Tadeusz Kraszewski Wóz wagantów Ilustrował Włodzimierz Bartoszewicz ROZDZIAŁ 1 Ruchliwy trakt wiodący z Poznania na Pyzdry w porze popołudniowej przycichł i opustoszał. Czerwcowe słońce przypiekało uczciwie, więc podróżni, jeśli ważne sprawy nie nagliły, radzi zatrzymywali się na odpoczynek, by upalne godziny spędzić w jakimś zacienionym miejscu. Na niewielkiej łączce przy lasku, między osiedlem Świętego Jana Jerozolimskiego a Sródką, rozłożyło się na południowy odpoczynek barwne obozowisko. W pobliżu drogi stał wyprzężony wóz z barwną płócienną budą, naciągniętą na półokrągłych pałąkach. Podobnymi wozami kupcy transportują towary, które trzeba chronić przed zmoknięciem. Ale nawet pobieżne spojrzenie nasuwało wątpliwość, czy ten wehikuł należy do kupieckiego transportu. Komuż przyszłoby do głowy zszywać okrycie z płótna w różnych kolorach? Kolory te wypłowiały wprawdzie na słońcu, nosiły na sobie zacieki po deszczu czy śniegu, niegdyś jednak musiały być bardzo jaskrawe. Przy przenośnym żłobie umocowanym w tyle wozu odpoczywała para koni, niedbale oganiając się od much ogonami; chudy siwek, szkapa widać nie wyzuta jeszcze ze złudzeń życiowych, usiłował wyłapać z opróżnionego żłobu pojedyncze ziarna owsa; stary srokacz rezygnując z takich skazanych na niepowodzenie zabiegów wyciągał ściśniętą łańcuchem szyję, aby schwytać parę źdźbeł z pokosu schnącej na łączce trawy. Pod wozem leżało kilka psów różnej rasy i wielkości. Miast pełnić właściwe swemu gatunkowi funkcje strzeżenia ludzi i ich dobytku, drzemały sobie spokojnie. Długie łańcuchy, którymi były przywiązane do wozu, zdały się służyć nie powstrzymywaniu ich wojowniczych zapędow, lecz raczej ochronie wiernych stróżów człowieka przed porwaniem ich przez złodziei. Dookoła wozu, na świeżo skoszonej trawie, widniało w rozsypce kilkanaście ludzkich postaci w jaskrawych, dziwacznych strojach i niemniej malowniczych pozach. Byli widać zmęczeni, bo mocnego snu nie mąciło im wcale to, że cień, w którym się pokładli, skurczył się i uciekł w stronę lasku. Zdawać się mogło, że jedyną czuwającą istotą w tym obozowisku - bo i konie drzemały przy opróżnionym korycie - był mały osiołek, który spokojnie przechadzał się po łące między śpiącymi. W wozie jednak na przednim siedzeniu, w cieniu osłaniającego je daszka, siedziała stara, ciemno ubrana kobieta i pracowicie migała igłą nad jakimiś trzymanymi w ręku szmatami. Słońce minęło już najwyższy punkt swej dziennej drogi i powoli zsuwało się ze szczytu niebieskiej kopuły. Kobieta coraz częściej podnosiła oczy znad swojej roboty i spoglądała to na słońce, to na śpiącą drużynę pomrukując z niezadowoleniem. - Dość już chyba tego spania - mruknęła wreszcie głośniej. - Spaliby tak bodaj do wieczora. Trzeba ich budzić! Osiołek skubiący trawę zrozumiał widocznie te słowa jako zwrócony do siebie rozkaz, bo z uznaniem pokiwał głową i skierował się do najbliższego ze śpiących. Zaczął poszturchiwać go pyskiem i ciągnąć za ubranie. Ale niepokojony przez osiołka człowiek opędził się tylko ręką od natręta, przewrócił na drugi bok i chrapał dalej. Nie zniechęcone tym zwierzę podeszło do następnego i powtórzyło bezskuteczne wysiłki rozbudzenia śpiocha. I tak posuwało się coraz dalej, rozdając wśród śpiących szturchańce i ciągnąc ich za ubranie. Wysiłki te wreszcie musiały odnieść pożądany skutek. Ludzie wyrwani ze snu, acz niechętnie, zaczęli się poruszać. Ów podniósł się i usiadł na ziemi, inny jął przecierać zaspane oczy. Wreszcie jeden z członków podróżnej kompanii, widać kierownik całej grupy, poderwał się z ziemi i rozprostował na całą wysokość. Rozejrzał się dokoła i wykrzyknął raźno: - Dość wylegiwania! Wstawajcie, kamraty! Ruszamy w drogę! Wołający był mężczyzną w sile wieku. W czarnej jego czuprynie nie znalazłby siwych włosów, ale wysokie czoło i twarz bez zarostu porysowane były wyrazistymi bruzdami. Pokrzykując wesoło na leniących się jeszcze śpiochów obciągał na sobie rozluźnione dla wygody w czasie snu ubranie. A ubrany był dość dziwacznie; nie można było z jego stroju poznać, czy jest szlachcicem, mieszczaninem czy wojskowym. Obcisłe łosiowe spodnie i wysokie buty z botfortami wskazywałyby na żołnierza, ale nie miał przy sobie broni: ani szabli, ani pistoletów, bez których żaden wojak za nic by nie wyruszył w dłuższą podróż. Obciągnął na sobie czarną sukienną kurtę i przepasał ją szerokim skórzanym pasem. Otrząsnął ze źdźbeł siana płaszcz i szwedzką modę jeszcze przypominający kapelusz z bardzo szerokim rondem. - Ledwie człowiek oczy przymknął, już go budzą - piskliwym, prawie kobiecym głosem narzekał przeciągając się leniwie wyrostek o gładkiej pucołowatej twarzy i jasnoniebieskich, trochę wyłupiastych oczach. - Nie płacz Hendryk! - roześmiał się przywódca. - Przecież ty nawet chodząc potrafisz spać. Odeśpisz jeszcze. - Kasprowi wszystko śmiech! - narzekał Hendryk. - Prawie od świtu wędrujemy bez odpoczynku. Ledwieśmy teraz przysiedli, a znów gnacie dalej. Na łączce ruch zrobił się na dobre. Podnosili się z pachnącego posłania rozbudzeni kompani. Przeciągali się dowcipkując, poprawiali na sobie ubrania. A jak dowódca, tak i inni dziwacznie byli przystrojeni. Dopiero teraz, gdy powstawali, można było dokładnie przyjrzeć się pstrokaciźnie ich szat. Jedynie Kasper nosił czarne odzienie, inni jakby prześcigali się w różnorodności barw, ich jaskrawości i rozmaitości kroju ubrania. Ten w obcisłych spodniach o jednej żółtej, a drugiej czerwonej nogawicy, tamten w szerokich szarawarach z błękitnego aksamitu, wpuszczonych w czerwone buty z cholewami; ów naciągał na ramiona granatowy kontusz z ceglastymi wyłogami, a inny owijał się w fałdy karmazynowego płaszcza, lamowanego białym futrem. - No, cóż ty, Maciejku? Patrzysz, jakbyś spał jeszcze z otwartymi oczami - zwrócił się Kasper do siedzącego na sianie chłopca o rozwichrzonej czuprynie i niebieskich jak niezapominajki niezupełnie jeszcze ze snu przytomnych oczach. Maciek przetarł oczy, wstał i jakby drugi raz obudzony rozejrzał się dokoła. Odetchnął głęboko, pełną piersią wciągając nagrzane i przesycone mocną wonią schnącego siana powietrze. Z uwagą zaczął przyglądać się okolicy, w której obozowali. W niewielkiej odległości widział zabudowania: bliżej wiejskie chaty i dworki z gospodarskimi obejściami, nieco dalej miejskie domy i kamienice; nad nimi, w głębi, wznosiły się potężne mury i strzelały w niebo wieżyce kościołów. Za tym w pobliżu leżącym osiedlem, na dalszej linii horyzontu, rysowała się cała koronka dachów i baszt rozległego miasta. Słońce przeglądając się odbijało złotym blaskiem w miedzianych hełmach i iglicach strzelistych wież, aż się nad nimi, mimo dnia białego, tworzyła pozłocista łuna. - Jakoweż to miasto? - zapytał Maciek z zainteresowaniem przyglądając się rozległemu widokowi. Odpowiedział mu wybuch wesołego śmiechu. - Oj, toś widocznie mocno spał, Maciejku, że ci z głowy wszystko wywietrzało i nie wiesz, gdzie się znajdujesz i jak się tu znalazłeś. Kasper podszedł do chłopca i przyjaźnie objął go wpół. - Zapomniałeś, że wędrówka nasza dobiega kresu i stoimy u wrót przesławnego miasta królewskiego, Poznania. Oto ono! -, szerokim gestem ręki wskazał na rozścielającą się przed nimi panoramę. Maciek aż zarumienił się ze wstydu za swe niedorzeczne pytanie. Jak mógł zapomnieć i pytać tak głupio? Co prawda taki był zmęczony, gdy się wreszcie na spoczynek zatrzymali, że ani się rozglądał po okolicy, ani zwracał uwagę na widok, jaki mieli przed sobą. A przecież od kilku dni o niczym innym nie mówiono w kompanii wagantów, jak tylko o Poznaniu. Spieszyli przecież do niego przed świętojańskim jarmarkiem. Toż to okazja dla nich nie lada po wędrówkach, w których utrudzi się człowiek i głodu nieraz zazna, i niewygód, a utrapień. Tutaj zatrzymają się na dłużej, więc i wypocząć będzie można, a przy znacznym zjeździe ludzi zarobek pewny. W takim wielkim zbiorowisku zawsze bywają ciekawi a chętni, by się na widowisko pogapić, a że przy jarmarku dużo grosza przez ludzkie ręce przepływa, więc się coś i dla wagantów oberwie. Kasper spojrzał na Maćka wesoło... W jego siwych oczach zadrgał figlarny ognik. - I ty, i Hendryk będziecie musieli pocałować starą babę w zadek. Tak czynić przystoi, gdy się po raz pierwszy ogląda takie wielkie i bogate miasto. Chociaż... - dokończył poważnie - możeś ty już był tutaj... Nie pamiętasz tego, ale... możeś się i urodził w Poznaniu. - No, to mnie ten raz zadek starej baby ominie - podchwycił wesoło Maciek. - Ale Hendryka przypilnujemy, żeby przystojności zadość uczynił. A wy znacie to miasto, Kasprze? - Bywałem tu nieraz. Ostatni raz byłem tu przed dziesięciu chyba laty i, tuszę, wiele się w nim przez ten czas zmieniło. Ot, stąd już widzę, że nad ratuszem wyrosła wieża i bardzo zda się okazała. A wonczas była zniszczona. Ucierpiało to miasto wielce czasu wojen ze Szwedami i Brandenburczykami. Blisko czterdzieści lat już minęło, a dotąd jeszcze widoczne są zniszczenia wojenne. Co można było, zagrabili i wywieźli wtedy Szwedzi. A czego się wywieźć nie dało, spalili i zniszczyli. Siła domów i kościołów w gruzach legło. Ludzi także padło wielu. Z prostego narodu, bo ten w każdej zawierusze cierpi najwięcej, a i z wielmożnych niejeden życie postradał... - Powiadają, że nawet biskupa ubiły Szwedy. Słyszeliście? Prawda to? - zapytał jeden z wagantów. - Prawda. Zabili go żołdacy po mieście plądrujący. Myśleli, że w katedrze znajdują się wielkie skarby, więc się do nich chcieli dobrać. Biskup Braniecki, sufragan poznański, przystępu im do kościoła wzbraniał. Sam naprzeciw żołnierzom wyszedł dufając, że go sakra biskupia przed wojenną przemocą ochroni. Ale pożądliwość ludzka na złoto gdy wybuchnie, do powstrzymania jest trudna. Nie wstrzyma jej lęk przed popełnieniem największej bodaj zbrodni. - Dla lutra ubić chrześcijańskiego biskupa to nie grzech żaden - wtrącił Marcin, starszy wiekiem wagant o ascetycznej twarzy, z dużymi czarnymi oczami. - Byle co szczekasz - zgromił go Kasper. - Lutry też chrześcijany, tylko innego obrządku. Pewnie, sukienka duchowna ani dostojeństwo wiele u nich nie waży. Ale nie w tym rzecz: gdyby nie żądza złota, która człowiekowi rozum zaćmiewa, nie ustrzeliłyby pewnie biskupa. - Ano - mruczał powątpiewająco Marcin. - A nie wsadzały to księży a zakonników do lochów, nie biłyż ich, nie katowały, nie wypędzały z miasta? Wiem ci ja, bo tę wojnę pamiętam, a i w Poznaniu też żem nie po raz pierwszy. Teraz jeszcze znajdziesz w mieście niejednego człeka, co dobrze Szwedow pamięta. - Toż nie mówię, że Szwedy to baranki. Siła ludzi napsowali, a miasto w perzynę obrócili. Ludzie, co Poznań znali przed wojną, po wojnie poznać go nie mogli. Był kościół - leży gruzów kupa. Była ulica - jeno ogorzałe sterczą belki. Stał pałac magnacki - kominy z niego zostały. Niejeden jeszcze dziesiątek lat upłynie, nim miasto do urody swej dawnej wróci, a zamożności... - A jeśli wcześniej nowa przyjdzie wojna?... Na te złowróżbne słowa Marcina dreszcz przebiegł po plecach wagantom. Wzdrygnęli się wszyscy. Większość wśród nich stanowili ludzie młodzi, więc okrutne czasy szwedzkiego potopu znali tylko z opowiadań. Wojna mogła być piękna i pociągająca w opowiadaniach towarzyszy pancernych, szlacheckiej braci, co na wojence wesoło machała szabelkami i szła do bitwy jak na hazardową przygodę, w której można wprawdzie i ranę odnieść, czasem nawet życie postradać, ale, jeśli szczęście posłuży, do zaszczytów dojść łatwo, sławę zyskać i bogatym łupem fortunę poratować. Natomiast w pojęciu prostego człowieka, w pojęciu chłopstwa czy miejskiego pospólstwa - wojna to nie tylko niebezpieczeństwo utraty życia. Dla nich wojna znaczy większy jeszcze niż zwykle głód, a z nim choroby i pomór; wieczną trwogę przed napadem, rabunkiem, gwałtem, strach przed zniszczeniem skąpego mienia i dachu nad głową. Wojna - to ucieczki w lasy, rozbicie rodziny, oderwanie od najbliższych, tułaczka. Wojna - to klęska, która łączy w sobie i skupia wszystkie inne klęski. Przykre milczenie przerwał wreszcie Kasper. - Nie kracz, kruku! Spójrzcie lepiej na miasto, które leży przed nami ciche i spokojne, rade, że nie ma wojny, że można żyć i odbudowywać w spokoju. - Znacie miasto, powiedzcie nam, jakie to co świetniejsze widzimy stąd budowle - poprosił Maciek. - Prawie gadasz, Maciejku. Dobrze jest wchodząc do miasta wiedzieć, co w nim jest godnego obejrzenia. Większy ma wtedy człek z takiej gościny pożytek a naukę. Spytają niejednego: „W Krakowie byłeś?” „Bywałem.” „Wawel widziałeś?” A on gębę rozdziawia. Nie wie, co Wawel. „Widziałem - prawi - chałupę wielką z kamienia na górze ogromniastej. Ktoś mi rzekł, że król w niej mieszka. Ale Wawela nie widziałem.” Waganci gruchnęli śmiechem na krotochwilne słowa Hendryka, ale Maciek, chcąc dowiedzieć się czegoś o nie znanym sobie mieście, powtórzył: - Powiadajcie, Kasprze! - Tu, najbliżej nas, te wyniosłe wieże - rozpoczął Kasper - to katedra, znaczy się najważniejszy w mieście kościół, przy którym biskup siedzi. Piękny kościół i starożytny, bo pochowani są tu pierwsi polscy królowie. Jak się zwali, to musi wszyscy wiecie? - Lech, Czech i Rus - bąknął Hendryk. I znów jak wszystkim jego odezwaniom tak i temu towarzyszył wybuch śmiechu wagantów. - Mieszko i Bolko Chrobry - przypomniał sobie Maciek. - Dobrze - pochwalił Kasper. - Stoi katedra razem z pałacem i domami kanoników na ostrowie, który tu rzeka tworzy. A rzeka, to też chyba wiecie, Warta. Będziemy przechodzić koło onych edificjów dążąc do miasta. Obok katedry i kolegiaty świętego Mikołaja, o tu, na prawo, na Zagórzu pobudowanej, jest mały starożytny kościółek Panny Maryi. Ujrzycie obok niego dom okazały niby pałac. Ale w nim nikt nie mieszka, jeno mieści się tam szkoła wyższa, akademią zwana. Założył ją przed stu laty biskup Lubrański, pan możny i bardzo uczony. Dużo w niej ludzi we wszystkich naukach się wykształciło. - Ciebie by, Kasprze, trzeba dać do onej akademii na bakałarza - znów przerwał Hendryk, którego śmiech towarzyszy do coraz krotochwilniejszego pobudzał bajania. - Gadasz przecie gładko, prawy bakałarz. - Z tobą żaden bakałarz nie poradzi - odciął się Kasper. - Oleju ci do głowy nie naleje, bo wiatr po niej hula. I znudzony widać przerywaniem, skrócił swoje wywody i pokazał objaśniając przy tym krótko, widoczne wieże i baszty miejskich budynków: wieżę farnego kościoła pod wezwaniem Świętej Marii Magdaleny, obok niej wieże nie wykończonego jeszcze kościoła ojców jezuitów, którzy wielkie sobie w Poznaniu budują kolegium. Najwznioślejsza ze wszystkich to wieża ratuszowa. - Pomnę, że do miasta przechodzić trzeba przez rzekę - wtrącił Marcin. - Prawie mówisz. Przez trzy mosty przejść musimy, bo Warta i jej dopływy drogę nam zagradzają. Ruszajmy tedy, bo zanim do miasta dotrzemy, przejść musimy przez Śródkę, Ostrówek, Ostrów i Chwaliszewo. Każde z nich za miasto wystarczy. - A przed słońca zachodem znaleźć sobie musimy jakoweś locum na czas jarmarku. Nie będzie to łatwa sprawa, bo na pewno w mieście ścisk już panuje wielki. - W drogę! W drogę! - waganci powtarzali okrzyk, który^ stanowił niejako hasło ich włóczęgowskiego życia, upływającego na ciągłych wędrówkach od miasta do miasta. Poczęli zbierać swoje tłumoczki i węzełki. Jan i Michał zaprzęgli szybko konie i psy przywiązali do wozu. Jan ulokował się na koźle obok Kuśnierki, owej starej kobiety, która dotąd nie odzywała się i ani na chwilę nie przerwała swej roboty; ujął lejce w dłonie i ruszył końmi. W tej chwili w głębi wozu coś się poruszyło. Spomiędzy zalegających wnętrze wozu tobołów, skrzyń i worów ukazała się najpierw czerwona chusteczka, a potem za plecami Jana i starej kobiety przesunęła się zwinna postać młodej dziewczyny, podobnie jak wszyscy waganci jaskrawo ubranej. Zręcznie dotknęła bosą stopą dyszla, odbiła się i lekko zeskoczyła z wozu. - Krystynka, chodzi do Stasinka! - błaznując zawołał do niej czule Staszek, młody, przystojny wagant o butnej, pewnej siebie minie. Dziewczyna nie zwróciła na ten wykrzyknik najmniejszej uwagi, za to Kuśnierka obrzuciła zaczepnego waganta złym, pogardliwym spojrzeniem i mruknęła obraźliwie: - Nie dla psa kiełbasa! Wóz zjechał z łączki na bity trakt i ciągniony przez konie idące lekkim truchtem potoczył się naprzód. Za nim uformował się barwny pochód waganckiej kompanii. Na czele, tuż za wozem i za psami maszerował żwawym krokiem, kiwając miarowo głową, znany już nam osiołek. Niósł na grzbiecie niewielkie siodło, do którego po obu bokach przymocowane były dwa duże, obite miedzianą blachą kotły. Łeb osiołka przybrany był w kolorowe pompony i liczne dzwoneczki, donośnie brzęczące przy każdym poruszeniu. Kilka kroków za osiołkiem maszerował Kasper podpierając się grubym sękaczem. Czarne pióro na kapeluszu chwiało się zawadiacko, a płaszcz na ramionach powiewał w szybkim ruchu. Obok Kaspra wyciągał nogi Maciek w niebieskim stroju pazia, w kapelusiku z piórem i krótkiej niebieskiej pelerynce. Za nimi po dwóch i trzech w rzędzie szli w swych fantastycznych strojach: Hendryk i Marcin, Krystyna i Michał, Staszek, Andrzej i pozostali waganci. Jedni podpierali się kijami, inni trzymali w rękach różne instrumenty muzyczne; trąby, piszczałki i różnego rodzaju bębenki, na których przygrywać mieli w drodze dla większej ochoty lub dla zainteresowania ludzi, gdy przechodzić będą w pobliżu osiedli. Nim jeszcze doszli do pierwszych domów Śródki, już dotarła tam pewnie wieść o marszu wagantów, bo znęcone tą niezwykłą nowiną dzieciaki wyległy na drogę. - Waganci walą! - roznosiła się wieść od domu do domu budząc zainteresowanie nie tylko dzieci, ale i dorosłych. Pierwszy Andrzej niby od niechcenia uderzył w tamburino - zahuczał bęben, zadzwoniły wysokim tonem dzwoneczki. Było to jakby hasło dla dzieciaków; wybuchnęły wrzaskiem, który słychać było chyba na poznańskim rynku. Marcin z fantazją wyrzucił w górę pozłocistą trąbkę, złapał ją zręcznie w powietrzu, przyłożył do ust i zagrał rozgłośnie hejnał jakiś czy pobudkę. Staszek podskoczył nagle wysoko, wykonał w powietrzu obrót dookoła siebie, a potem spadł na ręce i wyrzuciwszy pionowo w górę nogi szedł kilkanaście kroków na rękach. Wywołało to nowy wybuch entuzjazmu dzieciarni, który zamienił się w oszalałe niby tatarskie wycie, gdy linoskoczek wywinął jeszcze kilka kozłów w powietrzu, prawie nie dotykając ziemi. Skończywszy te produkcje znów szedł z najpoważniejszą miną obok Michała, wygrywającego na piszczałce jakąś skoczną melodią. Osiołek machając głową podzwaniał wesoło, waganci trąbili, walili w bębny i blachy, wygrywali na szałamajach, dudach i piszczałkach; biegnąca po obu stronach pochodu dzieciarnia darła się w niebogłosy z uciechy; harmider wypełniał całą ulicę i rozchodził się po miasteczku. Kto żyw podbiegał do okna lub porzucając zajęcie wyskakiwał przed bramę, aby poznać przyczynę tego niezwykłego zamętu. - Waganci walą! Waganci! A oni szli pstrokatą kolumną, niby obojętni na zamieszanie, jakie ich pochód wywołuje, a w głębi serca radzi z zainteresowania. Tak przeszli wąskimi uliczkami, przez rynek Śródki aż do mostu na Cybinie. Dopiero gdy wkroczyli między zabudowania Ostrowu Tumskiego, Kasper przykazał towarzyszom, by przestali podniecać rozkrzyczaną dzieciarnię, bo przez wzgląd na dostojeństwo otoczenia, na pobliże historycznej katedry, siedziby biskupiej, rezydencji wielu prałatów, kanoników i innych dostojników kościelnych, zachować należy ciszę i skupienie. Tłum dzieciaków rozproszył się szybko. Barwny korowód wagantów posuwał się więc w ciszy i spokoju obok wyniosłych murów starożytnej katedry, potem obok starszego jeszcze kościoła Panny Maryi i Psałterii, oglądając z daleka mury Collegium Lubranscianum. Wyszli wreszcie na groblę prowadzącą, przez Chwaliszewo, z tego biskupiego gródka na wyspie do nowego miasta. Tu znów zaczęli budzić ogólne zainteresowanie, ale Kasper nie pozwalał już na żadne hałaśliwe wyczyny. - Na Chwaliszewie poszukamy sobie gospody - powiedział - ale żaden gospodarz nie zechce nas przyjąć, gdy z takim harmiderem a wrzaskiem przed nim staniemy. Ludziom miły jest spokój. Nikt sobie dobrowolnie rabacji i awantury nie będzie brać na głowę. Szli więc teraz powoli i spokojnie wąskimi uliczkami Chwaliszewa wypatrując karczem i zajezdnych domów, w których dałoby się ulokować całą kompanię. Znalezienie kwatery dla licznej gromady wagantów w przepełnionym przed jarmarkiem mieście stanowiło jednak trudność nie lada. Przeszli już całe Chwaliszewo wstępując po kolei do każdej gospody, wszędzie spotykali się z odmową. Tu rozgościli się już przyjezdni, zagraniczni lub krajowi kupcy, tam znów szlachcic jakiś bogaty zajął dla siebie na czas jarmarku całą gospodę, ówdzie wszystkie izby zostały jakoby z góry zamówione. Być może, iż był to po prostu wykręt gospodarza, który wolał poczekać na zamożniejszych gości, niż przyjmować wagantów, z których wielkiego zysku nie będzie na pewno, a nigdy nie wiadomo, czy w ogóle będą mieli czym za dach nad głową i jedzenie zapłacić. Twarz Kaspra pochmurniała coraz bardziej. - Już te poznańczany - mruczał - to naród wyliczony. Muszą mieć pewność, że im się opłaci. W inszych miastach zawsze się znajdzie jakiś kąt dla igrców a wagantów. A tu... Przyjdzie chyba w polu za miastem nocować. - Trzeba było zostać na Śródce - marudził Marcin. - Tam łatwiej o nocleg. - Ale do Rynku daleko. Co dzień przyszłoby nam biegać tyli kęs drogi, żeby się między ludzi dostać - bronił się Kasper. - Ech, lepiej od razu zawrócić na Śródkę. Znam ja z dawnych lat jedną taką gospodę, gdzie nas na pewno radzi przyjmą... - Do środka miasta nie warto wchodzić. Tam miejsca nie znajdziemy - wtrącił Henryk. Nie mogąc powziąć ostatecznej decyzji - iść naprzód czy zawrócić - doszli do mostu na Warcie, przeszli przezeń opłaciwszy myto za wóz i konie i wkroczyli na Garbary, położone tuż pod obronnymi murami miejskimi. - Dokąd jechać? - zapytał Jan. - Na prawo, prosto czy na lewo? - Zawróćmy na Śródkę! - upierał się Marcin. - Teraz to już nie warto, gdyśmy kopytkowe opłacili - podkpiwał Staszek. - Walmy prosto do miasta i rozłóżmy na Rynku obozowisko. Burmistrz się ulęknie i kwaterę nam ofiaruje. Nie otrzymując wyraźnego rozkazu Jan zatrzymał konie i czekał na postanowienie Kaspra, który nie mógł się jakoś na kierunek dalszych poszukiwań ostatecznie zdecydować. Skupili się przy zjeździe z mostu, w waganckiej lekkomyślności nie zwracając wcale uwagi na to, że tarasują swobodny przejazd wehikułom dążącym przez Chwaliszewo ku miastu. A właśnie od tamtej strony nadjeżdżał w pędzie orszak jakiś, należący widocznie do bogatego szlachcica. Składało go kilkunastu jezdnych na dobrych koniach pod bogatymi rzędami, a za nimi kilka bryk ładownych w otoczeniu hajduków. Jechali z paradą i kawalerską fantazją arii zważając na przechodzących ulicą mieszczan. Niech sami uważają i usuwają się w porę, aby ich pański orszak nie po-tratował. Akurat Jan, siedzący na koźle i nie widzący, co się za budą waganckiego wozu dzieje, postanowił zawrócić i zjechać w boczną ulicę. Wykręcił wozem i na chwilę ustawiwszy go w poprzek drogi zamknął nim całkowicie przejazd. W tej właśnie chwili nadjechał orszak szlachecki. Rozpędzone konie wpadły w stłoczoną gromadkę wagantów i musiały zatrzymać się przed zawracającym wozem. - Z drogi, hołota! - krzyknął z wściekłością szlachcic pędzący na czele orszaku. - Pohamuj się, mości wojewodo - niemniej groźnym głosem odhuknął mu Michał, który we wszystkich dramatycznych teatrach grywał role królów - widzisz przecie, że orszak cesarza hiszpańskiego zagrodził ci drogę. Szlachcic widząc, że kpią tu z niego, jeszcze większym zapałał gniewem. - Z drogi, bo stratuję! - ryknął chrapliwie. Jan widząc, że zanosi się na awanturę, ściągnął mocno lejce i podciął ostro konie, aż wóz zawrócił gwałtownie, omal nie przewracając się przy tym. Otworzył się wolny przejazd. I całe szczęście, bo grubsza awantura wisiała już w powietrzu. Jeźdźcy podnieśli rzemienne harapy, jeden z nich dobył nawet szabli chcąc opłazować śmiałków, którzy poważyli się zagrodzić im drogę. Powód do rabacji upadł wprawdzie po otwarciu przez wagancki wóz przejazdu, ale podrażnieni panowie nie chcieli puścić bez kary zuchwalstwa wagantów. Przejechali wolnym przejściem, ale każdy z nich, gdzie mógł dostać harapem, śmignął bodaj po plecach któregoś z wagantów. Najwięcej ucierpiał Jan, któremu z wozu uciekać było nijako, a na koźle dostały go nie tylko harapy szlachciców ale i baty hajduków, którzy śladem swych panów pragnęli pokazać kawalerską fantazję. - Bogdajście nogi połamali! - Bogdaj wam własne języki kością w gardle stanęły przy pierwszym łyku wina! - Skręćcie kark na najbliższym zakręcie! Poleciały za szlachecką watahą wściekłe życzenia wagantów. Kasper, blady z gniewu, nic nie mówił. W czasie awantury stał z boku, należał więc do tych, których ominęły uderzenia paniczów, ale spierała go wściekłość bezsilna. Zdawał sobie sprawę, że wszelka obrona przed tym pańskim napadem była beznadziejna. Nie tylko dlatego, że waganci byli słabsi, bo nieuzbrojeni; próba odwetu skończyłaby się smutno nawet w razie doraźnego powodzenia. Choć zaatakowani przez szlachtę, zostaliby surowo ukarani przez władze miejskie za poturbowanie szlachetnie urodzonych. Nie obyłoby się bez wieży, grzywny, a może i kar cielesnych dla zuchwalców. Takie, niezbyt pomyślnie wróżące przyszłość, było pierwsze powitanie wagantów w Poznaniu. ROZDZIAŁ II Ślub panny Katarzyny Helwing, najmłodszej córki świętej pamięci rajcy miejskiego Michała Helwinga, z młodym Żaszkowiczem, synem sukiennika, wyznaczony był na dzień patronów miasta, świętych Piotra i Pawła. Na urządzenie mieszkania dla państwa młodych trzeba było kilka dni czasu, więc umowa zawarta między panią Elżbietą Helwingową, wdową po rajcy, a mistrzem murarskim panem Błażejem Darmopychem zastrzegała pod grzywną, że remont i przebudowa kamieniczki na Gar-barach, pomiędzy bramami Wielką i Wodną, przypadającej w posagu pannie Katarzynie - mają być na dzień świętego Jana całkowicie ukończone. Mistrz Błażej zwykł był dotrzymywać umów, zwłaszcza gdy zawierał je z osobami mającymi w mieście znaczenie i poważanie, toteż roboty remontowe na krótko przed wyznaczonym terminem były prawie wykończone. Piotr, zaufany czeladnik Darmopycha, odpowiedzialny za całość prac, kończył zamurowywanie dziury w szczycie pod dachem. Na piętrze cieśle wstawiali ostatnie ramy okienne, a na parterze baby robiły już porządki po rujnacji, jaką zawsze praca rzemieślników wprowadza do mieszkania: nosiły wodę, grzały ją w kotłach na nowoustawionym piecu, myły podłogi, drzwi i okna. Piotr wykonał ostatnie pociągnięcie kielnią po zatynkowanym murze, cofnął się o krok i krytycznym wzrokiem obejrzał robotę. - Skończone - powiedział głośno. - Zbieraj narzędzia, znieś je na dół i zamknij w piwnicy. Jutro trzeba będzie wozem podjechać i zabrać na raz wszystkie statki. Wyrostek, do którego zwrócone były ostatnie słowa, nie odpowiedział, gdyż nie dosłyszał ich wcale. Stał przy małym okienku wychodzącym na ulicę. Patrzył w dół, i tak go roztaczający się widok pochłonął, że wychylił się do pasa wypiąwszy na izbę tylną część ciała. Piotr nie słysząc odpowiedzi odwrócił się i zawołał: - Szymek, wałkoniu jeden! Czym to słuchasz, gdy do ciebie mówię? A gdy i to wołanie nie zdołało zwrócić uwagi chłopaka, czeladnik plunął w garść i z całej siły palnął otwartą dłonią w wypięty zadek. Szymek skoczył jak oparzony i znalazł się na środku izby. Drapał się w obolałe miejsce i niepewnym wzrokiem patrzył na Piotra. - Roboty nie pilnujesz! - huknął Piotr starając się nadać głosowi groźne i surowe brzmienie. Ale przestraszona i zaskoczona mina chłopca tak go rozbawiła, że dokończył już ledwie śmiech hamując. - I na co się gapisz? - Wa-wa-waganty walą do miasta! - wyjąkał niepewnie Szymek. - Żebym ja cię nie walnął! Zbieraj graty i szoruj z nimi do piwnicy. Szymek zakręcił się żywo, schwycił szaflik i wiadro, skoczył do drzwi i zadudnił bosymi stopami po schodach. Piotr podszedł do okienka i wyjrzał na ulicę. Dobrze, iż nie widział tego skarcony przez niego uczeń murarski, bo miałby cichą satysfakcję: „Mnie wzbraniał, a teraz - patrzcie, jak sam ślepia wybałusza!” Bo Piotr, podobnie jak Szymek przed chwilą, wychylił się nagle i z zapartym tchem śledził rozgrywającą się u zjazdu z mostu od Chwaliszewa scenę. Widział stąd jak na dłoni furgon tarasujący przejazd, skupioną wokół niego gromadkę ludzi, widział jadący pędem orszak szlachecki, omal nie krzyknął, by ostrzec wagantów przed grożącym zderzeniem. Piotr ściskał pięści ze złości widząc jak szlachcice okładali harapami rozpierzchających się wagantów. - Nie daj się! Broń się! - wykrzykiwał, ale jego głos tłumiły hałasy uliczne. Cóż by zresztą pomogła ta bojowa podnieta wobec przewagi szlacheckich napastników? Piotr machnął ręką z rezygnacją. „Biedaki...” - pomyślał ze współczuciem o wagantach. „Zmęczone to po włóczędze i tak ich jeszcze na wstępie poświęcili.” Zastanawiał się chwilę. Powziął wreszcie jakieś postanowienie, bo szybkim ruchem zrzucił zachlapany wapnem fartuch i zaczął się przebierać w czyste lniane ubranie. Szymek wrócił z piwnicy po resztę sprzętu. - Kończymy już robotę? - spytał zadowolony. - Muszę jeszcze coś załatwić mistrzowi w mieście. Ty zostań! Pozamykasz wszystko dobrze za cieślami i klucze zabierzesz. A nie zgub ich i z budowy wracaj prosto do domu. Po mieście nie wałęsaj się, bo wieczerzy nie dostaniesz - szybko wydawał polecenia. - A sam to do miasta poleci - mruczał z niezadowoleniem Szymek, gdy Piotr zbiegał po schodach. - Pewnie! Jest w mieście na co popatrzeć teraz przed jarmarkiem... Piotr wyszedł przed dom i dłuższą chwilę patrzył na naradzających się wagantów. Wreszcie zdecydowanym krokiem podszedł do nich. - Z Bogiem, mości panowie waganci! - odezwał się przyjaźnie i od razu miłym brzmieniem głosu pozyskał ich sympatię. - Z Bogiem! odpowiedzieli równie przyjaźnie. - Widzę, żeście obcy w naszym mieście i macie jakoweś kłopoty - mówił Piotr. - Obowiązkiem gospodarzy jest pomóc gościom. Pewnie znaleźć nie możecie kwatery? - Zgadłeś waść! - Kasper z zaufaniem zwrócił się do Piotra czując, że przychodzi z odsieczą w krytycznej sytuacji. - Mnogo luda ściągnęło do was na świętojański jarmark i dla ubogich wagantów nie ma kąta, gdzie mogliby na noc przytulić głowy. - Ech - roześmiał się Piotr wesoło. - Tak tłoczno jeszcze nie jest. Jarmark będzie ludny, a to dla miasta profit niemały. Poznań dotąd po wojnach odbudować się nie może. Nie ma jeszcze tylu domów i gospód co za dawnych czasów. Ale nie jest tak źle, żeby waganci musieli spać na kamieniach Rynku. - Jeśli waść wskażesz nam bodaj szopę jakąś albo stodółkę, gdzie moglibyśmy założyć kwaterę, wielce będziemy waszmości zobligowani - dwornie odezwał się Kasper. - Chętnie waszeciom usłużę - jeszcze uprzejmiej odpowiedział Piotr. - Widzę, że choćżeście igrce a waganty, grzeczna z was kompania. - Nieba nam cię zsyłają, zacny panie! - podchwycił Kasper. - Pewnie, że wagant wagantowi nie jest równy i różnie to bywa w naszym stanie. Ale zapytaj, kogo chcesz, o kompanię Kaspra Mrugały: nikt się na nas nigdy nie skarżył, nikt złego słowa powiedzieć nie może. - Mnie zwą Piotr, a na przezwisko Wydrzyoko, choć jako żywo nigdy nikomu oka nie wydarłem. Jestem towarzyszem cechu murarskiego, a mistrzem moim jest imć Błażej Darmopych. Mówię to wam dlatego, że w obejściu mistrza Darmopycha stoi szopka na siano, na ten czas prawie pusta. Siana czy słomy na posłanie starczy również dla całej waszej kompanii. Jeśli więc nie pogardzicie... - O niczym lepszym marzyć byśmy nawet nie śmieli - zawołał ze szczerą radością Kasper. - Jeśli tylko mistrz zechce ją wynająć na nocleg... - Myślę, że się zgodzi za moją poręką. Jeśli się zobligujecie pod klątwą uroczystą, że nie zaprószycie ognia w sianie, że nie będziecie wyprawiać żadnych hałaśliwych breweryj... - Jakem Kasper! - zaklął się uroczyście starszy wagant. - Znam swoich chłopców i ręczę za nich. Gotowiśmy nawet złożyć waszemu zacnemu mistrzowi porękę. Nie jesteśmy bogaci, ale coś niecoś zostało nam jeszcze z poprzednich występów, no i w Poznaniu na świętojańskim jarmarku mamy nadzieję zarobić trochę grosza. Wszystkim, co mamy, poręczymy, że przez nas nie będzie miał nijakiej straty w obejściu. - No to i dobrze - zakończył rozmowę Piotr - Chodźcie tedy ze mną. Ruszył szybkim krokiem naprzód, a za nim gromada wagantów, ożywiona nadzieją rychłego odpoczynku. Szli Garbarami budząc zainteresowanie licznych przechodniów i gapiów, którzy w każdym większym mieście skłonni są do prze-kpinek i prześmiechów. Waganci przywykli do tego, że swoim pojawieniem się budzą wszędzie poruszenie, Piotr nie bał się też widocznie, że towarzystwo wagantów narazi go na pośmiewisko. Szedł z tak naturalną powagą i godnością, jakby był nie zwykłym czeladnikiem murarskim, lecz panem dobrze urodzonym, wiodącym do swego dworu możnych a zacnych gości. - Powiem wam szczerze - odezwał się Piotr do Kaspra - co mnie skłoniło, aby się wam przyjrzeć i swą pomoc zaofiarować. Widziałem z daleka waszą utarczkę ze szlachtą. Widziałem, jak na was najechali pankowie. Krew mnie zalewa, gdy widzę, jak się nad prostym narodem natrząsają tacy panicze, co ich próżniactwo, dobre jedzenie i picie roznosi. A tego panka, co was mało nie stratował, znam. To sędzic mogileński, imć pan Janusz Rostarzycki z Niegocic. Dziedzic wielmożny! Po ojcu rozległe odziedziczył włości i trwoni je teraz dzielnie z zacną kompanią, co się wokół niego zbiera. Zabijaki wszystko i zawalidrogi, do kielicha i do bitki jedyni. Wielu od nich ucierpi niewinnie, bo im się zdaje, że świat do nich tylko należy. - Ech! - machnął ręką Kasper. - Nam chudopachołkom lepiej z takimi pankami nie zaczynać. Niczego dobrego człek się w tej kompanii nie dopyta. - Pewnie! - zgodził się Piotr. - Pewnie! Ale krew człowieka zalewa, gdy patrzy na taką samowolę. - Myślicie, że nie porachowałbym z przyjemnością gnatów takiemu gołowąsowi, co tnie harapem starego bezbronnego człowieka? Ale spróbuj! Lepiej w milczeniu zacisnąć zęby i pięści... do sposobniejszej chwili. Piotr badawczo spojrzał na mówiącego, ale twarz Kaspra, przez chwilę ponura i zacięta, wygładziła się nagle. I wagant spokojnie zapytał: - Daleko jeszcze do domu mistrza Darmopycha? - Jeno patrzeć - odrzekł Piotr zdumiewając się w głębi ducha nad szybkością zmiany w tonie głosu waganta, nad umiejętnością opanowywania swych uczuć. - Jesteśmy już na Piaskach. Za dwa pacierze będziemy na miejscu. Przeszli teraz przez mostek na strudze, skręcili w lewo i szli podmiejską ulicą, zbiegającą dość stromo ku rzece, nie obstawioną zwartymi rzędami kamienic, lecz zabudowaną luźno rozrzuconymi, przeważnie drewnianymi domkami, stojącymi wśród ogrodów i sadów, w otoczeniu gospodarskich budynków. Oddalali się teraz od murów miejskich, których obronne baszty, obok masywów świątyń i gmachów rysowały się ciemnymi konturami na tle zaróżowionego na zachodzie nieba. Piotr zatrzymał kompanię przed okazalszym niż inne murowanym domem, przypominającym wiejski dworek szlachecki, z obszernym oparkanionym podwórzem, z licznymi drewnianymi i murowanymi budynkami, z dużym ogrodem w głębi i sadem. - Poczekajcie tu na mnie chwilę. Pójdę, porozmawiam z majstrem - powiedział. - Myślę, że nie potrwa to długo. Waganci rozproszyli się wzdłuż parkanu, poprzysiadali na leżących tu belkach i wielkich kamieniach albo wprost na trawie. Piotr wszedł do domu i szukał gospodarza. Znalazł go w izbie na pięterku, gdzie mistrz Błażej odpoczywał po pracy przy szklanicy piwa własnego wyrobu. Dojrzał już z okna niezwykły ruch koło domu, z ciekawością więc zwrócił się do Piotra: - Cóż to za zbiegowisko zrobiło się przed domem? Ludzie z sąsiedztwa wyglądają i ku nam biegną. Co się dzieje? - Gości przywiodłem! - odparł wesoło Piotr. Znał dobrze swojego mistrza i wiedział, że lubi się zabawiać i pośmiać, a chcąc z nim jakąś sprawę załatwić, podchodzić do niego trzeba z krotochwilnym słowem. - Gości? - zdziwił się pan Błażej. - Enigmami jakowemiś przemawiasz. Powiadaj prosto o co chodzi. - Kazaliście panie mistrzu - zaczął Piotr - rozglądać się za przyjezdnymi, którym by można szopkę wynająć na czas jarmarku, na noclegi. Otóż przyprowadziłem całą kompanię, która nie pogardzi noclegiem w szopie na sianie. - Poczciwieś to zrobił Piotrze. Twarz mistrza Błażeja rozjaśniła się szerokim uśmiechem. - Jeśli dobrze zapłacą, czemu nie wyświadczyć bliźniemu przysługi? Zawsze powtarzam, że nie należy gardzić dobrym uczynkiem, jeśli on przynosi dobry zysk. Pewnie! Jeśli wynająć mamy szopkę, to im prędzej, tym lepiej. Za każdy nocleg się przecież liczy. A któż to są ci twoi goście? Kupcy czy panowie? Szlachetni, urodzeni? - Że urodzeni, to nie ma żadnego wątpienia. Jakże by inaczej po świecie chodzić mogli?... Myślę, że i szlachetni, bo miny mają uczciwe, choć stroję dla nie przyzwyczajonego oka trochę dziwaczne. - Jakże to? - To trupa wędrownych wagantów... Uśmiech nagle zniknął z twarzy mistrza Darmopycha. - Waganci, powiadasz? - Czemu mieliby być gorsi od różnej zbieraniny? Przecież wybierać nie będziemy, gdy się po jednemu na nocleg przyjmować będzie. Nie wiadomo wtedy, na kogo się trafi... - Ale waganci... - mistrz Błażej frasobliwie drapał się po łysinie. - Rabacje czynić będą. Szopką z dymem puścić gotowi, a z nią całe obejście... - Nie wyglądają na takich...Mają swego starszego, a ten w posłuchu ich trzyma, na nic nieprzystojnego nie zezwoli, sam o porządek dbać będzie. - Zawsze to waganci, naród wędrowny... Nigdy z takimi nie wiadomo... - A jeśli o zapłatę chodzi, lepsza chyba od nich będzie i pewniejsza. Kłopotu ze ściąganiem się uniknie, nikogo pilnować nie potrzeba, bo starszy wspólną kasę trzyma i za wszystkich razem płaci. Mówi zresztą, że porękę złożyć są gotowi za wszystkie opłaty i szkody, gdyby wynikły... Pod wpływem argumentów Piotra niechęć mistrza topniała coraz bardziej. Drapał się jeszcze w głowę. - Poczciwie wyglądają, powiadasz? - Zobaczyć ich możecie, pogadać... - No, to sprowadź mi tutaj tego ich starszego, niech mu się przyjrzę! Jak mi się spodoba, to targu dobijemy... - Co macie nie dobić! Waganci to wesoła kompania, a że wy, panie mistrzu, lubicie krotochwil posłuchać i pośmiać się czasem, to wam się na pewno tacy goście udadzą. - No, no! Żeby tylko, zamiast śmiechu, płaczu z tego nie było. Wołaj tego starszego! Piotr zadowolony z wyników rozmowy pospieszył do wagantów. Wiedział, że pan Błażej nie wypuści z rąk możliwości zarobku, był więc pewien, że Kasper dobije z nimi targu. - Jak tam nasza sprawa? - zapytał Kasper, chociaż z zadowolonej miny Piotra łatwo się było domyślić, że rozmowa miała pomyślny przebieg. , - Skłonny jest was przyjąć - odparł wesoło Piotr. - Przeląkł się trochę wagantów, ale chce z wami pogadać. A widzieliście tę szopkę, w której macie kwaterować? - Widziałem! Niczego więcej nam nie potrzeba, tylko... jeszcze jakiś kąt do spania dla naszych niewiast... - Dla niewiast? - Piotr aż przystanął zaskoczony.. - To macie z sobą niewiasty? - Dwie tylko. Nie widzieliście to? Stara Kuśnierka na wozie siedzi i Krysta... Szła przecież z całą gromadą. - Anim się przyglądał. Wszyscyście tak dziwacznie postrojeni, że ani poznać, co chłop, a co dziewucha. Ale... nic mistrzowi o niewiastach nie mówiłem. Może mu się to nie podobać. Rozumiecie... w domu chłopa dużo, czeladź, uczniowie, A o wagantach... wiecie, jak ludzie mówią. - Potarł brodę w zakłopotaniu. - Ostrożnie to trzeba mistrzowi powiedzieć. - Jakoś go chyba przekonam - roześmiał się Kasper. - Prowadźcie! Weszli po półciemnych schodach na górę. Piotr zapukał do pierwszych drzwi, otworzył je i puścił przodem Kaspra. Sam wszedł za nim, ale... stanął jak wryty i przez dobrą chwilę od drzwi się nie ruszył. Unieruchomiło go zdumienie i podziw, że Kasper, stanąwszy oko w oko z mistrzem Darmopychem, jakby w innego człowieka się przemienił. Kilku lekkimi kroczkami postąpił najpierw w stronę gospodarza, potem o krok się cofnął, kapelusz z głowy zerwał, nogi w kolanach przygiął, w ukłonie się pochylił i szerokim ruchem ręki machał kapeluszem zamiatając podłogę piórami. - Pozwólcie, szlachetny mistrzu, że wam wagant wędrowny pokłon niski złoży i z głębi serca płynącą podziękę, żeście wyrazili zgodę na udzielenie w swym domu gościny mnie i moim towarzyszom, którzy sztuce służąc, uciechę i rozrywkę po świecie roznosząc, w wędrówce swej do tego sławnego miasta przybyli, by godnym jego obywatelom radości i wesołości przysporzyć. Wygłaszał to swoje przemówienie gładko, to głos wznosząc, to przyciszając, to jedną lub drugą rękę wymownie przyciskając do piersi. Mistrz Błażej aż usta otworzył ze zdumienia. Ani się spodziewał, że go wagant uczci formą tak ozdobną. Sam języka zapomniał i nie wiedział, co i jak na takie dworne odpowiedzieć powitanie. Z ławy wstał, nie bacząc na brzuch okazały wpół się pochylił i ręką przed sobą pomachał, starając się tym ruchem naśladować waganta. - Bywajcie... - jąkał - siadajcie na ławie... Zaszczyt to dla nas niemały... Piotrze! - zwrócił się do czeladnika, w ten sposób szukając straconego kontenansu - skocz no do pani Doroty, niech nam tu przyśle nowy dzban piwa. Gardło przepłukać trzeba, bo pewnieście kurzu w drodze niemało nałykali. Siadajcie, siadajcie! - zapraszał Kaspra podsuwając mu wyścielony zydel. Piotr wyszedł spełnić polecenie mistrza i ledwie