to tylko i po plaży zaprosiłem ją na obiad do restauracji „Kijowskiej”. Na lepszy lokal nie miałem pieniędzy. Potem poszliśmy do niej. Rozpierał mnie nadmiar uczuć z tego już choćby powodu, że do tej pory znałem tylko dziwki. Jadłem ciasto, piłem herbatę, a jednocześnie czułem jakiś niepokojący ucisk w żołąd-ku. Między nami nic jeszcze nie było, ciągle byliśmy na pan i pani. Nagle zaczęło mnie boleć. A potem chwycił pierwszy w życiu atak. Od razu chciała iść i zadzwonić po pogotowie. Wzbraniałem się, bo nie byłem ubezpieczony. W końcu jednak trzeba było pogotowie we-zwać. Nie ja płaciłem. Dostałem zastrzyk i zasnąłem. Ona pościeliła sobie na podłodze. Rano, kiedy jeszcze spałem, poszła do pracy. Zostawiła mi kartkę, abym nigdzie nie wychodził i koniecznie na nią zaczekał. Wstałem. Byłem nie do życia. Jak mam nie wychodzić, pomyśla-łem, skoro dzisiaj czekają mnie zdjęcia? Było już późno, zbliżała się godzina dziesiąta. Za-cząłem się spieszyć, ale leciało mi wszystko z rąk. Wtedy znowu ból. Może nie tak silny jak wczoraj, ale wystarczająco dokuczliwy. Zostałem. Na jeden dzień. Tych dni naskładało się na całych piętnaście lat. Mieszkałem u Emilii około tygodnia, potem zabrałem ją i przeprowa-dziliśmy się do mnie. Trzeba było wziąć ślub. Wmówiła mi tę konieczność. Moje życie poto-czyło się płasko. Od choroby do buntu, od choroby do buntu, od... I nie było czego żałować. Tamten film i tak nie wszedł na ekrany. Nie wiem nawet, czy został skończony. Chwileczkę. Już. Odbiło mi się. Ale kwas... I ten mój bunt. Tysiące utarczek i demonstracji. Jakby na przekór sobie. I słowa, słowa, słowa... Nic więcej. Rogala usiadł, wymamrotał coś i znowu opadł na poduszkę. Przez chwilę słychać było tyl-ko pochrapywania Raucha. Każdą frazę, chrapliwą dopiero w swym najwyższym brzmieniu, kończyło coś w rodzaju cmoknięcia. Rogala chrapał inaczej, z poświstem. Teraz znów rozpo-czął swój niezbyt głośny koncert i jego pochrapywanie zderzyło się w wygrzanym powietrzu sali z chrapaniem Raucha. Pana Tomasza nie było słychać, pan Tomasz spał cicho jak kura. Było to jak nieustający pojedynek szermierzy, z których żaden nie może zwyciężyć. Wieczny remis był w tych doskakujących do siebie dźwiękach. Stanąłem. Do ust napłynęła mi ślina. Kłąb rwącego bólu przeniósł się w stronę gardła. Zemdliło mnie. Ledwie zdążyłem wybiec z sali. Zatykając dłonią usta wpadłem do ustępu. Gorąca, kwaśnogorzka ciecz chlustała ze mnie jak z fontanny. Kilka spazmów i pociemniało mi w oczach. Wsparłem się głową o zimną, wilgotną glazurę, którą pokryta była ściana w ustępie. Pociągnąłem za sznur od rezerwuaru. To, co wychlusnąłem z siebie, rozpoczęło swoją drogę do morza. Nogi mi drżały. Oderwałem się od ściany i okręciłem szlafrokiem. Powoli, jeszcze zgięty w pół, wyszedłem na korytarzstrasse. Nie czułem niczego poza przyćmioną ulgą spełnienia. Poszperałem za papierosami, na szczęście były. Płomień zapałki rozjarzył się w półmroku krótkim błyskiem. Z oddali, od strony świetlicy, usłyszałem kaszel. Wstrzymałem oddech. Kaszel powtórzył się. Wiedziałem już. To kasłał Książkiewicz. Bezwiednie, jakby gnany nieodpartym przymusem, zacząłem wlec się w jego stronę. Drzwi od szóstki były jak zawsze otwarte. Dobiegał stamtąd cichy, ale dokładnie odmierzony skrzyp. Stanąłem i spojrzałem tam. Człowiek kadłub siedział na swoim łóżku i kiwał się jed-nostajnie jak wahadło zegara. Guzik chrapał cienko i dziwnie irytująco. Człowiek kadłub spojrzał na korytarz. Białka jego oczu bielały jak oczy Murzyna. Wzdrygnąłem się i znów zacząłem iść. Przesuwałem się pomiędzy ścianami, jakbym przesuwał się pomiędzy dwoma szeregami śpiących. Zobaczyłem plecy Książkiewicza. Siedział skurczony i chyba dlatego wydał mi się znacznie mniejszy. W dyżurce pielęgniarek paliła się nocna lampka. Na kozetce, zwinięta w kłębek, spała siostra Monika. Spod miękkiego szpitalnego koca widać było tylko jej głowę z półotwartymi ustami. Wróciłem na korytarzstrasse. Widział mnie czy nie, pomy-ślałem. Cicho przesunąłem się obok świetlicy. Książkiewicz nadal zwrócony był do korytarza plecami. Zmierzałem do trzeciego okna, gdzie stała popielniczka. Doszedłem i przysiadłem na parapecie. Spokojnie zaciągnąłem się raz i drugi. Wtedy usłyszałem głuchy odgłos. Zain-trygował mnie. W szóstce błysnęło światło. Poszedłem tam. Człowiek kadłub leżał na podło-dze. Miał na sobie tylko pidżamową kurtkę. Niżej był nagi. Na kikutach jego ud kłębiły się zgnojone ropą bandaże. Guzik pochylał się nad nim i bezradnie wymachiwał rękami. – Krzesło podsuń – wycharczał człowiek kadłub – krzesło mówię, kurwa twoja mać! – Zaraz – powiedział Guzik – zaraz, ale proszę mi się tu nie wyrażać. Nim jednak zdążył to zrobić, schwyciłem taboret i postawiłem w pobliżu człowieka kadłu-ba. On zaś podsunął sobie taboret jeszcze bliżej, drugą ręką chwycił się krawędzi łóżka i nim ktoś z nas zdążył mu pomóc, był na górze. – Dziękuję panu – powiedział – i zwrócił się do Guzika. – Myśleć trzeba, człowieku, my śleć. Ten zaś puścił to mimo uszu i jakby w zamian zaatakował mnie: – Na przeszpiegi żeś tu pan przyszedł? Podsłuchiwać, co? Spać nie może, to i innym nie da. Redaktor. Ale żeby coś napisać, to już ręka nie chodzi. Już się zatrzymuje w łokciu. Nie lubię takich, co wszędzie łażą i tylko węszą jak te psy. Człowiek kadłub podniósł na mnie wzrok. Jego oczy wyły. – Niech pan stąd idzie – odezwał się cicho – i niech pan zgasi światło. Zrobiłem, o co prosił, i wyszedłem. I nie wiem nawet, czy byłem zły, czy było mi tylko przykro. Przymus promenowania głuszył te wrażenia. Czułem się kiepsko, więc pokonywa-łem tylko niewielkie odcinki trasy. Od świetlicy, gdzie nadal siedział zgarbiony Książkiewicz, po otwarte drzwi szóstki, gdzie zostałem spostponowany. Znów słychać było stamtąd miaro-wy skrzyp. Kilka nawrotów i do skrzypów dołączyło się tak jak przedtem chrapanie Guzika. Po kilkunastu nawrotach poczułem się wyczerpany. Cicho otworzyłem drzwi od świetlicy i wszedłem do środka. – Czekałem na pana – powiedział nie odwracając się Książkiewicz. – Słyszałem, jak pan chodził, ale nie chciałem przeszkadzać. A potem coś upadło. Po chwili znów pan zaczął cho-dzić. – Ten z szóstki spadł z łóżka. – Ten, co się huśta? –Tak. – Wczoraj, jak pan był na tej sondzie, to on też zleciał. Ledwie go przywieźli, a on spadł. Usiadłem obok. Tarcza zegarka na przegubie jego ręki fosforyzowała. Godziny jednak nie mogłem odczytać. Ale musiało już być koło drugiej. Zapaliliśmy. Cóż bowiem moglibyśmy zrobić innego? Czym równie skutecznie dałoby się pokawałkować ów powoli ciurkający czas? Człowiek musi przecież mieć pod ręką coś, co spełnia się natychmiast i do tego łatwo. Po kilku minutach milczenia Książkiewicz powiedział: – Coraz częściej muszę brać ten zastrzyk, panie Radwan. Mam nawet pewne powątpiewa-nia, czy jest to witamina. A jeśli nawet, to musi w niej być coś na złagodzenie bólu. Siostra Monika każe mi leżeć, doktor Sukmański tak samo, nie mówiąc już o docencie. A czy tam można uleżeć? Dziewięć łóżek, proszę pana, to nie są żarty. Leżę, wydaje mi się, że śpię, a przecież wszystko słyszę. Okna otworzyć nie można, bo im zimno. Przeważnie więc otwarte są drzwi, ale i tak powietrze jest takie, że nawet lokomotywa jak baletnica uniosłaby się do góry. Trzeba nie mieć sumienia, żeby tyle żreć, a potem pierdzieć bez umiaru. To rodziny tyle im tego znoszą. To skandal. Najbardziej żarty jest ten bez nóg. A co zagrzmi, to woła: „Do-brze jest, teściowa mnie jeszcze chwali.” Znużenie i jakaś bezwolna ospałość rozpływały się we mnie. Świergot jego słów, mimo wszystko, koił. Mogłem milczeć. Błądziłem ciągle w odległych regionach, gdzie nic już nie mogło się zmienić. Ani ludzie, ani zdarzenia. – Jeżeli człowiek jest chory – mówił dalej – to wszystko obraca się przeciwko niemu. Na-wet taka siostra Monika, którą każdy tu lubi. Osobiście odprowadziła mnie po zastrzyku do łóżka. A ja tam wcale nie chciałem wracać, ale iść musiałem, bo ona tutaj jest władzą. Dopie-ro później, kiedy już zasnęła, przyszedłem do świetlicy. I wie pan co, panie Radwan, że ja zacząłem myśleć o niej jako o samicy. Pan to rozumie? W mojej sytuacji! To tak, jakby mój organizm sam występował przeciwko sobie. Bo na cholerę takie chęci, kiedy bliżej mi już do śmierci niż do życia. Spojrzał na mnie. Połowa jego twarzy była w cieniu, połowa nurzała się w świetle lampy padającym z dziedzińca. Teraz była moja kolej. Skupiłem się więc i powiedziałem: – Panie Książkiewicz, czy pan sądzi, że oni marnowaliby na pana takie drogie, zagraniczne witaminy, gdyby nie było nadziei? Proszę choćby to wziąć pod uwagę. Tylko to i nic więcej. Drgnął. A potem zaczął mówić z nagłym ożywieniem. – Rzeczywiście. A mnie to wcale nie przychodziło do głowy. Co to jednak znaczy redak-torski umysł! Nawet nie pomyślałem, że i w lecznictwie może być również aspekt ekono-miczny. Przyzwyczailiśmy się już, że wszystko jest wspólne, a to przecież ogrom, więc czap-ką w tą czy czapką w tamtą nie ma znaczenia. Ten zagraniczny lek musi bardzo dużo koszto-wać. Kto by więc zgodził się pakować coś tak cennego w umrzyka! To byłby absurd. Tak, tak. Otworzył mi pan oczy, panie redaktorze. I to komu? Ekonomiście! Poczułem niesmak. Kto wie, czy nie do siebie. Książkiewicz przyjrzał mi się uważnie, a potem spytał zaniepokojony. – Czy używając słowa „redaktor” uraziłem pana, panie Radwan? W takim razie przepra-szam. Do dziś zresztą nie mogę zrozumieć, dlaczego pan to ukrywa? Kto inny byłby z tego dumny. – Uważam po prostu, że tak jest lepiej – odrzekłem mu krótko. Być może oczekiwał bardziej szczegółowych wyjaśnień, ale mnie akurat przestało to ba-wić. Jakie to w gruncie rzeczy może mieć znaczenie, myślałem, kim jestem czy kim mógłbym być? Tutaj, w szpitalu, wytwarza się rzeczywistość zupełnie inna, która tylko w małym stop-niu przystaje do tego, co dzieje się na zewnątrz. Nasz świat widzialny to korytarz i tych parę sal, nasz świat wewnętrzny to czepiający się byle nadziei, zmienny jak pogoda niepokój, po-przerastany tym, co było, i tym, co może nastąpić później, kiedy przycichnie choroba. I czym więcej przybywa szpitalnych dni, tym bardziej rozrasta się to, co jest teraz. Szpital staje się wyspą, poza którą przepływa życie. Recydywiści – w tym wypadku Książkiewicz i ja – za-zwyczaj potrafią zachować odrobina własnej, prywatnej autonomii. Z innymi jest gorzej. – Spojrzałem na niego. – Zgarbił się i przymknął oczy. Wzdrygnąłem się. W blasku światła, które wpadało przez okna, twarz Książkiewicza miała kolor zielonożółty i wydawała się być martwa. Jego rzadkie, skołtunione włosy wyglądały jak pierzasta aureola. Zanikający zapach, który go okalał, zastygł jak martwiejący żywopłot. Nagle Książkiewicz otworzył oczy. – Panie Radwan – spytał – a jeżeli jutro pojawi się moja żona, to czy mogę powiedzieć jej, kim pan jest? Tylko jej i nikomu więcej. – Niech pan mi powie chociaż – zirytowałem się – do czego to panu jest potrzebne? – Głowa mi już puchnie od tych osób – odparł – którymi chwali się moja żona. To jakaś pani Buba, która ma męża ginekologa, to znów Patryk nazwiskiem Lupa, który parę razy w roku jeździ na Zachód i tym sposobem wyjeździł sobie forda taunusa, a obecnie mercedesa ropniaka. A o czym ja mogę mówić? Nie mogłem mu już sprawić zawodu, więc powiedziałem: – Zgadzam się. Ale tylko żonie. Dobrze? – A czy mogę również podać pańskie miejsce pracy? – Nie! Gdyż ujawniłoby mnie to do reszty. Moja gazeta, to znaczy mój tygodnik, ma zbyt duży rozgłos. Ludzie zaś wyobrażają sobie, że my, dziennikarze, możemy Bóg wie co. A tak nie jest. Nas obowiązują potrzeby wyższego rzędu, a nie przyziemne troski szarego obywate-la. – Domyślam się już chyba – powiedział – jaki tygodnik ma pan na myśli. Czasami wpada mi do ręki. I nawet przypominam sobie pańskie nazwisko. Zrobiłem się czujny. – To nie ma nic do rzeczy. Własnym nazwiskiem podpisuję się nie zawsze. Częściej, z przyczyn podanych wyżej, używam pseudonimu. Tak się praktykuje. A pan pewnie myśli, że te wszystkie głośne nazwiska znane panu z prasy, to są nazwiska prawdziwe? Niekiedy oczywiście tak, ale przeważnie to pseudonimy. Przybierając pseudonim można w pewnym sensie przestać być sobą. Można zostawić własne nazwisko i własną osobowość w stanie nie-skazitelnie nienaruszonym. Wyprostował się raptownie, a potem pochylił w moją stronę. – To, co pan powiedział odnośnie potrzeb nadrzędnych, jest mądre i celowe. Ale już to, co odnosi się do występowania pod przybranymi nazwiskami, brzmi strasznie. Więc co, więc ci szanowani ludzie pióra wstydzą się swoich poglądów, i pan, panie Radwan, jest pomiędzy nimi? Poczułem się dotknięty. – Panie Książkiewicz – powiedziałem ostro – pan myli tu dwa, w gruncie rzeczy bardzo różniące się od siebie pojęcia. Cel nadrzędny wymaga ogromnej perspektywy na miarę kilku albo nawet kilkunastu pokoleń, poglądy osobiste zaś to coś kalekiego, uwikłanego w nasze egoistyczne małostki. Każdy z nas oszpecony jest typowo poziomym widzeniem świata. Po-trzeby nadrzędne wymagają natomiast widzenia pionowego, ustawicznych wędrówek z za-dartą do góry głową, aby zobaczyć tych, którzy kiedyś po nas nadejdą i będą szczęśliwi. Przybierając pseudonim pozostajemy jakby na uboczu z naszym małostkowym egoizmem. My możemy mieć wahania, nam wolno. Podczas gdy tamten człowiek, którego w rzeczywi-stości nie ma, uwolniony od skarlałych, egzystencjalnych wątpliwości, staje się niezłomnym szermierzem idei. Moje znużenie rozmyło się gdzieś, a umysł pracował jasno i precyzyjnie. Oczy Książkie-wicza rozszerzały się w bezgranicznym zdumieniu. – Czy ci z telewizji, ci, których oglądamy nieomal każdego dnia, robią tak samo, panie Radwan? Spojrzałem na niego z politowaniem. – Oni nie muszą – odparłem – oni czytają tylko czyjeś teksty. Czułem się teraz jak szachista, który rozgrywa dobrą partię. Wykonałem ruch, po którym może już tylko nastąpić mat, i naglony potrzebą oddania moczu odchodzę właśnie od stolika. – Czy pan już wychodzi, panie Radwan?Zatrzymałem się. – Zaraz będę z powrotem. Niestety, panie Książkiewicz, przybrał mi pęcherz. W toalecie nie zapalałem światła. Tutaj również wpadał blask lamp palących się na ze-wnątrz budynku. Ciurkało w zepsutym rezerwuarze. Gdzieś szumiały rury. Pokiwałem się chwilę nad pisuarem. Odnalazłem umywalkę. Ręce i twarz spłukałem zimną wodą. Orzeźwiło mnie to. Potem napiłem się prosto z kranu. Wyszedłem na korytarz. Jak krzyk wysłużonych nocnych ptaków snuły się odgłosy pochrapywania. Wolno, lecz pełen tego nagłego ożywie-nia, które spłynęło na mnie, wróciłem do świetlicy. Książkiewicz wyglądał, jakby zasnął ci-śnięty z nagła na krzesło pijackim znużeniem. Temu złudzeniu uległem i starałem się iść ci-cho. A on uniósł głowę i powiedział: – Niepotrzebnie się pan skrada, panie Radwan, słyszę pana przez cały czas. O zaśnięciu bowiem nie może być mowy. Bo jeżeli dawniej przychodziło mi to bez trudu, to teraz wszystko się odmieniło. Jestem bardzo zmęczony, tak zmęczony jak chyba nigdy, a jednocze-śnie stwierdzam niezwykłą trzeźwość myśli, jakbym za chwilę miał zeznawać przed jakimś ważnym trybunałem i od tych zeznań zależały moje przyszłe losy. – Nie dziwię się panu – odrzekłem – podobnie jak ja stał się pan człowiekiem nocy. Są lu-dzie, których ciemność przejaśniona co najwyżej przypadkowym światłem, przecież i księżyc odbija tylko światło słońca, przeraża i budzi niepokój, a nas uspokaja i harmonizuje cały, znajdujący się w zasięgu naszych zmysłów, świat. Ja, panie Książkiewicz, pracowałem wy-łącznie w nocy. A kiedy zmęczyłem się już pisaniem na mojej maszynie marki Remington, gasiłem światło, aby w ciemności skupić się i odpocząć. – Czy w takich chwilach – spytał jakby z odcieniem ironii – pisał pan jako redaktor Rad-wan czy jako ten inny, wymyślony przez pana człowiek, który w służbie celowi pozbawiony jest ludzkich słabości? – Będę z panem szczery – odparłem – powiem więc od razu, że postanowiłem urządzić się nie tylko dobrze, ale i bezpiecznie. Dlatego też musiałem znaleźć sobie taką specjalność, któ-ra przy wszystkich pozorach aktywności i zaangażowania ma najniższy współczynnik ryzyka, to znaczy posługuje się przede wszystkim pewnymi, z góry już powziętymi ustaleniami. W grę wchodziły więc albo problemy ekonomiczno-gospodarcze, i to głównie w aspekcie prze-widywań i prognoz, albo problematyka międzynarodowa. Publicystyka odnosząca się do tych dwóch dziedzin używa dość prostego w gruncie rzeczy klucza, choć ze znaczną, stosowną do potrzeb, ilością wariantów. Przez dłuższy czas nie mogłem zdecydować się, którą z tych dzie-dzin zająć się już na stałe. I dopiero potem, gdy nadarzyła się możliwość wyjazdów zagra-nicznych, zająłem się problematyką międzynarodową. Cóż z tego jednak, skoro choroba pod-cięła mi skrzydła. Ale może to dobrze – dodałem po chwili – za nic bowiem nie mogłem przywyknąć do tych zachodnich luksusów, do tego tempa i blichtru. Tam człowiek się nie liczy, tam liczy się tylko konto bankowe. A czy pan da wiarę – rozpędzałem się coraz bardziej – że ja tak samo jak podczas studiów palę nieomal wyłącznie sporty. Inne papierosy mi nie smakują. Zawsze brałem ze sobą duży zapas. Bo gdyby mi sportów zabrakło, żona musiałaby mi je podesłać pocztą dyplomatyczną. Parokrotnie to zresztą miało miejsce. – Wspomniał pan już – powiedział i Książkiewicz – że pańska żona również się zatrudnia w takim wyjazdowym fachu. – Owszem – odparłem bez namysłu – z tą jednak różnicą, że w handlu zagranicznym. Dział eksportu projektów, sekcja drobiarska. Żonie podlega eksport projektów gigantycznych drobiarni na sto tysięcy i więcej niosek za waluty wymienialne. Na Zachodzie jednak, jak panu wiadomo, panuje duża konkurencja i żonie, mimo licznych wyjazdów, nie udało się jak do tej pory sprzedać ani jednego takiego projektu. Spostrzegłem, że nagle przestał słuchać. Wprawdzie patrzył na mnie nadal, ale już tak, jakbym nie istniał. Umilkłem więc i z pewną dozą niepokoju czekałem, aż się odezwie. – Kiedyś byłem dumny z tego – powiedział w końcu – że cel, który przyświeca wszystkim, jest również moim własnym celem i stoi przy mnie blisko jak pies przy nodze. A potem oka-zało się, że to wcale nie jest pies, ale kula u nogi. Moja żona inaczej, moja żona szybko poję-ła, co naprawdę się liczy i gdzie, w którą stronę na nowym etapie winna skierować swoją myśl i uczynki. A ja nawet początkowo niczego nie zauważyłem, nie zrozumiałem znaczenia tego faktu, że zamiast perfum „Krasnyj mak” zaczęła używać perfum „Soir de Paris”. Niby to nic, a przecież bardzo dużo. Oznaczało to bowiem, iż w praktyce zerwała całkowicie z do-tychczasową orientacją społeczno-polityczną i odeszła na pozycje ciasnego egoizmu i bez-względnej konsumpcji, żeby już nie powiedzieć, pozycje wrogie. Podczas gdy ja, w myśl przysłowia, czym skorupka nasiąknie za młodu, wciąż byłem taki sam. Nadal nie interesował mnie obowiązujący krój marynarki czy krój męskiej fryzury, wypatrzony w ilustrowanych czasopismach zachodnich, i nadal też nie wbijałem się w amerykańskie dżinsy, choć w myśl nowych zasad wynikłych po pamiętnej jesieni tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku winien był wbijać się w nie każdy kulturalny mężczyzna. Czy to była ślepota, panie Radwan? Myślę, że nie, i myślę też, iż nie należy rozpatrywać tego w tych kategoriach. Proszę za to wyobrazić sobie samochód, który nagle stracił przy-czepność. Jazda jednak trwa dalej, choć samochód faktycznie stoi, a koła kręcą się w powie-trzu. Tak było i ze mną. Przecież jeszcze tak niedawno, nim nastąpiły te głębokie i istotne zmiany w zestawie personalnym naszych przywódców, odbywał się w stolicy ten pełen roz-machu i niekłamanej radości festiwal młodzieży świata, a ja otrzymałem nareszcie tak długo oczekiwany przydział na mieszkanie, piękny pokój z kuchnią w nowoczesnym osiedlu Mły-nów. Nie pchałem się po ten przydział, byłem zdania, że mieszkania najpierw powinni otrzy-mywać ci, którym są one bezwzględnie potrzebne. Nam, póki co, mogła jeszcze wystarczyć ta służbówka, dzielona do spółki z kolegą Opałkiem, a dla celów intymnych ów pawlacz, który coraz częściej doprowadzał moją żonę do irytacji, niekiedy tak nieprzejednanej, że odmawiała mi małżeńskiej posługi. Ale skoro już zdarzyło się inaczej, ów dyskretny problem, jak również wszystkie inne kło-poty wynikające z uciążliwych warunków mieszkalnych, bardzo szybko stały się przeszłością. Żona nie posiadała się ze szczęścia, ja również. Byłem wówczas człowiekiem młodym, zale-dwie po trzydziestce, moje osiągnięcia, zarówno w pracy zawodowej, jak i społecznej, miały znaczną wagę, nowych sukcesów pewien byłem nieomal w stu procentach, więc wszystko, co od tamtej chwili miał przynieść czas, napawało nas spokojem i optymizmem. Rada zakładowa udzieliła nam bezzwrotnej zapomogi w wysokości pięciu tysięcy złotych, a towarzysze z ze-społu pieśni, tańca i żywego zaangażowanego słowa drogą dobrowolnej składki dorzucili nam jeszcze dwa tysiące. Dawało to razem siedem tysięcy złotych, co jak na owe czasy było sumą bardzo poważną. Za cztery i pół tysiąca kupiliśmy uniwersalny komplet mebli, który był kompletem zarówno stołowym, jak i sypialnym. Były tam dwa bliźniacze, drewniane łóżka kryte ciemnym fornirem z deskami pod spodem, na których należało jeszcze ułożyć sienniki, był okrągły, rozsuwany stół, cztery miękkie krzesła i solidna trzydrzwiowa szafa. Za półtora tysiąca złotych nabyliśmy wyposażenie kuchni, a nawet skromny porcelanowy serwis na sześć osób. Przy pomocy towarzyszy z zespołu i służbowego samochodu przeprowadziliśmy się w ciągu zaledwie paru godzin. I już tego samego dnia po południu przy dźwiękach gitar, którymi posługiwały się sprawne ręce dwóch naszych zdolnych amatorów, urządziliśmy ob-lewanie naszego mieszkania. Na ów cel poszła pozostałość z wzmiankowanej sumy siedmiu tysięcy złotych. Było nas, pamiętam to dokładnie, łącznie z kolegą Opałkiem, dwanaście osób. I chyba nikt z wówczas obecnych nie sądził, że jest to już jedno z ostatnich naszych wspólnych spotkań w starym stylu, spotkań, podczas których nie było jeszcze nic z drobno-mieszczańskich ciągot do pustoty i zbytku. Nasi zdolni gitarzyści wędrując po festiwalowych placach zabaw opanowali egzotyczny folklor uciśnionych krajów Ameryki Łacińskiej i teraz w koleżeńskim gronie odtwarzali te melodie z podziwu godną wiernością. Zresztą nowy pro-gram naszego zespołu bazować miał właśnie na folklorze i rewolucyjnej poezji krajów połu-dnia. Wśród tych skocznych rytmów nogi same rwały się do tańca. Moja Frania, nie będę się tu obawiał poetyckich porównań, jaśniała wtedy swoją nieposkromioną jeszcze młodością jak świeży, chlebny snop żyta, skoszony na uspołecznionych polach. A ja rozmarzony osobistym szczęściem i paroma kieliszkami czystej wódki wodziłem za nią płonącym wzrokiem i, nie ukrywam, odczuwałem zazdrość, kiedy tańczyła w nie moich ramionach. Podejmowanie naj-większej nawet gromady gości ma jednak to do siebie, że prędzej czy później gospodarze pozostają sami. Tak było i wówczas, choć, zanim to nastąpiło, minęło jeszcze sporo czasu wypełnionego śpiewem, tańcami i wznoszeniem toastów za naszą pomyślność i zdrowie. Niektórzy trochę się popili, w tym najpierw kolega Opałek. Miał on bowiem słabą głowę do wódki, ale nie do interesów, gdyż, jak się już niedługo miało okazać, zamiast nadal kolektyw-nie budować naszą pomyślność, wziął się za rzemiosło prywatne, wyrób drobnych detali z gumy. Żona i ja staraliśmy się być mili i uprzejmi do końca, ale coraz częściej, wraz z nara-staniem pijackiego gwaru, nasze spojrzenia kierowały się na zajęte przez naszych gości łóżka, zaścielone chwilowo z powodu braku sienników złożonymi podwójnie kołdrami i skromną, zimową garderobą. Daję panu słowo, panie Radwan, że tamtego wieczoru, przynajmniej ja, czułem się tak, jakby dopiero teraz, a nie parę lat temu, miała nastąpić nasza noc poślubna. Niestety jednak nie obyło się bez drobnego incydentu. Pijany kolega Opałek nie chciał wyjść, bowiem uparł się zostać i jak dawniej spędzić tę noc razem z nami. Dopiero przy po-mocy kolegów z zespołu udało się go nam usunąć z naszego mieszkania. Poczułem do niego niechęć, zwłaszcza za pewne aluzje dotyczące mojego pożycia intymnego na pawlaczu. Jego szczera, chłopska twarz, jak do tej pory sądziłem, wydała mi się teraz szczytem fałszu. I nie pomyliłem się. Bo choć przykro jest mówić złe rzeczy o własnej żonie, Opałek niestety rów-nież korzystał z pawlacza. Wtedy jednak nic jeszcze o tym nie wiedziałem, a gdybym nawet wiedział, też nie dałbym temu wiary. Dopiero w parę lat później jeden ze współlokatorów tamtego wspólnego, poadwokackiego mieszkania powiedział mi całą prawdę, tylko że wów-czas nie było już pomiędzy nami miłości, a tylko niechęć i niepoważne szkodnictwo. Obecnie żona mnie również zdradza, między innymi z człowiekiem, którego już wymieniłem, a mia-nowicie Patrykiem Lupą, międzynarodowym oszustem. Ten człowiek przychodzi do mojego domu niby jako dobry znajomy, córka mówi do niego per wujku, a ja ze względu na sytuację mieszkaniową muszę to wszystko znosić i udawać, że niczego się nie domyślam. Nagle zerwał się i zaczął chodzić. Z irytującą jednostajnością krążył pomiędzy krzesłami wpatrując się w podłogę. Ogarnął mnie niepokój, a może to nawet był złość. Podniosłem się również i zbliżyłem do okna. Książkiewicz krążył teraz za moimi plecami. Śnieg już stopniał, tylko pod murami budynków widniały białe smugi. Księżyc przysłaniała nadal parada szybko przesuwających się chmur. W chwilach gdy robiło się jasno, widziałem oddalony o sto, może sto pięćdziesiąt metrów przysadzisty budynek ze sterczącym wysoko kwadratowym komi-nem. Była to szpitalna kotłownia. Wyszedł stamtąd człowiek, który popychał przed sobą taczkę. Buchały z niej kłęby pary lub dymu i wątło przeświecał czerwony odblask żaru. Obok głowy człowieka pełgał również maleńki ognik. Chmury znów przysłoniły księżyc i straciłem widok. Słyszałem tylko stłumiony odległością brzęk żelaza. Filcowe łapcie Książkiewicza szeleściły jak myszy w stogu. Wpatrywałem się w niebo w skupieniu, oczekując pełnego światła nocy. Odległy brzęk żelaza ucichł. Książkiewicz zaszeleścił w moim kierunku. Zaka-słał, a potem jego ręka spoczęła na moim ramieniu. Drgnąłem. – Panie Radwan – powiedział – gdyby człowiek posiadał całkowitą wiedzę o tym, co go otacza i co go spotka, a także o tym, jaka prawda już niedługo zamieni się w kłamstwo, być może nie mógłby żyć, a już na pewne nie byłby w stanie niczym się cieszyć. Ale tak nie jest i dlatego też ta reszta nocy, która pozostała po wyjściu gości z naszego pachnącego jeszcze świeżością mieszka nią na osiedlu Młynów, wydała mi się darowana przez szczęśliwy los i mogła upłynąć nam nieomal wyłącznie na miłosnych uściskach. Nareszcie przecież nie mu-sieliśmy się obawiać, że ktoś zobaczy naszą roznamiętnioną nagość. Pieszcząc przy pełnym elektrycznym świetle mocne ciało żony, gładząc jej masywne biodra i twarde piersi, słuchając jej rozkosznych jęków i mając przy tym na uwadze jej spontaniczne oburzenie z powodu nie-stosownego zachowania się kolegi Opałka wyrażone natychmiast, gdy pozostaliśmy sami, czułem w sobie ten radosny spokój, jaki daje dobra i trwała inwestycja. Wczesnym rankiem po bardzo krótkim, ale zdrowym śnie zerwałem się rześki i wybiegłem na osiedlowe podwór-ko. Młody rolnik z pobliskiej, podwarszawskiej spółdzielni produkcyjnej miał dostarczyć słomy potrzebnej do wypchania sienników przeznaczonych na nasze małżeńskie łóżka. Już był. Dzień wstał piękny i słoneczny. Jakby odchodzące już lato chciało wykonać swój roczny plan z wysoką nadwyżką. Twarz tego młodego człowieka też była słoneczna i radosna. Nawet jego niewielki, ale dobrze utrzymany koń wydawał się uśmiechać. Wniosłem związaną w obfite snopki słomę do domu, a tam wśród śmiechów i przekoma-rzań zaczęliśmy z żoną nabijać nowiutkie sienniki, specjalnie na tę okazję kupione w składni-cy harcerskiej. Potem praktycznie sprawdziliśmy rezultaty naszej pracy i wytrzymałość uspołecznionej słomy tak na jednym, jak i na drugim łóżku. Nasze młode organizmy skłonne były do dalszych. prób, lecz spieszyć się nie było czego, gdyż w związku z przeprowadzką wzięliśmy wolne. Tego dnia, panie Radwan, do dzisiaj nie mogę zapomnieć. Ta cisza, proszę pana, i ta swoboda, jakże inna od tej wstydliwie wykorzystywanej ciasnoty na pawlaczu. Na-sze gniazdko znajdowało się na drugim piętrze, okno od kuchni wychodziło na ulicę, a okno od pokoju na przestronne podwórze, gdzie równo jak żołnierze w ordynku zieleniły się młode drzewa i krzewy. Bloki, wszystkie czteropiętrowe, stoją w luźnym czworoboku o kształcie prostokąta, pomiędzy blokami przebiegają osiedlowe ulice, a ponadto każdy blok posiada w środku wysoki, półkolisty prześwit, którym rozładowywać się ma siła wybuchu na wypadek imperialistycznego ataku atomowego. Uniósł się z krzesła, ale nie wyprostowywał, tylko pozostał jakby w półprzysiadzie. Z jego gardła wydobywał się głuchy dźwięk, coś pośredniego pomiędzy pokasływaniem a rzęże-niem. Usta miał otwarte, jedną ręką wspierał się o stolik, a drugą wykonywał w powietrzu szybkie, koliste ruchy. Wstałem, lecz Książkiewicz, przerywając na moment ten dookolny ruch, wykonał niecierpliwy gest nakazujący mi usiąść. Usiadłem więc i przyglądałem mu się w milczeniu. Trwało to ze dwie, trzy minuty. Potem ów dźwięk ucichł, ręka Książkiecza za-trzymała się, jakby zawieszona w geście wyczekiwania, następnie opadła, a on westchnął z ulgą i znowu i usiadł. – Przepraszam pana – powiedział – ale ja teraz nie zawsze wiem, co robię. Na szczęście to nie był nawet ból. Tylko taki wewnętrzny skurcz. Jakby ktoś chwycił pański przewód pokar-mowy w obie ręce i zaczął skręcać jak linę. Mimo to miałem poważne obawy, że znów się zacznie. Wystarczy sekunda, a może mniej, kiedy przeszywa człowieka to porażające ukłucie i już pozostaje. Dobrze, że pan nie widział mnie w tym stanie. Wtedy nawet ta pidżama wy-daje się ważyć ze dwieście kilogramów, a każdy, choćby najbardziej delikatny dotyk jest jak wbicie bagnetu. Sięgnął do kieszeni szlafroka po papierosy. Paczka klubowych była prawie pełna. – Niech pan zapali, bo ja jakoś nie mogę. I pomyśleć, że kiedyś nawet w ustępie nie mo-głem obyć się bez tego dymka. A dzisiaj wypaliłem od rana może pięć papierosów i to prawie na siłę. Na czym to stanęliśmy, panie Radwan? Machinalnie sięgnąłem po papierosa, ale w połowie drogi wycofałem rękę. – Ja też panie Książkiewicz – odparłem – nie będę palił. Prawdę mówiąc i mnie dzisiaj pa-pierosy nie smakują. Ledwie pociągnę parę razy, już mam dosyć. Pan opisywał swoje po- dwórko na osiedlu Młynów widziane z