12745

Szczegóły
Tytuł 12745
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12745 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12745 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12745 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Kraszewski Wóz wagantów Ilustrował Włodzimierz Bartoszewicz ROZDZIAŁ 1 Ruchliwy trakt wiodący z Poznania na Pyzdry w porze popołudniowej przycichł i opustoszał. Czerwcowe słońce przypiekało uczciwie, więc podróżni, jeśli ważne sprawy nie nagliły, radzi zatrzymywali się na odpoczynek, by upalne godziny spędzić w jakimś zacienionym miejscu. Na niewielkiej łączce przy lasku, między osiedlem Świętego Jana Jerozolimskiego a Sródką, rozłożyło się na południowy odpoczynek barwne obozowisko. W pobliżu drogi stał wyprzężony wóz z barwną płócienną budą, naciągniętą na półokrągłych pałąkach. Podobnymi wozami kupcy transportują towary, które trzeba chronić przed zmoknięciem. Ale nawet pobieżne spojrzenie nasuwało wątpliwość, czy ten wehikuł należy do kupieckiego transportu. Komuż przyszłoby do głowy zszywać okrycie z płótna w różnych kolorach? Kolory te wypłowiały wprawdzie na słońcu, nosiły na sobie zacieki po deszczu czy śniegu, niegdyś jednak musiały być bardzo jaskrawe. Przy przenośnym żłobie umocowanym w tyle wozu odpoczywała para koni, niedbale oganiając się od much ogonami; chudy siwek, szkapa widać nie wyzuta jeszcze ze złudzeń życiowych, usiłował wyłapać z opróżnionego żłobu pojedyncze ziarna owsa; stary srokacz rezygnując z takich skazanych na niepowodzenie zabiegów wyciągał ściśniętą łańcuchem szyję, aby schwytać parę źdźbeł z pokosu schnącej na łączce trawy. Pod wozem leżało kilka psów różnej rasy i wielkości. Miast pełnić właściwe swemu gatunkowi funkcje strzeżenia ludzi i ich dobytku, drzemały sobie spokojnie. Długie łańcuchy, którymi były przywiązane do wozu, zdały się służyć nie powstrzymywaniu ich wojowniczych zapędow, lecz raczej ochronie wiernych stróżów człowieka przed porwaniem ich przez złodziei. Dookoła wozu, na świeżo skoszonej trawie, widniało w rozsypce kilkanaście ludzkich postaci w jaskrawych, dziwacznych strojach i niemniej malowniczych pozach. Byli widać zmęczeni, bo mocnego snu nie mąciło im wcale to, że cień, w którym się pokładli, skurczył się i uciekł w stronę lasku. Zdawać się mogło, że jedyną czuwającą istotą w tym obozowisku - bo i konie drzemały przy opróżnionym korycie - był mały osiołek, który spokojnie przechadzał się po łące między śpiącymi. W wozie jednak na przednim siedzeniu, w cieniu osłaniającego je daszka, siedziała stara, ciemno ubrana kobieta i pracowicie migała igłą nad jakimiś trzymanymi w ręku szmatami. Słońce minęło już najwyższy punkt swej dziennej drogi i powoli zsuwało się ze szczytu niebieskiej kopuły. Kobieta coraz częściej podnosiła oczy znad swojej roboty i spoglądała to na słońce, to na śpiącą drużynę pomrukując z niezadowoleniem. - Dość już chyba tego spania - mruknęła wreszcie głośniej. - Spaliby tak bodaj do wieczora. Trzeba ich budzić! Osiołek skubiący trawę zrozumiał widocznie te słowa jako zwrócony do siebie rozkaz, bo z uznaniem pokiwał głową i skierował się do najbliższego ze śpiących. Zaczął poszturchiwać go pyskiem i ciągnąć za ubranie. Ale niepokojony przez osiołka człowiek opędził się tylko ręką od natręta, przewrócił na drugi bok i chrapał dalej. Nie zniechęcone tym zwierzę podeszło do następnego i powtórzyło bezskuteczne wysiłki rozbudzenia śpiocha. I tak posuwało się coraz dalej, rozdając wśród śpiących szturchańce i ciągnąc ich za ubranie. Wysiłki te wreszcie musiały odnieść pożądany skutek. Ludzie wyrwani ze snu, acz niechętnie, zaczęli się poruszać. Ów podniósł się i usiadł na ziemi, inny jął przecierać zaspane oczy. Wreszcie jeden z członków podróżnej kompanii, widać kierownik całej grupy, poderwał się z ziemi i rozprostował na całą wysokość. Rozejrzał się dokoła i wykrzyknął raźno: - Dość wylegiwania! Wstawajcie, kamraty! Ruszamy w drogę! Wołający był mężczyzną w sile wieku. W czarnej jego czuprynie nie znalazłby siwych włosów, ale wysokie czoło i twarz bez zarostu porysowane były wyrazistymi bruzdami. Pokrzykując wesoło na leniących się jeszcze śpiochów obciągał na sobie rozluźnione dla wygody w czasie snu ubranie. A ubrany był dość dziwacznie; nie można było z jego stroju poznać, czy jest szlachcicem, mieszczaninem czy wojskowym. Obcisłe łosiowe spodnie i wysokie buty z botfortami wskazywałyby na żołnierza, ale nie miał przy sobie broni: ani szabli, ani pistoletów, bez których żaden wojak za nic by nie wyruszył w dłuższą podróż. Obciągnął na sobie czarną sukienną kurtę i przepasał ją szerokim skórzanym pasem. Otrząsnął ze źdźbeł siana płaszcz i szwedzką modę jeszcze przypominający kapelusz z bardzo szerokim rondem. - Ledwie człowiek oczy przymknął, już go budzą - piskliwym, prawie kobiecym głosem narzekał przeciągając się leniwie wyrostek o gładkiej pucołowatej twarzy i jasnoniebieskich, trochę wyłupiastych oczach. - Nie płacz Hendryk! - roześmiał się przywódca. - Przecież ty nawet chodząc potrafisz spać. Odeśpisz jeszcze. - Kasprowi wszystko śmiech! - narzekał Hendryk. - Prawie od świtu wędrujemy bez odpoczynku. Ledwieśmy teraz przysiedli, a znów gnacie dalej. Na łączce ruch zrobił się na dobre. Podnosili się z pachnącego posłania rozbudzeni kompani. Przeciągali się dowcipkując, poprawiali na sobie ubrania. A jak dowódca, tak i inni dziwacznie byli przystrojeni. Dopiero teraz, gdy powstawali, można było dokładnie przyjrzeć się pstrokaciźnie ich szat. Jedynie Kasper nosił czarne odzienie, inni jakby prześcigali się w różnorodności barw, ich jaskrawości i rozmaitości kroju ubrania. Ten w obcisłych spodniach o jednej żółtej, a drugiej