śmiechem nie wybuchnął na schodach, tak mu się zabawna ta rozmowa mistrza z wagantem wydała. „Bywały to człowiek - pomyślał z uznaniem o Kasprze - wie jak do kogo gadać. Wszystko, co będzie chciał, ze starym załatwi.” A Kasper, przysiadłszy na brzeżku zydla, po izbie się rozejrzał i nie wspominając o celu swej wizyty, zaczął się z uznaniem nad dostatkiem panującym w obejściu pana Błażeja i nad gustownością urządzenia izby rozwodzić. Trafił w dobry punkt, bo pan Błażej bardzo o to dbał i grosza nie skąpił, gdy chodziło o sprzęt okazały, przyozdobieniu domostwa służący. W niejednym najzamożniejszym domu mieszczańskim, nawet w komnatach szlacheckiego dworku nie znalazłbyś tak dostatniego urządzenia. Obszerną izbę oświetlały dwa okna oszklone kolorowymi, w ołów oprawionymi szybkami. Kasper zwrócił uwagę na potężny stół, przy którym siedzieli, z ciemnego dębu, na grubych nogach, ozdobionych wymyślnymi rzeźbami i na piękną intarsję, którą wierzch stołu był pokryty. Potem wskazując na wielką, pękatą szafę, wygłosił kilka pochlebnych zdań o zaletach starych gdańskich mebli. Na półkach, stojących wzdłuż ścian, wskazał kilka co najpiękniejszych srebrnych i cynowych pucharów, kufli, dzbanów i półmisków ukształtowanych znakomitą złotniczą sztuką, kilka szklanic i garnków ze szkła weneckiego i holenderskiego kryształu, często cenniejszych od srebra. Zatrzymał się i na tkaninach tu i ówdzie wiszących na ścianie, podziwiał misterne wzory, o których wiedział, gdzie zostały utkane, w Turcji czy w Persji. Mistrz Błażej nie mógł wyjść z podziwu nad znawstwem waganta, bo Kasper od pierwszego spojrzenia wskazywał rzeczy najcenniejsze, za które nie byle grosz płacony był w swoim czasie: choćby ten pucharek w kolorowym szkle rżnięty, w delikatną złotą siatkę oprawny, czy ta makata cudnie złocistymi nitkami przetykana. Sam mistrz niewiele więcej mógł o nich powiedzieć ponad wymienienie ceny lub przypomnienie, jaką drogą do ich posiadania doszedł. Nie wszystko przecież z tego dostatku przez niego samego było zbierane, ba, gromadziło to niejedno już pokolenie: po rodzicach dziedziczył, a tamci od dziadów przejęli. Darmopychy to stara mieszczańska rodzina. Byłoby tego dostatku więcej, gdyby nie wojna, która ciężką nawałnicą przed czterdziestu blisko laty przeszła nad Polską, a Poznań poszczerbiła boleśnie i mieszczaństwu tutejszemu ciężkie zadała straty. Piotr wrócił z wielkim dzbanem pienistego piwa i kufle im napełnił, a oni gwarzyli w najlepsze, jakby spotkali się nie dla załatwienia interesu, lecz dla przyjemnej pogawędki. Ale w istocie Kasper o swej sprawie nie zapomniał. Niby od niechcenia zaczął mówić o jarmarku, na który kupcy z całego świata ściągają i na którym różne piękne rzeczy kupić można, wspominał przy tym o tłoku w mieście i trudnościach znalezienia kwatery. Cóż - szopka u mistrza nie jest wprawdzie magnackim noclegiem ale i za nią waganci są wdzięczni. Potem mieszkiem zabrząkał i o cenę spytał. Panu Błażejowi drożyć się nie przystało, gdy wagant floreny, płacąc z góry, na stole położył. I już sprawa była załatwiona. Wstał więc Kasper nie chcąc być natrętnym gościem i dopiero żegnając się - o pomieszczenie dla niewiast zapytał. Gdy wagant wyszedł, mistrz Błażej począł się drapać w głowę, czy dobrze zrobił wagantów do domu wpuszczając. I te ich niewiasty! Pani Dorota na pewno z tego nie będzie zadowolona. Przecież córkę mają w domu, ze względu na nią takich kobiet pod dach przyjmować nie przystoi. Co na to powiedzą sąsiedzi? Srebrne talary przyjemnie wprawdzie wpuszczać do mieszka, ale... Ech, bo też Piotr o tych niewiastach nic nie wspominał. Pan Błażej ostatni łyk piwa z kufla pociągnął i pełen jakiegoś wewnętrznego niepokoju wyszedł na podwórze rzucić gospodarskim okiem na wieczorny obrządek. Piotr oczekiwał Kaspra na schodach. Spojrzeli sobie w oczy porozumiewawczo jak dwaj wspólnicy, którym udało się szczęśliwie przeprowadzić trudną i drażliwą sprawę. - Zgrabnieście to załatwili - z uznaniem powiedział Piotr.. Kasper uśmiechnął się tylko. - Chodźmy teraz do gospodyni - zaproponował Piotr. - Myślę, że i z nią dacie sobie radę. Panią Dorotę znaleźli w kuchni, zajętą zlewaniem mleka z wieczornego udoju. Piotr przedstawił jej Kaspra i powiadomił o przyjęciu przez pana Błażeja wagantów na kwaterę. Wysłuchała tej wiadomości bez zachwytu, ale i bez sprzeciwu, nie przerywając swej roboty. Kasper nie odzywał się teraz, jakby całą elokwencję wyczerpał w pertraktacjach z panem Błażejem. Gdy pani Dorota chwyciła wiadro z mlekiem, wagant z całym spokojem odebrał je z jej rąk i nim zdążyła zaprotestować, zgrabnie, jakby całe życie nie zajmował się niczym innym, rozlał mleko do przygotowanych glinianych garnczków. Spojrzała na niego nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - Bierzecie się do babskiej roboty? - Zawsze pomagałem matce. Przyjemnie to przypomnieć sobie młode lata i dom rodzinny - z lekkim westchnieniem odparł wagant. - Daleko do tego domu? - spytała pani Dorota. - Kawał drogi. Aż pod Lublinem. Parę lat już nie widziałem domu. - Matka tęskni pewnie za synem. - Matka nie żyje. Gdyby żyła, pewnie w domu bym siedział, a nie włóczył się po świecie. Pani Dorota spojrzała na niego ze współczuciem, choć nie wyglądał na takiego, któremu opieka matki jest jeszcze potrzebna. Piotr widząc, że i z panią Dorotą Kasper bez jego pomocy dojdzie rychło do porozumienia, wyszedł na podwórze, aby zająć się ulokowaniem wagantów. Otworzył wrota, i barwny wóz wjechał w obejście. Zapstrzyło się na podwórzu od kolorowych komedianckich ubiorów. Trzeba było zawrzeć szybko bramę, bo razem z wagantami próbowała się przedostać wielka chmara dzieciaków, które zbiegły się z całych chyba Piasków i Garbar. Obsiadły teraz płoty spychając i ściągając jedno drugie, nawołując i wymieniając między sobą głośne o cudacznych wędrowcach uwagi. Jan zaczął wyprzęgać konie, więc Piotr podszedł do wozu, aby wskazać, gdzie ma je w stajni ulokować. Jednocześnie podeszła do wozu Krysta, aby pomóc Kuśnierce zejść na ziemię. Piotr spojrzał na dziewczynę z ciekawością. Nie wydała mu się zbyt urodna - czarnula drobna, podobna do Cyganki z ogorzałą na brąz twarzą, jaskrawo ubrana. W tej chwili i ona spojrzała na niego. Na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia. Zdziwił go niespotykany kolor jej oczu - bladoniebieski, prawie siwy. Przy ciemnej cerze wydały mu się one białe, niemal przezroczyste. Jej wzrok przesunął się po twarzy Piotra daleki, obojętny. Podała ręce starej, aby wesprzeć się mogła na nich przy schodzeniu. Poczuł się lekko dotknięty tym, że wagantka jakby go wcale nie zauważyła. Zapragnął w jakiś sposób zwrócić na siebie jej uwagę: coś zrobić, coś powiedzieć, aby spojrzała na niego z jakimś zainteresowaniem. Przypomniał mu się Kasper pomagający pani Dorocie. - Pozwólcie - zbliżył się do Kuśnierki - ja wam zejść pornogę. Chwycił wpół staruchę, jak piórko zdjął ją z wozu i na ziemi postawił. Krysta odsunęła się obojętnie ani rzuciwszy nań okiem. Więc Piotr wyjaśnił Kuśnierce, że Kasper umawia z gospodynią pomieszczenie dla kobiet i że w domu znajdzie się na pewno jakiś kąt wygodny. Stara odmruknęła coś niezrozumiale swoim zwyczajem, a Krysta nic nie rzekła, jakby ta sprawa nie dotyczyła jej zupełnie. Piotrowi przykro się zrobiło, poczuł się dotknięty i urażony tą obojętnością dziewczyny. Zostawił więc niewiasty przy wozie i poszedł zająć się innymi wagantami, którzy gwarnie i wesoło rozkładali swe obozowisko. Jedni mościli sobie posłania w szopce, wyciągali się na nich rozprostowując strudzone kości. Inni dobywali z wozu tłumoczki, rozpakowywali je, rozkładali, zmieniali ubrania, zamierzając mimo późnej pory i zmęczenia rozejrzeć się po mieście, a może i do łaźni zajść, aby się po długiej drodze wymyć i ochędożyć. Wśród domowników mistrza Błażeja, którzy o tej porze ściągali z pracy w mieście do domu, oraz domowej służby, zajętej wieczornym obrządkiem - wtargnięcie w spokojny ład domowy gwarnej gromady wagantów wywołało zainteresowanie i poruszenie. Patrzyli trochę z szyderstwem, a trochę z podziwem na chłopaków w kubrakach naszywanych kolorowymi łatami, w spodniach o różnobarwnych nogawicach, w cudacznych czapkach z dzwonkami. Pogwarzyli między sobą o przybyszach, na pół z prześmiechem, a na pół z szacunkiem. Wiadomo - wagant człek bywały, z niejednego pieca chleb jada, nie tak jak oni - stale z pieca mistrza Błażeja. Włóczą się tacy od miasta do miasta, ile świata zobaczą, ilu ludzi, ile dziwów i osobliwości! Ciekawość, czy byli w Krakowie, czy widzieli Wawel, czy byli w Warszawie, czy widzieli króla jegomości? - Jeśli byli w Warszawie, czemuż by króla widzieć nie mieli? - zauważył parobek Kuba, któremu nic nie wydawało się dziwne. Choć dotychczas nigdzie krokiem poza rodzinne nie ruszył się miasto, nie dał się zadziwić żadnemu opowiadaniu i wszystko jako rzeczy całkiem proste i zrozumiałe traktował. - Możesz całe życie w Warszawie przeżyć i króla nie zobaczyć - rzucił starszy czeladnik Mateusz. - Tyle już lat mieszkasz w Poznaniu, urodziłeś się tu przecież, a wiele to razy widziałeś księdza biskupa albo pana generała wielkopolskiego? - Owa! Nie widziałem, bom się też nigdy nie pchał! - Myślisz, że król jak zwykły człowiek chodzi sobie po rynku między gawiedzią? - Wcale nie myślę. Jak by tak chodził, to by mu zaraz berło i koronę ukradli. Mało to obcych ludzi po rynku się wałęsa? - Król sobie w zamku siedzi, przez okno spogląda i pewnie jak nasz mistrz z kufelka popija. Tylko nie piwo swojej roboty ani też cienkusz żaden, jeno wino dobre, węgierskie albo inne zagraniczne, czy też miód słodziuchny, dobrze sycony. Nie stać to naszego króla jegomości na co lepszego, niż pije mistrz Darmopych? - Chciałbym też kiedy króla zobaczyć! - westchnął Kuba. - Albo też wespół z nim na miękkiej ławie usiąść i słodkie wino zapijać, a tłustą kiełbasą zakąszać - roześmiał się Mateusz. - Dobrze mają takie waganty. Po świecie się nawędrują, różności napatrzą - westchnął zazdrośnie inny z czeladzi. - Dobrze choć z nimi porozmawiać, dowiedzieć się czegoś. Znajomość między miejscową czeladzią a wagancką bracią zadzierzgała się szybko. Jednych ciekawość skłaniała do zbliżenia, drudzy nabyli w wędrówkach łatwość nawiązywania przyjaznych stosunków z ludźmi ledwie poznanymi. Ten tego zagadnął, ów o coś zapytał i wnet tworzyć się zaczęły gawędzące grupki. Rej oczywiście wiedli waganci, skłonni swą znajomością świata miejscowym imponować, chętni do podkpiwania z naiwnych mieszczuchów, których łatwowierność można na własną korzyść wyzyskać. Piotr w trosce, by wieczorna praca w gospodarstwie nie ucierpiała, co mogłoby wywołać niezadowolenie gospodarza i jego niechęć do wagantów, wciąż krążył po podwórzu, ludzi zasłuchanych wyciągał z gromadek, strofował i o obowiązkach im przypominał. Niechętnie odchodzili koniom obroku zasypać, krowom siana założyć, świnie do chlewów zagnać czy wody ze studni naciągnąć. Gonili z robotą, żeby się jej pozbyć jak najprędzej i do ciekawej powrócić kompanii. Na wieczerzę nawet czeladź zwołać było trudno, choć zwykle sami pilnie pory posiłku przestrzegali. Dziś jak na złość złazili się opieszale, a niewiastom zależało na tym, aby swoich co rychlej nakarmić i po raz drugi wieczerzę warzyć dla przyjezdnych. Bo Kasper w wyniku rozmowy z panią Dorotą uzyskał nie tylko jej zgodę na oddanie Kuśnierce i Kryście alkierzyka przy niewieściej izbie czeladnej, ale też obietnicę, że nim waganci własne gospodarstwo założą, ona im pierwszą ugotuje wieczerzę. ROZDZIAŁ III Mistrz Błażej przy wieczerzy odzyskał dobry humor. Odbiegł go niepokój i trapiąca dotąd niepewność, czy dobrze zrobił wpuszczając wagantów na kwaterę. Pani Dorota nie zdradzała niezadowolenia, bieg prac wieczornych w gospodarstwie nie został zamącony, waganci zachowują się spokojnie, zapowiada się ponadto zysk dodatkowy ze sprzedaży prowiantów. Nie ma więc powodu do narzekania. Zmrok gęstniał. Świec na próżne siedzenie w izbie szkoda, a za wcześnie jeszcze na spanie, tym bardziej że w czeladnych izbach ruch panuje w najlepsze. Wyszedł więc pan Błażej i rozsiadł się na ławeczce przed domem. Zatrzymał Piotra, który po obejściu całego gospodarstwa kierował się do kuchni. - Skończysz na termin u Helwingowej robotę? - zagadnął. - Skończę! Jutro lub pojutrze do południa możemy oddać klucze... - Pojutrze sobota. A termin mamy w poniedziałek. To dobrze! Byle ona, tak jak my z robotą, z wypłatą się pokwapiła. - Co nie ma zapłacić? Na pieniądzach przecież siedzi... - Nie znasz ludzi, Piotrze! Trudno od nich wycisnąć pieniądze. A najtrudniej od tych, co mają dużo! Warn się zdaje, że mistrzowi dukaty tylko płyną a płyną. Nie wiecie, jak trudno jest. A ile razy ze swojego przychodzi dołożyć! Będziesz i ty kiedyś mistrzem. Oby jak najrychlej. Tego ci życzę, bo cię lubię i robotnik z ciebie dobry. Wtedy zobaczysz, ile się trzeba nagłowić, żeby na swoje wyjść i czeladź zaspokoić. Gdyby murarka żyć spokojnie pozwalała, chciałoby mi się to parać warzeniem piwa albo wypiekiem białego pieczywa? Tyle zatargów z tego a prawowania się w cechach i przed sądami. Ale cóż, żyć przecież z czegoś trzeba i domowników wyżywić, i czeladzi zapłacić. A wy się ciągle burzycie a zmawiacie przeciw majstrom... - Zapominacie, panie mistrzu, żeście się i wy burzyli, kiedyście byli czeladnikiem, a mistrz was krzywdził. - Burzyli, burzyli! Nie takie były czasy za mojego czeladnikostwa. Mistrzom się lepiej wiodło, a dla czeladzi surowsze były prawa. Wy o swoje wojujecie, a nie myślicie, że to się przeciw wam obróci, gdy zostaniecie mistrzami. - A mistrzowie nie pamiętają, jaka im krzywda była, gdy byli czeladnikami - roześmiał się z przymusem Piotr. - A przecież nie każdy czeladnik zostanie mistrzem, nie stać go na wkupienie się do cechu i na założenie własnego warsztatu. - Pewnie! Taki porządek już jest na świecie. I taki, co świnie pasie, też być musi. - Przeciw porządkowi, pewnie, trudno występować, ale... niechby była sprawiedliwość! Mistrz Błażej chciał coś odpowiedzieć czeladnikowi, ale w tej chwili w drzwiach domu stanęła postać niewieścia. Przez chwilę wpatrywała się pilnie w ciemność, by przyzwyczaić do niej wzrok po wyjściu z oświetlonej izby. - Ach, to pan ojciec tutaj w chłodzie odpoczywa? - odezwała się miłym, dźwięcznym głosem. - Na górze was nie ma, w kuchni nie ma. Myślę sobie, na pewno siedzą przed domem. - Oddycham świeżym powietrzem i pogwarzam z Piotrem - powiedział łaskawie pan Błażej. - O poważnych pewnie sprawach gadacie, a tam w kuchni wesoło. Waganci różne krotochwile prawią, sztuczki, pokazują, od śmiechu utrzymać się nie można. A cóż ty, Piotrze - zwróciła się do czeladnika - wieczerzać dzisiaj nie będziesz? Głodem chcesz się zamorzyć? - Czasu dotąd nie miałem. Zamieszanie się zrobiło w gospodarstwie, tyle dojrzeć trzeba. - Nic mi nie mówisz, Piotrze, żeś jeszcze wieczerzy nie jadł. Przecież bym cię nie zatrzymywał - z wymówką powiedział pan Błażej. - Zdążę jeszcze! Nowy, głośniejszy wybuch śmiechu doleciał z kuchni. Pana Błażeja od dawna już korciły te wesołe odgłosy; wahał się jednak, czy przystoi sławetnemu mistrzowi wdawać się w nikczemne towarzystwo służby i wagantów. Teraz jednak, gdy znalazło się usprawiedliwienie dla tej ochoty, nie mógł dłużej powstrzymać niecierpliwej ciekawości. - Chodźmy do kuchni - powiedział wstając z ławeczki. - Musisz powieczerzać, Piotrze. A Jagusia, widzę, woli uciesznych słuchać gadek, niż wzdychać do miesiączka, choć dziś pięknie świeci. - Może bym i powzdychać miała ochotę - żartobliwie odcięła się dziewczyna - ale... pono wzdychać trzeba w samotności albo... we dwoje. A przecież z wami, panie ojcze, nie mogę, a Piotr głodny. - Patrzcie, jaka to rezolutna! - roześmiał się pan Błażej. - No, to chodźmy już do wesołej kompanii. Zobaczymy, czego oni się tak cieszą. W wielkiej kuchni było niemal tłoczno. Waganci rozsiedli się przy stołach, a domownicy, choć utrudzeni całodzienną pracą, nie rozchodzili się jak co dzień na spoczynek. Niejednemu powieki same opadały i kleiły się do snu, wytrzeszczał jednak szeroko oczy, aby nic nie przegapić, nastawiał uszu, aby nie przepuścić wesołych uwag, jakie wymieniali między sobą waganci. A ci, podniecani ogólnym zainteresowaniem i podziwem, silili się na coraz to ucieszniejsze sztuczki, miny i figle. Gdy pan Błażej pojawił się w drzwiach kuchni, przycichł na chwilę gwar, umilkły śmiechy. Domowników zmroziła trochę obecność gospodarza - wyłaje jeszcze za niepotrzebne przesiadywanie, przypomni sobie o jakiejś przewinie czy nie wykonanym obowiązku. Lepiej mu tedy w oczy nie wchodzić, lecz na wszelki wypadek ukryć się za plecami towarzyszy, aby uwagi na siebie nie zwracać. Kasper, który siedział w końcu stołu, posunął się robiąc miejsce na ławie. - Prosimy do nas, panie mistrzu - zaprosił uprzejmie. Pan Błażej przysiadł obok niego. Jagusia poszła w głąb kuchni przygotować posiłek dla Piotra. - Wesoło u was przy wieczerzy, choć pewnie strudzeni jesteście po drodze - zagaił pan Błażej. - Bawcie się, bawcie! Ja się chętnie piwka napiję w wesołej kompanii. Pani Doroto - zawołał do żony - znajdzie się tam dla mnie jaki kufelek? Wagant Staszek chcąc pokazać, że obecność tak zacnej jak gospodarz persony nie może go onieśmielić, bo on i do zacniejszych przywykł - wrócił do przerwanego przed chwilą pokazu, jak to rodzina krzywogębych świecę gasiła. Ojciec ma gębę w prawo, matka w lewo wykręconą, syn dmuchał w górę, córka w dół i w żaden sposób zgasić świecy nie mogli. Pokazywał to tak zabawnie, dmuchał na wszelkie sposoby z takim zapałem, że widzowie patrząc na jego miny śmiechem się zanosili. Pan Błażej, nim go ogólny nastrój wesołości ogarnął, uśmiechnął się tylko powściągliwie, ale wkrótce brzuch zaczął mu podrygiwać, trząść się coraz mocniej, wreszcie szeroki i rozgłośny śmiech mistrza górował nad ogólną wesołością. Gdy na koniec Staszek z całą powagą opowiedział, jak owa krzywogęba rodzina, rady sobie dać nie mogąc ze świecą, przywołuje parobka prostoustego, aby świecę zgasił, a parobek dwoma palcami dusi knot - pan Błażej krzyczał niemal z uciechy waląc się rękami po kolanach. - Pani Doroto - wołał ze śmiechem - widziałaś?... A niechże go... daj temu igrcowi piwa kufel... A to ci błazen z niego... Uczniowie i parobcy widząc mistrza tak rozbawionego powyłazili z kątów, przy wagantach przysiedli, namawiając do nowych czy powtórzenia przedtem już pokazywanych figlów. Wieczór był późny, a nikomu jakoś ruszyć się z kuchni nie chciało, żal było opuścić wesołą kompanię, bo a nuż tu zabawniejszą sztuczkę jaką pokażą? Niewiasty wydawszy spóźnioną wieczerzę też nie myślały o spoczynku. Przysiadły na ławie pod kominem i przysłuchiwały się waganckim dowcipom. Nawet pani Dorota widząc, że zapędzenie teraz do spania domowników jest rzeczą zgoła niemożliwą, przy mężu na ławie przysiadła. Nie śmiała się tak jak mąż, gdyż to niewieście statecznej nie przystoi, uśmiechała się tylko lekko, co jednak było wielkiego rozbawienia objawem. Baczyła też, aby inne niewiasty zachowywały się przystojnie, i gdy tylko śmiech jak pisk cienki rozległ się spod pieca, gdzie siedziały służebne, spoglądała karcąco w tę stronę. - Dawnom się tak nie uśmiał - mówił pan Błażej wycierając kraciastą chustką łzy, które mu z oczu ciurkiem płynęły. - Ależ ci waganci! Aż mnie kolka spiera. - Czy nie za dużo już tego śmiechu? - zatroszczyła się pani Dorota, niespokojna, by zbytek śmiechu nie zaszkodził małżonkowi na zdrowiu. - A może byście tak opowiedzieli nam jakąś ciekawą historię: nie do śmiechu, a do rozczulenia i ku pouczeniu - zwróciła się do Kaspra. - Na pewno i takie znacie... - Znać znamy, i niejedną, ale czy warto zasępiać się i smucić, gdy tyle radości i śmiechu dokoła? - powiedział powoli Kasper i ręką powiódł po włosach. - Niech będzie dla odmiany smutna i rzewliwa - przystał zgodnie pan Błażej. - Niewiasty lubią takie. Chodź tu, Jagusiu, siądź przy mnie - zawołał do córki. - Moja jedynaczka wielce jest na takie wzruszające historie łakoma. Jagusia właśnie usiąść chciała wśród niewiast pod piecem. Wezwana przez ojca - musiała przejść ku niemu przez izbę całą, między ciżbą służby, domowników, sąsiadów i wagantów. Uciszył się właśnie gwar i śmiechy, zamilkli waganci widząc, że się Kasper do opowiadania przygotowuje. Wśród tej ciszy wszystkie oczy zwróciły się ku dziewczynie, aż się zarumieniła czując zwróconą na siebie uwagę. I do twarzy jej było z tym rumieńcem zawstydzenia. Dotarła wreszcie do ławy, z ulgą przysiadła między rodzicami, kryjąc się w cieniu rozłożystej figury pana Błażeja. - Jeśli posłuchać zechcecie - zaczął Kasper - opowiem wam historię prawdziwą. Prawdziwość moich słów poświadczyć mogą niektórzy z naszych wagantów, bo w niej brali udział i na wszystko patrzyli własnymi oczyma. Jest to też historia jednego z naszych towarzyszy, najmłodszego z nas, tego oto Macieja. Przy ostatnich słowach Kasper łagodnym ruchem położył rękę na ramieniu siedzącego przy nim Maćka. Wszystkie spojrzenia zwróciły się teraz na chłopca, aż się zmieszał, zaczerwienił i nie wiedział, gdzie oczy podziać. Występował często przed niemałymi zbiorowiskami ludzi w waganckiej szopie, był przedmiotem ogólnej uwagi i nigdy nie mieszał się tak jak teraz. Może dlatego, że patrzono tu na niego z bliska i z zainteresowaniem; ciepło jakoś i serdecznie spoglądały nań chabrowe oczy pięknej majstrówny, Jagusi. - Było to lat temu... pięć... nie, sześć chyba. Tak, sześć lat teraz minęło wiosną - Kasper zaczął opowieść. - Wędrowaliśmy naszą wagancką kompanią z Warszawy, gdzieśmy całą niemal spędzili zimę, do Łowicza. Droga wiedzie tam przez lasy wielkie. Zatrzymaliśmy się jakoś o południu wypocząć trochę, bośmy już setnie byli zdrożeni. Rozłożyło się nasze bractwo na trawie w lesie. Jeden drzemie, drugi nogi opatruje, inny posila się. Położyłem się i ja pod jakimiś krzakami, przedrzemać się chciałem. Zamknąłem oczy, leżę cicho i nagle zdaje mi się, że słyszę kwilenie jakieś czy szlochanie. Otwieram oczy, rozglądam się, nic nie widzę. Po chwili - znów to samo. Stwór jaki leśny, czy dziecko płacze? Ale skąd tu dziecko w środku boru? Pewnie wiatr tak między drzewami pojękuje. Nie strzymałem wreszcie, wstałem i począłem rozglądać się i szukać dokoła. Patrzę wreszcie, a pod krzakiem leży pacholę jakieś, od ziemi ledwie odrosłe. Leży i płacze rzewnie. Podchodzę do niego, zagaduję, z ziemi podnoszę. Szarpać się trochę zaczął i uciekać chciał ode mnie, ale gdym go po głowinie pogładził, przytulił do siebie i ostrożnie zagadywać począł, uspokoił się i powoli rozgadał. Dowiedziałem się, że mu krowy w lesie poginęły i boi się, żeby ich wilki nie pożarły. I krów się boi, bo jedna z nich jest bodliwa i podejść mu do siebie nie daje. I gospodarza się boi, bo go bije okrutnie, gdy mu która krowa w lesie zginie, i szukać jej później trzeba. Nigdy mi Maciuś tyle o sobie nie opowiedział, co wtedy... - Rozgadałem się, boście mnie przygarnęli jak nikt dotąd - wyrwał się Maciek niespodzianie. Wszyscy spojrzeli na niego, więc się zaczerwienił, urwał nagle i twarz zakrył ręką. Kasper uśmiechnął się tylko, pogładził go po czuprynie i wrócił do przerwanej opowieści. - Opowiedział mi wtedy, że jest w służbie u karczmarza, którego karczma stoi niedaleko, na rozstaju dróg. Że jest sierotą i karczmarz z łaski go tylko trzyma, i wypomina mu to ciągle, strawy skąpi, pracą gnębi ponad siły i bije, gdy jest pijany, a to się zdarza dosyć często. Żal mi się zrobiło dzieciaka. Porozmawiałem z towarzyszami i postanowiliśmy wziąć go od karczmarza, jeśli zgodzi się na to z dobra woli. A jeśli nie zgodzi się - zabrać podstępem lub siłą. Pomogliśmy chłopcu zebrać krowy i kazaliśmy wracać do domu w ślad za nami. Ruszyliśmy w drogę i doszedłszy do karczmy zapowiedzieliśmy, że zatrzymujemy się tu na dłuższy wypoczynek. Karczmarz nie podobał mi się od razu. Wyglądał na zbója, który nie zawaha się przed niczym dla własnej korzyści. Wiedziałem, że jeśli wprost mu powiem, iż chłopak przypadł mi do serca i chcę go zabrać ze sobą - nie zgodzi się, będzie stawiał ciężkie warunki. Trzeba było inaczej go podejść. Wieczorem zasiedliśmy całą kompanią przy piwie i gorzałce i zaprosiliśmy do stołu karczmarza. Przy trunku jak to przy trunku - mówi się o tym i owym. Wypytywałem, niby od niechcenia, jak mu się wiedzie, jak sobie daje radę z gospodarstwem, jaką ma służbę. Wspomniało się i o pastuszku, czy to syn, czy krewny... Powoli wywiedzieliśmy się Maćkowej historii. Inni kompani podpytywali równie ostrożnie: jeden gospodynię, drugi parobka, trzeci dziewkę z kuchni. Razem złożyła się cała opowieść. Przed trzema laty, w zimie, w czasie śnieżnej zawiei, zapukała późnym wieczorem do drzwi karczmy jakaś kobieta z małym, czteroletnim chłopcem. Prosiła o nocleg na jedną noc. Rano zamierzała iść w dalszą drogę. Skąd i dokąd szła, dowiedzieć się nie było można. Zdrożona była bardzo. Ledwie dziecko napoiwszy ciepłym mlekiem, poszła spać do gościnnej izdebki, którą jej przygotowano na nocleg. Kim była i jak się zwała, nikt również nie wiedział, bo na drugi dzień rano, gdy ją budzić przyszli, zastali kobietę nieprzytomną, w gorączce wielkiej. Karczmarz zapewniał, że otoczyli ją czułą opieką, leczyli, jak potrafili. Ale cóż - do ludzi daleko, o sprowadzeniu lekarza ani myśleć, bo na dworze mróz straszny i zawieja szaleje. Zmarła kobiecina nie odzyskawszy przytomności. Może karczmarz wiedział coś więcej, ale pary o tym nie puścił. Nie mogła to być przecież żadna żebraczka, boby jej na nocleg oddzielnej izby nie dano. Ale nie była też chyba żadna można persona, boby przecież z dzieckiem, i to w zimie, nie wędrowała piechotą. Karczmarz zapewniał, że nie znaleźli przy niej żadnych klejnotów ani innych bogactw, a pieniędzy tyle, że na trumnę nie starczyło. Musiał jej swoim sumptem, z dobrego serca, pogrzeb wyprawić. Nie wierzyłem tak bardzo w tę szczodrość ani w uczciwość karczmarza, ale nie było sposobu dochodzić prawdy. - No, a cóż z dzieckiem czynić zamierzacie? - pytam karczmarza. - Na dwór go przecież nie wyrzucę. Myślałem, może kto z rodziny szukać ich będzie... Ale trzy lata już mija i nikt się nie zgłasza. Ot, i kłopot spadł człowiekowi niespodzianie na głowę. Biednemu to i wiatr w oczy. Z karczmy w tym dzikim miejscu niewielki dochód. A na chłopaka przecież wydatki znaczne. Bo to i wyżywić trzeba darmozjada, i ubrać... - narzekał karczmarz. Niewiele, trzeba przyznać, na ten przyodziewek wydawał, bo chłopię było w łachmanach. Pewnie to były szatki, w których przed trzema laty z matką przywędrował. Próbowałem namawiać karczmarza, aby chłopca, który takim jest dlań ciężarem, oddał komuś na wychowanie. Ale o tym nie chciał wcale słuchać. Tłumaczył, że musi czekać, aż rodzina zgłosi się po dziecko, więc z domu wydawać go nie może. Pewny już byłem, że on właśnie boi się zjawienia tej rodziny, bo musiałby oddać rzeczy, jakie po nieboszczce pozostały. Zresztą, kto go tam wie. Postanowiłem jąć się innego sposobu. Zacząłem opowiadać karczmarzowi o naszym waganckim życiu. Zachwalałem, jakie to waganci mają ze swej sztuki wielkie intraty, jak to ludzie chętnie widzą nasze sztuczki i jak za nie szczodrze nam sypią pieniądze. - Cała bieda w tym - wywodziłem - że waganci wiodą wędrowne życie. Co w jednym miejscu zarobią, to w drodze przejedzą. Inaczej każdy wagant doszedłby wkrótce do wielkiej fortuny. Ot, gdyby taki wagant osiadł choćby w takiej jak wasza karczmie. Ludzi tu się przewija wiele. Nieraz bogaci kupcy z taborem ciągną, szlachta się czasem na nocleg zatrzyma. Zjedli tacy obiad czy wieczerzę, spać im się nie chce. Nudzą się. A tu wagant ze swoimi sztuczkami przystępuje. Uciecha! Nie sypnie to taki szlachcic bogaty pieniędzmi, albo i kupiec niektórzy? Tylko zgarniać! Zaciekawił się karczmarz. - A trudno się to takich sztuczek nauczyć, co by się ludziom podobały? Nie nauczylibyście mnie? - Ech - powiadam - staremu to niełatwo. Od maleńkości trzeba się uczyć naszej waganckiej sztuki. Syna gdybyście mieli zmyślnego, to moglibyśmy wziąć go z sobą na wędrówkę. Prędsza to byłaby nauka niż na szewca, krawca czy innego rzemieślnika, a profit z niej byłby dużo większy. Wróciłby do was sztuczki ludziom przejezdnym pokazywać. Na pewno zjeżdżać by się tu zaczęli, żeby go zobaczyć. A wy jeno byście pieniążki zgarniali do kabzy. Zaświeciły się oczy karczmarzowi. Na pieniądze był on widać bardzo chciwy. Myślał, myślał, aż w końcu sam mnie prosić zaczął, żebym Macieja wziął w termin i sztuczek uczył. - To i koniec historii - Kasper zwilżył sobie gardło długim łykiem piwa. - Na drugi dzień wyruszyliśmy w dalszą drogę, a z nami razem wędrował nowy socjusz waganckiego cechu, ten oto młodzian - Maciej. Tylko, że wtedy mniejszy był, bardziej obdarty i wychudzony. Teraz odrósł i odpasł się trochę na waganckim chlebie - zakończył Kasper wesoło swe opowiadanie. - No, a co z karczmarzem? Nie wróciliście już więcej w te strony? - Nie próbował wam odebrać Maciejka? - A o jego rodzinie nicżeście się nie dowiedzieli? - Nie znaleźliście jakich śladów, skąd jest, gdzie się urodził? Posypały się pytania słuchaczy. - O rodzinie przewiadywaliśmy się na wszystkie strony, ale... - machnął ręką. - To tak, jakbym szukał szpilki w stogu siana. Tylko przedziwnym jakimś wypadkiem trafić możemy na ślad. A może nigdy już nie znajdziemy. A karczmarz? Cóż, nigdy nie postało mi w głowie, aby Macieja oddawać z powrotem w jego niewolę. Nic on nam zrobić nie może. Gdzie nas znajdzie? Wagant to wolny ptak, uchwycić go trudno. A choćby znalazł, cóż poradzi? Takie samo jego do chłopaka prawo jak nasze. A Maciek - spytajcie go - dobrowolnie od nas nie pójdzie. - Nie pójdę! - energicznie potwierdził Maciek. - Tak ci się podoba tułacza dola? - zapytała tęsknym głosem Jagusia. - A wy - zwróciła się do Kaspra - także to szczęśliwi i radzi jesteście ze swego życia, że podobne zgotować chcecie chłopcu? - Cóż, lekkie ono nie jest - Kasprowi wydało się w tej chwili, że oczy Jagusi mają jasnobłękitną barwę jak niezapominajki nad strumieniem. Pod wpływem tego jasnego, pełnego tęsknoty spojrzenia i jego ogarnęła tkliwość. Żal mu się zrobiło samego siebie, tułacza, nie mającego własnego kąta na ziemi, w którym ktoś czekałby na niego z utęsknieniem. Otrząsnął się jednak szybko z tej chwilowej słabości. - Lekkie nie jest - powtórzył - ale wolne. Wagant sam sobie jest panem. Wędruje z ptakami, wędruje z wiatrami. Gdzie chce, tam się zatrzyma. Nikomu nie służy, kogo chce zabawi, i nikt do niczego przyniewolić go nie może. Wolność! To jest najpiękniejsza strona naszego życia. - Cóż to? Alboż wszyscy inni ludzie, wiodący stateczne życie, niewolni są? - pan Błażej poczuł się lekko dotknięty. - Tak, sławetny mistrzu! Tak jest, choć się na to burzycie - odpowiedział poważnie wagant. - Większość ludzi to niewolnicy, choć nieraz sami o tym nie wiedzą. Nie tylko chłopi, którzy są niewolnikami swych panów i bez ich woli ani urodzić się, ani ożenić, ani umrzeć nie mogą, ale i bogaci mieszczanie, którzy są niewolnikami swego majątku. A i szlachta, choć u nas w Polszcze tyle się mówi o złotej wolności szlacheckiej. Niby to każdy równy wojewodzie, ale ilu z nich klamki pańskiej trzyma się i tak tańczy, tak na sejmikach głosuje, jak im pan zagra, jak im każe. A każdy pan ma jeszcze swojego pana. - Niebezpieczne rzeczy gadacie! - obruszył się pan Błażej, bardzo widocznie nierad, że przyjemna dotąd gawęda zeszła na jakieś niebezpieczne tory. - Ot, widzicie - roześmiał się Kasper. - Nawet rozmowa o tym wydaje się wam niebezpieczna. Jakże tu mówić o wolności? A wagant plecie, co mu ślina na język przyniesie. Bo mnie cóż? Majątku mi nie wezmą, bo tyle mam, co na sobie. Do turmy wsadzą? To i jeść dadzą. Troskać się nie potrzebuję, a wypocznę sobie po wędrówkach. Widzicie! Taka to jest beztroska wolność waganta na świecie. Widząc, że jego mowa nie po myśli jest gospodarzowi, Kasper zaczął wszystko obracać w żarty i przekpinki. Opowiadał, jak to wagant królowi jest nieraz równy, bo mu w widowisku przypada rola króla, cesarza albo sułtana. A co dopiero mówić, gdy mu kobiecą postać odtwarzać przyjdzie, na przykład królowej, której sam król się boi i wszyscy jego doradcy. A mówił to wszystko tak uciesznie, tak głos potrafił zmieniać, niskim basem hucząc, to piszcząc po babsku, że pan Błażej szybko rozchmurzył się i rozbawił na nowo. Znów rozgwarzyła się izba huczkiem wesołym. Inni waganci, niecierpliwiący się, że przez tyle czasu nie na nich uwaga była zwrócona, kwapili się znowu ze swoimi popisami jeden przez drugiego. Parobek Kuba tak się ze śmiechu zatoczył, że z ławy spadł, co nowe wywołało gaudium, a mistrz Błażej śmiał się za boki trzymając, aż mu brzuch zabawnie drygał i podskakiwał. Nawet pani Dorota rozweseliła się, choć ją niepokój ogarniał, że zabawa zbyt długo się przeciąga, że warta nocna obchodząc ulice i sprawdzając, czy wszędzie spokój nocny panuje, karę za niepokoje wyznaczyć może, wreszcie, że rano trudno będzie dobudzić ludzi. Mistrz Błażej, bardzo rozochocony, kazał podać wagantom piwa. Kasper przy tej okazji opowiedział wesołą historię ze swoich waganckich przeżyć, jak mu to kiedyś wypadło odgrywać na widowisku rolę pijaka, pociągać wino z flaszy i przychwalać je. We flaszy tej zawsze była czysta woda, lecz kiedyś kompanii postanowili urządzić mu figla. Zamiast wody nalali gorzkiego jakiegoś płynu. Pokazywał zabawnie, jak z uśmiechem sięga po flaszkę, przechyla ją do ust i pociąga długi łyk. Uśmiech zmienia się w grymas wstrętu, który jednak opanowuje - bo przecież ludzie na niego patrzą - i uśmiechając się z przymusem chwali dobre wino. Izba znów zatrzęsła się od wybuchów śmiechu. Wreszcie pani Dorota uznała, że czas skończyć zabawę, która i tak przeciągnęła się dobre dwie godziny poza zwykłą porę wieczornego spoczynku. Mężczyźni jak sobie chcą, ale niewiasty muszą przecież przed wschodem słońca wstać do dojenia i oprzętu. Podniosła się więc z ławy i skinęła ku siedzącym pod piecem służebnym, żeby z nią razem opuściły wesołe zebranie. Po odejściu kobiet podniósł się też pan Błażej. - Wszystko, co ma początek, ma też swój koniec - powiedział nie bez żalu. - Setnieście nas ubawili, ale jutro dzień pracy, wywczasować się trzeba. Czas się zbierać do snu. Spijcie spokojnie! - I nas jutro czeka wczesne wstanie i pracowity dzień - potwierdził Kasper podnosząc się z ławy. Izba opustoszała szybko. Przypomnienie rannego wstania przynagliło ludzi do rozejścia. Do Kaspra wychodzącego razem z Maćkiem podsunął się Piotr. Wyszli na podwórze. Noc była pogodna, niebo jarzyło się gwiazdami. - Wesoły był wieczór. Uciesznie potraficie błaznować i gadki ciekawe pleść - odezwał się z uznaniem Piotr. - Ale wiecie, Kasprze, najbardziej mi w głowie utkwiło to, coście rzekli o tej wolności ludzkiej. - Widziałem, że nie poszło w smak majstrowi, więc odmieniłem sens rozmowy. Nie można sprawiać przykrości gospodarzowi, którego piwo się pije. - Ale rację mieliście. - ciągnął Piotr. - Człek niby to nie. jest niewolnikiem, ale daleko mu do prawdziwej wolności. Jeśliś się urodził chłopem, toś na całe życie przywiązany do ziemi i do swego pana. Biednemu czeladnikowi daleka i trudna droga do mistrza albo do miejskiego rajcy. A już ani myśleć nie można o porównaniu się ze szlachcicem. Ten cię jak bydlę potraktować może. Bo on jest urodzony szlachetnie, a wszystko insze z pośledniejszego jest gatunku. Jakby wszyscy ludzie nie pochodzili od wspólnego praojca Adama, jakby nie z jednakiej byli ulepieni gliny. - Cieszę się, że wam moje słowa przypadły do serca - odpowiedział Kasper. - Widzę, że i wy sami nieraz o tym myśleliście. Sprawa ta każdemu myślącemu człowiekowi powinna być bliska. A gdyby tak było, przestałaby istnieć nierówność między ludźmi i każdy by o swojej wolności stanowił. Dziś późno już, a jutro czeka nas praca. My musimy swoją budę kuglarską przysposobić, wy też pewnie codzienną macie robotę. Ale pora będzie pogadać jeszcze o tym. - Z mądrym człowiekiem zawsze pogadać warto. Bóg wam zapłać za dzisiejszą pogwarkę. - Piotr wyciągnął rękę do Kaspra. - I mnie gadać było miło w takiej kompanii - odpowiedział uprzejmie Kasper i dodał niby od niechcenia: - Piękną macie majstrównę. - Jagusia? Tak. Urodna jest. Może nawet za urodna jak na skromną mieszczkę. Ale - dodał szybko - rozumu też jej nie brak i statku. - Kochacie się? - zagadnął znienacka Kasper. - Skąd wam to? - żachnął się Piotr. Kasper roześmiał się swobodnie. - Stary szpak jestem. Wystarczy mi raz spojrzeć na dwoje młodych. - Ani mowy nigdy między nami o tym nie było. Zresztą, po co i gadać, kiedy mistrz nigdy mi jej nie da. Ona jedynaczka, bogata. Ojciec rad by ją wydał za jakiego rajcowskiego synka albo i za szlachcica. I pewnie, że tego godna. - Łatwo widać ustępujecie ze swego - z lekkim przekąsem powiedział Kasper. - Pomnijcie to: jeśliście sami swego niepewni, jakże wam inni przyznać to mają? Kiep ten, co poddaje się przed bitwą. Piotr nic nie odpowiedział, choć go pewnie słowa Kaspra dotknęły. Patrzył tylko uważnie w jego twarz bielejącą w poświacie księżyca. - Dziwny z was człowiek - mruknął dopiero po chwili. Kasper przeciągnął się, ziewnął i rzekł zwracając się do Maćka. - Czas spać, Maciejku. Chodźmy już! Śpijcie spokojnie, Piotrze! - Śpijcie spokojnie! - odparł Piotr i zawrócił ku domowi, do swojej izdebki na piętrze. ROZDZIAŁ IV N a drugi dzień, gdy Maciek otworzył oczy, w szopce jasno już było zupełnie. Przez szpary między deskami wpadały do wnętrza wąskie smugi ostrego, słonecznego światła, a w smugach tych wirowały drobniutkie pyłki. Całe wnętrze szopki poprzecinane było jasnymi i ciemnymi pasami. Śpiący opodal Maćka Hendryk wyglądał, jakby mu głowę ucięto, bo ginęła w ciemnym pasie, podczas gdy szyja i kawałek piersi pławiły się w słonecznym świetle. Nie było jednak wątpliwości, czy żyje, bo upewniało o tym potężne chrapanie, sapanie i pogwizdywanie przez nos, mogące nawet obudzić podejrzenie, że to nie jeden, ale przynajmniej trzech ludzi oddycha ciężko przez sen. Maciek przeciągnął się błogo. Nie ocknął się jeszcze całkowicie, w myślach plątały się resztki snu, a śniło mu się, że był w rodzinnym domu i opowiadał matce o swoim waganckim życiu, o Kasprze, o karczmarzu, o wędrówkach od miasta do miasta. Matka gładziła go czule po włosach i patrzyła na niego współczująco. Wtedy była podobna do panny murarzówny, miała oczy, których spojrzenie budziło żal nad samym sobą. To znów podsuwała mu miskę ze słodką kaszą jaglaną i wtedy była to pani Dorota, uwijająca się po wielkiej kuchni, popędzająca służbę, rozlewająca do misek polewkę, krająca bochen razowego chleba. Nie! To była jednak matka, matka, której twarzy nie pamiętał, nie mógł sobie przypomnieć, ale która śniła mu się nieraz. Kto wie, może była właśnie do pani Doroty podobna, a może była młodsza od niej, młoda i piękna jak Jagusia. Może miała gładkie lico i oczy dobre, i ręce miękkie, że chciałoby się, żeby wciąż gładziły lekko po głowie, po twarzy. Sen mieszał się z jawą, myślami uzupełniały się senne obrazy. Maciek czekał po prostu, aż podejdzie do niego matka, po włosach pogładzi i powie łagodnym słodkim głosem: „Wstawaj, Maciuś, dzień już na dworze”. Żal mu było snu, zaciskał powieki, by go znów przywołać, ale wiedział, że na próżno. Łzy rozczulenia wypełniły mu oczy. Sam się tych łez zawstydził. Nieznacznie strzepnął je z rzęs i energicznie przewrócił się na drugi bok, żeby przerwać tkliwy nastrój. Poderwał się zaraz i usiadł, bo spostrzegł, że miejsce obok niego jest puste. Kasper widać dawno już wstał i nie budząc nikogo wyszedł, by zakrzątnąć się koło spraw swego zespołu. Jako wódz i kierownik całej gromady, po przybyciu na miejsce dłuższego pobytu, nie mógł sobie jak inni pozwolić na wczasowanie. Musiał wyszukać potrzebne na występy pomieszczenie, pertraktować z jego właścicielami, zameldować się miejscowym władzom i uzyskać ich zezwolenie. A później dopiero z pozostałymi wagantami przygotowywał wszystko do przedstawień. - A ja tu wysypiam się spokojnie i jeszcze teraz wyleguję się i próżniaczę - zrobił sobie gorzką wymówkę Maciek. Podniósł się szybko i skoczył ku wrotom szopki. Pchnął wierzeje i aż cofnął się mrużąc oczy przed falą mocnego słonecznego światła. Dzień już był pełny, czerwcowy, upalny. Na podwórzu kręcili się koło swych spraw ludzie miejscowi i waganci, zajęci w najlepsze jakąś pracą. Nie tylko Kasper zatem wymknął się niepostrzeżenie podczas Maćkowego snu, tylko największe śpiochy wylegiwały się jeszcze na pachnącym sianie. W kącie podwórza Kuśnierka przy pomocy Krysty wyciągała z wozu tobołki, rozpakowywała komedianckie stroje i dokonywała szczegółowego ich przeglądu. Jedne trzeba było pocerować, inne przeprać, tamte wyczyścić a wszystkie przewietrzyć. Cały wóz wagantów pstrokaciał różnymi kolorami tkanin, którym barwności mógł pozazdrościć niejeden kram bławatnika. Obie kobiety, nie zwracając uwagi na kręcących się po podwórzu ludzi, pracowały zawzięcie - szyły, cerowały, trzepały, coraz „to nowe szmatki wyciągając z wielkich tobołów. Stara spojrzała na Maćka wychodzącego z szopy i swoim zwyczajem mruknęła nie zwracając się niby do nikogo: - Wyspał się nareszcie... Umyłby się porządnie, bo w drodze zupełnie zarósł brudem... Maciek przyzwyczajony do jej mrukliwego sposobu mówienia wiedział, że Kuśnierka tylko pozornie jest zawsze zła i opryskliwa. Uśmiechnąwszy się więc do niej pobiegł pod stojąca