pańskiego okna, a w szczególności te prześwity prze-znaczone do rozładowywania wybuchu atomowego. – Dziękuję panu – odrzekł, po czym poprawił się na krześle, pomilczał trochę i znów za-czął mówić: – W pańskim życiu musiały być również takie momenty, że cieszył pana każdy drobiazg. Oto na przykład wrócił pan z pracy, a żona na własnej, niezaprzeczalnie indywidu-alnej kuchence gazowej, w niezaprzeczalnie własnym, choć tylko kwaterunkowym mieszka-niu gotuje obiad. Ogromne, czerwone pomidory i piękne jabłka z najświeższych zbiorów leżą na parapetach okien stwarzając wrażenie zasiedziałości. Ja, póki co, leżę na łóżku, obydwa zasłane są wzorzystymi, ludowymi kapami, i przeglądam prasę. Robię to niezbyt dokładnie, bowiem z kuchni dobiegają mnie coraz bardziej nęcące zapachy, ale i tak to, co zdołam w ten sposób wyczytać, napawa mnie spokojem i optymizmem. Bo jak by nie było, panie Radwan, dobijamy przecież do końca Planu Sześcioletniego. Do zamknięcia ostatecznego bilansu jest jeszcze wprawdzie kilka miesięcy, ale już wiadomo, że bilans ten będzie naszym wspólnym sukcesem i że zadanie przekształcenia narodu w silny i twórczy naród socjalistyczny, promie-niujący wysoką kulturą i wytrwale zmierzający do podnoszenia stopy życiowej ludzi pracy, zostanie w niedalekiej przyszłości w pełni wykonane. Czytam dalej, przerzucam następną stronę i co widzę. Dokerzy w Hamburgu strajkują domagając się podwyżki płac. No i słusz-nie. Dosyć już kapitalistycznego wyzysku. Dosyć imperialistycznych matactw i knowań. Ziarno sprawiedliwości społecznej już i tam kiełkuje i tylko patrzeć, jak zakwitnie proleta-riacką rewolucją. Tutaj zaś transport izotopów promieniotwórczych przybywa do nas ze Związku Radzieckiego, a nasi uczeni, którym nowa rzeczywistość dała wszelkie możliwości rozwoju, budują już akcelerator i cyklotron. Taka współpraca to rozumiem, więc i my też będziemy mogli pokojowo wykorzystywać energię atomową dla dobra całej ludzkości. Prze- rzucam jeszcze jedną stronę i z miejsca czuję ulgę. Milicja Obywatelska w ciągu zaledwie kilku dni schwytała w stogu słomy na polach Gocławia groźnego zbrodniarza, który ukrywał się tam razem ze swoim kolegą bandytą. Zbrodniarz uzbrojony był w pistolet, z którego już wystrzelał amunicję, i młotek na długim trzonku. Ucieszony tą wiadomością zerwałem się z łóżka i zawołałem do żony: – Franiu, wiesz co? Złapali Paramonowa, tego, co zabił milicjanta i jeszcze inne osoby. – Chwała Bogu – odrzekła moja żona, ale jak to prawdziwa kobieta, której przy najważ-niejszych nawet sprawach nie opuszczają drobnostki dnia codziennego, dodała: – Marianku, obrus zaściel i łyżki porozkładaj, bo wnet ziemniaki odlewam. Zabrałem się do tej roboty tak nierozerwalnie związanej z ciepłem domowego ogniska, nie mogąc się jednak powstrzymać od uwagi, która cisnęła mi się na usta: – Sztućce, kochanie, a nie łyżki. W mieście używa się formy językowej „sztućce”. Rozu miesz? A zamiast „wnet” „zaraz” albo też „niebawem”. Wiem, że jest już zła, słyszę, jak brzęczą gary, i nie mylę się, bowiem za chwilę woła: – A bo te twoje Rosice to miasto? Siedem ulic na i krzyż, a na każdej gnoju po kostki. Mą-dry się znalazł. – Franiu – odzywam się do niej łagodnie – tu wcale nie o Rosice chodzi, ale o Warszawę, stolicę Polski. Ale ona nie podejmuje już dyskusji, tylko wnosi do pokoju talerze, na których obok karto-fli i kapusty złocą się ogromne kotlety schabowe. Rzucamy się na to jedzenie z zajadłością młodych wilków, lecz mimo to nasze spojrzenia co chwila spotykają się ponad stołem, powo-dując, że nim skończymy posiłek, już płonie w nas miłosny ogień. Jeszcze więc chwila, jedy-nie tyle, ile potrzeba na wypicie kompotu i żona biegnie do łazienki, aby napełnić wannę cie-płą wodą. Przez ten czas palę jeszcze papierosa drżąc jednocześnie z niecierpliwości, kiedy wreszcie napełni się wanna i kiedy oboje z żoną wskoczymy do ciepłej wody i zaczniemy się w niej pluskać jak dwie wesołe złote rybki. Takie wspólne kąpiele bowiem stały się od pew-nego czasu wielkim urozmaiceniem naszej miłości i podniecały nas do tego stopnia, że póź-niej każde miejsce, każdy nieomal mebel, nie tylko wanna czy tradycyjne łóżko, były dobre dla naszych rozkosznych ewolucji. Znużeni bliskim obcowaniem cielesnym pragnęliśmy szerszego oddechu. Zwykle był już wieczór, wokół płonęły jasnym światłem inne okna osiedla Młynów. Ubieraliśmy się zatem i jeśli nie padało, a tamta jesień, jak pamiętam, była długa i piękna, szliśmy na spacer. Nogi mieliśmy zdrowe, więc tylko patrzeć, jak byliśmy obok Pałacu Kultury imienia nieodżałowa-nego wodza narodów generalissimusa Józefa Stalina albo i nawet na terenie Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej. Dziś już nikt tak nie spaceruje jak dawniej, nie ma na ludzkich twarzach tej beztroski i powszechnej radości. A wtedy, gdzie nie spojrzeć, pełno było uśmie- chów i tylko gdzieniegdzie snuli się pijacy, te ropiejące wrzody na zdrowym ciele narodu i społeczeństwa. Druga nasza trasa, panie Radwan, prowadziła na to cudownie młode, bo cudem prawie od-budowane, Stare Miasto. Na tle ciemnego jesiennego nieba staromiejskie kamieniczki wyglą-dały jak domy z bajki. Zatrzymywaliśmy się na chwilę, stawaliśmy pośrodku rynku, aby po-tem dojść do ulicy Mostowej i później dalej, nad Wisłę. Owiewał nas chłodny, wilgotny wiatr, w oddali majaczyły budynki Pragi, a w pracowitej wodzie królowej polskich rzek od-bijały się tysiączne światła naszej kochanej stolicy. Nie tylko tamte chwile, ale i cały ów czas jest dla mnie czasem niezapomnianym. Wspa-niała pogoda ducha i doskonałe samopoczucie towarzyszyły mi na każdym kroku. Odczucia te mojej żonie również nie były obce. Było to powodem, że każdego ranka pełni zapału ocho-czo udawaliśmy się do pracy. Tam zaś z nieustającą satysfakcją stwierdzałem, że wszystkie działy i pododdziały podległej mi księgowości w Głównym Zarządzie Przetworów i Koncen-tratów, a przede wszystkim obieg dokumentów, funkcjonują bez zarzutu. Obiegu dokumen-tów bowiem, a zwłaszcza natychmiastowego rozmieszczenia ich w odpowiednich segregato-rach i teczkach, pilnowałem jak oka w głowie. Nie ma przecież niczego ważniejszego niż porządek w papierach. Każda sprawa musi mieć odpowiednią podkładkę, gdyż często stanowi ona jedyne świadectwo jej istnienia. Pan dobrze wie, panie Radwan, że może być sto narad na najwyższym szczeblu, lecz jeśli nie znajdzie to odzwierciedlenia w odpowiednich dokumen-tach, cały, niekiedy wielki wysiłek ludzki może przejść nie zauważony. A na wypadek kon-troli, to czym się można wykazać, jak nie dokumentami? A co przechyli szalę na stronę osiągnięć? Tylko ów, tak nieraz pogardzany papier, opatrzony aktualnymi podpisami czynników wyższych. Zerwał się i znów zaczął chodzić. Poruszał się po małym, zaledwie parometrowym kręgu. Za oknem szemrał deszcz. Nie trwało to długo. Książkiewicz wsparł się o poręcz mego krze-sła. A potem z trudem, jakby przenosi? jakiś znaczny ciężar, wrócił na swoje miejsce. Jego krótki i urywany oddech przez moment zapachniał skisłym mlekiem. – Wszystko niestety, panie Radwan – powiedział – podlega nieustannej zmienności. Nawet w najbardziej niezniszczalnym monolicie, nawet w ogromnym głazie upływający czas zazna-cza się trwałymi zmianami, chociaż pozornie ich jeszcze nie widać. Tak zaczynało się dziać w moim społecznym, zawodowym i rodzinnym życiu, mimo że kwitło ono i rozwijało się nadal. Składały się na to zarówno przyczyny obiektywne, jak i te, które w pewnym sensie wynikły z mojego powodu. Wczoraj wsprmniałem o moim ojcu, który w niewielkim mieście Rosice prowadził handel materiałami piśmiennymi i papierem, następnie, w czasie okupacji, również i warzywami, po wojnie zaś już tylko warzywami, aby nawet tak małym zakresie jak sprzedaż zeszytów nie popierać komunistycznej nauki. Uciemiężona przez tego tyrana matka o niczym decydować nie miała prawa, więc rozumie pan, że w tej sytuacji moje kontakty z rodzicielskim domem były mniej niż sporadyczne. Na-wet o ślubie powiadomiłem ich tylko listownie, i to po fakcie, i również listownie otrzymałem życzenia na dalszą drogę życia. Gdy jednak przy dzielono nam mieszkanie i, jak mi się wy-dawało, moje szczęście rodzinne osiągnęło pełnię na ówczesnym etapie, zapragnąłem nagle pojechać z żoną do Rosic, pokazać jej miasto, w którym się urodziłem. Była, jak pamiętam, sobota, listopad, dzień mglisty, ale stosunkowo ciepły i bez deszczu. Do Rosie przyjechaliśmy po trzech godzinach podróży pociągiem, około piątej po południu. Stacja kolejowa, jak w większości małych miast dawnego zaboru rosyjskiego, położona jest tam na uboczu. Odległość ta, licząc od rosickiego ratusza, wynosi dokładnie pięć kilometrów. Wzięliśmy więc dorożkę. Inaczej zresztą bym o tej porze nie trafił, gdyż dom, w którym mieszkaliśmy dawniej, a który przed samą wojną ojciec chciał nabyć na własność od właści- ciela wielu rosickich nieruchomości Moryca Krakowskiego, ale już nie zdążył, przejął uspo-łeczniony handel, a ściślej miejscowa spółdzielczość spożywców, urządzając tam, w dawnym naszym sklepie, swój reprezentacyjny salon nabiałowy, a w trzypokojowym, obszernym mieszkaniu, biura zarządu. W zamian za to przydzielono ojcu malutką klitkę z jednym wą-skim oknem wystawowym i mieszkaniem na zapleczu składającym się zaledwie z nędznego pokoju i ciemnej kuchni bez wygód. Uważałem jednak, że tak być musi, że sprawiedliwość dziejowa nie może nikogo omijać. Wszelka zaś litość, choćby powodowały nią więzy pokre-wieństwa, nie powinna w takim wypadku mieć miejsca. Wróg bowiem, panie Radwan, czyhał tylko wtedy na nasze potknięcia i słabości. I pan chyba, jako pracownik pierwszej linii frontu ideologicznego, rozumie moje ówczesne nastawienie o wiele lepiej niż ja sam? Czy dobrze mówię? – W czasach, o których pan wspomniał – odrzekłem – byłem na czwartym roku studiów i odbywałem praktykę w dziale miejskim popularnego dziennika. Śledziłem głównie wydarze-nia z dziedziny, którą zajmował się pański ojciec, i drukowałem je pod nagłówkiem: Co sły-chać na zielonym rynku. Jeśli zaś chodzi o front ideologiczny, była to przede wszystkim działalność w organizacji młodzieżowej prowadzona wówczas pod kątem ukulturalnienia wsi poprzez rozwój świadomego czytelnictwa oraz walki z objawami bikiniarstwa. Ale rozumie pana i aprobuję pańską ówczesną niezłomność w zachowaniu właściwej postawy. Przez moment przyglądał mi się w skupieniu, a potem powiedział: – Pan wywarł na mnie niemały wpływ, a przede wszystkim ośmielił do mówienia o tam- tych czasach. Ludzie przeważnie kłamią i bezczelnie zaprzeczają własnej pamięci. Bo kto wtedy nie klaskał, panie Radwan, kogo, poza reakcyjnymi wyjątkami, nie porwała ta zwartość zbiorowego działania dla wspólnego dobra? Tym, którzy przeczą, nic wierzę ani słowa. Jesz-cze dziś przebiegają mi przez ciało dreszcze, kiedy pomyślę o tamtej prostocie życia i jedno-znacznej oraz bezbłędnej ocenie tego, co jest złe, a co dobre. Wrócę jednak do Rosic, do tego listopadowego wieczoru, kiedy przedwojenna jeszcze dorożka ze starym woźnicą, zaprzężona w starego, chuderlawego konia, który w czasach swej młodości woził zapewne oficerów z rosickiego garnizonu do dworcowej restauracji, zawiozła nas na peryferyjną uliczkę pod ni-ziutki, drewniany domek, gdzie z woli ludu mieszkał teraz mój ojciec. Było już zupełnie ciemno. Świecąc zapałkami przebrnąłem z żoną zabłocone podwórko, odnalazłem wejście do sieni, a w niej dwoje drzwi, z których jedne prowadziły do mieszkania rodziców. Pomylić się nie mogłem, gdyż widniała na nich ta sama mosiężna wizytówka, co dawniej: Melania i De-zydery Książkiewiczowie. Przykro jest, proszę pana, gdy człowiek nie zostanie rozpoznany przez własną matkę. Sta-łem w progu tego ni to przedsionka, ni to kuchni, w głębi, przez otwarte drzwi widać było siedzącego w pokoju ojca, którego zupełnie już siwa głowa uniosła się znad gazety. Za mną, jakby ogarnięta paniką, pchała się do środka żona, ja zaś nie wiedziałem, czy wejść, czy też wycofać się i więcej się już tu nie pokazać. I kto wie, czy tak by się nie stało, gdyby matka nagle nie zaczęła wołać: – Dyziek! Dyziek! Przecież to Marian do nas przyjechał. – Niech wejdą – powiedział z pokoju ojciec. Uściskałem się z matką, ucałowałem jej mokrą od łez twarz, mnie samemu też zakręciło się pod powiekami, potem matka uściskała żonę, lecz ojciec nie podał mi nawet ręki, tylko pokuśtykał w naszą stronę ze dwa kroki – miał, panie Radwan, podobnie jak Goebbels jedną nogę krótszą – i gestem nakazał, abyśmy weszli do pokoju. Z początku nic się nie kleiło. Ojciec, ten niewysoki, wybuchowy mężczyzna, onieśmielał mnie zawsze, a już tego wieczoru szczególnie. Żadnej więc swobodnej rozmowy nie było, wymienialiśmy jedynie krótkie, nękające zdania, dotyczące częściowo nas, a częściowo te-matów ogólnych. Stopniowo jednak rozmowa się rozkręcała. Na stole pojawiła się kolacja, a matka zaczęła pokazywać żonie ogromną serwetę, która pozostała z jej własnej wyprawy ślubnej, z nadzieją, że teraz, w tych ciężkich czasach, może się nam przydać. Ja natomiast uważnie patrzyłem, co jeszcze zachowało się z naszej dawnej świetności. Było już tego nie-wiele. Stół, kredens gdański, biurko ojca, oryginalny obraz Kossaka i to właściwie wszystko. Zrobiło mi się z tego powodu trochę przykro, ale nie umniejszyło to w niczym pełnej akcep-tacji istniejącej rzeczywistości. Ojciec mój, jako przedstawiciel klasy wyzyskującej, mógł jedynie egzystować i to nędznie, rozwijać mu się już nie było wolno. Przy kolacji dokładnie poinformowałem go o tym, co robię i co robi moja żona, zarówno w sensie zawodowym, jak i społecznym. Byliśmy już po paru kieliszkach nalewki orzechowej, więc tym pewniej brzmiały moje słowa. Ojciec nie odzywał się. Nie wróżyło to jednak nicze-go dobrego. – Te wszystkie wasze „w świetle zadań”, „dla dobra ludzkości”, „w imię socjalizmu” – przerwał mi w pewnej chwili – to tylko wazelina dla dupowłazów i leniów. Opowiedz mi lepiej o swojej pracy, synu, a nie o tym, o czym gadasz na zebraniach. Oburzenie zatkało mnie i nie mogłem wydusić z siebie słowa. W tym momencie odezwała się żona: – Marian już przecież mówił. Jest głównym księgowym. – Gdzie? – To też już tatusiowi mówiłem – powiedziałem zdenerwowanym głosem – oboje z Franią pracujemy w Głównym Zarządzie Przetworów i Koncentratów. Ojciec pogardliwie wydął usta. – Człowieku! – krzyknął – ja chcę wiedzieć, co się tam robi. Konserwy? Czy może coś in-nego? A ty już pół godziny bredzisz o jakichś idiotyzmach. Wytrzymać tego nie sposób. – Niektóre fabryki konserw – starałem się nie ujawniać tajemnicy państwowej – również nam podlegają, ale nie tylko one. A co się tyczy tych bredni, to sprawa dawno jest przesądzo-na. Światowy proletariat wybrał już swoją jedyną i słuszną drogę. Żeby się o tym przekonać, wystarczy poczytać gazety. I nic nie odwróci biegu historii, nawet tatuś. – Uczony agitator nas odwiedził, Melu – ojciec zwracał się teraz do matki – uświadamia na poczekaniu. A przez tyle lat nie pamiętał, kto go urodził. W końcu jednak przypomniał sobie i przyjechał, aby nas przekabacić na swoją religię. Nawet babę do pomocy zabrał ze sobą. Myśmy na syna czekali, Melu, nie na agitację i propagandę. To on jest mądry dzisiaj, a my głupcy. Takie czasy. Ale jak on jest taki mądry, to może będzie umiał wyjaśnić swoim kolegom z urzędu skarbowego, że dwa domiary za ten sam rok, to już za duże chamstwo. Albo chociaż podszkoli ich trochę w czytaniu i pisaniu. Bo u nich to też na drugim planie. Za darmo go nie prosimy, lecz w zamian za gościnę. Stół zastawiony jest, jak się należy, apetyty im dopisują i jakoś nie boli ich, że jedzą i piją u wroga klasowego. – Dyziek, przestań! – krzyknęła matka.Wstałem od stołu i wyjąłem z kieszeni portfel. – Prywatny handel – powiedziałem z pasją – jest w naszym ustroju zjawiskiem przejścio-wym i wrogim i jako taki zostanie zniszczony. Ja osobiście wyznaczyłbym tatusiowi jeszcze większy domiar. – Cisnąłem na stół banknot stuzłotowy. – Proszę! Zwracam za to, cośmy tu zjedli i wypili. Ubieraj się, Franiu! – krzyknąłem do żony. Ojciec zerwał się z krzesła i nim spostrzegliśmy się, już trzymał je uniesione ponad głową. Ogarnął mnie lęk. Ale matka jednym skokiem znalazła się przy nim i chwyciła go wpół. – Wychodźcie stąd! – krzyknęła. – Prędzej! – Precz! Ty czerwony pachołku! – miotał się ojciec. – Zęby tu więcej wasza noga nie stanęła! Ochłonęliśmy dopiero na ulicy. Potykając się w ciemności, szliśmy w stronę rynku w na-dziei, że znajdziemy jakiś środek lokomocji. W pośpiechu nie zdążyłem odebrać prezentów, które im przywiozłem. Amatorskiej, mosiężnej zapalniczki w kształcie podpartego pod boki hutnika dla ojca, a dla matki milanowskiej chustki na głowę z prawdziwego jedwabiu. Na rynku paliły się tylko dwie lampy. Jedna pod gospodą ludową o nazwie - „Zacisze”, a druga po przeciwległej stronie, pod budynkiem, gdzie mieścił się komisariat milicji. Zosta-wiłem żonę obok lampy przy komisariacie, a sam kilkakrotnie okrążyłem rynek w poszuki-waniu dorożki. Nie było żadnej. Pod gospodą przepychali się pijacy, sypały klątwy, ktoś oparty o ścianę wymiotował. Pokonując odrazę do tych zagubionych w bezsensownym alko-holizmie ludzi, wszedłem do środka i kupiłem pół litra czystej wódki i grubą szklankę musz- tardówkę. Wśród gęstego, tytoniowego dymu rozbrzmiewały wrzaskliwe głosy, na to wszyst-ko nakładał się dźwięk akordeonu, na którym pijany Cygan grał Tę ostatnią niedzielę, przy-gnębiająco smutne tango przedwojennych dekadentów. Nie pasowało to absolutnie, panie Radwan, do optymistycznego ducha nowych czasów. Było tu jednak zbyt niebezpieczne miejsce, aby się temu przeciwstawić. Zwłaszcza że wśród dziesiątków rozwrzeszczanych twa-rzy przynajmniej ze trzy wydały mi się znajome, zapamiętane z młodzieńczych lat. Nie chcąc być rozpoznany, załatwiwszy bez kłopotu mój zakup, wyszedłem z knajpy na rynek. Zacinał deszcz, wiatr jak szalony grzechotał jakimiś blachami, ciemne chmury, poprześwietlane bla-skiem wygiętego jak rogal księżyca, miotały się na niebie. Na moment przystanąłem, a wtedy ujrzałem sunącą w moją stronę dorożkę, z której wnętrza, spod nasuniętej, w ochronie przed deszczem budy, nawoływała mnie żona. Był to na szczęście inny wehikuł niż poprzednio, z młodszym koniem i z młodym, jak mi się wydało, woźnicą na koźle. Pamiętając, że za dawnych czasów był w Rosicach niewielki prywatny hotel, od razu, są-dząc, że jest ta teraz wzorowo prosperująca placówka uspołeczniona, nakazałem dorożkarzo-wi, aby nas tam zawiózł. Ale hotelu już nie było. Hotelowe pomieszczenia zajęła bowiem tutejsza organizacja młodzieżowa, z przeznaczeniem na aktywną działalność. W tej więc sy-tuacji, panie Radwan, został nam już tylko dworzec. A ta perspektywa nie była niczym kuszą-cym. Przypuszczałem jednak, że czynna tam będzie, jak niegdyś, restauracja albo jakikolwiek chociaż bufet. Kołysząc się w podskakującej na kocich łbach dorożce, zastanawiałem się już nawet, w jaki sposób wypijemy kupione przeze mnie pół litra, bo mój organizm doprowadzo-ny do ostatecznego napięcia nerwowego domagał się alkoholu. Po namyśle postanowiłem, że praktykowanym już zwyczajem dobrze będzie przelać wódkę do butelek po oranżadzie. Ka-żemy sobie podać oranżadę, wypijemy ją, wtedy zabiorę puste butelki, pójdę do ustępu i przeleję tam wódkę. Ten prosty plan wydał mi się tak bardzo realny, że nachyliłem się do żony i powiedziałem: – Franiu, kupiłem pół litra. Przelejemy do oranżadówek i wypijemy sobie w dworcowej re stauracji. A wtedy ona, jak wariatka, zaczęła okładać mnie pięściami i wołać: – Po coś mnie tu przywiózł? Po co? Po co?I rozpłakała się.Odsunąłem się od niej i zapatrzyłem w ciemność. Mokry wiatr niósł zapach gnijących li- ści. Wredne zadupie pomyślałem, a nie rodzinne miasto. Jak ja w ogóle mogłem tu tyle czasu mieszkać? – Moja mnie też nieraz po mordzie nakładzie – odezwał się dorożkarz – przeważnie, jak na gazie jestem Wtedy do Gniadego do stajni idę, spać się położyć, a babie przykro. Nie odrzekłem mu nic. A przecież powinienem był nauczyć go zasad dobrego wychowa-nia. Bo niby z jakiej racji i na jakiej podstawie ta poufałość i to porównywanie jego nędznego, pijackiego życia do sporadycznego epizodu, jaki zaistniał w naszym harmonijnym związku. Nie sięgnąłem nawet po papierosa, choć chciało mi się palić. Nie mogłem temu typowi stwa-rzać najmniejszego nawet pretekstu do jego poufałego ględzenia. Zapłaciłem za kurs tyle, ile miałem zapłacić i ani grosza więcej. Niekiedy daję napiwki, panie Radwan, jeżeli ktoś sobie na nie zasłuży. Tutaj jednak nie było najmniejszych powo-dów. I tak wyjazd ten spowodował już znaczne przekroczenie zamierzonych wydatków. A nie było przecież wiadomo, co może nas jeszcze spotkać. Okazało się, że restauracja dawno już nie istnieje. Zamiast niej był obskurny, kolejowy bu-fet, trzeciej, może nawet i czwartej kategorii. Niestety i bufet ten był już z powodu późnej pory nieczynny. Przez przeszklone drzwi widać było jeszcze kręcący się personel, ale o tym, żeby tam wejść, nie było mowy. Pod drzwiami oprócz mnie, żona od razu usiadła na ławce w wyziębłej poczekalni, stało jeszcze kilku nie dopitych osobników z nadzieją otrzymania piwa. I oni też nic nie wskórali. Wróciłem więc do żony i usiadłem obok niej. Nie dopici osobnicy przez jakiś czas palili jeszcze papierosy i pluli na podłogę. W końcu poszli. Odetchnąłem z ulgą. Na zegarze dworcowym dochodziła godzina dwudziesta trzecia. W wysokiej na dobre dwa piętra poczekalni oprócz nas nie było nikogo. Zepsute drzwi skrzypiały żałośnie pod ude-rzeniami jesiennego wiatru. Z szelestem przesuwały się po zabłoconej posadzce wyschnięte liście. Z okienka kasowego wyjrzała rozkudłana głowa kasjerki i okienko zamknęło się z trza-skiem. Pewnie chce się przespać, pomyślałem, a my nie mamy biletów. Zaraz potem zaśmia- łem się w duchu. Pociąg do Warszawy jest dopiero o godzinie siódmej z minutami. Czasu więc mam aż nadto, nawet gdybym chciał kupować i dziesięć razy te bilety. Wstałem i za-cząłem chodzić. Zbliżałem się do wpółotwartych drzwi i patrzyłem w przesiąkniętą padają-cym deszczem ciemność, później wracałem do ławki, na której drzemała, a może udawała, że drzemie, podkuliwszy pod siebie nogi, moja żona. W trakcie tej wędrówki ogarnęła mnie nie-przeparta chęć napicia się wódki. Mimo tego ciągle krępowałem się pić w poczekalni. Wtedy poczułem, że najpierw muszę iść do ustępu. Wyszedłem na peron. Mokry beton lśnił w blasku lamp. Z dawnych lat pamiętałem, gdzie mieści się ten ustronny pawilonik. Tam dla odmiany było zupełnie ciemno. Snuł się przyduszony wilgotnym powietrzem przefermentowany smród ekskrementów. Nie chcąc się pobrudzić, musiałem skorzystać z pobliskich krzaków. Po za-łatwieniu potrzeby naturalnej ujrzałem niedaleko niski budynek w kształcie baraku. Budynek był oświetlony. Widać było wyraźnie napis: „Noclegownia PKP – Rosice. Bez chwili namy-słu poszedłem tam. Drzwi były zamknięte. Kilkakrotnie poruszyłem klamką, potem energicz-nie zacząłem stukać. Trwało to dosyć długo, tak długo, że od stukania rozbolała mnie ręka. Dopiero wtedy usłyszałem kroki, a nieco ochrypły, kobiecy głos zapytał: – I czego tak wali? Drzwi jeszcze rozbije i będzie płacił.Zgrzytnął zamek i ukazała się okrągła, pucułowata twarz kobiety w nieokreślonym wieku. – Czego tu chce? Noclegownia tylko dla kolejarzy. – Pani kierowniczko – powiedziałem – pociąg do Warszawy mamy dopiero rano, a żona jest chora. Proszę nas tutaj wpuścić. Zapłacę. – Każdy by zapłacił, jak w krzakach mokro.Szybko wyjąłem stuzłotówkę. Już drugą tego wieczoru. – Taka sama będzie rano. Pani nie daje się prosić.Zawahała się. – A dowód osobisty zostawi? Inaczej nie przyjmę. – Zostawię.Baba wyrwała mi banknot z ręki. – To niech idzie po tą żonę. Ja tu poczekam, żeby drugi raz nie otwierać. Poszedłem po małżonkę, panie Radwan, klnąc siebie w duchu, że tak bez zastanowienia szastam pieniędzmi. Nigdy nie byłem rozrzutny, a tu nagle takie postępowanie, jakbym po-siadał mennicę państwową na własność. Zły wszedłem do budynku stacyjnego. Żona już nie drzemała, tylko wtulona w kąt ławki rozglądała się wokół przerażonym spojrzeniem. – Maniuś – powiedziała – a ja myślałam, że już nie przyjdziesz. – Za dobrze byś chciała – odparłem. – Zbieraj się. Znalazłem nocleg. Dostaliśmy niewielki pokój z trzema tylko łóżkami. Było w nim bardzo ciepło. W „Nocle-gowni PKP – Rosice” nocowały obsługi pociągów i drużyny konduktorskie. Ale tamtego wieczoru noclegownia była pusta. Postawiliśmy byle gdzie nasz podróżny bagaż, z ulgą zdję-liśmy wierzchnie okrycia. – W pościel niech mi się nie kładą – powiedziała baba – bo zmiany nie będę miała. Wszystko odwiezione do pralni. Kocy, jak zechcą, mogę dodać, gdyż kocy nie brakuje. Her-batę też mam na ogniu, jeżeli zapragną. A jakby co, to wygódka na korytarzu. Tera to o ten dowód poproszę, jak było mówione. Dałem jej swój dowód osobisty i poszedłem po dodatkowe koce. Potem poszedłem jeszcze raz i przyniosłem lurowatej herbaty w dwóch emaliowanych kubkach. Zamknąłem drzwi. Byliśmy sami. Wydobyłem wódkę, odbiłem lak i malutkim scyzorykiem, z którym się nie rozstawałem, wydłubałem korek. Nalałem więcej niż pół musztardówki i podałem żonie. – Pij. Trzeba się wreszcie napić.Wzięła szklankę i z niepokojem popatrzyła na mnie. – Marian, ja cię przepraszam, ale nie panowałam już nad sobą. – Lepiej się nie przepraszajmy, Franiu. Nie trzymaj tak długo tej wódki. Wypij. – To za dużo, Marian. – Pij! Dobrze ci zrobi. Wypiła, potem popiła odrobiną herbaty i od razu położyła się na łóżku i zasnęła. Zgasiłem światło i usiadłem przy niewielkim stoliku, który stał przy samym oknie. Zrobiło się cicho, słychać było tylko oddech żony i poszum zacinającego w szyby deszczu. Widziałem stąd pe-rony i wejście do budynku stacyjnego. Nalałem sobie i w pierwszym rzucie wypiłem prawie całą szklankę. Rozluźniło mnie to. Ciągle jednak nie mogłem zapomnieć zniewagi, jaka spo-tkała nas w moim rodzicielskim domu. Frania miała rację, pomyślałem, lepiej było wcale nie przyjeżdżać. Teraz już piłem powoli. Ogarnął mnie rodzaj błogostanu, w którym nie było jednak litości nad samym sobą ani też chęci puszczenia w niepamięć dzisiejszych wydarzeń. Był to błogo-stan wynikający z poczucia siły, którą zrodziło i stanowiło jej trwałą rękojmię moje aktywne i ofiarne życie. Za oknem było pusto. Lśnił migotliwie w blasku lamp połamany beton peronu. Połyski-wały mniejsze i większe kałuże. Nagle na peronie ukazał się kot. Wyjątkowo duży i całkowi-cie czarny. Jego zmoczona sierść sterczała na wszystkie strony. Sięgnąłem po butelkę, aby znów odrobinkę nalać sobie do szklanki. Wypiłem łyk i jeszcze raz popatrzyłem na peron. Kota już nie było. Pojawiła się natomiast stara kobieta, która w jednej ręce trzymała czymś wypchaną siatkę, a w drugiej duży tobół. Rozejrzała się bezradnie, a później zniknęła w bu-dynku stacyjnym. Za chwilę pojawiła się znowu. Zaczęła niespokojnie biegać i zaglądać do różnych zakamarków, jakby kogoś szukała. Dobrze wiedziałem, kogo ta staruszka szuka, pa-nie Radwan, i co nosi ze sobą. Na pewno żywność i coś ciepłego do okrycia. Była nią bo-wiem moja matka. A ja nie wyszedłem do niej. Nie chciałem. Ten peron, ta deszczowa noc i ten wielki tobół, którym była objuczona, i wreszcie jej roz-paczliwy, starczy pośpiech to ostatni obraz, jaki zachowała moja pamięć. Więcej bowiem, panie Radwan, matki wśród żywych nie zobaczyłem. Pan zaś jest pierwszym człowiekiem któremu o tym mówię. Ucichł, a jego ciało rozpoczęło zastanawiające manipulacje. To zsuwało się do krawędzi krzesła, to znów cofało aż do samego oparcia. Krzesło skrzypiało. Książkiewicz głęboko i jakby rozpaczliwie chwytał powietrze. Było to udzielające, więc i ja zacząłem się mościć, a on tymczasem znieruchomiał. Zapadła cisza. W jego wyciągniętej w moją stronę ręce jaśniała paczka papierosów. Tym razem nie odmówiłem. W świetle zapałki twarz Książkiewicza była żółta, a ręka drżała. W świetlicy zrobiło się już chłodniej i po raz pierwszy tej nocy zachciało mi się spać. – Pan może myśli, panie Radwan – zaczął cichym głosem – że miałem wyrzuty sumienia albo coś w tym rodzaju, więc powiem od razu, że ani trochę. To matka bowiem była sobie winna, że tak się stało, że tak w ogóle mogło się stać. Tylko ja w naszej nielicznej rodzinie potrafiłem zbuntować się przeciwko bezwzględnej tyranii ojca, ona zaś, która miała znacznie więcej powodów do tego buntu ode mnie, do końca pozostała mu całkowicie uległa. Ale żeby to panu w pełni uzmysłowić, muszę cofnąć się do lat mojej wczesnej młodości, do tych go-dzin, kiedy tkwiłem za ladą w sklepie ojca. Mój dzień zaczynał się wówczas bardzo wcześnie. Latem o szóstej, zimą o wpół do szóstej, a nawet i piątej rano. Musiałem nanosić wody tak, żeby starczyło aż do następnego dnia, wywietrzyć i pozamiatać sklep, a był to lokal obszerny z dwoma dużymi oknami wystawowymi. Zimą trzeba było przynieść opał, napalić w sklepie, a także w piecu, który był zainstalowany w murowanej wygódce na podwórzu. Od palenia w piecach w domu byłem zwolniony. Pod blachą matka paliła sama, a w pokojach człowiek, nazwiskiem Grzegorz Prokop, jednoręki inwalida jeszcze z czasów wojny rosyjsko-japońskiej, który tym sposobem zarabiał sobie na piwo. Ojciec wstawał o godzinie szóstej. W parę minut później, bez względu na porę roku, ubrany tylko w trykotową koszulkę i luźne spodnie z miękkiej tkaniny związane wokół kostek, szedł do wygódki. A ja w tym czasie bie-głem do piekarni po świeże pieczywo, które musiało być wypieczone i chrupiące, a następnie do mleczarni po mleko. Kiedy wracałem, ojciec ćwiczył już przy otwartym oknie w swoim pokoju, gdzie za pluszową kotarą urządzona była miniaturowa sala gimnastyczna. Były tam różnego rodzaju ciężarki, sprężyny, drabinka, drążek, ukośna ławka z uchwytami na nogi do ćwiczenia mięśni brzucha, a nawet przykręcone do powały kółka, na których ojciec wykony-wał z zadziwiającą lekkością najróżniejsze przewroty. Ale jeszcze bardziej zadziwiająca, zwłaszcza przy jego niewielkiej wadze, mizernym wzroście i co by nie mówić, kalectwie, była siła fizyczna. Nie było w Rosicach mężczyzny, który mógłby mu stawić czoło. Najwięk-szy nawet łobuz chwycony jego stalowymi rękami ginął jak mucha. Aby pan sobie to lepiej wyobraził, panie Radwan, opowiem następujące zdarzenie. Któregoś ranka rosły, potężnie zbudowany parobczak na zwróconą przez ojca uwagę, że do sklepu nie wchodzi się w czapce, odburknął pod nosem coś obraźliwego. Ojciec siedział wtedy za kasą i segregował pieniądze. Pamiętam, jak dzisiaj, że zdjął okulary, powoli zdjął i powiesił na krześle marynarkę, a