czerwonej nogawicy, tamten w szerokich szarawarach z błękitnego aksamitu, wpuszczonych w czerwone buty z cholewami; ów naciągał na ramiona granatowy kontusz z ceglastymi wyłogami, a inny owijał się w fałdy karmazynowego płaszcza, lamowanego białym futrem. - No, cóż ty, Maciejku? Patrzysz, jakbyś spał jeszcze z otwartymi oczami - zwrócił się Kasper do siedzącego na sianie chłopca o rozwichrzonej czuprynie i niebieskich jak niezapominajki niezupełnie jeszcze ze snu przytomnych oczach. Maciek przetarł oczy, wstał i jakby drugi raz obudzony rozejrzał się dokoła. Odetchnął głęboko, pełną piersią wciągając nagrzane i przesycone mocną wonią schnącego siana powietrze. Z uwagą zaczął przyglądać się okolicy, w której obozowali. W niewielkiej odległości widział zabudowania: bliżej wiejskie chaty i dworki z gospodarskimi obejściami, nieco dalej miejskie domy i kamienice; nad nimi, w głębi, wznosiły się potężne mury i strzelały w niebo wieżyce kościołów. Za tym w pobliżu leżącym osiedlem, na dalszej linii horyzontu, rysowała się cała koronka dachów i baszt rozległego miasta. Słońce przeglądając się odbijało złotym blaskiem w miedzianych hełmach i iglicach strzelistych wież, aż się nad nimi, mimo dnia białego, tworzyła pozłocista łuna. - Jakoweż to miasto? - zapytał Maciek z zainteresowaniem przyglądając się rozległemu widokowi. Odpowiedział mu wybuch wesołego śmiechu. - Oj, toś widocznie mocno spał, Maciejku, że ci z głowy wszystko wywietrzało i nie wiesz, gdzie się znajdujesz i jak się tu znalazłeś. Kasper podszedł do chłopca i przyjaźnie objął go wpół. - Zapomniałeś, że wędrówka nasza dobiega kresu i stoimy u wrót przesławnego miasta królewskiego, Poznania. Oto ono! -, szerokim gestem ręki wskazał na rozścielającą się przed nimi panoramę. Maciek aż zarumienił się ze wstydu za swe niedorzeczne pytanie. Jak mógł zapomnieć i pytać tak głupio? Co prawda taki był zmęczony, gdy się wreszcie na spoczynek zatrzymali, że ani się rozglądał po okolicy, ani zwracał uwagę na widok, jaki mieli przed sobą. A przecież od kilku dni o niczym innym nie mówiono w kompanii wagantów, jak tylko o Poznaniu. Spieszyli przecież do niego przed świętojańskim jarmarkiem. Toż to okazja dla nich nie lada po wędrówkach, w których utrudzi się człowiek i głodu nieraz zazna, i niewygód, a utrapień. Tutaj zatrzymają się na dłużej, więc i wypocząć będzie można, a przy znacznym zjeździe ludzi zarobek pewny. W takim wielkim zbiorowisku zawsze bywają ciekawi a chętni, by się na widowisko pogapić, a że przy jarmarku dużo grosza przez ludzkie ręce przepływa, więc się coś i dla wagantów oberwie. Kasper spojrzał na Maćka wesoło... W jego siwych oczach zadrgał figlarny ognik. - I ty, i Hendryk będziecie musieli pocałować starą babę w zadek. Tak czynić przystoi, gdy się po raz pierwszy ogląda takie wielkie i bogate miasto. Chociaż... - dokończył poważnie - możeś ty już był tutaj... Nie pamiętasz tego, ale... możeś się i urodził w Poznaniu. - No, to mnie ten raz zadek starej baby ominie - podchwycił wesoło Maciek. - Ale Hendryka przypilnujemy, żeby przystojności zadość uczynił. A wy znacie to miasto, Kasprze? - Bywałem tu nieraz. Ostatni raz byłem tu przed dziesięciu chyba laty i, tuszę, wiele się w nim przez ten czas zmieniło. Ot, stąd już widzę, że nad ratuszem wyrosła wieża i bardzo zda się okazała. A wonczas była zniszczona. Ucierpiało to miasto wielce czasu wojen ze Szwedami i Brandenburczykami. Blisko czterdzieści lat już minęło, a dotąd jeszcze widoczne są zniszczenia wojenne. Co można było, zagrabili i wywieźli wtedy Szwedzi. A czego się wywieźć nie dało, spalili i zniszczyli. Siła domów i kościołów w gruzach legło. Ludzi także padło wielu. Z prostego narodu, bo ten w każdej zawierusze cierpi najwięcej, a i z wielmożnych niejeden życie postradał... - Powiadają, że nawet biskupa ubiły Szwedy. Słyszeliście? Prawda to? - zapytał jeden z wagantów. - Prawda. Zabili go żołdacy po mieście plądrujący. Myśleli, że w katedrze znajdują się wielkie skarby, więc się do nich chcieli dobrać. Biskup Braniecki, sufragan poznański, przystępu im do kościoła wzbraniał. Sam naprzeciw żołnierzom wyszedł dufając, że go sakra biskupia przed wojenną przemocą ochroni. Ale pożądliwość ludzka na złoto gdy wybuchnie, do powstrzymania jest trudna. Nie wstrzyma jej lęk przed popełnieniem największej bodaj zbrodni. - Dla lutra ubić chrześcijańskiego biskupa to nie grzech żaden - wtrącił Marcin, starszy wiekiem wagant o ascetycznej twarzy, z dużymi czarnymi oczami. - Byle co szczekasz - zgromił go Kasper. - Lutry też chrześcijany, tylko innego obrządku. Pewnie, sukienka duchowna ani dostojeństwo wiele u nich nie waży. Ale nie w tym rzecz: gdyby nie żądza złota, która człowiekowi rozum zaćmiewa, nie ustrzeliłyby pewnie biskupa. - Ano - mruczał powątpiewająco Marcin. - A nie wsadzały to księży a zakonników do lochów, nie biłyż ich, nie katowały, nie wypędzały z miasta? Wiem ci ja, bo tę wojnę pamiętam, a i w Poznaniu też żem nie po raz pierwszy. Teraz jeszcze znajdziesz w mieście niejednego człeka, co dobrze Szwedow pamięta. - Toż nie mówię, że Szwedy to baranki. Siła ludzi napsowali, a miasto w perzynę obrócili. Ludzie, co Poznań znali przed wojną, po wojnie poznać go nie mogli. Był kościół - leży gruzów kupa. Była ulica - jeno ogorzałe sterczą belki. Stał pałac magnacki - kominy z niego zostały. Niejeden jeszcze dziesiątek lat upłynie, nim miasto do urody swej dawnej wróci, a zamożności... - A jeśli wcześniej nowa przyjdzie wojna?... Na te złowróżbne słowa Marcina dreszcz przebiegł po plecach wagantom. Wzdrygnęli się wszyscy. Większość wśród nich stanowili ludzie młodzi, więc okrutne czasy szwedzkiego potopu znali tylko z opowiadań. Wojna mogła być