w środku podwórza studnię, aby wymyć się porządnie. Po chwili wrócił znów do wozu. Kuśnierka spojrzała nań podejrzliwie, obejrzała dokładnie uszy, szyję i mrucząc: - Nie mogą wstać wszyscy razem, każdemu oddzielnie trzeba dawać śniadanie - poszła w stronę domu. Maciek wiedział z doświadczenia, że nie należy się tłumaczyć ani przeczyć. Poszedł pokornie za starą, pewny, że zostanie nakarmiony. Wkrótce wrócił Kasper, który razem z Andrzejem zdążył już obejść całe prawie miasto. Byli zadowoleni z wyniku wyprawy, bo niedaleko Rynku, choć już za murami, przy młynie nad Bogdanką, wypatrzyli obszerną szopę, nadającą się doskonale na urządzenie w niej przedstawień. Właściciel zgodził się chętnie na wydzierżawienie jej wagantom. - Miejsce jest dobre - opowiadał Kasper z ożywieniem - a szopę wyporządzić będzie nietrudno. Trzeba się tylko żwawo brać do roboty, bo w niedzielę, jeszcze przed jarmarkiem, możemy dać pierwsze spectaclum. Jakoż nie upłynęło nawet pół godziny, gdy z obejścia mistrza Darmopycha wyruszyła do pracy drużyna budowniczych tymczasowego teatru. Każdy z wagantów miał w niej wyznaczone miejsce, każdy w długich wędrówkach wyuczył się dobrze jakiejś czynności, potrzebnej na to, aby w jak najkrótszym czasie przeobrazić pustą niepozorną szopę czy stodołę w reprezentacyjną salę ze sceną, na której odbywać się mogły barwne i ciekawe widowiska. Tylko kobiety pozostały w domu, zajęte przyprowadzaniem do porządku pięknych i bogatych strojów. Wszyscy waganci maszerowali pod dowództwem Kaspra, za nimi zaś podążał wóz, wiozący przedmioty potrzebne do przygotowania sceny i widowni. Jakoż wkrótce cicha, pusta dotąd szopa ożyła ruchem i gwarem przygotowań. Gdyby ktoś obcy przyglądał się pracy wagantów, pomyślałby zapewne, że wiele rzeczy dzieje się tu za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki. Sto desek i belek, leżących dotąd spokojnie w szopie, zamieniał się szybko w rzędy ławek dla przyszłych widzów, wyrastało z niego kształtne wzniesienie z podłogą i schodkami. Gdy jedni waganci budowali scenę i zbijali ławki, inni rozwieszali na ścianach barwne zasłony, przybijali świeczniki, zakrywali wszystkie dziury i plamy nędznych ścian szopki wymalowanymi płótnami, zamieniając ponurą budą w jakieś fantastyczne wnętrze. Gdy wieczorem zapalą się światła dziesiątków świec, przybyłym widzom wydawać się będzie, że wchodzą do jakiejś pałacowej sali. Kasper chodził między pracującymi wagantami z miarką w ręku; mierzył, znaczył, wydawał polecenia. A dokoła dudniły młotki i siekiery, skrzypiały piły. Padały krótkie polecenia i okrzyki: - Tnij tutaj! - Podciągnij wyżej! - Przytrzymaj! Podnieś! - Opuść! Niepotrzebne były długie oracje. Drużyna wagantów zgrana była w takiej robocie i każdy dobrze wiedział, co trzeba robić. Szopa, wydzierżawiona przez Kaspra na występy wagantów, położona była przy niewielkim, zarosłym trawą placyku. W pobliżu mieścił się młyn, poruszany prądem rzeczki Bogdanki, a w najbliższym sąsiedztwie - parterowe domki mieszczan i szlacheckie jurydyki. Jedna z nich, okazalsza od innych, należała do sędzica mogileńskiego, pana Janusza Rostarzyckiego. Ani się spodziewali waganci, że sąsiadują z tym samym szlachcicem, z którego kompanią spotkali się tak niefortunnie przy wejściu do miasta. Niezwykły ruch w szopce musiał wzbudzić zainteresowanie mieszkańców sąsiednich domków, a przede wszystkim zainteresowanie dzieciarni. Wkrótce na placyku zebrała się gromada gapiów, którzy próbowali bodaj zajrzeć do wnętrza, aby zobaczyć, co tam wyprawiają dziwaczni przybysze. Takich przygotowań przed świętojańskim jarmarkiem było wprawdzie dużo w całym mieście. Wszędzie przecież przygotowywano kramy i sklepy na spodziewany liczny napływ gości. Tu i tam wyrastały nowe smatruzy i stragany sklecone z płótna i desek, przyjezdni kupcy rozkładali swoje towary. Ale nawet wśród tych wszystkich niezwykłości buda wagantów wywoływała osobliwą ciekawość - tu przecież cudniejsze niż gdzie indziej pokazywać się będzie dziwy. Natręctwo gapiów przeszkadzało wprawdzie w pracy i krzątaninie, ale waganci przywykli już do wykonywania robót przygotowawczych w takich warunkach. Nie odpędzali więc gromadzących się dzieciaków, lecz starali się wykorzystać wzbudzone zainteresowanie. Celował w tym Andrzej Hanusik, który spośród gapiów potrafił w krótkim czasie zorganizować pomocną i bardzo gorliwą drużynę. Wespół z Maćkiem zajęty był przy rozwieszaniu dużego płótna, na którym wymalowane było duże okno razem z kawałkiem marmurowej ściany, a wymalowane było tak zmyślnie, że wydawało się, jakby wnęka okienna istotnie była wgłębiona, a za oknem przez szklane szyby widać było jakiś piękny ogród pełen kwiatów. Na zwyczajną prośbę, aby któryś z gapiów potrzymał drabinkę albo podał młotek, nie poruszył się nikt. Popatrzyli tylko na siebie, poszturchiwali się łokciami i stali dalej bezczynnie. - Potrzymaj no ten gwóźdź! - zwrócił się nagle Andrzej do jednego z chłopców. Chłopak niepewnie wyciągnął rękę. - Trzymaj, a mocno! Jedną ręką chwycił dłoń chłopca, a drugą, w której trzymał gwóźdź, niby wkładał mu w garść i garść tę zamykał. Chłopak ze zdziwioną miną pokazał otwartą dłoń, na której nic nie było. - Nie masz? Któż ci to zabrał? - dziwił się Andrzej. Wśród dzieciarni zapanowało ożywienie. Wszystkie dzieci cisnęły się, by zajrzeć w pustą garść kompana. Widziały przecież wyraźnie, jak mu wagant gwóźdź podawał. - No, no, dobrych masz towarzyszy! Już ci zabrać zdążyli. Któryż to? - rozejrzał się po gromadce. - Pewnie ten! - wskazał na stojącego na uboczu wyrostka. - Jo nie brołech! - oburzył się obwiniony. - Brałeś, bracie! Już ja to od razu poznam. I schowałeś ten gwóźdź do ucha - przekonywał chłopca Andrzej. I rzeczywiście, chwyciwszy go za ucho - wyciągnął stamtąd gwóźdź. Dzieciaki oniemiały z wrażenia. Tylko skompromitowany rzekomym ukrywaniem gwoździa chłopiec dowodził uparcie: - Jo isto nie brołech! - Widzę, że z ciebie sprytna sztuka - śmiał się Andrzej. - Umiesz dobrze chować gwoździe. Bo inni to chowają je do nosa. O, jak na przykład ten oto zacny kawaler - wskazał na małego pucołowatego blondynka. Pomówiony o takie przestępstwo chłopak schwycił się szybko za nos. - Uważaj, bo się jeszcze skaleczysz! - krzyknął na niego wagant i zgrabnie wyciągnął mu gwóźdź z nosa. Gromada dzieciaków wybuchnęła teraz śmiechem, tak zabawną minę, zaskoczoną i przerażoną zarazem miał rzekomy przestępca. - Śmiejcie się, śmiejcie - narzekał Andrzej - a co ja bez gwoździ zrobię? Powyciągaliście mi wszystkie i pochowaliście. Ten schował w czuprynie... ten w rękawie... a ten pod pachą... Kolejno „odbierał” chłopakom gwoździe, wyciągając je z najmniej spodziewanych „schowków”. - To są ale czarodziejskie sztuczki! - orzekł wreszcie jeden z chłopców, gdy mu Andrzej kazał podnieść nogę i wyciągnął gwóźdź spod kolana. - Tak, tak! - przytaknął wesoło wagant. - Z was widzę prawdziwi czarodzieje. Wkłada sobie jeden z drugim taki bretnal do gęby, łyka go - pokazał im, jak się to robi, udając zgrabnie, że połyka gwóźdź, i demonstrując zaraz, że w ustach nic mu nie pozostało - a potem, gdy chce coś przybić, wyciąga po prostu gwóźdź z ucha albo z pięty. Na potwierdzenie własnych słów sam sobie z ucha i z pięty gwoździe wyjmował. Chłopcy spoglądali nań z nabożnym podziwem. - Majstry z was, widzę, nie lada! - przygadywał Andrzej. - A czy umie kto z was gwoździe przybijać? Zgłosiło się od razu dwóch, więc Andrzej kazał jednemu wleźć na drabinkę, a drugiemu przytrzymywać ją od dołu. Po chwili obaj z Maćkiem mieli już po kilku pomocników, którzy według ich wskazówek wbijali gwoździe, podawali deski, słupki i zwoje tkanin, piłowali i przytrzymywali pracując tak gorliwie, jak im się pewnie nigdy w codziennym życiu nie zdarzało. Andrzej komenderował tylko, pilnował roboty i od czasu do czasu pokazywał swoim pomocnikom jakąś nową rozweselającą sztuczkę: to machnął ręką i nie wiadomo skąd - z powietrza chyba - znalazł się w ręce młotek, to uderzył w gwóźdź młotkiem, a gwóźdź, zamiast wbić się w deskę, przeleciał przez nią na wylot i upadł na ziemię nie zostawiając przy tym w desce śladu. A to nagle ściągnął z głowy jednemu z chłopców czapkę, z której wyleciał żywy wróbel. Chłopcy, oczekując na nowe dziwy, słuchali rozkazów Andrzeja i pracowali z zapałem. Skład drużyny roboczej zmieniał się zresztą kilkakrotnie, bo z ulicy napływali coraz to nowi kandydaci i czekali tylko, aby ich do pomocy wezwano. Stawali chętnie na miejsce tych, którym przypominały się jakieś pilne obowiązki i którzy z głębokim żalem musieli opuścić ciekawą kompanię. Praca nie ustawała więc ani na chwilę. Wśród tych gorących przygotowań waganci nie zauważyli, że minęło już południe, zapomnieli o zmęczeniu i głodzie. Ale nie zapomniał o tym Kasper. Odwołał Maćka. - Trafisz to stąd do naszej gospody, do obejścia mistrza Darmopycha? - Co nie mam trafić? - Jak by nie trafił, to ja mogę mu pokazać drogę - ofiarował się jeden z chłopców. - A możesz iść? W domu źlić się nie będą? - Mogę! - zapewnił żywo chłopiec. - W domu nikt na mnie nie czeka. - No, to idźcie razem! Powiesz, Maciejku, Kuśnierce, że głodni tu jesteśmy. Uwarzyła już na pewno coś do jedzenia. Przywieźcie nam tutaj posiłek, bo dopóki pracy nie skończymy, odrywać się nawet dla jedzenia nie będziemy. - Duchem z nią powrócę - obiecał Maciek. - No, to prowadź, kiedyś taki dobry przewodnik! - zwrócił się do przygodnego towarzysza. Początkowo szli obok siebie w milczeniu, obserwując się wzajemnie spod oka. Jeden był ciekaw drugiego: Maciek, bo rzadko stykał się z rówieśnikami pędząc życie w waganckiej kompanii, między dorosłymi ludźmi; tamten, bo Maciek był dla niego przedstawicielem jakiegoś tajemniczego świata, pełnego niespodzianek i różnych ciekawości. - Jak ci na imię? - zapytał Maciek, jako śmielszy i bardziej obyty. - Janek. A ciebie jak zwą? - Ja imion różnych mam dużo, ale możesz mnie zwać Maciek. - Jakżeż to? Różne masz imiona? - zainteresował się chłopak. - Ano tak! W naszych spektaklach różne ja odtwarzam osoby: czasem pazia, czasem giermka... To mnie tak później nieraz wołają. Czasem nawet odgrywam jakąś niewieścią rolę... - Niewieścią? Na to bym się już nie zgodził, żeby udawać białogłowe. - Głupiś! Jak trzeba, to nie można wybierać - odburknął Maciek niechętnie, bo i sam nie lubił przebierać się za dziewczynę i jak mógł, bronił się zawsze przed niewieścimi rolami. - A potrafisz wyprawiać takie sztuczki jak tamten? - Oczywiście! Uczę się tego przecie. - I gwoździe łykać potrafisz? - w głosie Janka odczuć się dało, że szacunek dla Maćka, który osłabł na wiadomość, że tamten gra niewieście role, teraz wzmagać się znów poczyna. - Ano... - Iz ucha ludziom wyciągać czy z nosa? - Czemu nie... - To pokaż! Maciek niedbale wsunął ręce w kieszenie. - Ani gwoździa nie mam, ani na ulicy między ludźmi widowiska urządzać nie chcę... - Bo i pewnie nie potrafisz! - Co bym nie potrafił! Czy to raz robiłem! - A mnie mógłbyś nauczyć? - w obojętnie rzuconym pytaniu drgała gorąca prośba o spełnienie ukrytego marzenia. - Niełatwa to rzecz! - wymijająco odparł Maciek. - Mam ja oswojoną wiewiórkę. Znalazłem ją zimą prawie zmarzniętą w lesie, odgrzałem ją i odkarmiłem. Tak się do mnie przyzwyczaiła, że jak gwizdnę, gdzie by nie była, przybiegnie i na ramieniu mi siada. Jak byś chciał, dałbym ci ją, żebyś mnie sztuczek nauczył. - A czym ją karmisz? - zainteresował się Maciek. - Wszystko je: skórki chleba i kaszę. Tylko jej zawsze szyszek z lasu i orzechów przynieść muszę, żeby zęby ścierała. - A do lasu ci nie ucieknie? - Kilka razy już uciekała, ale później wróciła. - Jak bym ją trzymał? Gdyby mi uciekła do lasu, już by mnie później nie znalazła. Bo my przecież dziś tu, a jutro już kilka mil dalej... - Mógłbyś ją w klatce trzymać... - Miałbym to sumienie tak stwora męczyć? - Jak nie chcesz wiewiórki, to ci mogę dać... wiesz co? Mam nożyk zacny. Znalazłem na ulicy po rabacji, którą żaki od ojców jezuitów z żydami urządzały. Musiał go zgubić jakiś szlachecki synek, bo na taką broń nie stać byle łyczka; rękojeść przy nim bogata, srebrem wykładana, a ostrze z dobrej stali. Dawali mi za niego dziesięć groszy srebrem i nie wziąłem... - Pokaż! - Cóż ty myślisz, że taką rzecz będę ze sobą nosił?! Jak by kto zobaczył, nóż by zabrał, po karku dołożył, a kto wie, czy do wieży by mnie jeszcze nie wsadzili. Nie bój się! Dobrze go ukryłem. Czasem go tylko wyciągam i tłuszczem smaruję, żeby rdza ostrza nie zżarła. Ale gdybyś mnie sztuczek nauczył, dałbym ci go. Powiadam ci, u miecznika za talara nie dostaniesz takiego noża... Gdzie tam! Z pięć dukatów na pewno byś zapłacił. Piękny nóż! - Musiałbym Kaspra zapytać. - Głupiś! Jak zaczniesz pytać, to on nóż weźmie, a tobie figę da, i zbyte! - Kasper nie taki! - To ten czarny? Wasz wódz? - Ano, bez jego przyzwoleństwa nie mogę cię sztuczek uczyć. Tak to jest w każdym rzemiośle. I my, waganci, też mamy swoje tajemnice, których zdradzać nie wolno! - Ech - lekceważąco wzruszył ramionami Janek. - Takie tajemnice! Jak mnie nauczyć nie chcesz, to sobie sam dam radę. Popatrzę raz i drugi, jak to robią, i też będę umiał. Nie chcesz nożyka, to i nie trza łaski! Może ty sam niewiele umiesz i twoje sztuczki samej rękojeści niewarte. Musiałbym je wpierw zobaczyć. Obawiając się, że zbyt pochopnie zaofiarował od razu tak wysoką cenę i dlatego Maciek droży się i milczy, Janek zaczął udawać, że się rozmyśla i zamierza wycofać z umowy. Spoglądał tylko spod oka na waganta, jakie to na nim sprawia wrażenie. Ale Maciek zachowywał całkowity spokój: jak przedtem, gdy go chłopak kusił swoimi skarbami, tak i teraz, gdy poddawał w wątpliwość jego umiejętności. - Patrz! - zawołał nagle, zatrzymując się i wskazując palcem na ziemię. - Czy to nie denar leży? - Gdzie? - No, tutaj! Uważaj, bo nadepniesz! Janek rozglądał się, oczy wytrzeszczał, ale żadnego denara dostrzec nie mógł. Dopiero gdy Maciek pochylił się, zobaczył tuż przy jego ręce leżącą na ziemi monetę. Wagant podniósł pieniądz, obejrzał go na wszystkie strony i pokazał Jankowi. - A ja pozierałem i nic nie widziałem - z żalem powiedział Janek. - Chciałbyś? - lekceważąco zapytał Maciek. - No! Kupiłbym sobie zaraz kiszki... - westchnął Janek. - To trzymaj! Maciek podrzucił monetę wysoko w górę. Janek wyciągnął skwapliwie ręce, żeby ją schwytać, ale nic w nie jakoś nie spadało. Szukał oczami w górze, rozglądał się po ziemi. Moneta jakby się rozwiała czy rozpłynęła w powietrzu. Spojrzał na śmiejącego się Maćka. - Prawdziwie! Potrafisz czarować... - powiedział z głębokim uznaniem, zrozumiawszy teraz dopiero, że padł ofiarą Maćkowej sztuczki. - Ech, to jeszcze nic! Lepsze sztuczki zobaczysz, gdy przyjdziesz na widowisko do naszej budy - na pozór obojętnie bąknął Maciek, zadowolony jednak w duchu z wywołanego podziwu. - Ale tam! Zobaczę... - westchnął chłopak. - Na pewno moc pieniędzy płacić trzeba, żeby oglądać wasze widowisko... Skąd je wziąć? Nie umiem tak jak ty zbierać denarów na drodze. - Tak ci się zdaje! Niewiele nam przychodzi z tych wyczarowanych pieniędzy. Myślisz, że w waganckiej budzie tak łatwo się zarabia? Żebyś wiedział, że wędrując od miasta do miasta nacierpimy się czasem głodu, chłodu i zmęczenia. - Kto się nie nacierpi... - sentencjonalnie wygłosił Janek. Westchnął na wspomnienie swojej własnej doli. Do Rynku szli w milczeniu. Maciek spoglądał nie bez podziwu na dostojne gmachy, kamienice i ratusz z Wieżą, przy której dobrze trzeba było zadzierać głowę, żeby czubek dojrzeć - ale nie zdradzał swego zaciekawienia, aby nie utracić u Janka opinii człowieka, który niejedno widział i którego nie można łatwo zadziwić. Ruch tu panował taki, że uważać musieli, aby się nie pogubić. Ludzi kręciło się dużo, a wszyscy zajęci, szukający czegoś, spieszący się i przepychający. Coraz ustępować musieli z drogi przejeżdżającym pojazdom - to brykom i karocom, to wozom naładowanym najprzeróżniejszym towarem: w skrzyniach, beczkach, workach. Nagle na rogu Rynku gwar się jakiś podniósł niezwykły. Ludzie biec zaczęli w tamtą stronę. - Co się tam stało? - zainteresował się Maciek. - Już wiem! - wykrzyknął Janek. - To na pewno Halszkę Krawcównę prowadzą. Słyszałem. Mieli ją dziś pod pręgierz wlec. Biegnijmy skorzej, bo nic nie zobaczymy! Chwycił Maćka za rękę i pociągnął go za sobą. Przed ratuszem z trudem przeciskali się przez ciżbę, ale Janek nurkował zręcznie pomiędzy ludźmi i torował drogę Maćkowi. Docisnęli się tak w samo pobliże stojącego na murowanym podwyższeniu kamiennego słupa, na którym była umieszczona figura rycerza z mieczem w dłoni. Przybyli w samą porą, bo pachołkowie miejscy właśnie wciągali na podwyższenie dziewczynę w poszarpanej sukni. Twarzy nie można było dojrzeć, bo zakrywały ją kosmyki potarganych włosów. Stawiała opór pachołkom, do słupa podejść nie chciała, więc szarpali ją i popychali; związane ręce przymocowali sznurem do żelaznego kółka przy słupie. Szarpała się jeszcze, ugryzła w rękę jednego z pachołków, a gdy ją uderzył, plunęła na niego i w bezsilnej złości pokazała mu język. Maciek początkowo nie wiedział, o co tu chodzi, ale przypominając sobie, co słyszał o karze pręgierza, domyślać się począł, że to zbrodniarkę jakąś skazaną na pośmiewisko i szyderstwo ludzkie tutaj wystawiają. Pachołkowie odeszli od słupa, na podwyższenie wszedł człowiek na czarno, z cudzoziemska trochę ubrany, rozwinął papier jakiś i odczytywać coś zaczął nosowym głosem. - Co on tak czyta? - zapytał Maciek. - Wyrok wójtowskiej ławy - odpowiedział szybko Janek, zadowolony, że wreszcie może czymś wagantowi zaimponować. - Moja ciotka dawno już jej przepowiadała, że ją czeka chłosta i pręgierz. Ale ona się śmiała i drwiła, że jej tknąć nie mogą, bo ona na wszystkich rajcach pomścić się potrafi. I doczekała się! Teraz może krzyczeć, nikt jej słuchać nie będzie. - Bić ją będą? - przeraził się Maciek. ‘-A co? Ty się krwi może boisz? Czy babskiego krzyku? Rózgami kat ją posiecze. Nikt jeszcze od tego nie umarł. A ciebie to nie biją? Ojej, żebym ja miał tyle talarów, ile razy wuj, kiedy jeszcze żył, siekł mnie. Zagoi się! - Ale za co ją? Dziewkę? - Dobrze nie wiem. Mówią, że za wszeteczeństwo. Kochanicą rajcy jednego była, który jej dawał i suknie, i różne tam pierścienie, i nawet kolczyki ze złota. Dobrze jej było, siedziałaby cicho, ale jej tamten zbrzydł, że za stary. Rzuciła go i poszła z innym. To ją tamten z zazdrości oskarżył za to przed sądem. Tak mówiła ciotka do Sowiny, co podle nas mieszka. Maciek nie bardzo rozumiał, na czym polega przestępstwo dziewczyny, ale żal mu jej było, że się tak szarpie bezsilnie przy kamiennym słupie. Bo i cóż! Choćby nawet zerwała mocny sznur, którym ją przywiązano, nie ucieknie, bo ją zaraz pochwycą strażnicy i znów popychać będą. - Patrz, kat już jest! - wykrzyknął Janek. Zajęty przyglądaniem się dziewczynie, Maciek nie zauważył, że pisarz skończył już czytanie wyroku i ustąpił miejsca potężnemu drabowi w czerwonym kaftanie i czerwonym kapturze na głowie. Kat podszedł do przywiązanej dziewczyny. Kilku szarpnięciami zerwał jej suknię i plecy obnażył. Dziewczyna zrozumiawszy widać, że losu swego już nie uniknie, przestała się nagle szarpać, twarz zakryta rękami i przywarła do kamiennego słupa. Pachoł, ten sam, któremu skazana w twarz plunęła, ze złośliwym uśmiechem podał katowi mokre jeszcze od moczenia rózgi. Kat machnął nimi w powietrzu, próbując ich giętkości. Zgromadzony wokół pręgierza gwarny dotąd tłum przycichł nagle w oczekiwaniu. Maciek zamknął oczy. Usłyszał świst rózeg, czekał na krzyk i aż się dziwił, że usłyszał tylko lekki jęk, jakby zdziwienie, świst, drugi, trzeci, dziesiąty, a po każdym tylko bolesne jęknięcie. - Trzyma się Halszka, nie wrzeszczy! - zaszeptał mu do ucha Janek, a w szepcie tym było uznanie i podziw. Gdy Maciek otworzył oczy, zobaczył tylko czerwone, spływające krwią pręgi na białych plecach dziewczyny. Odwrócił się szybko, żeby uciec od tego widoku, ale wydostać się nie mógł ze swego miejsca, bo za nim stał zwarty tłum widzów z twarzami rozciekawionymi, bacznie śledzącymi każdy ruch pod pręgierzem. Kat skończył swą pracę. Rzucił połamane rózgi na ziemię, odwrócił się od skazanej i wolno schodził z podwyższenia. Plecy dziewczyny wyglądały jak wielka krwawa plama. Stała nieruchomo, oparta o kamienny słup. Ludzie rozchodzili się powoli. Najciekawsza część widowiska była już skończona. Na Rynku wszystko wracało do przerwanego na krótko ruchu. Janek dogonił Maćka u wylotu ulicy Psiej. - Co tak zmykasz? Nie tędy. Pójdziemy koło ojców jezuitów do Ciemnej Bramki. Będzie bliżej. Pewnie pierwszy raz widziałeś chłostę pod pręgierzem - domyślił się widząc, że mały wagant nie może ochłonąć z wrażenia. - Dla mnie to nie pierwsze. Zawsze lecę zobaczyć, jak kogo smagają. A widziałem także wieszanie, i łamanie kołem, i ścinanie. To żebyś zobaczył, dopiero byś oczy zamykał. Maćkowi wstyd się zrobiło, że zachował się jak słaba białogłowa. Starał się ukryć wrażenie, jakie na nim egzekucja wywarła, i nie okazywać, że dotąd jeszcze otrząsnąć się z niego nie może. - Co bym miał oczy zamykać? Widziałem już powieszonego... - Aleś spod pręgierza chciał uciekać!... - Przypomniało mi się, że Kasper pospieszać kazał, a my sobie dla uciechy pod pręgierzem stoimy... I na potwierdzenie swych skrupułów przyspieszył kroku. Przechodzili wąską uliczką koło stojącej w rusztowaniach wielkiej budowli. - To będzie kościół - objaśnił Janek z wyraźną intencją zadziwienia towarzysza - że większego i piękniejszego nie zobaczysz na całym świecie. - Ech! - powątpiewająco bąknął Maciek. - Na całym świecie to się na pewno znajdzie większy... - Nie - zapewniał stanowczo Janek. - Ciotka widziała niejeden. Była nawet w Częstochowie i powiada, że większego nie uświadczysz. Filary w nim stoją takie grube, że pięciu chłopa musi się wziąć za ręce, żeby jeden taki objąć. - Pięciu chłopa - ciągle powątpiewał Maciek. - Powiadam ci! Czterech próbowało co najtęższych, nie objęli. Musieli zawołać piątego. A takie wysokie, że choć głowę zadzierasz czubka nie dojrzysz. A na powale niebo będzie przedstawione... - Jak to niebo? Takie niebieskie, z gwiazdami, czy jak? - Ech, gdzie tam! Takie to nie żaden dziw. To będzie niebo z aniołami i różnymi świętymi. Będą sobie jak żywi siedzieli i z wysoka spoglądali na ludzi, czy się modlą poczciwie, czy też tylko gapią po ścianach. - Jak byliśmy w Krakowie - Maciek nie mógł pozwolić, aby chłopak, który z rodzinnego miasta nogą nie ruszył, świecił mu jakimiś miejscowymi dziwami - widziałem kościół, który ma z dziesięć ogromnych wież, a każda wieża inna... A w samo południe wychodzi na największą wieżę trębacz i gra na swojej trąbie na wszystkie cztery strony świata. - A u nas na ratuszowej wieży trębacz graje... - Ale tamte wieże wyższe! Janek nic się już nie odezwał, pognębiony. Po chwili dopiero westchnął z lekką zazdrością: - Ech, tak sobie po świecie wędrować! Ty masz dobrze! Przeszli obok kolegium jezuickiego i kościoła Świętej Marii Magdaleny z wysoką wieżą, i wąską uliczką doszli do zrujnowanej furtki w murze miejskim. - To już jesteśmy na Piaskach - poinformował Maćka Janek. - Zarutko będzie dom mistrza Darmopycha. Teraz to już chyba trafisz? - Co nie mam trafić? I stamtąd trafiłbym na pewno sam - zapewnił Maciek. - Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, żebym zabłądził w obcym mieście. Jak się w tylu miastach bywa, to szybko można nauczyć się rozeznawać w każdym nowym miejscu. Kuśnierka dawno już miała gotowy obiad dla wagantów i niecierpliwiła się nie wiedząc, dokąd trzeba dostarczyć posiłek. Maciek zaprzągł osiołka do małego wózka, po czym wspólnymi siłami władowali na ten wózek gorące kotły z obiadem i potrzebne naczynia. - Pójdziecie z nami? - zapytał Maciek starej, gdy już wszystko było przygotowane do drogi. - Ale! Mało to się naharowałam? - odburknęła Kuśnierka. - Od świtu ani chwilę nie spoczęłam. Krysta pójdzie! A weźcie psy ze sobą, niech je ludzie zobaczą - dodała. Kuśnierka miała rację: żadnej sposobności nie należy zaniedbywać. Nawet przewożenie obiadu pracującym wagantom może być okazją do zainteresowania ludzi, zwrócenia ich uwagi na przybycie wędrownej trupy. Trzeba więc występować okazale i głośno. Osiołek ciągnący wózek pobrząkiwał licznymi dzwonkami na uprzęży, każdy z czterech psów - dwa wielkie i dwa małe - również miał dzwonek na obroży. Kotły nakrył Maciek barwnymi płachtami, tak że można się było domyślać pod nimi Bóg wie jakich cudów. Ujął osiołka za uzdę i wyprowadził go na ulicę przy akompaniamencie dzwonienia i brząkania. Krysta trzymała się w pewnym oddaleniu, jakby nie należała do tej hałaśliwej gromady. Za to Janek podbiegł do osiołka i chwycił go za uzdę z drugiej strony. - Poprowadzimy go obaj - zaproponował Maćkowi - będzie większa parada. - A możesz to jeszcze iść? Masz czas? W domu bić cię nie będą, że się wałkonisz? - upewniał się Maciek. - Ech tam! Ciotka ani się pyta nigdy, gdzie chodzę. Nie ma jej przez cały dzień w domu, chodzi na wypomóżki. Poszturcha tylko czasem, gdy ubranie zniszczę. Za nic nie odstąpiłby teraz swego miejsca przy waganckim wózku. Niech go oglądają znajomi chłopcy, jak godnie występuje, niby uczestnik waganckiej kompanii. Dopiero będą mu zazdrościć. A przy tym chciał jak najpełniej wykorzystać komitywę z Maćkiem, dowiedzieć się wszystkiego o wagantach, ich życiu i sztuce. Kto wie, czy nie uda mu się jakoś przystać do wędrownego towarzystwa? Może mu się powiedzie i przyjmą go na ucznia? Od kilku godzin nurtowała go ta myśl jak najgorętsze pragnienie. Idąc więc obok Maćka zasypywał go pytaniami o poszczególnych wagantów, a wykazywał przy tym i spostrzegawczość - bo wszystkich prawie zauważył i zapamiętał - i zdolność charakteryzowania, bo z jednego zdania Maciek domyślał się, o kogo mu chodzi. - A jako zwą tego spaśnego z brodą, co łapami niby niedźwiedź macha? - pytał Janek, a Maciek od razu wiedział, o kogo chodzi. - A to Michał Siłacz - odpowiedział z uśmiechem. - Jakie też sztuki może taki wyczyniać? Porusza się nieglaźnie, a do sztuk gibkości przecie trzeba... - Siłacz on jest. Sztaby żelazne jak wstążki w ręku zwija, talary w palcach łamie, rycerza z koniem razem w górę podniesie. Drugiego takiego siłacza w Polszcze nie znajdziesz. W każdym mieście ogłasza, żeby wyszedł, kto chce się z nim na siłę zmierzyć, ale jeszcze się taki nie znalazł, który by mu dał radę. - A ten wasz czarny dowódca? - Kasper. On sztuczek żadnych nie pokazuje, chociaż potrafi też niejedną. - To jakże wodzem waszym może być? - Tak już jest. I posłuch u wszystkich ma. On prowadzi, on wie dokąd dalej pójdziemy. Bez niego rozleciałoby się całe nasze towarzystwo. - A sam wcale do publiki nie wychodzi? - Jakże! On wszystkie spektakle układa, każdemu z nas powie, co ma mówić, jak się ruszać i sam też gra... - Na czym? - Nie na czym... My przecież nie tylko sztuki pokazujemy, skoki na linie i połykanie ognia. Nasza kompania, to nie taka tylko kompania linoskoków i kuglarzy. My jesteśmy waganty... - To niby jak? - Odgrywamy też różne dramy i komedie. - Jakież to? - No, takie różne historie. O pannie, co się w drzewo zamieniała albo o rycerzu, co w pojedynku zabił ojca swej narzeczonej i ona później wyjść za niego nie chciała... - I ten pojedynek pokazujecie? - A jakże! - I ten tego ojca zabija? - No tak! Niby nieprawdziwie zabija, ale mieczem go pchnie, a tamten się przewraca, jakby już nie żył. Odgrywa tak. Rozumiesz? - Rozumiem! Ja bym to też potrafił - powiedział Janek z namysłem - oczy bym wywrócił, język wywalił i leżałbym, ani drgnął. Wszyscy by uwierzyli, że mnie zabił. - Tak ci się zdaje, ale to łatwo nie jest. Uczyć się trzeba. - A jak z tą panną jest? W drzewo się zamienia? Jak ona to potrafi? - Opowiedzieć trudno. Zobaczyć trzeba - wymijająco odparł Maciek. - Chciałbym to zobaczyć... - marzycielsko powiedział Janek. - My tu będziemy grać kilka razy - Maciek współczuł ciekawości rówieśnika i postanowił ją zaspokoić. - Przychodź wieczorem pod naszą budę, to... poproszę Kaspra... jak kiedy będzie niewiele ludzi, to cię wpuszczę. - Wpuściłbyś? Naprawdę? - oczy rozbłysły Jankowi. - Ja bym sobie ino w kątyszku stanął. Miejsca nie zajmę nikomu, pchać się naprzód nie będę. Skromniuchno jeno popatrzę. - Dobrze! Już ja cię wpuszczę... Nie pierwszego zaraz dnia, ale kiedy później. - Nie zapomnisz? Ja ci się czym odsłużę. Zobaczysz! Wymyślę coś na pewno, czemu rad będziesz. - A ta - zapytał po chwili wskazując na Krystę - ona też pokazuje ż wami jakie sztuczki? - A cóż ty myślisz? U nas nikogo nie wozi się ze sobą na próżno. Każdy coś musi robić. Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Psy pokazują swoje sztuki i osioł jest uczony. - Ale dziewczyna?... Myślałem, że wozicie ją tylko po to, żeby miał wam kto gotować, prać a szmaty naprawiać. - Pewnie, jak trzeba, to i zrobi wszystko. Ale nie po to należy do naszej kompanii. Z niej jest komediantka, że drugiej takiej nie znajdziesz... - I cóż ona odgrywa? - interesował się Janek. - Długo bym ci musiał opowiadać. I tańczy, i śpiewać potrafi, i za królewnę ci odegra, i za księżniczkę. Wyobraźnia Janka nie mogła objąć wartości talentów Krystyny. Nie rozumiał, na czym polega ważność jej udziału w przedstawieniach waganckich. Bo i cóż - linoskoczek, to owszem - jest na co popatrzeć; łykacz ognia - o, to warto zobaczyć; takie sztuczki, jak pokazywał Andrzej, również są godne podziwu i uśmiać się z nich można, i gębę w zdumieniu otworzyć. Ale taniec, śpiew... - Ech, tańczyć to każda dziewka potrafi! - mruknął lekceważąco. - Ba! - roześmiał się Maciek. - Ale nie tak! Nie próbował opisać Jankowi tańca Krysty, bo wiedział, że to próżny wysiłek. Ani on by tego należycie opowiedzieć nie potrafił, ani by tamten na pewno nie pojął. Tak samo nie zrozumiałby, nie widząc tego nigdy, że Krysta jest inna niż zwykle, gdy wchodzi na scenę w jakiejś roli z waganckich przedstawień. Całkiem niepodobna do tej dziewczyny, która posłuszna pokrzykiwaniom Kuśnierki kręci się przy kotłach z warzącą się strawą czy ceruje jakieś szmatki. Ba! Krystę w ogóle trudno jest zrozumieć, chociaż widuje się ją codziennie w zwykłym waganckim życiu: w wędrówce, na postojach i wieczorem na scenie. Dziwna dziewczyna ta Krysta. Każdemu z nich przecież, choćby samemu Maćkowi, zależy na ludzkim podziwie; każdy lubi, gdy w czasie jego występu wśród zgromadzonych w budzie tłumów rozlega się szmer podziwu, kiedy ludzie wybuchają śmiechem jakimś żartem udanym rozśmieszeni lub łzy wycierają po cichu, a klaszczą i krzyczą, aby jeszcze coś nowego im pokazać. Dla większości członków Kasprowej kompanii to jest najważniejsze, o to się ubiegają, dlatego znoszą trudy i biedę w uciążliwych wędrówkach. Krystę nie obchodzi widownia. Ani się cieszy ludzkim zachwytem, ani martwi obojętnością. Nie narzeka, gdy teatralna szopa świeci pustkami, ani okazuje rozradowania, gdy tłum się ciśnie chciwy widowiska. Gra i tańczy nie dla ludzi, ale dla siebie samej. W najgwarniejszej kompanii jest milcząca, jakby myśli jej krążyły gdzie indziej. Za to odmienia się zupełnie, gdy zaczyna grać. Odmienia się stosownie do odgrywanej roli: w księżniczkę Meluzynę, Szimenę czy Dafne. Poznać jej nie można. Zdaje się, że dopiero wtedy żyje. Gdy Maciek z Jankiem w asyście licznych gapiów zajechali wreszcie do budy nad Bogdankę, wygłodniali waganci przywitali ich głośnymi okrzykami radości. Żywo porwali ciężkie kotły, w mig rozebrali łyżki i miski, a Krysta wielką warząchwią rozdzielać poczęła kluski, przy poście olejem okraszone. - No a swojego przewodnika nie nakarmisz? - żartobliwie zapytał Kasper pojadając z apetytem. - Należy mu się to chyba, bo cię dobrze prowadził. Żywo się uwinęliście. Jankowi ślinka do ust napłynęła, bo od rana nic, poza kawałkiem suchego chleba, nie miał w gębie, a chociaż przyzwyczajony do głodowania, na widok jedzących poczuł przykry ucisk w dołku. - Będziesz jadł? - spytał Maciek. - A ino! - odparł Janek szczerze. - Tylko... łyżki nie ma... - A jedną nie potraficie? - roześmiał się Kasper. - Na zmianę raz jeden, raz drugi. - Dobre! - pochwalił Janek połknąwszy kilka klusek. - Smakuje ci wagancki chleb?... Nie mógł odpowiedzieć, bo usta miał jadłem zapchane, więc westchnął tylko, ale tak wymownie, że westchnienie wystarczyło za najbardziej kwiecistą deklarację. Kasper spojrzał na chłopca uważnie ale nic już więcej nie powiedział. Skończywszy posiłek ruszył zaraz do dalszej roboty. Wtedy dopiero Janek począł żałować, że nie skorzystał z okazji i nie poprosił starszego waganta, by go przyjął do swojej kompanii. Jakże chętnie ruszyłby z wagantami na najcięższą bodaj włóczęgę! Niechby i głodu, i niewczasu zaznać na niej przyszło - to mu nie nowina. Niechby na początek najgorsze posługi spełniać kazali. Postanowił sobie, że drugiej takiej okazji nie przepuści. A na razie trzeba czekać, zasługiwać się i zdobywać uznanie wagantów. - No, podjadłem sobie zacnie - powiedział do Maćka. - Chodźmy do roboty. Pokazuj, co i jak robić trzeba. Po posiłku raźniej jeszcze zawrzała praca w waganckiej budzie. ROZDZIAŁ V Od dawna już jarmark świętojański w Poznaniu nie zapowiadał się tak pomyślnie jak w roku Pańskim 1692. Nie było to oczywiście, to samo, co za dawnych lat. Trudno się równać w przepychu i okazałości ze złotymi latami Zygmuntowskimi. Ale tamte jarmarki należą już do przeszłości. W zapomnienie poszły potęga i bogactwo miasta - przykróciła je szlachta za panowania Wazów - podupadły patrycjuszowskie fortuny, przybladło znaczenie prześwietnych rad i magistratów. A wojny szwedzkie dokonały reszty. Pozostały po nich sczerniałe zgliszcza i wyludnione osiedla. Nie było gdzie, komu ani dla kogo urządzać jarmarków. Trzeba było wielu lat, aby Rzeczpospolita mogła zaleczyć trochę rany przez wyniszczającą wojnę zadane. Poznań należał do miast, na których wojna zostawiła najdotkliwsze ślady. Większość domów, gmachów i kościołów była zrujnowana, przedmieścia spalone. Wysiłkiem i pracą powoli dźwigało się miasto z ruin i zgliszcz, cegłą za cegłą, belka za belką odbudowywały się nowe domy. W ubiegłym roku zakończono budowę wieży na ratuszu. Wznowiła się tradycja świętojańskich jarmarków. Zdawało, się, że powraca i narasta dawna świetność miasta, powaga kupiectwa, zamożność znakomitych mieszczańskich rodzin. W ten wtorek, 24 czerwca, upalne lato panowało w pełni. Od samego rana mocne promienie słońca zdusiły i przygniotły świeższe, pozostałe z nocy powiewy i przypiekały mocno, zapowiadając dzień skwarny, bezwietrzny. Od wczesnego rana panował ruch na Rynku poznańskim i w przyległych ulicach. Handlarze i kupcy od rana spieszyli na stanowiska, do swoich składów, kramów i straganów, aby w gotowości czekać na kupujących, przyciągać ich do rozłożonych towarów, olśnić bogactwem. Wszystko przygotowane już było w ciągu poprzednich dni. Teraz tylko towar rozłożyć, aby jak najłatwiej wpadał w oko, wyglądał najpiękniej, najbardziej nęcąco, i czekać na ciekawych a chętnych, zapraszać, zachęcać, nawoływać i kusić. Już po rannych mszach napływać zaczęły pierwsze fale łudzi miejscowych i przyjezdnych, którym spieszno było obejrzeć zwiezione z całego świata bogactwa i cuda. Te pierwsze fale to co prawda nieświetni kundmani. Więcej robią tłoku niż interesów. Ale i dla nich dobry kupiec musi być uprzejmy. Dużo wśród nich służby, która wróciwszy do domu zdawać będzie sprawę swym chlebodawcom, zaciekawi ich, zainteresuje i zachęci. Sami wprawdzie nie kupią wiele, ale famę rozniosą szeroko i u przyszłych nabywców grunt przygotują. Jak w każdym tłumie, tak i tu znajdzie się sporo zwykłej hołoty, która tylko patrzy, co można by ściągnąć. A więc, mając dla klientów uprzejmy uśmiech i zachęcające słowo, trzeba się przed złodziejaszkami dobrze mieć na baczności. Prawdziwy handel rozpocznie się dopiero po sumie, gdy z kościołów wypłyną tłumy prawdziwych obywateli, mistrzów i posesjonatów - wszystkie honoracjory miasta z małżonkami i progeniturą. W uroczystym dniu jarmarku występują oni z całą okazałością i pompą. Każdy prezentuje in foro publico, co ma i na co go stać. Na taką okazję czekają długo. Warto popatrzeć na wyruszanie do kościoła rodziny Darmopychów, gdy z całą paradą i w pełnej okazałości zdąża ku miastu. Dziś z powodu jarmarku wybrali się na sumę nie jak zwykle do najbliższego kościoła ojców bernardynów, lecz do kościoła Świętej Marii Magdaleny, gdzie zbierają się wszyscy najznakomitsi w mieście: wszyscy rajcy z burmistrzami, ławnicy z wójtem, starsi cechów, miejscy urzędnicy i dygnitarze, a nie brak też szlachty, która na jarmark zjechała; może nawet będzie sam generał wielkopolski a wojewoda łęczycki i pan na Lesznie, jaśnie oświecony pan Rafał Leszczyński. Przodem kroczył pan Błażej w bogatym żupanie z ciemnozielonego adamaszku, na złote guzy zapinanym, a pod szyją spiętym na guz najokazalszy, złoty, sadzony szmaragdami. Mimo upału nakrył głowę czapą z zielonego aksamitu, podbitą sobolami. W ręku trzymał dużą, w cielęcą skórę oprawną książkę do nabożeństwa. Kroczył z fantazją, pewnie stawiając nogi obute w węgierskie buty z czerwonego safianu. O pół kroku za jego okazałą postacią, w jej cieniu niejako, szły białogłowy, pani Dorota z Jagusią. Pani Dorota, jak przystoi matronom poważnym a statecznym, ubrana była ciemno, w suknię na modę szwedzką zwaną ingerminą, z granatowej kitajki, a na głowę włożyła skromną czapkę bobrową. Nie lubiła nigdy stroić się w klejnoty, toteż miała na sobie tylko złoty łańcuch, który owijał szyję i zwieszał się do pasa, a przy sukni broszę z grającymi pięknie ogniami turkusów i diamentów, będącą - według rodzinnej tradycji - dziełem złotnika Wojciecha Darmopycha, dziadka pana Błażeja. Pani Dorota nie niosła książki do nabożeństwa, bo czytanie drobnych liter sprawiało jej trudność, tylko trzymała w ręku drogocenny różaniec, w Rzymie poświęcony, którego ziarnka były z kości słoniowej. Kontrast z ciemną postacią matki stanowiła Jagusia, jasna, w sukience z białego atłasu, haftowanej w błękitne kwiatki. Była od matki wyższa i postawniejsza, a choć szła ze skromnie spuszczonymi oczami, było w niej tyle godności i wdzięku, że wziąć ją można było raczej za szlachciankę jakąś, wysoko urodzoną i dobrze ułożoną, niż za skromną mieszczkę z poznańskiego przedmieścia. Na głowę narzuciła lekki szal koronkowy, lecz ozdobą cenniejszą niż drogocenne koronki były dwa grube ciemne warkocze niby wielkie węże spływające na ramiona i piersi. Nie miała na sobie żadnych klejnotów, niosła tylko w ręku książeczkę niewielką, w tłoczonej oprawie, spiętą złotą klamrą wysadzaną drogimi kamieniami. Hendryk gapiący się podobnie jak inni waganci, na wyruszającą do kościoła rodzinę gospodarzy, szturchnął stojącego obok Maćka i powiedział z podziwem: - Pozieraj, Maciek, na naszą murarzównę. Wygląda ci jak anioł z obrazu w kościele. A wczoraj, gdym przy niej coś nieprzystojnego powiedział, tak mnie walnęła przez łeb drewnianą kopyścią, że mi guz wyskoczył. Anim myślał, że anioł taką może mieć krzepę w garści. - Dobrze ci tak! Kasper zawsze prawi, że masz gębę niewyparzoną - roześmiał się Maciek. - Ech, Kasper lubi prawić kazania, a ty, widzę, chcesz go w tym niedługo zastąpić. Dla księdza to dobre albo dla bakałarza, a nie dla waganta - roześmiał się wzgardliwie Hendryk. - Ja tam nie ufam białogłowom, choć są do aniołów podobne. W każdej siedzi kawałek jędzy. Pewnie i ta od innych nielepsza. - Głupiś - wybuchnął oburzony Maciek. Miał ochotę palnąć kpiarza w śmiejącą się pucołowatą gębę. Aż Hendryk spojrzał na niego zaskoczony. - Czemu się tak ciskasz? - powiedział zdziwiony raczej niż urażony. - Dużo ty tam wiesz o białogłowach! Ale Maciek nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje. Wzruszył ramionami i odszedł w - inną stronę. Sam nie wiedział, dlaczego tak rozłościł go lekceważący ton uwag Hendryka o Jagusi. Pewnie, że nie jest ona aniołem, ale... na pewno jest inna od wszystkich niewiast: lepsza, piękniejsza... Ech, co tam taki Hendryk będzie nią sobie gębę strzępił. - Wygląda jak anioł, a od innych nielepsza... - przypomniał sobie słowa pucołowatego wesołka. I żeby wyładować na czymś swoją złość, podniósł z ziemi kamień i śmignął nim z całej siły we wrota stodoły. Ani się domyślała Jagusia, że ma takiego rycerza, że zdobyła sobie uwielbienie i podziw młodocianego wielbiciela. Może by ją to pocieszyło i dodało otuchy, bo gdy szła z rodzicami do kościoła, białemu aniołowi podobna, pozornie swobodna i beztroska, nurtowały ją myśli niespokojne i tajemne obawy. Powodem tych niepokojów było zachowanie się Piotra w ciągu ostatnich dni. Nigdy nie było między nimi mowy o miłości. Znali się od dzieci. Piotr miał dwanaście lat, gdy przyszedł w termin do mistrza Darmopycha, i od tego czasu był stale jego domownikiem. Inni uczniowie i czeladnicy odchodzili po skończeniu nauki, Piotr, z wyjątkiem lat spędzonych na czeladniczej wędrówce, wierny był swojemu mistrzowi. Czy tylko mistrzowi? Wprawdzie ojciec umierając powierzył panu Błażejowi opiekę nad sierotą, był więc on nie tylko patronem, lecz i prawym opiekunem chłopca; ale przecież po ukończeniu terminu i po dojściu do pełnoletności żadne formalne więzy nie trzymały Piotra w warsztacie i w domu Darmopycha. Mógł odejść spokojnie, bo ciągnął go do siebie niejeden murarski mistrz. Czy tylko przywiązanie do patrona i wdzięczność do opiekuna zatrzymywały go tutaj? Nie było nigdy mowy o miłości między Jagusią i