potem pokuśtykał na środek sklepu. Tu grzecznie, spokojnym głosem, jeszcze raz powtórzył tę samą uwagę. – To niech pan sam mi ją zdejmie – odrzekł ubawiony parobczak. W sekundę później zakotłowało się. Parobczak ciśnięty z ogromną siłą na podłogę przez chwilę leżał nieruchomo, a później zaczął podnosić się z tak ogłupiałym spojrzeniem, że mógł wzbudzić jedynie śmiech albo litość. Wtedy ojciec pochwycił go znowu i niby wór kartofli wyrzucił za drzwi, a w ślad za nim cisnął czapkę Taki on był, a ta nadspodziewana, osiągnięta przy pomocy wielkiego samozaparcia, siła fizyczna, każdego dnia musiała znajdować zarów-no potwierdzenie, jak i dalsza trening w jego prywatnej sali gimnastycznej. Tam też ojciec dawał upust swej nienawiści do tych nieszczęśliwych zrządzeń losu, które go dotknęły. Pod- kradałem się czasem pod drzwi jego pokoju i nasłuchiwałem odgłosu ćwiczeń. Na skrzyp przyrządów gimnastycznych, na świszczący od wysiłku oddech nakładał się wyrzucany gwałtownie stek najwymyślniejszych i najbardziej, wulgarnych wyzwisk, tym gwałtowniej-szy, im większego wymagało trudu aktualnie wykonywane ćwiczenie. Ale mogło być rów-nież i tak, iż ojciec złorzeczył matce za to, że z powodu słabego zdrowia nie obdarzyła go większą ilością potomstwa, lub też sobie, ponieważ z przyczyny kalectwa nie mógł osobiście, jako prosty ułan, uczestniczyć w wojnie tysiąc dziewięćset dwudziestego roku, choć podobno bardzo usilnie się o to starał, pobierając naukę jazdy konnej i władania szablą w stacjonują-cym w Rosicach pułku kawalerii, dopóki ten nie wyruszył w pole. Po porannej gimnastyce stawał nagi w ogromnej misce i polewał się cały zimną wodą. Do-piero wtedy ubierał się, golił i punktualnie o godzinie szóstej pięćdziesiąt pięć zasiadaliśmy do śniadania. Śniadanie zawsze było jednakowe i składało się niezmiennie z kawy zbożowej z mlekiem i rogalików albo bułek z masłem. Do szkoły też zabierałem to samo, a jeśli matka chciała mi dać coś treściwszego, ojciec mówił: – Wystarczy mu bułka z masłem. Oni tam węgla nie kopią. Po śniadaniu miałem jeszcze około czterdziestu minut czasu. I te czterdzieści minut mu-siałem poświęcać na powtarzanie wczoraj odrobionych lekcji po to, aby materiał ten lepiej utrwalić sobie w pamięci. Wymigać się od tego nie mogłem, bowiem obaj siedzieliśmy przy wielkim, kuchennym stole, ja nad swoimi zeszytami, on nad księgami rachunkowymi i kore-spondencją handlową. – Wszystko, co najważniejsze – mówił – należy robić rano. Umysł jest wtedy świeży i nie wyjałowiony. Za dwadzieścia ósma zbierałem się do wyjścia z domu, a ojciec z minutową nieomal do-kładnością ustalał plan moich dalszych, dziennych zajęć. Byłem bowiem wówczas całkowicie zaprogramowany, każda chwila mojego życia służyła jakiemuś celowi, nawet głupich paru minut nie wolno mi było zmarnować. Podobnie zaprogramowana była matka, jak również nasz subiekt, Teofil Kłąb, człowiek kluskowaty, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Oj-ciec zrobił z nas podległe sobie mechanizmy, którymi sterował, które ciągle usprawniał i z których zawsze był niezadowolony. Sklep otwierany był o dziewiątej, ale już o ósmej trzydzieści wszyscy – znaczy ojciec, matka i subiekt – byli na miejscu, aby przygotować ułożony w odpowiednie zestawy towar, przeznaczony do komisowego handlu w małych, wiejskich sklepikach, a także w spółdziel-niach uczniowskich, których powstanie i rozwój – trzeba to obiektywnie przyznać – były w znacznej mierze zasługą ojca. Ten wróg postępu rozwinął na wielką, jak na ówczesne czasy, skalę na dość znacznym terenie wokół Rosie handel komisowy materiałami i przyborami pi-śmiennymi. Dzięki ojcu nieomal całkowicie zlikwidowana została sprzedaż domokrążna, ofe-rująca towar gorszy i do tego droższy, pozostająca w większości w żydowskich rękach. Do odbioru towaru, podobnie jak do przesyłania zamówień, nasi kontrahenci wykorzystywali różnych przygodnych ludzi. Byli to często chłopi przyjeżdżający do Rosie w dni targowe, nauczyciele, którzy musieli przyjechać do kuratorium, a także – przez grzeczność – oficjaliści z okolicznych dworów. Wiele zamówień realizowałem również ja sam, gdy sprzyjała temu pogoda, za pomocą roweru firmy „Kamiński” na drewnianych obręczach i balonowych gu-mach, zaopatrzonego w duży bagażnik i lekki, przyczepny wózek. Towar wydawało się na-tychmiast, wprost do rąk tych, którzy ustnie lub na byle świstkach papieru dostarczyli zamó-wienia. Ojciec nie brał żadnych pokwitowań, sporządzał jedynie odnośną adnotację w odpo-wiedniej księdze. Podstawową jego dewizą była bowiem absolutna uczciwość i bezwzględna wiara w ludzi. Ale kto raz oszukał lub nawet próbował to zrobić, ten wypadał z interesu i mógł jedynie dziękować Bogu, że nie został przez ojca pobity, bo i takie fakty też miały miej-sce. Zasady te oparte wyłącznie na uczciwym słowie przy obecnym, w pełni nowoczesnym handlu wydają się, panie Radwan, zabawnym anachronizmem. Słowa nie wepnie się do akt, jego życie trwa zaledwie ułamki sekund. To jedna sprawa. A druga to jak, na przykład, przy pomocy jakich zarządzeń w uzasadnionym ekonomicznie planowaniu przeprowadzać na-tychmiastową, więc nie uwzględniającą planowanego wyprzedzenia, realizację składanych zamówień? Takiego zamierzchłego prymitywizmu nie wytrzyma żadne nowoczesne przed-siębiorstwo handlowe. Gospodarka uspołeczniona to nie jest chłopak, który biega po ulicach w krótkich spodenkach i ciągle ma ochotę na coś nowego. Gospodarka uspołeczniona to jest wielka i nowoczesna machina, zgrana ze sobą w każdym najmniejszym nawet calu, oświeco-na przewidywaniem przyszłości i zdecydowanie wroga jednorazowym, kapryśnym zachcian-kom. W Głównym Zarządzie Przetworów i Koncentratów dążyliśmy do tego, żeby zamówie-nia, kierowane przez handel do podległych nam przedsiębiorstw przetwórczych, składane były nie tylko z trzyletnim wyprzedzeniem, ale aby uwzględniały również, obok dokładnej ilości zapotrzebowanych wyrobów, dokonujące się zmiany na lepsze w modelu konsumpcyj- nym społeczeństwa w odniesieniu do naszej produkcji. I ja, panie Radwan, byłem już bardzo bliski opracowania tabeli, która umożliwiałaby, i to na wiele lat naprzód, wychwytywanie takich zmian, ale niestety moje losy potoczyły się inaczej. Podsunąłem bliżej siebie popielniczkę i zdusiłem niedopałek, który tlił się przy samym fil-trze. Papieros Książkiewicza zgasł już dawno. Mimo to nadal trzymał go w palcach. Przyglą-dałem mu się w milczeniu. To, o czym mówił, mogło znużyć. Książkiewicz otwierał się przede mną jak rozłupany orzech. Zbieg okoliczności sprawił, że otrzymaliśmy rodzaj azylu, że przeniesiono nas na wyspę. A życie wyspiarzy to coś zupełnie innego niż życie ludzi wiel-kiego obszaru. On zaś nie mógł tego pojąć, nie rozumiał wolności ograniczonego terytorium. Jego rzeczywistość podobnie absurdalna jak moja nie umiała jak moja osłonić się fikcją. Zi-rytowany poruszyłem się nerwowo. Wtedy Książkiewicz otrząsnął się jakby ze snu i powie-dział: – O godzinie dziewiątej rano, kiedy w gimnazjum handlowym, do którego chodziłem, za-czynała się druga lekcja, nasz subiekt Teofil Kłąb otwierał sklep. Każdy nowy dzień był bliź-niaczo podobny do setek dni, które już minęły. Między godziną dziewiątą a jedenastą była pierwsza faza nasilonego ruchu, druga zaczynała się od godziny trzeciej po południu. Rano załatwiało się głównie komis oraz klientów indywidualnych, którzy przyjeżdżali do Rosic po zakupy. Po południu przychodzili przeważnie mieszkańcy miasta, zwłaszcza uczniowie dwóch rosickich gimnazjów, handlowego i ogólnokształcącego, klerycy ze średniego semina-rium duchownego oraz uczniowie dwóch miejskich szkół powszechnych. Rano także nadcho-dziły przesyłki z towarem odbierane najczęściej z bagażowni dworca kolejowego. Mnie ten obowiązek ze względu na naukę omijał. Odbiór towaru był sprawą subiekta i Grzegorza Pro-kopa, który mieszkał w pobliżu i był pod ręką na każde zawołanie. Opowiadam o tym wszystkim dlatego, żeby choć wyrywkowo przedstawić panu monoton- ny bieg naszego życia w Rosicach. Dziś taka powtarzająca się pedanteria nie byłaby możliwa. Dziś trudno przewidzieć, jaka nazajutrz oczekiwać nas może narada, kontrola czy komisja. Gospodarka uspołeczniona wymaga zarówno działań kompleksowych, przewidzianych na wiele czasu naprzód, jak i energicznych akcji, których zadaniem jest szybkie wykrycie tych luk i szczelin, jakie wynikają z przyspieszonego rozwoju. Wróćmy jednak do Rosic, a szcze-gółowiej do mojej matki, od której zaczęło się to wspomnienie. Otóż matka, każdego ranka przez te wszystkie handlowe dni, które pamiętam, posługiwała w sklepie – tak chyba można nazwać pracę, za którą nie ma wynagrodzenia – do godziny jedenastej. Równo o tej godzinie udawała się do domu, żeby zabrać się do obiadu, który musiał być gotowy na godzinę drugą. O godzinie dwunastej, pozostawiając na stanowisku jedynie subiekta, wychodził ze sklepu ojciec. Zawsze elegancki, wywijając czarną, zakończoną srebrną gałką laską, szedł prosto na rynek do kawiarni „Francuskiej”, na swoją codzienną kawę i koniak. Zazdrościłem ojcu tej elegancji, tych wielu garniturów szytych u najlepszych rosickich krawców, gdyż ja miałem zawsze tylko dwa ubrania, jedno codzienne i jedno świąteczne. W południe spotykali się tam wyłącznie kupcy chrześcijańscy, a jeśli do kawiarni zabłądził jakiś Żyd, to przez pomyłkę albo z przekory. Ojciec przesiadywał tu prawie do godziny drugiej. Czasem wracając ze szkoły zaglądałem do kawiarni przez szybę. Wśród kłębów papierosowego dymu siedzieli zagadani mężczyźni, a wybuchy ich śmiechu docierały aż na ulicę. Było to zastanawiające, gdyż ojciec mój w domu śmiał się bardzo rzadko. Te nieliczne chwile, kiedy i w domu obja-wiał swą radość, zdarzały się przeważnie wtedy, gdy Rosickie Towarzystwo Gimnastyczne „Prężność”, którego był prezesem, miało za sobą jakieś wyjątkowo udane występy publiczne. Przy szczególnie uroczystych okazjach, na przykład podczas listopadowego festynu z okazji odzyskania niepodległości, ojciec osobiście uczestniczył w występach „Prężności”, wykonu-jąc najczęściej swoje ulubione ćwiczenia na kółkach. Ale działalność w towarzystwie gimna-stycznym to tylko ulubiony odcinek w szerokim froncie działalności społecznej, którą upra-wiał. Stowarzyszenie kupców chrześcijańskich, rada miejska i rada parafialna, sąd powiato-wy, którego był ławnikiem, społeczny komitet budowy szpitala i komitet Funduszu Obrony Narodowej, nie licząc różnych przedsięwzięć doraźnych. Stwierdzam obiektywnie, że w wielu wypadkach nie była to działalność jałowa. Rosicki szpital, na przykład, nadal służy mieszkańcom miasta. A taki pomnik wieszcza narodu Adama Mickiewicza ufundowany i postawiony w latach trzydziestych, ukryty podczas okupacji, znów stoi na rynku i, mam na-dzieję, stać będzie. W Rosicach, panie Radwan, wszystko łączyło się ze sobą, nie było spraw osobnych ani oderwanych. Parę minut przed godziną drugą po południu, wyłoniwszy się z kłębów kawiar-nianego dymu, mając za sobą dziesiątki rozmów na tematy ogólne oraz na tematy zawodowe i społeczne, rozgrzany wypitym koniakiem mój ojciec wracał do domu. Szedł mimo swego kalectwa szybko, a nawet z pewną elegancją. Laska, którą się podpierał, postukiwała o płyty chodnika, a jego ręka w łosiowej rękawiczce co chwila zmierzała do wytwornego dęciaka firmy „Borsalino”, którym odkłamał się lub kłaniał licznym znajomym. W domu w tym cza-sie dogotowywały się kartofle, a subiekt czekał już tylko na pojawienie się ojca, aby zamknąć drzwi sklepu i wywiesić na nich tabliczkę z napisem: „Przerwa obiadowa od godziny czterna-stej do piętnastej.” Obiad i kolację jadło się w salonie. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zdarzyło się odstępstwo od tej zasady. Pomijając dni, kiedy podejmowane były u nas różne, mniej lub bardziej znakomite osoby, za stołem siadał ojciec, Teofil Kłąb, który obiady miał wliczone w pensję, matka i ja. W moim wypadku, jeśli zajęcia w gimnazjum kończyły się później niż przed godziną drugą, uwzględniana była pewna czasowa tolerancja. Nie dłużej jednak niż do godziny piętnastej. Gdy mimo to spóźniłem się, obiadu nie dostawałem. I nie pomagały tu żadne, najbardziej nawet wiarygodne tłumaczenia, ojciec bowiem znał doskonale rozkład moich szkolnych zajęć. Kiedy wybuchła wojna, miałem lat szesnaście. Do tego czasu, a może i dłużej, przy stole mogłem odzywać się wyłącznie wtedy, gdy zadawano mi pytania. Odpowiadać musiałem krótko i zwięźle, a co ważniejsze, nie wahając się, ponieważ w każdym wahaniu ojciec na-tychmiast doszukiwał się krętactwa. Wymagało to ode mnie nieustannie napiętej uwagi, aby nie spowodować wybuchu ojcowskiego gniewu. Wprawdzie od czasu, kiedy zacząłem uczęszczać do szkoły średniej, zaprzestał w stosunku do mnie rękoczynów, lecz pomimo tego zawsze dręczyła mnie obawa, że w gniewie zapomni o tym. Ojca ta powściągliwość w mowie nie obowiązywała, a wręcz przeciwnie, raczył nas przy obiedzie długimi wywodami na różne tematy. Matka milczała, nasz subiekt przytakiwał mu gorliwie, jedynie ja prowadziłem z nim pełne zacietrzewienia dyskusje. Tyle tylko, że były to dyskusje prowadzone wyłącznie w my-ślach, między przełknięciem jednego kęsa a drugiego. Moimi młodzieńczymi argumentami miażdżyłem skostniałą demagogię, którą posługiwał się ojciec, a już zwłaszcza gdy atakował ówczesną młodzież i sposób, w jaki była wychowywana. Widzę go nawet teraz, jak odchyla do tyłu szczupłą, strzyżoną na jeża głowę, jak gładzi nerwowo swoją w szpic przyciętą bródkę i mówi: – Nam potrzebni są ludzie twardzi i zdecydowani, a nie maminsynki i mięczaki. Wymaga tego nasz byt narodowy. Inaczej zginiemy. A co się dzieje? Zamiast kształtowania silnych charakterów – rozpusta, zamiast twardej, męskiej ręki – kobiece lamenty. – Zgadzam się z panem całkowicie – wtrąca Teofil Kłąb – takie również jest moje zdanie. – Pan zwykle zgadza się z tym, co ja mówię – odzywa się ojciec – nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek było inaczej. Ale nic pan na tym nie traci, panie Kłąb, bo ja postępuję tak, jak potrzeba, i myślę tak, jak potrzeba. I wobec tego nie ma powodu, żeby nie i zgadzać się ze mną. – Z ust mi pan to wyjął, panie szefie – mówi żarliwie Teofil Kłąb – jak Pana Boga kocham. Przez twarz ojca przebiega niecierpliwy grymas. Wpatruję się w niego z natężeniem i nie-nawiścią i wiem dobrze, że na tym nie koniec, że za moment przejdzie od uwag ogólnych do uwag szczegółowych, to znaczy bezpośrednio do mojej osoby. I nie mylę się. Na jego twarzy zamiast ironicznego grymasu zaczyna uwidaczniać się wielka pewność siebie. We mnie nara-sta napięcie, mięśnie mojej twarzy zmieniają się w twarde guzy, ale cóż z tego, skoro on na-wet nie patrzy na mnie, tylko zwraca się prosto do matki. – Marian traci masę czasu bez pożytku. Dziwi mnie tylko, że sama tego nie widzisz. Wię-cej z nim przecież przebywasz niż ja. Zamiast dłubać w nosie i myśleć o niebieskich migda-łach, mógłby na przykład podciągnąć się w językach obcych. Marnotrawi dziennie, naj-skromniej licząc, przynajmniej godzinę. Pomnóż przez miesiąc, wtedy zobaczysz, jaka to strata. Gdyby zajął się jakimś sportem, to bym jeszcze rozumiał. Ale on do sportu, to tak jak ja do tańca. A szkoda. Bo zobacz, jak on wygląda. Wysoki, ale przygarbiony. Ręce długie i cienkie jak dwa badyle. Trzeba górować nad innymi ludźmi, choćby siłą, bo w przeciwnym wypadku trudno szukać szacunku. – Człowiek to nie zegarek – powiedziała matka – człowiek to... – i zacięła się, jakby prze-straszyła ją własna odwaga. – Ty kuternogo – ubliżałem mu w myśli – ty połamany wariacie. Jeszcze kiedyś się poli-czymy. Ja czas tracę. A ty nie tracisz? Pokręci się trochę po sklepie i już go nie ma. – Bzdury pani plecie, pani Melu – odezwał się do matki ojciec – jeśli teraz nie będziemy umieli ukształtować w nim charakteru, to później wszystko stracone. Wyrośnie z niego jakiś leniwy gryzipiór i nic więcej. A ty swoje. Dobrze wiesz – zaczął mówić ostrzej – jakie mam wobec niego plany. I nie pozwolę – uderzył pięścią w stół – nikomu ich zmienić. Matka milczała nadal, bo cóż mogła mu odpowiedzieć? Ja, dusząc się formalnie z gniewu, też milczałem, gdyż odzywać się nie było mi wolno. Tylko na tłustej gębie Teofila Kłąba błą-kał się uśmiech pełen błogości i aprobaty. Ale ojciec właśnie podniósł się z krzesła i wolno pokuśtykał do swego pokoju. Oznaczało to, że nadeszła pora popołudniowego handlu w skle-pie. Od godziny piętnastej byliśmy tam tylko w trójkę, znaczy matka, subiekt i ja, ojciec zaś pozbawiał nas swego towarzystwa rzekomo w celu czytania gazet i pism fachowych, a w istocie dla odbycia codziennej, poobiedniej drzemki. Te chwile, kiedy nie było go w sklepie, były najprzyjemniejsze, a już zwłaszcza w porze jesiennej i zimą. Od ogromnego kaflowego pieca z podwójnym rusztem, do którego wchodziły dwa pełne wiadra węgla, buchało ciepło, matka i subiekt załatwiali klientów, a ja szperając wśród przepastnych półek przygotowywa-łem zestawy, przeznaczone do komisowego handlu. Składały się one z kilku rodzajów zeszy-tów, każdy rodzaj w ilości trzech tuzinów, po tuzinie różnych linijek, ekierek, cyrkli, piórni-ków, po pięć tuzinów stalówek. A także z bibuły, atramentu, gumek oraz ołówków. Zestawy takie pakowane były w gruby papier i obwiązywane mocnym sznurkiem, aby łatwo można było je transportować. Właśnie taka przyjemna chwila, jeśli w ogóle o czymś takim w odnie-sieniu do mojej młodości można mówić, zatrzymała mi się teraz przed oczami. W samym rogu naszego obszernego sklepu, gdzie nie sięga już lada, a stoi tylko mocny, duży stół, sie-dzę na taborecie i układam stalówki tuzinami. Tu redisówki, tam krzyżyki, a tam znów serki. Każdy tuzin okręcam gumką uciętą z dobrej stomilowskiej dętki do roweru. Gumki muszą być cienkie i ucięte bez zadr, gdyż inaczej ojciec dostaje szału. Przez sklep ciągle przewijają się klienci, w tym sporo kobiet odwiedzających przede wszystkim wyjątkowo dobrze prowa-dzony u nas dział papeteryjny, który jest domeną mojej matki. Ale zdarzają się przecież chwile przestoju, błogiej ciszy, rozbitej basowym głosem Teofila Kłąba, który opowiada mat-ce o ostatnim obrazie, jaki obejrzał w rosickim kinie „Apollo”, polskim filmie pod tytułem Znachor. Jego opowieść niweczy niestety mój dobry nastrój. Ja też chciałbym pójść do kina, ale wieczór, jaki mam przeznaczony na rozrywki – jeden na dwa tygodnie – dopiero co wyko-rzystałem, zmuszony do udania się z ojcem na jesienne pokazy sprawności Rosickiego Towa-rzystwa Gimnastycznego „Prężność”. Moje zgnębienie pogłębia fakt, że poza kontaktami w szkole nie mam żadnych bliższych kolegów, żyję w klasztornej nieomal izolacji. W chwilę później, panie Radwan, wciąż pracowicie licząc te stalówki, chwytam się jedynego sposobu, jaki jest w mojej sytuacji możliwy. Wyobrażam sobie mianowicie, że w pięknym polskim porcie Gdynia zaciągam się jako zwykły majtek na statek i płynę przez rozległe oceany. Nie ma już mojego ojca, zniknęły gdzieś małe, nędzne i brudne Rosice, jestem swobodny i po zdaniu wachty mogę leżeć sobie w hamaku albo szaleć w obcych portach, ile mi się tylko podoba. Dom mnie już nic nie obchodzi, więc ojciec pozbawiony mojej obecności pewnie dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że sposób, w jaki mnie wychowywał, nie był metodą, ale był znęcaniem się nad moim młodym organizmem. Przez chwilę jeszcze daję upust marze-niom, lecz już coraz ostrzej i coraz przenikliwej widzę ich nierealność. Zgodnie bowiem z dokładnie już ustalonym harmonogramem mojego życia w roku tysiąc dziewięćset czterdzie-stym drugim mam ukończyć gimnazjum handlowe, a następnie odbyć praktykę w którejś ze znanych drukarń Lwowa, Wilna albo nawet Warszawy. A to wszystko dlatego, że ojciec za-pragnął, aby Rosice także posiadały drukarnię, której on byłby właścicielem, a ja objąłbym kierownictwo techniczne. Były to plany zakrojone na co najmniej dziesięć lat, a moje do-świadczenie w drukarskim fachu, zdobyte w drukarniach krajowych, miało być wzbogacone praktyką w drukarniach zagranicznych. Dlaczego Rosice miały posiadać drukarnię, skoro i obecnie obywają się bez niej, i dlaczego akurat postanowił zająć się tym mój ojciec i co wreszcie tam by się drukowało, nie było mi wtedy wiadome, gdyż on nie tylko, że nie pytał nikogo o zgodę, ale również nie dzielił się z nikim swoimi planami. I tak, najpierw pośród marzeń, a potem w poczuciu klęski, wykonując moją popołudniową normę w postaci przygotowania do wysyłki dziesięciu zestawów, zazdrościłem w duchu za-równo subiektowi, jak i matce. Oni bowiem nie musieli już chodzić do szkoły, nie czekała ich drukarska praktyka, a ich charaktery nie wymagały już kształtowania w twardych rękach mojego ojca. I dlatego też czuli się znacznie swobodniej ode mnie. Matka żartowała z klient-kami, a Kłąb ni stąd, ni zowąd wybuchał grubym, głupawym śmiechem. Ta swoboda drażniła mnie i powiem szczerze, iż od momentu, kiedy uświadamiałem sobie nieodwracalność moje-go losu, niecierpliwie oczekiwałem ponownego pojawienia się ojca w sklepie. Wreszcie ta chwila nadchodziła i już z daleka dudnił jedyny w swoim rodzaju odgłos jego kroków. I na-tychmiast też matka i subiekt zmieniali się nie do poznania. Na twarzy matki pod pozorem nadmiernej gorliwości w pracy malowało się coś w rodzaju obawy, że zostanie przyłapana na gorącym uczynku niefrasobliwości i śmiechu, subiekt przypominał tresowanego niedźwie-dzia, który z uwielbieniem wpatruje się w bat swojego pogromcy. Była już wtedy godzina szesnasta, a czasem nawet trochę później. Ojciec udając, że nie widzi nikogo z nas, zajmował miejsce przy kasie. Segregował banknoty, a także z wyszukaną grzecznością odpowiadał na różne zapytania klientów. Mimo to widział wszystko, jakby był cały obudowany oczami. I nie zdarzyło się nigdy, aby do mnie, do subiekta, a nawet do matki nie miał jakichś uwag, aby nie czuł się w obowiązku poczynienia pewnych korekt. Ale robił to tylko wtedy, kiedy byliśmy w sklepie sami, gdyż o tej porze dnia w przeciwieństwie do godzin rannych i przedpołudniowych, gdy jego gwałtowność domagała się natychmiastowego ujścia, stawał się człowiekiem dystyngowanym. Około godziny siedemnastej opuszczał swoje miejsce przy kasie i zbierał się do ponownego wyjścia na miasto. Była to bowiem pora, kiedy liczne organizacje społeczne, do których należał, bądź z którymi sympatyzował, odbywały swoje zebrania. Zawsze jednak zdążył nas w sposób krótki i treściwy, niby oficer strofujący podwładnych, zaznajomić z licznymi uchybieniami, jakie zauważył w naszej pracy. Ja na przykład dowiadywałem się, że sznurek, w jaki pakuję przeznaczone do sprzedaży komisowej zestawy, wiązany jest w węzły nieprawidłowe, a poza tym, poruszam się tak wolno, jakby praca u siebie była dla mnie czymś odrażającym. Matka przy tej okazji mogła dowiedzieć się, że stojąc za ladą na jednej nodze, a drugą podnosząc do góry, co łatwo da się wyczytać z uło-żenia jej ciała, może być posądzona o to, że do klientów ma stosunek lekceważący. Co do Teofila Kłąba, to uwagi mojego ojca sprowadzały się głównie do tego, że sklep, a właściwie salon papierniczy, to nie sypialnia, żeby przy byle okazji tak ostentacyjnie ziewać. Głos Książkiewicza na przemian to cichł, to wznosił się do wyższych rejestrów. Nie było w nim afektacji, było najzwyczajniej znużenie. Zadawałem sobie pytanie: ile w tym, że go słucham, jest swoistej potrzeby, a ile zwykłego już zainteresowania. Z daleka, jakby z innego, obcego świata, dobiegło wyraźnie wycie psa. Potem zahuczała w ustępie spuszczona z rezer-wuaru woda. – Nawet te rzadkie chwile – odezwał się nadspodziewanie głośno – kiedy pozostawiony sam sobie miałem złudzenie wolności, również stawały się niewolą, gdyż i one zamykać się musiały w ściśle określonym czasie. Była to więc wolność dawkowana mi tak dokładnie, jak dawkuje się krople do nosa. Myślę tu o tych niedzielach, kiedy rowerem wyruszałem w teren.Nie były to odległości duże, po kilka kilometrów najwyżej. Ówczesne drogi to przeważnie drogi gruntowe, tylko niektóre, te ważniejsze, wysypane były szutrem lub brukowane kocimi łbami. Ich przejezdność związana była ściśle z porami roku. Jesienią i wiosną trzeba było dokonywać nie lada wyczynów, aby dotrzeć pod wyznaczony adres. Ale mnie to odpowiada-ło. Walcząc z przeciwnościami natury i wychodząc z tej walki zwycięsko, czułem się zupeł-nie kimś innym, niż byłem w domu. Ojciec powierzył mi pięć punktów sprzedaży komisowej. Trzy spółdzielnie uczniowskie i dwa wiejskie sklepiki spożywcze. Należało do mnie nie tylko zbieranie zamówień, dostarczanie towaru, odbiór pieniędzy, ale również prowadzenie całej rachunkowości. Była to dobra szkoła, ale byłaby jeszcze lepsza, gdyby tak działo się w rze-czywistości. Tak jednak nie było i ojciec nieustannie wtykał swoje trzy grosze, sprowadzając moją samodzielność nieomal wyłącznie do jazdy na rowerze. Mimo tych mankamentów byłem skłonny wyruszać w teren nawet co dzień, bez względu na pogodę. Ale harmonogram opracowany przez ojca przewidywał wyjazdy jedynie w co drugą niedzielę. Po pierwszym i po piętnastym każdego miesiąca. W pozostałe niedziele przedpołudnia poświęcałem nabyciu umiejętności obsługiwania klientów, popołudnia zaś pożytecznej rozrywce, również zaplanowanej przez niego. W pustym przy niedzieli i mrocz-nym z powodu zamkniętych okiennic sklepie ojciec stawał się klientem, a ja subiektem. Kuśtykając po między ladami udawał raz mężczyznę, raz kobietę, a raz znowu dziecko, a ja natychmiast musiałem spełniać jego życzenia. Zwracał uwagę na każdy drobiazg. Na to, jak się odkłaniam, jak poruszam, jak się uśmiecham. Zdawałem sobie sprawę, że robię wszystko jak manekin, ale jak mogło być inaczej, skoro paraliżowało mnie przeświadczenie, że cały ten trud jest niepotrzebny, bo i tak niczego nie potrafię się nauczyć. Była to męka, której wspo-mnienie jeszcze dziś napawa mnie lękiem. Ojciec zapominał o swoim dystyngowaniu, odkła-dał je na stosowniejszy moment i zmieniał się w małego, ryczącego diabła. Dopiero obiad ucinał te tortury, nigdy jednak do końca, bowiem również przy stole ojciec komentował stan moich przygotowań do wykonywania zawodu. Co się zaś tyczy pożytecznej rozrywki, to był nią często film w kinie „Apollo”, ale wy-łącznie taki, który ojciec uznał za stosowny dla mnie, czasem jakaś sztuka, grana przez objaz-dowy teatr w tejże samej kinowej sali na którą szliśmy całą rodziną, a także imprezy sporto-we, zwłaszcza zaś wszystkie zawody organizowane przez Rosickie Towarzystwo Gimna-styczne „Prężność”. Nieraz też, gdy film był nudny i gdy już wcześniej w obawie, aby ojciec nie zechciał mnie sprawdzić, dowiedziałem się od kolegów w szkole o jego treści, nie sze-dłem do kina, a pieniądze przeznaczone na bilet przejadałem w którejś z licznych tanich cu-kierenek. Włóczyłem się potem po ulicach, pełen obawy i emocji zarazem, żeby nie natknąć się na niego. W pogodne dni wędrowałem także do rosickiego lasu, oddalonego o jakieś dwa kilometry od miasta. Im jednak byłem starszy, tym częściej w takie wykradzione popołudnia i wczesne wieczory szedłem pod restaurację „Madame de Pompadour”, gdzie były fordanserki, gdzie znajdowały się ustronne gabinety i gdzie do późna w nocy grała dżezowa orkiestra. Lokal ten, zwany popularnie „pompadurką” albo „burdelką”, mieścił się w obszernym, pię- trowym budynku, w bocznej, pełnej ogrodów uliczce. Pod „pompadurkę” przychodziłem nie tylko ja. Zjawiała się tu również licznie rosicka młodzież, aby choć z daleka posłuchać dys-kretnych dźwięków muzyki. Przychodząc pod „burdelkę”, musiałem zachowywać nadzwy-czajną wprost ostrożność. Bowiem bywalcem tej restauracji, a już zwłaszcza w niedzielne wieczory, był także mój ojciec. Na krótko przed wybuchem wojny jego zainteresowanie mną jakby trochę zmalało. Nie oznaczało to jednak wcale, aby w obowiązującym mnie harmonogramie dokonały się jakie-kolwiek zmiany. Po prostu ojciec rzadziej już komentował wyniki mojej pracy czy nauki. Być może, iż w ten sposób, panie Radwan, przygotowywał mnie do momentu, kiedy z poddanego nieustannej obróbce smarkacza przemienić się będę musiał w istotę towarzyską i dojrzałą umysłowo. Plany perspektywiczne odnośnie mojej osoby musiały uwzględniać zarówno ten problem, jak i problem cielesnego obcowania z kobietą. Jestem pewien, że ojciec wszystko to przewidział, a nawet dokładnie zaplanował w czasie. Jestem też pewien, że gdyby ów czas nadszedł, moja nieśmiałość, lęk czy inne opory, uznane przez niego za głupie i absurdalne, w ogóle nie byłyby brane w rachubę. Ostatnie przedwojenne wakacje, podobnie jak i w minionych latach, spędziłem z matką we wsi Przygłówek, w rosickim powiecie. W pobliżu Przygłówka przepływa spora rzeka, jest – a przynajmniej był – las i rozległe nadrzeczne łąki. Najważniejsze jednak było to, że Przygłó-wek dzieliło od Rosic zaledwie piętnaście kilometrów. Siedzieliśmy tam z matką zwykle przez całe lato, ojciec zaś, co jakiś czas, wpadał na parę dni i znów wracał do miasta. Ale tego ostatniego lata przyjechał do Przygłówka tylko dwa razy. Pierwszy, aby przewietrzyć się tro-chę, a drugi, aby z Przygłówka nas zabrać. Na biegnącej na przestrzał przez miasto ulicy Kowieńskiej, obecnie imienia 22 Lipca, pa-nował nie spotykany do tej pory ruch. Rosicki pułk kawalerii pomaszerował już na nowe miejsce postoju, w koszarach pozostało tylko kilkudziesięciu żołnierzy. W tych dniach wpadł też do nas Moryc Krakowski, aby pożegnać się i zarazem powierzyć naszej opiece dom i sklep. Wyjeżdżał z całą rodziną za granicę. Panie Dyziu, powiedział do ojca, Hitler nie lubi Moryca Krakowskiego, a Moryc Krakowski Hitlera. Ale może on tu nie wejdzie, może strach go obleci albo nasze wojsko da mu po łapach? Co mnie jednak szkodzi wyjechać? Ja mam brata we Francji, on jest tam kupiec tekstylny. Dawno już pisał: Moryc, ty przyjedź do mnie. Posiedzisz sobie za Linią Maginota. Jakby co, to oni tam sobie zęby połamią. Niemcy weszli do Rosic siódmego września. Działania wojenne, panie Radwan, miasta prawie nie dotknęły. Może dlatego, że jak i teraz Rosice nie leżą bezpośrednio na żadnym z większych szlaków komunikacyjnych. Nawet przebiegająca nie opodal miasta linia kolejowa jest linią typowo boczną i prowadzącą jakby donikąd. Mimo to nieomal do ostatniej chwili przez Rosice waliły tłumy uciekinierów. Samochodami, wozami konnymi, rowerami, a nawet pieszo. Nasze mieszkanie, z lokalem sklepowym łącznie, stało się wtedy hotelem i garkuch-nią. Po dwóch dniach w spiżarni zrobiło się pusto. Ojciec wysyłał mnie do znajomych sobie kupców spożywczych, abym po protekcji zdobył trochę produktów żywnościowych. Udawało mi