piękna i pociągająca w opowiadaniach towarzyszy pancernych, szlacheckiej braci, co na wojence wesoło machała szabelkami i szła do bitwy jak na hazardową przygodę, w której można wprawdzie i ranę odnieść, czasem nawet życie postradać, ale, jeśli szczęście posłuży, do zaszczytów dojść łatwo, sławę zyskać i bogatym łupem fortunę poratować. Natomiast w pojęciu prostego człowieka, w pojęciu chłopstwa czy miejskiego pospólstwa - wojna to nie tylko niebezpieczeństwo utraty życia. Dla nich wojna znaczy większy jeszcze niż zwykle głód, a z nim choroby i pomór; wieczną trwogę przed napadem, rabunkiem, gwałtem, strach przed zniszczeniem skąpego mienia i dachu nad głową. Wojna - to ucieczki w lasy, rozbicie rodziny, oderwanie od najbliższych, tułaczka. Wojna - to klęska, która łączy w sobie i skupia wszystkie inne klęski. Przykre milczenie przerwał wreszcie Kasper. - Nie kracz, kruku! Spójrzcie lepiej na miasto, które leży przed nami ciche i spokojne, rade, że nie ma wojny, że można żyć i odbudowywać w spokoju. - Znacie miasto, powiedzcie nam, jakie to co świetniejsze widzimy stąd budowle - poprosił Maciek. - Prawie gadasz, Maciejku. Dobrze jest wchodząc do miasta wiedzieć, co w nim jest godnego obejrzenia. Większy ma wtedy człek z takiej gościny pożytek a naukę. Spytają niejednego: „W Krakowie byłeś?” „Bywałem.” „Wawel widziałeś?” A on gębę rozdziawia. Nie wie, co Wawel. „Widziałem - prawi - chałupę wielką z kamienia na górze ogromniastej. Ktoś mi rzekł, że król w niej mieszka. Ale Wawela nie widziałem.” Waganci gruchnęli śmiechem na krotochwilne słowa Hendryka, ale Maciek, chcąc dowiedzieć się czegoś o nie znanym sobie mieście, powtórzył: - Powiadajcie, Kasprze! - Tu, najbliżej nas, te wyniosłe wieże - rozpoczął Kasper - to katedra, znaczy się najważniejszy w mieście kościół, przy którym biskup siedzi. Piękny kościół i starożytny, bo pochowani są tu pierwsi polscy królowie. Jak się zwali, to musi wszyscy wiecie? - Lech, Czech i Rus - bąknął Hendryk. I znów jak wszystkim jego odezwaniom tak i temu towarzyszył wybuch śmiechu wagantów. - Mieszko i Bolko Chrobry - przypomniał sobie Maciek. - Dobrze - pochwalił Kasper. - Stoi katedra razem z pałacem i domami kanoników na ostrowie, który tu rzeka tworzy. A rzeka, to też chyba wiecie, Warta. Będziemy przechodzić koło onych edificjów dążąc do miasta. Obok katedry i kolegiaty świętego Mikołaja, o tu, na prawo, na Zagórzu pobudowanej, jest mały starożytny kościółek Panny Maryi. Ujrzycie obok niego dom okazały niby pałac. Ale w nim nikt nie mieszka, jeno mieści się tam szkoła wyższa, akademią zwana. Założył ją przed stu laty biskup Lubrański, pan możny i bardzo uczony. Dużo w niej ludzi we wszystkich naukach się wykształciło. - Ciebie by, Kasprze, trzeba dać do onej akademii na bakałarza - znów przerwał Hendryk, którego śmiech towarzyszy do coraz krotochwilniejszego pobudzał bajania. - Gadasz przecie gładko, prawy bakałarz. - Z tobą żaden bakałarz nie poradzi - odciął się Kasper. - Oleju ci do głowy nie naleje, bo wiatr po niej hula. I znudzony widać przerywaniem, skrócił swoje wywody i pokazał objaśniając przy tym krótko, widoczne wieże i baszty miejskich budynków: wieżę farnego kościoła pod wezwaniem Świętej Marii Magdaleny, obok niej wieże nie wykończonego jeszcze kościoła ojców jezuitów, którzy wielkie sobie w Poznaniu budują kolegium. Najwznioślejsza ze wszystkich to wieża ratuszowa. - Pomnę, że do miasta przechodzić trzeba przez rzekę - wtrącił Marcin. - Prawie mówisz. Przez trzy mosty przejść musimy, bo Warta i jej dopływy drogę nam zagradzają. Ruszajmy tedy, bo zanim do miasta dotrzemy, przejść musimy przez Śródkę, Ostrówek, Ostrów i Chwaliszewo. Każde z nich za miasto wystarczy. - A przed słońca zachodem znaleźć sobie musimy jakoweś locum na czas jarmarku. Nie będzie to łatwa sprawa, bo na pewno w mieście ścisk już panuje wielki. - W drogę! W drogę! - waganci powtarzali okrzyk, który^ stanowił niejako hasło ich włóczęgowskiego życia, upływającego na ciągłych wędrówkach od miasta do miasta. Poczęli zbierać swoje tłumoczki i węzełki. Jan i Michał zaprzęgli szybko konie i psy przywiązali do wozu. Jan ulokował się na koźle obok Kuśnierki, owej starej kobiety, która dotąd nie odzywała się i ani na chwilę nie przerwała swej roboty; ujął lejce w dłonie i ruszył końmi. W tej chwili w głębi wozu coś się poruszyło. Spomiędzy zalegających wnętrze wozu tobołów, skrzyń i worów ukazała się najpierw czerwona chusteczka, a potem za plecami Jana i starej kobiety przesunęła się zwinna postać młodej dziewczyny, podobnie jak wszyscy waganci jaskrawo ubranej. Zręcznie dotknęła bosą stopą dyszla, odbiła się i lekko zeskoczyła z wozu. - Krystynka, chodzi do Stasinka! - błaznując zawołał do niej czule Staszek, młody, przystojny wagant o butnej, pewnej siebie minie. Dziewczyna nie zwróciła na ten wykrzyknik najmniejszej uwagi, za to Kuśnierka obrzuciła zaczepnego waganta złym, pogardliwym spojrzeniem i mruknęła obraźliwie: - Nie dla psa kiełbasa! Wóz zjechał z łączki na bity trakt i ciągniony przez konie idące lekkim truchtem potoczył się naprzód. Za nim uformował się barwny pochód waganckiej kompanii. Na czele, tuż za wozem i za psami maszerował żwawym krokiem, kiwając miarowo głową, znany już nam osiołek. Niósł na grzbiecie niewielkie siodło, do którego po obu bokach przymocowane były dwa duże, obite miedzianą blachą kotły. Łeb osiołka przybrany był w kolorowe pompony i liczne dzwoneczki, donośnie brzęczące przy każdym poruszeniu. Kilka kroków za osiołkiem maszerował Kasper podpierając się grubym sękaczem. Czarne pióro na kapeluszu chwiało się zawadiacko, a płaszcz na ramionach powiewał w szybkim ruchu. Obok Kaspra wyciągał nogi Maciek w niebieskim