Piotrem. Rozumiała się ona jakby sama przez się. Piotr jako chłopiec lubił małą, złocistowłosą wtedy Jagusię, bronił przed zaczepkami innych dzieciaków, strugał dla niej lalki z patyków, opowiadał bajki, zbudował nawet kiedyś huśtawkę. Siedmioletnia dziewczynka oświadczała nieraz z całą stanowczością, że gdy dorośnie, tylko za Piotra wyjdzie za mąż. Dorastali obok siebie. On zawsze uważał ją za dzieciaka, choć różnica ośmiu lat, bardzo znaczna w dzieciństwie, z biegiem czasu zmniejszała się coraz bardziej. Ona nie potrzebowała już jego opieki i obrony. Bratersko- siostrzany stosunek między dwojgiem młodych stawał się coraz bardziej anachroniczny. Gdy Piotr wyruszał na wędrówkę, nikogo nie gorszyło, że dwunastoletnia dziewczynka ze szlochaniem rzuciła mu się na szyję i prosiła, aby wrócił jak najprędzej. Lecz gdy wrócił po trzech latach, już tylko gorący rumieniec wzruszenia, błysk w chabrowych oczach piętnastoletniej dziewczyny mógł być objawem radości. Uroda Jagusi rozkwitała z dnia na dzień. Piotr przecież nie był ślepy. Wodził za nią rozmiłowanymi oczyma. Zawsze był dla niej usłużny, gotów do spełnienia każdego życzenia, chciał odgadywać nie wypowiedziane pragnienia. A tego jednego nie mógł odgadnąć... Czemu nigdy nie powiedział, że miłuje ją ponad wszystko? Nieraz Jagusia myślała o tym w skrytości ducha. Nieraz złościło ją to nawet: czy wydaje mu się, że ona ciągle jest jeszcze dzieckiem? Albo może boi się posądzenia o interesowność, że to niby chce się żenić z masełkówną, aby wziąść ją na dodatek do ojcowskiego dobytku i warsztatu. To jest do Piotra podobne, taki już jest, życie chce zdobywać o własnych siłach, nikomu nie chce niczego zawdzięczać. Ale, choć niecierpliwiło ją to czasem, nie przejmowała się zbytnio, wierzyła w głębi serca, że czas przynieść musi pomyślne rozstrzygnięcie. Dopiero w ostatnich dniach, od chwili przybycia wagantów pod dach ojcowskiego domu, Jagusia znalazła powód do niepokoju. Krysta... Czy może mała, drobna, ciemna jak Cyganka, milcząca, ponura, jakby wiecznie zamyślona wagantka mierzyć się z nią, z Jagusią? Ani przecież urodna, ani postawna. Ani wiadomo kto, co i skąd. Ot, Cyganka! I nikt w domu Darmopycha nie zwrócił na Krystę specjalnej uwagi. Cały dzień zajęta bywa przy starej Kuśnierce. Z nikim się w żadne niepotrzebne rozmowy nie wdaje. Jakiż więc powód do niepokoju może mieć Jagusia, mistrza ukochana jedynaczka, o której względy zabiegają wszyscy, jeden przez drugiego? A jednak... Na niepokój składały się drobne, przez nikogo zapewne, prócz niej, nie postrzeżone drobiazgi. Przychwycone spojrzenie jakim Piotr patrzył na Krystę, gdy wieczorem podawała misy wagantom, pośpiech, z jakim poskoczył, aby pomóc tamtej, gdy zdejmowała ciężki kocioł z pieca. Coś jej powiedział przy tym, czego Jagusia nie dosłyszała. Tamta odpowiadając spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Jagusi aż się serce ścisnęło, bo od tego uśmiechu Piotr rozpromienił się cały, pochylił się ku Kryście i znów coś powiedział, a czarnula roześmiała się i śmiech ten jakby odmienił ją całą. Trwało to wszystko krótką chwilę, a jednak odebrało Jagusi spokój na cały wieczór. Przed wyjściem do kościoła Jagusia nie widziała Piotra. Gdy spytała o niego którąś ze służących, dowiedziała się, że poszedł na ranną mszę razem z wagantami. - Mówią ludzie, że waganci w Boga nie wierzą - zauważyła dziewczyna. - A to jako żywo nieprawda. W niedzielę w kościele byli. I dzisiaj poszli, choć zaraz po sumie mają zacząć swoje widowisko. I ten ich starszy poszedł, i stara z czarnulą. Kilku już wróciło, a inni poszli pewnie na jarmark się pogapić. Jagusia o nic więcej nie pytała, ale radość z pogodnego dnia i radosne oczekiwanie przyjemności ze zwiedzenia jarmarcznych cudów przyćmiły się i zbladły. Zdobyła się na uśmiech przy powitaniu ojca, spokojnie rozmawiała z matką w drodze do kościoła, ale serce miała ściśnięte i czuła się tak, że najchętniej wróciłaby do swojej komnatki, rzuciła się na łóżko i płakała, płakała. Modlitwa przyniosła jej ulgę. Ofiarowała swe troski Najświętszej Panience i prosiła gorąco, z głębi dziewczęcego serca, aby zaopiekowała się jej miłością i wróciła jej Piotra, któremu grozi niebezpieczeństwo. Z lżejszym już sercem wychodziła z kościoła. Miała nadzieję, że Piotr czekać będzie gdzieś w pobliżu i pójdzie razem z nimi oglądać świętojański jarmark. Szła więc z matką pod ramię za panem Błażejem, który swą wyniosłą postacią torował niewiastom drogę w tłumie. Spod spuszczonych skromnie powiek rzucała od czasu do czasu baczne spojrzenia. Choć dokoła falowała barwna i ruchliwa masa ludzka, dojrzałaby w niej Piotra natychmiast. Ale Piotra nie było. Od rana, jak powiedziała Jagusi służebna, Piotr w towarzystwie Kaspra i kilku jeszcze wagantów poszedł na ranną mszę do kościoła ojców bernardynów. - W południe zaczniemy nasz spektakl - zapowiedział Kasper towarzyszom. - Kto chce, może wrócić jeszcze do domu, a kto chce, może powłóczyć się po Rynku, pooglądać jarmarczne budy. Ale nie zawieruszyć się nigdzie i przed południem zebrać się przed naszą szopą! Nie wdawać się w żadne pijackie kompanie, bo sami wiecie, co z tego wyniknąć może. Z kościoła wyszli całą gromadą i skierowali się ku miastu. Była też z nimi Kuśnierka i Krysta ubrana dziś ciemno, nie różniąca się więc niczym od skromnych mieszczek z pospólstwa, chyba tylko śniadością cery i czernią gładko ułożonych włosów. Nim doszli do Rynku, gromada wagantów rozproszyła się i stopniała. Zatrzymały ich szeroko otwarte drzwi gospód i zajezdnych domów, nęciły chłodne wnętrza i dochodzący z nich, mimo wczesnej pory, wesoły gwar, pociągała wizja szklanic napełnionych pienistym piwem, znakomicie gaszącym pragnienie w upalnym dniu. Do końca Wrocławskiej doszły niewiasty w towarzystwie Kaspra, Piotra i Marcina. Ale już u wylotu tej ulicy porwał ich prąd ludzi, przepychających się, spieszących nie wiadomo po co, jakby się gdzieś w pobliżu paliło. Prąd ten wyniósł ich na Rynek gęsto zatłoczony, barwny i gwarny. Tłum rozdzielał ich i pchał. Trudno było posuwać się w wybranym kierunku; trzeba było poddać się i pozwolić nieść prądowi. Piotr kilku zręcznymi ruchami rozepchnął tłum i znów zbliżył się do Krysty. Jakaś gruba jejmość, którą potrącił przy tym bezceremonialnie, huknęła na niego z oburzeniem: - Oczu nie macie, czy co? Ludzi pozabijacie! - Darujcie - odwrócił się ku niej z zawstydzoną miną - mnie pchnęli, a że upaść tu nie ma gdzie, wiecem was potrącił. - Dobrze mówi ta jejmość - powiedział pochylając się ku wagantce - że oczu nie mam. Stracić je można, gdy na was człek patrzy. Krysta spojrzała na niego, lekko unosząc brwi. - Anim myślała, że taki dworny z was młodzian! Niby drwiła, ale uśmiech jej przy tym nie był wcale złośliwy i spojrzenie jasnych, przezroczystych oczu nie mroziło jak zwykle i nie odpychało. Piotra ogarnął pod wpływem tego uśmiechu nastrój przedsiębiorczości i brawura. - Weźcie mnie pod ramię, bo nas rozdzielą i zginiecie w tłumie - zaproponował śmiało - a szkoda byłoby. - Nie gubię się tak łatwo - roześmiała się Krysta wesoło, ale nie obraziła się śmiałą propozycją chłopaka i wsunęła rękę pod jego ramię. - Powiedzcie mi, co chcecie zobaczyć na jarmarku, a poprowadzę was - zaproponował. - Chcę zobaczyć wszystko. Chodźmy tak, jak nas tłum poprowadzi. Lubię tłok, lubię iść tak, jak mnie prąd niesie. - To obejdziecie cały Rynek dokoła... - Choćby kilka razy! Spojrzeli sobie z bliska w oczy i oboje nie wiadomo czemu roześmieli się wesoło. Na Rynku było na co patrzeć, było co oglądać. Na rozstawionych stołach, w przenośnych kramach leżały stosy przeróżnych towarów. Było tu wszystko, o czym zamarzyć można: do jadła i do przyodziania, do stroju i do przyozdobienia mieszkania. Było wszystko, co wytwarzają różne dzielnice Rzeczypospolitej i obce kraje, bliższe i dalsze, od zachodu i od wschodu, z północy i z południa.. Najwięcej zainteresowania budziły kramy kupców wschodnich. Ciągnęły do nich niewiasty, bo takiego bogactwa nie można kiedy indziej zobaczyć: materie drogie - jedwabie, atłasy złotogłowie grające na słońcu przedziwnymi kolorami, dywany wspaniałe, tkane we wzory wymyślne przedstawiające rośliny, kwiaty i zwierzęta; klejnoty ze złota, srebra i kolorowych, łamiących w sobie promienie słońca kamieni; pachnidła o woni słodszej niż najpiękniejsze kwiaty; korzenie, przydające smaku ciastom, juszkom i mięsiwom. Jak tu nie popatrzeć na te cuda? Pomarzyć o nich później będzie miło, bo na kupno tych rzeczy tylko bogaci mogą sobie pozwolić; wszystko - i tkaniny, i pachnidła, i korzenie wschodnie - idzie na wagę złota. Nie tylko zresztą białogłowy ciągną do tych wschodnich kramów. I dla mężczyzn mają one swoje ponęty, bo takiej broni jak wschodnia nie zobaczysz gdzie indziej: szable z damasceńskiej stali, w których nie wiadomo, co cenniejsze, czy bogate, piękną robotą złotniczą cyzelowane, drogimi kamieniami sadzone rękojeści i pochwy, czy klingi z przedniej stali, giętkie i twarde, lekkie a ostre, że rzuconą chusteczkę w powietrzu nią przetniesz. Nie darmo słyną na świat cały, a niejedna taka damascenka warta więcej niż szlachecki folwark, Bliżej Wagi kupcy moskiewscy rozłożyli swoje futra: sobole, gronostaje, lisy białe i srebrzyste, wydry i popielate wiewiórki. Obok ulokował się kram z cudnymi wyrobami z jantaru: są tu i brosze, i paciorki bursztynowe, i różne drobne przedmioty pięknie wyrzeźbione - choćby te okręciki maleńkie, w których wszystko jest jak w prawdziwych: maszty i żagle, nawet sznury, dziw, jak misternie odtworzone. A nad tą masą towarów unosi się gwar różnojęzyczny. Prawdziwa wieża Babel! Turek w białym turbanie w zwoje kolorowej tkaniny drapuje jakąś opasłą mieszczkę, przekonywując, że do twarzy jej będzie w takiej atłasowej sukni. Obok kupiec z Hamburga głośno poleca przednie sukno, a dalej Arab zaprasza na wschodnie słodycze. Holender nawołuje klientów do cienkich płócien i koronek. Francuz zachwala jedwabie, Węgier wina. Piotr, choć pociągało go oglądanie i tego barwnego tłumu, i tylu kiedy indziej nie widywanych towarów, ze zdziwieniem przyglądał się swojej towarzyszce. Krysta niepodobna była do siebie - takiej jaką widywał codziennie od kilku dni. Zniknęły bez śladu jej zwykłe zamyślenie i obojętność. Ożywiła się, podniecona była niezwykle. Bawiła się jak dziecko oglądaniem kramów, przepychaniem się między tłumem. Na policzki wystąpił rumieniec, oczy błyszczały rozradowaniem. Z ożywieniem coraz na coś innego, zabawnego lub ciekawego zwracała uwagę Piotra, wybuchała wesołym, beztroskim śmiechem, pokazując dwa rzędy równych, białych jak perły zębów. Zatrzymali się przy kramie zawieszonym sznurami kolorowych, błyszczących paciorków, barwnych wstążek, kwiaciastych chust. Kupiec Czech zwrócił się zaraz do Krysty i w łamanym polsko-czeskim języku zaczął jej zachwalać swój towar. Ze stojących za stołem skrzyń wyciągał coraz to nowe zwoje wstążek, nowe sznury coraz piękniejszych paciorków, namawiał by je przymierzyła, podsuwał małe zwierciadełko, by mogła się przejrzeć. Krysta śmiała się wesoło, przykładała do kruczych włosów kolorowe wstążki, grzebała w ich stosach i przymierzała. Stroiła przy tym miny tak zabawne, że śmiał się kupiec stojący przy kramie, i inni kupujący. Nagle spoważniała, odrzuciła na ladę przymierzane wstążki, jakby przestała się nimi interesować. - Chodźmy dalej! - zwróciła się do Piotra. - Nie kupicie nic? - zapytał Piotr zaskoczony. Wydało mu się, że kupiec może mieć słuszne pretensje, nic nie utargowawszy od osoby, która zajęła mu tyle czasu i narobiła w kramie dużo zamieszania. Spojrzała na niego zdziwiona. - Na co mi to? Obojętnie odeszła od kramu, który przed chwilą, zdawało się, budził w niej tyle zainteresowania i pożądania. Szła teraz jakaś przygaszona, spokojna, jakby zamyślona o czymś bardzo dalekim od gwarnego jarmarku. Nie spojrzała na sąsiedni kram z wzorzystymi materiałami, nie interesował jej stół rzeźnika zawalony zwojami kiełbas i przeróżnego wędzonego mięsiwa ani pełne kosze piekarza zachwalającego słodkie ciasta własnego wypieku. - Coście tak posmutnieli? - z niepokojem zapytał Piotr pochylając się ku Kryście i zaglądając jej w oczy. Niepokoiła go, a zarazem interesowała ta dziewczyna. Przyszło mu na myśl porównanie jej zachowania z płomieniem ogniska, co tli się prawie niewidocznie, że dostrzec go trudno, a nagle buchnie świetliście, by za chwilę znów skryć się w cieniu, przygasnąć. Nie rozumiał tych nagłych zmian jej nastroju. I teraz, gdy spojrzała na niego, jej siwe oczy były bez blasku, jakby niewidzące. - Nie troskajcie się o mnie! - powiedziała szorstkim tonem, i nagle, jakby ją rozbawiła jego zmartwiła mina, w oczach jej zabłysnął figlarny płomyczek. - Troskać się nie warto - dodała już zupełnie inaczej, miękko i ciepło - taka już jestem... narwana. Szkoda czasu na troski, kiedy tu tyle różności dokoła. Patrzcie, jakie tu cudne sprzedają korale jak krew czerwone. Pociągnęła go znów ku kramom. Z ożywieniem oglądała świecidełka i stroje, śmiała się, aż oglądali się na nich ludzie i uśmiechali do niej, mimo woli poddając się jej wesołości. Nagle tłum wokół nich zafalował. Ludzie pchali się i tłoczyli usuwając się i napierając jedni na drugich, cofali się ze środka ulicy ku murom. Piotr osłaniając Krystę, aby jej tłum nie zdusił, cofnąć się z nią musiał aż pod mur Wagi, a widząc, że i tu zgnieść ich mogą, niewiele myśląc schwycił wpół dziewczynę, podniósł w górę i postawił na stopniach wiodących do wnętrza budynku. Stanął przy niej i dopiero teraz z tego przygodnego podwyższenia mógł rozeznać, co było powodem nagłego tumultu. Z ulicy Wronieckiej wjeżdżała na Rynek i parła naprzód gromada kilkunastu jeźdźców. Wpierali konie w tłok największy, gnietli i tratowali ludzi torując sobie drogę. Przodem na pięknym karym dzianecie jechał młody szlachcic, spokojnie podkręcając wąsa. Kierował rumakiem, jakby przejeżdżał szerokim traktem lub łąką, jakby nie widział przed sobą zwartego tłumu ludzi. Ubrany był w bogaty polski strój, na którym połyskiwały wspaniałe klejnoty: diamentowe guzy przy żółtozłocistym żupanie, sadzona rubinami brosza przypinająca czaple pióro u czapki; przy szerokim złotolitym pasie zwisała krzywa turecka szabla, której rękojeść i pochwa złotem okładane jarzyły się od drogocennych kamieni. Gdy rękę do wąsa podnosił, gorącymi ogniami grał wielki diament w złotym pierścieniu. Krok w krok za nim posuwało się kilku jego towarzyszy, a choć wszyscy w kontuszach i przy szablach - żaden porównać się z nim nie mógł okazałością wyglądu. Jechała ta kompania butnie i gwarnie, nie bacząc, że ludzi gniotą i tratują. Jakaś niewiasta, nie zdążywszy usunąć się w porę, przewróciła się i wpadła pod konia. Szczęściem dzianet względniejszy był od swego pana i zręcznie ją ominął. Wrzeszczała wypełzając na czworakach spod końskich nóg, wlokła świąteczny strój w ulicznym brudzie i kurzu. Mężczyźni porywali dzieci na ręce, aby je ochronić przed zduszeniem w tłumie, cisnącym się i cofającym na ślepo. Dzieci piszczały, kobiety zawodziły przerażone. Piotr patrzył ze swego wzniesienia na tę scenę i tylko pięści zaciskał w bezsilnej wściekłości. „Jak w stado bydła wjeżdżają pankowie. Nauczyć by takich rozumu - myślał. - Gdyby tłum rzucił się na nich, wnet by ich zsadził z rumaków.” Spojrzał dokoła siebie. Zobaczył przerażone twarze niewiast i twarze mężczyzn z zaciętymi ustami, z oczami płonącymi hamowaną złością. Wzrok jego padł na Krystę. Dziewczyna najwidoczniej bawiła się doskonale oglądanym widokiem. Śmiała się wesoło, a oczy błyszczały jej rozradowaniem. Aż go złość porwała. - Czego wam tak wesoło? - zapytał szorstko. - Ucieszny to widok - odparła - gdy tylu ludzi przed kilku rycerzami ucieka. Urodny ten szlachcic, a bohater widać wielki, bo lubi bezbronnych rozbijać. O, to przecież ta sama kompania, która nas mało nie rozniosła, gdyśmy wjeżdżali do miasta. - Poznaliście go? - Jakże by! Koło naszej budy mieszka. Wczoraj na spektaklu naszym byli i też urządzali rabację. - To pan Rostarzycki. Znają go w mieście dobrze, bo nie ma tygodnia, żeby nie urządził jakiej awantury. Czy szlachcic usłyszał w gwarze wypowiedziane swoje nazwisko czy przypadkiem spojrzał w tę stronę, dość że wpadła mu w oko roześmiana i ożywiona twarz Krysty. Uśmiechnął się do niej ponad głowami tłumu, rękę z połyskującym pierścieniem podniósł zalotnie do wąsa. - Chłopak jak malowanie! - śmiejąc się rzuciła Krysta. Pan Rostarzycki wstrzymał konia i coś powiedział do jadącego za nim szlachcica. Obaj spojrzeli w jej stronę. Może poznali w niej wagantkę widzianą w budzie poprzedniego wieczora... Rostarzycki z fantazją zawrócił konia i znów roztrącając ludzi skierował go ku stopniom, na których stała Krysta. Podniósł rękę do czapki. Nie zwracając uwagi na stojącego obok Piotra szlachcic pochylił się z konia ku dziewczynie. - Jakiż to traf szczęśliwy, że cię tu spotkałem? Od wczoraj usnąć nie mogę, bo mi wciąż twoje liczko w oczach stoi, piękna wagantko. Z tęsknoty usycham... - Przyjdźcie na spektakl dzisiaj, to wam tęsknota minie - roześmiała się swobodnie Krysta. - Wolałbym z bliska na was patrzeć. Nie lubię miodu lizać przez szkiełko. Jedźcie z nami, na ucztę was zapraszam! - Jakże to, na siodło wziąść mnie chcecie? - zapytała ze śmiechem. Piotra gniew roznosił, gdy słuchał tej wesołej rozmowy, gniew na Krystę, że tak przyjaźnie rozmawia ze szlachcicem, o którym przed chwilą mówiła z lekceważeniem, gniew na Rostarzyckiego za tę jego jaśniepańską butę i pewność siebie. Chciał się wycofać spomiędzy nich - niech leci dziewczyna z pankiem, kiedy jej się tak podoba - ale cofnąć się nie mógł. - A choćby i na siodło! - z fantazją zawołał pan Rostarzycki i wyciągnął obie ręce ku Kryście, jakby chcąc ją wpół objąć, podnieść i przy sobie na siodle posadzić. - Tylko ręce trzymajcie przy sobie - poważniejąc nagle wstrzymała go Krysta. - Na żartach się widzę nie znacie. - Żarty lubię, ale nie lubię, gdy ze mnie żartują - w jego głosie zabrzmiała uraza. - Więc obiecajcie, że na ucztę przyjdziecie. Wiecie, gdzie mój dworek? - Za wysokie progi na moje nogi... - odparła kpiąco. - Głupstwo! Zabawa będzie przednia. Przychodź - nalegał, nie dostrzegając drwiny w jej głosie. - Nie pożałujesz! A teraz daj buziaka na pożegnanie, żebym z tęsknoty nie zesechł. Znów pochylił się ku niej, starając się przyciągnąć ją do siebie. - Ręce przy sobie! - zawołała Krysta z wyraźną już złością. - Nie uciekaj, sikorko! - chwycił ją ręką wpół i ciągnął ku sobie. - Precz - twarz Krysty skurczyła się nagłym gniewem, siwe oczy, zdawało się, sypną za chwilę iskrami. Rostarzycki nie zwracał uwagi na ten protest, przyciągnął ją, ale nie zdążył dotknąć ustami jej twarzy, bo dziewczyna wyrwała się nagle i gwałtownym rozmachem ręki wycięła mu siarczysty policzek. W tej samej chwili Piotr, nie mogąc już wstrzymać wściekłości, chwycił dzianeta za wędzidła i szarpnął go z całej siły. Koń padł na kolana. Nie spodziewając się takiego ataku, pan Rostarzycki na moment stracił równowagę i utknął twarzą w końskiej grzywie. Dzianet poderwał się szybko, krzesząc podkowami iskry z kamieni, cofnął się, zakręcił dokoła, stanął dęba. Mało brakowało, a jeździec zleciałby z siodła. W otaczającym tłumie buchnął śmiech zjadliwy. Zabawnie wyglądał chwiejący się na koniu strojny jeździec. Rostarzycki, umocniwszy się w siodle, chwilę szarpał się jeszcze z przestraszonym rumakiem. Chciał go zawrócić i skoczyć ku śmiałkowi, który go omal z siodła nie wysadził. Chciał na nim pomścić otrzymany od wagantki policzek, zmazać jakoś poniesioną wobec tłumu zniewagę. Ale tłum jakby na przekorę zwarł się i napierał na niego ze wszystkich stron. Odmienił się nagle wygląd i nastrój zgromadzonych. Nie było już w nich strachu przed po- tratowaniem, zniknęły strwożone twarze kobiet. Pan Rostarzycki widział przed sobą zwarty mur ludzki, widział zawzięte, drwiące, wyzywające oczy. Naparł koniem, ale dzianet dostał nagle mocne uderzenie w brzuch, skoczył w bok, tańczył w miejscu strzygąc uszami i nie chciał iść naprzód. Próżno szlachcic szarpał wędzidłami i kopał konia obcasem. Towarzysze pana Rostarzyckiego, przyglądający się dotąd z daleka, otoczyli go teraz kołem. Jęli go powstrzymywać, uspokajać. - Chamy! Łyki zatracone! - pomstował szlachcic trzęsąc się w bezsilnej pasji. Rad by tratować ten tłum hardy i nieustępliwy, rad by zgnieść śmiałka, który poważył się podnieść na niego rękę. Ale tłum stawał się coraz groźniejszy, coraz bardziej zaczepny. Odzywały się tu i ówdzie groźne krzyki, gwizdy, głośne pod adresem szlachciców wymysły. Pan Rostarzycki, mimo miotającej nim pasji, zdał sobie sprawę, że niebezpiecznie byłoby wdawać się w dalszą awanturę. Towarzysze odciągnęli go ze środka coraz groźniejszego zbiegowiska i skierowali się ku wylotowi ulicy Zamkowej. W tłumie, który z uciechą patrzył na wahanie się butnych panków, ta rejterada przyjęta została z radością i szyderstwem. Wagant Staszek, który znalazł się tutaj pociągnięty przez falę ludzką, nie wiedząc dobrze, o co chodzi, ale wyczuwając ogólny nastrój wsadził dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie a przeciągle. Odpowiedział mu chóralny wybuch śmiechu, stanowiący odprężenie po chwilach emocji i napięcia. Ten gwizd i śmiech poleciał za jeźdźcami, którzy po niedawnym butnym wjeździe na poznański Rynek, teraz wycofywali się, niemal uciekali wśród szyderstwa tłumu. Udawali, że nie słyszą gwizdów i kpiących okrzyków, starali się zachowywać spokojnie i obojętnie, ale mimo woli ponaglali konie, aby jak najszybciej oddalić się od rozdrażnionych ludzi. Źli byli i skonfundowani. Pan Rostarzycki nawet nie próbował ukryć swej wściekłości. Szarpał ze złością konia, klął i pomstował. - Szkoda żółci na to nędzne plemię - uspokajał go jeden z towarzyszy, Radwan nieodstępny przyjaciel i kamrat. - Krew ci się zapali i będziesz musiał medyka wołać, żeby ci pijawki przystawiał. Pluń na tę hołotę. Nieszlachecka to rzecz nawet biciem takiego szamrajstwa ręce sobie kalać. Zdaj to na mnie. Już ja się przewiem o tego łyczka, który z konia chciał cię zsadzić. Znajdę go i pachołkom obić każę, uszy obciąć i jak szelmę napiętnować. - Łeb bym mu chętnie rozwalił, brudnemu łykowi. Zazdrość go widać poniosła o tę dziewkę, żebym mu jej sprzed nosa nie sprzątnął - burzył się jeszcze Rostarzycki. Radwan uśmiechnął się lekko. Pomyślał, że jego przyjaciel szybko zapomina o otrzymanym policzku, i tylko patrzeć, a sam siebie przekona, że dziewka chciała paść mu w ramiona, ale podstępny napad zazdrosnego kochanka jej przeszkodził. - Głupi łyczek! Jemuż się z tobą mierzyć! Kiwnij tylko, a przyleci do ciebie dziewczyna. Wiadomo przecież - wagantka... - Ale zgrabna czarnula - rozchmurzył się Rostarzycki. - Na mój gust za chuda. Ja ci w drogę wchodzić nie będę. - Spróbuj!.- wracając do zwykłej chełpliwości rzucił sądzie - ale ci nie radzę! - Wolę nie próbować, zbyt nierówne szansą - z udaną pokorą westchnął Radwan. Znał dobrze swego przyjaciela, przy klamce którego od lat wisiał, i wiedział, że pochlebstwem tylko można mu dobry humor przywrócić. I teraz stwierdził, że zwykła metoda odnosi skutek. Rostarzycki nie zapomni wprawdzie szybko odniesionej porażki, ale na razie pierwsza złość już minęła. Gąsiorek dobrego wina w gronie towarzyszy rozchmurzy go do reszty. A to w danej chwili najważniejsze, żeby głupia przygoda nie popsuła nastroju na przygotowanej uczcie. Jakoż, choć trochę zwarzeni, nie w najgorszym już nastroju dojechali do dworku nad Bogdanką. Po wycofaniu się szlachciców rozfalowany tłum uspokoił się rychło. Piotr nie mógł jednak tak szybko wrócić do równowagi po przeżytym wzburzeniu. Krew wrzała w nim jeszcze. Żałował niemal, że wszczęta awantura skończyła się tak gładko. Zsadzić z konia strojnego szlachcica i zmierzyć się z nim na równych prawach, pierś w pierś - to dałoby mu dopiero pełną satysfakcję. - Dobrześ go chwycił, Piotrze! - jakiś towarzysz cechowy walnął go silnie po ramieniu. - Zarył nosem w końską grzywę. - Mieli szczęście, że czmychnęli tak żywo - oddał inny przyjazne szturchnięcie i wesołą przechwałkę. - Inaczej dalibyśmy im tęgiego łupnia. - No, no! I dla nas lepiej, że czmychnęli, bo jeszcze nie wiadomo jak by się skończyło - dorzucił jakiś ostrożniejszy i mniej zapalczywy. - Zawsze to mają oni szable przy boku, a może i pistolety. A jeszcze by straż miejską wezwali. - Nic by nie zrobili. Naszych tu siła. A jeszcze by się z całego Rynku wszystką brać skrzyknęło i czeladź ze wszystkich cechów. Nie pomogłyby szable i krócice. - Ale teraz miej się na baczności, Piotrze! Te paniczyki nie puszczą ci płazem swej dysfamii... - Gdzież go szukać będą? - No, no! Zapamiętali go sobie dobrze. I wywiedzą się łatwo, kto się na ich pańską wielmożność targnął. Przeciskając się przez tłum Kasper podszedł do Piotra. - Wyście to mieli rabacją jakąś ze szlachtą? - zapytał. - W innej stronie Rynku byłem, gdy tu się tumult zrobił.. Widziałem paniczów, jak wjeżdżali. Toż to ci sami, którzy nas na powitanie w Poznaniu batami ugościli. Cóż tu się działo? Piotr machnął niechętnie ręką. Nie potrafiłby jeszcze w tej chwili opowiedzieć przebiegu wypadków, które toczyły się tak szybko. Ale zastąpiła go Krysta opowiadając, jak to pan Rostarzycki tłum tratując porwać ją chciał na siodło, jak ona się przed przemocą broniła i jak Piotr na pomoc jej się rzucił, omal nie przewracając razem z koniem niefortunnego amanta. Kasper zmarszczył brwi. - Niedobrze się stało. Jeśli szlachta złoży skargę przed ławą miejską, wyświęcą nas z miasta. Ech! Krysta! Na pewno pierwsza zaczepiłaś panicza. - Anim na niego spojrzała! Dojrzał mnie w tłumie i prosto z koniem skoczył ku mnie: „Jedź z nami na ucztą!” powiada. Kasper, niezbyt przekonany, wzruszył ramionami. - Chodźmy ku naszej budzie. Niedługo pora zaczynać widowisko. Suma tylko patrzeć, jak się skończy. - Odprowadzę was! - zaproponował Piotr. - Lepiej nie! Niech was zbyt często z wagantami nie widzą, bo może wam na dobre nie wyjść ta komitywa. Idźcie lepiej poszukać swojego majstra z rodziną. Obiecaliście przecie majstrównie, że pokażecie jej jarmark. Lepiej to dla was... - Nic nie obiecywałem! - żachnął się Piotr. - Jak sobie chcecie. Ja wam tylko radzę po przyjacielsku... - dobrodusznie powiedział Kasper. Uwaga Kaspra zbudziła w Piotrze przekorę. Wydawało mu się, że odstępując wagantów okaże się w oczach Krysty tchórzem drżącym o swoją skórę. Ponadto przypomnienie Jagusi wydawało mu się ze strony Kaspra złośliwością. Spojrzał na Krystę. Wagantka uśmiechnęła się do niego. - Nie zdążyłam jeszcze podziękować wam za obronę - odezwała się wyciągając do niego rękę. - Postąpiliście prawdziwie po rycersku... - Jak w trajedyi na scenie - ironicznie rzucił Kasper. - Rycerz, co w obronie czci swej damy rzuca się na zbrojnego rywala. Ironiczna uwaga nie zdetonowała jednak Krysty. Patrzyła na Piotra rozmarzonymi oczami, pełnymi podziwu i zachwytu. Piotr za to zupełnie stracił kontenans. Nie wiedział, co mu zrobić wypada. Ujął wyciągniętą ku niemu dłoń Krysty i stał z bardzo niemądrą miną. - Rycerz powinien przyklęknąć i ucałować dłoń damy swojego serca - roześmiał się Kasper. Skonfundowany do cna Piotr puścił rękę Krysty. - Ech! Kpić sobie z ludzi lubicie. - Nie sierdźcie się! - Kasper przyjaźnie objął go ramieniem. - Nie są to złe kpiny, a podworować po przyjacielsku, to nikomu nie zaszkodzi. A czasem... na dobre wyjdzie. No, a teraz wracajcie już, bo my tu na resztę wagantów poczekamy. Piotr w zupełnej rozterce pożegnał ich. Sam nie potrafił rozeznać się teraz w swych myślach i uczuciach. - Ech! - westchnął. - Dziwny naród ci waganci. Inaczej od nas prostych ludzi żyją, toteż są jacyś odmienni. Ta „odmienność” wagantów niepokoiła go, wprowadzała w rozterkę, a jednocześnie pociągała ku nim. Pogrążony w myślach przedarł się przez tłum do przeciwległego rogu Rynku, do wylotu ulicy Butelskiej i Świętojańskiej, ale tu zatrzymała go nowa fala, płynąca po skończonej sumie z kolegiaty Świętej Marii Magdaleny. Przyłączył się do gromadki młodych ludzi, przeważnie czeladników z różnych warsztatów i różnych cechów, którzy wybrali sobie to dogodne miejsce do obserwacji wychodzących z kościoła dziewcząt. Stanął wraz z nimi, gawędził wypatrując jednocześnie w tłumie swojego mistrza z familią. Jakoż dojrzał wkrótce wyniosłą postać pana Błażeja, rozdzielającą na wszystkie strony ukłony i pozdrowienia. Z ukłonu poznać było, do kogo jest skierowany. Najznakomitszym czapkował uniżenie, przy mniej znacznych ledwie dotykał czapy, posesjonatów pozdrawiał jowialnie swym huczącym basem, chudeuszom odpowiadał na ukłon tylko skinieniem głowy lub łaskawym gestem ręki. Smętny nastrój Jagusi, złe przeczucia, że Piotr zapomniał o niej dla towarzystwa wagantów, rozwiały się od razu, gdy zobaczyła go z daleka w gronie towarzyszy. Ogarnął ją radosny nastrój, jakby dopiero w tej chwili spostrzegła, że dzień jest piękny, słoneczny, że dokoła tętni wesołe życie, faluje tłum mieniący się wszystkimi kolorami tęczy. - Jest Piotr! - ucieszył się i pan Błażej ujrzawszy swego czeladnika.- Hej Piotrze! - huczał ponad głowami rozgwarzonego tłumu. Piotr przepchnął się przez ciżbę i przystąpił do nich żywo. - Oglądałeś to już jarmark? - zapytał pan Błażej. - Gadaj, co i gdzie jest ciekawego do obejrzenia, bo ja długo nie wytrzymam na tym upale i w tłoku. Pot mnie już zlewa i w gardle zaschło, że głosu wydobyć nie mogę. - Chodzić by tu można i oglądać bodaj kilka dni. I tak się wszystkiego nie obejrzy. Bogaty jarmark w tym roku. Dawno już tylu kupców nie najechało. - Wszystkiego, powiadasz, i tak się nie zobaczy? Słuchaj, Piotrze. Zaopiekuj się niewiastami i pokaż im wszystko, co je najbardziej ucieszyć może. Ja muszę wstąpić do gospody „Pod Złotym Kurem”, bo widziałem, że wchodził tam pan radca Szmidel. Mam do niego ważną cechową sprawę - w formie usprawiedliwienia zwrócił się do pani Doroty. - Idźcie z Piotrem, a gdy obejrzycie wszystko, zawołajcie mnie. Czekać będę przy piwku. Pani Dorota przystała zgodnie i pan Błażej zadowolony ze sprytnego załatwienia sprawy pożeglował ku chłodnemu wnętrzu gospody, rzuciwszy jeszcze niewiastom żartobliwe ostrzeżenie: - A nie roztrwońcie tam majątku na różne fatałaszki! - W którą stronę pójdziemy? - zapytał Piotr. - Chciałabym obejrzeć holenderskie płótna... Trzeba by też kupić jakiegoś szemletu albo muchajeru na szubkę dla Jagusi... - zastanawiała się pani Dorota. - Kupować będziemy później, matusiu - zaprotestowała wesoło Jagusia. - Najpierw obejrzymy sobie wszystkie różności. Była radośnie podniecona. Przeminął przykry nastrój, opuściły ją gnębiące przeczucia. Piotr był przy niej, dookoła huczał tłum, wszystko nastrajało przyjemnie. - Chodźmy przed siebie, jak nas tłum poniesie! Piotr spojrzał na nią bacznie. Przed godziną prawie takie samo zdanie wypowiedziała Krysta. Widać dziewczęta znajdują jakąś przyjemność w takim bezwolnym poddaniu się płynącej fali. I nagle niespodzianie nasunęło mu się porównanie dwu dziewcząt: Jagusi i Krysty. Każda inna, zupełnie do siebie niepodobne. Tamta pociąga go, kusi urokiem niespodzianek - może kryjących bezmiar szczęścia, a może pasmo rozczarowań i zawodów. Jagusia - tę zna od dziecka. Nigdy dotąd nie przyszło mu na myśl porównywać ją z innymi dziewczętami. Wprawdzie nieraz myślał o możliwości małżeństwa z Jagusią, zastanawiał się, czy pan Błażej dałby posażną jedynaczkę ubogiemu czeladnikowi. W tych rozważaniach wydawało mu się to całkiem możliwe, kiedy indziej znów niedorzeczne i nieosiągalne: mistrz zapewne marzy o świetniejszym małżeństwie dla ukochanej córki, a jemu nie honor budować swą przyszłość na bogatym ożenku. Ale w tych rozważaniach nie było miejsca na myśli o uczuciach, jakie żywił dla niej. Była dla niego prawie jak siostra. Był pewny, że byłaby dobrą żoną, gdyby mu ją dali. Ale czy ją miłuje ponad wszystko? Wziąłby ją za żonę, gdyby była biedna jak mysz kościelna. Jej majątek nie odgrywa tu żadnej roli. Ale czy wybrałby ją i tylko ją, czy nie ma dla niego lepszej, piękniejszej, milszej wśród tych, które zna i których nie zna? Dopiero teraz, w tej chwili, gdy zdarzyło mu się porównać Jagusię z Krystą, myśl mu taka przeleciała przez głowę. Jagusia i Krysta! Mała wagantka o urocznych oczach i piękna majstrówna! Nawet zewnętrznie dwa zupełne przeciwieństwa: promienna, biała, strojna obywatelska córa i czarna wędrowniczka z szerokiego świata. Jak dwa duchy - anioł szczęścia i szatan niepokoju. Aż się uśmiechnął do tych myśli, które jak błyskawica przeleciały mu przez głowę. - Do czego uśmiechasz się, Piotrze? - spytała Jagusia. Nie odpowiedział od razu. - Tyle jest dni w roku i płyną wszystkie podobne do siebie, tak podobne, że i odróżnić jeden od drugiego trudno. I naraz trafi się jeden jakiś dzień, który się od wszystkich wyróżnia. Jaki ten Rynek jest dzisiaj inny niż przez cały rok... - Na taki dzień się czeka... - A czasem przyjdzie niespodziewanie... Tłum zepchnął ich w tej chwili, obrócił ku sobie i przysunął tak blisko, że przez krótki moment stanęli w ciżbie, przytuleni do siebie, i zajrzeli sobie z bliska w oczy. - Miłuję cię ponad wszystko, Jagusiu! - powiedział niespodziewanie. Jagusia odetchnęła głęboko. - Na taki dzień się czeka - powtórzyła bezwiednie swe poprzednie słowa. I znów poniosła ich naprzód ludzka fala, niespokojna, kapryśnie zmieniająca kierunek. - Zatrzymajmy się tutaj, przy kramie z holenderskimi płótnami! - wołała do nich przez jarmarczny gwar pani Dorota. Spóźniony był tego dnia obiad u Darmopychów, a pewnie też w niejednym poznańskim domu. Bo jarmark świętojański, przynosząc zyski, wprowadził zamieszanie w zwykły porządek mieszczańskich dni. ROZDZIAŁ VI Pan Błażej zdobył się wprawdzie na przezwyciężenie uprzedzeń do wagantów, gdy chodziło o wydzierżawienie im szopki na kwaterę, ale... tolerancja jego nie sięgała aż tak daleko, aby miał zgodzić się na wzięcie udziału w urządzanym przez nich publicznym widowisku. W jego przekonaniu uwłaczałoby to powadze czcigodnego obywatela i posesjonata, a tym bardziej nie przystało płci niewieściej. Żachnął się więc i był szczerze oburzony, gdy Jagusia wyraziła ochotę obejrzenia spektaklu, o którym się w domu dużo mówiło i w przygotowaniach którego familia Darmopychów brała przecież żywy, choć nie bezpośredni udział. Jagusia nie zraziła się ostrą odmową ojca, nie dała łatwo za wygraną. Nie powtórzyła wprawdzie więcej swojej prośby, wiedząc, że natręctwem niczego nie dokona. Rozpoczęła natomiast powolną i podstępną grę, do której wciągała licznych sojuszników. To namówiła Kaspra, ażeby powtórzył przy ojcu, jakie to szanowne i czcigodne persony odwiedziły wagancką budę, by wymienił nazwiska utytułowanych szlachciców, dworzan z zamku, z otoczenia pana generała wielkopolskiego, który przecież u siebie w Lesznie dworskie utrzymuje theatrum. To sama od niechcenia wspominała w rozmowie, że ojcowie jezuici w swoim konwikcie przy różnych uroczystych okazjach urządzają spektakle, odgrywane przez wychowanków, przeważnie synów znakomitych rodzin. To znów przy ojcu zapytywała któregoś z domowników, który był poprzedniego dnia w waganckiej budzie, czy w widowisku było coś nieprzystojnego, czego by białogłowy bez wstydu słuchać nie mogły. Zarówno Piotr, jak i drugi czeladnik Jan zapewniali solennie, że Kasprowe theatrum nie tylko mogą oglądać, ale też co wieczór oglądają liczne niewiasty i żadnego sromu z tego nie mają. Pan Błażej chwiać się począł w swoich przekonaniach. A gdy wreszcie Kasper oznajmił, że właśnie w pierwszym dniu jarmarku jego towarzystwo grać będzie trajedię, którą on sam za młodych lat oglądał na królewskim zamku, odgrywaną w obecności obojga królestwa, sam ją później z pamięci spisał i grać swoich wagantów wyuczył, Jagusia zdecydowała, że przyszła pora, aby ponowić swoją prośbę. - Jeżeli oboje królestwo bez hańby oglądali, i my chyba moglibyśmy iść na tę trajedię - odezwała się pod koniec obiadu, to jest w momencie, kiedy ojciec bywał w najpogodniejszym nastroju. - Powiadała mi Hanusia Kuchtowiczówna, że oni pójdą. - Jeśli matka zgodzi się iść z tobą, to sobie idźcie - powiedział pan Błażej, burkliwym tonem osłaniając swą kapitulację. - Ja nie pójdę, bo mi szkoda czasu na podobne banialuki. Jagusia przewidziała oczywiście takie zakończenie sprawy, więc przygotowała uprzednio grunt i uzyskała od matki obietnicę: „Dobrze już, dobrze! Jeśli ojciec pozwoli, to z tobą pójdę!” Oczywiście, wobec pana Błażeja nie można było zdradzać tych potajemnych machinacji. Toteż Jagusia pocałowawszy ojca w rękę w podzięce za zezwolenie, i zapewniwszy gorąco: - Już ja uproszę mamulkę, żeby poszła - wybiegła niby to w poszukiwaniu matki, która właśnie na czas decydującej rozmowy wyszła z izby. Pan Błażej postawił jeszcze dodatkowe warunki, że z niewiastami pójdą dwaj czeladnicy lub uczniowie, jako asysta i ochrona, oraz że Kasper zapewni im takie miejsca, aby nie musiały stykać się z ciżbą, która pcha się przecie do waganckiej budy. Jagusia była pewna, że Piotr towarzyszyć im będzie. Jakoż zgodził się, choć z mniejszą skwapliwością niż zwykle spełniał jej prośby i życzenia. W głębi serca nie był wcale zachwycony tym projektem. Nie dlatego, że uważał waganckie widowiska za niestosowne dla młodych dziewcząt, nie znajdował w nich bowiem nic zdrożnego. Wydawało mu się jednak, że właśnie dziś, po niespodziewanym wyznaniu uczynionym Jagusi... Nie potrafił sformułować swoich skrupułów, w każdym bądź razie czuł, że przed pójściem na widowisko winien jej jest jakieś wyjaśnienie co do Krysty. Bo właśnie ujrzenie Krysty na scenie wywołało zamieszanie w jego uczuciach. Ale... odmówić Jagusi nie było można, bo jakiż podać powód? A na wyjaśnienia nie było sposobności. Zresztą do asysty niewiastom zgłosiło się więcej chętnych niż dwóch wymaganych przez pana Błażeja. Ruszono więc do miasta całym, wcale pokaźnym orszakiem. Na Rynku w godzinach popołudniowych tłok był już mniejszy niż rano, ale kupcy wcale z tego powodu nie narzekali, bo właśnie teraz w najlepsze rozpoczął się prawdziwy handel: ubyło gapiów, a za to przybyło prawdziwych, zamożnych kupujących. Fale ludzi żądnych rozrywki zmieniły teraz swój kierunek i przesunęły się od rozstawionych w Rynku kramów, bud i smatruzów ku bocznym placykom, gdzie odbywały się różne kuglarskie popisy i sztukmistrzowskie pokazy, gdzie można było oglądać różne dziwy natury i ludzkiej przemyślności: łykaczy ognia, linoskoczków, kobietę z brodą i brzuchomówców. Piotr już z daleka wskazał niewiastom budę Kasprowej kompanii. - Zobaczycie zaraz naszego małego waganta, Maćka, bo on przed szopą ludzi do wejścia zachęca - objaśnił. Jakoż zobaczyły go i usłyszały, gdy do otaczającego tłumu ozdobną wygłaszał orację. Stał na wzniesieniu, skleconym z prostych desek, ale okrytym barwnym kobierczykiem. Obok wzniesienia stali dwaj jaskrawo ubrani waganci, których zadaniem było zwabianie ludzi krzykiem i hałasem. Gdy zebrała się znaczna gromada, Maciek rozpoczynał orację. - Przezacne białogłowy! Szlachetni mężowie! - wołał, przy każdym tytule składając niski ukłon i zamiatając przed swymi stopami piórem błękitnego beretu. - Wielmożni i oświeceni, czcigodni i dostojni, ojcowie miasta i obywatele, cnotliwe niewiasty piękne dziewki, młodzieńcy szlachetni! Wszystkich, którzyście się tu zebrali in gremio i personaliter, poczciwie zapraszamy i inkomodujemy, byście obecnością swą zaszczycić łaskawie raczyli wielce ucieszną a cnotliwą, zabawną a pouczającą reprezentację, jaką tu dla waszej uciechy i rozrywki za chwilę rozpoczniemy. Kto wejdzie - nie pożałuje, kto waha się - sam tego później żałować będzie, bo mu się nieprędko druga taka okazja zdarzy. Tu Maciek kopnął lekko a nieznacznie stojącego przy nim Hendryka dając mu znak umówiony, aby uczynieniem wielkiego larum wyraził ogrom straty, jaką poniesie każdy, kto się do waganckiej budy nie pokwapi. Jakoż Hendryk uderzył natychmiast w bęben, a na to hasło wagant stojący po drugiej stronie wzniesienia zadął w róg i jednocześnie zakręcił w powietrzu tamburinem, aż się rozdźwięczały jękliwie dzwoneczki. Hałas uczynili taki, że ludzie stojący bliżej palcami uszy zatykać musieli, aby od niego nie ogłuchnąć. Maciek podniósł rękę w górę i hałas urwał się natychmiast jak nożem uciął. - W tym oto budynku, acz kształtów niepozornych, będziecie mogli oglądać wielkie dziwy i zdarzenia, które podziwiały już liczne znakomite i uczone persony we wszystkich miastach Rzeczypospolitej, jakowe w wędrówce swej odwiedzała nasza kompania. Dziś przedstawiona będzie trajedia wielce ciekawa, opowiadająca o królewiczu Rodrygu, który kocha piękną księżniczkę Szimenę i przez nią wielce jest kochany. Przedziwnym jednak losu trafem zabija swej ukochanej ojca, czym się na wielką jej nienawiść wystawia i kary ciężkiej od króla spodziewać może. Kto trajedii tej ciekaw, niech co prędzej wchodzi, bo spektaklum za chwilę się zaczyna. Znowu na znak przez Maćka dany jego towarzysze podnieśli hałas ogromny. Sporo ludzi zachęconych zapowiedziami weszło do szopy, ale Maciek jeszcze zachęcał i nawoływał: - Wchodźcie, wchodźcie, a nie pożałujecie! Zobaczycie apparatus wspaniały, stroje cudne i bogate, płakać i śmiać się będziecie na trajedii, która i na królewskim dworze odgrywana była, jeszcze za króla Jana Kazimierza. Łzy wara ona wyciśnie, a za to po każdej tragicznej scenie rozweseli was intermedium wesołe. Oczy wasze ucieszą sztuczki różne i salty