się to, ale z największym trudem. Szósty września był dniem, kiedy po raz pierwszy i na szczęście wówczas ostatni, spadły na Rosice hitlerowskie bomby. Byłem wtedy na Kowieńskiej. Wracałem z piekarni, w której po blisko dwugodzinnym oczekiwaniu udało mi się kupić kilka bochenków chleba. Niosłem je w dużym, przerzuconym przez plecy jutowym worku. W tłumie zdążającym niezmiennie w kierunku wschodnim pojawiło się kilkanaście wojskowych furmanek. Może odbiły od prze-mieszczającej się kolumny, a może na skróty zdążały do wyznaczonego rejonu dyslokacji? Na każdej z nich siedziało po dwóch wojskowych, a za ich plecami wznosiły się brezentowe budy. Furmanki kluczyły, jechały raz chodnikami, raz jezdnią, a ich mocne, okute koła dzwo-niły i tłukły o bruk. Pełen gówniarskiego uwielbienia wpatrywałem się we wrzeszczących na tłum, a zarazem wynędzniałych żołnierzy. Wtedy z ogłuszającym łoskotem, wprost na Ko-wieńską, zaczęły pikować niemieckie samoloty. Usłyszałem terkot broni maszynowej, prze-raźliwy krzyk, zobaczyłem rozbiegających się na wszystkie strony ludzi, a potem jakaś ogromna siła cisnęła mnie o ziemię. Kiedy podniosłem się, wciąż kurczowo trzymając worek z chlebem w rękach, wszystko wokół dziwnie dzwoniło i szumiało. Na Kowieńskiej dymił ogromny lej i leżała przewrócona do góry kołami wojskowa furmanka. Koń, a właściwie już tylko pozbawiony głowy kadłub koński, bluzgał krwią i wierzgał nogami, jakby ciągle jesz-cze chciał biec. Na Kowieńskiej leżeli martwi ludzie, lecz ja widziałem tylko to zabite zwie-rzę, z którego płynęła krew jak z fontanny. Bezwolny, jakby odłączony od własnego mózgu, wypełniony tym dziwnym szumem i dzwonieniem powlokłem się do domu. Moje nogi kru-szyły szkło z wybitych okien i obijały się o rozrzucone siłą wybuchu ludzkie bagaże. W pew-nej chwili trąciłem butem coś, co potoczyło się kilka kroków przede mnie. Było to dosyć spo-re, płaskie, metalowe pudełko. Machinalnie podniosłem je i wrzuciłem do worka. Książkiewicz zamyślił się, a może tylko był nazbyt zmęczony. Ale i mnie też już niewiele było potrzeba. Nasiąkałem znużeniem, jak gąbka nasiąka wodą. – W tym płaskim pudełku – powiedział po chwili – był pistolet sygnałowy, inaczej rakiet-nica. Wtedy jednak nawet do pudełka nie zajrzałem. Ciągle byłem pod wrażeniem tego, co niedawno działo się na Kowieńskiej. A potem nie było już czasu. Nasz dom, panie Radwan, pełen był uciekinierów. Jedni zatrzymywali się tylko na parę chwil, a drudzy, żeby przenoco-wać. Noc z szóstego na siódmy września, była pod tym względem rekordowa. Aż do późnych godzin napływały z radia tragiczne dla nas wszystkich wieści o szybkim posuwaniu się wojsk niemieckich. Nadawana pomiędzy komunikatami poważna muzyka jeszcze przygnębienie to potęgowała. Spałem na podłodze. Swoje łóżko ustąpiłem krańcowo wyczerpanej kobiecie z dwojgiem dzieci, wędrującej do męża, który pozostał w Nowogródku. O świcie dom się opróżnił. Nikt nowy już nie nadchodził. Po raz pierwszy od kilku dni uli-ce opustoszały. Sklepu już nie otwieraliśmy. Około dziesiątej rano zjawił się wszystkowie-dzący Prokop z najświeższymi wiadomościami. „Przy zachodniej rogatce, powiedział, już jeich widać. Motocyklamy jechały, jebane. Ale przed miastem postój sobie zrobiły. Widać czekają na kogo czy co? Stojom i tylko giwery namierzone majom.” A mnie jakby coś kolnęło, panie Radwan. Wyciągnąłem spod łóżka to pudełko, zajrzałem i zamarłem. Jezu, pomyślałem, nieprzyjaciel już prawie w mieście, a u mnie broń na wierzchu. Ukryłem pudełko pod swetrem, wybiegłem na podwórze i schowałem rakietnicę w drwalniku. Wracam, a tu, nagle, zbliżający się warkot motoru. Ostrożnie przesuwam się wzdłuż ściany domu, wyglądam na ulicę, a tam, jeden po drugim, suną niemieckie samochody pancerne. Dziś, kiedy o tym dniu rozmyślam, przychodzi mi do głowy pewien, być może dziwaczny, wniosek. Wkroczenie okupanta do Polski przyniosło krajowi niewolę i cierpienia, mnie nato-miast obdarowało osobistą wolnością. Mówię prawdę i proszę mi nie przerywać, panie Pad-wa! Ojciec bowiem zaniechał kształtowania mojego charakteru i rozwijania umiejętności za-wodowych. Nie byłem już tępiony za to, że nie tak, jak trzeba, się uśmiecham, nie tak kła-niam czy nie tak chodzę. Nie musiałem już ćwiczyć się w obsłudze klientów, gdyż klientów, tej pierwszej jesieni i zimy, prawie nie było. Skończyły się także te tak częste dawniej per-spektywiczne rozmowy na temat przyszłej drukarni. Mijała jesień, zaczęła przybliżać się zima. Kończył się opał, zaopatrzenie kartkowe w żywność było śmiesznie małe. Ludzi podtrzymywała na duchu nadzieja, którą wyrażały znane panu na pewno słowa: „słoneczko wyżej, a Sikorski bliżej”. Dziś słowa te mogą brzmieć pu-sto, a dla niektórych nawet i archiwalnie. Ale kiedy siedzę tu z panem i kiedy puszczam do tyłu moje życie, to też jest tak, jakbym puszczał archiwalny film. Późno, jesienny i zimowy zmrok zapada wcześnie. Na ulicach pustki, bo wnet i godzina policyjna, latarnie są nieczynne, a domy straszą pozaciemnianymi oknami. Bieleją tylko na słupach okupacyjne przepisy i za-rządzenia. Szkoły średnie są zamknięte, zaczęły działać jedynie szkoły powszechne z bardzo okrojonym programem. Długie godziny przesiadujemy w domu, a opowieści, jakimi darzy nas ojciec, dotyczą już tylko przewidywań na temat dalszego rozwoju wypadków wojennych. Słucham tych wywodów, ich naturalnym uzupełnieniem i echem są dłuższe i krótsze ode-zwania naszego subiekta, i ogarnia mnie niechęć. Sypią się cyfry, ciągną długie, betonowe kilometry Linii Maginota, a flota angielska ma lada moment pojawić się na Bałtyku. Eh, wy wojownicy za pięć groszy, myślę sobie, wy kruki od wykrakiwania przyszłości. Tu trzeba chwytać za broń, iść do lasu i tworzyć zbrojne partie, jak to było w powstaniu styczniowym. Nie odzywam się jednak, bo jakoś jeszcze nie umiem odezwać się publicznie, więc te myśli tylko latają we mnie, dopóki nie zmęczą się same sobą i dopiero wtedy dadzą mi spokój. Idąc po węgiel, którego zapas maleje w zastraszającym tempie, wyciągam ze skrytki ten dziwny wielkokalibrowy pistolet, bez amunicji, którego nazwa i przeznaczenie wciąż nie są mi znane. Wysnuwam nawet bzdurne przypuszczenia, że jest to po prostu – sądząc po kalibrze – jedno-strzałowa podróżna fuzja. A potem śmieję się z siebie i dalej nic nie wiem. Takie to, panie Radwan, były skutki kształtowania mojego charakteru w indywidualnej izolacji. Przyuczany wyłącznie do handlu, innych dziedzin życia nie znałem zupełnie. Przed Bożym Narodzeniem zaczął sypać śnieg i chwyciły wielkie mrozy. W Rosicach dawno takiej zimy nie pamiętano. Sklepu nie opalaliśmy już w ogóle. Opalało się przede wszystkim kuchnię i przepalało w salonie. Do mieszkania też w obawie, aby nie zamarzły, przenieśliśmy ze sklepu oraz ze znajdującego się za sklepem pomieszczenia magazynowego wszystkie tusze, atramenty i kleje. Handel prowadzony był na zmianę w postaci kolejno peł-nionych dyżurów. Bez utraty zdrowia trudno było przebywać w sklepie dłużej niż godzinę. Nasze życie powoli zaczęło wkraczać w nowy, monotonnie określony rytm, zbliżony w znacznym stopniu do tego niezmiennego rytmu, w jakim żyliśmy poprzednio. Nawet ojciec odbywał nadal swoje poranne ćwiczenia gimnastyczne, z tą różnicą, że podczas tych ćwiczeń jeszcze bardziej przeklinał i złorzeczył niż dawniej. Święta Bożego Narodzenia spędził z nami nasz subiekt. Było to pierwszy raz. Dotychczas nie praktykowało się czegoś takiego. Sądzę, że ojciec potrzebował przede wszystkim partnera do wypitki, jako że matka nie piła zupełnie, a mój harmonogram jeszcze tego nie przewidywał. Wigilia przeciągnęła się do bardzo późnych godzin. Pod wpływem znacznej ilości wypi-tych trunków, po raz pierwszy odkąd go pamiętałem, mój ojciec się rozrzewnił. Przy stole zapanował rodzinny nastrój. Teofil Kłąb miał niski, przyjemny głos, śpiewał więc kolędy, a potem, już w nocy, znane, przedwojenne tanga. Żałował tylko, że nie przyniósł gitary. Ale dla ojca rozrzewnianie się oznaczało jedynie uchylenie części planów, wobec których wojna nie-wiele znaczyła i gdzie matka, ja, a nawet subiekt dawno mieliśmy wyznaczone miejsca. – Drukarnia będzie się nazywała „Ibis” – powiedział – i w przyszłości pokryje całe zapo-trzebowanie miasta i okolic na urzędowe pisma i druki. Nawiążemy współpracę z Polską Ko-leją Państwową. Będziemy w „Ibisie” drukować zaproszenia ślubne, zawiadomienia o po-grzebach i ozdobne laurki. Zakładki do książek ze spisem lektur szkolnych. Wydrukujemy rosicki kalendarz w kilku wersjach, na różny poziom umysłowy oraz dla uczennic i uczniów. A kto wie, czy w przyszłości nie pokusimy się o wydawanie rosickiej gazety, choćby kwar-talnika czy nawet rocznika. – Uderzył pięścią w stół. – Faszystowska awantura przeminie szybciej, niżej myślicie. Dlatego trzeba zachować spokój i nie podejmować żadnych, szaleń- czych przedsięwzięć. Zbyt dróg jest krew naszego narodu. Głupie pomysły mogą tylko nie-potrzebnie rozdrażnić Niemców. Nie wytrzymałem, panie Radwan, i zawołałem: – Ja się z tym nie zgadzam! Zapadła cisza. Pachniało igliwie choinki, snuł się zapach palących świec i duszonej na rze-pakowym oleju wigilijnej kapusty. Spojrzenie moje i ojca skrzyżowało się ponad stołem. Trwało to długo. Wygrałem. Ojciec pierwszy opuścił wzrok. – W dzisiejszą noc, panie Teofilu – odezwał się do subiekta – nawet zwierzęta mają prawo głosu. Wypijmy za naszą pomyślność. Na dole ktoś na chwilę otworzył drzwi i w naszej koedukacyjnej świetlicy powiało chło-dem. Książkiewicz mówił dalej, a jego słowa otaczały mnie niby rój wirujących trzmieli. Nie mogłem pojąć, skąd brała się w nim energia. Siedział na krześle rozkraczony jak żaba, ze swoim niespodziewanie zogromniałym brzuchem wywalonym do przodu. Głowę miał zwie-szoną, tylko od czasu do czasu podrywał ją do góry, a przecież mówił i mówił. Byłem już obolały od tego siedzenia, a wzdłuż pleców snuło mi się swędzące mrowienie. Mógłbym wstać, pochodzić trochę, ale ogarnęła mnie apatia. Co chwila tylko czochrałem się plecami o poręcz krzesła, krzesło skrzypiało, lecz on zdawał się tego nie słyszeć. – Po Nowym Roku, zaopatrzony w sanki, mocne, konopne liny, pałąkową piłę oraz siekie-rę, zacząłem, jak większość mieszkańców miasta, wyruszać do rosickiego lasu po drzewo na opał. Brało się pozostałe po ścince grubsze gałęzie, cięło mniejsze wiatrołomy, zwalało na zamarzniętych bagnach sterczące ku niebu suchostoje. Początkowo nie szło mi to zbyt dobrze. Przyuczony jak tresowane zwierzę do izolacji, działałem w pojedynkę. Brakowało mi też wprawy we władaniu tak prostymi narzędziami, jak piła i siekiera. Rosicki las miał jakieś półtora kilometra wszerz i około pięciu kilometrów wzdłuż i wkrótce stał mi się znajomy jak dla kogoś innego park miejski. Nawiązałem spółkę z moim kolegą szkolnym nazwiskiem Balcerek. Jego ojciec był stolarzem, więc Balcerek był wprawiony do cięcia drewna, a także posiadał doskonały sprzęt. Przy jego pomocy zamontowałem do sanek mocne, poprzeczne listwy, co przeszło dwukrotnie zwiększyło ich ładowność. Wczesnym, zimowym zmierzchem wysnuwał się z rosickiego lasu długi sznur obładowanych sanek z zaprzężonymi do nich ludźmi i brnął poprzez zaspy w kierunku miasta. Moja komitywa z Balcerkiem zacieśniała się coraz bardziej. Mróz dochodził do dwudziestu paru stopni, wiał silny, często wschodni wiatr, a myśmy prowadzili rozmowy o jednej tylko właściwie sprawie. O walce zbrojnej z okupan- tem. A cały lęk, który nas gnębił, to obawa, że wojna skończy się szybciej, nim zdążymy się włączyć do walki. W domu już oczekiwał mnie ojciec. Od znajomego rzeźnika wystarał się o potężny kloc, przeznaczony dawniej do rąbania mięsa. Teraz rąbał na nim drzewo. Patrzyłem ze zdumie-niem, jak bardzo grube nieraz gałęzie przecina jednym uderzeniem siekiery, jakby to nie były kawały twardego, zwarzonego mrozem drewna, ale wielkie banany. Pod koniec stycznia, kiedy zima stała się najostrzejsza, do naszej dwójki dołączyło jeszcze trzech chłopaków. Na zaśnieżonych duktach rosickiego lasu, w gęstwinie młodej choiny, na małych, osłoniętych od wiatru polanach, na których paliliśmy ogniska, cementowała się nasza przyjaźń i rodził plan kolektywnego działania. Tu też, starając się zdobyć jak najlepsze drew-no, uczyliśmy się oszukiwać służbę leśną, a zwłaszcza dwóch gajowych, folksdojczów. I tutaj wreszcie postanowiliśmy mianować się grupą bojową jednogłośnie przybierając nazwę grupy bojowej „Odwet”. Tamte dni, panie Radwan, wspominam teraz jako jedne z najpiękniejszych w moim życiu. Wspominam tę świeżość pragnień i tę naiwność i w końcu ten przeskok, od sytuacji gnębio-nego przez tyrana chłopca do pełnej bohaterskich perspektyw sytuacji młodego patrioty z grupy bojowej „Odwet”. Okrzepłem wtedy nie tylko fizycznie, ale również – przynajmniej tak sądziłem – wzmocniłem się duchowo. Kto mógł bowiem przypuszczać, że mimo wszyst-ko przeliczę się z siłami, że już niebawem nie sprostam tej najgorszej ze wszystkich możli-wych prób, jaka mogła mnie dotknąć. Na wiosnę, kiedy spłynęły śniegi, a wyprawy do lasu nabrały już innego charakteru i sen-su, grupa „Odwet” wzrosła do dziesięciu zaprzysiężonych osób, w tym jedna dziewczyna, łączniczka. Stopniowo też wzrastał stan naszego uzbrojenia, jak również – na razie teoretycz-na – umiejętność obchodzenia się z nim. Penetrując wolny już od śniegu rosicki las, natrafili-śmy na jego północno- zachodnim skraju na ślady pobojowiska. Świadczyły o tym postrzelane pnie drzew, kilka lei po wybuchach bomb lub pocisków, a także spalony, terenowy łazik, bę- dący na wyposażeniu naszego wojska. Tam znaleziony został, a następnie owinięty ostrożnie w kawałek papy i zakopany w nam tylko wiadomym miejscu, artyleryjski niewypał. Nieco dalej, w gęstych zaroślach tarniny kolega Balcerek, pseudonim „Sokół”, natknął się na coś o wiele bardziej cennego. Krótki karabinek kawaleryjski, ale niestety bez zamka. Zachęciło to nas do dalszych poszukiwań. Uwieńczyło je znalezienie, na wpół już zgniłej torby, w której znajdowało się dziesięć polskich granatów zaczepnych. Ale one również nie mogły być od razu użyte, ponieważ nie posiadały zapalników. Znaleziska te przetransportowaliśmy do mia-sta, ukryte w wiązkach gałęzi i chrustu. Karabin schował u siebie „Sokół”, granaty i rakietni-ca były u „Mściciela”, czyli u mnie, bo taki sobie, panie Radwan, przybrałem pseudonim. W sklepie zatrudniano mnie teraz tylko sporadycznie. Ojciec zaprzestał swoich wypraw do miasta, kawiarnia „Francuska” stała się kawiarnią tylko dla Niemców, w „burdelce” urządziło się gestapo, odpadły też jego liczne dawniej zajęcia społeczne, więc do prowadzenia sprzeda-ży przy znacznie mniejszym niż dawniej ruchu z powodzeniem wystarczył on i subiekt. Być może były również i inne przyczyny akurat takiego traktowania mojej osoby, ale ja ich, panie Radwan, nie znałem. Były to chwile niezapomniane. Ja, dawny odludek, a wtedy „Mściciel”, zyskiwałem coraz większy mir i uznanie w grupie „Odwet”. W mieście wciąż było dosyć spokojnie, nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy, czym stanie się wkrótce hitlerowska okupacja. Nic zatem dziwnego, że działalność konspiracyjna szła nam tak łatwo i przyjemnie. Jak do tej pory niemieckie re-presje najsilniej dotknęły Żydów, choć było to jeszcze niczym w porównaniu z tym, co miało stać się później. Rosiccy Żydzi dopiero zaczęli nosić opaski z gwiazdą Dawida, dopiero od-bierano im sklepy, przekazując je w większości folksdojczom, oraz usuwano z domów i mieszkań w centrum miasta. W ten sposób zlikwidowane zostały również dwa małe sklepiki z materiałami piśmiennymi i ojciec mój mimochodem pozbył się konkurencji, która i tak dla naszego sklepu nigdy konkurencją nie była. Minął maj, nadszedł upalny czerwiec, a w czerwcu runęła jak domek z kart wielka, zda-wałoby się, Francja Nie było już Francji, nie było Belgii ani Holandii i to słoneczko, choć powędrowało wysoko, nic też, jak widać, nie pomogło, bo Sikorski wycofać się musiał do Anglii. Ojciec oklapł zupełnie. Sądziłem, ale jakże mylnie, że to nie jest już ten sam człowiek, że energia, która go opuściła, opuściła go na zawsze. Zaprzestał nawet codziennego uprawia-nia gimnastyki przyrządowej. I to kto? On! Prezes byłego Rosickiego Towarzystwa Gimna-stycznego „Prężność”. Zaczęła mnie więc ponosić, jak młodego źrebaka, moja młodzieńcza nierozważność. W domu poczynałem sobie coraz śmielej. Na mieście również. Jeżdżąc rowerem, zrywałem, gdzie się dało, niemieckie plakaty i zarządzenia. A tak naprawdę to nie znałem jeszcze praw-dziwego niebezpieczeństwa. Nikogo do tej pory w Rosicach nie zastrzelono, a bić zaczęto dopiero Żydów zatrudnionych masowo przy budowie i remoncie dróg, wywożeniu nieczysto-ści oraz zakładaniu zieleńców w dzielnicy niemieckiej. Aż nadszedł wreszcie ten dzień, panie Radwan, który, jak na ironię, nazwać dziś mogę dniem ocalenia. Spotkanie konspiracyjne w rosickim lesie zakończyło się na krótko przed godziną policyjną. Tak, że ledwie zdążyłem wrócić na czas do domu. Zdyszany wbiegam do kuchni. Jestem spragniony, chcę napić się wody, idę więc w stronę wiadra i nagle zamieram bez ruchu. Przy stole siedzi ojciec i matka, a pomiędzy nimi stoi tekturowej pudło, w którym pod warstwą książek trzymałem w drwalniku przypadającą na mnie część arsenału grupy „Odwet”. – To twoje? – pyta spokojnym głosem ojciec. – Nie tylko – mówię. – A czyje jeszcze?Serce tłucze mi się ze strachu, ale wyrzucam jednym tchem: – Tego się tatuś na pewno nie dowie. – Podejdź bliżej! – Nie podejdę! Mogłem wtedy uciec, panie Radwan, mogłem przedostać się podwórzami do któregoś z członków grupy „Odwet” i ukryć się u niego, dopóki nie przeminie niebezpieczeństwo. Nie zrobiłem jednak tego. I nie zasłoniłem się nawet, kiedy on dziwnie szybko zbliżył się i jed-nym błyskawicznym ciosem w szczękę rzucił mnie na odległą o parę, metrów ścianę, wzdłuż której osunąłem się na podłogę. Nie wiem, ile leżałem. W pewnym momencie poczułem, że podnosi mnie i podtrzymując przy ścianie wali, ile sił, szpicrutą, tą samą, którą miał na wypo- sażeniu, kiedy wybierał się na wojnę w dwudziestym roku. Ból wraca mi przytomność, ale nie mogę się wyrwać, bo niby jak można się wyrwać ze stalowego imadła? Rozwścieczona twarz ojca tańczy przede mną jak twarz diabła. Szarpię się jeszcze raz, wkładając w to całą swoją siłę. Ojciec rzuca szpicrutę i uderza mnie krótkim ciosem z dołu. Znów padam. Orzeź-wia mnie zimne chluśnięcie wody. Powoli podnoszę się z podłogi. A ojciec już, jak gdyby nigdy nic, siedzi przy stole i odpoczywa. Matka zastygła w bezruchu z obydwiema rękami uniesionymi ku twarzy. Stoję na równych nogach, panie Radwan, ale cały drżę. Muszę więc oprzeć się ręką o ścianę. – Gówniarzy i bohaterów mi nie potrzeba – powoli i dobitnie mówi ojciec. – Od dzisiaj nawet na krok nie wolno ci się ruszać z domu. Teraz weź szmatę i pozbieraj wodę z podłogi. Matka i bez tego ma dosyć roboty. Drżąc cały zrobiłem, co kazał. Nie było we mnie nic poza skowyczącym jak schwytane zwierzę strachem. Bolało mnie wszystko. Każdy ruch sprawiał mi niewymowne cierpienie. Położyłem się. Nie broniono mi tego. Ani wtedy, ani nazajutrz, kiedy nie mogłem ruszyć się z łóżka. Byłem opuchnięty. Moje ciało poznaczone było sinymi, podbiegłymi krwią pręgami. Taka sama pręga, o milimetry mijając oko, biegła przez twarz. Ojciec zapewne nie chciał ude-rzyć mnie w twarz szpicrutą, ale w szamotaninie tak się stało. Matka broniła dostępu do mnie. Minął jeszcze jeden dzień i członkowie grupy „Odwet” zaczęli dopytywać się o „Mściciela”. Matka informowała ich, że wyjechałem na parę dni po czerwcowy miód do Przygłówka. Ale i tak nikomu nie mogłem pokazać się w tym stanie. Czuwając w pobliżu mnie, matka co jakiś czas moczyła szmaty w roztworze kwasu bornego, a następnie podawała mi, abym kładł je na obolałe miejsca. Nie odzywałem się do niej. Odmówiłem także przyjmowania jedzenia. Piłem tylko wodę. Dopiero w nocy, tłukąc się po ciemku, najadałem się do syta, czym było. Tego, co się stało, nie mogłem matce darować. I nigdy jej nie darowałem, panie Radwan. On mnie katował, a ona nie uczyniła nic, aby uchronić swojego syna przed tym biciem i przed tym, co nastąpiło później. Nie usprawiedliwia jej nawet fakt, że w latach następnych większość członków dawnej grupy „Odwet”, działając już w innych szeregach, poległa w walce. Oprócz mnie pozostały przy życiu tylko dwie osoby. Po wyzwoleniu nigdy się już z nimi nie spotka-łem. Nie mogłem tego zrobić. I zaraz pan wywnioskuje dlaczego. Co zaś się tyczy rakietnicy i tych dziesięciu nie uzbrojonych granatów zaczepnych grupy bojowej „Odwet”, ojciec spakował to wszystko, paczkę schował do teczki i już pierwszego ranka po tym wielkim biciu, jeszcze nim zjawił się subiekt, kazał matce sprowadzić dorożkę i ubrany jak za dawnych czasów, kiedy wybierał się na swoją codzienną kawę i koniak do ka-wiarni „Francuskiej”, pojechał na rosicki dworzec. Tam zaś udał się prosto do szaletu dwor-cowego – tego samego, który wspominałem na początku dzisiejszej opowieści – i paczkę z rakietnicą i granatami utopił w szambie. Na tym jednak nie koniec, panie Radwan. W kilka dni później odjeżdżał z Rosic drugi już z kolei transport robotników do Rzeszy. I ja, proszę pana, właśnie ja, zostałem przez mojego ojca do tego transportu włączony i jak szczeniak, jak bezwolny szczeniak, pozwoliłem się wywieźć z kraju. Zapadła cisza. Ale tych kilkanaście słów, które tę ciszę poprzedziły, Książkiewicz nie tyle wypowiedział, co wykrzyczał. Teraz obwisł jak stary, byle czym wypchany worek rzucony na krzesło. Zmęczenie, które otulało mnie jak gruba kołdra, wolno zaczęło ustępować. Jego oso-bisty dramat działał orzeźwiająco i pobudzał do życia. Nim jednak zdobyłem się na sformu-łowanie jakiejś celniejszej myśli, on wyprostował się, potem zerwał z krzesła i wymachując rękami jak pajac, znów zaczął wołać: – Całe pięć lat w fabryce szuwaksu dla wojska, pan to rozumie? Tłuszcz rybi, łój, sadza angielska, terpentyna i jeszcze inne dodatki po to, aby im buty nie nasiąkały wodą! Aby wy-godniej im było deptać świat! I co ja tam mogłem zrobić, pytam pana? Mogłem pluć w ten szuwaks i plułem, panie Radwan, plułem i nie tylko plułem, ale... W tym momencie zachybotał się, a potem zaczął rzęzić. Roztrącając po drodze krzesła, pobiegłem obudzić siostrę Monikę. Wolno, noga za nogą, odprowadziłem Książkiewicza na jego salę. Miałem wrażenie, że prowadzę zgrzybiałego starca. Zastrzyk, który zrobiła mu siostra Monika, uspokoił go i jakby otępił. Milczeliśmy. Z jedynki wylewało się na korytarz głuche dudnienie porozdzielane na wiele głosów. Zaczekałem, aż się położy. Ktoś palił papierosa. Ognik rozjarzał się na prze-ciwległym końcu sali jak co parę chwil rozpalająca się lampka. – Dziękuję – powiedział ledwo słyszalnym głosem.Skinąłem mu głową, ale on i tak tego nie zobaczył, i wyszedłem.W porównaniu z jedynką u nas była oaza ciszy. Położyłem się. Sen jednak nie nadchodził. Długo przewracałem się z boku na bok, aż zapadłem w rodzaj odrętwienia. Między snem a jawą przeskakiwały widziadła. Rozproszyła je nagła jasność. W naszej sali jaskrawo paliły się światła i było dziwnie tłoczno. Wszyscy stali w pobliżu łóżka pana Tomasza. Doktor Kalka, siostra Monika, a także Rauch i Rogala. Zerknąłem w okno. Wciąż było ciemno. – Czy nikt z panów – pytała siostra Monika – naprawdę niczego nie słyszał? Wystarczyło tylko nacisnąć dzwonek, a ja bym przybiegła. – Który dzwonek? – zapytał Rogala. – U niego jest zepsuty, u mnie też. Ja nic nie słyszałem, a sen mam lekki. – Panowie, co tutaj się stało? – spytałem. – Pan Tomasz umarł – powiedział Rauch. – Jak to umarł? – Normalnie – wtrącił Rogala – leżał na wznak i umarł. – Proszę pana – siostra zwróciła się do mnie – pan kładł się najpóźniej. Czy rzeczywiście niczego pan nie słyszał? Odgłosów duszenia czy czegoś w tym rodzaju. – Pan Tomasz, siostro – powiedziałem – zawsze spał bardzo cicho. – To był zakonnik, a panowie nawet o tym nie wiedzieli. – W ziemi nie ma już różnicy, kto kim był na górze. Gnije się jednakowo – powiedział Rogala. – Nie widzi siostra – włączył się doktor Kalka – że ta rozmowa jest bez sensu? Ci ludzie niczego pani nie powiedzą, nawet gdyby coś słyszeli. Szkoda fatygi. – Pan nie ma prawa tak mówić! – zawołał Rauch.Na twarzy doktora Kalki pojawił się ironiczny uśmiech. – Pan nie będzie decydował, do czego ja tutaj mam prawo, a do czego nie mam. Ludzie to hieny i aferzyści, proszę pana. Ja nikomu nie wierzę. – U mnie w firmie – powiedział Rogala – też był jeden taki, który nikomu nie wierzył. Kał co tydzień odnosił do badania, żeby zobaczyć, czy go w stołówce nie trują. – Siostro! – zaczął krzyczeć Kalka – te zwłoki trzeba natychmiast stąd zabrać! Słyszy mnie siostra? – Ktoś musi mi pomóc, doktorze. – Jest salowa! – Ta, co jest, zwłok nie dotknie. Brzydzi się, panie doktorze.Kalka jednym ruchem zerwał okulary. Jego tępa wściekłość była teraz naga. – Nic mnie to nie obchodzi! Za dziesięć minut zmarłego ma tu nie być! Zrozumiano?Wyszedł. Siostra Monika stała bez ruchu, a potem nagle zaniosła się szlochem. – Pomogę pani – odezwał się łagodnie Rauch – tylko proszę powiedzieć, co mam robić? – Ja też pomogę – powiedziałem. – Dziękuję panom – odrzekła siostra – pójdę po wózek. Rogala pomacał się po brzuchu. – A ze mnie jeszcze klops, panowie. Żaden pożytek. Śmierć przychodzi najczęściej nad ranem, pomyślałem. Wczoraj umarł ten z szóstki, a dzisiaj pan lub raczej ojciec Tomasz. Moja matka także umarła nad ranem. W drzwiach ukazała się siostra Monika. Ciągnęła za sobą wózek. – Finisz – powiedział Rauch. Ogoliłem się. Teraz bezmyślnie wpatruję się przed siebie. Salowa Wzięłam Trochę Okruszków zagląda do nas i pyta: – Nie trzeba tam komu basenu? Basen nikomu nie jest potrzebny, więc zamyka drzwi i dudniąc ciężko odchodzi. Jej dyżur już się kończy. Mieszka daleko od Warszawy, do pracy musi jechać kilka godzin. Ma kilkoro dzieci w różnym wieku, męża alkoholika i niewielki kawałek ziemi. Trzyma świnie i kury. Praca w szpitalu jest dla niej odpoczynkiem, a podróż pociągiem godzinami spokojnego snu. Niedługo w pośpiechu przebierze się w „cywilne” łachy, chwyci dwie wielkie, wypchane do pełna odpadkami kuchennymi parciane torby i wyruszy do domu. Zapytana, co dźwiga w tych torbach, odpowie niezmiennie tym samym zaczepnym głosem: – Wzięłam trochę okruszków. A co, nie można? Przy otwartym oknie gimnastykuje się rozebrany do podkoszulka Rauch. Podobnie, jesz-cze wczoraj, gimnastykował się ojciec Tomasz. Tylko że ojciec Tomasz robił to raczej sym-bolicznie, a Rauch z energią zdrowego mężczyzny. Nagle nieruchomieje. Twarz wykrzywia mu grymas bólu. Trwa to moment i Rauch powoli zaczyna się ubierać. Do okna zbliża się Rogala: – Zamknę już, panie sąsiad. Muchy lecą.Rauch przysiada na łóżku. Długa chwila milczenia wypełnia salę.Na śniadanie jest ryż z mlekiem. Pachnie mdło. Podnoszę łyżkę do ust, ale odsuwam, ze wstrętem. Bułki też nie ruszę. Nie mogę. Stawiam to wszystko na parapecie okna. Salowe później zabiorą. Wracam. Kładę się i patrzę w sufit. Głos Rogali: – Widzę, że jedzenie dzisiaj be, panie Jureczku? – Niestety, panie Antoni. Znowu milczenie. To dobrze. Wyciągam się jeszcze wygodniej. Zamykam oczy i otwie-ram oczy. O tej porze ciągną na uniwersytet tabuny studentek. Dziewczyny z każdym rokiem są co-raz bardziej smukłe i coraz bardziej piękne. Emilia nie zwraca na nie uwagi. Albo udaje. Ja pożerałem je oczami. I nieraz w nocy, nawet gdy obudził mnie mój zwykły ból i gdy napiłem się już sody, a ból szczęśliwie przycichł, ogarniała mnie nieposkromiona chęć, na te oglądane za dnia piękności. Emilia spała, pojękiwała przez sen, tyła w tym śnie po obfitej kolacji, a ja budziłem ją i spadałem na nią jak chutliwy kogut. Była tylko namiastką, więc razem z ulgą przychodziło zawstydzenie i wstręt. Zwaliste, krótkie, coraz bardziej okrąglejące ciało Emilii, dyszało obok mnie. Jurek, czy ty zawsze musisz w środku nocy? Zwariowałeś chyba. Ten jej szept nie był gniewny, był uległy. I dlatego jeszcze bardziej drażnił mnie i kaleczył. Nie ma Emilii. Rozdziela nas niezmienny porządek szpitalnego dnia. Obchód. Poranny go-spodarski przegląd inwentarza żywego. Tłok jeszcze większy niż wczoraj i niż dawniej. Przy-było zapachów. Przybyło stażystów. Pielęgniarek też. To one chcą być takie świeże i wonie-jące. Kalka ostro przy samym docencie. Energiczna gotowość na każde skinienie i służalczy uśmiech. Znikają twarze. Widać już tylko plecy w bieli. Oddziałowa i doktor Cudnowska odbiły się od gromady. – Trzeba koniecznie wstawić do lodówki, rozumie pani, siostro? – szepcze Cudnowska. – Koniecznie do lodówki. – Mój stary bardzo lubi słodycze – odpowiada oddziałowa – w niedzielę zrobię mu ten zimny sernik. Nikt nie zwrócił uwagi, ale Kalka usłyszał. Kalka ma wszędzie porozwieszane uszy. – Siostro! Pani jest w pracy czy gdzie indziej? – pyta ponad głowami.Docent powinien przekazać go komuś, myślę. Najlepiej wrogowi. Ale może docentowi ta- ki Kalka jest potrzebny? Docent przy moim łóżku. Półsiad. Wsparcie na łokciach. Pyta. Odpowiadam. Pyta. Odpowiadam. – Dlaczego nie mówił mi pan o tych wymiotach? – w głosie Kalki wyraźnie pretensja. – Nie mogłem pana znaleźć. – Jak to, jak to? – zaperza się– cały czas byłem na oddziale. – Odkryć brzuch – w głosie docenta jest spokój. Kilka chwil bólu. – Znów potrzymamy pana na kroplówkach – w głosie docenta jakby zatroskanie.Naciągam pod brodę koce. A docent ciągle na moim łóżku. I nie rusza się. – Więc rzeczywiście niczego pan dzisiaj nie jadł? – Nie. Wstał. – Doktorze – zwrócił się do Kalki – dziś prześwietlimy pana. Proszę załatwić to w rentgenie. – Wczoraj pacjent miał histaminową. – Wiem – ucina docent. Coraz częściej oddaję mocz. Może to ze zdenerwowania? Teraz też, ani się spostrzegłem, jak rozbolał mnie pęcherz. A w ustępie gwarno. W przedsionku, naprzeciw lustra, stoi Guzik i goli się. W pierwszym odruchu chcę się wycofać, ale już mnie zauważył. – Nie martw się pan – mówi – bo jeżeli rozchodzi się o tych parę słów do napisania, to już na tym etapie nieaktualne. Tego kadłuba dopiero co całkiem zabrali. Podług mnie do trupiar-ni, chociaż żył jeszcze i nawet przeklinał. Z pana to jest leniwy człowiek, do tego pióra. Jakby tak każdy redaktor robił, toby gazety wychodziły na biało. Dobrze mówię? Zbyłem go bez słowa i przecisnąłem się w stronę pisuarów. Ale tam zagrodził mi drogę Beznogi. – Panie! – zaczął wrzeszczeć – jak pan jesteś redaktor, to wytłumacz pan temu baranowi – pokazał ręką komu – że w przyrodzie występują nerwy zewnętrzne i wewnętrzne. Bo on nie wierzy. Ja nóg już nie mam, tylko te nóżki