stroju pazia, w kapelusiku z piórem i krótkiej niebieskiej pelerynce. Za nimi po dwóch i trzech w rzędzie szli w swych fantastycznych strojach: Hendryk i Marcin, Krystyna i Michał, Staszek, Andrzej i pozostali waganci. Jedni podpierali się kijami, inni trzymali w rękach różne instrumenty muzyczne; trąby, piszczałki i różnego rodzaju bębenki, na których przygrywać mieli w drodze dla większej ochoty lub dla zainteresowania ludzi, gdy przechodzić będą w pobliżu osiedli. Nim jeszcze doszli do pierwszych domów Śródki, już dotarła tam pewnie wieść o marszu wagantów, bo znęcone tą niezwykłą nowiną dzieciaki wyległy na drogę. - Waganci walą! - roznosiła się wieść od domu do domu budząc zainteresowanie nie tylko dzieci, ale i dorosłych. Pierwszy Andrzej niby od niechcenia uderzył w tamburino - zahuczał bęben, zadzwoniły wysokim tonem dzwoneczki. Było to jakby hasło dla dzieciaków; wybuchnęły wrzaskiem, który słychać było chyba na poznańskim rynku. Marcin z fantazją wyrzucił w górę pozłocistą trąbkę, złapał ją zręcznie w powietrzu, przyłożył do ust i zagrał rozgłośnie hejnał jakiś czy pobudkę. Staszek podskoczył nagle wysoko, wykonał w powietrzu obrót dookoła siebie, a potem spadł na ręce i wyrzuciwszy pionowo w górę nogi szedł kilkanaście kroków na rękach. Wywołało to nowy wybuch entuzjazmu dzieciarni, który zamienił się w oszalałe niby tatarskie wycie, gdy linoskoczek wywinął jeszcze kilka kozłów w powietrzu, prawie nie dotykając ziemi. Skończywszy te produkcje znów szedł z najpoważniejszą miną obok Michała, wygrywającego na piszczałce jakąś skoczną melodią. Osiołek machając głową podzwaniał wesoło, waganci trąbili, walili w bębny i blachy, wygrywali na szałamajach, dudach i piszczałkach; biegnąca po obu stronach pochodu dzieciarnia darła się w niebogłosy z uciechy; harmider wypełniał całą ulicę i rozchodził się po miasteczku. Kto żyw podbiegał do okna lub porzucając zajęcie wyskakiwał przed bramę, aby poznać przyczynę tego niezwykłego zamętu. - Waganci walą! Waganci! A oni szli pstrokatą kolumną, niby obojętni na zamieszanie, jakie ich pochód wywołuje, a w głębi serca radzi z zainteresowania. Tak przeszli wąskimi uliczkami, przez rynek Śródki aż do mostu na Cybinie. Dopiero gdy wkroczyli między zabudowania Ostrowu Tumskiego, Kasper przykazał towarzyszom, by przestali podniecać rozkrzyczaną dzieciarnię, bo przez wzgląd na dostojeństwo otoczenia, na pobliże historycznej katedry, siedziby biskupiej, rezydencji wielu prałatów, kanoników i innych dostojników kościelnych, zachować należy ciszę i skupienie. Tłum dzieciaków rozproszył się szybko. Barwny korowód wagantów posuwał się więc w ciszy i spokoju obok wyniosłych murów starożytnej katedry, potem obok starszego jeszcze kościoła Panny Maryi i Psałterii, oglądając z daleka mury Collegium Lubranscianum. Wyszli wreszcie na groblę prowadzącą, przez Chwaliszewo, z tego biskupiego gródka na wyspie do nowego miasta. Tu znów zaczęli budzić ogólne zainteresowanie, ale Kasper nie pozwalał już na żadne hałaśliwe wyczyny. - Na Chwaliszewie poszukamy sobie gospody - powiedział - ale żaden gospodarz nie zechce nas przyjąć, gdy z takim harmiderem a wrzaskiem przed nim staniemy. Ludziom miły jest spokój. Nikt sobie dobrowolnie rabacji i awantury nie będzie brać na głowę. Szli więc teraz powoli i spokojnie wąskimi uliczkami Chwaliszewa wypatrując karczem i zajezdnych domów, w których dałoby się ulokować całą kompanię. Znalezienie kwatery dla licznej gromady wagantów w przepełnionym przed jarmarkiem mieście stanowiło jednak trudność nie lada. Przeszli już całe Chwaliszewo wstępując po kolei do każdej gospody, wszędzie spotykali się z odmową. Tu rozgościli się już przyjezdni, zagraniczni lub krajowi kupcy, tam znów szlachcic jakiś bogaty zajął dla siebie na czas jarmarku całą gospodę, ówdzie wszystkie izby zostały jakoby z góry zamówione. Być może, iż był to po prostu wykręt gospodarza, który wolał poczekać na zamożniejszych gości, niż przyjmować wagantów, z których wielkiego zysku nie będzie na pewno, a nigdy nie wiadomo, czy w ogóle będą mieli czym za dach nad głową i jedzenie zapłacić. Twarz Kaspra pochmurniała coraz bardziej. - Już te poznańczany - mruczał - to naród wyliczony. Muszą mieć pewność, że im się opłaci. W inszych miastach zawsze się znajdzie jakiś kąt dla igrców a wagantów. A tu... Przyjdzie chyba w polu za miastem nocować. - Trzeba było zostać na Śródce - marudził Marcin. - Tam łatwiej o nocleg. - Ale do Rynku daleko. Co dzień przyszłoby nam biegać tyli kęs drogi, żeby się między ludzi dostać - bronił się Kasper. - Ech, lepiej od razu zawrócić na Śródkę. Znam ja z dawnych lat jedną taką gospodę, gdzie nas na pewno radzi przyjmą... - Do środka miasta nie warto wchodzić. Tam miejsca nie znajdziemy - wtrącił Henryk. Nie mogąc powziąć ostatecznej decyzji - iść naprzód czy zawrócić - doszli do mostu na Warcie, przeszli przezeń opłaciwszy myto za wóz i konie i wkroczyli na Garbary, położone tuż pod obronnymi murami miejskimi. - Dokąd jechać? - zapytał Jan. - Na prawo, prosto czy na lewo? - Zawróćmy na Śródkę! - upierał się Marcin. - Teraz to już nie warto, gdyśmy kopytkowe opłacili - podkpiwał Staszek. - Walmy prosto do miasta i rozłóżmy na Rynku obozowisko. Burmistrz się ulęknie i kwaterę nam ofiaruje. Nie otrzymując wyraźnego rozkazu Jan zatrzymał konie i czekał na postanowienie Kaspra, który nie mógł się jakoś na kierunek dalszych poszukiwań ostatecznie zdecydować. Skupili się przy zjeździe z mostu, w waganckiej lekkomyślności nie zwracając wcale uwagi na to, że tarasują swobodny przejazd wehikułom dążącym przez Chwaliszewo ku miastu. A właśnie od tamtej strony nadjeżdżał w pędzie orszak jakiś, należący widocznie do bogatego