kształtne, cudne muzyki granie a śpiewanie. Spieszcie się, bo za chwilę miejsca już w szopie nie starczy. Przy akompaniamencie bębnienia i trąbienia Maciek złożył publiczności ostatni ukłon i lekko zeskoczył ze swojego wzniesienia. Wahający się do ostatniej chwili słuchacze ruszyli teraz hurmem do wejścia. W wąskich drzwiach tłok się zrobił i przepychanie. Ktoś pociągnął Maćka za rękaw. Obejrzał się i zobaczył skierowane na siebie proszące spojrzenie Janka: - Maciek, nie wpuściłbyś mnie to dzisiaj? Trzeci już dzień przed każdym przedstawieniem czatował na Maćka, ale jakoś nie sprzyjało mu dotychczas szczęście. Dziś przy wejściu pełnili wartę woźnica Jan i Andrzej Hanusik, na których pobłażliwość można było liczyć. - Chodź przede mną! - wyraził łaskawie zgodę Maciek. - Stój, dokąd? - groźnym głosem i energicznym gestem zatrzymał niepokaźnego gościa Jan. - Wpuść go! Prosiłem Kaspra i przyzwolił - zaręczył za protegowanego Maciek. - A, to jeden z moich pomocników - poznał Janka Andrzej. - Wejdź, ale stań gdzie w kącie i zachowuj się skromnie. Janek nie czekał już na powtórne zezwolenie i szybko wmieszał się w tłum. Pierwsze wrażenie, jakie odniosła Jagusia w waganckiej szopie, nie było zbyt olśniewające. Panował tu półmrok, rozświetlony drżącymi płomykami kilku tylko świec w świecznikach - przybitych do ściany. Hanusik wskazał im miejsca na ławie, blisko wzniesienia nad którym zwisała ciemna zasłona. Domyślała się, że za tą zasłoną rozgrywać się będzie widowisko. W półmroku widziała trudne do poznania twarze, z oczekiwaniem wpatrzone w wąskie smugi światła przenikające zza zasłony. Rozśmieszył ją wyraz tych twarzy, podkreślone jeszcze przez półmrok rozciekawienie i przejęcie. Sama nie odczuwała tego zupełnie. Może dlatego, że znała aktorów widowiska, którzy byli dla niej na co dzień zwykłymi, a nie jakimiś nadzwyczajnymi ludźmi... Mimo tłoku, w szopie panowała cisza; uwagi wymieniano ze sobą szeptem, jakby bojąc się spłoszyć nastrój niezwykłości. Za zasłoną rozległ się mocny pojedynczy dzwon, uderzenie kijem w blachę. Na sali umilkły szepty. Zasłona rozchyliła się i wyszło zza niej dwu wagantów, trzymających w rękach świeczniki. Stanęli po bokach, przepuszczając przed sobą Maćka. Mały wagant zdążył już zmienić strój i występował teraz ubrany na czarno. W migotliwym świetle świec kolorowymi ogniami mieniły się cekiny, szkiełka i złoty szych, którymi obszyty był jego aksamitny kaftan. Przez chwilę stał w milczeniu. Nagle w ciszy zabrzmiał jego dźwięczny, lekko z przejęcia drżący głos: - Jestem Prologus! Skupienie i przejęcie, z jakim zebrani słuchali słów Prologusa, udzieliły się także Jagusi. Zapomniała, że zna przecież tego chłopca, że nieraz rozmawiała z nim o rzeczach zwykłych, codziennych. Czy to światło migotliwie, czy strojne przebranie, czy ta odległość, jaka dzieliła go od słuchaczy, sprawiały, że wydawał się jakiś daleki, obcy, jakby z tajemniczego kraju bajki. I głos jego, gdy witał zgromadzonych gości, gdy im wyjaśniał, jakie przed ich oczami za chwilę rozegrają się historie - brzmiał inaczej niż zwykle - był uroczysty, drżący wzruszeniem. To nie był znany Maciek wagant, chłopię miłe i grzeczne, a czasem jak wszyscy jego rówieśnicy swawolne - to był wysłannik tajemniczego świata dziwów, Prologus, obiecujący, że za chwilę poprowadzi zebranych w kraj fantazji, przygód i niezwykłości: W cudów przedziwne prowadzę sezamy. Na bok zasłonę. Zaraz zaczynamy! Zgiął się w niskim ukłonie i tyłem wycofał się za zasłonę. Waganci, trzymający świeczniki, chwycili brzegi zasłony i pociągnęli ją na boki; rozsuwała się z lekkim szmerem, odsłaniając scenę. Szumnie przez Maćka zapowiadany apparatus nie był wcale wspaniały. Tylko nastrój podniecenia wśród zebranych i słabe oświetlenie sprawić mogły, że scena nasuwała patrzącym wrażenie wielkiego placu, a zwisające po jego bokach i w głębi kolorowe szmaty - wizję pałacu królewskiego. Tym niemniej wrażenie było tak silne, że tłumione westchnienie zachwytu przeleciało przez salę. Mało kto rozumiał z przejęcia pierwsze słowa dialogu między dwiema postaciami, które stały teraz na scenie. Jedną był starzec w siwej peruce i z siwą, w klin przyciętą bródką, ubrany dość dziwacznie: w białych pończochach, czarnych krótkich pludrach i czerwonym fraczku obszytym koronkami, z potężnym rapierem, obijającym mu się po nogach; drugą postacią była starsza niewiasta w czarnej powłóczystej sukni i czarnym koronkowym szalu, wysoko modą hiszpańską upiętym na głowie. Powoli słuchacze oswajali się z potokiem nowych wrażeń, i poszczególne słowa, a za nimi i sens kunsztownych, powikłanych zdań zaczął docierać do ich świadomości. Dorozumieli się, że niewiasta jest opiekunką córki starego pana i że oboje rozmawiają o tej córce. Pan radził się doni Elwiry, jak ją nazywał, za kogo wydać córkę za mąż, bo o jej rękę ubiega się wielu kandydatów. Elwira zapewniała go, że córka posłuszna będzie woli ojca i wyjdzie za tego, kogo on jej wskaże. Ojciec jednak chciał poznać gust córki, aby małżeństwo nie było jej wstrętne, poleca więc opiekunce, aby się zręcznie o to wywiedziała. Z tym ją pożegnał oświadczywszy, że spieszy do pałacu, bo król go wzywa do siebie na ważną naradę. Skłonił się dwornie przed niewiastą, po czym odszedł i skrył się za kolorową płachtą po lewej stronie sceny. Po jego odejściu Elwira podeszła na sam brzeg podium i objaśniła słuchaczy, że doskonale zna uczucia swej wychowanki, wcale jej pytać nie potrzebuje i tylko przez politykę nie powiedziała staremu od razu, że Szimena kocha tylko Rodryga. Wygłosiwszy ten monolog chciała już odejść za płachty z prawej strony, gdy na jej spotkanie stamtąd wyszła nowa postać. Lekkie ściśnięcie serca powiedziało Jagusi, kim jest ta niewiasta, choć w pięknej Hiszpance, ubranej w białą atłasową suknię, strojną w koronki i hafty, trudno było na pierwszy rzut oka poznać niepozorną Krystę. Lekkim, bezszelestnym krokiem podpłynęła do starej damy. Czuło się, że wszystko w niej jest niecierpliwością i oczekiwaniem: Cóż tam słychać, Elwiro? Jak nam rzeczy płyną? Coć rzekł ojciec? I z jaką powracasz nowiną? Czy to mówi Krysta? Nie! Któż by poznał w pięknej księżniczce, wyniosłej a pełnej wdzięku, dostojnej a urodnej - niepozorną wagantkę, dźwigającą ciężkie kotły i wiadra w kuchni mistrza Darmopycha? Jagusię przebiega dreszcz niepokoju. Ile słuszności było w jej złych przeczuciach, gdy myślała o Kryście jako swej rywalce w sercu Piotra? Jakże teraz nieporadna i bezbronna wydała się sobie w rywalizacji z tą czarującą księżniczką, której głos przenikał wszystkich na sali dreszczem niepokoju, wibrował metalowym dźwiękiem, która przyciągała ku sobie oczy tłumu, oczy pełne zachwytu i pożądania. Nieznacznie spojrzała na Piotra. Siedział na ławie obok niej, ale nieobecny był duchem. Rozszerzone zachwytem oczy obejmują białą powiewną postać na scenie, z zapartym oddechem słucha jej słów tak miękko i czule, tak przekonywająco i przenikliwie mówiących o miłości do dzielnego Rodryga. Do Rodryga! Czemu tak niewymowne szczęście błyszczy w twoich oczach, Piotrze? Nie o tobie mówi wagantka! A może właśnie o tobie? A ty... Czyż nie powiedziałeś mi dziś, że mnie miłujesz nade wszystko? Uczynię, jako ojciec mi przykaże Lecz... tylko jego kocham, tylko o nim marzę. Schodząc ze sceny Krysta rzuciła okiem na salę. Wydawało się Jagusi, że dojrzała ich grupę, że lekceważenie i drwina były w jej oczach, gdy poznała ją, Jagusię, u boku Piotra. Ani zauważyła, że na scenie znów pokazał się stary pan w czerwonym fraczku, z ogromnym rapierem. Wzburzony był czymś bardzo, wykrzykiwał i biegał ze złością po scenie. Z wymyślaniem skoczył do drugiego staruszka, który za nim wyszedł zza zasłony. Ludziom ta scena bardzo się podobała, bo na zakończenie jeden pan uderzył drugiego pana w twarz, po czym odszedł wzburzony, a pobity staruszek narzekał jękliwie, że nie ma sił, aby odpłacić za zniewagę, więc chyba jego syn Rodryg dokona zań zemsty. Po tej jękliwej tyradzie staruszka waganci zasunęli zasłonę, przed którą wyszedł Maciek i oznajmił, że podczas przerwy na scenie popisywać się będzie znakomity siłacz, nie mający sobie równego w całej Rzeczypospolitej, a może też na całym świecie. Po chwili ukazał się Michał w dziwacznym, niby tureckim stroju - szerokich pasiastych szarawarach, z obnażonym torsem, ale za to w czerwonym fezie na głowie. Zaprezentowawszy sali swą wspaniałą muskulaturę Michał rozpoczął popis, polegający na dźwiganiu ciężarów, zwijaniu w węzeł grubej żelaznej sztaby i łamaniu podków. W czasie popisu przyłączył się do niego Hendryk z umalowaną w różne kolory twarzą, ubrany w fantastycznie kolorowe i bardzo postrzępione łachy, i zapytał, czy ktoś z obecnych nie chciałby się zmierzyć z Michałem na siłę. Ponieważ nikt się jakoś nie zgłaszał mimo gorących zachęceń, Hendryk zaczął przekonywać, że wszystkie te sztuki nie są wcale trudne. Sapiąc niby to z wysiłku, przyniósł zza zasłony kawał żelaza, większy jeszcze niż dźwigane przez Michała ciężary, i ku zdumieniu patrzących podniósł go w górę. Następnie na oczach widzów złamał podkowę. Podziw nad siłą mizernego chłopaka zmienił się jednak w ogólne gaudium, gdy Hendryk niby to niechcący potknął się i szturchnął ów ciężar nogą, a ten potoczył się i spadł ze sceny na salę. Okazało się, że „ciężar” zbity był z cienkich desek i pomalowany na kolor żelaza. Podkowa złamana przez Hendryka także była zrobiona z kruchego drzewa. Po takiej zachęcie zgłosiło się spośród obecnych kilku silnych młodzieńców, ażeby wypróbować swe siły. Żaden z nich jednak nie zdołał złamać podkowy ani podnieść dźwiganego przez Michała ciężaru, ani tak jak on owinąć sobie dokoła szyi żelaznej sztaby. - Jakże ci się podoba ten spektakl, Jagusiu? - spytał w pewnej chwili Piotr pochylając się ku niej. - Podoba? - powtórzyła, jakby w pierwszej chwili nie zrozumiała pytania. - Nie myślałam, że Krysta jest tak piękna. Ta odpowiedź zmieszała Piotra. Uciekł oczami od oczu patrzącej nań badawczo Jagusi. - Tak! Odgrywa rzeczywiście bardzo zgrabnie... Jakby się na prawdziwą księżniczkę urodziła. - Myślę, że mężczyźni głowy dla niej tracą... Piotr mógł już na to nie odpowiedzieć, bo w tej chwili zasłona znów się rozsunęła i na wzniesieniu potoczył się dalszy ciąg trajedii. Ale Jagusia nie mogła już skupić uwagi na tym, co się na scenie działo, chociaż wszyscy z zapartym tchem słuchali, gdy w roli Rodryga ukazał się na scenie Kasper. Stary pan, który był jego ojcem, powiedział mu, że został śmiertelnie obrażony, a zatem on, jego syn, musi się zań pomścić i wyzwać na pojedynek obrażającego. Kasper pięknie odegrał rolę oburzonego, a później do łez niemal wzruszył słuchaczy, gdy dowiedziawszy się, kto był tym znieważającym, zaczął rozpaczać, że musi zabić ojca swej ukochanej Szimeny. - Popatrzcie no ludzie, to już tak późno! - wykrzyknęła ze zdumieniem pani Dorota, gdy wyszli z waganckiej szopy i gdy ujrzała, że słońce chyli się już ku zachodowi. - Anim myślała, że tyle czasu trwało to widowisko. A co tam z całym obrządkiem domowym? Czy pomyśleli o wieczerzy? Pan Błażej pewnie pomstuje, żeśmy go tak długo samego zostawili - zakłopotała się nagle. - Ale nie żałujecie chyba, pani Doroto, żeście tyle czasu zmarnowali? - zapytał Piotr. - Ucieszne było widowisko. Zobaczyć warto! - Pewnie! Spłakałam się i uśmiałam. Ach, te waganty! Isto potrafią oni człowieka na różne sposoby zabawić. Ale mnie teraz sumienie gnębi, że tak zapomniałam o wszystkich obowiązkach. - Bardzo rzadko to wam się zdarza - roześmiał się Piotr. - Pierwszy to chyba raz od czasu, jak was znam. Pani Dorota nie była jednak tak pobłażliwa dla siebie i dręczona wyrzutami sumienia przynaglała do pośpiechu, chcąc jak najprędzej wrócić do domu i naprawić wszystkie zaniedbania.. Niepokój jej wzmagał się, tym bardziej że w ciągu tych kilku godzin pogoda zmieniła się całkowicie. Niebo od południowego wschodu pokryło się ciężkimi chmurami, naniesionymi przez porywisty wiatr. Promienie zachodzącego słońca łamały się w chmurach i zabarwiały je różnymi odcieniami czerwieni; zwisały więc ciężkie, miedziane, mroczne, grożące. Od czasu do czasu przerywały je ogniste zygzaki błyskawic, po których następowały dalekie, ale przeciągłe i groźne pomruki. - Jezus, Maria! - pobożnie żegnała się pani Dorota, jeszcze bardziej przyspieszając kroku. - Będzie burza! A z naszej łączki siano nie zwiezione... Wiatr zrywał się co chwila i podnosił tumany kurzu i śmiecia z uliczki. Trzeba było zasłaniać przed nim twarz, aby nie zasypał oczu. Zasapali się wszyscy walcząc z tymi podmuchami. Trudno było rozmawiać w czasie takiej drogi, więc Jagusia z Piotrem, choć oboje odczuwali potrzebę jakichś wzajemnych wyjaśnień, nie mogli zamienić ze sobą ani jednego słowa. W domu zastali tylko dwie starsze dziewczyny, parające się z całym gospodarstwem, bo pan Błażej widząc zbliżającą się burzę zebrał resztę domowników i pojechał z nimi na łąkę po siano. Nie próżnowali tam widać, bo nim jeszcze towarzyszący pani Dorocie i Jagusi mężczyźni zdążyli przebrać się z szat świątecznych nadjechał pierwszy wóz z sianem. Zrzucili go migiem w stodole i za kilka pacierzy zaturkotał opróżniony z siana wóz wioząc na łąkę robocze posiłki. Aż do zmroku trwała gorączkowa praca, na wyścigi ze zbliżającą się burzą. Ostatni wóz wjeżdżał do stodoły już w potokach ulewnego deszczu. Ludzie powracający z łąki brnęli w ciemności, przemoczeni do suchej nitki, oślepieni fajerwerkami błyskawic, pod przewalającymi się nad nimi hukami grzmotów. ROZDZIAŁ VII Po burzy nie zawsze następuje pogoda, a także wbrew przysłowiu, z wielkiej chmury nie zawsze bywa mały deszcz. Świętojańska burza, która po pięknym upalnym dniu czerwcowym rozpętała się w nocy nad miastem, przyciągnęła za sobą całe zwały szarych chmur; beznadziejnie zawlokły niebo i zlewały ziemię strugami padającego bez przerw i osłabień ulewnego deszczu. Kasper, śpiący najbliżej drzwi szopki, poruszywszy się przez sen trafił ręką w kałużę wody na ziemi, obudził się raptownie i usiadł na posłaniu. Ze dworu dobiegał monotonny szum i ciche popluskiwanie kropel deszczu. W szopce było zupełnie ciemno, przez szpary przenikało niewiele jaśniejsze światło jakby ledwie przecierającego się poranka. - Ulewa - stwierdził niezbyt radośnie. - Może jeszcze rozpogodzi się do rana... Trzeba przesunąć swoje posłanie dalej od drzwi, bo stamtąd zacieka. W szopie rozległo się chrapanie w różnych tonacjach. Monotonny szum deszczu działa usypiająco, a dach widać nie przecieka, więc nic nie mąci spokojnego snu wagantów. Ale Kasper czuł, że jest już wyspany, więc pewnie szarość na dworze nie oznacza wczesnej godziny przed świtem, lecz ponury, zachmurzony dzień. Ostrożnie, żeby nie trafić bosą stopą w kałużę, dobrnął do drzwi, otworzył je i wyjrzał na podwórze. Przez smugi deszczu ledwie dojrzał żuraw studzienny i zabudowania gospodarskie. Deszcz rozciągał przed oczyma słabo przejrzystą zasłonę. Niebo miało kolor ołowiu, bez jaśniejszych prześwitów. Jakiż kontrast z wczorajszym dniem, z błękitnym, bez jednej chmurki niebem. Przez podwórze, od domu, w kierunku kurnika przebiegła jakaś postać niewieścia okryta chustą. - Ho ho! - mruknął do siebie - to bodaj wcale nie wczesny poranek, jeno dzień już dobry. Zaspałem przy tym deszczu! Pomyślał, że nie warto budzić towarzyszy, bo i dokąd spieszyć, się mają w taką pogodę. Nie warto też chodzić do budy i próbować urządzania widowiska, bo nie przyjdzie na nie nawet pies z kulawą nogą. Miał wielką ochotę zakopać się z powrotem w siano, wynalazłszy w nim suche, bezpieczne od zacieków miejsce, i spać bodaj do południa. Ale przemogło poczucie obowiązku. Trzeba zajrzeć do domu, zobaczyć, co robi Kuśnierka, i pomyśleć nad dalszym rozkładem zajęć. Uporządkował odzienie, wciągnął buty i owinąwszy się płaszczem wyszedł z szopy. Przebiegł przez podwórze szybko, a mimo to dotarł do sieni ociekający wodą i opryskany błotem kałuż, w które wpadł po drodze. W kuchni było ludno, ale niezbyt gwarno, bo płaczliwa pogoda nie nastrajała do wesołych żartów. Czeladnicy, uczniowie i robotnicy murarscy zjedli już śniadanie, ale ociągali się z wyjściem na robotę, bo i jakaż to będzie praca w takiej ulewie? Pan Błażej nie zszedł jeszcze wcale z piętra, wezwał tylko do siebie Piotra i Jana, starszych i zaufanych czeladników, i uradzali, czym w nie-pogodny czas zająć robocze ręce. Tylko niewiasty bez względu na pogodę krzątały się przy swoich zwykłych gospodarskich zajęciach. Co prawda przed każdym wyjściem na podwórze - po wodę do studni czy do chlewów, do obory czy kurnika - trzeba się było przysposabiać jak do podróży, nakrywać głowę i otulać jakimiś opończami, aby uchronić się przed deszczem. Kuśnierkę znalazł Kasper w kuchni przy piecu, gotującą jagły na śniadanie dla wagantów. - Zaciągnęło się na parę dni - powiedziała do Kaspra spoglądając ponuro ku oknom. - Kwita z przedstawień w naszej budzie. - Może się przetrze - odparł nie wierząc we własne słowa. - Jak się ulewa zaczęła w święty Jan, to potrwa do Apostołów Piotra i Pawła - krakała stara. - I skąd to się tyle wody w niebie bierze? - wtrącił parobek Kuba. - Jeździcie po świecie, to powinniście wiedzieć: czy jak u nas leje, to tak samo na całym świecie? Czy to może woda ściąga górą do nas z całego świata? Gdzie indziej susza, ludzie Boga o trochę deszczu proszą, a u nas wody aż za dużo? - Na całym świecie to na pewno nie leje - roześmiał się Kasper. - Ale że nie tylko w Poznaniu, to też pewne. Ciągną takie chmury, wiatr je niesie, a jest ich tyle, że pół naszej Polski przykryć mogą, a czasem starczy jeszcze i na Niemców, i na Austrię, i na innych Turków. Świat jest, wiecie duży, krajów na nim tyle, że choćby człek całe życie wędrował, to jeszcze wszędzie zajrzeć, wszystkiego zobaczyć nie zdoła. - To wiem, że świat jest duży i różni na nim ludzie żyją. Przecież niejednego Turka czy Holenderczyka widziałem na jarmarku. Najechało ich tu z końca świata, bo powiadają ludzie, że takich kiełbas jak w Rawiczu i takiego piwa jak poznańskie a szczególnie z Grodziska, to nigdzie nie ma i dlatego różne lutry, co sobie dobrze podjeść i popić lubią, chętnie do nas ciągną. Ale kiedy o tych chmurach i o deszczu mowa, to chciałbym wiedzieć, skąd się one biorą? Czy jest na świecie taki kraj... Bo ja to tak sobie myślę, że jest podobno taki kraj, gdzie nie ma ziemi, tak jak u nas, tylko woda i woda. I ciągnie się ta wielka woda do samego krańca świata. Tak słyszałem od ludzi, którzy po świecie dużo wędrowali, a nawet jeździli po tej wielkiej wodzie, niby po tym morzu. Bo ludzie jeżdżą po morzu w wielkich łodziach. Słyszeliście o tym pewno, a możeście sami widzieli lub jeździli? Kasper z uśmiechem skinął głową, nie chcąc przerywać potoku Kubowego gadania. - To ja tak sobie myślę - perorował Kuba zadowolony, że go wreszcie ktoś słucha - jak na tym morzu jest burza, to wiater dmie na nim taki, że się te wielkie łodzie jak skorupki orzecha przewracają. Więc pewnie ten wicher podnosi w górę wielkie fale wody i gna je przed sobą. I widzicie, lecą te fale przez wiatr gnane od morza, lecą wysoko po niebie i woda się z nich leje. Wiadomo, że bez wiatru nie ma deszczu, bo jak wiatr chmur nie napędzi, to skąd wziąłby się deszcz... - Kuba! - rozległ się nagle głos pani Doroty - ty się tutaj bałamucisz, a konie pewnie nie oczyszczone. Kuba bardzo niechętnie wstał z ławy burcząc pod nosem, że z czyszczenia koni i tak nic nikomu nie przyjdzie, bo przecież na taki deszcz wyjechać nigdzie nie można. Ale pani Dorota nie ustąpiła i Kasper został uwolniony od towarzystwa rozmownego parobka. Co prawda przy niepogodnym dniu, kiedy człowiek siedzi uwięziony w izbie bez żadnego zajęcia, rad jest nawet bezsensownemu gadaniu, bo zajmuje ono i skraca czas płynący wolno i leniwie. Kasper poszedł do szopki budzić wagantów, bo Kuśnierka mruczała, że nie będzie do południa czekać ze śniadaniem. Wstawali niechętnie, słysząc ze dworu nieustającą monotonną melodię deszczu. Tylko głód i nadzieja rannego posiłku mogły ich skłonić do opuszczenia ciepłych legowisk w sianie. Po śniadaniu jednak wrócili do szopki, by w braku lepszego zajęcia odsypiać za wszystkie czasy, inni kręcili się po kuchni przekomarzając się z niewiastami, gawędząc, gderząc, grając między sobą w kości, zabawiali się i skracali czas na różne sposoby. Koło południa jeden za drugim poczęli wymykać się ku miastu, gdzie łatwiej znaleźć jakąś rozrywkę. W karczmach i gospodach, mimo niepogody, a może właśnie dlatego, tłoczno było i gwarno. Kupcy, pozwijawszy przed burzą stragany i pochowawszy towary, nie mogli już ich dzisiaj rozłożyć pod gołym niebem. Handel przeniósł się z Rynku do zajezdnych domów, prywatnych mieszkań kupców miejscowych, do izb w gospodach. Faktorzy, nie zwracając uwagi na lejące się z nieba strugi deszczu, krążyli po ulicach załatwiając zlecenia możnych kupujących. Szlachcic, mający do załatwienia różne sprawy, siadał w karczmie, w ogólnej izbie albo w bocznym alkierzyku, zamawiał omszałą butelkę węgrzyna i popijając wino czekał, aż mu Żyd-faktor sprowadzi kupca na wełnę, na skóry, na zboże czy drzewo, wynajdzie krawca, u którego zamówić można kontusz, przyprowadzi handlarza ze wschodnimi pachnidłami, przyniesie próbki sukna na barwę dla czeladzi, narai czwórkę koni do karety, załatwi cały rejestr sprawunków zleconych przez jejmość - od trzech łutów pieprzu do kamienia soli i tuzina igieł do haftu. Wagant, jeśli ma trochę sprytu - a tego nie brak ludziom otrzaskanym z wędrownym życiem - niechybnie znajdzie tu mecenasów, którzy go chętnie i piwem, i zacniejszym trunkiem poczęstują za gadkę ucieszną, za żart dobry, za gawędę wesołą. Zamiast w domu siedzieć i patrzeć w okna na lejące się bez przerwy strugi wody, lepiej przemoknąć trochę w drodze do miasta, ale wyrwać się między ludzi. W karczmie odzienie wyschnie szybko, a krew się rozgrzeje po lampce wina czy gdańskiej wódki. A jeśli znajdzie się ktoś lubiący grę w kości, to i niejeden wygrany grosik może wpaść do waganckiej kabzy. Kasper nie lubił jednak tych karczemnych włóczęg. Sam się po gospodach nie wałęsał i źle patrzył, gdy to ludzie z jego kompanii robili. Teraz był jednak bezradny. Nie miał sposobu, aby ich w czeladnej izbie Darmopycha zająć i utrzymać. Jemu samemu nudziło się beznadziejnie w tej przymusowej bezczynności. Zawołał Maćka i uczył go trochę gry na dudach, potem wydobył ze swe-, go kuferka kilka książek i kazał chłopcu czytać głośno historię o pięknej Meluzynie, ale i te zajęcia niewiele przyspieszyły bieg wlokącego się powoli czasu. Starał się wymyślić dla swoich ludzi, którzy jeszcze nie wymknęli się do miasta, jakieś zajęcia: temu kazał poczyścić broń w widowiskach używaną, innemu jakieś sztuczki kuglarskie przypomnieć. Wreszcie postanowił przejść się trochę, aby zobaczyć co się dzieje w szopie, w której dziś miał wartę Jan z Hendrykiem. W południe niebo przetarło się trochę i rozjaśniło, deszcz osłabł i zdawało się, że idzie ku pogodzie. Ale to przejaśnienie trwało niedługo. Znów napłynęły ciemniejsze chmury, wzmogła się ulewa. Ludzie chodzili z ponurymi minami, przeczuwając, że niepogoda potrwa przez kilka dni. A z niepogodą łączy się przymusowa bezczynność, dotkliwa zarówno dla wagantów, jak i dla ludzi miejscowych. Dla wagantów taki jarmark, jeden z największych w Polsce, to jak żniwa dla rolnika - liczą na niego, ciągną z nadzieją, że zarobią tyle by móc później dokładać do utrzymania w czasie chudych dni. Powodzenie występów w pierwszych dniach dawało podstawę do mniemania, że ich nadzieje były słuszne. A teraz - prawdziwa klęska! Dla czeladzi i uczniów pana Błażeja niepogoda łączyła się również ze stratami. Roboty staną - to i urwą się zarobki. Mistrz Błażej, człek z pozoru dobroduszny i poczciwy, jeśli chodziło o rozrachunki z pracownikami - miał węża w kieszeni. Skrupulatnie odliczał od zarobków wszystkie nie przepracowane dni i półdniówki, bez względu na to, czy bezczynność wynikała z winy pracownika, czy była przymusowa. Nie różnił się pod tym względem od innych mistrzów, chociaż nie należał do najgorszych: z wypłatami długo nie zalegał, zarobków złośliwie nie obniżał, ale też nie psuł swoich ludzi zbytnią pobłażliwością ani szczodrobliwością. Trzymał się ściśle zasad i przepisów swojego cechu, był solidarny i w stosunku do braci cechowej, widząc w zwartości i wzajemnej lojalności członków najpewniejsze podstawy własnego dobrobytu, możność powiększania swej z całym zamiłowaniem gromadzonej fortunki. „Mnie nikt nic darmo nie da. Wszystko, co mam, zarobiłem własnym potem i nie mogę trwonić tego niepotrzebnie i lekkomyślnie. Nie pracuję przecież dla siebie - mam córkę. Na moim dorobku, na mojej przemyślności i oszczędności oparta jest jej przyszłość” - mawiał. To były niewzruszone zasady życiowe mistrza Błażeja i dawały one rozgrzeszenie wszystkim jego wątpliwościom. Nie stanowiły zresztą jego wyłącznej własności, jego osobistego wymysłu. Odziedziczył je po ojcach, którzy grosz do grosza dla niego ciułali, budowali oparcie i podstawę jego przyszłości. Dzielił te zasady z wszystkimi mistrzami wszelkich cechów, z kupcami wszystkich branż, z posesjonatami, patrycjuszami i obywatelami miasta, którzy na tej moralności opierając swe postępowanie, gromadzili fortunki jako podstawę przyszłego szczęścia swego potomstwa. I rosły te fortunki mieszczańskie, budowane w pocie czoła z oszczędności i wyrzeczeń. Mistrz Błażej pocił się uczciwie - szczególnie w czasie upałów, gdy przy szklanicy piwa ubijał interesy ze swymi klientami. Pocili się też jego pracownicy nosząc cegły, mieszając wapno, obciosując belki. Mistrz Błażej odkładał do kufra z trudem zaoszczędzone złote i srebrne talary, floreny i dukaty. Miał więc prawo wymagać od swoich pracowników pewnych wyrzeczeń: trudno, aby umniejszały się zyski mistrza, gdy jakaś niespodziewana przeszkoda, choćby długotrwała ulewa, przeszkodzi w pracy. Według wszelkiej mistrza sprawiedliwości, według praw tradycją utrwalonych i według ustaw cechowych muszą to pracownicy przejąć na swoje barki. Podział pracy jest uczciwy i rozumny, na nim opiera się porządek i ład w całym świecie. Trudno przeciwko temu protestować. Można tylko wyrzekać na pogodę nieznośną, na deszcz, który jakby się uwziął, leje i leje z nieba, i ani wiadomo kiedy ustanie. Robota urwać się może na dobrych kilka dni. Toteż nastrój w domu Darmopycha stawał się w miarę przedłużania się niepogody coraz mroczniejszy i bardziej posępny. A deszcz lał i lał bez ustanku. Zdawało się, że zgodnie z rozumowaniem Kuby, wiatr całe morze przygnał i wylewa teraz z niego na ziemię całe zasoby wody. W nocy ulewa jakby wzmogła się jeszcze. Na rano potworzyły się na podwórzu ogromne kałuże, aż układać trzeba było deski i cegły, aby dostać się do stodoły czy do stajni. Na drugi dzień przejaśniło się trochę, deszcz osłabł, ale nie przestawał padać ani na chwilę, mżył bez przerwy drobny, dokuczliwy, zimny i przenikający do kości. Po południu wiatr znów nawiał stado ciężkich chmur i z nową siłą lunęły potoki deszczu. Kasper wrócił z miasta przemoczony do nitki. Susząc się przy kominie opowiadał Kuśnierce nowiny z miasta. Dach w szopie przecieka. Musieli z Janem przenosić na inne miejsce kostiumy, bo zamokłyby zupełnie. Trzeba też było pozdejmować ze ścian niektóre zasłony. Kilku wagantów ugodziło się na dzisiejszy wieczór przygrywać do zabawy u jakiegoś szlachcica. Zarobią sobie i posilą zapewne nie najgorzej, więc na wieczerzę nie przyjdą. Byleby się tylko nie popili, bo jest wśród nich Staszek-linoskok, który do awantur jest skłonny, a gdy wypije, to taki hardy się staje, że niczym dla niego żaden wojewoda czy starosta. A szlachta tego nie lubi. Marcin obiecał, że będzie na niego uważać. Michała siłacza zaprosił młynarz do siebie na wieczerzę. Chodzi on coś podejrzanie koło Michała, pewnie chciałby siłacza do siebie na robotnika ściągnąć - za dwóch by mu robił, a jeszcze by się nie zmęczył. Wieczorem kuchnia była przynajmniej o połowę mniej ludna niż dni poprzednich. Z kompanii wagantów zasiedli do wieczerzy tylko Kuśnierka z Krystą, Kasper, Maciek i Jan woźnica. Reszta nie wróciła z miasta, szukając tam widać zarobku i rozrywki. Kasper nadrabiał humorem i starał się wprowadzić trochę weselszy nastrój. Przygrywał na lutni, śpiewał wesołe piosenki i namawiał Krystę, aby i ona zaśpiewała. Ale Krysta siedziała w najciemniejszym kącie, owinięta w chustę i milcząca. Do czeladnej zszedł pan Błażej, któremu widać znudziło się samotne wysiadywanie przy piwie w górnej izbie. Była i Jagusia, i pani Dorota, był Piotr i Jan - starsi czeladnicy, byli wszyscy uczniowie, dziewki służebne i parobcy. Ale rozmowy jakoś nie kleiły się, jakby każdemu z obecnych przeszkadzały jakieś własne niewesołe myśli. Jagusia znad kawałka jedwabiu, na którym haftowała barwną nitką zmyślne kwiatki, spoglądała nieznacznie w stronę Piotra siedzącego na ławie przy Kasprze. Od rozmowy na Rynku, w czasie jarmarku, nie miała okazji zamienienia z nim choćby jednego słowa na osobności. Mieszkali pod jednym dachem, prawie ciągle byli blisko siebie, ale nigdy sami. Miała o to lekką do Piotra pretensję - może wcale nie zależy mu na tym?! A może łatwiej i mile] mu być blisko Krysty? Może tamtej zagląda czule w oczy i szepce miłe słówka? Poszukała wzrokiem Krysty. Wagantka siedziała w cieniu, spowita niby jakąś nieprzeniknioną zasłoną. Dziwna dziewczyna! Ta jej tajemniczość niepokoi i budzi nieuzasadnione, ale męczące obawy. Rzucić na nią okiem - niepozorna, raczej brzydka. A jaka zupełnie inna była w czasie przedstawienia na scenie: wyniosła i strojna, majestatyczna, pełna wdzięku i jakiegoś niewypowiedzianego czaru. - No, i co? Może zaśpiewasz, Krysta? - namawiał Kasper. Krysta ledwie coś odmruknęła ze swojego kąta. Ta jej odmowa sprawiła Jagusi przyjemność. Lepiej niech nie śpiewa. Kto wie, jakie czary kryją się w jej śpiewie?... Kasper znów zaczął przebierać struny gotując się do zaśpiewania nowej piosenki. Nagle urwał. Wszyscy obecni zwrócili głowy w stronę drzwi. Ze dworu poprzez szum ulewy dobiegało jakieś dudnienie. - Ktoś kołacze do bramy! - odezwał się pan Błażej. W jego głosie zadrgał niepokój. Kto o tej porze i w taką pogodę dobija się z ulicy? Takie nagłe odwiedziny nigdy nie wróżą nic dobrego. - Pewnie straż miejska krążąc po ulicach zobaczyła światło w oknach i chce tu wejść, aby się osuszyć - wyraził przypuszczenie Kuba. - Weź latarnię i pójdź do bramy, zapytaj, o co chodzi - rozkazał pan Błażej. Kuba niezbyt skwapliwie wypełniał polecenie gospodarza. Długo szukał latarni i umocowywał w niej zapaloną świecę. Kołatanie do bramy powtórzyło się, dłuższe i wyraźniejsze. - Grzeb się prędzej, Kuba! - powiedział Piotr narzucając na ramiona jakąś opończę. - Pójdę z tobą. Zadowolony, że nie będzie sam w tej niebezpiecznej wyprawie. Kuba uwinął się teraz szybko z latarnią i wyszedł razem z Piotrem. Pozostali w izbie umilkli, nasłuchując ze dworu dochodzących głosów. Zagłuszyło je szczekanie psów, które dopiero teraz wylazły widać z zabezpieczonych przed deszczem kątów i gorliwym ujadaniem starały się nadrobić zaniedbanie. Po dłuższej chwili weszło do sieni kilku mężczyzn. Nowo przybyli gorliwie wycierali buty i otrząsali wodę z przemoczonej odzieży. - Przyszli ludzie od starszych cechu z obesłaniem - oznajmił Piotr wchodząc do kuchni. - Cóż to za pilna sprawa, po nocy, w „ulewę do mnie was przygania? - zapytał pan Błażej. - Pan Wojciech Langierowicz i pan Kański przesyłają pozdrowienie panu Błażejowi Darmopychowi i jako starsi cechu zawiadamiają, że rada miejska na nadzwyczajnym zebraniu postanowiła wezwać wszystkie cechy, by natychmiast objęły straż przy mostach i groblach na rzece - jak wyuczoną orację, jednym tchem, wygłosił jeden z nowoprzybyłych, znany panu Błażejowi czeladnik Langierowicza, Stanisław. - Cóż to? Czyżby nam groziła powódź? - Pan Błażej niespokojnie zapytał. - Warta przybiera coraz bardziej - posłaniec cechu potwierdził obawy mistrza. - Rajcy obawiają się, że wystąpi z brzegów i zaleje przedmieścia. Powiadają, że idzie duża fala. Widać nie tylko u nas taka ulewa... - Acha, pewno całe morze nawiały nad naszą ziemię wiatry i teraz to wszystko wlewa się do rzeki i rzeką na Poznań wali - ogłosił Kuba, rad, że jego teorie znajdują potwierdzenie. - Jakież tedy jest zarządzenie starszych cechu? - zapytał pan Błażej. - Skoro świt, wszystkie warsztaty mają wysłać ludzi z łopatami. Nasz cech ma stanąć na grobli przy Strudze Karmelitańskiej. Groble trzeba podsypywać i umocnić. - Trochę późno sobie o tym panowie rajcowie przypomnieli - wtrącił Piotr. - Może jeszcze nie dojdzie do nieszczęścia - mistrz Błażej uspokajał siebie i niewiasty, które zaczęły pochlipywać i podnosić nieśmiałe na razie okrzyki przerażenia i niepokoju. - Świętojańskie powodzie rzadsze są i mniej niebezpieczne niż wiosenne. Za mojej pamięci nigdy o tym czasie nie było powodzi. Rzeka przybierała wprawdzie nieraz, bo w czasie sianokosów deszcz popadać lubi, ale z brzegów nie pamiętam, żeby kiedy wystąpiła. Pani Dorota, mimo zaniepokojenia, jakie wywołała w niej groźna nowina, nie zapomniała o obowiązkach dobrej gospodyni. Zdążyła zakrzątnąć się koło ognia i już niosła na stół dzbanek z grzanym piwem. - Nim pójdziecie dalej, napijcie się czegoś ciepłego - zapraszała. Gdy wysłannicy cechu wyruszyli w dalszą drogę, pan Błażej również podniósł się z ławy. - No, nie ma co! Kłaść się i spać i gasić światło, bo wstać musimy przed świtem! Odmówmy teraz wspólnie wieczorne pacierze i pomódlmy się, żeby Bóg łaskawy strzegł i chronił nas przed klęską. Mimo czekającej następnego dnia uciążliwej pracy, pani Dorota długo nie mogła zasnąć tej nocy. Obmyślała jak zapakować i gdzie umieścić dobytek przed powodzią, która i dla ich domostwa była niebezpieczna, gdyby, co nie daj Boże, woda groble przerwała. ROZDZIAŁ VIII Pan Janusz Rostarzycki, sędzic mogileński, dziedzic na Niegocicach, Kaszówce, Wielkich Dołach i innych jeszcze wsiach z folwarkami, lasami, i łąkami, położonych w kilku powiatach wielkopolskich, nie należał do ludzi łatwo puszczających w niepamięć i razy i zniewagi. Rzadko się zdarzało, aby ktoś śmiał mu się przeciw stawić; przyzwyczajony był do uległości i pobłażania dla swych zachcianek i wybryków. Wszystko przecież było wolno rozpieszczonemu jedynakowi, spadkobiercy magnackiej niemal fortuny, którą pieczołowicie zbierał dziad, a pomnożył ojciec, cieszący się szacunkiem braci szlachty, sędzia mogileński Wawrzyniec Rostarzycki. Sędzia, w trzecim dopiero małżeństwie doczekawszy się męskiego potomka, świata poza wytęsknionym synalkiem nie widział. Od najmłodszych lat wpajał weń przekonanie, że dla szlachcica z fortuną, jaką po nim odziedziczy nie ma niczego niedostępnego; wszystkie dostojeństwa i zaszczyty, wszystkie uciechy świata stoją przed nim otworem. We wszystkim folgować sobie może, nikomu ustępować, nikomu kłaniać się, nikogo, o nic prosić nie potrzebuje, bo wszystko z tytułu urodzenia i majątku dostać powinien. Toteż Januszek, jeszcze jako małe chłopię, wykazywał duże zrozumienie dla swej wyjątkowej pozycji w świecie. Dla nikogo nie czuł respektu, nie uznawał żadnego przymusu, który kazałby mu robić coś, na co nie miał ochoty, ani żadnych hamulców, które przeszkadzałyby postępować niezgodnie z własnym widzimisię, z własnymi zachciankami czy kaprysami. Nie chciało mu się uczyć, więc kpił z preceptorów, których mu ojciec sprowadzał. Jeśli któryś z nich miał ambicję nauczenia czegoś swego ucznia, to widząc, że tutaj niczego nie dokona, rychło rezygnował z beznadziejnych prób i uciekał z Niegocic. Jeśli chodziło mu więcej o wygodne miejsce niż o wyniki pracy, pobłażał kaprysom i wybrykom pupila, patrzył przez palce na jego lenistwo i zapewniał sędziego, że nauka postępuje jak najlepiej. Sędzia prędzej czy później przekonywał się jednak o oszustwie i wypędzał nieudolnego mistrza. Po zmianie kilku wychowawców, którzy niewiele oleju zdołali wlać do głowy młodego sędzica, ojciec zdecydował się oddać go na dalsze nauki do ojców jezuitów do Poznania. Przyjęto jedyną latorośl rodu Rostarzyckich do infimy minorem, by wygodzie i zyskać sobie wdzięczność obywatela o takim znaczeniu i majątku jak pan sędzia mogileński. Przy najlepszej woli magistrów, przy wysiłkach dyrektorów, których ojciec szczodrze za pomoc synowi w nauce opłacał, z trudem po kilku latach udało się przeciągnąć go przez gramatykę do syntaktyki. Ale dalej już nie postąpił - do poetyki nie dobrnął nigdy. Apopleksja skróciła zasłużone życie pana sędziego, a Janusz, gdy stał się nagle dziedzicem całej ojcowskiej spuścizny, rzucił studia książkowe i z wiele większym niż w nauce zapałem zabrał się do trwonienia gromadzonej dlań przez przodków fortuny. Sława sędzica Rostarzyckiego i kompanii, którą się otoczył, brzmiała po całej Wielkopolsce. Interesowano się nimi, bo przecież była to wszystko młódź szlachecka z dobrych rodzin. W przyszłości czekają ich ziemiańskie godności i urzędy, a - co najważniejsze, stanowili dobre partie dla panien ze szlacheckich dworków i pałaców. Czasem z naganą, ale przeważnie z pobłażliwą wyrozumiałością opowiadano sobie o zabawach i szaleństwach pana sędzicowej kompanii. Wiele wesołości wzbudzało opowiadanie o zbiorowym dyngusie, jaki sprawili mieszkańcom Śmigla. W nocy z pierwszego na drugi dzień świąt rozbawione i podpite towarzystwo urządziło wyprawę na śpiące spokojne miasteczko. Młodzieńcy podpalili na rynku furę słomy, a urządziwszy głośny alarm, czatowali przy domach z wiadrami i stągwiami wody. Rozbudzeni ze snu mieszczanie, widząc bijącą w okna łunę pożaru, wyskakiwali z łóżek wprost na ulicę - w bieliźnie, nieprzytomni ze snu i przerażenia. Strumienie wody chlustane przez żartownisiów doprowadzały ich wprawdzie szybko do przytomności, ale wywołały wybuchy wściekłości i gniewu. Widok był dla wesołków ucieszny, gdy zażywni rajcowie, ich małżonki i progenitura w mokrych koszulach, nie rozumiejąc jeszcze, o co chodzi, biegali po ulicy w blaskach pożaru, wzywając pomocy, alarmując dalszych sąsiadów, a potem w głośnych pomstowaniach - wyrażając swój gniew i oburzenie na paniczów, którzy im w tak nieprzystojny sposób zakłócili nocny spoczynek. Mieszczanie wnosić chcieli skargę do starosty, do sądów, do generała wielkopolskiego na szlachciców, którzy z nich w ten niegodny sposób zakpili. Ale po ochłonięciu z pierwszego oburzenia zrezygnowali z wątpliwej satysfakcji, jaką mogłyby im dać nawet pomyślne wyroki. Lepiej było nie narażać się jednemu z najbogatszych ziemian powiatu i całej jego kompanii - więcej by im to strat i szkody w przyszłości przyniosło, niż warta była przyjemność z zadośćuczynienia za strach i śmieszność. Bawili się więc bezkarnie psotnicy, przez długie tygodnie opowiadając o zabawnych scenkach, jakie rozgrywały się w blaskach płonącej słomy na rynku śmigielskim: o grubym burmistrzu raźno wyskakującym z okna, o młodym pisarczyku, który nie wiadomo skąd znalazł się w niekompletnym stroju przed domem starego wójta, mającego młodą i wcale nieszpetną żonę, o całym stadku córek jednego z rajców, które długo nie mogły zrozumieć, że alarm był fałszywy, i nie kwapiły się wcale w domowe zacisze, wystawiając na widok publiczny swe wdzięki panieńskie, bardzo słabo mokrymi koszulami okryte. Żartownisie dowodzili nawet, że mieszczanie śmigielscy powinni być wdzięczni za ten dyngus w nocy wyprawiony, przyczynił się on bowiem w pewnym stopniu do podniesienia moralności społecznej, a także jakoby przyspieszył małżeństwo dwu rajczanek, które owej pamiętnej nocy zwróciły na siebie uwagę opornych dotąd kandydatów do stanu małżeńskiego. Dyngusowa historia zatarła pamięć dawniejszego żartu - zawodów konnych, urządzonych przez kompanię sędzica w dzień jarmarczny na rynku, dla odmiany w innym krańcu województwa - w Mogilnie. Zawodnicy galopowali przez plac zastawiony wyrobami garncarzy. Wygrywał ten, kto najmniej garnków rozbił, ale w rezultacie na całym jarmarku nie ocalał ani jeden gliniany garnek. Później wprawdzie zapłacił pan Rostarzycki poszkodowanym garncarzom za wyrządzone straty, ale co się przedtem namartwili, nim to odszkodowanie wyprawowali... A młodzi pankowie mieli okazję do uciechy i przechwałek. Na różnych szlacheckich zebraniach i zabawach, opowiadali bardzo uciesznie o przerażeniu mieszczan, o rozpaczy, płaczu, pomstowaniu garncarzy i ich bab, patrzących na rozbijanie swego dobytku i niszczenie owoców wielotygodniowej pracy. Bezkarnie uchodziły sędzicowi i jego kompanii takie i tym podobne figle i wybryki. Nie trafiło się dotąd, ażeby ktoś poważył się przeciwstawić jego woli, by ośmielił się psuć wielmożnemu dziedzicowi zabawę, gdy on był w dobrym humorze, gdy chciał dać folgę bujnemu temperamentowi i siebie oraz towarzyszy swawolnie zabawić. Toteż poniesiona na Rynku poznańskim konfuzja głęboko zapadła w serce młodego panka. Wspomnienie tego wypadku powodowało uderzenie krwi do głowy i złość mroczącą oczy. Był zły na samego siebie i wytłumaczyć sobie nie mógł, co go powstrzymało od przykładnego ukarania śmiałka, który poważył się targnąć na jego osobę. Jak to? Jakiś podły łyczek włazi mu w drogę - jemu szlachcicowi, dziedzicowi, panu z panów? Konia pod nim podrywa, omal go na ziemię nie zwala. A on - Janusz Rostarzycki, któremu najlepsi ustępują, z którym zwadę zaczynać się boją - on łba nie rozwalił śmiałkowi. Odciągnęli go towarzysze... Od kiedyż to sędzic mogileński pozwala