mechaniczne, lecz one mnie bolą i swędzą. To co? To nie są nerwy zewnętrzne? Przemknąłem obok Guzika i znów znalazłem się na korytarzu. Wrócić na salę, pomyśla-łem, iść do świetlicy? Nic z tego. Nie wytrzymam już dłużej. Obok były drzwi do łazienki. Pchnąłem je i wszedłem do środka. Nie było nikogo. Z ulgą odsiusiałem się do wanny. Na korytarzu podeszła do mnie siostra oddziałowa. Zaniepokoiłem się. Zawsze to przecież wstyd. A ona uśmiechnęła się i mówi: – Dzwonili z rentgena. Już może pan iść. Ale teraz proszę pójść ze mną. Dostanie pan cie-pły szlafrok. Rentgen jest na internie. Od chirurgii czwarty lub piąty budynek. Szpitalny park był pełen wrzeszczących ptaków. Zagapiłem się. Wdepnąłem w kałużę i prawy pepeg zrobił się mokry. Lewy jest brudnojasny, prawy brudnociemny. I w nogę mi zimno. W rentgenie pusto. W po-czekalni, dwa krzesła ode mnie, siedzi tylko jeden pacjent. Staruszek. Siwiutki, o dziecinnej pomarszczonej twarzy. Drzwi do ciemni zamknięte, ale do gabinetu lekarza otwarte. Lekarz przy biurku przewraca jakieś papiery. O biurko opiera się łokciami pielęgniarka i wypina się na nas. Rozglądam się. Na ścianie plakat propagujący racjonalne żywienie. Kolorowe obrazki wyobrażające, co należy jeść, aby być zdrowym. Staruszek nerwowo chrząka. Spotykamy się wzrokiem. Jeszcze chwila, a przysiada się do mnie i mówi: – Zamki u mnie, panie, nie najlepsze. Trzymać już nie chcą. Nawet donieść nie mogę do stołu, gdzie kładą. A prześwietlić trzeba. W kiszki coś wlazło, bez rentgena nie ujrzysz. Pan też kiszki prześwietlać będzie? – Żołądek. – To fraszka, panie. Głupstwo, można powiedzieć. Mnie w pierwszym rzędzie lewatywa czeka, z takim białym. Kontrast, nazywają. Z miejsca, panie, popuszczam, nie idzie utrzymać. Starość to i te zamknięcia w człowieku również postarzały się. A mówią, że u pedałów tak dzieje się, zamki po latach słabują. Gdzie mnie tam do pedała, panie? Ja trzy żonki miałem, z czego ostatnia ze mną żyje, a dwie już w ziemi, bo chorowite były. Żeni się pan, a nie wie, co bierze. Czasu długiego potrzeba, żeby szydło wylazło z worka. Kobieta przeważnie przebie-gła. Ukryje, czego nie chce mężowi ukazać. I nie obejrzysz się, jak w domu choroba. Koszty, panie. Doktorów przyzywaj, lekarstwa kupuj, a sam żyj suchym, jak nie człowiek, ale zwierz, bo kobieta leży tylko i to ty masz jej podać, a nie ona tobie. Pogrzeby też teraz drogie. Z la-tami coraz droższe się robią. Skąd na to brać? Nie ma to jak żołnierzowi. Zastrzelą na wojnie, zakopią gdzie bądź, ot i cała subiekcja. Być może go czymś zirytowałem, bo nagle zaczął mi wrzeszczeć w samo ucho: – Panie! Jak ja bym panu powiedział, co ja przeżył za życia swojego, to mało by było rów-nych dla mnie. Pierwsza wojna światowa w austryjackim wojsku, a od dziewięćset szesnaste-go internowany w obozie jenieckim. Takie wszy tam były, że widać im było wąsy i oczy. W ogień wrzucone tak tłuszczem tryskali jak dobre wieprze. Koledzy na tłuszcz ich wytapiali, do wcierania przeciwko bólom w kościach. Ale ja brzydził się. No bo co? Wszą kości smaro-wać? To niech lepiej bolą sobie na zdrowie, niżbym ja miał takiego owada krwiopijcę uży-wać. Prawdę mówię? – Bredzi pan i tyle – odparłem i przesiadłem się na dalsze krzesło.Staruszek zerwał się na równe nogi i splunął na podłogę. – Gad nie człowiek – krzyknął – gad!W gabinecie pielęgniarka oderwała od biurka łokcie i weszła do poczekalni. – Spokój, panie Brunszwicki – powiedziała – idziemy już. – A bez tego kontrasta to nie może być, co? – Panie Brunszwicki, pan chyba żartuje. Proszę za mną.Przystanęła na moment. – Pan jest z chirurgii? – spytała. – Tak – odparłem. – To w porządku. Panie Brunszwicki, idziemy. Zamknęły się za nimi drzwi do ciemni. Za chwilę wszedł tam lekarz. Zostałem sam. Z gó-ry, z pierwszego piętra dobiegał stłumiony odgłos kroków, strzępy rozmów i przenikliwy śmiech kobiecy. Dobrze jest na internie, pomyślałem. Nawet lęk staje się czymś swojskim, przytulnym jak miękkie kapcie. Nie to, co u nas. Leżałem kiedyś na internie. Było to jak urlop. Nie tutaj, w innym szpitalu. Pierwsza zieleń na drzewach, ciepłe, pachnące tą zielenią wieczory. Wychodziłem do parku, siadałem na umówionej ławce. Prawie każdego dnia od-wiedzała mnie Emilia. Była jeszcze młoda. I nasze zamiary były młode. Rozsadzały mnie fajerwerki pomysłów. Znosiła je cierpliwie. A przy tym łagodnie i z nieprzejednanym uporem sprowadzała mnie na ziemię. Tak przez te wszystkie lata, aż stałem się ołowiany. Jej pragnie-nia były proste. Mieszkanie, dziecko, stabilizacja. Proste i bardzo zwyczajne. A tymczasem nici z mieszkania. Dziesięć lat przynależności do spółdzielni i ciągle nic. Zresztą, po co już teraz? Bo i na dziecko też pewnie za późno. A przecież wszystko mogło być inaczej. Zupełnie inaczej. Dlaczego nie wyrwałem się stąd, nie pojechałem gdzieś? A tylko jak ten koń w kiera-cie. Niby stale przed siebie, a bez przerwy w kółko. Z ciemni wypadł Brunszwicki. Zatrzymał się pośrodku poczekalni i w pośpiechu zakłada-jąc szlafrok, krzyczał: – Dosyć! Żadnych prześwietleń! Zrozumiano?Popatrzył w moją stronę. – Gad! – zawołał znów. – Gad nie człowiek!Zniknął na klatce schodowej.Z gabinetu lekarza słychać było głos telefonującej pielęgniarki: – Krystyna? Cześć! Przyślij mi na dół salową. Z kulałem i ze szmatą. Co? Brunszwicki się spaskudził. Dziad stary. Pewnie, że niemożliwy. To trzymaj się. Cześć! Czasu nie mam. Zatrzymała się przede mną. – Na co pan czeka? Niech pan wchodzi!Zawahałem się. – Proszę pana – zaśmiała się – Brunszwicki był w prawej kabinie. Pan będzie prześwietla-ny w lewej. Z prześwietlenia wracałem dłuższą drogą. Chciałem być jeszcze sam. Dzień był mglisty, ale w powietrzu nie czuło się wilgoci. Żołądek nie bolał mnie. Wiedziałem tylko, że jest, że zastygł w bezruchu jak kamień. Obok budynku pediatrii spacerowało z dziesięcioro dzieci. Szły parami trzymając się za ręce. Za nimi, jak kwoka za gromadą piskląt, kroczyła pielę-gniarka. – Uwaga! Śpiewamy piosenkę! – zawołała w pewnym momencie.Jeszcze chwila i dzieci zanuciły cieniutkimi głosami:Wiosenne słońce świeci,wiosenny wieje wiatr,weselą się wszystkie dzieci,szczęśliwy je czeka świat. Zaskakujące pytanie Raucha: – Panie Jerzy, kim pan właściwie jest z zawodu? – Jestem agentem ubezpieczeniowym – odparłem bez namysłu.Dalszych pytań nie było, więc odczekałem chwilę i z kolei ja zapytałem: – Dlaczego mnie pan o to spytał? – Rozmawialiśmy z panem Rogalą o różnych zawodach – powiedział. – Jestem przekona-ny i pan mi to zresztą potwierdza, że w wyborze zawodu obowiązują nadal stare, przedwojen-ne nawyki. Na przykład intratna jest medycyna albo prawo. A tymczasem jest zupełnie ina-czej. Lekarze zarabiają grosze. Moja córka studiuje medycynę, to fakt. Ale córce w niczym to nie zaszkodzi. Ja mam prywatną firmę i ja jej pomogę. Po mnie firmę przejmie syn i on też będzie jej musiał pomagać. Bez tego wsparcia nie dałaby sobie rady. Zakładając oczywiście, że zamierza być dobrym lekarzem. Można przecież wziąć kilka etatów, nieźle zarabiać, ale wtedy niczego nie będzie robić się dobrze. Rozumie mnie pan? Dzięki moim pieniądzom cór-ka ma szansę stać się użyteczna. – Rozumiem – powiedziałem. To było więcej niż godzinę temu. Potem miałem kroplówkę, glukoza i płyn fizjologiczny, a teraz ogarnia mnie nieodparta chęć działania. Moich współtowarzyszy nie ma, poszli gdzieś, więc i ja wychodzę na szlak. Jest to pora najgęstszego promenowania. Drugi szczyt szpitalne-go ruchu to wieczór, po kolacji i po obchodzie. Zatrzymuję się na chwilę i patrzę w stronę jedynki. Łóżko Książkiewicza jest zajęte. Może mój kolega śpi, pomysiałem. Ale to i tak nie ma teraz znaczenia. Wpadnę do niego później. Na dworzu nadal mglisto. Świat jakby zastygł w tej późno listopadowej stagnacji. Zapaliłem. I zaraz ostry, rwący płuca kaszel. Kiepsko coś z panem, panie Radwan. Ruszyłem przed siebie. Co chwila ktoś mnie omijał albo potrącał. Gadał telewizor. Przyspieszyłem kroku i wszedłem do świetlicy. Było na co popatrzeć. Czynny do niedawna sportowiec o charakterystycznym wyrazie twa-rzy prowadził poglądową lekcję gry w piłkę nożną. Przyszedłem w samą porę, w trakcie po-kazu różnego rodzaju uderzeń. Głucho stukała piłka, prawa lub lewa stopa byłego znanego sportowca z łatwością wyginała się na wszystkie strony. Po serii takich samych albo zbliżo-nych zagrań następowała odpowiednio dobrana przebitka filmowa z co bardziej atrakcyjnych meczów, rozgrywanych w angielskiej lidze. Przebitki te były znany sportowiec komentował potoczyście i z wyraźną przyjemnością. Wszystko jednak ma swój kres. Były znany sporto-wiec swoim nieco sepleniącym głosem zapowiedział się na przyszły tydzień, a na ekranie telewizora pojawił się obraz kontrolny. Zaszurały krzesła, kibice zaczęli wychodzić. Przejść się do Książkiewicza, pomyślałem, odnaleźć Rogale i Raucha? Na jedno i drugie jeszcze nie miałem ochoty. Póki co, wyszedłem ze świetlicy. Stanąłem na boku. Z dyżurki pielęgniarek biegiem wypadł doktor Sukmański. Pod pachą trzymał plik zdjęć rentgenowskich. Nie oglądając się na nikogo, pognał na górę do bloku operacyjnego. Za chwilę zjechała stamtąd winda. Słychać było, jak na korytarzu trza-snęły drzwi i w moment później ukazał się wózek, na którym dwie siostry zwiozły na oddział pacjenta. Po operacji przebywał dobę w specjalnej sali intensywnej opieki, a teraz wracał jak-by do domu. W jednej ręce trzymał butelkę z glukozą czy płynem fizjologicznym, do której był podłączony, a drugą usiłował naciągnąć na siebie zsuwające się z wózka koce. Wykony-wał przy tym i trzecią czynność. Uśmiechał się. Siostry jechały tym wózkiem szybko i na drobiazgi były obojętne. Spod zsuniętych koców połyskiwały anemiczną bielą gołe, cienkie nogi i chude pośladki pacjenta. W parę sekund później koła wózka skrzypnęły na zakręcie i straciłem tego wstydliwca z oczu. I znów pojawiło się to samo dręczące pytanie. Co dalej? Stać tu, promenować czy robić coś innego? Zatupotałem niezdecydowanie w miejscu. Nagle olśnienie. Książkiewicz wrobił mnie w spotkanie ze swoją żoną. A jeśli przyjdzie Emilia? Antrakt. Ból przeszył pachwinę i ucichł. Silny ból, kłujący. I do tego nowy. Nie znam cię jeszcze, koleżko. Jeden krok, a potem drugi. W porządku. Iść można. Tylko gdzie? Znaczy wpadka. Nazbyt nie jestem stęskniony za Emilią. Naoglądałem się jej już do syta. Zadzwonię więc. Zadzwonię do niej, choć Emilia zna już wszystkie moje kłamstwa. Po są-siedzku jest telefon. Mogą ją zawołać. Tak umawialiśmy się zresztą. I po to dostałem od niej garść złotówek. Mam je. Pobrzękują w moim szlafroku. Zacząłem zbiegać na półpiętro. Ale za chwilę, stop. Mąt w głowie. Postój po paru schod-kach. Teraz, już powoli, na dół. Na podeście przy automacie trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Co zrobić, stanąłem. Najkrócej godzina czekania. Co jej powiem. W co Emilia może jeszcze uwierzyć? Spokój. Mam czas. Trzeba dokonać przeglądu wszelkich sytuacji prawdopodob-nych, jakie mogłyby tutaj zaistnieć. A może ona nie przyjdzie sama z siebie albo nikt jej na te trzy godziny nie zechce zastąpić. Dotyk. Przywidzenie? Być może. Za chwilę znów. Oglądam się. Za mną, trochę poniżej mojej, mocno umalowana twarz kobiety. Oczy szare albo zielone. Szeroko otwarte. – Co panu jest? Ciągle pan mówi do siebie. Zaczerpnąłem głęboko powietrza. Ten oddech był pełen, ulgi. Mój umysł drgnął. Uwalniał się z bezwładu. – Przepraszam panią – powiedziałem spokojnie, lecz ze smutkiem – ale ja nie zawsze wiem, co robię. Niestety, zdarza mi się to coraz częściej. Dwa lata temu wpadłem moim for-dem taunusem na drzewo. Z samochodu szmelc, a ja wstrząs mózgu. Dziękuję, że zwróciła mi pani uwagę. – O, Boże – wyszeptała – a teraz pan znowu w szpitalu.Ruszyłem na całego. – W wypadku odniosłem również szereg obrażeń wewnętrznych. Bez przerwy mi coś szwankuje. To trzustka, to wątroba, to coś niedobrego dzieje się ze śledzioną, a ostatnio, na przykład, z pęcherzem. Bardzo mnie to wszystko zmęczyło. Już sama trepanacja to straszne przeżycie. – O, Boże – powiedziała znów. Nachyliłem się w jej stronę. Mój nos znalazł się w smudze woni perfum i potu. Jej szlafrok był różowy. – Niech pani zegnie paluszek i postuka mnie w głowę – powiedziałem. – Śmiało! Proszę się nie bać. – Nie mogę. Ale już jej białe i pulchne ramię wysuwało się z szerokiego rękawa szlafroka. – Proszę się nie bać – powtórzyłem. – Śmiało!Jej woń oplotła mnie. Lekkie postukiwanie zatańczyło na mojej głowie. – Mocniej! Zastukała jeszcze raz. Wyprostowałem się. – Słyszała pani, jak dzwoniła blacha? – Tak – odrzekła z przekonaniem. – Dziś trochę mniej słychać, ale jak jest suchy, słoneczny dzień, to dzwoni jak cholera. Zbladła. Dostrzelę ją jak ranionego zająca, pomyślałem. – O moim życiu decydowały sekundy. Dlatego operowano mnie w najbliższym szpitalu. Był to mały, powiatowy szpital, gdzie jeszcze nigdy nie robiono trepanacji. Nie było tam na-wet srebrnej blachy, którą zwykle wypełnia się ubytki. Wstawiono mi więc to, co było pod ręką. Blachę ze stali nierdzewnej. Ta blacha ma kolosalne wady. Nagrzewa się w czasie upa-łów, a wtedy są straszne bóle głowy. Kobieta zachwiała się i zatrzepotała rękami. Później całym ciałem potoczyła na mnie. Jej wydatny, miękki biust przylgnął do mojej piersi. – Zrobiło mi się niedobrze – wyszeptała – proszę mnie odprowadzić na górę. Ująłem ją mocno pod rękę i wolniutko zaczęliśmy wstępować na schody. Nogi miałem miękkie, jakby ogarnęła je śpiączka, a mimo to czułem jak z sekundy na sekundę moje myśli stają się coraz bardziej giętkie i lotne. – Gdybym wiedział, że pani jest taka wrażliwa – odezwałem się – nigdy bym tego nie opowiadał. W połowie półpiętra zatrzymaliśmy się na chwilę, aby odpocząć. – My również mamy samochód – powiedziała – syrenkę sto trzy. Więc pomyślałam, że mój mąż też mógł mieć wypadek, zwłaszcza że od rana nie dzwonił. Ale zaraz mi przejdzie. Przesunęliśmy się pod samą ścianę, żeby nie tamować ruchu. Czułem, że jeszcze coś chce mi powiedzieć. – Pierwszy raz jestem w szpitalu – odezwała się – i od razu taka poważna sprawa. Mam wrodzoną wadę i będą mi operować serce. Proszę pana – kurczowo chwyciła mnie za rękę – a czy są wypadki, że narkoza w czasie operacji przestaje działać? – Oczywiście, że są – odparłem z wielką pewnością siebie – u osób wybitnie nerwowych lub chorych psychicznie. – Jutro mnie będą krajać – powiedziała – już jutro. Nie odrzekłem nic, tylko podtrzymując jej łokieć, zacząłem wchodzić wyżej. Kilkanaście mozolnych sekund i znaleźliśmy się na oddziale. Jej wielkie, rozszerzone strachem oczy wciąż były pełne pytań. Tym razem to ona zaciągnęła mnie pod ścianę, abyśmy mogli spo-kojnie rozmawiać. – Proszę pana, a ile czasu – zadrżał jej głos – zdrowy mężczyzna może wytrzymać bez ko-biety. Chcę to wiedzieć koniecznie. – Kwestia temperamentu. – Ale tak przeciętnie. Pan musi przecież wiedzieć. – Dlaczego ja? – Pan długo przebywał w szpitalach. – To niezupełnie to samo – powiedziałem – ale pomogę pani. Muszę jednak mieć trochę danych. – Jakich danych? – zaniepokoiła się. – Tu chodzi o pani męża czy o kogoś innego? – Proszę pana! – wybuchnęła. – Oczywiście, że o męża.Nie zwracając uwagi na jej poirytowanie przeszedłem do pytań bardziej szczegółowych. – Ile razy w ciągu tygodnia dochodzi do zbliżenia między panią a mężem? – W ciągu tygodnia? On bez tego nie zaśnie. Nie rozumiem, po co pan o to pyta. Mąż mnie kocha. – Bardzo proste – powiedziałem – chcę, choć w przybliżeniu, ustalić temperament pani męża. – Ma temperament i już. Co tu ustalać. – Temperamenty dzielą się na leniwe, umiarkowane, ogniste i dzikie. – Jest ognisty, to fakt – wyszeptała z dumą w głosie. – Niech pani dobrze się zastanowi, czy mąż na pewno ma temperament ognisty, może ma dziki? – Dziki? Co pan wygaduje? To kulturalny mężczyzna. – Wytłumaczę pani. Dajmy na to jest pani z mężem w miejscu publicznym. Powiedzmy, w restauracji. Jecie państwo spokojnie obiad, aż nagle, ni stąd, ni zowąd mąż gwałtownie za-czyna odczuwać wolę bożą. Musi natychmiast. Tam, gdzie jest. Pani mu się opiera, więc cią-gnie panią gdziekolwiek, choćby do klozetu. Poruszyła się gwałtownie. Rozchyliła przy tym szlafrok. Jak dwie ogromne, białe kluski odsłoniły się głęboko jej piersi. – Pan chyba zwariował! – zawołała – jak pan śmie! Obok nas ktoś się zatrzymał. Oderwałem wzrok od tych ponętnych bieli i zobaczyłem sio-strę z zabiegowego. – Znowu pan komuś opowiada te swoje bujdy – powiedziała. – Przed chwilą byłam u docenta i akurat dzwoniła pańska żona. Co dzień dzwoni. Już docent ma jej dosyć. Ładnie to tak kłamać? – Nie wie pani, czy żona przyjdzie dzisiaj? – spytałem. – A co, ja jestem pańskie biuro informacyjne, panie Radwan? Niech pan się lepiej puknie w głowę! Pani Łonowska – zwróciła się do mojej towarzyszki – pani chyba zapomniała, na jakim świecie pani żyje. Nie wstyd pani tak łapać wolnych słuchaczy odnośnie męża? I pro-szę tych wdzięków publicznie nie pokazywać! Tu nie kabaret! O jedenastej miała być pani u mnie. Idziemy! Popatrzyłem za nimi. I jednym szarpnięciem mego wzroku zdarłem z nich ubrania. Dwie golizny, dwie nagie kobiety, jedna wysoka i chuda, druga niska i pełna, zgodnym krokiem szły obok siebie. Byłem już rozkręcony. Moja wyobraźnia, jak dobrze rozgrzany silnik, pracowała swobod-nie na wysokich obrotach. Ruszyłem na trasę. A tam, aż kipiało, intensywne przedpołudniowe życie. Pełen niekłamanej, szoferskiej radości jeździł na swoim wózku Beznogi. Guzik stał przy oknie i z wielkim zaciekawieniem spoglądał na dziedziniec. Gęstwina gestykulacji i słów otaczała spacerujących w szybkim tempie Rogale i Raucha. Nie dostrzegli mnie w tłu-mie albo nie chcieli. Z niektórych sal ulatywały z tranzystorów, kształtujące masowe zamiło-wanie do muzyki, skoczne, młodzieżowe rytmy. Dziewczęca energia połączona z impulsem obowiązku zmieniała nogi naszych sióstr w nogi biegnących gazel. Dzisiaj, pierwszy raz po urlopie, pojawił się na oddziale zastępca docenta. Wysoki, przygarbiony blondyn trochę po trzydziestce, z czupryną w artystycznym nieładzie. Szedł wolno, a obok stąpał dużo niższy od niego ksiądz z fioletową stułą na szyi. Zacząłem iść za nimi. Ksiądz wymachiwał rękami i mówił: – Swoje najlepsze lata spędził w Indochinach, na misji. A teraz taka śmierć. Ja mu nawet przyniosłem francuskie gazety. – To o panu, tfu, o ojcu Tomaszu. Historia już. Zatrzy-małem się. Co teraz? Teraz siusiu. Pełen wewnętrznej swobody wkraczam do toalety. Gwarno tu i dyskursywnie. Dopycham się do pisuaru i robię swoje. Ani śladu już porannych lęków i niepewności. Za mną zamieszanie. Potem głośny stukot. Oglądam się. Salowa Kurzawa we-pchnęła do toalety wózek, na którym siedzi jakiś nowy pacjent, cały w bandażach. Salowa tłucze pięścią w drzwi kabiny i woła: – Prędzej tam z tym miodem! Mam klienta!W toalecie swojsko robi się i wesoło.Nadal wysokie obroty. W takich chwilach umysł mam jasny, chwytliwy jak ośmiornica. Korytarzstrasse to lustro. Życie codzienne oddziału chirurgicznego przegląda się w nim. Z trzech nurtów składa się to życie. Strachu, plotek-gadułek i pracy. Ale w każdym z tych nur-tów, jak w prawdziwym życiu, są intrygi i jest strategia. Uuu... coś nie tak. Parę chwil było dobrze, a teraz znów nogi mi dziwnie zmiękły. Stoję nieźle, ale po tych marszach dzisiejszych osłabłem. Może za dużo było świeżego powietrza? Taki Kalka to strateg. Strateg magnetycz-ny. Sunie za docentem jak opiłek żelaza za magnesem. Dopóki nie znajdzie sobie innego, większego magnesu. Lepiej już. Idzie się. Jak huśtawka te moje dolegliwości. A co nie jest huśtawką? Wszyst-ko. Czego się nie tknąć. Nic nie biegnie po równej drodze, choćby nie wiem jak tego pragnąć. Człowiek znajduje się pośrodku, a jego pragnienia odchylają się raz w lewo, raz w prawo, raz w górę, a raz w dół. Człowiek chciałby wyrwać się ze swej stagnacji i nawet czasem wyrywa się na trochę, ale zaraz wraca na to samo miejsce. Unieruchamia go strach, a czasem choroba i brak odpowiednich warunków, jak w moim osobistym przypadku. No, proszę. Mój szpitalny przyjaciel też już przeszedł na tę inną, wyższą formę żywienia. Pyk, pyk, pyk. Monotonnie skapuje kroplówka. Co tam kapie? Schabowy kapie. Glukoza wisi na stojaku do transfuzji. W sali prawie pustki. Leży trzech, a pośrodku Książkiewicz. – Ukazuje mi się pan co jakiś czas, panie Radwan – mówi do mnie – a potem znika. Tak już od samego rana. Podsunąłem sobie taboret, usiadłem przy jego łóżku i powiedziałem: – Dużo spraw do załatwienia zebrało się dzisiaj. Pan zapewne takie sytuacje zna również. Najpierw przez dłuższy czas nic, a później od razu urwanie głowy. Zaczęło się już od świtu, panie Książkiewicz. Mieliśmy, może pan słyszał, śmierć na sali. – Owszem, panie Radwan. Tylko dlaczego tak nagle? – Stymulatorów na czas nie dowieźli. Niestety, tak bywa. Elektryczny stymulator pobudza serce do pracy, ale serce naszego kolegi z sali nie doczekało się tego osiągnięcia techniki. Stanęło. I to wszystko. Handlowcy zagraniczni zawiedli. Nie zgrali ogólnych wymogów z indywidualną potrzebą pojedynczego pacjenta. A już od śniadania zaczęły urywać się telefo-ny. Przeważnie ode mnie z pracy. Dużo zagranicznej korespondencji leży na moim biurku. Bardzo pilnej. Tyle się po świecie jeździło, panie Książkiewicz, że wypracowało się te pry-watne źródła informacji. Skończyło się moje incognito, jeśli jeszcze nie całkiem, to na pewno częściowo. A potem. zadzwoniła żona. Aż z Brukseli. Dzwoniła do domu, nikt nie odpowia-dał, więc zadzwoniła do redakcji i tam jej dali telefon szpitala. Chce przerwać w połowie re-alizację kontraktu na jedną z najbardziej gigantycznych drobiarni, jaką w ogóle wymyślił człowiek, i przyjechać. Na szczęście nie działa w zakresie kupna urządzeń medycznych, boby usłyszała cośkolwiek ode mnie. Tylko że po co mi tu ona? Zacznie cudować, dzielić włos na czworo, wymyślać inny, jej zdaniem lepszy, szpital. A tutaj jest mi dobrze i innego szpitala nie wymagam. Przejdźmy jednak do pozostałych spraw. Przykro mi, ale będę musiał sprawić panu zawód. Dziś przyjdzie do mnie nasza redakcyjna sekretarka. Wszystkiemu winna ta ko-respondencja, pod którą ugina się moje biurko. Na niektóre listy trzeba będzie od ręki odpi-sać. Nie wiem więc, ile czasu poświęcę pańskiej żonie. Może nawet się z nią nie spotkam. – Panie Radwan – w jego głosie zabrzmiał niepokój – tu chodzi o parę minut, nie więcej. – Jeśli tylko tyle – odparłem – to zgoda. Dłuższe jednak dysputy trzeba będzie odłożyć na później. – Dysputa z moją żoną – zaśmiał się Książkiewicz – to jak rozmowa ze słupem. Taki sam pożytek. Różnica jedynie w tym, że słup milczy, a ona bez przerwy gada, bo wszystko wie najlepiej. Przyjrzałem mu się. Zwróciłem uwagę na szczupłość jego rąk, ich żółto-szary kolor pod-kreślony ciemnymi liniami żył, przebiegającymi pod zwiotczałą skórą. Prawa ręka, do której miał podłączoną kroplówkę, przywiązana była do ramy łóżka kawałkiem bandaża. Jego twarz od wczoraj też jakby wydłużyła się, a policzki jeszcze bardziej zaklęsły. Ale i on również mi się przyglądał. – Coś mi pan dzisiaj źle wygląda, panie Radwan – powiedział – zbladł pan i chyba zmar-niał na ciele. Ale nie trzeba się tym przejmować, bowiem w wyniku obserwacji, jakie prze-prowadziłem na samym sobie, siły wewnętrzne pańskiego organizmu mobilizują się teraz do walki z chorobą. Również na wojnie przed decydującym szturmem na teren przyszłej bitwy ściągane są wszystkie odwody. W celu zmylenia przeciwnika na dotychczasowej linii frontu trwa zwykle chwilowy zastój, zaś dyslokacja sił może sprawiać wrażenie zwykłej przepro-wadzki. Podam tu panu dosyć znamienny przykład. Wie pan przecież, iż zatrzymało mi się wypróżnienie, że wczoraj już zrezygnowałem z przypinania plastikowych pojemników do mego boku. Dla ozdoby nosić można, dajmy na to, paradną, oficerską szablę albo jakiś zna-czący order, ale taki plastik tylko człowiekowi zawadza. A dzisiaj, panie Radwan, pojemniki te znów stały mi się niezbędne. Nastąpiło to tak nagle, że musiałem zmienić pidżamę oraz poprosić o zmianę pościeli. A więc głowa do góry, gdyż to, co dzieje się z panem, zmierza, moim zdaniem, wyłącznie do pozytywnych wyników. – Kiedyś w Paryżu – odrzekłem – zetknąłem się z pewnym profesorem, który lansował teorię zbliżoną do tego, o czym pan teraz mówił. Nazwisko tego człowieka uleciało mi już z pamięci. Profesor ów twierdził, że w organizmie każdego z nas, kryją się ogromne możliwo-ści obronne, których prawie się nie wykorzystuje lub, co gorzej, bezpowrotnie zaprzepaszcza. Spostrzegłem, że przestał mnie słuchać. Jego wzrok utknął w długiej jak lina perspektywie korytarza, gdzie trwał obrządek spaceru i gdzie mrowił się i nakładał na siebie odgłos kroków. – Nad ranem i to nawet chyba w tym samym czasie – powiedział – kiedy na pańskiej sali zaistniało to przykre zdarzenie, brałem kąpiel, która nota bene bardzo mnie osłabiła. Siedząc w wannie, w tajemnicy przed personelem medycznym, zawsze to przecież głupio sfajdać się w łóżko, skojarzyłem sobie inną kąpiel, sprzed wielu już lat. A mianowicie kąpiel, jaką wzią-łem po powrocie z naszej niefortunnej wyprawy do Rosic. Bezsenna, alkoholowa noc, a po-tem podróż przeładowanym i wyziębionym pociągiem zrobiła swoje. Żona wykąpała się pierwsza i od razu zasnęła. Ciągle męczył mnie kac i jeszcze gorsze od kaca doznane w Rosi-cach upokorzenie. W domu była butelka krajowego wina wzmocnionego, o nazwie „Goliat”. Nie namyślając się, otworzyłem ją i razem z tym wzmocnionym winem poszedłem do łazien-ki. Przecież to dla mojej drogiej Frani, myślałem, zdecydowałem się wyruszyć w tę podróż. Żona bowiem, panie Radwan, jest całkowitą sierotą wychowywaną od połowy wojny aż do osiemnastego roku życia przez siostry zakonne. I ja wówczas, panie Radwan, w naiwności swojej sądziłem, że nadszedł już czas puszczenia w niepamięć dawnych niesnasek, że moi rodzice staną się również rodzicami Frani. Ze szpitalnej wanny, u pana była już cisza i były zamknięte drzwi, wyszedłem z wyraźnym trudem. Ta gruba i głupia jak debilny słoń salowa, odpowiednio rzecz jasna podpłacona, zmieniła mi już pościel, więc ułożyłem się wśród tych białych, pachnących lekko karbolem płócien, ale mimo tego nadal brałem kąpiel, jeszcze w moim starym mieszkaniu na osiedlu Młynów i jakby automatycznie, walcząc z gnębiącym mnie upokorzeniem, popijałem wzmocnione wino „Goliat”. Gdybym wtedy miał mój dzisiejszy rozum i gdybym choć w niewielkim stopniu posiadł moją obecną umiejętność odczytywania niuansów i odchyłek, których było coraz więcej w tej na pozór niezniszczalnej opoce życia społeczno-politycznego, to uniknąłbym zapewne błęd-nych decyzji, jakie niebawem, tamtego dnia, podjąłem. Gdybym wtedy posiadał mój dzisiej-szy rozum, potrafiłbym także przeczuć zmiany, które już wkrótce miały nastąpić. I to nie tyl-ko w najszerszym tego słowa aspekcie, ale również i w sprawach drobnych, takich na przy-kład jak fakt, że już za niespełna rok żona moja wyorientuje się na zachodni model w zakresie kosmetyków i stylu bycia. Człowiek młody rządzi się jednak emocją, a już zwłaszcza wtedy, gdy coś bardzo głęboko go oburza. Pan zgodzi się ze mną, że w tamtym okresie postać prezydenta uosabiała to, co w naszym kraju było najbardziej podniosłe i szczytne. A tymczasem na tym samym piętrze za-ledwie przez ścianę, i to nie wiem na jakiej zasadzie zamieszkał z żoną Maurycy Brzeg-Zielonacki, bezdzietny inżynier sanacyjnego wychowu, który nie tylko w sposób zupełnie bezczelny upodabniał się zewnętrznie do głowy państwa, bo to i ten sam wąsik, to samo gład-kie uczesanie, podobny chód i podobny krój garnituru i kapelusza, który udawał, że nie zna mnie ani żony, ale tak że jawnie uwłaczając naszej ideowości, słuchał wrogich i zagranicz-nych rozgłośni radiowych. I to właśnie łazienka, zamiast być miejscem wyłącznie intymnym, stała się miejscem, do którego najłatwiej przenikały wrogie słowa imperialistycznych oszczerców. Tamtego dnia, kiedy siedząc w wannie wzmacniałem się winem „Goliat” i kiedy wraże słowa pod wpływem tego, co zaznałem w Rosicach, stały się kilkakrotnie bardziej wrogie, niż były w rzeczywistości, postanowiłem sprawę tę załatwić definitywnie. Nazajutrz, już o dziewiątej rano, zwolniłem się z pracy i pojechałem tam, gdzie, jak sądzi-łem, mogłem od ręki spełnić swoją obywatelską powinność. Nie przypuszczałem jeszcze, panie Radwan, bo niby skąd, że zetknę się namacalnie z tak wyraźnym przerostem formy nad treścią. Już na biurze przepustek musiałem wyłuszczyć przyczynę, która mnie tutaj sprowa-dza, po to, aby uzyskać skierowanie do odpowiedniego referatu. Wyłuszczałem wydrowatej panience, o bladych, prawie białych oczach, przez malutkie okienko, do którego trzeba było się mocno przychylić. Nie chuchajcie mi tutaj, odezwała się panienka, nie muszę wąchać wa-szych smrodów. I powiedzcie mi jeszcze raz, o co wam chodzi, bo gadacie jak potłuczony. Za moimi plecami stał żołnierz, za okienkiem siedziała wodnistooka panienka, ja, zgięty jak scy-zoryk, zajęty byłem głównie tym zgięciem. W tej sytuacji więc trudno nawet było prowadzić dłuższe rozmowy. Dość! – przerwano mi w pewnej chwili – dajcie wasz dowód. Minęło z pięć minut i usłyszałem: drugie piętro, pokój dwieście trzydzieści jeden, referat czwarty. Po-czekaj, ty wydro, odezwałem się do siebie, biorąc przepustkę. Ja też znam kilku, jeśli nie kil-kunastu funkcjonariuszy z twojego urzędu. Co roku goszczą u nas na akademiach z okazji ich święta i przysłuchują się występom stworzonego przeze mnie zespołu pieśni, tańca i żywego, zaangażowanego słowa, któremu osobiście nadałem nazwę „Czerwony Koncentrat”. Zaraz wspomnę o tobie, komu trzeba. Sprawdzono dwukrotnie prawidłowość mojej przepustki i za chwilę szedłem po schodach na wskazane piętro. I już na tych schodach minęły mnie kolejno trzy znajome twarze. Nie-stety, na twarzach tych nie drgnęło nic, co by świadczyć mogło, że funkcjonariusze ci mnie znają. A przecież mówiłem im dzień dobry i nawet zatrzymywałem się na ułamki sekund. Na próżno jednak, choć i teraz, panie Radwan, mógłbym wymienić ich imiona i nazwiska. Wszedłem na drugie piętro i ruszyłem przed siebie korytarzem. Było pusto, tylko z lewa i prawa poprzez obite ceratą drzwi ujadały jak zamknięte foksteriery maszyny do pisania. Od-nalazłem pokój dwieście trzydzieści jeden i zapukałem w blachę od klamki, ponieważ w każ-dym innym miejscu była cerata. Odpowiedziało mi milczenie. Odczekałem więc chwilę i wszedłem do środka. Pomieszczenie było średniej wielkości i prawie bez mebli. W rogu stało ukośnie biurko tak, że siedzący za nim funkcjonariusz, mógł objąć wzrokiem cały pokój. – Wyjść! Zaczekać, aż wezwę! – zawołał, nie