szlachcica. Składało go kilkunastu jezdnych na dobrych koniach pod bogatymi rzędami, a za nimi kilka bryk ładownych w otoczeniu hajduków. Jechali z paradą i kawalerską fantazją arii zważając na przechodzących ulicą mieszczan. Niech sami uważają i usuwają się w porę, aby ich pański orszak nie po-tratował. Akurat Jan, siedzący na koźle i nie widzący, co się za budą waganckiego wozu dzieje, postanowił zawrócić i zjechać w boczną ulicę. Wykręcił wozem i na chwilę ustawiwszy go w poprzek drogi zamknął nim całkowicie przejazd. W tej właśnie chwili nadjechał orszak szlachecki. Rozpędzone konie wpadły w stłoczoną gromadkę wagantów i musiały zatrzymać się przed zawracającym wozem. - Z drogi, hołota! - krzyknął z wściekłością szlachcic pędzący na czele orszaku. - Pohamuj się, mości wojewodo - niemniej groźnym głosem odhuknął mu Michał, który we wszystkich dramatycznych teatrach grywał role królów - widzisz przecie, że orszak cesarza hiszpańskiego zagrodził ci drogę. Szlachcic widząc, że kpią tu z niego, jeszcze większym zapałał gniewem. - Z drogi, bo stratuję! - ryknął chrapliwie. Jan widząc, że zanosi się na awanturę, ściągnął mocno lejce i podciął ostro konie, aż wóz zawrócił gwałtownie, omal nie przewracając się przy tym. Otworzył się wolny przejazd. I całe szczęście, bo grubsza awantura wisiała już w powietrzu. Jeźdźcy podnieśli rzemienne harapy, jeden z nich dobył nawet szabli chcąc opłazować śmiałków, którzy poważyli się zagrodzić im drogę. Powód do rabacji upadł wprawdzie po otwarciu przez wagancki wóz przejazdu, ale podrażnieni panowie nie chcieli puścić bez kary zuchwalstwa wagantów. Przejechali wolnym przejściem, ale każdy z nich, gdzie mógł dostać harapem, śmignął bodaj po plecach któregoś z wagantów. Najwięcej ucierpiał Jan, któremu z wozu uciekać było nijako, a na koźle dostały go nie tylko harapy szlachciców ale i baty hajduków, którzy śladem swych panów pragnęli pokazać kawalerską fantazję. - Bogdajście nogi połamali! - Bogdaj wam własne języki kością w gardle stanęły przy pierwszym łyku wina! - Skręćcie kark na najbliższym zakręcie! Poleciały za szlachecką watahą wściekłe życzenia wagantów. Kasper, blady z gniewu, nic nie mówił. W czasie awantury stał z boku, należał więc do tych, których ominęły uderzenia paniczów, ale spierała go wściekłość bezsilna. Zdawał sobie sprawę, że wszelka obrona przed tym pańskim napadem była beznadziejna. Nie tylko dlatego, że waganci byli słabsi, bo nieuzbrojeni; próba odwetu skończyłaby się smutno nawet w razie doraźnego powodzenia. Choć zaatakowani przez szlachtę, zostaliby surowo ukarani przez władze miejskie za poturbowanie szlachetnie urodzonych. Nie obyłoby się bez wieży, grzywny, a może i kar cielesnych dla zuchwalców. Takie, niezbyt pomyślnie wróżące przyszłość, było pierwsze powitanie wagantów w Poznaniu. ROZDZIAŁ II Ślub panny Katarzyny Helwing, najmłodszej córki świętej pamięci rajcy miejskiego Michała Helwinga, z młodym Żaszkowiczem, synem sukiennika, wyznaczony był na dzień patronów miasta, świętych Piotra i Pawła. Na urządzenie mieszkania dla państwa młodych trzeba było kilka dni czasu, więc umowa zawarta między panią Elżbietą Helwingową, wdową po rajcy, a mistrzem murarskim panem Błażejem Darmopychem zastrzegała pod grzywną, że remont i przebudowa kamieniczki na Gar-barach, pomiędzy bramami Wielką i Wodną, przypadającej w posagu pannie Katarzynie - mają być na dzień świętego Jana całkowicie ukończone. Mistrz Błażej zwykł był dotrzymywać umów, zwłaszcza gdy zawierał je z osobami mającymi w mieście znaczenie i poważanie, toteż roboty remontowe na krótko przed wyznaczonym terminem były prawie wykończone. Piotr, zaufany czeladnik Darmopycha, odpowiedzialny za całość prac, kończył zamurowywanie dziury w szczycie pod dachem. Na piętrze cieśle wstawiali ostatnie ramy okienne, a na parterze baby robiły już porządki po rujnacji, jaką zawsze praca rzemieślników wprowadza do mieszkania: nosiły wodę, grzały ją w kotłach na nowoustawionym piecu, myły podłogi, drzwi i okna. Piotr wykonał ostatnie pociągnięcie kielnią po zatynkowanym murze, cofnął się o krok i krytycznym wzrokiem obejrzał robotę. - Skończone - powiedział głośno. - Zbieraj narzędzia, znieś je na dół i zamknij w piwnicy. Jutro trzeba będzie wozem podjechać i zabrać na raz wszystkie statki. Wyrostek, do którego zwrócone były ostatnie słowa, nie odpowiedział, gdyż nie dosłyszał ich wcale. Stał przy małym okienku wychodzącym na ulicę. Patrzył w dół, i tak go roztaczający się widok pochłonął, że wychylił się do pasa wypiąwszy na izbę tylną część ciała. Piotr nie słysząc odpowiedzi odwrócił się i zawołał: - Szymek, wałkoniu jeden! Czym to słuchasz, gdy do ciebie mówię? A gdy i to wołanie nie zdołało zwrócić uwagi chłopaka, czeladnik plunął w garść i z całej siły palnął otwartą dłonią w wypięty zadek. Szymek skoczył jak oparzony i znalazł się na środku izby. Drapał się w obolałe miejsce i niepewnym wzrokiem patrzył na Piotra. - Roboty nie pilnujesz! - huknął Piotr starając się nadać głosowi groźne i surowe brzmienie. Ale przestraszona i zaskoczona mina chłopca tak go rozbawiła, że dokończył już ledwie śmiech hamując. - I na co się gapisz? - Wa-wa-waganty walą do miasta! - wyjąkał niepewnie Szymek. - Żebym ja cię nie walnął! Zbieraj graty i szoruj z nimi do piwnicy. Szymek zakręcił się żywo, schwycił szaflik i wiadro, skoczył do drzwi i zadudnił bosymi stopami po schodach. Piotr podszedł do okienka i wyjrzał na ulicę. Dobrze, iż nie widział tego skarcony przez niego uczeń murarski, bo miałby cichą satysfakcję: „Mnie wzbraniał, a teraz - patrzcie, jak sam ślepia wybałusza!” Bo Piotr, podobnie jak Szymek przed chwilą, wychylił się nagle i z zapartym tchem śledził