kompanom powodować sobą? Jak dziecko niegrzeczne odprowadzić się daje od miejsca psoty? Nie! W głębi duszy przyznać musiał, że zwalenie winy na kompanów jest tylko mydleniem oczu, niezdarną próbą usprawiedliwienia tchórzostwa, które go w tamtej chwili ogarnęło. Czegóż się przeląkł, do stu par siarczystych diabłów? Nieuzbrojonego chłopaka - kupczyka jakiegoś, czy może czeladnika szewskiego? Choć minęło od tej awantury na Rynku kilkanaście godzin, pan sędzic żywo jeszcze pamiętał groźny, wrogi tłum, który go otaczał. Może nie poznałby w nim żadnej twarzy, ale dotąd widział jeszcze złe, nienawistne oczy, skierowane na niego ze wszystkich stron. Wyczuć można było, że tłum nie drgnie, nie ustąpi, a drażniony rzuci się i zgniecie przeciwnika, który pomiata nim i depce. Czuł że tłum doszedł do kresu cierpliwości. Tak, sędzica przejął strach. Skorzystał skwapliwie z perswazji kompanów i niby z niechęcią pozwolił się odciągnąć, ale... w rzeczy samej cofnął się i uciekł. Trzeba to było sobie samemu powiedzieć. Stchórzył! I świadomość tego doprowadzała go do pasji bardziej niż obawa kpin czy wydrwiwań. Tym można się przeciwstawić. Nikt mu w oczy tchórzostwa nie zarzuci, bo ciężko by za to odpokutował. Za oczami ludzie kpić będą. Dziś rano starościanki Grabowskie, jejmościanki znane ze złośliwych języków, spotkawszy sędzica przed kościołem spoglądały nań z bardzo filuternymi minkami. - Takiś zuch? Wąsa podkręcasz i rękę na szabli dumnie opierasz, jakbyś chciał świat cały wyzwać na rękę. A jak to było w święty Jan na Rynku? - mówiły ich oczy. Już im pewnie ktoś z jego własnej kompanii tref nie całą awanturę przedstawił i opowiedział uciesznie, jak to pan Rostarzycki przez łyczka nieuzbrojonego pobił, haniebnie przed nim ucieka. Może ten sam Pełka, który go pierwszy odciągnął a perswadował: - Poniechaj, Janusz, poniechaj! Bójką z łykami będziesz sobie ręce paprał?! Póki przebywał w towarzystwie swych kompanów, panował nad sobą i starał się nawet pozoru nie dawać, że pamięta jeszcze to zajście, że piecze go ono boleśnie jak wrzód na wątrobie. Ale gdy sam zostawał, wracało piekące wspomnienie i złość nim na nowo szarpała. O byle głupstwo urządzał awantury i wywierał swą złość na najniewinniejszych, kto mu tylko pod rękę podszedł. Pacholika osmagać kazał, że go w odcisk uraził rzekomo nieostrożnie ściągając mu buty. W kucharza świecznikiem cisnął, pono za sos źle przyprawiony. Konia, którego dosiadał, na wieś odesłał, bo znieść go dłużej nie mógł. W nocy źle spał, zroszony potem budził się kilkakrotnie, bo śniło mu się, że przed tłumem ucieka, że tłum go goni, że spada z konia, a nogi nieść go nie chcą. Zły jego humor potęgowała obrzydliwa pogoda i ociężałość, jaka zwykle ogarnia po sutszej libacji. Towarzysze obchodzili się z nim jak z chorym, przy którym nie można mówić o jego chorobie, trzeba udawać, że się o niej nie wie, że właściwie nie zaszło nic ważnego, o czym by mówić warto. - Dostać tego gacha w ręce! - wyrwał mu się wbrew woli rozsierdzony okrzyk. Większość kompanów rozeszła się już, by wypocząć po libacji. Był z nim w komnacie tylko towarzysz niemal nieodstępny, podczaszyc Radwan, druh z lat jeszcze dziecięcych, przed którym nie miał żadnych tajemnic. Wspólnie jako pacholęta hasali po niegocickich polach, wspólnie walczyli z Plutarchem w kolegium jezuickim, a Paweł jako ubogi kuzyn często za przewinienia sędzica brał cięgi na kobiercu. Pokrewieństwo z Rostarzyckim było jedyną niemal sukcesją, jaką podczaszyc po rodzicu odziedziczył. Miał liczne rodzeństwo, a ojcowska wioska ledwo na jego wyżywienie wystarczała. Jemu wypadało albo stanowi duchownemu się poświęcić, albo uczepić pańskiej klamki i w dworskiej służbie szukać profitu. Wybrał to drugie jako bardziej odpowiadające usposobieniu i zamiłowaniom. I nie najgorzej mu się wiodło, gdyż swego chlebodawcę znał na wylot i potrafił wkraść się w jego łaski, myśli jego często niemal odgadując. I teraz, choć przed chwilą o czym innym była mowa, w lot pojął, o jakim gachu rozmyśla sędzic. - Dostać w swoje ręce? Czyż to taka sztuka? - bąknął od niechcenia. - Nie sztuka, mówisz? - sędzic spojrzał badawczo na swego famulusa. - Toć nie wiem, kto on zacz, jak go zowią i gdzie go szukać. Nie poznałbym nawet w tłumie jego gęby. Nie przyglądałem mu się przecież. Patrzyłem na dziewczynę bo udała mi się bestia. - Cóż z tego, że nie znasz! Jego imienia dowiedzieć się będzie nietrudno między łykami. To na pewno jakiś ich prowodyr. Nawet... myślę... - cedził powoli, jakby od niechcenia - myślę, że Grzegorz będzie już coś niecoś o nim wiedział. Przykazałem mu dziś rano, żeby wyszedł do miasta i z kupczykami pogadał. - Ty coś knujesz? - sędzic patrzył na kompana podejrzliwie i trochę niechętnie. Nigdy nie był pewien, czy poczynania Radwana wypływają z przyjaźni, czy z chęci zabawienia się jego kosztem. Znał go niby od dawna, ale rozgryźć nigdy go do głębi nie potrafił. Do psot Pawełek zawsze był jedyny. W tym zakresie odznaczał się pomysłowością i brawurą w doprowadzaniu szaleńczych pomysłów do skutku. Jeszcze w kolegium był duszą, a raczej złym duchem wszystkich awantur, bijatyk, wypraw na sklepy i na kradzież owoców w mieszczańskich ogrodach. On podsuwał pomysły, których sława spadała później na Rostarzyckiego. Nie powstrzymywało go to, że w rezultacie płacił własną skórą. Wyglądało to tak, że Radwan wszystko ułożył i uplanował, przedłożył Rostarzyckiemu, ten dawał hasło do wyprawy, stawał na jej czele, był wodzem, którym nieznacznie, z ukrycia Pawełek kierował. Rostarzycki chadzał więc wśród żaków w laurach bohatera i prowodyra. O Radwanie niewiele wiedzieli i nie zwracali na niego uwagi. Gdy jednak dochodziło do rozprawy przed trybunałem ojców, batogi, na które skazany bywał sędzic, odbierał jego ubogi kuzyn. Zdawałoby się, że chłopak wiedzący z góry, iż plagi spadną ostatecznie na jego grzbiet, powinien raczej powstrzymywać od figlów i awantur swego protektora. Podczaszyc jednak z dziwnym uporem kładł zdrową głowę pod ewangelię i nie przestawał obmyślać coraz nowych eskapad, z których nie miał żądnego zysku, lecz z góry przewidziane straty. - Co ty knujesz? - powtórzył pytanie Rostarzycki. - Nic nie knuję! - odparł niedbale podczaszyc. - Myślałem tylko, że pewnie obrazy płazem puścić nie zechcesz. Znam cię! Spokoju byś nie miał, choć kto inny mógłby sobie powiedzieć, że łyk szlachcica przecież obrazić nie może. Aleś ty nie taki... Cóż ci więc pozostaje uczynić? Na rękę go nie wyzwiesz, bo nie możesz chama pojedynkiem zaszczycać. Przed sąd go nie pozwiesz, bo nie chcesz się ośmieszyć. Możesz tylko hajdukom kazać, by go obili. - Nic innego chyba zrobić nie mogę - zgodził się sędzic. - Otóż to! Otóż to! Znam twoje myśli. A przecież, aby gaszka obić, trzeba wiedzieć, kto zacz, gdzie mieszka i którędy chadza. - Diabli mnie biorą, żem go obuszkiem z miejsca przez łeb nie trzasnął, ażby się krwią zalany z nóg zwalił - wybuchnął z pasją Rostarzycki. - Tego sobie darować nie mogę! - Pewnie! Miałbyś satysfakcję, a łyczek nauczkę. Ale... nie tylko dla niego lepiej, że tak się nie stało. Primo: nie wydaje mi się, żebyś po takim czynie żywy z Rynku wyjechał. A secundo: choćby cię nawet tłum na kawałki nie rozniósł, miałoby ubicie niezbyt miłe następstwa. To już byłaby sprawa gardłowa. W biały dzień, na oczach tłumu. Nie dałoby się zatkać gęby tylu świadkom. Jawne i publiczne pogwałcenie miejskiego prawa... Nie dalibyśmy rady. - Panoszą się łyki - zgrzytnął zębami sędzic. - Szlachcicowi urągać mogą bezkarnie. - Trzeba taki sposób znaleźć, żeby hardego chama poskromić, a własnego honoru na szwank nie wystawić, - spokojnym, beznamiętnym tonem zakonkludował podczaszyc. - A na to trzeba wiedzieć kto zacz ten drapichrust, który w obronie swej dziewki na ciebie się porwał. Rycerza mu się zachciało odgrywać. Sędzic zerwał się ze stołka i kopnął Bogu ducha winny sprzęt z taką siłą, że pękła w nim deska i złamała się noga. - Krwi sobie nie psuj! - mitygował go przyjaciel. - Żółć ci się uleje i medyka trzeba będzie wołać. Zostaw to mnie. Już ja taką zemstę wymyślę, że łyczkowi na całe życie odechce się nie tylko z tobą zaczynać, ale komukolwiek w drogę wchodzić... - Dobrze - zgodził się sędzic wysapawszy trochę złość. - Rób, co uznasz za słuszne! Radwan uśmiechnął się z zadowoleniem. Takie polecenie ze strony sędzica to okazja do organizowania zabawy, w jakiej się Radwan lubował, a przede wszystkim możliwość zarobienia niejednego dukata. - Pachołków do tego trzeba użyć pewnych i gęby im zatkać dukatami, bo milczenie w takiej sprawie to pierwsza rzecz - snuł swój plan. - O gaszku wiadomości zebrać trzeba: gdzie, kiedy i dokąd chadza. Musisz mieć cierpliwość, bo na to trochę czasu, no i pieniędzy też trzeba: temu w łapę wsunąć, z tym piwa się napić. Sędzic sięgnął do woreczka u pasa, zanurzył w nim rękę i wyciągnął garść srebrnych i złotych monet. Potoczyły się z miłym dla Radwanowego ucha dźwiękiem po stole. Podczaszyc zagarnął je szybkim ruchem w pokaźny stosik. - Staraj się działać szybko! - Możesz być spokojny! - łagodnym tonem upewnił go przyjaciel. Sędzic wyszedł z izby, a podczaszyc, nie panując już teraz nad odruchami skąpstwa, drżącymi palcami przeliczał pieniądze. Wyłowił ze stolika złote monety i ukrył je w skórzanym woreczku pod żupanem. Srebro wsypał do kabzy przy pasie. Potem dopiero zaklaskał w dłonie wzywając w ten sposób kozaczka. - Wołaj mi tu Grzegorza! - rozkazał. Zacierając ręce przechadzał się dużymi krokami po izbie. Wkrótce zjawił się Grzegorz niosąc tackę, na której stał omszony gąsiorek i dwie duże szklanice. - Nie wołałem o wino! - skrzywił się podczaszyc. - Wiem! - porozumiewawczo uśmiechnął się pachoł. - Ale pomyślałem sobie, że skoro radzić będziemy, to i dobry maślacz się przyda. - Bardzoś domyślny - mruknął niechętnie Radwan. Złościła go ta poufałość Grzegorza; prosty pachoł, a żadnego respektu nie czuje do urodzonego, herbowego szlachcica. Chociaż... właściwie jakaż to istnieje różnica pomiędzy nimi? Tamten urodził się w oficynie, a on w szlacheckim, Boże się zlituj, dworze. Nie wiadomo, który z nich biedniejsze miał dzieciństwo. Obaj jednakowo istnieli dzięki jaśniepańskiej łasce Rostarzyckiego, obaj byli w służbie, tyle że Radwan szablę nosił przy boku, ale kontusz na jego grzbiecie był taką samą liberią jak barwy Grzegorza. A w tej chwili wiązał ich ze sobą wspólny interes i Radwan wiedział, że Grzegorz orientuje się dobrze jak bardzo jest mu potrzebny. Grzegorz był chłopcem rosłym, o głowę wyższym od Radwana. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego. Jasna, zawsze rozwichrzona czupryna, pucołowate, z lekkimi rumieńcami policzki, zadarty nos i szerokie, gapiowato rozchylone usta składały się na to wrażenie. Przeczyło mu tylko sprytne, przenikliwe spojrzenie małych ruchliwych oczu. Grzegorz jednak potrafił ukrywać je pod powiekami, gdy chodziło mu o wzbudzenie zaufania u rozmówcy. - Rozmawiał waszmość pan z panem sędzicem? - Grzegorz pierwszy rozpoczął rozmowę, rozstawiając na stole szklanice, jedną przed Radwanem, a drugą przed sobą. Radwan miał ochotę skarcić ostro pachołka za ten brak należnego respektu dla jego wielmożności, ale pohamował się wiedząc, że nie może sobie pozwolić na wyniosłość i traktowanie z góry sługusa, z którym musi wchodzić w komitywę. - Rozmawiałem - odparł siląc się na ton spokojny i niedbały. - Ale nie o to chodzi. Wezwałem cię, abyś zdał sprawę, czegoś się dowiedział o tym... czeladniku. - Dużo się dowiedziałem - nie tracąc rezonu gadał Grzegorz. - Należy mi się za wiadomości uczciwy puchar. Czuję, że przy tym zarobimy sobie dobrze, to znaczy - wasza miłość, a ja przy was. Pan sędzic rad będzie, a, w takich wypadkach nie zaciska kabzy. Nie czekając na pozwolenie podczaszyca przysunął sobie stołek do stołu, siadł i napełnił szklanki. Z miną znawcy obejrzał swą szklankę pod światło, podniósł ją do nosa, wciągnął z zadowoleniem luby zapach, po czym trąciwszy szklanicę podczaszyca swoją szklanką, pociągnął spory haust.. - Dobre! - mlasnął językiem. - Nie można byle komu dawać takiej małamazji! Schowam ją tylko dla sędzica i dla nas. Żeby opanować wściekłość, jaka go ogarniała na przechodzącą wszelkie granice poufałość pachołka, podczaszyc sięgnął po szklankę i łyknął z niej tęgo. Musiał przyznać, że wino istotnie było przednie. Błogie ciepło rozlało mu się po żyłach. - Skąd ty się znasz tak na winie? - mruknął łagodniej. - Jaki pan, taki sługa! - odparł wesoło Grzegorz. - Czegoś się człowiek w tej służbie nauczy. - No to gadaj wreszcie, czegoś się dowiedział - już całkiem przyjaźnie rozkazywał podczaszyc. - Nałaziłem się sporo, nim do rzeczy dotarłem... Dowiedzieć się o nazwisko niewielką było sztuką. Pierwszy lepszy mieszczuch rozgaduje się chętnie, że Piotr Wydrzyoko, czeladnik murarski od mistrza Darmopycha z Piasków, dał dobrą nauczkę jaśnie wielmożnemu panu Rostarzyckiemu, dziedzicowi na Rostarzycach, Niegodzicach, Wielkich Dołach, Kaszówce i innych. Uciechę z tego mają wielką i dworują sobie z nas, ile wlezie. Wiktoria z tego niebawem powstanie okrutna, bo każdy coś od siebie doda i sława bitki rośnie... - Pyski sobie nami wycierają! Cóż, zatkać je trudno! - warknął Radwan. - Cóżeś się więcej dowiedział? - Włóczyłem się dalej, tu i tam przepytując. Byłem i na Piaskach, i na Garbarach, gdzie mistrz Darmopych roboty prowadzi. Na deszczum się namókł, bo psie dzisiaj powietrze. Obejrzałem sobie tego chłystka. Z niejednym łyczkiem przyjacielstwo zawierać musiałem, z niejednym wypić, bo to na taki deszcz do rozgrzewki potrzebne i języki łacniej rozwiązuje. Ekspensów też przy tym miałem... Myślę, że sędzic mi to wynagrodzi... Bo przecież nie dla przyjemności piłem! Co innego w takiej jak wasza miłość kompanii, to i przyjemność, i zaszczyt, a co innego z chamami... - Bardzo widzę jesteś wybredny. Ale nie martw się o ekspensy, Ja ci zwrócę. Sędzic mnie to zlecił - oświadczył podczaszyc, a widząc, że Grzegorz nip kwapi się z przekazaniem wiadomości sięgnął do mieszki, i wysupłał zeń srebrnego talara. - Naści! Nie będziesz ze swojego dokładał. Grzegorz podrapał się po czuprynie. - Było tych ekspensów więcej niż dwa talary. Łyki ciągnąć potrafią. Ano, gdybym wiedział, że to wasza miłość zwracać mi będziesz wydatki, byłbym oszczędniejszy. Radwan bez pośpiechu ponownie sięgnął do pasa. Wysupłał z mieszka talara, a po chwili namysłu jeszcze półzłotka. Pachołek westchnął ciężko i zgarnąwszy monety wrócił do przerwanej relacji. - Udało się trafić na murarskiego czeladnika, który niegdyś pracował u mistrza Darmopycha i zna dobrze owego Piotra Wydrzyoko. Wyciągnąłem go w karczmie na pogawędkę. Musiałem dobrze mówić o tym psubracie, bo on ma między czeladzią murarską uważanie. Szanują go i słowa jego sobie ważą. Powiedział mi ten mój kompan, że gdyby doszło do większej awantury wtedy na Rynku, stanęłaby za nim cała brać. A nie tylko murarze! Także czeladnicy innych cechów. Dobrze zrobił sędzic, że się w bijatyki nie wdawał. Roznieśliby go, a wszystkich waćpanów z nim razem. - To byśmy jeszcze zobaczyli! - uniósł się honorem podczaszyc. - Pewnie! Pewnie! - przystał zgodnie Grzegorz. - Powtarzam tylko, co mi ten chłopek powiedział. Pytałem go dalej o Piotra Wydrzyoko. „Fantazja w nim - rzekłem - widzę szlachecka. Może on jaki urodzony?” A na to murarczyk, dobrze już mając w czubie, powiada: „A cóż to, czy tylko szlachta może mieć fantazję do bitki? Widzicie - powiada - Piotr Wydrzyoko fantazję ma, choć z chłopów pochodzi”. Postawiłem nową kwartę siwuchy, bo mi się wydało, że wiadomość tego warta. Słówko po słówku wyciągnąłem z murarczyka, co się tylko dało. Dowiedziałem się tedy, że ojciec tego hultaja był zbiegłym chłopem. Z dawna już w Poznaniu osiadł. Kowalem był wyuczonym, własną kuźnię sobie założył. Tu się ożenił i tego właśnie syna spłodził. Posesję miał własną, której ten oczajdusza jest dziedzicem. - Jest synem zbiegłego chłopa, powiadasz? - w zamyśleniu powtórzył podczaszyc. - Hm, to naprawdę ciekawa wiadomość!... - Tak też sobie myślałem - podchwycił Grzegorz. - I myślę że warto byłoby czegoś bliższego się o tym dowiedzieć... Pokręciłem się też zaraz koło magistratu na Chwaliszewie, bo tam stary Wydrzyoko miał swoją kuźnię i tam jest owa posesja. - Z pisarczykami trzeba by pogadać - rzucił podczaszyc. - I ja na tę myśl wpadłem - uśmiechnął się z wyższością Grzegorz. - Wynalazłem nawet jednego skrybę, który w aktach miejskich siedzi. Jeśli on nie wynajdzie, czego nam potrzeba, to nikt inny nic już nie poradzi. Tylko że z takim niełatwa jest rozmowa. - Na grosz pewnie łasy? - domyślił się podczaszyc. - Gdyby wasza miłość chciał z nim gadać, może byłoby łatwiej - ciągnął Grzegorz, a Radwana złość brała, bo nie mógł pomiarkować, czy pachoł poważnie mówi, czy kpi sobie w żywe oczy. Powieki spuszczał i ani dojrzeć można było, czy się pod nimi czai drwina, czy powaga. - Taki pisarek, kiedy zobaczy kontusz i szablę przy boku, ze skóry by wylazł, żeby wielmożnemu dogodzić. A chudopełek zbliżyć się nawet do niego nie może, jeśli dukata w zębach nie trzyma. Gadać ze mną nie chciał wcale, pókim go do gospody nie zaprosił. Piwa ani wódki pić nie chciał, takiej jest delikatnej natury. Wino tylko węgierskie, a karczmarz wie już jakie, po półtora złotego gąsiorek. I na czczo wino mu nie służy a jada co najdroższe frykasy: smażone wątróbki miętusów, kapłon po węgiersku przyprawiony. Myślę, że on z karczmarzem w jakiejś jest spółce, bo mi oko zbielało, kiedy rachunek przyszło płacić. - Toś sobie podjadł przy nim zacnie - roześmiał się zjadliwie podczaszyc. Rad by podworował z Grzegorza, ale przyszła szybka refleksja, że to na nim się odbije i jego zyski umniejszy. - Ani mi do gardła nie szło jedzenie, bom się truł, że tyle pieniędzy jakby za okno wyrzucał. Jadła przecież, chwalić Boga, w służbie u pana Rostarzyckiego nigdy nie upragnę. A tu, nie uwierzy wasza miłość, skryba przejadł i przepił za jednym posiedzeniem cztery złote i dwanaście groszy. Spust ma, niech go licho! Ale ukontentowany był wielce, bom mu nic nie skąpił. Pytałem tylko, czy jeszcze czego nie zażąda. Obiecał mi solennie, że choćby miał wszystkie księgi w magistracie do góry nogami przewrócić znajdzie wszystko, o co nam chodzi. - I kiedyż będzie miał te wiadomości? - spytał niecierpliwie Radwan. - Nie jest to taka szybka i krótka sprawa. Ksiąg tych dużo jest pono: sądowe, podatkowe, księgi urodzenia i wpisu do obywatelstwa. Pilnować go będę, choć wątroba się we mnie przewraca, gdy pomyślę, ile to kosztować będzie. Skryba sprytny jest i darmo palcem nie ruszy. - Pomówię z sędzicem, choć jak go znam, nie odstąpi, jeśli się na coś zawziął. A każe szukać, to i na koszty oglądać się nie będzie... - Tak też sobie myślałem. Inaczej bym pięciu złotych na poczęstunek dla pisarza nie wydawał. - Dałem ci przecież... - Tamto było za wódkę dla murarczyka! A to pisarz... - Liczyć to ty umiesz! - mruknął niechętnie podczaszyc, ale sięgnął do mieszka. - Obiecaj pisarkowi, że będzie wynagrodzony, a im prędzej się postara, tym hojniejszej oczekiwać może nagrody. Lepiej zawsze obiecywać, niż od razu płacić - dodał do talarów praktyczną naukę. - Ja tam z pańskiej kalety zbyt hojny nie jestem, ale inaczej tego załatwić się nie da. - Dolejże tego wina! Nie najgorsze jest, przyznać trzeba. Aha, co to jeszcze rzec chciałem. Ta dziewka... Wpadła sędzicowi w oko... Grzegorz zrobił zdziwioną minę. - Ciekawość, co się w niej naszemu panu udało? Ni z pierza to, ni z mięsa. Czarne, chude. Ja bym ani spojrzał. - Dosyć ma widać pulchnych a urodnych... Co się ty znasz na pańskim guście! Co prawda i ja bym na nią nawet uwagi nie zwrócił, ale na tym ich spektaklu, jak się ubrała w atłasy a koronki, to byś jej ani nie poznał. Zresztą... co ty możesz wiedzieć... - Pewnie - Grzegorz uznał swoją niekompetencję w tej materii i na pociechę znów napełnił szklanki. - Pan lubi kapłony tuczone, juszki korzenne, a chłopu lepiej smakuje kiełbasa z czosnkiem. Pewnie dlatego, że nigdy jej pod dostatkiem nie ma. - We wszystkim odmiana jest potrzebna, to primo, a secundo, zawsze to lepiej smakuje, czego łatwo dostać nie można. Gdyby ten łyczek nie wlazł sędzicowi w drogę, pewnie by już o dziewczynie zapomniał. A tak... - Mówił coś pan sędzic? - Mnie on mówić nie potrzebuje. Sam wiem, co go ucieszyć może. - Pewnie! Któż ma go znać lepiej... Ale tu chyba nie trzeba będzie wiele zachodu. To przecie wagantka. - Ha, bracie! Wagantka wagantce nie równa... Różne widać bywają wagantki. Taka jest jakaś... czart ją wie... Podczaszyc pod wpływem wypitego wina stawał się coraz bardziej rozmarzony i wylewny. - Żałuj, bracie, żeś jej w tym spektaklu nie widział. Księżniczkę jakąś odgrywała. I to rzec ci mogę: widywałem przecież w życiu prawdziwe księżniczki; w Warszawie na sejmie byłem i na niejednym wielkopańskim dworze; były tam różne, bogate i ze znakomitych rodów. A ta ci żadnej nie ustąpi. Tyś, bracie, głupi... może i nie głupi, ale cham jesteś i tego się nie zaprzesz ani pozbędziesz. I nie zrozumiesz... „Ni z pierza, ni z mięsa” powiadasz. Głupiś, mój Grzegorzu. Cóż z tego, że czarna i chuda. Ale jak się rusza, jak głowę nosi, jak spojrzeć potrafi... Żadna się do niej nie umywa szlachcianka. - Widzę, że ta dziewka udała się nie tylko panu sędzicowi, ale i waszej miłości - z dobroduszną ironią wtrącił Grzegorz. Podczaszyc spojrzał na niego uważnie, a spojrzenie to było niespodziewanie przytomne i przenikliwe. Pachołek szybko spuścił pod nim oczy i dodał szybko: - Widać panowie podobne do siebie mają gusta... - Ani mi w myśli dziewkami sobie głowę zawracać. Sędzic na nią oczy wytrzeszczał. Tłumaczę ci tylko, gapiu, żebyś wiedział, że nie tylko tłuste, a białe dziewki takim jak on panom przypaść mogą do gustu. - Rozumiem to, wasza miłość, i za wielki sobie honor poczytuję, że raczycie wiejskiemu głuptakowi w chamskiej głowie rozjaśniać. - Grzegorz pokornym tonem łagodził oburzenie Radwana i żeby podkreślić swój dla szlachcica szacunek, wstał z ławy i stojąc napełnił jego kielich. - Toż to - ułagodził się szybko podczaszyc - dla twego dobra wszystko mówię, żebyś wiedział, czym sędzica łaski zdobyć możesz. Siadaj! Siadaj! Dobre wino! Takim nie grzech upić się nawet do nieprzytomności. Dobre wino i piękne podwiki stworzone dla bogatych i możnych. A my, biedaki, tylko przy nich ukradkiem możemy czasem zażyć tej rozkoszy. Grzegorz westchnął współczująco. - Powiedział do mnie sędzic - ciągnął Radwan, choć język plątał mu się coraz bardziej - „warta grzechu ta dziewczyna. W oczach - powiada - ma iskry, które krew w żyłach podpalają” „Ogień ten - odparłem mu - ugasić pewnie będzie nietrudno” „Pomyśl o tym, Pawełku” - powiedział mi wtedy sędzic. Rozumiesz, co to znaczy? Myślisz, że nie próbowałem podejść do czarnuli, żeby ją dla sędzica zjednać... - Wiem, że wasza miłość dużą w tych sprawach ma eksperiencję... - Na diabła mi się zdała moja eksperiencja. Dziewka nie tylko w swej waganckiej budzie udaje księżniczkę. Ani przystąpić do niej. Wiesz, że rezon niełatwo tracę, a przy niej zgubiłem język w gębie. Spojrzała na mnie czarownica, jak na natrętnego robaka. Nie, bracie! Tu innego trzeba użyć sposobu... - Cóż, dla pana sędzica postarać się warto!. - Wiem, Grzegorzu, że dobry z ciebie pachoł. I cenię cię za to, że przywiązany jesteś do sędzica i świetnie mu służysz. Wierny sługa to skarb prawdziwy. Wart jest więcej niż dobry folwark. Chciałbym, Grzegorzu, abyś i mnie wierności dochowywał. Mówię ci, źle na tym nie wyjdziesz. Nie mam ja takiej jak sędzic fortuny, ale zasługę cenić potrafię i wdzięczność okazać mogę. Nie pożałuje nikt, kto mi służy a przychylność okazuje! - Nie od dzisiaj przecież waszą miłość znam - wymijająco wstawił Grzegorz. - A dla pana sędzica na wszystko ważyć się jestem gotów, bodaj na zbrodnię jawną, bo wiem, że mnie zgubić nie da i z biedy najgorszej wyciągnie. - Bardzo to zacnie z twojej strony. Bardzo zacnie... Liczę też na ciebie, że mi dopomożesz i wspólnie pana sędzica ucieszymy. I dziewkę mieć będzie, gdy mu się krew do niej pali, i pomstę na łyku bezczelnym, który śmiał mu wejść w drogę. Znów napełnili kielichy. A im bardziej wino szumiało w głowach, tym jaśniej układały się w nich plany, skierowane przeciwko niczego me podejrzewającej Kryście i przeciw Piotrowi, który nie wiedział, jak bardzo naraził się, jak głęboko dotknął dumę sędzica. ROZDZIAŁ IX Mimo okropnej pogody, na uliczkach prowadzących ku Warcie panował ruch ożywiony. Obawa przed grożącą powodzią wyganiała ludzi z domów. Niektórzy mieszkańcy najbardziej zagrożonych budynków, szczególnie na. Grobli, ciągnęli już ze skromnym dobytkiem ku miastu. Innych, mieszkających dalej od rzeki, wyganiał na ulicę niepokój, chęć spojrzenia na niebezpieczeństwo, ocenienia jego rozmiarów i zorientowania się, jakie zapobiegawcze środki trzeba zastosować, aby się w porę przed przykrymi skutkami ochronić. Cóż stąd, że dom stoi daleko od Warty? Nigdy przewidzieć nie można, dokąd sięgną jej wzburzone fale, gdy wystąpi z brzegów. Warta to kapryśna rzeka. Z roku na rok zmienia swoje koryto. Gdzie przed rokiem dziecko mogło przejść brodem, tworzą się dziś głębie i wiry. Gdzie niedawno konie pławiono, a pływak nurkując ledwie mógł dno zgruntować, po kilku latach rzeka, naniósłszy piasku, potworzyła mielizny. Taka jest siła wartko płynącej wody, że brzegi swe i dno własne rwie i szarpie, ziemię z nich porywa i z miejsca na miejsce przenosi, ustawicznie zmieniając łożysko. Szczególnie w wiosennej porze, porze tajania śniegów i lodów, Warta rwie, goni szalonym pędem. Fale pędzą w gorączkowej jedna za drugą pogoni i ucieczce. Prześcigają się, wpadają na siebie, uderzają o brzegi spienionym czołem, tworząc wiry, odmęty. Huczą głucho, mętne, sinoczarne, głodne walki i zniszczenia. Groźna i nieubłagana jest w czas ten rzeka - jak więzień, który zbuntował się, poczuł swą siłę, mocnym zrywem skruszył skuwające go żelaza, chwycił je w ręce jako broń teraz potężną i niebezpieczną. Niesie rzeka te swoje zdruzgotane lodowe więzy i uderza nimi jak mocarnym taranem. W co uderzy, to skruszy. Niesie ogromne bryły lodowe, grube kry wali nimi o brzegi, piętrzy w wysokie zwały. Mocne belki mostów gną się pod ich naciskiem jak gałązki, pękają jak kruche drzazgi. Kruszą się stawidła, rozwalają jazy, rwą groble. Woda z brzegów występuje, pobliskie pola zalewa, zrywa wszystko, co napotka na swej drodze: chlew czy stóg, chałupę czy most; wszystko, co ludzie przez lata całe w wielkim mozole wznosili i budowali, zbuntowany żywioł niszczy i porywa, niesie na spienionych falach. Mieszczanie poznańscy dobrze znali kaprysy i bunty swojej rzeki. Szczególnie mieszkańcy przedmieść. Co roku niemal w czasie wiosennych roztopów zalewała rzeka niżej położone ulice, a bywały też lata, kiedy powódź wdzierała się w mury miasta i dochodziła aż do Rynku. Tego roku zima była łagodna, małośnieżna. Na wiosnę lody spłynęły spokojnie, rzeka niezbyt przybrała i z brzegów nie wystąpiła. Obyło się bez szkód i klęsk. Ale kapryśna rzeka postanowiła widać nie dawać za wygraną. Zawiść ją ogarnęła, że biedni ludzie żyją spokojnie, żal, że przestaną się jej lękać, nie będą drżeć przed jej uspokojonymi, łagodnie i leniwie płynącymi wodami. Po świętym Janie piękna dotychczas, upalna pogoda zmieniła się raptownie. Po burzy nastąpiło gwałtowne oziębienie. Doświadczeni ludzie przypuszczali, że w górach spadły ulewne deszcze, a może nawet śniegi. Niebo zaciągnęło się chmurami. Padał deszcz. Ponuro, uporczywie, beznadziejnie. Zimne strugi wody tłukły w szyby okien, wsiąkały w ściany domów, spływały w wielkie, brudne kałuże, czyniły niemożliwymi do przebrnięcia błotniste uliczki miasta. Bardziej stromymi ulicami szorowały bystre strumienie zmywając brud, śmiecie i niosąc je ku rzece, by zasilić i tak już wezbrane jej mętne wody. Warta wzbierała gwałtownie. Niepogoda i groźba powodzi przyspieszyła rozproszenie się gości przybyłych do Poznania na świętojański jarmark. Niejeden szlachcic z prawego brzegu Warty obawiając się, że wylew rzeki może go odciąć od domu i na dłuższy czas uwięzić w mieście, kazał służbie co rychlej pakować toboły, zaprzęgać konie i spiesznie wyruszał w drogę, byle przed powodzią zdążyć do rodzinnych pieleszy. Ciągnęły więc uliczkami, rozchlapując szeroko błoto, pańskie karoce, szlacheckie bryki i wasągi, załadowane wózki. Z pojazdów niespokojne oczy spoglądały na gniewnie pieniące się fale, uderzające niecierpliwie w umocnione wały ziemne, w drewniane falochrony i pale mostu. Podróżni z niepokojem myśleli o grożącym niebezpieczeństwie. Czy zdążą umknąć przed zbuntowanym żywiołem? Bo gdy rzeka zerwie tutaj tamy i wały, wnet wedrą się wzburzone wody w ten wyłom, rzucą się na pola i osiedla, zagrodzą, zatopią drogi. Podróżnych czeka wyścig o niepewnym wyniku: woda czy konie, kto prędzej? Zdążą, czy nie zdążą dotrzeć do bezpiecznej okolicy? Z kolasy często padał niecierpliwy rozkaz: - Popędzaj, durniu, szkapy, bo nam powódź drogę zastąpi! We czwartek skoro świt, zgodnie z poleceniem cechu, kilku ludzi mistrza Darmopycha wyruszyło z łopatami na wyznaczone miejsce na grobli. Waganci również wstali wcześniej niż zwykle, ale nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. Czuli się trochę obco i niepewnie wśród ogólnego, pełnego niepokoju poruszenia. Nie wiedzieli sami, co im czynić wypada: czy rezygnując z wątpliwych już zarobków w Poznaniu zbierać co rychlej swoje mienie i uciekać z miasta w inne strony, dokąd powódź nie sięgnie, czy też związać swe losy z tymczasowym miejscem pobytu i przyłączyć się do ogólnej akcji ratunkowej. Najrozsądniej byłoby uciekać, póki czas, przed powodzią. Gdy Warta rozleje, nie wiadomo na jak długo odcięte będą drogi do świata. Siedzenie zaś przez dłuższy czas na jednym miejscu grozi wyczerpaniem zasobów, bo nawet w tak dużym mieście jak Poznań liczna kompania wagantów nie utrzyma się ze swych przedstawień odgrywanych tylko dla ludności miejscowej. Ale Kasper nie potrafił jakoś zdobyć się na powzięcie ostatecznego postanowienia. Beznadziejnie lejący deszcz działał widać paraliżująco na zdolność podejmowania decyzji. Spoglądał na zawleczone ciemnymi chmurami niebo, naradzał się z kompanami, zwłóczył. A nuż się przetrze! Nikomu nie uśmiechała się wędrówka z możliwością natknięcia się na zalane, niemożliwe do przebycia drogi. Na takim wahaniu upłynął cały dzień. To przychylał się Kasper ku decyzji wyjazdu z Poznania, gdy niebo jakby poczynało się rozjaśniać, to znów, gdy deszcz wzmagał się, uznawał, że wyruszenie w drogę byłoby czystym szaleństwem. W piątek koło południa ulewa zmieniła się w siąpiący leniwie deszczyk. Od biedy można by wyruszyć w drogę. Ale tu wyłoniła się nowa przeszkoda: zniknęła Krysta! Nikt nie widział ani wiedział, kiedy i jak wyszła. Nie było jej już poprzedniego wieczoru, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, bo i większość wagantów porozchodziła się gdzieś po mieście: jednych pociągnęły karczmy, w których było weselej i milej niż w obejściu mistrza Darmopycha; inni, poumawiani już poprzednich dni na zabawy, poszli zarobkować jako muzykanci. Kasper spać się położył zaraz po wieczerzy. Tylko Kuśnierka zwróciła uwagę na nieobecność Krysty, ale ona rzadko kiedy dzieliła się z kimś swoimi spostrzeżeniami. Zgryzła się stara niewątpliwie, gdy Krysta nie wróciła przez całą noc, ale dopiero na drugi dzień koło południa powiedziała o tym Kasprowi. Zmartwił się zniknięciem Krysty nie na żarty. Przy zmiennym kapryśnym usposobieniu dziewczyny zawsze oczekiwać po niej można było jakichś niespodzianek. Mało było prawdopodobne, aby przyjęła zaproszenie na jakąś wesołą hulankę, która przeciągnęła się tak długo. Ale może jakiś wielbiciel - niejeden przecież tracił dla niej głowę, gdy ją ujrzał na scenie - zdołał ją namówić, aby rzuciła wędrowną kompanię i zmieniła niepewny los wagantki na spokojną przystań życiową przy jego boku? A może... po prostu zachciało się jej samotności i powędrowała za miasto, błąkać się po polach i lasach? To ostatnie było najbardziej prawdopodobne. Deszcz, burza, wichura zawsze podniecały Krystę. Nie bała się jak inne niewiasty piorunów i błyskawic. Nieraz, gdy burza spotkała ich w drodze, zamiast kryć się pod budą wyskakiwała z wozu i szła w deszczu z lubością słuchając grzmiących wybuchów, wpatrując się z zachwytem w ogniste zygzaki rozrywające niebo. Mogła i teraz wyrwać się na taką deszczową przechadzkę. Zaskoczyła ją noc, zbłądziła i niełatwo jej teraz powrócić, gdyż rozlane wody stwarzają niespodziewane przeszkody i niebezpieczeństwa. Suche wczoraj i bezpieczne miejsca, dziś stanowią niemożliwe do przebrnięcia głębie. Inne przyczyny jej zniknięcia wydawały się Kasprowi tak do Krysty niepodobne, że je z łatwością odrzucił. Przecież, gdyby z kimś chciała pójść, musiałaby pierwej zmówić się z nim jakoś. Nie uszłoby to uwagi wagantów, ktoś z nich wiedziałby coś o tym. Krysta była na ogół dla ludzi nieprzystępna. Nigdy z nikim nie wdawała się w żadne konfidencje. A może porwał ją kto? - przebiegła mu krótka myśl, ale i tę odrzucił zaraz, jako całkiem niedorzeczną. Kilku słowami uspokoił Kuśnierkę i polecił jej, aby ze swą troską o Krystę nie zdradzała się przed nikim. Ostrożnie i niby od niechcenia pytał kolejno wszystkich wagantów, kiedy po raz ostatni widzieli dziewczynę. Żadnych wskazówek z tych rozmów nie uzyskał, za to każdemu z nich opowiedział zgrabną i niezbyt prawdopodobną historyjkę o tym, że Krysta ma w Poznaniu jakąś rodzinę, do której pewnie wybrała się - swoim zwyczajem nie wtajemniczając nikogo w swoje plany - w odwiedziny. Uwierzyli, nie uwierzyli, w każdym bądź razie o losy Krysty nikt się teraz prócz niego i Kuśnierki nie niepokoił. Minął jednak dzień, nadeszła druga noc, a Krysta nie wracała. Nie było żadnych możliwości rozpoczęcia poszukiwań. Bo gdzie i jak szukać? A z drugiej strony niepodobna siedzieć z założonymi rękami. Strata Krysty byłaby ogromnym ciosem dla waganckiej kompanii. Ciosem niemal druzgocącym. Każdego z wagantów łatwiej było zastąpić, bez każdego łatwiej się obyć niż bez niej. Jeśli Krysta nie wróci, dalsze losy Kasprowego zespołu staną się niepewne. Niełatwo znaleźć drugą taką jak ona wagantkę. Znów kobiece role musieliby grywać mężczyźni... Maciek, Staszek, Hendryk. Aż się wzdrygnął Kasper, gdy o tym pomyślał. Więc choć najrozsądniej byłoby uciekać z Poznania przed powodzią, Kasper nie mógł zdobyć się na tę decyzję; ani mu się z izby ruszyć chciało. Siedział więc i niby to uczył Maćka nowej roli do reprezentacji, jaką na czas najbliższy chciał przygotować, ale właściwie czekał. Sam w to nie wierząc czekał, że nagle drzwi się otworzą i wejdzie przez nie Krysta, zmęczona i przemoknięta. Wczesnym przedpołudniem wrócił znad rzeki Piotr z tą partią ludzi Darmopycha, która stróżowała tam od północy. Zluzowała ich druga zmiana. Przyszli odpocząć i posilić się, by w późniejszych godzinach znów powrócić do pracy przy groblach. - Umordowaliście się bardzo? - zapytał Kasper Piotra. - Nic strasznego! Nie wytrzymałbym tu w izbie, gdy tam ludzie walczą z żywiołem. Posilę się tylko i pójdę popatrzeć, jak gdzie indziej wygląda. I wam radzę, zamiast kisnąć w izbie, wyjrzyjcie na świat! Deszcz was nie rozpuści, boście nie z soli - mówił Piotr wesoło z ożywieniem, choć był zmęczony i niewyspany. Kasprowi wstyd się zrobiło. - Macie rację! Pójdę z wami! - Zabierzcie mnie z sobą - poprosił Maciek. Jakoż w pół godziny później wyruszyli z domu i skierowali się w stronę Warty. Mimo siąpiącego deszczu, mimo błota i kałuż, przez które brnąć trzeba było, napotykali wielu ludzi dążących w tamtą stronę i wracających od strony rzeki. Przystawali co chwilę, bo Piotr ze spotkanymi znajomkami wymieniał wiadomości i uwagi. Dochodzili już do Nowej Grobli, gdy minął ich jakiś człowiek czarno ubrany, owinięty w obszerny płaszcz, z kapturem nasuniętym na głowę. Przechodnie ustępowali mu z drogi kłaniając się z szacunkiem. Ukłonił się i Piotr, a on skinąwszy mu przyjaźnie ręką powiedział: - Dawnoś mnie nie odwiedzał mości Wydrzyoko. Zajrzyj znów kiedy! Nim Piotr zdążył odpowiedzieć, mąż w czerni minął ich i oddalił się szybko. Spieszył się widać bardzo, bo szedł długimi krokami, nie zważając, że rozpryskuje błoto nogami obutymi w lekkie, nie nadające się do takich spacerów trzewiki. Chłopiec, który mu towarzyszył niosąc niewielki kuferek, biec musiał, aby za nim nadążyć. - To doktor Mikołaj Sartorius - Piotr tłumaczył Kasprowi. - Człek bardzo uczony, medyk znakomity i prawnik wielkiego rozumu. I nie tylko rozumu, ale i serca. Nikomu nie odmówi pomocy. Spieszy z nią zawsze, gdy go wezwą. Widać i teraz wezwali go do jakiegoś chorego. Nie zważa wtedy, czy to noc, czy dzień, upał, deszcz czy mróz... Życie ludzkie dla niego najważniejsze... - Znasz go dobrze? - spytał Maciek, który zawsze ciekaw był ludzi w księgach uczonych. - Przebudowywaliśmy jego dom w Rynku. Pracowałem tam wtedy, tośmy się poznali i polubili. Bardzo dla mnie łaskawy. Odwiedzam go nieraz i dużom się od niego nauczył. Zawsze mnie namawia, żebym abrysy rysował i na mistrza się wyzwalał. - Ksiąg pewnie ma dużo? - Przez całe życie byś nie przeczytał - odparł Piotr i patrząc za oddalającym się doktorem powiedział: - Coś się tam stać musiało, bur przed domem ludzie się gromadzą. Rzeczywiście przed ubogim domkiem, do którego przed chwilą wszedł doktor Mikołaj, stało kilka osób. Musiało tu zajść coś niezwykłego, jeśli oderwało ludzi od niepokoju o bezpieczeństwo własnych rodzin i domów. - Co się tu stało? - zapytał Piotr zbliżając się do gromadki. - To Wojciechowi Kuszce nieszczęście się przytrafiło - odpowiedziała jedna z niewiast. - Wóz go przygniótł, że pewnie życia się wy zbędzie... - Kuszka! - ze współczuciem zawołał Piotr. - A biedak! Znam go. Nieraz woził nam cegłę na budowę. Bardzo poturbowany? Gadatliwe niewiasty, rade że mogą podzielić się z kimś swoimi wiadomościami, jedna przez drugą zaczęły opowiadać, jak to wóz naładowany przewrócił się na rozmiękłej drodze i przygniótł woźnicę, który próbował go podtrzymać, jak Kuszkę dającego słabe znaki życia spod wozu wyciągnięto, jak go rzygającego krwią do domu przywieziono, jaki krzyk dzieci uczyniły na widok skrwawionego ojca, jak przejęła się tym wypadkiem Kuszkowa, która sama lada dzień zlegnie, jak jej to zaszkodziło, że teraz i nie wiadomo komu bardziej - jej czy Wojciechowi - pomoc doktora jest potrzebna. - Nic tu teraz nie pomożemy - mruknął Kasper. - Chodźmy dalej! Poszli w stronę rzeki, którą zasłaniały jeszcze nadbrzeżne domy, ale szum której - głuche, jakby podziemne dudnienie - dawał znać o jej bliskości. - Biedny Kuszka! - westchnął jeszcze Piotr. - Co z nimi teraz będzie? Zawsze bieda wyłaziła ze wszystkich kątów, a teraz, gdy może zostanie kaleką, cała rodzina przymierać będzie głodem. - Nie podoba mi się ta ich chałupina - zauważył Kasper. - Przecież to ledwo stoi. A niech w nią woda uderzy przewróci i poniesie jak łupinkę orzecha? To nie jest bezpieczne miejsce dla ciężko chorych ludzi. Stanęli na wale, który przy niskim stanie wody oddalony był o kilka stajań od głównego koryta. Przed tygodniem ledwie by się stąd zwróciło uwagę na wąską, ciemną wstęgę Warty w oddali. Teraz szeroko rozlana woda podchodziła pod sam wał, a jej wzburzona powierzchnia rozpościerała się prawie tuż u ich stóp, tworząc niby wielkie jakieś jezioro czy morze, spienione, sfalowane, porysowane wirami i poznaczone pasami rwących nurtów. - Jak ta woda huczy! Jakby na organach grał w kościele i tylko na najgrubszych piszczałkach: buu, buuu! - Maciek naśladował huczenie wzburzonych mas wodnych. Nadrabiał humorem, bo lęk go przejmował i dreszcz zimny przebiegał po plecach, tak groźne wrażenie sprawiał rozpętany żywioł! - Straszna jest teraz rzeka... - dodał ciszej. Gdy patrzył pod nogi na ruchliwą powierzchnię wody, zakręciło mu się w głowie, jakby stał na szczycie góry nad przepaścią. Musiał się cofnąć o krok, żeby nie stracić równowagi i nie upaść w mętną głębię. - Nie przedrzeźniaj żywioły! - z karcącą powagą odezwał się do chłopca jakiś staruszek. - Żywioła się rozeźli, to jej gniewu nie ujdziesz. Woda to siła, niełatwo ją przesilić. Woda ludzi karmi, woda ludzi zniszczyć może... - Pamiętacie pewnie, ojcze, niejedną powódź - zwrócił się do staruszka Kasper. - Z dziada pradziada nad rzeką siedzimy. Urodziłem się i od dziecka nad rzeką mieszkam, to pewnie, że różne już rzeczy widziałem, niejedną powódź przeżyłem. Dziad mój nieboszczyk, Panie święć nad jego duszą, opowiadał o takim roku, że woda wdarła się aż do środka miasta, cały Rynek był pod wodą. Do Panie świeć nad jego duszą, opowiadał o takim roku, że woda samego ratusza, wprost przed wejście, można było łodzią dojechać, bo dolne stopnie były zalane. We wszystkich kościołach woda stała na chłopa. Nie było gdzie służby Bożej odprawiać. A było to akurat przed Wielkanocą. Urządzili wtedy kaplicę w Wadze, na piętrze, i tam się suma w Zmartwychwstanie Pańskie odbywała”. Dużo domów zawaliło się wtedy w mieście, bo im woda mury do cna podmyła. Bo też każdą ulicą płynęła prawdziwa rzeka... - Może latoś tak źle nie będzie - wtrącił uspokajająco Piotr. - Zawsze gorsza jest powódź wiosenna, na tajanie lodów... - Bywały i świętojańskie powodzie od wiosennych gorsze - odburknął niezadowolony staruszek. - Z żywiołą nic człowiek nie przewidzi, nic nie uradzi... - Gdyby groble i wały w porę umocnili, to