odrywając wzroku od rozłożonych na biurku papierów. Znalazłem się znów na korytarzu, a tam żadnego krzesła, niczego, na czym by można na chwilę przysiąść. Zacząłem więc spacerować, ale wkrótce przestałem. Funkcjonariusz zawe-zwie mnie, a ja nie usłyszę, pomyślałem, to co wtedy? Umknie mój czas przeznaczony na załatwienie sprawy i będę tu tkwił w nieskończoność. Oparłem się więc o ścianę i czekałem. Korytarzem niekiedy ktoś przechodził i znowu widziałem znajome twarze. Ale tym razem to ja patrzyłem się na te twarze jak na powietrze. Denerwowałem się przy tym coraz bardziej. Minęło ze czterdzieści minut i z pokoju dwieście trzydzieści jeden rozległ się jakiś dźwięk. Nie bardzo wiedziałem, co oznacza, więc nie ruszałem się z miejsca. Po chwili uchyliły się drzwi i funkcjonariusz, jego twarz też miałem zapamiętaną z naszych akademii, nakazał mi wejść. Wszedłem, a on od razu: – Dalej! Na trzy kroki od biurka!Zrobiłem, co kazał, wtedy spytał: – Nazwisko? Oho, pomyślałem, ja sterczałem na korytarzu, a on przez ten czas dowiedział się już, co potrzeba. To jest dopiero organizacja! – Ten szkodliwy osobnik – powiedziałem – nazywa się Brzeg-Zielonacki. Typowe sana-cyjne nazwisko. – Co? – Brzeg-Zielonacki. – To wasze nazwisko? – Moje Książkiewicz. – Wasze imię? – Marian. – Rok urodzenia? – Tysiąc dziewięćset dwadzieścia trzy. Piąty wrzesień – Imię ojca? – Dezydery. – Zawód? – Księgowy. – Ojciec wasz jest księgowym? – Ja jestem. – Nie udawajcie głupiego. Zawód ojca? – Kupiec. – Jaki kupiec? – Przed wojną branża papiernicza, teraz warzywna. – Prywatny szwindelek, co? – Nie wiem. Kontaktów nie utrzymuję. – Wyrzekliście się ojca, ładnie to?Rozłożyłem wymownie ręce. – Niezły z was ptaszek. Imię? – Dezydery. – Wy macie na imię Dezydery? – Ojciec ma. – Kiepsko coś z wami. Imię? – Mówiłem już, Marian. – Milczeć! Nazwisko? – Książkiewicz. – Rok urodzenia? – Tysiąc dziewięćset dwadzieścia trzy. – Kogo macie za granicą? – Nikogo nie mam za granicą. – Sprawdzimy. Zawód? – Ojciec kupiec, a ja księgowy. – Pytam o wasz zawód. – Księgowy. – Wykształcenie? – Niepełne średnie. – W porządku. Teraz referujcie. Całą siłą woli zmusiłem się do tego, aby wyrażać się jasno i możliwie krótko. Funkcjona-riusz słuchał mnie uważnie, wziął nawet do ręki ostro zatemperowany ołówek i coś zaczął notować, na leżącej przed nim kartce papieru. Kiedy skończyłem, zapadła długa chwila mil-czenia. Tęsknie zerknąłem na stojące z boku wolne krzesło, ale nie śmiałem spytać, czy wol-no mi usiąść. Funkcjonariusz patrzył mi prosto w oczy i ja też starałem się nie opuszczać wzroku. – Imię! – krzyknął nagle. – Marian – odparłem machinalnie. – Nie o was pytam, ale o tego, jak mu tam...? – Maurycy. – Kto wam przekazał informacje? – Słyszałem. – Od kogo słyszeliście? – Przez ścianę słyszałem. – Myślcie, człowieku! – wrzasnął funkcjonariusz – myślcie i odpowiadajcie na pytania. – Nie rozumiem. – Skąd macie dane o ubiorze prezydenta? Kto informował was, jakie prezydent nosi kape-lusze? Gdzie? Kiedy? Mówcie! Czułem, panie Radwan” że trzęsę się cały, a moja głowa robi się pusta jak stary, niepo-trzebny nikomu garnek. – Nazwiska, adresy? Prędzej! – Nie wiem. – Teraz nie wiecie, a przed chwilą wiedzieliście. Nazwisko? – Brzeg-Zielonacki Maurycy. – Na szwanca mi imię, pytam o nazwisko. – Brzeg-Zielonacki. – Wasze nazwisko? – Książkiewicz. – Bardzo ładnie. Imię? – Dezydery.Funkcjonariusz uderzył pięścią w biurko. – Wy macie na imię Dezydery? – wrzasnął. – Przepraszam – wyjąkałem – Marian. A na drugie Feliks. A jeśli idzie o bierzmowanie, to dano mi Józef. – Józef Piłsudski, rozumiem. Adresy? – Jakie adresy? – Adresy miejsc, gdzie prowadzi się nasłuchy radiowe. Kto bywa? Przeciętnie ile osób. Prędko! – Mówiłem już. – Co mówiliście? – Brzeg-Zielonacki. – Co wy mi tu z tym Brzegiem? Adresy? Prędzej! – Brzeg-Zielonacki. – Dosyć! Nie róbcie ze mnie durnia! Jasne?Pokój wirował mi przed oczami, podłoga to unosiła się do góry, to opadała. – Zaniemówiliście! Co? Zamurowało was? Gdzie prowadzicie nasłuch? – Wanna. Przeważnie w wannie. Najlepiej słychać. – A może w sedesie, co? Albo w nocniku, co? Typ urządzeń nasłuchowych, rok produkcji? Szybko! – Brzeg-Zielonacki. – Człowieku! – ryknął funkcjonariusz – zwariowaliście? Nie rozumiecie, co się do was mówi? – W wannie – powiedziałem – w pokoju też słychać, tylko gorzej.Funkcjonariusz zerwał się zza biurka. – Ja was urządzę! – ryknął – już ja was tak urządzę, że przeklniecie ojca swego i matkę. Nazwisko? – Brzeg-Zielonacki. – Wasze nazwisko, idioto! – Dezydery. Trudno mi teraz powiedzieć, panie Radwan, jak długo to jeszcze trwało. Dalszych pytań nie byłem już w stanie spamiętać. Były na pewno, dużo ich było jeszcze, a ja odpowiadałem na nie, wyrzucałem z siebie te odpowiedzi, jak z popsutego automatu, na próżno próbując dociec, po co tam w ogóle poszedłem. Pokój przemienił się w wysysającą ze mnie siły centry-fugę, funkcjonariusz to rozdzielał się na wielu funkcjonariuszy, to znów zbiegał się błyska-wicznie w jedną i tę samą osobę. Bolał mnie od tego stania każdy nerw, każdy mięsień, każda kość. Głowa moja ważyła z pięćdziesiąt kilo, z mojej odzieży unosiła się para, bowiem cała była już mokra od potu. Nagle owiał mnie wiatr, na moją twarz spadły krople zimnego desz-czu. Znaczy, że byłem już na ulicy i z każdym krokiem szary gmach tej czuwającej nad na-szym bezpieczeństwem instytucji szczęśliwie oddalał się ode mnie. Wtedy jednak było to dla mnie obojętne, gdyż jak zaprogramowany komputer wciąż zadawałem sobie pytania i udzie-lałem odpowiedzi. Nazwisko? Dezydery. Imię? Książkiewicz. Zawód? Brzeg-Zielonacki. Miejsce pracy? Wanna. Przez dobre dwie doby nachodziło mnie to jeszcze. Unikałem ludzi, rozmawiałem wyłącznie ze sobą, w nocy śnili mi się coraz to nowi funkcjonariusze, a ich kategoryczny krzyk wydawał się rozsadzać mi czaszkę. Zbladł i widać było wyraźnie, że się zmęczył. Milczał, ale jego usta wciąż poruszały się pod naporem słów, znanych już tylko jemu. Odczekałem kilka długich chwil i dopiero wtedy powiedziałem: – To, o czym pan mówił, panie Książkiewicz, było naturalnym odruchem spowodowanym silnymi represjami w sferze psychiki. Przed laty, kiedy zmuszony do zawężenia moich ambi-cji stawiałem pierwsze kroki w zawodzie, popadłem w stan całkowitej depresji i głębokiej niewiary w samego siebie. Wszystkie moje twórcze odkrycia i, wydawałoby się, celne wnio-ski, redaktor kierujący działem miejskim niweczył jednym pociągnięciem długopisu. Czasem zostawał mi jedynie tytuł, jeśli przez przeoczenie redaktor go nie przekreślił. Po dokonaniu tych czynności człowiek ów ze złośliwym uśmiechem na swojej zapijaczonej mordzie wrę-czał mi dokładnie pokreślone kartki maszynopisu i dawał pół godziny czasu na sporządzenie nowego tekstu. Twierdził przy tym, z wyraźnie sadystycznym upodobaniem, że dla poetów jest miejsce w obłokach, a nie w gazecie. Rezultat w końcu był taki, że nie umiałem nie tylko sklecić choćby jednego, rozsądnego zdania, ale nawet napisać własnego nazwiska. Na moje szczęście ten złośliwy typ, ukształtowany jeszcze przez kapitalistyczną prasę, przeniesiony został na emeryturę. W przeciwnym wypadku moja kariera dziennikarska przywalona nie-możliwymi do opisania problemami umarłaby w stanie embrionalnym. – Szczerze mówiąc – odezwał się Książkiewicz – nawet i obecnie, kiedy przypomnę sobie tamten dzień, nachodzi mnie zaćma umysłowa i znów grzęznę, jak mucha w barszczu, w gąszczu pytań i odpowiedzi. – A ten inżynier? – spytałem – jakie wyciągnięto wobec niego konsekwencje i wnioski? – Nie wyciągano żadnych. Nadal bowiem słuchał i nadal bezczelnie się upodabniał. – Oczywiście do prezydenta? – A do kogóż by innego, panie Radwan. Otrzymał większe mieszkanie i straciłem go z oczu. Zamyśliłem się, lecz nie trwało to długo. Za moimi plecami zadźwięczały czyjeś kroki, a potem usłyszałem głos Rogali: – Cały szpital pana szuka, a pan tutaj. Kroplówka.Niech pan wraca na salę, panie Jureczku. Ledwie wróciliśmy na salę, Rauch powiedział do Rogali: – Lekarz, panie Antoni, zarabia tutaj tysiąc dziewięćset złotych miesięcznie plus sto sie-demdziesiąt sześć złotych za każdy dyżur. Po ukończeniu specjalizacji dochodzi mu jeszcze dwieście złotych miesięcznie. Zwykła, nie funkcyjna, pielęgniarka, może mieć do tysiąca siedmiuset – To warto w ogóle się kształcić? – odparł Rogala ja siedzę za kółkiem, a przeciętnie mam ponad siedem miesięcznie. – Mówiłem panu, że nie warto, a pan się ze mną spierał. Położyłem się, odsłoniłem rękę powyżej łokcia. Niestety, znowu lewą. Ale żyły mam do-bre, wyraźnie zarysowane. Potem przyjrzałem się pielęgniarce. Szeroka, nieco piegowata twarz z mocno zarysowanym podbródkiem, szare, chłodne oczy. Nie widziałem jej tu jeszcze. Ale jej twarz była mi znajoma. Nie pamiętałem tylko skąd. Nagle przypomniałem sobie. Kie-dy leżałem tu latem, ona była na urlopie macierzyńskim. Przychodziła odwiedzać koleżanki. Było pogodnie, więc siadała na ławce przed budynkiem chirurgii, a obok stawiała wózek z dzieckiem. Inne siostry zbiegały na dół, żeby porozmawiać z nią i zobaczyć niemowlaka. Ukłucie. Bez skutku. Jeszcze raz. Teraz dobrze. Patrzę na statyw. Co będzie kapać? Jak u Książkiewicza, będzie kapać glukoza. A Rogala już przy nas. On żadnej okazji nie przepuści. Zaschło mi w gardle. Przełykam więc ślinę i pytam: – Siostrzyczko, jak pani na imię? – Nijak – odpowiada ze złością – i odczep się pan ode mnie. Już jedną pan tutaj nazwał. Wystarczy. Do dzisiaj z rozumem połapać się nie może, taka młoda dziewczyna. I żeby cho-ciaż siostra Sosnowska miała końskie nazwisko, to jeszcze. Już i lekarze ją tak nazywają. Nawet sam docent pytał, kto jej dał takie piękne pseudo. – Miałem na myśli wyłącznie taniec – powiedziałem – a nie galop koński. – No pewnie – wtrącił Rogala – polka galopada. Sam kiedyś tańczyłem, jak byłem młody. Siostra popatrzyła na nas zimno. – Obaj jesteście dobrzy. Jeden lepszy od drugiego.Obejrzała się za siebie. – A ten trzeci papierochy kurzy na sali. I od razu plotkuje, jak coś od innych usłyszy. Pan chyba dobrze wie, że na sali palić nie można. Proszę natychmiast zgasić! Poprawiła jeszcze zacisk przy kroplówce i wyszła. – Osa, nie kobieta – powiedział Rogala – i o co ona taka zła, że musi pracować? – Dziwi się pan – odparłem – dziecko w żłobku albo pod opieką babci, która jest ze wsi i nie zna się na współczesnym wychowaniu, mąż w pracy, a ona tutaj. Myśli już tylko o tym, żeby wrócić do tego swojego em ileś na wysoki połysk. – Jakby pan nie był tym agentem od ubezpieczeń, to bym pomyślał, że pracuje pan jako śledczy. Spojrzy pan na człowieka i już dorabia mu pan życiorys. Znam nawet osobiście jed-nego śledczego. Sierżant Mozół się nazywa. Bardzo dobry w zbieraniu grzybów. Oko spe-cjalnie wyregulowane na podgrzybki. Kiedyś w lasach pod Wyszkowem dwieście pięćdzie-siąt dwa znalazł za jednym zamachem. Zabrzęczało i znów do sali wjechał „Batory”. Leżę. Pusty statyw do transfuzji wygląda jak wieszak na płaszcze. I nawet niekiedy do te-go służy. Jeśli wsłuchać się dobrze, można usłyszeć podjeżdżające pod oddział karetki pogo-towia. Próbowałem liczyć. Naliczyłem ich sześć lub siedem. Dlatego że jeden dźwięk był niepewny. Mógł to być zwykły samochód osobowy. Teraz dałem temu spokój i dla odmiany próbuję w poszumie dobiegających z korytarza słów wychwytać egzemplarze pojedyncze. Bezcelowy trud. Chyba, że ktoś z nagła krzyknie. Śmiech natomiast słychać dobrze. Przefil-trowany przez ścianę i drzwi brzmi jak zgrzyt. Moich kolegów z sali nie ma. Nosi ich. Rogala spodziewa się wypisania ze szpitala, Rau-chem natomiast targa niepewność. Gotów jest dyskutować na każdy podsunięty mu temat. Aby przyciszyć niepokój. Rogala wraca do normalnego życia, już widzi się tam. Nie dręczy go zagrożenie. Może rozmawiać normalnie i normalna też jest jego ciekawość. Bo nie jest balsamem na ranę strachu. Własny mój strach rozbijam tymi myślątkami. Ten strach, który drży we mnie bezbronny jak nagie zwierzę. Zawsze był jakiś strach, choć nigdy tak namacalny, tak bliski i tak dokład-nie określony. Przez całe życie bałem się, że mogę być śmieszny. Bałem się, że będę śmiesz-ny, jeśli będę prawdziwy. Ile pokładów łgarstwa trzeba odrzucić, żeby dotrzeć do prawdy? I co by zresztą wtedy ze mnie zostało? Dygotliwy, nędzny kłębek neurastenii. Może matka, może tylko ona jedna, wychwytywała niekiedy ten kłębek spośród tych szalejących wirów, które mnie otaczały i czasami usiłowała go rozwikłać. Nigdy jednak nie rozwikłała go na tyle, aby mieć już pewność, jak to rzeczywiście z jej synem jest? Zwyciężyły w końcu zwykłe ludzkie odruchy. Niechęć i gniew. Trzeba było dotrzeć do źródła, a nie obrażać się na skutki. Z Emilią jest inaczej, Emilia się nie obraża. Ty masz fantazję, Jurek, mówi, skąd ci się to bie-rze? A jak mam jej tłumaczyć, że to wcale nie jest fantazja, tylko z różnych przyczyn niespeł-niona realność? Dla niej każdy mężczyzna to krzew dziko rosnący, który wymaga okreso-wych postrzyżyn, aby pasował do domowej doniczki. O czym ja w ogóle myślę? Po co i dla kogo to wszystko? Cóż może to obchodzić Emilię? Całe jej życie ukierunkowane jest teraz tylko na tę jedną sprawę. Sprawę mieszkania. Od lat już tak. Każdą wolną chwilę poświęca temu wciąż nieosiągalnemu celowi. Biega po sklepach, kupuje zasłony, firanki, karnisze. Mebli na szczęście nie. Bo i tak nie byłoby ich gdzie wsta-wić. A tymczasem kapryśna moda płata nieoczekiwane figle. Zasłony kupione przed pięciu laty wyszły już z obiegu. Są nie takie, jakie winny wisieć w mieszkaniu nowoczesnego czło-wieka. A zatem okazyjna wyprzedaż niemodnych już zasłon za pół darmo. Ile to razy jeszcze? Sam kiedyś zajmowałem się rozprowadzaniem tego towaru. Mówiłem jej o tym. Mógłbym pojechać do Łucji Świst i zakupić tam coś wyjątkowego. Głupi jesteś, na mózg ci padło, krzyknęła, to przecież tandeta i najgorszy gust. Ten lepszy gust, odparłem, to też jest tandeta i najgorszy gust. Na imię mu bowiem – powszechność. A gust powszechny nigdy nie będzie gustem wyszukanym, żono. Z tobą nie można rozmawiać, usłyszałem, ty od razu wszystko popsujesz. Masz ci los i po co ja teraz o tym? Obecność Emilii w moim życiu miała być obecnością chwilową i tak to trzeba nadal traktować. A że wszystko się przedłużyło, rozciągnęło, jak nieustająco rozciągliwa guma, to nie ma nic do rzeczy. Ja jeszcze stanę na nogi, jeszcze przyjdzie mój dzień, a wtedy żegnaj, Emilio! Nie zasnę, niestety. Znam siebie. Im większy wywoływałem w sobie nakaz snu, tym opor-niej sen się pojawiał. Mogłem podpierać się już nosem, mogłem chodzić z kompletnym za-mętem we łbie i ciągle było to samo. Dopiero kiedy rozluźniłem się, a to nakazywanie do szczętu mnie już zmęczyło, sen spadał nagle jak czarna płachta. Spałem wówczas długo, a po przebudzeniu czułem się tak, jakbym wrócił z jakiejś odległej podróży. Przez kilka niezbyt długich chwil miałem wrażenie, iż zaczęło się coś nowego, że wszystko, o czym bym pomy-ślał, do czego bym się dotknął, ma ściśle logiczny związek ze mną. Wkrótce jednak pojawiało się pierwsze pęknięcie i ów zalążek tego tak harmonijnego związku zaczynał się rozlatywać. Wystarczył grymas niechęci czy znudzenia na twarzy Emilii, starczyła jedna pospolita czyn-ność, do której byłem zmuszony. I nie wiadomo, kiedy ten mały świat, który mnie otaczał, znów zaczynał mnie drażnić, a jego istnienie odłączało się ode mnie, stawało istnieniem osobnym i dokuczliwym jak oset. Zewnętrznie jednak nie dawałem niczego poznać po sobie. I jak jarmarczne lusterko przy lada okazji połyskiwałem byle jakim dowcipem. Ale bywałem też nieznośny. Emilia zwalała wszystko na karb mojej choroby. Traktowała mnie często, jak-bym był szklany, kruchy jak choinkowa bombka. Słońce świeci. Na lewym boku leżeć nie mogę, pojawia się ból, leżę więc na prawym i ga-pię się w okno. Od rana było mglisto, przycupnęła ta szarość nieruchomo nad ziemią, a teraz ten błysk. Sztylet gorejący wysunął się z chmur. Ale już znika z powrotem. To tylko kontrola jakości słonecznego światła. Wierzchołki drzew jak dziwaczne bukiety ułożone z gołych ba-dyli. Wybuchają gro madami czarnych ptaków. Chwila i to, co wybuchnęło, znów zbiega się w jedno drzewo. Spadają czarne race i przysiadają na czarnych badylach. Dlaczego tu tyle gadania? Poza tym jest gorąco, upał nie do zniesienia. Spociłem się. Odór mojego własnego po tu zalatuje czymś zgniłym. Emilia siedzi obok mnie. Zobaczyłem jej twarz w momencie przebudzenia. Inną twarz. Ściągniętą grymasem smutku, a może wstrętu? Dotknęło mnie to. Więc i Emilia jest fałszywa? Tera już twarz ma normalną. Normalnie zatroskaną. – Dzień dobry, Jurek – mówi. – Jak się czujesz?Odrzucam trochę koce, gramolę się do półsiadu. – Wspaniale, Emilio. – Schudłeś znów. – Wydaje ci się. Milczenie. Próżnia, ale pełna pozorów. Na twarzy Emili troska. Jak przełamać się do szczerości? Nie pomogę jej. Niech męczy się sama. Zresztą i szczerość też jest udaniem. Rozglądam się po sali. Przy łóżku Raucha trzy kobiety, w tym dwie młode i jeden młody, potężnego wzrostu mężczyzna. Przy łóżku Rogali tłusta, nawet przystojna blondyna. Żona. Poznałem ją już. Spostrzegła, że zerkam na nią. Uśmiechnęła się i kiwnęła mi głową. – Dzwoniłam do docenta – powiedziała Emilia. – Wiem, że dzwoniłaś. Co dzień dzwonisz. I znowu pusto. Słowa są gładkie, odskakują od siebie, nie chcą się sczepić w rozmowę. Emilia patrzy na mnie, ja patrzę na Emilię. – Jak nie chce jeść niczego innego, to kupuj mu cielęcinę. – To Rogala kpiąco mówi do żony. – A wiesz chociaż, na ile jest cielęcina? – Na ile jest, to jest. Co ty na pomnik sobie na cmentarzu zbierasz?Chodzi o ich psa. Lalusia. – Przyniosłam ci kapcie, nowe kupiłam – odzywa się Emilia. – Pidżamę też ci przynio słam. W tej okropnie wyglądasz. Siadam. – A na cholerę mi tu pidżama? Przecież mam pidżamę. Kazionna jest lepsza.Kątem oka widzę, jak żona zaciska swoje pełne usta. Złość już w niej lub rozpacz. Przed nami moment startu w dokuczliwe drobiazgi. Ale to ja dyryguję. Przy łóżku Raucha nagły chichot. Niczego więcej nie słyszę. – Znowu musiałam to żelazko odnieść do warsztatu. – To żona Rogali. – Dawno widziałaś Cześka? Co u niego? – To Rogala.Emilia metodycznie skubie sukienkę. – Docent mówił – odzywa się – żebyś był dobrej myśli. Jesteś jeszcze młody i zabieg musi się udać. – Musi to na Rusi! – odpowiadam wściekle. – Sam mogę się spytać docenta.Żona nerwowo przełyka ślinę. – Jurek, na miłość boską, przestań. Czy ja ci coś złego zrobiłam?Reflektuję się. Zacznie płakać, a jeszcze tylko tego by mi tu brakowało. – Przepraszam cię, Emilciu, ale boję się. Boję się jak wszyscy diabli.Parę zdawkowych słów i już znowu jest dobrze. Dostrajam się do niej. – Nie masz pojęcia nawet – mówię – jak mi czasem jest ciężko. – Jurek, musisz wierzyć, że zabieg się uda i będziesz zdrowy. Jeszcze całe życie przed to-bą. Przed nami – poprawia się. Widzę wyciągniętą na łóżku prawą nogę Raucha. Reszta jest zasłonięta. Nogawka od pi-dżamy podciągnęła się wysoko do góry. Bieleje długa, owłosiona łydka. Najstarsza z siedzą-cych przy nim kobiet przytula się do niej policzkiem, a jednocześnie gładzi ją ręką. – Co ci jest, Jurek? Źle się czujesz? – pyta Emilia. – Nie. Nic podobnego – mówię. Przy łóżku Raucha robi się ruch. Te dwie młodsze panie, jedna za drugą, idą w stronę drzwi. Na przedzie wysoka brunetka, może farbowana. Długie nogi, szerokie biodra, wydatny biust. Piękna dziewczyna. Ta druga jest trochę mniej efektowna, ale też ładna. Wychodzi już? Musiałyby się pożegnać. Emilia ostrzegawczo chrząka. Rozmyślnie kieruję wzrok w sufit, a potem patrzę w twarz mojej żony. – Wiesz co – mówię z uczuciem – już bardzo chciałbym być w domu. – Ja też, Jurku, chciałabym tego – odpowiada mi żona – doczekać się już na ciebie nie mo gę. Zwlekam się z łóżka i narzucam szlafrok. – Muszę wyjść, Emilko. Coraz częściej oddaję mocz. Do toalety nawet nie zaglądam. Stoję pośrodku korytarza i szukam tych dwóch dziewczyn, którym przed chwilą się przyglądałem. Tłum chodzących wefte i wefte zasłania mi widok. W stronę jedynki nie patrzę wcale. Licho wie, co się stanie, jeśli Książkiewicz zdoła mnie zobaczyć. Patrzę głównie wzdłuż okien, gdzie stoją popielniczki. Zauważyłem je wreszcie. Trzy okna dalej obie spokojnie pa-liły papierosy. Ta ładniejsza siedziała na parapecie, druga stała obok. Idę tam. Zatrzymuję się w pobliżu, ale one tak są zajęte rozmową, że chyba mnie nawet nie widzą. Zaczynam i ja pa-lić. Popielniczka jest bliżej nich. Co parę chwil strząsam do popielniczki popiół. Strząsam długo i dla niepoznaki kaszlę albo udaję, że zerkam na dziedziniec. – Dlaczego ona mi to robi – mówi ta piękna – i po co te demonstracje? – Jest jego żoną. – Ja go kocham. Rozumiesz? Tak jak dziewczyna kocha mężczyznę. – To dlatego matka nie może już przytulić się do niego? – Ona tuli się do jego nogi. Teraz. Kiedy on jest taki chory. To ordynarne. Chamskie nawet. – Magda! Nie możesz tu więcej przychodzić! On mógłby być również i twoim ojcem. – Kocham go! Ile razy mam ci to powtarzać? Wróciłem na salę. Wiedziałem już wszystko, co chciałem wiedzieć. A Emilia gospoda-rzyła już na całego. Pidżama na łóżku, obok plik gazet, pod łóżkiem nowe kapcie, a na szafce z dziesięć paczek sportów. – Stało się coś? – spytała. – Nic. Przy okazji zapaliłem sobie. – Kiedy ty wreszcie rzucisz to palenie? Zmilczałem tę kwestię. Sama przecież przynosi mi papierosy. Jej obecność zaczęła mnie już nużyć. Bo o czym tu mówić jeszcze? Widziałem ją, ona widziała mnie, to chyba wystar-czy? Tupot. Wróciły te dwie młode. Teraz z kolei wyszedł ten młody facet. Kochanka, pomy-ślałem,. mamusia, która tuli się do mężowskiej nogi, córeczka i synek, który obejmie firmę. Wszyscy w komplecie. – Nie powiedziałam ci o najważniejszym – odezwała się Emilia. – Słucham. – Pamiętasz, jak na wiosnę zapisywaliśmy się na wizytę do prezesa spółdzielni? Właśnie otrzymałam wiadomość, że mam się z nim spotkać jutro o siedemnastej. – Z którym prezesem, z Ćwikłą? – Ćwikła i Komosa to wiceprezesi. Prezesem jest Płoński.Z rozmachem, aż klasnęło, uderzyłem się dłonią w udo. – Kobieto! – zawołałem. – Dlaczegoś mi wcześniej o tym nie powiedziała? – Nie rozumiem. – Co tu rozumieć? Na sąsiedniej sali leży jeden z czołowych działaczy spółdzielczości mieszkaniowej w kraju. Od lat już pracuje w Centralnym Zarządzie Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego. Zaprzyjaźniłem się z nim. Co dzień rozmawiamy ze sobą. Dyskutujemy na różne aktualne tematy. Gdybym wiedział, wystarczyłoby wspomnieć mu słówko. – Spójrz mi w oczy, Jurek. – Dlaczego? – Chcę zobaczyć, czy mówisz prawdę.Zdenerwowałem się. – Mogę w ogóle z nim nie rozmawiać! – Odkąd cię znam, zawsze coś zmyślasz – powiedziała. – Z początku wierzyłam ci. Ale potem przestałam. I nie denerwuj się. Chory jesteś. – Życie jest bardzo szare, Emilio. – Porozmawiasz z nim jutro albo jeszcze dzisiaj. Jeśli będzie chciał nam pomóc, zdąży to zrobić. Uśmiechnąłem się blado. Do sali wrócił tymczasem młody Rauch. A stary siedzi tu bez jednego nawet dymka. Dziwne aż. Widzę jednak, że podnosi się już. I nie tylko on. Wstają przy jego łóżku wszyscy i wolno idą w stronę drzwi. Za chwilę wychodzi Rogala z żoną. Wymownie zerkam na Emilię. Ale ona zamyśliła się. Cała pochyla się w tym zamyśleniu. Obserwuję ją kątem oka. Krótka szyja mojej żony wydaje się wyrastać wprost z obfitego biu-stu. Dawniej, gdy była szczuplejsza, lubiłem jej biust. Nagle w sali siostra. Ta, która nie chciała powiedzieć, jak ma na imię. – Wychodzimy już! Koniec wizyt! Emilia stojąc sięga mi głową do ramienia. Idziemy. Parę kroków i inny świat. Jakby wyjść z zacisza domowego ogniska na rojną i gwarną ulicę. Puściłem Emilię przodem. Gdyby po-dłużyć ją choćby z dziesięć centymetrów i opiłować ze wszystkich stron, z wyjątkiem frontu, byłaby bardzo dobra. Przecież i teraz zachowała lekki chód i ślady figury. Jesteśmy już przy świetlicy. Ostry skręt w lewo i postój pożegnalny. Stoimy. – Nie chcę sobie robić jakichś nadziei – mówi. – Wierzę jednak, że tym razem nie okła-małeś mnie. – Zaraz do niego pójdę i zrobię wszystko, co będzie możliwe.Przytuliła się. – Uważaj na siebie. To przecież jest najważniejsze. Odprowadziłem Emilię aż na klatkę schodową. I jeszcze nim zniknęła mi z oczu, wyobra-ziłem sobie, że odchodzi ode mnie na zawsze. Próbowałem również wywołać w sobie żal. Nic z tego. – Najmocniej przepraszam, panie Książkiewicz – powiedziałem – ale wcześniej nie mo-głem do pana wpaść. Nie kończący się nawał spraw redakcyjnych. To tak, jakby beze mnie tygodnik nie mógł istnieć. Albo jakby nie było już kogo innego do komentowania spraw mię-dzynarodowych. W gruncie rzeczy przecież to bardzo prosta robota. Ale przyzwyczaili się już do mnie i byle co, to Radwan. – Nie ma się pan czym przejmować – odparł. – Żona i tym razem zabawiła u mnie bardzo krótko. Ale przynajmniej teraz był powód. Córka na parę dni wyjeżdża do Turcji i Bułgarii. Niby dla przyjemności, a w istocie po błamy karakułów i kożuchy. Wyjazd jutro, więc dziś jeszcze żona musi przygotować ją do tej podróży. Udzielić najnowszych rad i wskazówek odnośnie tego, jak najlepiej wykiwać naszą i obcą służbę celną. Pośrodku sali, gdzie było trochę wolnej przestrzeni, usadowił się Beznogi. Jego ręce spo-czywające na kołach wózka ciągle nimi manipulowały. Wózek poskrzypywał, ruszał to w przód, to w tył albo kręcił się dookoła jak bąk. Reszta pacjentów leżała lub siedziała na swo-ich łóżkach. Było gwarnie. Słowa całymi rojami ulatywały we wszystkich kierunkach. – Zima się zbliża – powiedziałem – więc co tu się dziwić, że pańska córka tych parę dni, które jej pewnie zostały z urlopu, zapragnęła spędzić tam, gdzie jest trochę cieplej. – Córka studiuje – przerwał mi Książkiewicz – jest na pedagogice. Kierunek resocjaliza-cja. A u mnie była dopiero raz, choć leżę tu prawie miesiąc. Przedtem, dla odmiany, miała zaległy egzamin. Ale pal licho, panie Radwan, mój osobisty żal. O niczym bym nie pamiętał, gdyby to był bardziej sensowny kierunek. Ale resocjalizacja? Przyuczanie bandziorów do normalnego życia? Bandzior zawsze pozostanie bandziorem. To próżny trud. Takie jest moje zdanie. – Pan wybaczy, ale zbyt płytko pojmuje pan to zagadnienie. Resocjalizacja to nie tylko przyuczanie bandziorów do uznanych norm życia społecznego, ale także działalność przysto-sowawcza w sferze ludzkiej psychiki. A to już jest bardzo rozległa dziedzina, wykraczająca znacznie poza kręgi przestępcze. Na przykład resocjalizacja upośledzonych z powodu nie-prawidłowego przebiegu dzieciństwa. To wielka sprawa i coraz częściej występująca. – To jest ujęcie redaktorskie, panie Radwan, ale zwyczajny człowiek odnosi się do tego in-aczej. Dla normalnego człowieka ważne jest, ile będzie miał po tych studiach na rączkę. Dwa, pięć czy dziesięć tysięcy miesięcznie. Nie można iść na studia tylko dlatego, że taki akurat kierunek jest modny. A potem liczyć jedynie na to, że spotka się na swojej drodze życia ja-kiegoś bogatego bęcwała, któremu do szczęścia potrzebny jest już tylko chart afgański lub niebieski pudel i wykształcona humanistycznie żona. Przenikliwość Książkiewicza zdumiała mnie. Nie wiedziałem, jak pociągnąć tę dyskusję dalej. Przytaknąć mu czy zaprzeczyć? I wtedy usłyszałem gniewne słowa siostry, która mnie nie lubiła. – Co pan tu robi? Proszę wracać na swoją salę. Rozdałam termometry. To nie jest park miejski, żeby łazić wszędzie, tylko chirurgia. Rozłożyłem bezradnie ręce. – Siła wyższa, panie Książkiewicz. Ale wpadnę tu jeszcze po kroplówce. Albo, jeśli pan woli, i spotkajmy się na spacerze. – Nie będę już dziś chodził – odparł – jutro owszem, ale nie dziś. Będę czekał na pana tu-taj. Karetki nadal podjeżdżały pod nasz oddział. Teraz, kiedy odpłynął już tłum odwiedzają-cych, po którym zostały kompoty, pieczone kury, kotlety schabowe, a także, obok innych specjałów, bukiety kwiatów, słychać to było jeszcze wyraźniej. Jestem na sali sam i zastana-wiam się, co dalej? Poleżeć jeszcze trochę czy pójść już do Książkiewicza? W dzień wizyt zawsze mi skacze gorączka. W tej chwili mam trzydzieści siedem stopni i pięć kresek. Nie sądzę jednak, abym się przeziębił. To nerwy. Można by jeszcze pójść na telewizję, głos spike-ra nakłada się nachalnie na te wszystkie dźwięki, albo na papierosa do klubu, w który w go-dzinach wieczornych przemienia się ustęp. Dzisiaj, choć mocno jestem osłabiony, nie mam jakichś szczególnych dolegliwości, psychicznie natomiast jestem zawieszony w pustce. Moje zmysły uwrażliwiły się. Zwłaszcza dotyk i słuch. Moje ciało pełne jest też dziwnych napadów świądu. Nie jestem pewien, czy przyczyna tego tkwi w ogarniających mnie napadach lęku, czy też po prostu działa we mnie jakaś niezależna od niczego maszyneria. Gdzie ta pidżama? Ostatecznie mogę się przebrać. Nawet Rauch nie ma takiej, chociaż prywatnie piecze ciastka. Piękna pidżama. Czarna z wąziutkim czerwonym obszyciem. Balo-wa, można powiedzieć. Nabiegała się za nią Emilia, żeby kupić. Żadnej ze starych moich pi-dżam nie pozwoliła mi zabrać. Pidżama to tutaj garnitur. Smoking bez mała. W ciągu zaledwie godziny Książkiewicz wyraźnie odmłodniał. Zauważyłem to natych- miast. Swobodny uśmiech, ożywiona twarz. A w jego sali znów przestronnie. Beznogi na dalekich trasach, reszta, być może, na telewizji. Poza Książkiewiczem jest jeszcze tych dwóch, których widziałem poprzednio. Cisi ludzie. Albo śpią, albo próbują czytać gazety, albo zatapiają się we własnych myślach. Oho! Jest i nowy. Od razu można poznać. Rozbiega-ne oczy i rozpacz bezdenna w nich. A przy łóżku już stoi kroplówka. Transfuzja nawet. Przy-suwam sobie taboret. To taboret jest taki ciężki czy ręce mam takie słabe? Oburącz musiałem wziąć. A na szafce przy moim koledze popielniczka. A na popielniczce papieros. Tli się. – No, no – mówi Książkiewicz – wygląda pan jak lord angielski albo jeszcze lepiej. – Długa ręka mojej żony – odparłem – dosięgnęła mnie nawet z Brukseli. Nasza redakcyj-na sekretarka otrzymała w tym celu pełnomocnictwa. – To ta nieduża i przy kości? – Za to jaka energia – powiedziałem – i jaka wydajność w pracy. A jakie znakomite ma-szynopisanie. Iskra, nie kobieta. – Bywają takie niewiasty. Niby gruba, na oko słoń, a rusza się jak piórko. Od dawna było już ciemno i wydawało się, że po połyskującym płytkami pcv korytarzu światło przesuwa się jak po ślizgawce. Byłem znużony, każde bardziej gwałtowne poruszenie się sprawiało mi trudność, a jednocześnie była w tym znużeniu jakaś zadziwiająca statecz-ność. Jakby miniony dzień pełen był uciążliwych, ale dobrze spełnionych obowiązków. Na korytarzu nagle ukazał się wózek, na którym kogoś