rozgrywającą się u zjazdu z mostu od Chwaliszewa scenę. Widział stąd jak na dłoni furgon tarasujący przejazd, skupioną wokół niego gromadkę ludzi, widział jadący pędem orszak szlachecki, omal nie krzyknął, by ostrzec wagantów przed grożącym zderzeniem. Piotr ściskał pięści ze złości widząc jak szlachcice okładali harapami rozpierzchających się wagantów. - Nie daj się! Broń się! - wykrzykiwał, ale jego głos tłumiły hałasy uliczne. Cóż by zresztą pomogła ta bojowa podnieta wobec przewagi szlacheckich napastników? Piotr machnął ręką z rezygnacją. „Biedaki...” - pomyślał ze współczuciem o wagantach. „Zmęczone to po włóczędze i tak ich jeszcze na wstępie poświęcili.” Zastanawiał się chwilę. Powziął wreszcie jakieś postanowienie, bo szybkim ruchem zrzucił zachlapany wapnem fartuch i zaczął się przebierać w czyste lniane ubranie. Szymek wrócił z piwnicy po resztę sprzętu. - Kończymy już robotę? - spytał zadowolony. - Muszę jeszcze coś załatwić mistrzowi w mieście. Ty zostań! Pozamykasz wszystko dobrze za cieślami i klucze zabierzesz. A nie zgub ich i z budowy wracaj prosto do domu. Po mieście nie wałęsaj się, bo wieczerzy nie dostaniesz - szybko wydawał polecenia. - A sam to do miasta poleci - mruczał z niezadowoleniem Szymek, gdy Piotr zbiegał po schodach. - Pewnie! Jest w mieście na co popatrzeć teraz przed jarmarkiem... Piotr wyszedł przed dom i dłuższą chwilę patrzył na naradzających się wagantów. Wreszcie zdecydowanym krokiem podszedł do nich. - Z Bogiem, mości panowie waganci! - odezwał się przyjaźnie i od razu miłym brzmieniem głosu pozyskał ich sympatię. - Z Bogiem! odpowiedzieli równie przyjaźnie. - Widzę, żeście obcy w naszym mieście i macie jakoweś kłopoty - mówił Piotr. - Obowiązkiem gospodarzy jest pomóc gościom. Pewnie znaleźć nie możecie kwatery? - Zgadłeś waść! - Kasper z zaufaniem zwrócił się do Piotra czując, że przychodzi z odsieczą w krytycznej sytuacji. - Mnogo luda ściągnęło do was na świętojański jarmark i dla ubogich wagantów nie ma kąta, gdzie mogliby na noc przytulić głowy. - Ech - roześmiał się Piotr wesoło. - Tak tłoczno jeszcze nie jest. Jarmark będzie ludny, a to dla miasta profit niemały. Poznań dotąd po wojnach odbudować się nie może. Nie ma jeszcze tylu domów i gospód co za dawnych czasów. Ale nie jest tak źle, żeby waganci musieli spać na kamieniach Rynku. - Jeśli waść wskażesz nam bodaj szopę jakąś albo stodółkę, gdzie moglibyśmy założyć kwaterę, wielce będziemy waszmości zobligowani - dwornie odezwał się Kasper. - Chętnie waszeciom usłużę - jeszcze uprzejmiej odpowiedział Piotr. - Widzę, że choćżeście igrce a waganty, grzeczna z was kompania. - Nieba nam cię zsyłają, zacny panie! - podchwycił Kasper. - Pewnie, że wagant wagantowi nie jest równy i różnie to bywa w naszym stanie. Ale zapytaj, kogo chcesz, o kompanię Kaspra Mrugały: nikt się na nas nigdy nie skarżył, nikt złego słowa powiedzieć nie może. - Mnie zwą Piotr, a na przezwisko Wydrzyoko, choć jako żywo nigdy nikomu oka nie wydarłem. Jestem towarzyszem cechu murarskiego, a mistrzem moim jest imć Błażej Darmopych. Mówię to wam dlatego, że w obejściu mistrza Darmopycha stoi szopka na siano, na ten czas prawie pusta. Siana czy słomy na posłanie starczy również dla całej waszej kompanii. Jeśli więc nie pogardzicie... - O niczym lepszym marzyć byśmy nawet nie śmieli - zawołał ze szczerą radością Kasper. - Jeśli tylko mistrz zechce ją wynająć na nocleg... - Myślę, że się zgodzi za moją poręką. Jeśli się zobligujecie pod klątwą uroczystą, że nie zaprószycie ognia w sianie, że nie będziecie wyprawiać żadnych hałaśliwych breweryj... - Jakem Kasper! - zaklął się uroczyście starszy wagant. - Znam swoich chłopców i ręczę za nich. Gotowiśmy nawet złożyć waszemu zacnemu mistrzowi porękę. Nie jesteśmy bogaci, ale coś niecoś zostało nam jeszcze z poprzednich występów, no i w Poznaniu na świętojańskim jarmarku mamy nadzieję zarobić trochę grosza. Wszystkim, co mamy, poręczymy, że przez nas nie będzie miał nijakiej straty w obejściu. - No to i dobrze - zakończył rozmowę Piotr - Chodźcie tedy ze mną. Ruszył szybkim krokiem naprzód, a za nim gromada wagantów, ożywiona nadzieją rychłego odpoczynku. Szli Garbarami budząc zainteresowanie licznych przechodniów i gapiów, którzy w każdym większym mieście skłonni są do prze-kpinek i prześmiechów. Waganci przywykli do tego, że swoim pojawieniem się budzą wszędzie poruszenie, Piotr nie bał się też widocznie, że towarzystwo wagantów narazi go na pośmiewisko. Szedł z tak naturalną powagą i godnością, jakby był nie zwykłym czeladnikiem murarskim, lecz panem dobrze urodzonym, wiodącym do swego dworu możnych a zacnych gości. - Powiem wam szczerze - odezwał się Piotr do Kaspra - co mnie skłoniło, aby się wam przyjrzeć i swą pomoc zaofiarować. Widziałem z daleka waszą utarczkę ze szlachtą. Widziałem, jak na was najechali pankowie. Krew mnie zalewa, gdy widzę, jak się nad prostym narodem natrząsają tacy panicze, co ich próżniactwo, dobre jedzenie i picie roznosi. A tego panka, co was mało nie stratował, znam. To sędzic mogileński, imć pan Janusz Rostarzycki z Niegocic. Dziedzic wielmożny! Po ojcu rozległe odziedziczył włości i trwoni je teraz dzielnie z zacną kompanią, co się wokół niego zbiera. Zabijaki wszystko i zawalidrogi, do kielicha i do bitki jedyni. Wielu od nich ucierpi niewinnie, bo im się zdaje, że świat do nich tylko należy. - Ech! - machnął ręką Kasper. - Nam chudopachołkom lepiej z takimi pankami nie zaczynać. Niczego dobrego człek się w tej kompanii nie dopyta. - Pewnie! - zgodził się Piotr. - Pewnie! Ale krew człowieka zalewa, gdy patrzy na taką samowolę. - Myślicie, że nie porachowałbym z przyjemnością gnatów takiemu gołowąsowi, co tnie harapem starego