i żywioła nie byłaby groźna - przyłączył się do rozmowy jakiś starszy mieszczanin. - Ale cóż! U nas zawsze tak, wszystko na ostatnią chwilę. Ludzie krążący niespokojnie nad wodą zbierali się w gromadki i wymieniali między sobą trwożne uwagi. - Berdychowo już zalane - opowiadał z podnieceniem jakiś mieszczanin. - Woda w nocy podeszła. Karczmarz ledwie z życiem uszedł. Tak jak spał, w samej bieliźnie uciekł. Cały dobytek zostawił... Ile to się dobra namarnuje... - Łacina już pod wodą. Mówią, że i ludzie potonęli - załamywał ręce ubogo odziany mężczyzna. - Syn mój tam mieszka, czworo wnucząt małych. Czy się uratowali? - Z Piotrowa cały naród uszedł zawczasu. Zdążyli w porę. - Kto rozsądny, już i z Piasków się wynosi, bo tylko patrzeć, jak się woda wedrze... - Rada miejska zarządzić to powinna. Obradują przecież od wczoraj na ratuszu. Starszych cechów wezwali, cechy straż trzymają przy Nowej Grobli. Gdy się woda przerwie, ratować będą ludzi... - Groble umacniać i podnosić trzeba! Młyny i folusze rajcowskie poznosić, żeby wody nie spiętrzały się w rzece! Lepiej tego by pilnowali, to by i ratunek nie był potrzebny. - O grobli trzeba było wcześniej myśleć. Teraz już za późno. Ale bo to naszych panów rajców obchodzi! Gdzie tam! Każdemu tylko własny zysk na sercu leży. Sypanie wałów przecież kosztuje, a im talarów szkoda... - Pewnie! Kabzami im się ruszyć nigdy nie chce! - Bo i co rajcom! Do ich kamienic w Rynku woda nie dotrze. Ich to nie boli, że biedakom powódź zniszczy całą chudobę... - Przy swoich młynach i foluszach to chętnie tamy i zapory stawiają, bo to daje zyski, a na groble... kto im każe łożyć! - Nie gadajcie! Dla bogaczy taka powódź to także straty. Łąki przecie mają i pola, które powódź zniszczy... - Nie bój się! Z głodu nie umrą. Ceny podwyższą, to sobie wszystko z okładem odbiją. Cierpi tylko biedota... - Nim ten gruby schudnie, to ten chudy zdechnie! - Wracajmy do domu! - zwrócił się Piotr do swych towarzyszy. - Niewiele tu uradzimy słuchając ludzkich pogwarek a narzekań. Wracali raźnym krokiem, bo przeziębi! stojąc nad wodą, a odzież na nich cała zwilgotniała od siąpiącego nieustannie deszczu. Nie zdążyli dojść do domu, gdy od strony rzeki doleciał krzyk jakiś rozpaczliwy czy łoskot, który zagłuszył i przebił się przez monotonny szum deszczu. Zatrzymali się i nasłuchiwali. - Woda przerwała groblę! - wyraził przypuszczenie Kasper. - Niech Maciek idzie do domu - szybko mówił Piotr. - Wy, Kasprze, jak chcecie... Ja wracam. Ludzi ratować trzeba. Nie czekając na odpowiedź wagantów, zawrócił i szybko podążył z powrotem ku rzece. ROZDZIAŁ X Gdy doktor wszedł do chaty Kuszków, zebrani tam ludzie zwracali mu uwagę na niebezpieczeństwo i radzili natychmiast przenieść chorych w inne, spokojniejsze miejsce. Doktor jednakże nie zdawał sobie w całej pełni sprawy z niebezpieczeństwa, jakim groziły wzbierające wody, zresztą widział tylko chorych, którym trzeba było udzielić natychmiastowej pomocy. Zwabieni przez wypadek ludzie rozchodzili się szybko. Zbyt wielka była groza ogólnego położenia, aby można było zapomnieć o niej dla przykrego nawet, ale obcego bądź co bądź wypadku. Wkrótce z doktorem została tylko Pietrzyna, najbliższa sąsiadka, wdowa, mieszkająca w tej samej nędznej chałupinie. Niewiele prócz własnego życia miała do stracenia i do ratowania. Pomagała doktorowi, który komenderował energicznie, o niczym innym prócz swych pacjentów nie pamiętając... To wodę jej grzać kazał, to miskę trzymać, to szmaty jakieś przeprać. Sam krążył od jednego do drugiego łoża, a raczej od pryczy do pryczy, bo nędzne to były posłania - garść wytartej słomy na kilku zbitych nie ostruganych deskach. Oboje pacjenci spiesznej wymagali pomocy. Jęki Kuszkowej i nieprzytomne bredzenie jej męża zagłuszały poczciwemu eskulapowi inne, groźne, dochodzące od strony rzeki dźwięki. Dzieciaki Kuszków, drobne, wychudzone niebożęta, jak kurczaki skuliły się w kącie izby, nie śmiejąc nawet płakać głośno, choć im się na płacz zbierało. Pietrzyna, energicznymi rozkazami doktora zmuszana do ciągłego ruchu, nie mogła jednak uśmierzyć nurtującego ją niepokoju. Coraz to wybiegała do sionki, aby rzucić okiem na dwór dla zbadania stanu wody. A szare, zmącone, spienione białą pianą fale z groźnym pomrukiem zbliżały się coraz bardziej. Jak na morskiej plaży - fala biegła z wydętym grzbietem, uderzała czołem o wyniosłość brzegu i rozlewała się szeroko, cofając się i wsiąkając w ziemię. Za nią biegła następna, jakby utorowaną już drogą, posuwała się trochę dalej, a cofała mniej niż poprzednia. I tak coraz bliżej, coraz bliżej woda podpełzała ku chacie, cal za calem zdobywała suchy grunt, wznosiła się na pochyłość uliczki. - Panie doktorze!... Wielmożny panie! - Pietrzyna kilkakrotnie próbowała zwrócić uwagę doktora Mikołaja. - Co tam? - zapytał wreszcie doktor pochylony nad Kuszką. - A to... woda przybiera ciągle... - wybąkała onieśmielona jego szorstkim tonem. - Więc co z tego? Przybiera, przestanie przybierać i opadnie! - ofuknął ją doktor. - Ale... ale... Jest już na podwórku. Ulica zalana. Może zabrać cały dom, bo to przecież ledwie się trzyma, takie liche i stare... - Zabierzcie stąd dzieci i... - oderwał się na chwilę od chorego. - Na podwórku, mówicie? - potarł ręką czoło. - Zobaczyć trzeba. Zeszedł po stromych schodkach. Ale w sionce stała już woda. Sięgała mu za kostki. Przebrnął do półotwartych drzwi, wyjrzał na dwór. Wszędzie woda, woda... - W całym domu nie ma już nikogo - mówiła spiesznie Pietrzyna stojąc za nim na schodach. – I z sąsiednich domów powynosili się ludzie. Ani krzyknąć, ani kogo na pomoc zawołać. Doktor szybko rozważał sytuację. Nie było czasu do stracenia. Chałupka zbudowana jest nędznie: trochę drzewa i glina. Jeśli nawet fale nie przewrócą jej swym naporem, to woda rozmyje fundamenty i cała rudera prędzej czy później runie im na głowy. Trzeba co rychlej uciekać, ratować dzieci i chorych. Od suchego gruntu dzieli chałupkę ze dwadzieścia kroków. Dobrnąć doń jeszcze można. Ale mowy nie ma, żeby dzieci same się przeprawiły - nie wiadomo, na jakie doły można natrafić i jaką siłę ma prąd przegradzający drogę. Tam gdzie niedawno jeszcze była sucha ulica, woda rwie ostrym nurtem. Dorosłemu pewnie trudno utrzymać się tam na nogach, a co dopiero dzieciom. Krzyczeć? Wołać o pomoc? Żywego ducha nigdzie nie widać. Ludzie w obawie przed niebezpieczeństwem wynoszą się z siedzib zawczasu, nim woda pod próg podejdzie. Ratować się własnymi siłami? Dzieci na suchy grunt przenosić? Ile razy zawrócić by trzeba? Jak długo to potrwa? Każdy krok po niepewnym gruncie, z ciężarem na ręku, grozi upadkiem, a groźba ta rośnie z każdą chwilą, bo wody przybywa. I wreszcie, co zrobić z chorymi? Najpierw dzieci by tu trzeba przenieść, a później ludzi ściągnąć do pomocy. - Że też nie wyjrzałem wcześniej - mruknął doktor z niezadowoleniem. - od razu trzeba było wynieść stąd ten cały szpital. Zawrócił i po stromych jak drabina schodach wdrapał się do izby Kuszków. Pietrzyna wpatrywała się w niego z niepokojem. Jej natarczywe spojrzenie domagało się odpowiedzi. Jedno z siedzących w ciemnym kącie dzieci zapłakało cicho. Jęknął nieprzytomny Kuszka. Doktor Mikołaj jeszcze chwilę namyślał się. - Ano cóż! Wszystko w ręku Boga! - powiedział spokojnie. - Zdrowy, dorosły człowiek może jeszcze dobrnie do suchego brzegu, ale z dziećmi bez pomocy nie wydostaniemy się. - O, Jezu! - Pietrzyna załamała ręce. - Co robić? - Modlić się! Lamenty nic nie pomogą - oświadczył doktor uprzedzając zamiar Pietrzyny, która chętnie by pojęczała. - Spróbuję zawiadomić ludzi. Może dojrzą nas i pospieszą z pomocą. A wy... Dzieci pewnie głodne, nakarmić by je trzeba. Zajmijcie się tym! Pietrzyna bez protestu podeszła do gromadki strwożonych dzieci. Doktor wyszedł na stryszek i obejrzawszy uważnie dach chałupinki, zaczął rozrywać - co nie sprawiło mu wielkiego trudu - strzechę, aby móc wyjrzeć przez zrobiony w niej otwór. W izbie Kuszków znalazł duży kij, stylisko od wideł czy łopaty. Przywiązał do niego swój czarny płaszcz. Powrócił do dziury wyrwanej w dachu i wychyliwszy się przez nią począł machać tą czarną chorągwią, rozpaczliwymi sygnałami dając znać ludziom o zagrożonym położeniu bezradnej gromadki. Sygnały nieprędko zostały spostrzeżone. Po zerwaniu tamy i wtargnięciu wezbranych wód, na zagrożonych przedmieściach rozpoczął się prawdziwy popłoch. Ci, którzy dotychczas ociągali się z opuszczeniem swoich siedzib, chwytali teraz w pośpiechu, co wpadło w ręce, i uciekali z domów biegnąc ku miastu. Kiedy Piotr, a z nim Kasper - który ani myślał opuszczać towarzysza i siedzieć bezczynnie w izbie, gdy ludzie walczą z żywiołem - zawrócili w stronę rzeki, zderzyli się z falą ludzką płynącą im naprzeciw w bezładnej ucieczce. Mężczyźni i niewiasty, uginając się pod ciężarem tobołów i worków, potykając się i przewracając, popychani przez innych, gnali przed siebie półprzytomnie. Kto upadł, mógł być łatwo stratowany przez uciekających. Każdy widział tylko siebie i swoich najbliższych, nikt się o obcych nie troszczył. Każdemu milsze i ważniejsze było własne ocalone mienie niż życie bliźnich. Niewiasty zawodziły, mężczyźni klęli. Tu i ówdzie rozlegał, się płacz dzieci. Jakaś staruszka na wpół tylko ubrana, jakby zerwała się wprost z łóżka w chorobie jakiejś czy gorączce, biegła z rozwianym włosem, boso, owinięta w kraciastą pierzynę zamiast płaszcza, a do piersi przyciskała dużą miedzianą patelnię, widać jedyny sprzęt wyniesiony z zagrożonego domu. To pewnie pierwsze wpadło jej w oczy, gdy zerwała się nagle do panicznej ucieczki. Jakiś chłop ciągnął za sobą dużą świnię. Przywiązał jej postronek do tylnej nogi, świnia kwicząc wniebogłosy zawracała ku domowi, chłop ciągnął całą siłą za postronek, aż tylne nogi świni fikały w powietrzu, a przednie wlokły się po ziemi, rysując głębokie bruzdy. Rodzina biedaków pchała swój cały dobytek w załadowanym wysoko wózku; między tobołami i pierzynami sterczały nogi stołków, ze szczytu zsuwał się ciągle źle umocowany zielony kufer. Jakiś zamożniejszy widać mieszczanin przewoził do miasta cały wóz sprzętów i pościeli; pękło koło uderzywszy o kamień i wóz utknął tarasując wąską uliczkę. Uciekający ludzie pomstowali trafiając na niespodziewaną przeszkodę, mieszczanin klął woźnicę, który wyładowywał złość na koniach rzucających się niespokojnie przy dyszlu. Maćkowi kazał Kasper wracać w obejście Darmopychów. - Nam nie na wiele się przydasz. Wracaj! Idź do Kuśnierki, będziesz jej potrzebny. Nie wiadomo, czy który z naszych jest w domu. A jeśli są, to powiedz im, że przykazuję, aby mistrzowi w czym trzeba pomogli. Maciek przywykł słuchać Kaspra, więc powlókł się - chociaż niechętnie - ku waganckiej kwaterze. Ale tu niewiele znalazł, do roboty. Kuśnierka z Janem załadowali na wóz wszystko, co waganci mieli w obejściu Darmopycha, i zamierzali przewieźć do szopy w mieście, gdzie mniejsze było niebezpieczeństwo powodzi. Mistrz Darmopych również przygotował się na wszelki wypadek do ucieczki, ale był raczej przekonany, że woda nie dotrze do jego domu, stojącego na dość znacznym wzniesieniu. Z pozostałych wagantów nie zastał Maciek nikogo. Nie mając tu nic do roboty wyszedł znów na ulicę, która stanowiła teraz teren ciekawych obserwacji, przedstawiała jakby scenę, na której zmieniały się nieustannie barwne, żywe obrazki. Gdy tak stał przed bramą, spoglądając na niezwykły ruch, z ludzkiego nurtu wydobył się niespodziewanie Janek, którego nie widział już od kilku dni. - Nie lecisz nad rzekę? - zapytał bez żadnych wstępów. - Byłem już. Kasper kazał mi wracać do domu. - Ba, i ja byłem już kilka razy. Odniosłem teraz tobół z pościelą jednemu piekarzowi. Dał mi za to kukiełkę chleba. Podjadłem sobie, a połowę zaniosłem ciotce. Chodź! Znam jednego rybaka, który swoją łodzią jeździ teraz i ratuje, co się da, z zalanych domów. Weźmie nas ze sobą do pomocy. Chodź! Uciesznie się jeździ łodzią po takiej wodzie. Maciek wahał się przez chwilę. Kasper kazał wracać, ale tu nikomu nie jest potrzebny. A tam nad rzeką może naprawdę się przydać. - Kasper zły może będzie... - Co ma być zły! Spotkasz go, to mu powiesz. Ludziom w nieszczęściu pomagasz przecież. Bronić ci tego nie będzie. Pojeździmy łodzią... - Znajdę chyba Kaspra, to zapytam... - Maciek łatwo pozbył się skrupułów. Puścili się pędem w stronę rzeki, jakby obawiając się, że nim dobiegną, woda opadnie i powódź się skończy. Znaleźć Kaspra nie było łatwo. Jak tu szukać, kiedy woda zmieniła zupełnie wygląd całej dzielnicy? Do wału, na którym stali jeszcze przed godziną, nie można było dotrzeć. Przerwawszy tamę, rzeka szarpała w niej coraz to nowe wyrwy i zalewała teren niżej za nią położony. Wśród otoczonych wodą budynków uwijały się łodzie ratownicze, docierające z trudem do ludzi, którzy nie zdążyli w porę opuścić mieszkań i wynieść z nich swego dobytku. Janek także nie mógł znaleźć znajomego rybaka, który „na pewno” zabrałby chłopców na swoją łódź; samo już jednak wałęsanie się nad wzbierającą wodą miało dla nich urok. Narażali się, co prawda, na niejedną opryskliwą uwagę. Ludzie niezbyt ufnie przyjmowali pomoc zaofiarowaną przez nie znanych im wyrostków. Nic dziwnego! Nie zawsze taka pomoc jest szczera i dyktowana przez bezinteresowne uczucie. Z ludzkiego nieszczęścia korzystają często złodziejaszkowie i różnego rodzaju łotrzyki bez czci i sumienia. Pod pozorem ratowania, starają się w zamieszaniu pożywić ludzkim dobrem i uratować dla siebie to, co nie jest zbyt dobrze strzeżone. Maciek dojrzał wreszcie Kaspra, ale nie mógł do niego dotrzeć i zapytać o pozwolenie pozostania nad wodą, bo Kasper stał w łodzi krążącej wśród zalanych domów. Razem z nim był Piotr i Andrzej Hanusik. Pracowali z wysiłkiem, długimi wiosłami przepychając łódź i manewrując nią wśród tworzących się na wodzie wirów i prądów. - Patrzaj no, Maciek - kusił towarzysza Janek. - Woda niesie cały stóg siana, a na stogu siedzi pies i wyje, biedak, ze strachu. Chodź, podlecimy w tamtą stronę. Może prąd przyniesie go do brzegu. - Czemu ten pies nie skoczy do wody? Przecież umie pływać... - zainteresował się Maciek. - Łańcuch ma na szyi. Pociągnąłby go na dno. Patrz, patrz! Znosi go w tę stronę. Lećmy! Polecieli na ratunek zagrożonego psa rezygnując z chęci porozumienia się z Kasprem. Potem pociągnęły ich jakieś inne przygody. Zamoczeni po pas, znużeni, krążyli niestrudzenie wypatrując, gdzie by ich udział potrzebny był i pomocny. Łódź, której załogę stanowili Piotr i dwaj waganci, należała do najruchliwszych, najżywiej i najsprawniej biorących udział w akcji ratowniczej. Odpowiadali na każde wezwanie spiesząc z pomocą najbiedniejszym i najsłabszym, gdzie prócz wdzięczności, na żadne inne wynagrodzenie za trudy liczyć nie było można. Zmęczeni już byli rzetelnie, ale... nie była to praca, którą można - odkładać. Woda po prostu spod rąk zagarniała ludzkie mienie. Między ratownikami i powodzią trwała walka, nieustanne wyścigi: kto pierwszy zdąży porwać i wynieść mizerny dobytek. Gdy naładowana łódź dążyła z ocalonymi sprzętami do brzegu, nie wiadomo było, czy zdąży wrócić jeszcze raz w to samo miejsce, czy też wyprzedzi ją woda i porwie, zaleje to wszystko, czego nie potrafili zabrać. I niosła szeroko rozlana rzeka na swych niespokojnych falach najprzeróżniejsze przedmioty, jakby fragmenty codziennego życia, powyrywane ze zwykłych ram przez niespodziewany kataklizm, przez nagłe uderzenie rozhukanego żywiołu. Tu płynie koryto, tam krzak wyrwany z korzeniami, to znów ława z zadartymi w górę nogami, ówdzie drzwi z jakiejś chałupy czy chlewa wyrwane. Przepłynęło to już nie wiadomo jak daleko, może mile całe, trzymając się szczęśliwie na powierzchni, nagle natrafia na jakiś wir, zakręca w miejscu i pogrąża w wodę. Czasem wypłynie znów w jakiejś odległości, a czasem ginie z oczu bezpowrotnie. Przeważnie płyną wodą przedmioty martwe, ale zdarza się czasem, że znajdzie się istota żywa. To płynie gniazdo ptaka na zwalonym drzewie, w gnieździe pisklęta fruwać jeszcze nie umiejące, a przy nich matka, która ratować się nie chce, gdy jej dzieciom grozi niebezpieczeństwo. To znów kot, wczepiony kurczowo pazurami, z trudem utrzymuje równowagę na chwiejącej się, podrzucanej przez fale skrzyni. To kura miota się przerażona w dużym koszu ze słomą, nasiąkającym wodą i powoli pogrążającym się w wodzie. Gdy patrzy się z daleka na ogromny, szeroko rozlany przestwór wodny, wydaje się on równy, cichy i gładki jak powierzchnia zwierciadła. Nie należy jednak ufać temu podstępnemu spokojowi. To odległość wygładza zmarszczki, pod którymi czają się wiry i nurty rwące. W bezpośrednim dopiero zetknięciu żywioł ukazuje swą ukrytą moc, swą nieprzezwyciężoną siłę. O tym, że lepiej nie lekceważyć sobie groźnego żywiołu, rychło przekonał się Andrzej Hanusik, dzielnie wraz z Piotrem i Kasprem uwijający się przy ratowaniu. Jak zwykle w najgorszych nawet sytuacjach życiowych nie tracił pogody i humoru. Dowcipkował, przygadywał uciesznie, podśpiewywał wesoło, pokpiwał z zalęknionych, biadających, wyrzekających na klęskę. - Moja Bielaska! Moja karmicielka jedyna! Ratujcie ją, dobrzy ludzie, bo zginie marnie! Co ja bez niej pocznę, sierota nieszczęśliwa! - lamentowała jakaś stara babina. Chwytała za ręce ratowników, którzy dopiero co dobili do brzegu łodzią, wyładowaną ubogimi statkami domowymi i oddawali je w ręce właścicieli. - A gdzież to, babciu, mieszka ta wasza karmicielka? - po swojemu żartobliwie zapytał Andrzej. - W tej tam szopce! - wskazała babina drewnianą budę, stojącą w odległości kilkudziesięciu kroków, w pobliżu głównego nurtu kotłujących się fal. - Wyratujcie! Innym sprzęty ratujecie, a to przecież żywe stworzenie, moja kózka jedyna. - Gdzie tam żywe stworzenie, babciu! Na pewno już woda waszą kózkę zalała. Topielec z niej, a nie żywe stworzenie! - Nie gadajcie byle czego! Żyje jeszcze moja karmicielka! Słyszę, słyszę przecież jej żałosne beczenie. Ratujcie ją! - No, to co? - zwrócił się Andrzej do Piotra. - Dobrodzieje najdroższe! Popłyńcie, uratujcie! - prosiła babina. Chwyciła rękę Piotra i pocałowała ją szybko. - Oszaleliście, czy co? Nie ksiądz jestem! - żachnął się Piotr. - Ano cóż? - zwrócił się do Kaspra. - Popłyńmy po tę kozę... Wskoczyli znów do łodzi. Możliwość ocalenia kozy była niewielka. Gdy zbliżyli się do stajenki, usłyszeli rzeczywiście rozpaczliwe beczenie uwięzionego zwierzęcia. Samo podpłynięcie do stajenki, którą prąd chwiał rozwalając powoli i odrywając poszczególne deski, było niebezpieczne i przedstawiało duże trudności. A jak dostać się do środka, uwolnić kozę z uwięzi i załadować ją do łodzi? - Podpłyńmy! - wołał Andrzej. - Dostanę się do kozy przez dach! Nie darmo był akrobatą. W chwili gdy łódź porywana przez prąd przepływała koło stajenki, Andrzej chwycił się jakiejś belki, zawisł na niej i podciągnął się szybko na dach. Piotr i Kasper z trudem wymanewrowali łódź z prądu i odsunęli ją na spokojniejsze miejsce. Teraz musieli ją podciągnąć w górę prądu, znów włączyć weń i przepłynąć po raz drugi obok stajenki. Ponieważ nie można było zbyt długo zatrzymywać się przy tym niepewnym oparciu, musieli wybrać chwilę, gdy Andrzej będzie gotów do skoku. W odległości kilkudziesięciu kroków, na nieznacznym wzniesieniu stała gromada ludzi, z zapartym tchem obserwująca niebezpieczne widowisko. Andrzej zerwał szybko kilkanaście gontów pokrywających dach. Między powyrywanymi deskami ludzie patrzący z brzegu widzieli jego sylwetkę; widzieli, jak wybrawszy belkę w wiązaniu zawisł na niej uczepiwszy się nogami, głową na dół. Z nożem w ręce starał się dosięgnąć sznura, na którym dusiła się przywiązana koza. Udało mu się to po kilku wysiłkach. Wydał okrzyk tryumfu i zamachał radośnie ręką ku widzom na brzegu. Koza pływała wewnątrz komórki tłukąc się o jej ściany. Teraz należało znów podpłynąć łodzią pod stajenkę i przez wyrwy w ściance wyciągnąć bydlątko z zamknięcia. Kasper i Piotr czekali na odpowiednią chwilę: Andrzej ukazał się znów na dachu. - Zabierzcie mnie z tej bezludnej wyspy! - wołał wesoło, starając się przekrzyczeć łoskot fal. Wioślarze pchnęli łódź w środek nurtu. Nagle silniejsza fala uderzyła w nadwątlone ściany stajenki. Budynek zachwiał się mocno i przechylił gwałtownie. Andrzej na chwilę stracił równowagę, o mało nie runął z dachu do wody, schwycił się wreszcie belki szczytowej. W tej chwili uderzyła nowa fala. Szopka zamieniona momentalnie w bezkształtny stos desek i belek, runęła. Andrzej otrzymał silne uderzenie w głowę i spadł do wody. Piotr i Kasper rozpaczliwie walczyli z prądem, by szczątki szopki nie przewróciły łodzi. Kasper jednak widząc, co się dzieje z Hanusikiem, rzucił wiosło i bez namysłu skoczył do wody. Udało mu się schwycić go za ubranie. Drugą ręką trzymał się burty łodzi. Była to chwila strasznego napięcia, chwila nierównej walki ludzi z rozszalałym żywiołem. Piotr nie mógł pomóc Kasprowi, bo cały wysiłek musiał skierować na wyprowadzenie łodzi z wirów. Rozpaczliwie szukał gruntu, wpierał weń wiosło, aż gięło mu się w rękach, i wolno, cal za calem wypierał łódź z rwącego nurtu. Najkrótsza przerwa, najmniejsze zelżenie wysiłku przekreślało zdobyty teren. Prąd znów porywał łódź, wciągał ją w wir, okręcał, grożąc w każdej chwili przewróceniem lub rozbiciem. Nie łatwiej było Kasprowi, który jedną ręką trzymając się kurczowo łodzi, drugą podtrzymywał zwisającego bezwładnie Hanusika. Wreszcie Piotrowi udało się wyprowadzić łódź z niebezpiecznego prądu na płytszą i spokojniejszą wodę. Gdy zbliżał się do brzegu, kilku mężczyzn skoczyło mu na pomoc i brnąc po pas w wodzie posuwało się w kierunku łodzi. Przyciągnęli ją do brzegu i pomogli Kasprowi wyciągnąć nieprzytomnego Andrzeja. - Trzeba postarać się o nosze i odnieść rannego do domu mistrza Darmopycha - zarządził Piotr ledwie już trzymający się na nogach. - I my chyba z nim pójdziemy - rzekł Kasper szczękając zębami po przymusowej kąpieli. - Przemokłem do cna. A i tobie, Piotrze, należy się odpoczynek; przecież nie spałeś od wczoraj. - Ja tu odpocznę - zaprotestował Piotr - ale ty idź co żywo do domu przebrać się z mokrej odzieży... - Albo pójdziemy razem, albo zostanę z tobą. Mokra odzież nie dziwota. Nie jestem żaden paniczyk ani delikacik... Może wreszcie zdecydowaliby się na pójście do domu, bo już obaj ledwie trzymali się na nogach, gdy niespodziewanie podbiegł do nich Maciek przejęty i poruszony. - Kasprze, Piotrze! - zawołał. - Doktor... ten doktor, którego spotkaliśmy. On jest jeszcze u Kuszków. Wszyscy oni tam są, a chata dokoła zalana wodą. Zginą! Ratować ich trzeba! Nikt o tym nie wie, na ratunek nie spieszy! Dobrze, że was znalazłem! Piotr poderwał się z ziemi. - Doktor... Kuszka... Mocny Boże! Przecież Wojciech ranny, Kuszkowa chora... I tych dzieci kilkoro... Zapomniał, że przed chwilą nogi uginały się pod nim, a w głowie huczało jak w młynie. Kasper ociekający wodą już szedł szybko ku łodzi. Obaj z Piotrem znów chwycili za wiosła. - Mogę jechać z wami? - pytał Maciek doganiając Kaspra. - Musimy jechać, żeby wskazać drogę - z przekonaniem oświadczył Janek i pierwszy wskoczył do łodzi. Sygnały podawane przez doktora Mikołaja pozostałyby na pewno niedostrzeżone, gdyby nie wypady chłopców - Janka i Maćka - wyruszających na wyludnione już zupełnie i opuszczone zakamarki przedmieścia. Mieszkańcy domów sąsiadujących z chałupką Kuszków, uciekając w popłochu, zapomnieli o nawiedzonej przez nieszczęście rodzinie. Nikt nie zatroszczył się też o to, aby sprawdzać, czy w opuszczonych domach nie pozostał ktoś, kto nie mógł uciekać o własnych siłach. A tymczasem woda podnosiła się ciągle, dotarcie do zalanych domków stawało się trudniejsze, a grożące im niebezpieczeństwo coraz większe. Łódź popychana wiosłami przez Piotra i Kaspra posuwała się początkowo szybko po płytkiej i spokojnej wodzie. W miarę oddalania się od suchych jeszcze miejsc woda była głębsza, trudniej było sięgnąć wiosłem gruntu, trudniej utrzymać się na zamierzonym kursie, bo łódź znosiły i porywały prądy ciągle zmieniające swą siłę i kierunek. Woda wzbierając rozlewała się coraz szerzej; zwalczywszy na swej drodze jakąś przeszkodę i otwarłszy sobie spadek, biegła gwałtownie ku niemu tworząc nowy nurt. Widzieli już przed sobą chatę Kuszki, ale dotarcie do niej nie było łatwe. Trzeba było walczyć z prądem, wymykać mu się, cofać i ustępować, i na nowo szukać drogi. Widzieli czarną płachtę powiewającą nad dachem, rozpoznali doktora Mikołaja w wychylającej się przez wyrwany otwór postaci. - Hop, hoop! - krzyknął Piotr. - Płyniemy do was z pomocą! Doktor usłyszał i dostrzegł ich. Uspokojony zwinął czarny płaszcz i cofnął się w głąb strychu chcąc przygotować wszystko do przenosin. - Ta chałupinka nie wytrzyma długo - orzekł Kasper patrząc na lepiankę, do której płynęli. Widać było niemal, jak domek podmywany przez fale osiada i przechyla się coraz bardziej. Zapominając o zmęczeniu obaj wioślarze naparli mocniej na wiosła, aby szybciej przedrzeć się przez znoszący ich przeciwny prąd. Wreszcie dziób łodzi uderzył o ścianę chałupki. - Ile tam jest ludzi? - zapytał Piotr podnosząc głowę ku otworowi, w którym znów ukazał się doktor Mikołaj. - Dwoje ciężko chorych, dwie osoby dorosłe i pięcioro dzieciaków - odpowiedział. - Nie zabierzemy wszystkich naraz! - zmartwił się Piotr. - Nie ma czasu do stracenia. Uratujemy, kogo zdążymy. Dawać najpierw chorych - energicznie komenderował Kasper. Doktor Mikołaj z Pietrzyną donieśli chorych do otworu w dachu, który był teraz jedynym wyjściem z zalanego domku. Maciek i Janek, chwytając się ścian i dachu, utrzymywali w miejscu łódź, a Piotr i Kasper odbierali chorych. Nie był to delikatny i bezbolesny transport. Szczęście, że Kuszka leżał bez zmysłów i nie czuł nawet, jak go szarpią i przenoszą. Kuszkowa, choć cierpiała na pewno strasznie, nie wydała ani jęku. Ułożyli ich, jak się dało, na dnie łodzi. - Możemy zabrać co najwyżej jeszcze dwoje dzieciaków - stwierdził Piotr - więcej łódź nie uniesie. - Zawrócimy duchem i przyjedziemy po resztę - dodał Kasper. Ale z dzieciakami nie poszło tak łatwo. Dotąd zachowywały się cicho i spokojnie. Kiedy jednak trzeba było wybrać dwoje spośród nich, a resztę zostawić, zrozumiały widać, że pozostającym grozi oderwanie od rodziców i rodzeństwa, więc wybuchnęły płaczem i krzykiem. Próżno Pietrzyna i doktor starali się je uspokoić. Jakimiż mieli je przekonywać argumentami, gdy sami zdawali sobie sprawę, że pozostającym grozi zguba. - To... - zdecydowanym głosem oświadczył nagle Janek - ja tu zostanę tymczasem, a te robaki niech jadą. Niedługo wrócicie przecież po nas. - I ja zostanę - porwany decyzją towarzysza postanowił Maciek. - Za nas dwóch może jechać trójka tych małych. Piotr spojrzał pytająco na Kaspra. Zdawał sobie sprawę, że wagantowi niełatwo będzie dać zgodę na takie ryzykowanie życiem wychowanka. Ale Kasper nie wahał się długo. - Zuchy chłopaki! - odpowiedział zmienionym głosem. - No, to właźcie na dach! Podsadził najpierw Janka, któremu doktor podał rękę wciągając go na stryszek, następnie chwycił Maćka, przez moment przytrzymał go w objęciach i przytulił do piersi; a potem podrzucił lekko i uniósł, jak nieraz unosił malca stawiając go na teatralnym podium. Szybko teraz poszło przetransportowanie do łodzi piątki małych Kuszków. Dzieci przycichły i spokojnie przysiadły na dnie łodzi obok leżących rodziców. - Odpychaj! - krzyknął Kasper do Piotra, który po zejściu chłopców z łodzi przytrzymywał ją przy ścianie chałupki. Obaj chwycili wiosła. Prąd porwał i poniósł ją szybko. Droga, na przebycie której stracili z pół godziny, teraz zabrała im kilka minut. Ale minuty te wydawały się Kasprowi bardzo długie. Stale miał przed oczyma lichą, chwiejącą się pod naporem fal chałupkę Kuszków i grupkę zostawionych na jej strychu ludzi, wśród których był Maciek bliski mu niby syn rodzony. Do łodzi zbiegli się ludzie, pomagali wynosić chorych i dzieci. Kasprowi wydawało się, że trwa to nieskończenie długo. Piotr wyczuł niepokój i niecierpliwość towarzysza, rozumiał nurtujące go obawy. - Bierzmy inną łódź i płyńmy z powrotem - zaproponował. Kasprowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Skoczyli ku innej łodzi, której zmęczona załoga przerwała już pracę, i szybko odbili od brzegu. Mimo że zmrok już zapadł, wiosłując ze zdwojoną energią posuwali się szybko przebywaną po raz trzeci drogą. Zręcznie unikali podstępnych nurtów, omijali niebezpieczne przeszkody. Nie odzywali się do siebie ani słowem, ale ruchy ich były zgodne jak podwojone ruchy jednego człowieka. Wspólny wysiłek i wspólne dążenie stworzyło między nimi jakąś wewnętrzną więź. Znali się niedawno, od kilku dopiero dni, a byli dla siebie jak bliscy przyjaciele, rozumiejący się doskonale bez słów, bez wzajemnych, zwierzeń. Z niepokojem wypatrywali przed sobą sylwety znajomej chałupki. Wydawało im się, że z chwilą, gdy znajdzie się w polu ich widzenia, będzie bezpieczniejsza, jakby ich wzrok mógł umocnić, uodpornić przeciwko naporowi, fal jej gliniane ścianki. Dostrzegli ją wreszcie. Zdawało się, że przez krótki czas ich nieobecności przechyliła się na bok i jakby głębiej pogrążyła w wodę. Nagle Kasper krzyknął. Boczna ściana obsunęła się i przechyliła, dach prawie dotknął powierzchni wody. Trzasnęły wiązania, część pokrycia zwaliła się w wodę. Gęstniejący mrok nie pozwalał rozróżniać szczegółów, wyolbrzymiał może rozmiary katastrofy. Rwący w tym miejscu prąd przegradzał im drogę znosząc z obranego kierunku. W porywie rozpaczy Kasper z niezwykłą siłą naparł na wiosło. Drewno nie wytrzymało naporu. Wiosło pękło w ręku, aż zachwiał się i upadł na dno łodzi. Pozbawiona równowagi łódź zakręciła się w miejscu. Piotr szybko zorientował się w sytuacji, przerzucił wiosło na drugą burtę, wyrównał łódź. Na niego spadał teraz cały trud przebicia się przez wiry. A tymczasem gromadka, czekająca na pomoc z biciem serca, liczyła upływające sekundy. Doktor Mikołaj zdawał sobie w pełni sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. Nie chciał jednak dopuścić do paniki. Udawał, że jest całkiem spokojny, starając się swym zachowaniem wpłynąć uspokajająco na swych towarzyszy. Najtrudniej było ze starą Pietrzyną. Jakby dopiero teraz oceniła niebezpieczeństwo, jakby zrozumiała, że każda chwila przynieść może śmierć w falach rozlanej rzeki. Snując najczarniejsze przewidywania uderzyła w lament zaraz po odbiciu łodzi z rodziną Kuszków. - O Jezu najsłodszy! - wyrzekała. - Zostawili nas tu na stracenie! Zawali się ta lepianka, zanim po nas wrócą! Ściany nas przygniotą, wszyscy potoniemy! - Pomódlcie się, ale po cichu, Pan Bóg usłyszy waszą modlitwę. Nie trzeba tak wrzeszczeć - perswadował doktor. - Wstyd, żeby starsza niewiasta taki przykład dawała chłopcom, którzy zostali tu z dobrej woli, bo wiedzą, że przyjaciele nie pozwolą im zginąć. Tylko patrzeć, jak powrócą tu po nas. - Nie powrócą już, wielmożny panie. Kto im każe życie swoje narażać. Nie zdążą... Płaczliwym głosem odmawiała wszystkie znane modlitwy, pojękiwaniem i spazmatycznym szlochem akcentując nabożne inwokacje. Obu chłopcom niewyraźnie zaczęło się robić na sercach. Mimo woli poddawali się przekonaniu o beznadziejności sytuacji. - Módlcie się po cichu, moja droga - surowym głosem powtórzył doktor Mikołaj. - A modlitwa nie przeszkodzi wam w robocie. Musimy zabrać ze sobą, co się da, z chudoby Kuszków. Biedni są, ale uratować trzeba, ile można, z tego, co tu zostało. Pewnie i wy macie tu jakieś swoje rzeczy. Przygotujcie no żywo wszystko, żeby nie było marudzenia, gdyż łódź po nas wróci. Energiczne wystąpienie doktora przywróciło równowagę rozlamentowanej babinie, odwróciło jej myśli od niebezpieczeństwa. - My wam pomożemy! - zaproponował Maciek. Zaczęli więc znosić i wiązać w tłumoki skromną pościel Kuszków, wyciągali ze skrzyni ubogie odzienie. Niewiele to wszystko było warte, ale stanowiło cały majątek biedaków. Doktor Mikołaj wypatrywał oczekiwanej łodzi. Dojrzał ją wreszcie wypływającą zza sąsiedniego domu, oddalonego nie więcej niż sto dobrych kroków. Ale ta niewielka odległość trudna była do przebycia pod prąd. - Jadą już! Za chwilę tu będą! - zawołał doktor wesoło. Przybiegli do niego znosząc resztę tłumoków. Patrzyli wszyscy na łódź śledząc jej walkę z prądem. W pewnej chwili poczuli silny wstrząs, podłoga przechyliła się pod ich stopami. Nad głową zatrzeszczały łamiące się w wiązaniu dachu żerdzie. - Jezus, Maryja! - krzyknęła Pietrzyna. Przez chwilę zdawało się, że cała chałupka rozwala się i leci wraz z nimi do wody. Odruchowo skupili się, zwarli objęci kurczowo ramionami. - No, no, już dobrze! - uspokajał doktor. - Trzymamy się jeszcze. Nie szczypcież mnie, niewiasto, bo będę miał siniaki na rękach! Z zapartym tchem śledzili teraz łódź niosącą im ratunek. Mierzyli okiem zmniejszającą się powoli odległość. Chałupka przekrzywiona była teraz zupełnie na bok. Musieli trzymać się chwiejących belek, aby nie zsunąć się ze stryszku do wody. Do mieszkania Kuszków wejść już nie było można, bo zwaliła się jedna ściana. - Hej, hej! Jesteście tam wszyscy?! - wołał Kasper z daleka. - Wszystko w porządku! - odkrzyknął doktor. - Jesteśmy! - zawołał Maciek, który na dźwięk głosu Kaspra uspokoił się zupełnie i wyzbył reszty strachu. Jeszcze kilka ciężkich chwil oczekiwania, kilka wysiłków Piotra przemagającego opór prądu - i łódź uderzyła o ścianę chałupki. - Prędzej teraz! Skaczcie do łodzi! - nawoływał Kasper. - Ty pierwszy! - Janek ustępował Maćkowi pierszeństwa. - Pierwsza niech zejdzie białogłowa... - Skaczcie, chłopaki! - komenderował doktor. - No złaźże, Janek! - Nie certujcie się, bo nie mogę utrzymać łodzi! Przestali się wreszcie targować i jeden za drugim zeskoczyli zgrabnie do łodzi. Ale teraz dopiero rozpoczęła się komedia z Pietrzyną. Stara za nic nie chciała wykonać zbawczego skoku z zagrożonego strychu do łodzi ratowniczej. Certowała się jak młoda dziewczyna. - Niech wielmożny pan skacze. Ja tam nie będę - upierała się. - Nie droczcież się, niewiasto - ze złością już wołał Kasper. - Tu nie gospoda i nie do tańca was prosimy. Skaczcie, bo was zostawimy i woda zabierze was razem z chałupą. - Stara już jestem - broniła się Pietrzyna. - Gdzie mi tam skakać przy chłopach... - Zsuńcie się tylko na skraj. Zsadzimy was - namawiał Piotr. - Potoniemy przez was wszyscy - straszył doktor. - Siadajcie, wasza miłość - zawołał wreszcie Kasper ze złością. - Niech baba ostaje, kiedy głupia! Doktor chwycił niewiastę wpół i ciągnął do otworu, chcąc po prostu zepchnąć ją do łodzi, ale broniła się rozpaczliwie i z taką siłą, że nie dał rady. - Skaczcie, panie! - wołał Piotr. Doktor puścił szamocącą się babinę, machnął zrezygnowany ręką i podszedł do zejścia. W tej chwili jakaś mocniejsza fala uderzyła w chałupinkę. Groźnie zatrzeszczały krokwie, część dachu zsunęła się do wody. - Prędzej! - krzyknął alarmująco Piotr obawiając się, że spadający dach przywali łódź i przewróci ją do góry dnem. Pietrzyna wrzasnęła piskliwie, jednym skokiem znalazła się przy otworze, odepchnęła doktora i rzuciła się głową na dół do łodzi. Ten rozpaczliwy skok o mało nie spowodował katastrofy. Łódź zachwiała się gwałtownie. Piotr i chłopcy, którzy wczepiając się w dach i ściany przytrzymywali łódź w miejscu, omal nie powpadali przy tym wstrząsie do wody. Pietrzyna skręciłaby kark niechybnie, gdyby nie wpadła na Kaspra. Razem z nim runęła na dno łodzi. - Trzymaj! - wrzeszczał Piotr do chłopców. Kasper klął wbrew swym zwyczajom, nie mogąc wydostać się spod Pietrzyny, która przygniotła go całym swym ciężarem, majtała w powietrzu gołymi nogami, starając się znaleźć dla nich punkt oparcia, i krzyczała piskliwie. Szczęściem doktor Mikołaj nad podziw zgrabnie na swój wiek skoczył do tańczącej łodzi. - Puszczaj! Odpychaj! - zawołał Piotr. Zwolnioną nagle z uwięzi łódź uniósł prąd i gwałtownie oderwał od chwiejącej się ściany; za nią, jakby szarpnięte, poleciały i zwaliły się do wody resztki chałupiny Kuszków. Piotr chwycił wiosło i szybkimi przerzutami doprowadzał łódź do równowagi, kierując ją na spokojniejsze wody. Umknęli goniącym ich krokwiom i snopkom słomy z pokrycia dachu. Kasper wydostał się spod wierzgającej niewiasty. Pietrzyna zawstydzona przycupnęła cicho na dnie. Łódź płynęła już spokojnie i szybko po gładkiej powierzchni wody. Cisza i spokój, jakie nastąpiły po pełnych napięcia chwilach, wydawały się Maćkowi tak błogie, że aż nierzeczywiste. Czy naprawdę jest powódź? Czy istnieje niebezpieczeństwo i czy śmierć tak z bliska zaglądała im przed chwilą w oczy? Woda dokoła była gładka, polśniewająca odblaskami księżyca, który w całej krasie wypłynął właśnie zza zwału uciekających szybko chmur. Dobrze i bezpiecznie jest w łodzi. Dobrze jest żyć. ROZDZIAŁ XI Dzień patronów miasta, świętych Apostołów Piotra i Pawła przyniósł szczęśliwy przełom w pogodzie i powodzi. Po czterech dniach nieprzerwanego deszczu, w sobotę pod wieczór niebo przetarło się trochę. A ponieważ w dniu tym przypadała akurat pełnia, można więc było spodziewać się pogody przez następną kwadrę. Woda w rzece przestała przybierać, uspokoiły się jej ruchome i zmienne nurty. Gdy spojrzało się w stronę rzeki z położonych na wzgórzach Nowych Ogrodów albo ze szpitala Świętego Łazarza na Wildzie, widać było szeroko rozlane jezioro o gładkiej jak zwierciadło powierzchni i tylko gdzieniegdzie rozrzucone wysepki, domy ze wszystkich stron otoczone wodą. Do obejścia mistrza Darmopycha powódź szczęśliwie nie dotarła. Życie tu zaczęło szybko wracać do normalnego biegu. Nie tak natomiast łatwo było powrócić do codziennych spraw w wędrownej trupie wagantów. Nie próbowano nawet wznowienia występów, choć miałyby może szansę powodzenia. Zespół bowiem został dotkliwie zdekompletowany. Brakowało w nim kilku najważniejszych aktorów. Nie wiadomo było nadal, co się dzieje z Krystą. Andrzej Hanusik leżał nieprzytomny w szpitalu Świętego Łazarza, gdzie dzięki wstawiennictwu doktora Mikołaja dało się go ulokować. Michał-siłacz znalazł zatrudnienie u młynarza i rozstał się z wędrownym towarzystwem, przekładając osiadłe życie w mieście nad wagancką dolę. Staszek i Hendryk, już w pierwszym dniu ulewy widząc, że się na dłuższe bezrobocie zanosi, poprosili Kaspra o pozwolenie odwiedzenia krewnych mieszkających gdzieś w pobliżu Poznania. Najważniejszym jednak powodem przymusowego unieruchomienia trupy była choroba Kaspra. W wigilię uroczystości świętych Piotra i Pawła, gdy po uratowaniu rodziny Kuszków wrócili późnym już wieczorem do domu Darmopychów, byli obaj z Piotrem tak pomęczeni, że nawet myśleć im się nie chciało o posiłku. Kasper poszedł wprost do szopki i jak stał, w przemoczonym odzieniu, rzucił się na siano. Gdy w pół godziny później Maciek, posiliwszy się uprzednio w kuchni, przyszedł do szopki, nie mógł go w żaden sposób obudzić i namówić do zjedzenia bodaj kęsa chleba z serem, który dla niego przyniósł. Musiał zrezygnować z bezskutecznych wysiłków, zgarnął więc trochę siana i okrył nim swego opiekuna, aby w nocy nie przemarzł. Nazajutrz rano wagant ledwie zwlókł się z posłania. Czuł się bardzo źle - to było mu gorąco i duszno jak w dzień upalny, to go dreszcze chwytały, że zębem o ząb nie mógł trafić. Jeść mu się nie chciało, pił tylko wodę, kubek za kubkiem. Bolały go wszystkie kości. Rozmawiał z towarzyszami, rachunki z nimi przeprowadzał, dzielił pieniądze zebrane w czasie dni przedjarmarcznych. Ale sam czuł, że do występów nie nadaje się i nie próbował organizować na nowo przedstawień. Przez cały dzień trzymał się jeszcze jakoś na nogach, choć ani do kościoła nie poszedł, ani w ogóle poza wrota obejścia nie wyjrzał. Ale pod wieczór gorączka wzrosła i półprzytomny powlókł się na swoje posłanie do szopki. W nocy majaczył, zrywał się, wykrzykiwał nieprzytomnie, aż zaniepokojeni towarzysze na zmianę przy nim czuwali. Kuśnierka, która jak każda starsza niewiasta znała się coś niecoś na chorobach i ich leczeniu, warzyła dla Kaspra zioła, kazała nacierać go jakimiś nalewkami. Ale Piotr dowiedziawszy się o chorobie waganta, z którym wspólne trudy i wspólnie przeżyte niebezpieczeństwo bardzo go zbliżyły, uznał, że nie można polegać na babskich lekach, i uprosił doktora Mikołaja, aby chorego odwiedził. - Ta szopka - orzekł doktor - bardzo jest przyjemna na noclegi dla zdrowych ludzi, ale dla chorego wcale się nie nadaje. Należałoby go przenieść do jasnej, suchej izby, położyć na wygodnym łożu z pościelą. Chory wypocić się musi, pijawki lub bańki cięte postawić trzeba. Jakże to robić wszystko tutaj, gdzie wiatr jak chce wieje i deszcz przez dach przecieka? Choremu zaszkodzić może taka pomoc. - Chętnie przeniósłbym go do swojej izdebki - oświadczył Piotr. - Nie wiem tylko, czy mistrz pozwoli. Znał dobrze mistrza Darmopycha, który mile widział wagantów, dopóki ich pobyt dawał mu zysk i uprzyjemniał wieczory wesołymi gawędami i popisami. Teraz jednak, gdy zaczął powątpiewać, czy waganci będą mieli czym płacić, chętnie by się ich pozbył. Na prośbę Piotra, by zezwolił przenieść chorego Kaspra do domu, żachnął się z oburzeniem. - Cóż to, szpital w domu urządzić mi każesz?! Co ci do wagantów? Ani on ci brat, ani swat. A Bóg raczy wiedzieć jaka to choroba. Pozarażać nas chcesz? Dla włóczęgów każesz mi zdrową głowę kłaść pod Ewangelię? Mało mam swoich zmartwień? - Przecież w chorobę się wpędził innym pomagając, narażając życie dla ludzi, których nie znał i nigdy nie