wieziono. Zatrzymał się. Nie mogłem zorientować się, przed naszą salą czy przed szóstką? Jednak przed szóstką. Guzik znów ma kompana, ciekawe, czy umrzyka? – Wie pan co? – odezwał się Książkiewicz. – Dzisiejszy stan mojego organizmu to był właśnie ten pozorny bezruch, o którym mówiłem już panu, jaki niekiedy ma miejsce na woj-nie podczas dyslokacji sił. Jest ciągle spokój, ale nowe działania rozpoczną się najdalej jutro, a może jeszcze dziś w nocy. Zanik tego potwornego bólu, który mnie przewiercał, spowodo-wał, że nie prosiłem już o wstrzyknięcie tego zagranicznego specyfiku, który ma właściwości nie tylko uśmierzające, ale daje również wiarę i optymizm. A tego mi, panie Radwan, wyraź nie zabrakło. Przed pół godziną zasymulowałem więc atak bólu. Otrzymałem zastrzyk i świat natychmiast stał się jaśniejszy, a umysł mój drgnął jak stojący na bocznicy, załadowany wę-glem towarowy pociąg. – Żałuję, panie Książkiewicz – wtrąciłem – że nie jestem lekarzem. Pan bardzo ciekawie ujmuje swój przypadek, komentując wszystko, co dzieje się w pańskim organizmie. I myślę, że robi pan to bardzo trafnie. Umilkłem, bo na korytarzu znów coś się działo. Wieziono kogoś nowego. Nasza sala? I tym razem nie nasza, ale położona po przeciwległej stronie korytarza. Trójka lub piątka. W telewizji zaczął się już chyba dziennik. Krzepiący poszum uniósł się bowiem ponad oddzia-łem. – Przed południem, kiedy pan był u mnie, trzymałem się jakoś. Potem pojawił się niewy-tłumaczalny niepokój, a krótka wizyta żony jeszcze ten stan niepokoju pogłębiła. Dopiero ten ożywczy zastrzyk przywrócił mi wiarę i nadzieję oraz pozwolił ogarnąć spojrzeniem całe moje życie. Wtedy znów powróciłem na chwilę do tamtej niefortunnej wyprawy do Rosic, która w rezultacie stała się momentem zwrotnym w stopniowym pozbawianiu mnie roli ini-cjatywnej w naszym stadle. Podobnie zresztą trzeba niestety ująć próbę poskromienia wroga ludu. Ta próba również dokonała pierwszego wyłomu w niezachwianej wówczas pewności moich poczynań. Wśród zwykłych zajęć i pozornego spokoju nadeszła zima. Krótko po świętach Bożego Narodzenia zostałem ojcem, a dziewczynka, która przyszła na świat, otrzymała imiona: Mo-nika Jadwiga. Fakt dokonania tego obrządku na sposób świecki stał się przyczyną pierwszego poważnego zatargu z moją żoną. Małżonka bowiem zapragnęła, abyśmy wzięli cichy ślub kościelny, po to, aby również na sposób kościelny można było ochrzcić dziecko. Postawiłem się twardo, bo nie dla mnie na tamtym etapie było takie wstecznictwo i kołtuńska ciemnota. W domu nastąpił dłuższy okres tak zwanych cichych dni, co uznać należy jedynie za poetyc-ką przenośnię, gdyż w pokoju darła się wniebogłosy Monika Jadwiga, a w łazience, tym do niedawna naszym uroczym, intymnym miejscu, znów zaczęły rozbrzmiewać zza ściany jado-wite słowa oszczerczych radiostacji. Nie czyniłem już jednak żadnych kroków, łudząc się, że moja wizyta w Urzędzie, nie była daremna. Ale intuicja działacza i przeczucia zwykłego człowieka mówiły mi co innego. Nadchodził rok trudny i pełen nieoczekiwanych wydarzeń. I nie pomyliłem się, panie Radwan. W marcu zmarł prezydent Bierut. Nie tak dawna prze-cież śmierć wodza narodów, towarzysza Stalina, na wiele tygodni przyprószyła popiołem moje życie, a teraz ten nowy, dotkliwy cios. Nawet żona, zajęta bez reszty współczesnym wychowem dziecka, przeżyła to boleśnie. I jakby nie było tego dosyć, na początku kwietnia zmarła moja matka. Tę smutną wiadomość otrzymałem w telegramie o takiej mniej więcej treści: „Zawiadamiam, że zmarła nagle Pańska Matka. Msza żałobna jedenastego o godzinie dwunastej. Po czym wyprowadzenie drogich mi Zwłok na cmentarz miejscowy. Proszę nie odwiedzać mnie w domu ani nie składać kondolencji. A najlepiej proszę nie przyjeżdżać. De- zydery Książkiewicz.” Oczywiście pojechałem. Miałem na sobie obszerny, maskujący płaszcz, kapelusz z szero-kim rondem i ciemne okulary. Wyglądałem w tym maskującym stroju jak tajemniczy detek-tyw z kapitalistycznej kryminalnej powieści. Żona i malutka Monika zostały w domu. Był ładny dzień, zieleniła się trawa, ale Rosice pełne szpetnych, nie zadbanych ruder, wywarły na mnie przykre wrażenie. Z głęboką satysfakcją pomyślałem wtedy o pięknym i nowoczesnym osiedlu Młynów. W sumie przecież to było wielkie szczęście, że los nie skazał mnie na moje rodzinne miasto. Jako człowiek w pełni ateistycznie nastawiony do życia i rzeczywistości, do kościoła na mszę żałobną nie wszedłem. Usadowiłem się tylko w pobliżu, aby – jak by to nazwał woj-skowy sztabowiec – mieć dokładne rozeznanie. Ludzi na uroczystości żałobne przyszło sporo. Ten niewielki, przycmentarny kościółek był nieomal pełny. Usadowiony na uboczu, zama-skowany strojem detektywa, byłem co chwila obrzucany podejrzliwymi spojrzeniami prze-chodniów. Brali mnie widocznie nie za tego, na kogo chciałem wyglądać. Ale dosyć już o tym. To tylko mało istotna dygresja. Istotniejsze było to, że czułem się wewnętrznie stłam-szony i wyrzucony poza nawias. Msza się skończyła i za chwilę ujrzałem chłopca z krzyżem, a za nim trumnę spoczywającą na ramionach krzepkich mężczyzn w średnim i starszym wie-ku. Wszyscy oni, poznałem od razu, byli członkami dawnego Rosickiego Towarzystwa Gim-nastycznego „Prężność”. Za nimi jak opasły wąż zaczął wysuwać się kondukt. Szedł ksiądz, a tuż za nim kuśtykał ojciec. W tym miejscu, które zwyczajowo przeznaczone jest dla najbliż-szej rodziny, szedł sam. Zdumiałem się. Wyglądał bowiem jak za najlepszych swoich lat, kiedy plan założenia drukarni wydawał się bliski zrealizowania. Sztuczkowe spodnie, czarna marynarka, a w ręku ten wytworny, szary dęciak firmy „Borsalino”. Na stopniach kościoła ojciec na moment przystanął i rozejrzał się wokół. Byłem jednak dobrze ukryty, znajdowałem się poza zasięgiem jego wzroku. Zaczekałem, aż cały kondukt wysunie się z kościoła, a na-stępnie z kościelnego podwórca. Wtedy dopiero, w pewnym oddaleniu, ruszyłem za nimi. Nie miałem nawet kwiatów, chciałem wyglądać jedynie na kogoś przypadkowego. Świeciło słoń-ce, pachniała nagrzana tym słońcem ziemia, ludzie idący w tylnych szeregach konduktu roz-mawiali ze sobą jak na majówce. Tak weszliśmy na cmentarz i później jego alejami aż na sam koniec, gdzie było miejsce na nowe groby. Grobu rodzinnego jeszcze tutaj nie było, rodzice bowiem pochodzili z zupełnie innych stron. W dalszym ciągu znajdowałem się na uboczu, ale ten i ów zwracał już na mnie uwagę. A zwłaszcza opasły mężczyzna w podeszłym wieku, w którym z trudem rozpoznałem Teofila Kłąba. Po chwili zacząłem rozróżniać również i innych ludzi znanych mi z dawnych lat. Wydało mi się nawet, że dostrzegłem twarz kolegi Balcerka, współzałożyciela grupy bojowej „Odwet”. Na wszelki wypadek odsunąłem się więc jeszcze dalej. Dobrze się stało, pomyślałem w duchu, że mój rodzony ojciec tak obraźliwie mnie po-traktował. Nie czułem się na siłach, aby śmiało popatrzyć Balcerkowi w oczy. Tłum, złożony co najmniej ze stu osób, otoczył szczelnie świeżo wykopany kopczyk ziemi. W końcu wi-działem już tylko ludzkie plecy i nic więcej. Nie słyszałem również przemówień, którymi żegnano moją matkę. Postałem jeszcze kilka minut, a potem poszedłem do miasta. Znalazłem kwiaciarnię i kupiłem piętnaście pięknych pąsowych róż. Wtedy uświadomiłem sobie, że nig-dy nie kupiłem matce nawet jednego kwiatka. Koło kwiaciarni był niewielki skwerek. Stało tam kilka ławek, usiadłem więc na jednej z nich. A kiedy miałem jej kupować te kwiaty, po- myślałem, skoro przed wojną nie był to w naszym domu praktykowany zwyczaj, zresztą za co miałbym je kupować? Pieniędzy od ojca dostawałem bardzo mało. Po powrocie zaś z Nie-miec byłem w domu zaledwie dobę. Nie mogłem być dłużej. Przez cały pobyt w Rzeszy drę-czyła mnie myśl, że wyjechałem z Rosic jako zdrajca. I przez cały ten pobyt pośród śmier-dzących wyziewów, jakie zatruwały powietrze w fabryce szuwaksu, marzyłem tylko o tym, aby ojciec publicznie oświadczył, dlaczego tak się stało. Mój powrót z robót nie przypadł w najlepszym momencie. W pierwszej chwili wprawdzie dopatrywałem się w nim pewnych cech symbolicznych, brakowało bowiem zaledwie paru dni do okrągłej, piątej rocznicy, ale symbolika ta jednak w niczym nie przystawała do rzeczywi-stości. Zjawiłem się w chwili, kiedy ojciec otrzymał urzędowy nakaz przeniesienia firmy do innego lokalu, ponieważ tu, gdzie byliśmy przez tyle lat i gdzie narodziły się plany założenia drukarni „Ibis”, miało powstać powiatowe biuro do spraw reformy rolnej i parcelacji. Ojciec przyjął mnie tak zwyczajnie, jakbym powrócił z wakacji. Znacznie wylewniej przyjął mnie subiekt, nie mówiąc o matce, która bardzo się rozczuliła, roniąc wiele serdecznych łez z po-wodu zobaczenia syna. Przyjechałem w ciepły czerwcowy ranek i aż kusiło mnie, żeby od razu po powitaniu iść na miasto i oblecieć wszystkie stare, roisickie kąty. Niestety nie mogłem. Z wiadomych przy-czyn palił mnie dojmujący wstyd. Wydawało mi się, że kiedy pojawię się na ulicy, każdy bę-dzie mi się przyglądał i wytykał palcem. Przywiozłem trochę prezentów. Dałem je nie tylko rodzicom, ale i subiektowi. Matka namawiała mnie, abym położył się spać i po męczącej dro-dze odpoczął. Tęsknota za dawno nie oglądanym, rodzinnym domem, była silniejsza. Ojciec z subiektem udał się do starostwa w sprawie odwołania od otrzymanego nakazu, sklep był za-mknięty, pracowali w nim dzień czy dwa wcześniej wynajęci malarze, a ja na przemian, to słuchałem opowieści z lat wojny, to odwiedzałem te wszystkie zakamarki, w których minęło mi dzieciństwo i młodość. Cały prawie świat został nieomal przenicowany, a u mnie w domu nic nie uległo zmianie. W kuchni wciąż stało moje łóżko, na którym spałem, w szufladach stołu, przy którym odrabiałem lekcje, nadal znajdowały się moje osobiste szpargały, papiery i świadectwa szkolne, mój rower, doskonałej firmy „Kamiński”, stał na strychu okryty kurzem, w szafie wisiały szkolne mundurki, a w pokoju ojca wciąż były jeszcze zamocowane przyrzą-dy gimnastyczne. Machinalnie wyjąłem swoje ostatnie świadectwo, wydobyłem parę zdjęć i piękny, wielofunkcyjny scyzoryk, który niegdyś był moją dumą, i odłożyłem na bok. Potem znowu wróciłem do matki, która opowiadała mi o kolegach, wymieniała nazwiska tych, któ-rzy żyli, i tych, którzy polegli. Ale wspomnienia te tylko jątrzyły moje rany, zdawały się wskazywać, komu zawdzięczam swoje haniebne ocalenie. Wtedy pojąłem, że nie doczekam się tu żadnych publicznych oświadczeń ani nawet zwykłych przeprosin w cztery oczy, i że to ja raczej powinienem im podziękować za to, że pozostałem wśród żywych. Wizyta ojca w starostwie przeciągnęła się aż do obiadu, obaj z subiektem wrócili stamtąd wściekli, lecz oj-ciec nie zamierzał rezygnować, sądził, że jeśli nie tu, to w województwie zdoła jeszcze wszystko odkręcić. Zaraz też wyznaczył mi dokładne zadania na dzień jutrzejszy, darowując mi łaskawie dzień powrotu na wypoczynek. Postanowiłem więc raz na zawsze z tym skończyć. I wyjechałem z Rosic o świcie następ-nego dnia, zostawiając jedynie list, w którym w krótkich słowach wyłożyłem motywy swego postępku. Z tego zaś, co przywiozłem ze sobą z niewoli, zabrałem tylko dodatkową koszulę, sweter, zegarek oraz przybory do golenia. Ostatnie świadectwo szkolne i scyzoryk zabrałem również. Oto, jakie wspomnienia i jakie myśli, panie Radwan, nurtowały mnie, kiedy siedziałem na ławce w pobliżu, kto wie czy nie jedynej, rosickiej kwiaciarni z potężnym bukietem szklar-niowych róż w rękach, czekając, aż zakończą się uroczystości żałobne nad świeżym grobem mojej matki. Gdy stwierdziłem, że starczy już tego wysiadywania, ponownie udałem się na cmentarz. Było już tutaj pusto, a kopczyk ziemi wznoszący się nad ciałem. mojej rodzicielki pokrywały szczelnie liczne wieńce i bukiety kwiatów. Przyklęknąłem i ogarnął mnie niewy- słowiony żal, że nasze drogi tak się opacznie rozeszły, że władza ludu i sprawiedliwość spo-łeczna odbiły się od zatwardziałych serc moich rodziców jak od muru. Rozczulać się jednak nad sobą już dłużej nie mogłem. Zostawiłem na grobie te piękne róże i wolno poszedłem do miasta. Zrobiło się nieomal upalnie, a mój maskujący strój męczył mnie bardzo. Chciało mi się pić, od przeżytych emocji bolała mnie głowa. Nie wiadomo kiedy, znalazłem się pod tą samą gospodą ludową o nazwie „Zacisze”, w której jesienią kupowałem wódkę. Wszedłem do środka. Mimo wczesnej jeszcze pory było już dosyć tłoczno. Za dawnych lat była tutaj pry-watna restauracja, wtedy nazywała się „Rarytas”. Zatrzymałem się w barze i od razu, żeby dziesięć razy nie chodzić, zamówiłem flaki, śledzika, dwie butelki oranżady i trzy setki wód-ki. Gnał mnie pośpiech i wciąż dręczyła pozbawiona przecież uzasadnienia obawa, że pomi-mo maskującego stroju ktoś mnie rozpozna. Widziałem bezsens tej obawy, a przede wszyst-kim jej nieaktualność, ale nadal nie przestawałem się spieszyć. Dopiero wódka przywróciła mi równowagę. Zapaliłem papierosa i wyszedłem na rosicki rynek. Miasto miało już dwie taksówki. Właśnie napatoczyła się jedna z nich. Wsiadłem i kazałem się odwieźć na dworzec. Nigdy więcej już do Rosic nie pojechałem i nigdy już nie pojadę. Przypuszczam jednak, że ojciec żyje. W następnych latach bowiem potrafił mnie razić nawet na odległość. Kiedyś tra-fiła mi do rąk gazeta z artykułem, w którym omawiany był ruch oporu w Rosicach. Pomijając już to, iż faktycznie znalazłem tam nazwiska byłych członków grupy bojowej „Odwet”, sporo miejsca poświęcone było również mojemu ojcu, który na szeroką skalę prowadził podczas okupacji kolportaż podziemnej prasy i wydawnictw, utrzymywał punkt kontaktowy, prze-chowywał rannych partyzantów oraz organizował zaopatrzenie oddziałów leśnych w żywność i leki. O pomyłce nie mogło być mowy, ponieważ wymieniony był z imienia i nazwiska, z dodaniem pseudonimu „Powielacz”. Ostatnia wiadomość pochodzi sprzed dwóch lat. Przy-wiózł ją jeden z pracowników mojej instytucji, który był w Rosicach służbowo. Opowiadał o pewnym kulawym staruchu, który w pobliżu siedziby powiatowych władz politycznych i ad-ministracyjnych, sprzedając ze zdezelowanego wózka sałatę, rzodkiewkę i inne nowalijki, zaczął okładać laską młodego, rozczochranego chuligana, który na chodniku rozbił butelkę i nie chciał pozbierać szkła. Nie wiadomo, jak by ten incydent się zakończył, gdyby nie prze- chodnie, którzy odciągnęli od leżącego już na ziemi łobuza rozjuszonego kalekę. Tym star-cem był bez wątpienia mój ojciec. Przemawiała za tym gwałtowność reakcji i opis zewnętrz-nego wyglądu. Przeżyłem to głęboko. Ale to było wszystko, na co mogłem się zdobyć. W Warszawie powitał mnie deszcz. Zapadał już wieczór, nad połyskującymi od wody jezdniami unosiła się nasycona wilgocią mgła. Kilka godzin jazdy pociągiem i coś zupełnie innego, jakby odrębna strefa klimatyczna. Z dworca aż na osiedle Młynów szedłem piechotą. Zdarzało mi się to coraz częściej, bo coraz częściej odczuwałem niechęć do domowego ogni-ska. W tamten jednak wieczór dodatkowo wypełniał mnie smutek. Ale czy mogłem postąpić inaczej? Czy wolno mi było służyć idei, a jednocześnie utrzymywać ścisły rodzinny związek z jej jawnymi wrogami? Idąc tłamsiłem w sobie ból, kojąc go długim szeregiem wywołanych z pamięci zniewag, których zaznałem od ojca. Zbyt duży jednak był ciężar smutku. Potrze- bowałem wsparcia, tej siły, której mi wtedy zabrakło, abym ten ciężar mógł unieść. Idąc wstępowałem do licznych jeszcze wówczas w Warszawie barów i knajp. I w miarę jak napeł-niałem się alkoholem, ciężar ów zdawał się maleć. Ostatni postój wypadł mi w barze przy Hotelu Saskim. Tam zrzucając gniotący mnie ciężar, zwierzyłem się przygodnemu pijakowi. – Bydlaku! – zawył ten człowiek. – Bracie! Ja, też jestem bydlę. Ty wiesz, ilu ja ludzi wsa-dziłem do ciurmy? Dalej był tylko knajpiany poszum, bełkot, nie kończące się angielki pełne wódki i oślizgłe, tryskające śliną pocałunki tego pijaka. Ocknąłem się późno w nocy na ławce, już na terenie mojego osiedla. Było mi zimno. Nie miałem na sobie maskującego płaszcza ani kapelusza. Pomacałem się. Nie miałem także portfela. Klucze na szczęście były, nie zabrano mi ich. Chciałem po cichu wejść do mieszkania, ale żona nią spała. Karmiła płaczącą Monikę. Zatoczyłem się na środek pokoju i dopadłem do łóżeczka z dzieckiem. Ogarnęła mnie ojcowska czułość. – Zostaw ją! – zaczęła krzyczeć żona. – Uchlałeś się, ty świnio! Gdzie masz płaszcz? Ukradli ci? Potoczyłem się na najbliższe krzesło. Chciałem jej opowiedzieć o swojej męce, o tym, co tego dnia przeżyłem, ale ona nie dała mi dojść do słowa. – Chlasz wódkę, dla wszystkich masz czas, tylko dla rodziny go nie masz. Rozejrzyj się chociaż. Zobacz, jakie tu klitki. I ja mam w tych warunkach dobrze wychować dziecko? Zbliżyła się i chwyciła mnie za ramię: – Obudź się! Przetrzyj te swoje zapijaczone ślepia. Słyszysz? Ten, co mieszkał przez ścia-nę, przeprowadził się dzisiaj na nowe mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią dostał. A kim on znowu jest? Inżynierek jakiś. Gdzie mu do ciebie? Odpowiedz mi coś! No! Odezwij się, ty gnoju! Nie wytrzymałem już, panie Radwan. Przysięgam, że ani przedtem, ani już później, nie uderzyłem żony. Ale wtedy dostała. Raz, za to mocno. Aż upadła, aż pociekła jej z nosa krew. Przestaliśmy już rozmawiać zupełnie. Nasze pożycie cielesne ograniczyło się do niezbęd-nego minimum. Po prostu co jakiś czas, wieczorem, ona kładła się naga na łóżku i czekała na mnie. Jeśli przyszedłem do niej, to ulegała mi, a jeśli nie, to wkładała koszulę i kładła się spać. Niekiedy jednak musieliśmy zamienić parę słów. Kończył się jej urlop macierzyński, trzeba było ustalić, czy dziecko oddamy do żłobka, czy żona zrezygnuje z pracy. Ustaliliśmy to drugie. Inne sprawy powoli wygładzały się. Ukradzione razem z portfelem dokumenty ode-słano mi pocztą. Byli jeszcze wtedy uczciwi złodzieje. W biurze wszystko szło zwykłym try-bem. Pijakiem nie byłem nigdy, tamto zdarzenie to pojedynczy wyskok. Dla świętego spo-koju, choć byłem temu przeciwny, poszedłem także do kwaterunku z żądaniem zamiany na-szego mieszkania na większe. – Przecież towarzysz – powiedziała kierowniczka – dopiero co otrzymał mieszkanie, pokój z kuchnią. Na dwie dorosłe osoby i dziecko to luksus w obecnej sytuacji. Zdenerwowałem się i wygarnąłem jej wszystko, co wiedziałem o Brzegu-Zielonackim. – Nas życie prywatne towarzysza Zielonackiego nie obchodzi – usłyszałem. – I was też nie powinno obchodzić. Radzę wam po dobroci. Natomiast, jeżeli rozchodzi się o to mieszkanie, to u towarzysza Zielonackiego występuje objaw gruźlicy żony. Nie może przebywać z nią w jednym i tym samym pomieszczeniu. To chyba i dla was jest jasne? Fanaberie mojej żony naraziły mnie tylko na nowy wstyd. Byłem jak ogłupiały i nie bar-dzo wiedziałem, co o tym sądzić. Po kilku dniach zrozumiałem. Czas spontanicznych działań już minął. Nasza rzeczywistość komplikowała się, bo i wróg robił się coraz bardziej przebie-gły. Wykazałem czujność, ale zabrakło mi odpowiedniego rozeznania. To była lekcja. Posta-nowiłem zachować pełną dyskrecję. Nie rozmawiać o tym z nikim, nawet z sobą. Kiedy nadeszło lato, pojechaliśmy na wczasy rodzinne do Międzyzdrojów. Zabiegałem, żeby te wczasy otrzymać. Jako głównemu księgowemu nie przyszło mi to trudno. Niezbyt jeszcze za tamtych lat zatłoczone nadmorskie plaże, cisza, piękny las położony w niedalekiej odległości od miasta, wszystko to sprawiło, że moje życie prywatne znów powróciło do jakiej takiej normy. Ale żona patrzyła już na mnie innymi oczami. Jak na kogoś, kto stał się nagle zwykłym człowiekiem. Tutaj zastały nas wypadki poznańskie. Byłem oburzony. – Pomyśl – powiedziałem do niej – jak długa i jak bezczelna jest ręka amerykańskiego im-perializmu. – Głupi jesteś – odparła – i co -cię obchodzi Poznań. Ważne, że. w Warszawie jest spokój. Nie byłeś tam zresztą, więc nie wiesz, jak tam jest naprawdę. Podsunąłem jej gazetę. – Przeczytaj – powiedziałem – to się dowiesz. Pan dobrze wie, panie Radwan, że to nie ja, ale ona miała rację. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a bezczelna, imperialistyczna prowokacja zamieniła się w słuszny, robotniczy pro-test. – Oczywiście. Doskonale pamiętam te czasy, panie Książkiewicz. Piękne dni. Nieustannie z zebrania na zebranie. Z zachrypniętym gardłem, z rozwianym włosem i z rozwianym notat-nikiem. Wielka emocja. Wspaniały, jesienny poród socjalistycznej demokracji. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, skorzystać z tego, że on milczy, ale zabrakło mi kon-ceptu. Udałem więc głębokie zamyślenie. Po chwili częstuję go papierosem. Palimy. Książ-kiewicz trzyma papierosa w ustach, wspiera się rękami o krawędzie łóżka i przesuwa się nie-co wyżej na poduszki. Zauważyłem, że ma dwie, że załatwił sobie dodatkowy przydział. Na jego twarzy podniecenie, a może to tylko wyraz skupienia? Nieistotne. A ze mną kiepsko. Niby siedzę tu przy nim, niby udaję chojraka, nic mnie nie boli, a jednocześnie słabość wszechogarniająca rozchodzi się wzdłuż ścięgien. Muzyka. Niezbyt głośna, za to skoczna i wyraźnie słyszalna. Więc dziennik się kończy i zaraz będzie film. Wiedziałem nawet jaki, lecz przestały mnie interesować ruchome obrazki. Stukot drewniaków przybliżający się z głę-bi korytarza. Oglądam się. Poznać łatwo, bo zastępca docenta wysoki, a Sukmański z brodą. Szybszy, osobny klekot drewniaków i dogania ich siostra. Teraz już równy stukot. Nie za-trzymują się, idą prosto. – Uwaga! Nalot, panie Książkiewicz – mówię. – Koniec palenia. Gasimy papierosy, a oni już są na sali. Od razu idą do tego, który ma transfuzję. Odzywa się Sukmański: – No, co? Lepiej już? Za godzinę robimy z panem porządek. – Mocno boli – odpowiada pacjent. – Dostanie pan coś na uspokojenie – mówi zastępca docenta. Tej siostry nie znam zupełnie. Dużo nowych twarzy pojawiło się tutaj. Rozłącza transfuzję, skapało już wszystko. Wychodzi. Szybko stukają drewniaki. Cichną. Po paru chwilach to sa-mo, tylko w odwrotnej kolejności. Przyniosła strzykawkę. Zastępca docenta podwija nowemu rękaw i robi mu zastrzyk. A Suikmański krąży po sali. Rozmawia z tymi dwoma, którzy nie lubią chodzić, Potem zatrzymuje się przy nas: – Dym czuję, co to za palenie na sali? – Kolega dzisiaj jest leżący – mówię – inaczej by tutaj nie palił. – Schowajcie chociaż, do cholery, tę popielniczkę, Niech jej na wierzchu nie widzę. – Schowaj ją pan do szafki, panie Radwan – mówi do mnie Książkiewicz – trudno mi dzi-siaj się schylać. Schowałem popielniczkę. Poszli. Wyjąłem ją znów. Postawiłem tam, gdzie była. Zabawa? Być może. Książkiewicz kaszle. Zanosi się tym kaszlem, a potem mówi: – Pan pamięta, że zmiany personalne na najwyższym polityczno-gospodarczym szczeblu spowodowały liczne zmiany również i na dole. Pan obserwował to inaczej, Nie ze zwykłej, lecz z redaktorskiej perspektywy. A ja w tych zmianach nie tylko bezpośrednio uczestniczy-łem, ale odczułem je również na własnej skórze. Wkrótce okazało się bowiem, że moja zaan-gażowana przeszłość i dwie klasy przedwojennego gimnazjum handlowego nie nadają się już do nowych, wyższych wymogów. Główny Zarząd Przetworów i Koncentratów przestał ist-nieć. Dawna reorganizacja, do której i ja walnie się przyczyniłem,. była tylko kroplą w morzu nowych potrzeb, bo nawet sama nazwa nie byłaby już adekwatna do aktualnych treści. Po-wołano więc Naczelny Zarząd Produkcji Konserw Mięsnych, Warzywnych i Mrożonek, jed- nocześnie odwołując mnie ze stanowiska głównego księgowego. W nowej sytuacji stary gmach byłego Głównego Zarządu Przetworów i Koncentratów okazał się za ciasny. Postanowiono zatem dobudować nowe skrzydło, znacznie większe od gmachu macierzystego. A przecież można było ścieśnić meble, wprowadzić specjalne limity wykorzystania powierzchni biurowej. Sam dokonałem takich wyliczeń, przedstawiając je nowej dyrekcji. Wyliczenia były ścisłe, oparte na moim wieloletnim doświadczeniu, ale nie-stety pominięto je zupełnie. Reorganizacja niosła za sobą również i inne zmiany. Ilość stano-wisk kierowniczych wzrosła dwukrotnie i o tyle przynajmniej wzrósł szeregowy personel. Rozrosły się niepomiernie wytyczne, choć zadania w zasadzie pozostały bez zmian. A nawet zmalało ich realne wykonanie. Liczne szeregi pracowników Naczelnego Zarządu Produkcji Konserw Mięsnych, Warzywnych i Mrożonek przez długie miesiące zajęte były przede wszystkim efektywnym rozstawianiem nowych mebli, a nie wdrażaniem się do właściwej pracy. Nawet ta ogromna sala, zwana za sanacji salą kolumnową, gdzie z takim powodzeniem rozpoczął swoją działalność założony przeze mnie zespół i tak bez sensu się rozpadł w okre-sie odnowy, podzielona została na liczne komórki i boksy, w których mrowili się ludzie, czę- sto także w godzinach nadliczbowych. Ich mozolna, fizyczna praca wydawała się nie mieć końca. Meble ustawione dzisiaj, nazajutrz znów zmieniały miejsce swojego chwilowego po-stoju. Podobnie było ze sprawą oświetlenia, a także koloru ścian, zwłaszcza w owych komór-kach i boksach, gdzie w niewielkim tylko stopniu można było korzystać z oświetlenia dzien-nego. Zwalczały się tu nie tylko różnice zdań, ale udowadniana była wyższość jednych sta-nowisk służbowych nad drugimi. W tej sytuacji kolor ścian ulegał wielokrotnej przemianie. Płoszeni przez malarzy pracownicy wpadali w kubły z farbą, niszcząc swoje prywatne ubra- nia, bo umysłowym nie należała się odzież ochronna. Lampy przyczepiano raz u sufitu, raz z boku, a innym znów razem całkiem w rogu. A gdy po wielu merytorycznych dyskusjach ustalono mniej więcej jednolitą koncepcję i wykonano ją, okazało się, że lepsze i bardziej modne jest oświetlenie jarzeniowe. W tych trudnych miesiącach nie oszczędzałem się, panie Radwan. Mogę nawet powie- dzieć, że dałem z siebie wszystko, co mogłem dać, jeśli nie więcej. Pracowałem po szesnaście godzin na dobę, właściwą robotę bowiem, i to już zupełnie gratisowo, wykonywałem dopiero w domu. Zdejmując mnie ze stanowiska głównego księgowego powierzono mi sprytnie zor-ganizowanie zupełnie nowej dziedziny działania i produkcji. A mianowicie kierowanie dzia-łem mrożonek. Musiałem zaproponować nie tylko filialne rozmieszczenie zakładów produk-cyjnych, ustalić z grubsza typ urządzeń chłodniczych, rozruchową i zakładaną wysokość pro-dukcji, ale także przedstawić konstruktywne wnioski dotyczące takich zmian w modelu kon- sumpcyjnym społeczeństwa, które by zapewniały w bliższej i dalszej przyszłości pełny zbyt naszym wyrobom. Większość tych prac wykonałem sam, gdyż podległy mi kilkunastoosobo-wy zespół zajęty był w pierwszym rzędzie sprawami drugorzędnymi. Proponując rozmiesz-czenie zakładów filialnych, posłużyłem się kluczem prostym i logicznym. Rozmieściłem je w tych rejonach, gdzie od lat istniały tradycje dobrego, intensywnie prowadzonego warzyw-nictwa. Co zaś się tyczy zmian modelu konsumpcyjnego, to po zastanowieniu zaproponowa-łem posunięcia radykalne. Po pierwsze, globalny wykup zbiorów od wszystkich producentów, i po drugie, stopniowe, coraz znaczniejsze zmniejszanie dostaw świeżych warzyw do handlu i sukcesywne zastępowanie ich warzywami mrożonymi. W początkowym okresie nasze zakła-dy nie byłyby oczywiście w stanie zamrozić całego skupu, więc pozostawałyby na składowi-skach spore, łatwo ulegające popsuciu nadwyżki. Ale zmiana modelu konsumpcyjnego wy-magała niestety ryzyka i nieuniknionych strat. Aby te straty pomniejszyć, wpadłem na po-mysł, żeby odpłatnie przeznaczać nadwyżki na skarmianie bydła lub w najgorszym wypadku kompostować je, a następnie, już w postaci poszukiwanej ogrodniczej ziemi, sprzedawać na-szym producentom. Zaproponowałem też, w celu powstrzymania panującego chaosu, powo- łanie komisarza do spraw umeblowania, oświetlenia i wystroju wnętrz, który posiadałby pełne uprawnienia i pełnomocnictwa dyrekcji naczelnego zarządu i którego decyzje byłyby osta-teczne i absolutnie wiążące. Przestrzegłem również, aby przy dobieraniu kadry kierowniczej zwracać więcej uwagi na jej pochodzenie klasowe i postawę ideologiczno-etyczną, mniej zaś na rzekomą, jak na razie tylko gadatliwą, operatywność. – Przepraszam, ze przerwę – wtrąciłem – ale w tym okresie pan jakby zbliżył się do swo jego ojca w sensie tej samej, warzywnej branży. Popatrzył na mnie i nie zwracając zupełnie, uwagi na to, co powiedziałem, kontynuował: – Wszystkie te projekty przedłożyłem dyrekcji na piśmie. Nie spotkały się jednak z nale-żytym oddźwiękiem. Bowiem dyrekcja miała odmienne koncepcje. Według niej na przykład zamrażalnie winno się instalować nie w rejonach tradycyjnie dobrych upraw, ale tam, gdzie takich upraw zupełnie nie ma, aby tym strategicznym chwytem zakorzenić na stałe wśród ludności, siłą rzeczy spragnionej zieleniny, popyt na mrożonki. Projekt zagospodarowania nadwyżek i pomniejszenia strat pominięty został milczeniem. Propozycją powołania komisa-rza i ostrożniejszego doboru kadr wywołałem, krótko mówiąc, prawdziwą burzę w szklance wody. Niektórzy ludzie przestali mi się kłaniać i na mój widok odwracali się plecami. Na efekty moich opracowań nie musiałem już długo czekać. Skierowano mnie na etat kie-rownika zbrojami jednego ze stołecznych przedsiębiorstw budowlanych. Gięło się tam stalo-we pręty używane do konstrukcji żelbetowych. Zbrojarnia znajdowała się na dalekim wów-czas Służewcu, wciśnięta w badylarskie pola pomiędzy widocznymi w oddali terenami Pań-stwowych Wyścigów Konnych a zabudowaniami zakładu karnego. Przebywając tam miałem wrażenie, że znajduję się na jakiejś odległej prowincji. Zakres moich nowych obowiązków z ledwością mieścił się na pięciu stronach gęsto zadrukowanego maszynopisu. W rzeczywisto-ści jednak w ciągu całego dnia składałem zaledwie kilka podpisów na ważniejszych doku- mentach, niczego więcej nie mając do roboty. Oprócz mnie była tam zatrudniona panienka biuralistka, był majster, magazynier, brygadzista, było także siedmiu pracowników fizycz-nych. Nie mogąc bezużytecznie wysiedzieć na miejscu, wymykałem się ze zbrojami na krót-sze i dłuższe spacery. Przyglądałem się wyrobnikom pracującym na badylarskich polach, dziwiła mnie ich radość i mrówcza pracowitość, a niekiedy nawet wędrowałem na teren wy-ścigów, aby poobserwować treningi. Było lato, upalne dnie, więc z tym większą niechęcią gnany jedynie poczuciem obowiązku wracałem do znajdującego się w nagrzanym baraku biura. W pobliżu moi zlani potem i spaleni słońcem robotnicy ładowali na samochody gotowy już materiał zbrojeniowy. Kusiło mnie, panie Radwan, aby mimo wielu lat pracy na odpowie-dzialnych stanowiskach stanąć razem z nimi do tej brudnej i ciężkiej roboty i tak jak oni po-znać smak rzetelnego zmęczenia. Były to jednak tylko mrzonki, na coś