bezbronnego człowieka? Ale spróbuj! Lepiej w milczeniu zacisnąć zęby i pięści... do sposobniejszej chwili. Piotr badawczo spojrzał na mówiącego, ale twarz Kaspra, przez chwilę ponura i zacięta, wygładziła się nagle. I wagant spokojnie zapytał: - Daleko jeszcze do domu mistrza Darmopycha? - Jeno patrzeć - odrzekł Piotr zdumiewając się w głębi ducha nad szybkością zmiany w tonie głosu waganta, nad umiejętnością opanowywania swych uczuć. - Jesteśmy już na Piaskach. Za dwa pacierze będziemy na miejscu. Przeszli teraz przez mostek na strudze, skręcili w lewo i szli podmiejską ulicą, zbiegającą dość stromo ku rzece, nie obstawioną zwartymi rzędami kamienic, lecz zabudowaną luźno rozrzuconymi, przeważnie drewnianymi domkami, stojącymi wśród ogrodów i sadów, w otoczeniu gospodarskich budynków. Oddalali się teraz od murów miejskich, których obronne baszty, obok masywów świątyń i gmachów rysowały się ciemnymi konturami na tle zaróżowionego na zachodzie nieba. Piotr zatrzymał kompanię przed okazalszym niż inne murowanym domem, przypominającym wiejski dworek szlachecki, z obszernym oparkanionym podwórzem, z licznymi drewnianymi i murowanymi budynkami, z dużym ogrodem w głębi i sadem. - Poczekajcie tu na mnie chwilę. Pójdę, porozmawiam z majstrem - powiedział. - Myślę, że nie potrwa to długo. Waganci rozproszyli się wzdłuż parkanu, poprzysiadali na leżących tu belkach i wielkich kamieniach albo wprost na trawie. Piotr wszedł do domu i szukał gospodarza. Znalazł go w izbie na pięterku, gdzie mistrz Błażej odpoczywał po pracy przy szklanicy piwa własnego wyrobu. Dojrzał już z okna niezwykły ruch koło domu, z ciekawością więc zwrócił się do Piotra: - Cóż to za zbiegowisko zrobiło się przed domem? Ludzie z sąsiedztwa wyglądają i ku nam biegną. Co się dzieje? - Gości przywiodłem! - odparł wesoło Piotr. Znał dobrze swojego mistrza i wiedział, że lubi się zabawiać i pośmiać, a chcąc z nim jakąś sprawę załatwić, podchodzić do niego trzeba z krotochwilnym słowem. - Gości? - zdziwił się pan Błażej. - Enigmami jakowemiś przemawiasz. Powiadaj prosto o co chodzi. - Kazaliście panie mistrzu - zaczął Piotr - rozglądać się za przyjezdnymi, którym by można szopkę wynająć na czas jarmarku, na noclegi. Otóż przyprowadziłem całą kompanię, która nie pogardzi noclegiem w szopie na sianie. - Poczciwieś to zrobił Piotrze. Twarz mistrza Błażeja rozjaśniła się szerokim uśmiechem. - Jeśli dobrze zapłacą, czemu nie wyświadczyć bliźniemu przysługi? Zawsze powtarzam, że nie należy gardzić dobrym uczynkiem, jeśli on przynosi dobry zysk. Pewnie! Jeśli wynająć mamy szopkę, to im prędzej, tym lepiej. Za każdy nocleg się przecież liczy. A któż to są ci twoi goście? Kupcy czy panowie? Szlachetni, urodzeni? - Że urodzeni, to nie ma żadnego wątpienia. Jakże by inaczej po świecie chodzić mogli?... Myślę, że i szlachetni, bo miny mają uczciwe, choć stroję dla nie przyzwyczajonego oka trochę dziwaczne. - Jakże to? - To trupa wędrownych wagantów... Uśmiech nagle zniknął z twarzy mistrza Darmopycha. - Waganci, powiadasz? - Czemu mieliby być gorsi od różnej zbieraniny? Przecież wybierać nie będziemy, gdy się po jednemu na nocleg przyjmować będzie. Nie wiadomo wtedy, na kogo się trafi... - Ale waganci... - mistrz Błażej frasobliwie drapał się po łysinie. - Rabacje czynić będą. Szopką z dymem puścić gotowi, a z nią całe obejście... - Nie wyglądają na takich...Mają swego starszego, a ten w posłuchu ich trzyma, na nic nieprzystojnego nie zezwoli, sam o porządek dbać będzie. - Zawsze to waganci, naród wędrowny... Nigdy z takimi nie wiadomo... - A jeśli o zapłatę chodzi, lepsza chyba od nich będzie i pewniejsza. Kłopotu ze ściąganiem się uniknie, nikogo pilnować nie potrzeba, bo starszy wspólną kasę trzyma i za wszystkich razem płaci. Mówi zresztą, że porękę złożyć są gotowi za wszystkie opłaty i szkody, gdyby wynikły... Pod wpływem argumentów Piotra niechęć mistrza topniała coraz bardziej. Drapał się jeszcze w głowę. - Poczciwie wyglądają, powiadasz? - Zobaczyć ich możecie, pogadać... - No, to sprowadź mi tutaj tego ich starszego, niech mu się przyjrzę! Jak mi się spodoba, to targu dobijemy... - Co macie nie dobić! Waganci to wesoła kompania, a że wy, panie mistrzu, lubicie krotochwil posłuchać i pośmiać się czasem, to wam się na pewno tacy goście udadzą. - No, no! Żeby tylko, zamiast śmiechu, płaczu z tego nie było. Wołaj tego starszego! Piotr zadowolony z wyników rozmowy pospieszył do wagantów. Wiedział, że pan Błażej nie wypuści z rąk możliwości zarobku, był więc pewien, że Kasper dobije z nimi targu. - Jak tam nasza sprawa? - zapytał Kasper, chociaż z zadowolonej miny Piotra łatwo się było domyślić, że rozmowa miała pomyślny przebieg. , - Skłonny jest was przyjąć - odparł wesoło Piotr. - Przeląkł się trochę wagantów, ale chce z wami pogadać. A widzieliście tę szopkę, w której macie kwaterować? - Widziałem! Niczego więcej nam nie potrzeba, tylko... jeszcze jakiś kąt do spania dla naszych niewiast... - Dla niewiast? - Piotr aż przystanął zaskoczony.. - To macie z sobą niewiasty? - Dwie tylko. Nie widzieliście to? Stara Kuśnierka na wozie siedzi i Krysta... Szła przecież z całą gromadą. - Anim się przyglądał. Wszyscyście tak dziwacznie postrojeni, że ani poznać, co chłop, a co dziewucha. Ale... nic mistrzowi o niewiastach nie mówiłem. Może mu się to nie podobać. Rozumiecie... w domu chłopa dużo, czeladź, uczniowie, A o wagantach... wiecie, jak ludzie mówią. - Potarł brodę w zakłopotaniu. - Ostrożnie to trzeba mistrzowi powiedzieć. - Jakoś go chyba przekonam - roześmiał się Kasper. - Prowadźcie! Weszli po półciemnych schodach na górę. Piotr zapukał do pierwszych drzwi, otworzył je i puścił przodem Kaspra. Sam wszedł za