takiego bowiem nie mogłem sobie pozwolić. Wchodziłem więc do baraku, gdzie majster na podstawie nadesła-nych zleceń ustalał harmonogram pracy na jutrzejszy dzień, spiesząc się, aby zdążyć mi go jeszcze przedłożyć, magazynier zaś, łysy i tłusty jak opasła żaba czterdziestolatek, bezcere- monialnie, nie przejmując się niczyją obecnością próbował, jak zwykle, namówić panienkę biuralistkę, aby odbyła z nim stosunek płciowy. Przywoływałem go do porządku i sam z ogromnym wysiłkiem próbowałem udawać, że coś robię. Czas wlókł się niemiłosiernie, a wszystkie godziny były podobne do siebie jak dobre, fachowo zrobione zapałki. Pozbawiony możliwości prawidłowego rozwoju wyczerpywałem swoją energię w drob- nych utarczkach z żoną, rozpoczynając długi etap głupienia w domowych pieleszach. Wresz-cie, gdy moja cierpliwość zaczęła się wyczerpywać, przypomniano sobie o mnie na odpo-wiednim szczeblu. Wykorzystałem urlop, a następnie zostałem skierowany do Biura Rozwoju Perspektywicznych Prognoz Wykorzystania Surowców Wtórnych, w skrócie: „Biurpersprog”. Instytucja ta dopiero się zawiązała, więc tym bardziej mnie to cieszyło. W każdej pracy wi- działem przede wszystkim jej aspekt polityczny, więc nie miało znaczenia, w jakim przedsię-biorstwie zostanę zatrudniony. Pod warunkiem, że będzie to funkcja odpowiedzialna, na mia-rę moich możliwości i doświadczenia, a nie błaha i nijaka. Zamilkł, a potem nagle poderwał się i usiadł. Jedna z poduszek strącona spadła na podłogę. Wstałem ze stołka i schyliłem się, żeby ją podnieść, a on w tym czasie zaczął krzyczeć: – Panie Radwan! Jakby pan nie był redaktorem, to kim chciałby pan być? Pytam się, ale i tak wiem. Pan chciałby być menadżerem kluczowego przemysłu! To jasne. Decydować, za-rządzać i wykonywać! Cały czas w ogniu walki o plan! I ciągle tym swoim służbowym – przepraszam za wyrażenie – szybkopierdnym pojazdem z jednej doniosłej narady na drugą doniosłą konferencję. W nieustannym ruchu, w nieustającym napięciu. Proszę się nie odzy-wać! Bo sam chciałem być menadżerem. Chciałem, ale mi nie wyszło. Oklapł. Osunął się, jak niekiedy osuwa się płachta podczas odsłaniania tablicy pamiątko-wej lub upamiętniającej. Skorzystałem z okazji i szybko podłożyłem mu pod plecy podnie-sioną z podłogi poduszkę. – Panowie – zajęczał ten nowy, który jeszcze dzisiaj miał iść pod nóż – na miłość Boską, ciszej! Proszę tak nie krzyczeć. Ja już nie mogę. Usiadłem. Otarłem rękawem pot z czoła. – Pan pewnie pomylił adres – odparłem nowemu. – Pan może chciał być w prywatnej kli-nice Rockefellera? Ale nic straconego. Pan poprosi, to pana przeniosą. Samolotem. Albo jesz-cze lepiej sputnikiem. – Zostałem kierownikiem działu gospodarczego – powiedział tak cichym i bezbarwnym głosem Książkiewicz, że musiałem przychylić się, żeby lepiej go słyszeć. – A to już z góry stawiało mnie na straconej pozycji. Biuro Rozwoju Perspektywicznych Prognoz Wykorzy-stania Surowców Wtórnych było rodzajem instytutu badawczego. Liczyli się głównie okular-nicy naukowcy. Ten ciągle rosnący zastęp magistrów przeważnie chemii, biologii i rolnictwa ozdobiony kilkoma doktorami – później proporcja ta uległa wyraźnej zmianie, było zaledwie paru magistrów – odciskał się na wszystkich zadaniach, jakie stały przed „Biurpersprogiem”. Czułem się tam tak, jakbym przeniesiony został żywcem w okres feudalizmu. Hierarchia i ściśle przestrzegana gradacja, panie Radwan. Funkcje społeczne przypisane do stanowisk służbowych lub raczej naukowych. Pracownicy pierwszej i pracownicy drugiej kategorii. Dłubanina i żadnej płomiennej bojowości na drodze do realizacji planu. Pełniłem stanowisko kierownicze, a zaliczałem się do personelu pomocniczego. Po raz pierwszy od paru lat nie wybrano mnie do egzekutywy. Zakres mojego oddziaływania to tylko mój personel. Kilka biuralistek, zaopatrzeniowiec, magazynier oraz sprzątaczki. Stan psychiczny, w jakim się znajdowałem, był fatalny. Bezwzględnie i z całą swoją ko-biecą pazernością wykorzystywała to żona. Byłem dla niej przygłupim niedorajdą, ona zaś z niezwykłą wręcz łatwością wkraczała w etap nieustannego nadążania za nakazami mody. Wiecznej troski o to, na przykład, czy najnowszy typ spodni wciśnie się na jej tyłek i czy jej tyłek ma taki krój, jaki wymagany jest u współczesnej kobiety. – Marian, powiedz mi – spytała mnie kiedyś - czy ja mam modne pośladki? Ty znasz mnie najlepiej. A z tyłu sama dobrze się nie obejrzę. – Nie wiem – odparłem – nie znam paryskiej mody w tym temacie. – Wiedziałam, że tak powiesz – oburzyła się w ten swój szczególny, chłodny sposób. – Do czego ty się nadajesz? Kazałbyś mi się chociaż rozebrać. Każdy mężczyzna by to zrobił na twoim miejscu. Najlepiej idź już na rentę albo na dłuższe chorobowe. Proszę nie myśleć, że opowiadam tu jakąś satyrę. Nic podobnego. Tak lub w sposób bar-dzo zbliżony wyglądało moje codzienne życie w domowych pieleszach. Gdyby chociaż chciała poprzestać na sobie! Gdzie tam. Ze mnie też zapragnęła zrobić małpę na obcy model. Ale nie ze mną taki numer, panie Brunner, jakby powiedział kapitan Kloss. Nie dałem się. Córkę mi jednak przekabaciła zupełnie. Ginąłem, panie Radwan, a co najgorsze, pośród pozorów przydatności. W sensie zawodo-wym robiłem bowiem dużo. To na mojej głowie spoczęła niebawem większość spraw zwią-zanych z adaptowaniem przyjętej przez Biuro Rozwoju Perspektywicznych Prognoz Wyko-rzystania Surowców Wtórnych, znajdującej się w najbliższym sąsiedztwie, byłej fabryki gwoździ, a mianowicie dwóch jednopiętrowych biurowców i hali produkcyjnej. W następ-nych latach położyłem również wielkie zasługi w zakresie humanizacji miejsc pracy poprzez wprowadzenie żywego uzielenienia, zwłaszcza paprotek zawierających dodatnią jonizację, oraz tamującego ludzkie zmęczenie koloru ścian zarówno w biurach, jak i w laboratoriach „Biurpersprogu”. Ale przecież nie o to mi chodziło, panie Radwan, to nie ten kierunek pod- powiadała mi ambicja i wrodzone predyspozycje. Chciałem, aby moja niestłamszona ide-owość i wielka wola działania mogły się w pełni uzewnętrznić w ogólnonarodowym dążeniu ku lepszej przyszłości. A tymczasem te tak potrzebne społeczeństwu walory marnowały się w zaściankowej dłubaninie. W „Biurpersprogu” dokonywano między innymi przerobu odpadów wełnianych na dosko- nałe kleje oraz komponenty do wysokokalorycznych pasz białkowych, z włókien sztucznych robiono tkaniny izolacyjne, z papieru uzyskiwano ponownie celulozę, której używano do wy-robu płyt drewnopochodnych bardzo dobrej jakości, z niektórych zaś tworzyw drogą skom-plikowanych zabiegów wytwarzano substancję, która po kilkudziesięciu latach leżakowania miała szansę stać się życiodajną glebą. Działalność ta, panie Radwan, rozwijała się na ogół owocnie mimo częstych kłopotów z surowcami. Składnice odpadków użytkowych, z którymi kooperować miała nasza instytucja, robiły trudności z tego powodu, że transakcje z „Biurper- sprogiem” nie były im wliczane w premię. Ale z biegiem czasu i te kłopoty zanikły. Przyzna-no nam środki dewizowe na drugi obszar płatniczy i od tej pory potrzebne do przeprowadza-nych badań surowce uzyskiwaliśmy z importu. A mimo to, mimo niezakłóconej pracy i ryt-micznego wykonywania planów, dostrzegałem w działalności Biura Rozwoju Perspektywicz-nych Prognoz Wykorzystania Surowców Wtórnych pewien mankament. Mianowicie taki, że za bardzo grzęźliśmy w laboratoriach, a zbyt mało włączaliśmy się w ogólnokrajowy nurt najszerzej pojętej industrializacji. Przekazanie do mych rąk stymulowania tego ważnego pro- cesu w znacznym stopniu zaspokoiłoby moje ambicje. Niestety nie doczekałem się takiej de-cyzji. – Zmień sobie pracę, Marian – mówiła do mnie żona. – Mógłbyś załatwić coś w handlu. Masz już praktykę przecież. Najlepiej w artykułach technicznych. Prywaciarze się rozwijają. A braki były, są i będą. Reszty chyba nie muszę ci tłumaczyć? Tylko czy ty w ogóle potrafisz coś załatwić? Chcesz, to ja to zrobię. – Milcz, głupia kobieto – odparłem – nie ruszę się nigdzie! Postawiono mnie w „Biurper-sprogu”, więc tam zostanę i co najwyżej będę czekał na dalsze zadania. Przez parę chwil łapczywie chwytał powietrze. Wciąż byłem pochylony i od tego pochyle-nia zaczęły mi drętwieć plecy. Mrówki swędzenia o chwytliwych łapach przebiegały tamtędy i nurzały się w strugach potu. – Żona zaczęła od biura turystyki krajowej – powiedział znów, ale jakby głośniej, więc wyprostowałem się trochę – szybko jednak zmieniła biuro krajowe na biuro turystyki do kra-jów socjalistycznych. Dalsze jej posunięcia to samowolna zmiana imienia na Iza i intensywna nauka języka angielskiego w ramach uniwersytetu robotniczego, bo taniej. Robiła to, aby przejść do biura turystyki do krajów kapitalistycznych. Kiedy tam przeszła, w jej życiu poja-wił się Władysław Lupa, obecnie Patryk, a wtedy jej nowy szef. – Powinniśmy trochę odpocząć od siebie, Marian – powiedziała mi – wymaga tego czasem psychika dwojga ludzi połączonych małżeńskim węzłem. Upośledzony staroświeckim nawykiem wierności nie mogłem tego zrozumieć. Na skutek tego moje kontakty fizyczne z żoną stały się bardzo rzadkie. Wówczas gdy pojawiało się w niej rozluźnione i sporadyczne poczucie obowiązku. Były też, wstyd to obecnie przyznać, panie Radwan, kontakty po prostu wyżebrane przeze mnie. Zgnębiony tym wszystkim szukałem okresowej ucieczki w alkoholu. Pogłębiało to jednak jeszcze bardziej moją frustrację i dekadencję. Nie znajdując satysfakcji w życiu rodzinnym i nie umiejąc z powodu nadmiaru ambicji na ten brak satysfakcji zareagować, pozbawiony równolegle pełnej satysfakcji w działalności społecznej i w pracy, gorzkniałem coraz bar-dziej. Ale ile czasu można się frustrować? Otrząsnąłem się w końcu. Wyegzekwowałem od żony to, co należało mi się przecież na mocy prawa, w wymiarze przynajmniej jeden cotygo-dniowy kontakt. Jeszcze lepiej zadziałałem w pracy. Skoro nie dano mi działać tak, jak chciałem, założyłem samodzielną sekcję wędkarską, której zostałem długoletnim prezesem. Natrafiło to w „Biurpersprogu” na bardzo podatny grunt. Kilkudziesięcioosobowa grupa na-szych członków, korzystając z zakupionego ze społecznych środków autokaru, wyjeżdżała często nad Bug, Narew czy nad jeziora mazurskie. Wyjazdy te były dla mnie wielkim relak-sem i zastrzykiem niekłamanego optymizmu. Przy trzaskającym cicho ognisku podczas noc-nych połowów toczyła się sterowana przeze mnie dyskusja, dotycząca dynamicznego rozwoju kraju. Ale po powrocie do domu znów opanowywała mnie apatia i zniechęcenie. Mieszkali-śmy już gdzie indziej, żona załatwiła inny lokal, pełne em trzy, na szczęście w tej samej, so-lidnej kategorii budownictwa i w tym samym osiedlu. Bezsprzecznie było nam tutaj wygod- niej, ale z wiadomych powodów oraz z powodów niepewności co do wygórowanych, moim zdaniem, zarobków żony, długo nie czułem się tu dobrze i pozostawałem w stanie napięcia. Azylem był dla mnie mój własny pokój, zajmuję ten mniejszy, w którym przeczekiwałem najgorszy dla mnie okres pierwszych dni tygodnia, kiedy do następnego wyjazdu wędkar-skiego było jeszcze daleko. – Ale to nie tylko pańska przebojowość, panie Książkiewicz – przerwałem mu – ze- pchnięta została do spraw mniej istotnych. Moja również. Ja też chciałem mieć swój wkład w dynamiczny rozwój naszego kraju, chciałem demaskować sprawy bolesne i zarazem bliskie nam wszystkim. A tymczasem, zamiast być królem przebojowego reportażu, dobrowolnie dałem się wcisnąć w wąski szablon problematyki międzynarodowej. W jego oczach pojawił się tak nieprzejednany, a nawet wrogi wyraz zniecierpliwienia, że umilkłem i pozwoliłem mu dalej mówić. – Przełożeni zaczęli interesować się moją osobą, panie Radwan. Coraz bardziej. Ruszyło się, pomyślałem. Gdzie tam! Naiwność jedynie. To żona ich obchodziła. To te wyjazdy ich obchodziły. Nie, żeby do kadeelów albo do Związku Radzieckiego. Tylko tam, do zgniłego kapitalizmu, po tę zachodnią walutę. Bo służbowych wyjazdów w sprawie surowców było już im mało. Straciłem grunt pod nogami. Koniec już ze mną. Wtedy decyzja. Odciąć się mocniej i zagłębić jeszcze w czymś innym. Zacząłem się uczyć. Córka Moniczka się uczy i ja się uczę. Co z tego, kiedy ona stale tylko matka i matka. Skończyłem technikum ekonomiczne z nagrodą. Potem uniwersytet, administracja i prawo. Następna odnowa życia polityczno-społecznego zastała mnie już w trakcie pisania pracy dyplomowej. Nie bałem się jej. Odnowa mojego stanowiska nie obejmie. I nie objęła. Stanowiska kierowników działów gospodar-czych znalazły się poza od nową. Ale jeszcze do reszty nie ostygłem. Jeszcze gdzieś we mnie ta dawna nadzieja. Uzasadniona nadzieja. Wielu przecież znajomych mi dawniej ludzi znala-zło się w szeregach osób znanych. Zbyt dużo nawet. Czekałem. W tajemnicy przed wszyst-kimi spodziewałem się, że spod nowych spisów wydobyta zostanie stara lista jednostek pre-dysponowanych, a palec jednostki aktualnie decydującej zatrzyma się przy moim nazwisku. Nie zatrzymał się. Przy innych tak, ale nie przy mnie. A dla mnie jałmużna. Stanowisko na otarcie łez. Kierownik działu inwestycji i planowania w „Biurpersprogu”. Skuteczny cios. Do reszty otworzył mi oczy. Żyć. Używać życia. To tylko było ważne. Zacząłem więc. Poświę-ciłem się całkowicie tym nowym zadaniom. Wciągnęło mnie to bardzo. Lepiej późno niż wcale. Ale co z tego, panie Radwan, co z tego, kiedy... Skończył się film i odgłos nadciągającego korytarzem tłumu zagłuszył słowa Książkiewi-cza. Jego usta jednak poruszały się nadal. Nagle znieruchomiały. Potworny grymas bólu wy-krzywił mu twarz. Zerwałem się. Potrącając jadącego ze świetlicy Beznogiego, wybiegłem z sali. W nocy trapiły mnie sny. Jeden zapamiętałem. Byłem w nie znanym mi mieście z jakimś człowiekiem o niewidocznej, jakby przysłoniętej maską twarzy. Chodziliśmy pozornie bez celu. W pewnej chwili drogę przegrodziła nam linia kolejowa. Nadjechał towarowy pociąg. Na stopniach wagonów stali esesmani, a po dachach biegały tresowane wilczury. Niewielkie okienka były szczelnie zakratowane drutem kolczastym. Pociągiem tym wieziono więźniów. Ich głuchy, przerażający krzyk podkreślał natarczywy stukot kół. Mignęła mi w jednym z okienek twarz matki. Rzuciłem się jej na pomoc. Wtedy ten mężczyzna chwycił mnie za kark i znów powlókł w stronę miasta. Znaleźliśmy się w dużej, obskurnej knajpie. Był tłok. Zaro-śnięty po same oczy kombatant w wyszmelcowanej rogatywce grał na akordeonie Czerwone maki na Monte Cassino. Stanęliśmy przy barze i mężczyzna bez twarzy zamówił od razu po trzy setki wódki. Nie chciałem, a nawet bałem się pić. I miałem rację. Wódka była tak zimna, że po pierwszym łyku rozbolały mnie zęby. Obudziłem się. To nie są zęby, to ten najnowszy, kłujący ból w pachwinie. Potrzyma trochę i znika. Zwijam się w kłębek i czekam, aż przej-dzie. Co miał oznaczać ten sen? I dlaczego zawsze przypominam sobie matkę jako zmęczoną, schorowaną kobietę, a nie pamiętam jej młodej twarzy? Świt wlecze się wolno jak pijany ślepiec. Zasypiam. Podczas obchodu wszystko dla mnie nabiera nowego tempa. Docent mówi: – W poniedziałek robimy panu zabieg. Jest konieczny.I za chwilę: – Rozmawiałem dziś telefonicznie z pańską żoną.Liczę dni. Ile jeszcze? Wypada trzy. I robi mi się gorąco. – A nie można trochę później, panie docencie? – Chce pan jeszcze dłużej być na kroplówkach?Pierwsze zdenerwowanie minęło. Bez sensu zdenerwowanie. Nie ucieknę im. – Nie chcę – mówię. Ja idę na operację, a Rogala do domu. Też w poniedziałek. Cieszy się już teraz. Co chwila wypada na korytarz, podśpiewuje. Rauch dla odmiany jest milczący. Stoi przy oknie odwró-cony do nas plecami i patrzy gdzieś. O jedenastej ma mieć bronchoskopię. To nowa metoda badania. Wziernik wprowadzony przez tchawicę do płuc. System lusterek, metalowe rury i nawet mała żarówka. Opowiadał doktor Sukmański. Na łóżku po ojcu Tomaszu leży nowy. Przywieźli go wczoraj. Z wypadku. Poza niewiel-kimi śladami na twarzy innych obrażeń nie widać. Musi leżeć, nie wolno mu chodzić. Mówi, dlaczego tu jest. – Za pierwszym razem – mówi – wypadłem ze statku do Wisły. Założyłem się z narzeczoną, że od komina aż do rufy przejdę po poręczy. Straciłem równowagę i zanurkowałem. Wyłowili. Nawet niepotrzebnie, bo dobrze pływam. Za drugim razem chciałem żonie zrobić niespodziankę, zacząłem myć szyby i wypadłem z okna. Niewysoko. Tylko jedno piętro, a pod spodem trawnik. Złamałem obojczyk. Wczoraj wyskoczyłem z roboty po następną flaszkę. Zeby było szybciej, poleciałem na skróty i wpadłem pod furgonetkę z pieczywem. W samochodzie maska zgnieciona, a mnie nic, ale leżeć każą. Do trzech razy sztuka, więc limit mam wyczerpany. Udało się, bo zaw-sze byłem na bani. Ten następny raz mogę być trzeźwy i to już będzie koniec. Opowiada o tym i śmieje się. Wesoły człowiek. Pierwszy papieros około południa. Pomiędzy kroplówkami. Nie smakuje mi. Dym jest mdlący. Ma metaliczny posmak. Palę jednak do końca. Na korytarzu zwyczajnie. Promenowanie. Tylko te nowe twarze. Przybyło ich. Do trójki otwarte drzwi. Dobiega krzyk. Ostry i nieprzyjemny. Krzyczy salowa Kurzawa. Nasłuchuję. Jakiś chory podtarł się kawałkiem ligniny i wrzucił to do talerza. Witamy się z Guzikiem jak dobrzy znajomi. – Jednego młodego mam u siebie – mówi – stalowy gwóźdź, piętnaście cali, połknął. W kiciu. Na budowie robili, a on nie chciał. Do końca go nosił, ale pracować miał zabronione. Teraz przyszedł go wyjąć. Niezły gość, lecz ma apetyt szkodliwy dla zdrowia. Podumał chwilę. – Są też i tacy, którzy szkło zjadają jak cukier. Taki akurat smak mają po wódce. – A z pa-nem jak? – pyta. – W poniedziałek. – Co w poniedziałek? – Nóż. W świetlicy marudzi telewizor. Program dla rolników. O korzyściach wynikających z sia-nia wysokogatunkowych traw. Na nasiona. Gapiów z dziesięciu. Nieważne, co nadają, ważne, że coś się rusza. Patrzymy trochę, potem idziemy z powrotem. Pod szóstką rozstajemy się. Zerkam tam. Młody człowiek rozwalony na łóżku. Je jabłko i przegląda jakieś pismo ilustro-wane. Beznogi uczy się chodzić. Wspiera się na krótkich kulach, pochyla tułów, a później buch, buch, przesuwa protezy. – Szybkiego kawałka jeszcze teraz nie zafikam – mówi – ale tango to już niedługo zatań-czę. Przeciskam się pomiędzy kibicami. Stukot tych protez, pokrzykiwanie, a Książkiewicz śpi. Z rumorem, bo ciągle nabiera wagi, przesuwam taboret i siadam. Zmienił mi się kolega. Wy-raźnie żółta cera, ciemne, prawie czarne smugi pod oczami. Przyklejone do czoła mokre wło-sy. Ręce wyciągnięte wzdłuż ciała, dłonie też żółto odcinają się od pościeli i schudły jakby. Tylko paznokcie pozornie bez zmian, lecz wyglądają obco. Za duże do jego dłoni. Nagle czuję, że obserwuje mnie spoza przymkniętych powiek jak spoza kotary. Stukają protezy Beznogiego.Ręka Książkiewicza unosi się trochę. Przyzywa mnie. Nachylam się, a on mówi szeptem: – Zaczęło się. Od wczoraj już tak trwa. Ta walka na śmierć i życie.Przerwał. Wciągnął kilka haustów powietrza.Te bóle. Coraz większe. Ale to dobrze. Kiedy boli, to organizm się broni. Choroba atakuje, a organizm się broni. Prawdziwa wojna. Do wieczora tak przewiduję. Później przyjdzie ulga i zwycięstwo. Wierzy pan w to? Z przekonaniem przytakuję mu głową. Brzęk. Beznogi upadł. Podnoszą go. – Wypadek przy pracy! – wrzeszczy.Ruch ręki Książkiewicza. Nachylam się. – Statystyka – szepcze chrypliwie – a już zwłaszcza statystyka przewidywań prawdopo-dobnych, lecz pewnych. Mówiłem panu. Tabela prognozująca zmiany w modelu konsumpcji. Z wyprzedzeniem. Na parę lat. Byłem już bliski, ale dałem spokój. Nie było czasu. Parę haustów powietrza. – Wrócę do tego. Podejmę jeszcze raz. Można uogólnić. Zastosować do przemysłu. Do całej gospodarki narodowej. W przerwach, kiedy ból jest mniejszy, myślę o tym. Matematyk potrzebny. Ideowiec. Całki i różniczki. Przeliczanie horoskopów. Zainteresujemy resorty, roześlemy do ministrów. Czterdzieści dwa ministerstwa chyba. W którymś chwyci. Musi chwycić. Wtedy rozejdzie się wszędzie. Nie tylko u nas. Do bliskich nam krajów również. Ożywiłem się. – Panie Książkiewicz – powiedziałem – pan nie zna ostatnich danych. Z poufnych, ale jeszcze nieoficjalnych źródeł wiem, że ministerstw będzie pięćdziesiąt sześć. Między innymi: Ministerstwo Kooperacji Integracji, Ministerstwo Ogólnej Współpracy, Ministerstwo Przeko-nań i Wdrażania Postaw, Ministerstwo Przemysłów Pozaresortowych, Ministerstwo Rekulty-wacji oraz szereg innych, których nie zapamiętałem. Jego twarz jakby pojaśniała. – Wzrastają szansę – wyszeptał – rośnie zasięg mojego pomysłu. A pan wesprze tę sprawę swoim piórem. Liczę na... Nie skończył. Opustoszały mu oczy. W jednej dosłownie chwili. Oddychał jednak. Ustami. Policzki wzdymały się lekko i znów zapadały. – Panie Książkiewicz – powiedziałem. Cisza. – Panie Książkiewicz! Cisza. – W piłę jeszcze zagram nimi! – darł się Beznogi. – W piłę! Położyłem się. Jeśli dla leżenia się tylko kładę, kładę się twarzą do okna. Pada śnieg. Już parę razy padał. Ale teraz jest drobny, suchy, prawdziwie zimowy. Kiedyś Ziutek pokazał mi w barze „Bazar” krzepkiego staruszka. Staruszek nigdy nie miał pieniędzy, ale nigdy też nie tkwił przy pustym kuflu. Zawsze mu ktoś postawił, jeżeli nie wódkę to piwo. Miał jednak swoją miarę, pił tylko pod humor. I ciągle opowiadał. O lasach i jeziorach, o górach i doli-nach, o czerwcowych łąkach kolorowych jak dywany. Nie były to opowieści zmyślone. Gdy bowiem robiło się ciepło i bliskie już było lato, czerstwy staruszek pakował do plecaka to, co potrzebne mu było do życia, i wyruszał z miasta. Kawałek drogi jechał koleją, a potem szedł już tylko piechotą. Miał swoje trasy i zaprzyjaźnionych od wielu lat ludzi. Komuś pomógł przy sianokosach, gdzie indziej narąbał drzewa czy popracował przy żniwach, komuś innemu naprawił zamek lub dorobił klucze i szedł dalej. Boży człowiek. Był to słynny złodziej kiedyś, wyjaśnił mi Ziutek. Pracował na pasówkę. Żadne drzwi mu się nie oparły. Mistrz w tym fachu. Ale odkąd zerwał z zawodem, grosza nikomu nie wziął. Po co mu zresztą. Samotny jest. Po wojnie porobił trochę na państwowym jako ślusarz precy-zyjny. Potem załatwił sobie rentę i zaczął żyć pięknie jak ptak. Przypomniał mi się teraz ten staruszek. I ta wędrówka. Gdyby tak zerwać ze wszystkim i wędrować? Przez pola, lasy, góry i doliny. Spać w stogach. Koniec marszu. Kroplówka. Nowy wstaje z łóżka i wybiera się do ustępu. – Do tego baniaczka – mówi wskazując na kaczkę – lać nie będę. Rogala opowiada o pijanym łobuzie, którego przywieziono w nocy. Pierś przecięta ukośnie nożem, aż do żeber. Samookaleczenie. Na izbie' przyjęć wpadł w szał. Złapał krzesło i rzucił się na personel. Sukmański doskoczył do niego i strzelił sierpowym w szczękę. Nokaut. Ło-buz za moment oprzytomniał i zaczął płakać: „Panowie, za co mnie bijecie? Co ja wam takie-go zrobiłem?” – A dzisiaj nosa nie wysadza z sali – kończy Rogala – wstydzi się, że dostał w mordę. Rauch wraca z bronchoskopii: – Nie życzę nikomu. Nawet wrogowi. To męka. – A miałeś pan kiedyś czyraka na zadzie? – wtrąca nowy – bo ja miałem. – Jak pan się nazywa? – Rysiek. – Pan pieprzy, panie Ryśku. To tylko panu powiem.Rauch ma poszarzałą twarz. Zdejmuje okulary i powoli przeciera je chusteczką. Tuż przed dwunastą koniec kroplówki. Oni jedzą już obiad. Skręca mnie od samego pa-trzenia, a głodny przecież nie jestem. Człowiek odpięty od kroplówki jest wolny. Okno. Śnieg wiruje. Wywołuję z pamięci lato i wszystkie zapamiętane widoki. Niewiele potrafię wywołać, nie wyjeżdżałem zbyt często. Odtwarzam więc oglądane w różnych okresach filmy, brnę przez dawne lektury. A potem zaczynam zmyślać. Jest coraz lepiej i coraz żwawiej wędruję. Zasypiam i budzę się. I znów. Ale z jawy w sen i ze snu w jawę przenikam bez przeszkód. Wreszcie zasypiam na dobre. W jakimś lesie, nad jakąś rzeką. Trwa to ponad dwie godziny. Wiem, bo rozbudza mnie głos Rogali: – Panie Rauch, która godzina u pana? Zegarek mi stanął. – Czternasta piętnaście – odpowiada Rauch. Mniej więcej o tej porze umiera Książkiewicz. Jeszcze dwa dni. Prawie nie wychodzę z łóżka. Natomiast pan Rysiek rwie się na szpitalne trasy, a tu każą mu leżeć. Oszukuje więc, jak może. Rogala ustawia się na czatach, a on biega do ustępu rado-śnie jak do ogrodu zimowego. Gdy na horyzoncie pojawia się niebezpieczeństwo, Rogala gwiżdże w umówiony sposób i pan Rysiek przemyka do sali. Rauch nadal przygnębiony. Trochę czyta, ale przeważnie zamyśla się. Potem idzie na pa-pierosa. Wraca i znowu myśli. Nasypało śniegu. Widzę tę biel na dachach, a nawet na gałęziach drzew. Tylko chmary tych ciągle pokrzykujących ptaków, gawronów i kawek nie zmieniły barwy. Gołębie są rza-dziej widoczne. Trzymają się budynków. Pukanie i wchodzi ksiądz. – Niech będzie pochwalony... – Na wieki wieków – odpowiada pan Rysiek. – Czy mogę w czymś panom być pomocny? – pyta. – Sądzę, że w niczym – odpowiada Rauch – dziękujemy księdzu. – Niech pan mówi za siebie– denerwuje się Rysiek. – Czy ksiądz spowiada? – Po to tu jestem, synu. Rauch demonstracyjnie wychodzi. Potem Rogala. Przy łóżku Ryśka szepty. Czarny, po-chylony tułów księdza. Czym pachnie ksiądz? Mieszanka jakaś. Kadzidło, naftalina i co? I tytoń. Odgłos mruczanej modlitwy. Usypiający. Zmierzcha. Pomarańczowe smugi na niebie spychane już przez mrok. Jest mroźnie. Widać to. Wcze śnie w tym roku ten mróz. Czy w kostnicy grzeją? Bzdura. Książkiewicz leży tam jak snopek lodu. – A pan, synu, się wyspowiada?Twarz księdza okrągleje nade mną.Przecząco kręcę głową. Na oddziale świątecznie. Nawet inne promenowanie. Powolne, jak na miejskim deptaku po sumie. U mnie aż do obiadowej kroplówki apatia. Potem mobilizuję się i idę do łazienki. Najpierw golę twarz, potem brzuch. Przez środek biegnie różowa smuga blizny. Najwięcej włosów właśnie przy niej. Odrosły bujne, jak strzy-żony trawnik. Tą samą trasą przebiegnie nowe cięcie. Chwilę odpoczywam i myję się pod prysznicem. Sporo przed godziną piętnastą zajmuję w świetlicy stolik. Będę tu czekał na Emilię. Na ścianie elektryczny zegar. Liczę umykające minuty. Piętnasta pięć. Dotyk. Oglądam się. Jest. – Byłam u ciebie. Powiedzieli, że znajdę cię tutaj. Siada. – Jurek, Boże drogi. Znowu schudłeś. – To mury tak wyciągają, Emilio. Mury i łóżko. – Docent powiedział, żeby być dobrej myśli. – Zawsze tak mówi.Przyglądam się jej. Bardzo starannie się dzisiaj ubrała. – Ładnie wyglądasz, Emilio – mówię.Uśmiecha się, jest zadowolona. Po chwili pyta: – Rozmawiałeś z tym panem? Ja byłam u prezesa, ale i tak przesunęli nas na następny rok. Teoretycznie. – Rozmawiałem. Nie zdążył. – Jak to nie zdążył? – podnosi głos. – Umarł. Miał raka, ale wykończył się przed terminem. Bo nagle zator. Serce stanęło. Emilia blednie. Zaraz zacznie płakać. Płacze. Trzeba przeczekać. Rozglądam się po świe-tlicy. Zażywna kobieta w okazałych karakułach i równie zażywny mężczyzna w świątecznym kożuchu. Oboje w średnim wieku. Pomiędzy nimi stary człowiek o płaskiej, bezbarwnej twa-rzy. Wygląda jak wykałaczka pomiędzy wielkimi kawałami pieczeni. Mężczyzna w kożuchu wyciąga spod warstwy ubrań wypchany pugilares. Szpera w nim grubymi paluchami. Co wy-dobędzie banknot, to chowa. Podnosi pugilares wyżej, patrzy pod światło. Wreszcie ma. Jest ta sierotka. Czerwona i zmięta stuzłotówka. Kładzie przed starym człowiekiem. Mówi głu-chym jak ze studni głosem, tłumiącym jednocześnie szloch mojej żony: – Macie tu, dziadku, pieniądze. Sto złotych. Kupcie sobie za to bułek, margaryny albo na wet cukierków. Co chcecie. Twarz dziadka uczłowieczona nagle radosnym śmiechem. Odwróciłem się od nich. Emilia bez zmian. Rozmyte łzami smugi tuszu do rzęs. – Wytrzyj się – mówię. – Jurek, co teraz z tobą będzie? Powiedz. – A co ma być? – irytuję się – przecież ja nie mam raka. Zerkam na zegar. Piętnasta trzydzieści pięć. Jeszcze prawie półtorej godziny tych wizyt. Zwariować można. I w tym momencie jakby prąd elektryczny. Strach. Nagi strach, oskubany z wszelkiej nadziei. Wstaję. – Gdzie idziesz? – Muszę. Zaraz wrócę. Wpadam do klozetu. A tam w otwartej kabinie stoi ten w świątecznym kożuchu i spokojnie pompuje prosto na deskę. – Panie magistrze – mówię do niego – jak się pan boi roztłuc pisuar, to niech pan chociaż podniesie deskę, żeby nie lać po niej. Chyba uczyli pana na uczelni, jak się obchodzić z kana-lizacją? A facet nadal leje. – Won stąd, ty chamie! – krzyczę – bo zawołam docenta!Wychodzi. Wypada nawet. Czerwony pysk. Ręce jak młoty. Uderzy? Nie. Klnie tylko i znika. Szukam czystej kabiny. Sadowię się i nic. Przeszło bez śladu. To tylko nerwy. Emilia z chusteczką przy twarzy. Ale nie płacze już. – Opłaciłam ci pielęgniarkę – mówi. – I po co? Za dużo mamy pieniędzy? – Tylko dwie noce. Potem ja przy tobie posiedzę. Można. Kilka dni urlopu wezmę. – A zastępstwo? – Załatwione już.Świąteczny kożuch i ozdobne karakuły wychodzą. Oglądam się za nim. On też. W jego oczach sztylety. Świetlica ciągle szemrze jak ogromny ul. I sino od papierosowego dymu. Przyłączam się. – Musisz mi przyrzec – mówi żona – że po zabiegu rzucisz palenie. O szesnastej trzydzieści pięć odprowadzam ją. Zataczam się nieco ze zmęczenia, mam już Emilii dosyć, ale staram się być miły. Żegnamy się przy automacie telefonicznym. Patrzę za nią chwilę, macham jej ręką, potem wlokę się ciężko i od razu słyszę za sobą: – Proszę pana!I znów: – Proszę pana!Postój. Odwracam się. Chuda, byle jaka dziewczyna. Trzyma kwiaty. – Mam prośbę – mówi szybko – niech pan przekaże te kwiaty jednemu pacjentowi. I jesz cze list. Patrzę zdziwiony. – Dlaczego pani nie przekaże mu ich sama? – Nie mogę. Ten pacjent nazywa się Książkiewicz. Może pan zna? – Znałem – mówię – pan Książkiewicz nie żyje. Sześć albo siedem stopni do góry. Idę. Za mną krzyk. Przyspieszam, na ile mogę. Długi sznur wychodzących z oddziału odcina mnie od niej. Ulga. U siebie już i między swymi. Świetlica, zakręt, korytarzstrasse. Sunę wzdłuż ściany. Przy drugim oknie Guzik. Tak jakby oczekiwał na mnie. – Pozwól tu pan na chwilę – mówi. Podchodzę, opieram się o parapet. Wieczór już. Za oknem blask bije od śniegu. Budynek oddziału skórnego oświetlony od góry do dołu. – Wiedziałem, że pana znam – mówi znów Guzik – tylko nie mogłem sobie przypomnieć, skąd. Teraz już wiem. Redaktorstwa się panu zachciało, a pan przecież razem ze swoją nie-wiastą handluje w kiosku „Ruchu”. Ekspres nieraz u pana brałem. Zgadza się? Drgnąłem. Na parterze oddziału skórnego, jak przed paroma dniami, uwijały się w małpim tańcu jakieś białe postacie. Ta wędrowna trupa krostowatych cyrkowców, pomyślałem, znów przyjechała do nas na gościnne występy. I powoli odwróciłem się twarzą do niego. – I co by pan jeszcze chciał wiedzieć, panie Guzik? – spytałem.