nim, ale... stanął jak wryty i przez dobrą chwilę od drzwi się nie ruszył. Unieruchomiło go zdumienie i podziw, że Kasper, stanąwszy oko w oko z mistrzem Darmopychem, jakby w innego człowieka się przemienił. Kilku lekkimi kroczkami postąpił najpierw w stronę gospodarza, potem o krok się cofnął, kapelusz z głowy zerwał, nogi w kolanach przygiął, w ukłonie się pochylił i szerokim ruchem ręki machał kapeluszem zamiatając podłogę piórami. - Pozwólcie, szlachetny mistrzu, że wam wagant wędrowny pokłon niski złoży i z głębi serca płynącą podziękę, żeście wyrazili zgodę na udzielenie w swym domu gościny mnie i moim towarzyszom, którzy sztuce służąc, uciechę i rozrywkę po świecie roznosząc, w wędrówce swej do tego sławnego miasta przybyli, by godnym jego obywatelom radości i wesołości przysporzyć. Wygłaszał to swoje przemówienie gładko, to głos wznosząc, to przyciszając, to jedną lub drugą rękę wymownie przyciskając do piersi. Mistrz Błażej aż usta otworzył ze zdumienia. Ani się spodziewał, że go wagant uczci formą tak ozdobną. Sam języka zapomniał i nie wiedział, co i jak na takie dworne odpowiedzieć powitanie. Z ławy wstał, nie bacząc na brzuch okazały wpół się pochylił i ręką przed sobą pomachał, starając się tym ruchem naśladować waganta. - Bywajcie... - jąkał - siadajcie na ławie... Zaszczyt to dla nas niemały... Piotrze! - zwrócił się do czeladnika, w ten sposób szukając straconego kontenansu - skocz no do pani Doroty, niech nam tu przyśle nowy dzban piwa. Gardło przepłukać trzeba, bo pewnieście kurzu w drodze niemało nałykali. Siadajcie, siadajcie! - zapraszał Kaspra podsuwając mu wyścielony zydel. Piotr wyszedł spełnić polecenie mistrza i ledwie śmiechem nie wybuchnął na schodach, tak mu się zabawna ta rozmowa mistrza z wagantem wydała. „Bywały to człowiek - pomyślał z uznaniem o Kasprze - wie jak do kogo gadać. Wszystko, co będzie chciał, ze starym załatwi.” A Kasper, przysiadłszy na brzeżku zydla, po izbie się rozejrzał i nie wspominając o celu swej wizyty, zaczął się z uznaniem nad dostatkiem panującym w obejściu pana Błażeja i nad gustownością urządzenia izby rozwodzić. Trafił w dobry punkt, bo pan Błażej bardzo o to dbał i grosza nie skąpił, gdy chodziło o sprzęt okazały, przyozdobieniu domostwa służący. W niejednym najzamożniejszym domu mieszczańskim, nawet w komnatach szlacheckiego dworku nie znalazłbyś tak dostatniego urządzenia. Obszerną izbę oświetlały dwa okna oszklone kolorowymi, w ołów oprawionymi szybkami. Kasper zwrócił uwagę na potężny stół, przy którym siedzieli, z ciemnego dębu, na grubych nogach, ozdobionych wymyślnymi rzeźbami i na piękną intarsję, którą wierzch stołu był pokryty. Potem wskazując na wielką, pękatą szafę, wygłosił kilka pochlebnych zdań o zaletach starych gdańskich mebli. Na półkach, stojących wzdłuż ścian, wskazał kilka co najpiękniejszych srebrnych i cynowych pucharów, kufli, dzbanów i półmisków ukształtowanych znakomitą złotniczą sztuką, kilka szklanic i garnków ze szkła weneckiego i holenderskiego kryształu, często cenniejszych od srebra. Zatrzymał się i na tkaninach tu i ówdzie wiszących na ścianie, podziwiał misterne wzory, o których wiedział, gdzie zostały utkane, w Turcji czy w Persji. Mistrz Błażej nie mógł wyjść z podziwu nad znawstwem waganta, bo Kasper od pierwszego spojrzenia wskazywał rzeczy najcenniejsze, za które nie byle grosz płacony był w swoim czasie: choćby ten pucharek w kolorowym szkle rżnięty, w delikatną złotą siatkę oprawny, czy ta makata cudnie złocistymi nitkami przetykana. Sam mistrz niewiele więcej mógł o nich powiedzieć ponad wymienienie ceny lub przypomnienie, jaką drogą do ich posiadania doszedł. Nie wszystko przecież z tego dostatku przez niego samego było zbierane, ba, gromadziło to niejedno już pokolenie: po rodzicach dziedziczył, a tamci od dziadów przejęli. Darmopychy to stara mieszczańska rodzina. Byłoby tego dostatku więcej, gdyby nie wojna, która ciężką nawałnicą przed czterdziestu blisko laty przeszła nad Polską, a Poznań poszczerbiła boleśnie i mieszczaństwu tutejszemu ciężkie zadała straty. Piotr wrócił z wielkim dzbanem pienistego piwa i kufle im napełnił, a oni gwarzyli w najlepsze, jakby spotkali się nie dla załatwienia interesu, lecz dla przyjemnej pogawędki. Ale w istocie Kasper o swej sprawie nie zapomniał. Niby od niechcenia zaczął mówić o jarmarku, na który kupcy z całego świata ściągają i na którym różne piękne rzeczy kupić można, wspominał przy tym o tłoku w mieście i trudnościach znalezienia kwatery. Cóż - szopka u mistrza nie jest wprawdzie magnackim noclegiem ale i za nią waganci są wdzięczni. Potem mieszkiem zabrząkał i o cenę spytał. Panu Błażejowi drożyć się nie przystało, gdy wagant floreny, płacąc z góry, na stole położył. I już sprawa była załatwiona. Wstał więc Kasper nie chcąc być natrętnym gościem i dopiero żegnając się - o pomieszczenie dla niewiast zapytał. Gdy wagant wyszedł, mistrz Błażej począł się drapać w głowę, czy dobrze zrobił wagantów do domu wpuszczając. I te ich niewiasty! Pani Dorota na pewno z tego nie będzie zadowolona. Przecież córkę mają w domu, ze względu na nią takich kobiet pod dach przyjmować nie przystoi. Co na to powiedzą sąsiedzi? Srebrne talary przyjemnie wprawdzie wpuszczać do mieszka, ale... Ech, bo też Piotr o tych niewiastach nic nie wspominał. Pan Błażej ostatni łyk piwa z kufla pociągnął i pełen jakiegoś wewnętrznego niepokoju wyszedł na podwórze rzucić gospodarskim okiem na wieczorny obrządek. Piotr oczekiwał Kaspra na schodach. Spojrzeli sobie w oczy porozumiewawczo jak dwaj wspólnicy, którym udało się szczęśliwie przeprowadzić trudną i drażliwą sprawę. - Zgrabnieście to załatwili - z uznaniem powiedział Piotr.. Kasper uśmiechnął