widział. Obowiązek chrześcijański nakazuje pomóc mu, gdy w gorączce leży bez przytomności... - perswadował Piotr. - Cóż to ja za wszystkich mam płacić? Innym pomagał, niech mu inni pomogą! Ja mam żonę i córkę. Nie mogę ich życia i zdrowia narażać na niewiada jaką chorobę, do domu wpuszczając chorego... - Doktor powiada, że ta choroba zarazą nie grozi... - Grozi, nie grozi! Doktor mądry człowiek, ale i on pomylić się może, a strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nigdy bym sobie nie darował” gdybym miękkości serca uległ i dla poczciwego nawet - ani słowa - człowieka, ale obcego, zdrowie rodziny i wszystkich domowników na szwank wystawiał. Piotr burzył się na tę obłudę mistrza, który zawsze potrafił znaleźć szlachetne pobudki dla swych sobkowskich poczynań, ale nie widział możliwości przeciwstawienia mu się i przeprowadzenia swojej woli. Chętnie wygarnąłby mu kilka słów gorzkiej prawdy, chętnie by oznajmił, że niemiła mu jest praca u człowieka nie widzącego nic poza własnym zyskiem i własną skórą. Pohamował jednak złość, połknął słowa, które mu się na usta cisnęły, bo wiedział, że po takiej przeprawie musiałby zbierać manatki i wynosić się z domu. Nie uląkłby się tego pewnie, ale powstrzymywała go myśl o Jagusi, myśl, że w ten sposób straciłby ją na zawsze i bezpowrotnie. Machnął tedy ręką, odwrócił się i bez słowa wyszedł z izby. Powrócił do leżącego bez przytomności Kaspra i krzątającego się przy nim doktora. - Mistrz ani słuchać nie chce. Boi się zarazy, nie chce kłopotu brać na głowę. Wiadomo, zysku z tego spodziewać się nie można. - Szkoda - zmartwił się doktor. - Ale cóż robić? Siłą wnosić chorego nie możemy. Lepiej by tu było, bo dalekie przenoszenie choremu dobrze nie zrobi. Ale cóż! Musimy pomyśleć o innym dla niego locum. - W mieście trudno teraz o jakąś izbę. Wszędzie powodzian pełno. - Przewiedzieć się trzeba. Powódź nie potrwa długo. Woda już opada. Ludzie zaczynają wracać do domów. Przykażę swojej babie, żeby przepytała między ludźmi. Na pewno znajdzie się jakaś izba, którą będzie można wynająć. Jakoż na drugi dzień Janowa, która prowadziła gospodarstwo domowe doktora Mikołaja, znalazła i na jego polecenie wynajęła izdebkę w kamienicy Groffów przy ulicy Wodnej. Po raz pierwszy od wielu lat Kasper Mrugała miał się stać właścicielem stałego na czas dłuższy miejsca zamieszkania. Od dawna nie zdarzało mu się popasać długo w jednym miejscu. Teraz zmusiła go do tego choroba. Żywo i sprawnie przebiegało urządzanie Kaspra na nowej kwaterze. Kuśnierka miała razem z nim zamieszkać, aby się chorym opiekować. Trochę sprzętów, stół i kilka stołków zaofiarował od siebie doktor Mikołaj. Piotr zbił z desek prycze i postarał się o słomę na posłania. Resztę potrzebnych rzeczy do urządzenia mieszkania znalazła Kuśnierka w mieszczącym niespodziewane skarby wozie wagantów. Pozostali waganci za zgodą mistrza Darmopycha kwaterowali jeszcze nadal w szopce. Postanowili przetrwać jakoś do chwili, gdy będą mogły zadecydować się dalsze losy wędrownej trupy. Choć wiedzieli, że znowu czeka ich życie pełne trudów i niewygód, nie chcieli rezygnować z waganckiego rzemiosła i szukać innego stałego zajęcia. Zbliżały się żniwa, a z nimi okres dużego nasilenia robót rolnych. W tym czasie sezonowy robotnik bywa bardzo poszukiwany. Można więc liczyć na łatwe znalezienie pracy, która w każdym bądź razie pozwoli przetrwać aż do powrotu Kaspra do zdrowia. Z Kasprem miał się przenieść do miasta także Maciek. Ale projekt ten pokrzyżował niespodziewany powrót Krysty. Zjawiła się tak samo, jak znikła, niespodziewanie, jakby wypłynęła z mroku i mgły. Pierwszy zobaczył ją Piotr. Wrócił z miasta po przewiezieniu rzeczy Kaspra na nową kwaterę i - jak co wieczór - zajęty był doglądaniem wieczornego obrządku. Zapierał właśnie bramę wiodącą do podwórza. Zauważył, że jeden słup obruszył się trochę, rozważał więc możliwości naprawy. Nagle spostrzegł zbliżającą się ku niemu jakąś ciemną postać. Jakby wyszła z zapadającego już mroku i stanęła przed nim niespodzianie. - Krysta! - nie potrafił powstrzymać okrzyku. - Wyście to? - Ja! Wracam! - powiedziała cicho i spokojnie. - Gdzieście byli?! Co się z wami tyle czasu działo? My tu nie wiemy... - urwał. Patrzyła na niego spokojnie, milczeniem dając mu odczuć niestosowność jego gwałtownych pytań. Uśmiechnęła się jakby lekceważąco i nie odpowiedziawszy ani słowem, chciała go minąć i wejść do domu. - Nie macie tam po co chodzić - zastąpił jej drogę. - Nasi wyjechali? - Kilku ostało jeszcze, ale Kaspra przewieźliśmy do miasta i Kuśnierka jest z nim razem. - Przewieźliście Kaspra? - Zachorzał. Nie można było trzymać go w szopce. Bez zmysłów leży. - Z czegóż mu to przyszło? - zapytała przygnębiona. Widać wiadomość ta poruszyła ją głęboko. - Przy ratowaniu w czasie powodzi przemókł i przeziąbł. W gorączkę go potem rzuciło. Andrzej Hanusik też przy tym ratowaniu mocno ucierpiał. Do szpitala go zabrali. Krysta milczała chwilę. - Kuśnierka, mówicie, z Kasprem wyniosła się do miasta? - Ano! I Maciek z nimi... Jeśli chcecie iść do nich, to was podprowadzę. Tu... tu was nie przyjmą. Izdebka, w której sypialiście, już zajęta... - Pójdę do nich! - Myślę, że to najlepiej. Chodźmy, bo już się zmierzcha i niedługo do nocnej godziny. - Sama pójdę! Powiedzcie mi tylko, gdzie to. - Wiecie, gdzie ulica Wodna? Tam pytajcie o Groffową kamienicę, blisko Rynku. Wynajęliśmy w niej izbę. - Trafię. Bóg wam zapłać. Ostajcie zdrowi! - Idźcie z Bogiem! Piotr stał dłuższą chwilę bez ruchu. Nie mógł zebrać myśli. Cała rozmowa z Krystą wydała mu się jakaś nierzeczywista niby majak senny. Dziwna dziewczyna! Zawsze otacza ją jakaś tajemnica jak mrok, z którego wyszła i w którym zniknęła. Wrócił na podwórze. Przed domem stała Jagusia w codziennej domowej sukience, przepasana fartuchem. Odeszła widać na chwilę od jakiejś gospodarskiej pracy. Choć i jej postać rysowała się niewyraźnie w zapadającym mroku, wydała mu się istotą żywą, a nie spłoszoną z jakiegoś sennego marzenia. - Skąd wracasz, Piotrze? - spytała ciepło jakoś i serdecznie. - Przy bramie byłem. - Zdawało mi się, że z kimś rozmawiałeś. - Słup się przy wierzejach obruszał. Naprawić będzie trzeba. - Chodź już na wieczerzę. Wszyscy są w izbie. Nie wspomniał ani słowem o Kryście, choć sam nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego przed Jagusią ukrywa spotkanie z wagantką. Czy dlatego, że chciał uniknąć rozmowy o Kryście, jej zniknięciu i całym dziwacznym zachowaniu? A może nie był pewien, czy spotkanie z nią nie było po prostu przywidzeniem? Niezadowolony był i zły na samego siebie. Dlaczego tyle myśli, tyle zainteresowania poświęca tej dziewczynie, która z pewnością nie jest tego warta? Nic dobrego nie wyniknie z tego ani wyniknąć nie może. Odganiał od siebie myśli o Kryście. Spoglądał czule na Jagusię, która roznosząc miski z jadłem kręciła się po kuchni i uśmiechem odpowiadała na jego spojrzenia. Szukał sposobności, aby szepnąć jej bodaj kilka miłych słów. A jednak wspomnienie Krysty wracało natrętnie. Spokoju nie dawała mu tajemnica jej zniknięcia, jeszcze bardziej pogłębiona przez niespodziewany powrót. Krysta nie miała zwyczaju tłumaczyć i wyjaśniać powodów swego postępowania. Nie tylko Piotrowi, ale nikomu nie zamierzała zwierzać się i opowiadać, gdzie spędziła prawie tydzień od chwili swojego zniknięcia. Do izby, w której leżał nieprzytomny Kasper, weszła, jak gdyby wracała z krótkiej przechadzki, jakby z wszystkimi obecnymi widziała się niedawno. Zrzuciła z ramion chustę jakąś czy płachtę, w którą była owinięta, i podeszła wprost do łoża Kaspra. Maciek wybałuszył na nią oczy, jakby marę zobaczył, usta otworzył ze zdziwienia. Nawet Kuśnierka, nie zdradzająca nigdy gwałtownych wzruszeń, odwróciła się od pieca i zastygła jak posąg zdumienia. Krysta nie zwróciła uwagi na objawy zaskoczenia, jakie wywołało jej przybycie. Pochyliła się nad Kasprem i położyła dłoń na jego czole, odsunąwszy namoczoną szmatę. Chory poruszył się niespokojnie i coś zamamrotał. - Dawno tak bez przytomności leży? - spytała cicho. - Wczoraj w nocy gorąc taki nań uderzył, że pamięć stracił - odpowiedziała Kuśnierka. - Doktor był u niego? - Był kilka razy. - Doktor Mikołaj, uczony i znakomity doktor - dorzucił szybko Maciek. - Obiecał Kaspra wyleczyć, bośmy mu życie ocalili ratując go z zalanego domku. - Pewnieście się umęczyli czuwaniem nad chorym. Odpocznijcie teraz. Ja was zastąpię. - Głodna może jesteś? Wieczerza zaraz będzie! I Krysta, jakby nic nie zaszło, weszła w normalny tryb życia. Zmieniała się z Kuśnierką w czuwaniu przy chorym, pomagała starej w gotowaniu i sprzątaniu, w wolnych chwilach szyła sobie jakieś suknie. Nikt jej o nic nie pytał, a ona nie kwapiła się ze zwierzaniem, z opowiadaniem przeżyć swoich z dni, które spędziła poza zespołem waganckiej trupy. Dopiero gdy po kilku dniach Kasper zaczął odzyskiwać przytomność i przychodzić powoli do sił, gdy zaczęły się spokojne gawędy przy jego łożu, Krysta zaczęła mówić - i wreszcie wyszła na jaw historia jej zniknięcia. Powstała z jej krótkich, niechętnie podawanych relacji, a bohaterami - prócz Krysty - byli szlachcice, dziwnym zbiegiem okoliczności często w ostatnim czasie krzyżujący swe drogi z drogami wagantów: pan sędzic Rostarzycki podczaszyc Radwan oraz ich zaufany pachoł, Grzegorz. - Aniśmy spostrzegli, kiedy wyszłaś, i nikt nie wiedział dokąd... - Deszcz lał... To było trzeciego dnia po świętym Janie. Zbrzydło mi już siedzenie w izbie. Przypomniałam sobie, że po ostatnim spektaklu przy czarnej sukni oderwała się koronkowa falbana. Pomyślałam, że przyszyć by ją trzeba. Bałam się także, że skrzynia z moimi strojami w szopie zamoknąć może. Na pewno żadnemu z chłopów do głowy nie przyjdzie, żeby do niej zajrzeć i usunąć ją w suche miejsce. Tak też było. Dobrze, że poszłam, bo wszystko zapleśniałoby od wilgoci. Było już chyba pod wieczór, chociaż dobrze nie wiem, bo cały dzień od chmur było ciemno. Owinęłam się w chustę, żeby nie przemoknąć, i poszłam ku naszej budzie. - Przemykając się pod domami okrążyłam Rynek i weszłam już w ulicę Zamkową... - opowiadała Krysta. Nie zwróciła uwagi na to, że w chwili gdy mijała kamieniczkę Wolffowiczowską, z mieszczącej się tam gospody „Pod Złotym Runem” wytoczyła się na ulicę cała gromada podchmielonych mężczyzn. Chciała ich szybko minąć, ale jeden z nich, usiłując zatrzymać samotnie przechodzącą niewiastę, uchylił chusty zacieniającej jej twarz i zajrzał w oczy. Krysta odwróciła szybko głowę, ale napastnik poznał ją widać i cofnął się bez słowa, dając jej wolną drogę. Bez przeszkód dotarła Krysta do waganckiej szopy i dostała się do jej wnętrza. Drzwi nie były zamknięte, ale w środku dowołać się nie mogła żadnego z dyżurnych wartowników. Michał-siłacz, znudziwszy sobie bezczynne siedzenie w półciemnej szopie, wyszedł widać do miasta, a Hendryk chrapał, aż grzmiało. Krysta rozjaśniła ledwie smerlący się kaganek i przy tym świetle rozpoczęła przegląd kostiumów. Trwało to dość długo. Pogrążyła się w pracy i w jakichś widać rozmyślaniach, bo nie zwracała uwagi na nic, co się dokoła niej i poza szopą działo. Później dopiero wyjaśnił się jej cały bieg wypadków. Ktoś pewnie szedł za nią, widział, jak weszła do szopki, i bacznie uważał, co robi. W pewnej chwili usłyszała jakiś szelest, podniosła głowę, ale poza niewielkim kręgiem światła, rzucanym przez kaganek, nic dostrzec nie mogła w ciemności. Podniosła się. Nagle z mroku wyskoczyło kilka postaci. Nie zdążyła krzyknąć, gdy jakaś płachta spadła na jej głowę. Objęły ją mocne ręce, poderwały w górę i poniosły. Próbowała szarpać się - napastników było wiele od niej silniejszy. Krzyczała - narzucona płachta zatykała usta i tłumiła głos. Musiała zrezygnować z walki, przestała się bronić i szarpać. - Przed samą szopą stała przygotowana karoca, do której wskoczył ze mną ten, co mnie niósł - ciągnęła Krysta. - Wydawało mi się, że jedziemy długo. Może umyślnie krążyli dla zmylenia śladów, a może tylko tak mi się wydawało. Zatrzymali się wreszcie. Napastnik znów wziął mnie na ręce i niósł gdzieś, potem położył na miękkim posłaniu. Poczułam, że mogę poruszać się swobodnie. Spróbowałam wydobyć się ze szmat, którymi byłam owinięta. Udało mi się to bez trudności. Leżałam w wygodnym łożu, w bogatej komnacie, którą jasno oświetlał wieloramienny świecznik. Komu strzeliła do głowy szalona myśl porwania mnie - myślałam. Nie bałam się wcale. Ciekawa byłam tylko, czy widział ktoś to moje porwanie, czy was o tym zawiadomi i czy przyjdziecie mi z pomocą... - Nikt nic nie widział - odpowiedział Kasper - Hendryk chyba... Ale spał pewnie, ani się obudził. A może... zataił przede mną? Wypytywałem przecie wszystkich towarzyszy, kto i’ kiedy widział cię ostatni. Wyszłaś z domu nie wiadomo kiedy i dokąd, a później nikt cię już nie widział. - Tak też myślałam od razu i wiedziałam, że liczyć mogę tylko na własne siły, bo nikt mnie szukać nie będzie. I nie wiem czemu, ale od razu przyszło mi na myśl, że w tym porwaniu nie czyja inna jest ręka, tylko tego zatraconego szałaputy, sędzica Rostarzyckiego. Kasper aż się uniósł z wrażenia na posłaniu. - Znowu on! Lepiej może nie powiadać o tym Piotrowi, boby go chyba krew zalała z pasji. A i lepiej... nikomu nie gadać. Po co ludzie mają po próżnicy strzępić sobie języki? - Piotrowi? Czemuż to ma specjalnie obchodzić Piotra? Kasper opadł z powrotem na poduszki. - Lepiej, żeby nie obchodziło, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ale... nie lubi on tego szlachcica... Mów, co się dalej z tobą działo? - Sama nie wiem, który z nich dwóch jest gorszy - rozważała głośno Krysta - czy sędzic, czy ten jego zły duch, Radwan. Rostarzyckiego dostatek roznosi i fantazja. Co mu druhowie podszepną, to rad w czyn wprowadza, choćby to było największe szaleństwo. A Radwan... Ten jak szatan-kusiciel koło niego się kręci. Udaje skromnego, a drzemie w nim ukryta duma. Rostarzycki pohulać lubi, byle głośniej, byle się wyszumieć. A Radwana cieszy, gdy komuś dopiecze, udręczy, zgnębi. Zły to człowiek i niebezpieczny. On to moje porwanie obmyślił, niby chcąc sędzicowi wygodzie. Ale to, zda mi się, raczej miał na myśli, żeby mnie sponiewierać, na mnie się pomścić. Bom go wydrwiła, gdy raz po spektaklu przyczepił się do mnie z amorami. Odcięłam mu szpetnie, aż się śmieli ludziska i kpili sobie z niego. Zapamiętał to widać, na wąs sobie namotał. - Krzywdę ci jaką uczynił? - Planował to pewnie, alem się przy pomocy Boskiej jakoś wybroniła. Najpierw przyszedł do komnaty, w której mnie zamknęli, i dworność wielką udając rozpowiadał mi, jakom do serca przypadła jego druhowi, jaśnie wielmożnemu i bogatemu paniczowi, z czego wielki mogę mieć pożytek, bo mnie klejnotami obsypać może, w atłasy ubrać, jedwabie i aksamity, byłem mu tylko była powolna i potrafiła wykorzystać jego łaski. Zaprosił mnie później na wieczerzę, do której zasiedliśmy we troje: ja, Rostarzycki i tenże Radwan. Pić z nimi nie chciałam i ani myślałam zabawiać paniczów. Rostarzycki pił dużo i z początku zaczął się do mnie obcesem zalecać. Ale czułam, że to«tylko Radwan wmówił mu jakiś do mnie afekt. Anim go nie zachęcała do tych zalecanek, anim udawała niedostępną, bo czułam, że opór zachęci go i zapały rozdmucha. Znudził się więc szybko w mojej kompanii, wypił co niemiara i spać poszedł. Radwan ledwie na nogach trzymającego się wyprowadził. Gdy zostałam sama, pomyślałam o ucieczce. Ale okna zamknięte były mocnymi okiennicami, a drzwi pilnowali hajducy. Wymknęłam się do izby na piętrze, gdzie mnie przedtem zamknięto. Prześpię tu noc - myślałam - a o dniu wydostać się spróbuję. Klucz tkwił w drzwiach, więc zamknęłam je od wewnątrz i spokojnie położyłam się w wygodnym łożu. Radwan przychodził jeszcze pod drzwi, błagał, bym go puściła, przysięgał, że tylko powiedzieć mi chce coś ważnego. „Jutro mi to powiesz, waćpan - odpowiedziałam mu przez drzwi - dziś jestem zbyt śpiąca na słuchanie.” Klął, pięściami w drzwi tłukł, ale w końcu opamiętał się i dał mi spokój. Chciałam drugiego dnia, skoro świt, przez okno z piętra wyskoczyć i uciec przed natrętnym zalotnikiem. Ale przekonałam się, że jedyne w tym pokoju okno ma mocną żelazną kratę. Wychodziło na ogród, więc i krzyków moich nikt stamtąd usłyszeć nie mógł. Musiałam czekać na inną do ucieczki okazję. W ciągu dnia Radwan przychodził do mnie kilkakrotnie. Otworzyłam drzwi z klucza, a klucz schowałam, by się znów zamknąć, gdy zajdzie potrzeba. We dnie nie potrzebowałam się zamykać. Wiedziałam, że szlachciura nie poważy się na gwałt, bo zawsze krzyku mogę narobić takiego, że ludzie się zbiegną, a i sama bronić się też potrafię. Jakoż Radwan różnymi sposobami zniewolić mnie próbował. Prosił i groził, zapewniał, że miłość do mnie pali go jak ogień, i najgorszymi słowy mnie znieważał szkalując cześć moją niewieścią. Wreszcie przysięgał, że się ze mną ożeni, przedstawiał, jaki to honor dla mnie, że szlachcianką zostanę i jaśnie panią. Wyznał mi, że udaje tylko biedaka i chudopachołka, bo przez całe lata ciułając uzbierał już ładną fortunkę. Ba, nawet odkrył przede mną plany swoje najbliższe: przez jakiegoś spowinowaconego dygnitarza ma dostęp do królowej i od niej chce sobie kupić starostwo, co przy jego talentach i znajomości ludzi otworzy mu drogę do kariery i fortuny. Byłabym więc w przyszłości starościną, a może i jaką większą panią. W twarz mu się śmiałam i drwiłam z niego, choć strach mnie trochę przejmował. Poznałam, że człek to zaiste do wszystkiego zdolny: do wielkich czynów i do każdej zbrodni. Szczęście to dla mnie, że niewiele miał czasu na amory, bo ciągle odwoływano go do sędzica, któremu stale był potrzebny. Przyznać też muszę, że dbał, aby mi na niczym w tej gościnie czy więzieniu nie zbywało, bo mi jedzenie hajducy przynosili wcale przednie: półmiski całe z mięsiwem na różne sposoby przyrządzanym, drób wszelki i dziczyznę, ciasta słodkie i inne smakołyki. Upasę się tutaj - myślałam - gdy mnie tak dłużej potrzymają. Upłynął tak czas do wieczora. Ściemniało już na dobre, gdy do mojej komnaty wpadł Radwan wielce zalternowany. Oznajmił mi, że Warta wzbiera, lada chwila zerwać może tamy i miastu grozi powódź. Sędzic boi się, że go woda na dłuższy czas od włości odetnie, i postanowił natychmiast wyjeżdżać z miasta. Błagał mnie Radwan, żebym z nimi bez oporu jechała. Odmówiłam myśląc, że gdy jechać nie zechcę, poniecha mnie i w Poznaniu zostawi. Ale on wpadł w złość i oznajmił, że w razie oporu związać mnie każe tak jak wczoraj, gdy mnie tu przywieźli, i jak tłumok jaki z sobą powiezie. Pomyślałam, że to będzie wcale niewygodna podróż, i że na pewno nie da mi okazji do ucieczki. Rzekłam więc wreszcie: „Dziwię się waćpanu, że tyle sobie dla mnie czynisz fatygi. Ale kiedyś tak już się zawziął - dobrze! Pojadę z dobra woli i obiecuję, że w drodze żadnego nie uczynię alarmu i żadnej wzywać nie będę pomocy”. Ucieszyło go to widać wielce. Może zrozumiał, że wytrwały afekt jego i na mnie wreszcie działać zaczyna. Dziękował mi i przysięgał, że tego nie pożałuję, i znów coś wspomniał o swej fortunie, o królowej i swoim przyszłym starostwie. - Sama nie wiem - rozważała Krysta - czy Rostarzycki wiedział o zamysłach Radwana, czy też Radwan zabierał mnie ze sobą na własną rękę? Może naprawdę jego przysięgi i obietnice były szczere? Jak myślisz, Kasprze? Czy we mnie... czy w takiej jak ja wagantce... ani pięknej, ani bogatej... w dziewczynie, o której nic nie wiadomo, o której wszystko sądzić można... czy naprawdę można się zakochać? - Dziwne pytania zadajesz, Krysto. Czy wagantka gorsza jest od innych niewiast? Tak samo wśród nich, jak wśród najzacniejszego mieszczaństwa, wśród szlachcianek i niewiast z najlepszych magnackich rodów różne się zdarzają cnoty i niecnoty. Ani stan, ani zawód, ani majątek nie stanowią o tym, co człowiek jest wart. A zakochać się? Miłość też nie zawsze trafia na to, co największą przedstawia wartość. - Ech! - Krysta ze zniechęceniem machnęła ręką. - Ty tak mądrze odpowiadać umiesz, Kasprze, że ani nie rozumiem. Za glupiam widać na to. Powiedz mi po prostu. Zakochać się można czy nie można? - Jakże inaczej mam ci odpowiedzieć? Pewnie, że zakochać się można. Amor nie patrzy, gdy swoją wypuszcza strzałę. Chodzi ci o to, czy jaśnie pan podczaszyc prawdziwie zakochał się w tobie, czy tylko zwodzi? - Nie chodzi mi wcale o podczaszyca. Przejrzałam go na wylot! - Więc nie wiem, o co ci chodzi. Opowiadaj dalej swoje dzieje! - No więc wsiadłam bez oporu do krytej kolaski z dwoma hajdukami na kozłach. Wydaje mi się, że dom, z którego wyszłam, stał tuż w pobliżu naszej szopy. Widać poprzedniego dnia umyślnie mnie wozili, bym nie wiedziała, gdzie mnie więzić będą. Z miejsca ruszyliśmy ostro. Radwan z początku jechał przy kolasce. Gdy już odjechaliśmy daleko za miasto, przesiadł się do mnie. Znów zaczął gadać, to łagodnie, to z pogróżkami, to siły próbował, to litość chciał wzbudzić. „Czemuś taka oporna - krzyknął raz w złości. - Innego pewnie miłujesz! Masz już swego gacha? Pewnie to ten świszczypała, który w jarmark był z tobą na Rynku!” Nic mu nie odpowiedziałam na jego groźby ani na przysięgi. Rzekłam tylko, żem znużona i spać mi się chce. Obraził się, wyskoczył z kolaski i zawołał na konia. Miałam już spokój w dalszej drodze. Jechaliśmy długo, a najgorsze, że nic poznać nie mogłam, w którą jedziemy stronę. Noc była ciemna, choć to przecież przed samą pełnią, niebo zakryte chmurami, gwiazd ani śladu. Nic rozeznać nie mogłam, choć nie spałam - i wyglądałam oknem przez całą drogę. Moja kolasa znajdowała się na końcu długiego orszaku. Na przedzie jechali jezdni z pochodniami i ci wskazywali drogę. Ćma przecierać się już poczęła, zbliżał się widać ranek, gdy nagle orszak zatrzymał się. Domyśliłam się, że woda zagrodziła nam drogę. Jezdni przejechać ją chcieli w bród. Za nimi poszły wozy. Jeden z wozów przewrócił się. Cały pochód musiał się zatrzymać. Wszczęło się zamieszanie. Kwiczały konie plącząc się w uprzęży, pociągane przez zwalony wóz do wody. Ludzie brnęli na ratunek. Słychać było nawoływania, klątwy. Jedni wołali, że trzeba zawracać, inni chcieli brnąć naprzód przez wodę. Pachoł z kozła mojej kolaski pobiegł również do przewróconego wozu. Ostrożnie uchyliłam drzwiczki. Rozejrzałam się. Karoca stała jeszcze na suchym gruncie. W pobliżu majaczyły zarysy drzew. Las jakiś czy ogród. Wyskoczyłam ostrożnie. Tylko woźnica siedział na koźle, w pobliżu nie widziałam nikogo. Cofnęłam się za kolaskę. Wyczekałam jeszcze chwilę. Kilku skokami dopadłam lasu i ukryłam się w krzakach, W mgle, która snuła się nad ziemią, niełatwo będzie mnie dostrzec - myślałam - choćby nawet spostrzeżono moją ucieczkę. Ale udało im się jakoś podnieść wóz. Jezdni zbadali drogę. Krzyczeli, że woda zalała ją na kilka zaledwie stajań, więc orszak ruszył szybko naprzód, żeby w porę przejechać zagrożone miejsce. Zostałam w przydrożnym lesie sama. Podczaszyc nie może mieć do mnie pretensji; że uciekłam, bo mu obiecałam tylko, że nie będę wzywać niczyjej pomocy - nieszczerym śmiechem zakończyła opowiadanie. - I jakże, zostałaś tak sama, w nocy, na deszczu, w nie znanej sobie okolicy? - ze współczuciem zapytał Kasper. - Straszno ci pewnie było i przykro? - A cóż to? Dziecko jestem czy jaśnie panna z pałacu? - roześmiała się Krysta. - Pewnie, że strach mnie oblatywał, bo wycie wilków słyszałam. Ale wiedziałam, że one same w strachu uchodzą przed powodzią. Nie miałam pojęcia, w jakiej znajduję się stronie. Szłam blisko traktu, żeby nie zbłądzić, ale lasem, by się ukryć w razie pogoni. Bo myślałam, że gdy się rozwidni, łatwo zauważą moją ucieczkę i Radwan gotów zawrócić, by mnie szukać. Ale chyba nie gonili, a może ja tak zmyliłam drogi, bo rozwidlały się i krzyżowały kilka razy. Omijałam wsie i siedziby ludzkie, bom się bała ciekawości a wypytywań. Dobrze już po południu doszłam do jakiegoś miasta. Od dzieci wywiedziałam się, że to Kościan. Głodna byłam i przemoknięta do nitki. Szczęściem miałam trochę pieniędzy, więc wstąpiłam do karczmy osuszyć się i pożywić. Przepytałam o drogę do Poznania. Mówili, że za Mosiną Warta wystąpiła z brzegów i zalała trakt. Długo by wszystko opowiadać. Wieźli mnie może z pięć mil, a z powrotem zrobiłam chyba z piętnaście. Kołowałam, wracałam i znów szłam. Gnębiło mnie, że może martwicie się o mnie i że spektakle musicie przerwać, ale co na to mogłam poradzić? Myślałam, że gdybym nie uciekła, to Bóg raczy wiedzieć, czy bym kiedy do was wróciła. Może... zostałabym starościną - znów roześmiała się po swojemu, z lekkim szyderstwem i kpiną. - Nie wiadomo, kiedy znów będziemy mogli rozpocząć nasze występy - powiedział ze smutkiem Kasper. - Leżę już przeszło dwie niedziele, a doktor Mikołaj powiada, że jeszcze drugie tyle poleżeć mi przyjdzie, nim do sił dojdę. Rozsypie się przez to moje choróbsko całe nasze towarzystwo. Trudno będzie zebrać je na nowo. - Nie troskaj się teraz o to, Kasprze. Zmartwienie ci szkodzi. Musisz odzyskać siły. Przecież chorego nie możemy wozić naszym waganckim wozem. ROZDZIAŁ XII Maciek od dawna już marzył o tym, by obejrzeć pracownię uczonego. Pragnął przyjrzeć się z bliska pracy ludzi, którzy otoczeni ogólnym szacunkiem spędzają życie wśród ksiąg uczonych, szukają w nich prawdy i mądrości, myślą tylko o tym, aby innym ludziom życie rozjaśnić i ułatwić. Postać doktora Mikołaja zainteresowała go od chwili przypadkowego spotkania na ulicy. Gdy dowiedział się, że Piotr go zna, a nawet czasem odwiedza, zaczął prosić, aby zabrał go z sobą. Pomógł mu w tym przypadek. Doktor Mikołaj pragnął odwdzięczyć się Piotrowi i wagantom, którzy własne życie narażając wyratowali go z groźnej sytuacji. Nie potrzebował długo czekać na okazję. Zajął się losem nieszczęśliwego Andrzeja Hanusika, a wkrótce mógł okazać wdzięczność Kasprowi, spiesząc mu z pomocą i opieką w chorobie. Często odwiedzał izdebkę w Groffowej kamienicy opiekując się z przyjazną troskliwością chorym wagantem i doprowadzając go pomyślnie do zdrowia. Te częste odwiedziny u chorego dawały okazję do rozmów przy jego łożu. Doktor, usłyszawszy o wielkiej ciekawości Maćka do nauki, żywo się tym zainteresował. Maciek nigdy nie chodził do żadnej szkoły. Nie sprzyjał temu tryb życia, jaki prowadziła trupa wagancka. Jedynym jego nauczycielem był Kasper. On go nauczył czytać na książkach wyciąganych z głębin podróżnego kufra, on go do czytania tych książek zachęcał; on wreszcie w rozmowach podczas wędrówek starał się w sposób ciekawy i pouczający przekazać mu całą wiedzę, jaką sam w życiu zdobył. Znał więc Maciek trochę łaciny, nie obce mu były rachunki, miał sporo wiadomości o świecie i o własnym kraju, a poza tym przeczytał sporo książek, rymowanym przeważnie słowem opowiadających przedziwne, prawdziwe i fantastyczne historie. Ta nie po szkolnemu prowadzona nauka nie dawała wprawdzie żadnej gruntownej wiedzy, zaciekawiła natomiast i obudziła pragnienie dalszego, porządnego studiowania. Gdy tylko dorwał się do jakiejś książki, zagłębiał się w czytaniu. Często nie rozumiał treści zawiłych, przetykanych niezrozumiałymi wyrazami zdań, gubił się w ich gąszczu, ale to nie osłabiało zapału, przeciwnie - podsycało tylko pragnienie nauki. Marzył o tym, by mieć nauczyciela, człowieka uczonego, który wyjaśniłby mu każdą napotkaną wątpliwość. - Chwalebne to wielce, że w wyrostku tym do nauki i wiedzy tak gorący płonie zapał - powiedział doktor Mikołaj, gdy mu Kasper opowiedział, jak to Maciek poniechać jest gotów każdej, wiekowi jego właściwej rozrywki, gdy mu w wolnej chwili wpadnie do rąk jaka uczona księga. Wielką więc byłoby szkodą nie zająć się nim i naturalnym jego chęciom nie pomóc. Tym bardziej, że ciekawość pożytecznej wiedzy łączy się w nim z innymi również pięknymi zaletami. W czasie powodzi dał tego wyraźne dowody... - Myślałem już o tym nieraz i gnębi mnie, że nie taką gotuję mu dolę, jaką bym chciał i do jakiej ma wszelkie dyspozycje. Ale cóż na to poradzić? Nasze waganckie życie nie sprzyja nauce, a nie stać mnie na to, by umieścić chłopca w jakowymś konwikcie, gdzie mógłby się uczyć spokojnie. Jest przy tym i inna przeszkoda... - Jakaż to przeszkoda? - zainteresował się doktor. - By go do albumu studentów wpisać, trzeba podać, kim byli jego rodzice, czy z prawego pochodzi łoża, list dobrego urodzenia przedstawić. A my, prócz imienia, o Maćku nic nie wiemy: ani gdzie się urodził, ani kim byli jego rodzice, jakiego jest stanu i jakie po ojcu przysługuje mu nazwisko. - To by pominąć można... - Ale na pewno niejedną przyszłoby mu znieść przykrość od towarzyszy ze szkolnej ławy... Chciałbym mu tego oszczędzić. Maciek słuchający tej rozmowy o sobie pomyślał, że dla nauki gotów byłby poświęcić wiele. Ale dopiero teraz słowa Kaspra nasunęły jego wyobraźni i tę stronę życia w szkole. W waganckiej trupie przywykł do serdecznego, przyjaznego doń stosunku. Był wśród nich najmłodszy. Każdy poczuwał się do opiekuńczych w stosunku do niego obowiązków. Jedni potrafili wyrazić to w czulszej, inni w szorstkiej formie, ale nikt nie dał mu odczuć, że jest wśród nich jakimś podrzutkiem, nie czuł się pod żadnym względem upośledzony czy gorszy. Pracował jak wszyscy inni i miał równe ze wszystkimi prawa. A tu... Marząc o nauce, o szkole widział się ślęczącym nad książką. Nie bał się wysiłków i trudów. Nie bał się głodowania czy niedosypiania. Lecz teraz dopiero uświadomił sobie, że w szkole istnieje też życie codzienne, istnieje hurma współuczniów, często złośliwych, nieprzyjaznych, dokuczliwych, istnieje - jak w ogóle w życiu, od którego osłaniała dotąd przyjazna społeczność wagantów - niesprawiedliwość, stronniczość; w uczniu ceni się nie tylko zdolności i pilność, ale przede wszystkim jego pochodzenie, majątek, pozycję społeczną jego rodziców. „A ja - myślał Maciek - pod tym względem należałbym do najbardziej upośledzonych.” Te myśli przyćmiły zapał. Czy warto rozstawać się z waganta-mi, wyrzekać się opieki Kaspra, dobrotliwego w gruncie rzeczy gderania Kuśnierki, przyjaznego stosunku wszystkich niemal towarzyszy? Przy drzwiach do izby rozległo się jakieś drapanie. To Janek w umówiony sposób dawał znać o sobie. Maciek otrząsnął się z właściwą młodym łatwością ze smutnych myśli i podbiegł do drzwi na spotkanie przyjaciela. - Nie będę teraz potrzebny? Polecę z Jankiem łapać ryby na łachach - zwrócił się o pozwolenie do Kaspra, po krótkiej naradzie za drzwiami. - Leć, tylko do wody nie wpadnij i nie zapomnij wrócić na wieczerzę! Zadudniły na schodach pięty biegnących chłopców. - Chętnie uczyniłbym coś dla tego chłopca - mówił doktor Mikołaj. - Rozumiem, że choć obcy, tak wam przypadł do serca, bo to chłopię zacne i wkradać się do serca potrafi. I bardzo to chwalebne, że myślicie o jego przyszłości. Macie rację! Macie rację! Nie, chcę wam robić przykrości i mówić źle o waganckim fachu. Moim zdaniem każdy zawód jest dobry, gdy człowiek ma do niego zamiłowanie.. Ale jeśli Maciek czuje pociąg do nauki, nie da mu szczęścia i zadowolenia życie waganta. Pomyśleć nad tym trzeba. - Czas po temu teraz, co prawda, nie sposobny. Moje choróbsko wszystkie pokrzyżowało plany. Nie wiadomo, kiedy znów zdolny będę do pracy. Ludzie rozlecieli się, na nowo ich trzeba będzie zbierać. A tu już i do zimy niedaleko. Trudno byłoby mi teraz Maćka w konwikcie umieszczać, bo to przecież i za naukę, i za życie płacić trzeba, książki i przyodziewek przystojny mu sprawić... A wagancka kabza teraz niezasobna. Ale to nic! O pośpiech nie chodzi! Gdybyście łaskę okazać chcieli, przeegzaminowali chłopaka, wskazali, jak, czego i z jakich książek ma się dalej uczyć, na całe życie byłbym waszym dłużnikiem. I zaiste, podwójnie błogosławić byśmy mogli te nieszczęsne wypadki, które was na naszej drodze postawiły. Maciek, jak go znam, uczyłby się z większą jeszcze chęcią i pilnością i może na przyszły rok oddałbym go do jakiej szkoły. Może tu w Poznaniu. - Pomyśleć trzeba! Pomyśleć trzeba! - powtórzył doktor. - Cóż, chętnie wezmę go na egzamin. Niech przyjdzie do mnie... Zaraz jutro go przyślijcie. Chłopak jest roztropny, to widać. Ale zobaczymy, co umie... - Bóg wam zapłać za wszystko, co dla nas czynicie - gorąco powiedział Kasper. - Wdzięczni wam będziemy zawsze... - No, no nie mówmy o wdzięczności - przerwał doktor. - Nie wiadomo, kto czyim jest dłużnikiem... A chłopiec niech przyjdzie jutro. Maciek usnąć nie mógł spokojnie, gdy wieczorem od Kaspra dowiedział się, że następnego dnia ma iść na egzamin do pracowni doktora Mikołaja. Myślał niespokojnie, jakie doktor zadawać mu będzie pytania i czy na nie odpowie. W nocy śniły mu się straszne rzeczy: stał w krótkiej podartej koszuli pod pręgierzem przy poznańskim ratuszu, doktor przemawiał do niego po łacinie, a dokoła kłębił się tłum żaków, którzy gwizdali, wyśmiewali się z niego i skandowali chórem: Stultus puer! Asinus asinorum in saecula saeculorum! Budził się w nocy oblany zimnym potem i dopiero nad ranem zasnął głęboko, bez snów. Gdy się obudził, słońce stało już wysoko, więc pomyślał, że zaspał i doktor obrazi się i nie zechce z nim gadać. Wyskoczył co żywo z szopki. Szczęściem na podwórzu natknął się na Piotra i dowiedział się, że nie jest wcale późno. Opowiedział o swoim egzaminie i Piotr zainteresował się tym bardzo. - Po robocie wstąpię do Kaspra dowiedzieć się, jak wypadł ten twój egzamin. Tylko gadaj śmiało! Codzienna droga z obejścia mistrza Darmopycha - dokąd przeniósł się po powrocie Krysty - wydawała się dziś Maćkowi uroczysta i świąteczna. Napotykani przechodnie patrzyli na niego z ciekawością i szacunkiem, jakby chcieli powiedzieć: „No, no! Ten mały wagancik chce zostać uczonym! Zobaczymy, jak mu się powiedzie!” - Chyba ubiorę się dziś w swój czarny aksamitny strój? - zapytał uprzejmie Kuśnierki. - Strój ci rozumu nie przysporzy! - mruknęła po swojemu stara. - Zjedz najpierw śniadanie, a potem umyj się dobrze. Jak w uszach będziesz miał dużo brudu, to nie usłyszysz, o co cię pytać będą. - Sam nie wiem, co mi pomóc może, Zdaje mi się, że głupi jestem jak cielę. Nic nie umiem i nic nie pamiętam. - Nie trać ducha. Maciuś - odezwała się Krysta. - Jesteś przecie stary wagant i wiesz, jak to bywa: stajesz przed publiką i zdaje ci się, że w głowie masz pustkę. Nic nie pamiętasz, co masz powiedzieć, po co wyszedłeś. Ale najtrudniej powiedzieć pierwsze słowo. Później już same płyną... Wszystko ci się przypomni. I rzeczywiście z egzaminem nie było wcale tak źle, jak sobie wyobrażał. Nawet sam nie wiedział, jak się to odbyło. Z bijącym sercem zbliżał się do domu doktora Mikołaja. Dom ten już znał: trzecia kamieniczka od rogu ulicy Zamkowej. Niczym się od innych domów nie różniła, wiele było w Rynku większych i okazalszych. Nad drzwiami w murze wykuta była niewielka rzeźba, przedstawiająca węża podnoszącego się z okrągłej czary. Może to doktor kazał umieścić ten znak eskulapa, a może pozostał on po mieszczącej się tu kiedyś aptece... Drżącą ręką ujął Maciek wiszącą przy drzwiach kołatkę i uderzył nią kilkakrotnie w okute dębowe drzwi. Czekał dłuższą chwilę. Poczęła go ogarniać obawa, że doktor zapomniał o wyznaczonej wizycie. Wreszcie usłyszał człapiące kroki na schodach, a potem zgrzyt zamków i rygli. Janowa, gospodyni doktora, wpuściła go do ciemnej sieni. - Doktor jest w pracowni na piętrze. Uważaj na schodach, żeby się nie potknąć. Wzrok przyzwyczaił się szybko do półmroku panującego w sieni. Maciek szedł za Janową po schodach, u szczytu których znajdowała się niewielka sionka. Niewiasta zapukała do pierwszych drzwi po prawej stronie, otworzyła je i oznajmiła głośno; - Przyszedł ten mały wagant! - popchnęła go lekko do wnętrza. Maciek znalazł się w obszernej komnacie. Rozejrzał się ciekawie, szukając wzrokiem gospodarza. Nie dostrzegł go od razu. Dwa wąskie okna o gotyckich ostrołukach, oszklone matowymi szybkami, przepuszczały niewiele światła. Blisko okien było dość jasno, ale w głębi izba pogrążona była w półcieniu. Nie docierał tu upał i na kominie mimo skwarnego lipcowego dnia płonął ogień. Pierwszą rzeczą, jaka pochłonęła całą uwagę Maćka, była masa ksiąg; stały one szeregami na półkach, leżały w wielkich stosach na stole, na ławach i na podłodze. Patrzył na nie w zachwycie. - Cóż to, wchodząc do izby nie pochwalisz imienia boskiego? - wyrwał go z tej kontemplacji znajomy głos doktora Mikołaja. Maciek odwrócił się w jego stronę, zerwał z głowy kołpaczek i zawstydzony powiedział szybko: - Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony! - Na wieki wieków, amen - odpowiedział gospodarz i dopiero teraz dojrzał Maciek jego ciemną postać, ukrytą w cieniach tym głębszych, że kładących się tuż obok blasku ognia z kominka. - Siadaj, chłopcze, jeśli znajdziesz jaki wolny stołek. Nie ma wolnego? To zdejm z któregoś książki i usiądź! Maciek z wielkim szacunkiem zdjął z najbliższego stołka kilka w cielęcą skórę oprawnych foliałów i rozejrzał się, gdzie by je ulokować. Na stole ani na półkach nie było cala wolnego miejsca. - Daj je tutaj - rozkazał doktor widząc zakłopotanie chłopca. - Położymy je choćby na podłodze. - Musicie zamówić nowe półki, panie doktorze, bo księgi niszczą się leżąc bez ładu na podłodze i ławach - odezwał się nagle jakiś głos, a jednocześnie z głębi wyłonił się człowiek, którego obecności Maciek dotąd nie zauważył. - Dawno już o tym myślałem, ale czasu nie starcza, żeby się tym zająć. - Jeśli chcecie, powiadomię mistrza Proskowicza, bo będę dziś w jego warsztacie. Zajdzie do was albo przyśle czeladnika, żeby wziął miarę. - Bardzo będę wam zobligowany, mistrzu Pawle. Zaiste, księgom moim należy się trochę więcej starania. Janowa izbę sprzątając popycha je, poszturchuje i przerzuca bez należnego respektu. Mężczyzna nazwany przez doktora mistrzem Pawłem, stanął na chwilę w blasku bijącym, od kominka. Wydał się Maćkowi olbrzymem. Na pierś spływała mu jasna, blond czy też siwa broda, nad którą widniała zorana zmarszczkami twarz ze smutnymi niebieskimi oczami. - Idę już. Bóg zapłać za poradę i dekokt - wyciągnął rękę do doktora. - Nie dziś, to jutro zajdę do was znowu, to dokończymy naszej pogwarki de publicis. - Przychodźcie, pogwarzymy! Ale wątpię, czy skończymy, bo to są sprawy, w których się chyba nigdy końca nie dojdzie. Gość pochwaliwszy Boga poszedł wolno ku drzwiom, a doktor zwrócił się do Maćka. - No i cóż, waganciku? Widzę, że oczy ci do ksiąg wyłażą. Patrzysz na nie jak kot na szperkę, ale tylko na okładki. A czy zajrzałeś już do której z nich? - Nie śmiem bez pozwoleństwa - nieśmiało odpowiedział Maciek. - No, to zajrzyj, pozwalam ci, i przeczytaj, co na tytułowej stronie napisano. No! Śmiało! Czytaj głośno! Maciek wziął do rąk leżącą na wierzchu stosu książkę i odchyliwszy okładkę przeczytał jąkając się lekko z przejęcia: Galeni Astrologiae ad Aphrodisium, exhibens Mathematicae scientiae Prognostica de decubitu infirmorum, nunc a Josepho Struthio e graeco translata. - Zrozumiałeś to? Josephus Struthius dzieło to z greckiej starożytnej przełożył mowy. Znakomity tego miasta obywatel; mąż uczony, filozofii i medycyny doktor, medyk nie tylko w Rzeczypospolitej, ale wśród innych narodów, w innych państwach i potencjach sławny. Leczył on i tureckiego sułtana, i hiszpańskiego króla, i był nadwornym lekarzem naszego Zygmunta Augusta, ostatniego z dynastii królewskiej Jagiellonów. W Poznaniu się urodził i tutaj jest pochowany. Więc chociaż łacińskie przysłowie mówi, że nikt nie jest prorokiem między swymi, czcić go powinniśmy tym bardziej, że jest naszym rodakiem i do sławy polskiego imienia wśród obcych się przyczynił. A słyszałeś to jeszcze o jakich Polakach, których czci świat i wielkimi mężami ludzkości zowie? - O Mikołaju Koperniku słyszałem - nieśmiało odpowiedział Maciek. - Słusznie - potwierdził doktor - wielki to mąż, na świat sławny astronom i matematyk. Cóżeś o nim słyszał? Maciek przypomniał sobie, jak to Kasper tłumaczył mu ruchy ciał niebieskich, wspominając przy tym o uczonym kanoniku warmińskim, który życie spędził na obserwacji nieba i pierwszy wśród uczonych astronomów dowiódł, że ziemia obraca się i krąży dookoła słońca. Gładko więc opowiedział o tym doktorowi. Doktor słuchał z uwagą, kiwaniem głowy potwierdzał, czasem jaką uwagą uzupełnił Maćkowe wywody, czasem pytanie jakieś rzucił. Poszukał na półce, wyciągnął z szeregu księgę w skórę oprawną i podał ją chłopcu. - Tychonis Brachaei, Copernici, Peurbachii et Regromontani vitae - przeczytał Maciek na tytułowej karcie. - Napisał to dzieło mąż uczony, Petrus Gassendi. Dowiesz się z niego o życiu i pracy kilku znakomitych uczonych, a wśród nich i o naszym Koperniku. Nie wiem tylko, czy dość biegle czytasz w łacińskiej mowie, aby to wszystko wyrozumieć. Przeczytaj no kilka zdań i wyjaśnij ich budowę. Ośmielony Maciek już całkiem gładko przeczytał i przetłumaczył wskazany ustęp, doktor zadał mu kilka pytań dotyczących treści oraz formy i budowy zdań. Nieznacznie skierował rozmowę na matematykę, kazał mu coś obliczyć, wypytał, jakie zna kraje z Polską Rzeczypospolitą sąsiadujące, co wie o dawnych dziejach różnych narodów. Chłopiec odpowiadał gładko na pytania, aż doktor pogładził go po jasnej czuprynie i powiedział z zadowoleniem: - Powiedz Kasprowi, że dobry z niego preceptor i zdolnego ma w tobie ucznia. Masz jeszcze braki, ale nietrudno uzupełnić je będzie. Korzystaj chłopcze, z tego, że losy zmuszają was teraz do pozostania tutaj przez czas dłuższy, i ucz się pilnie. Ja ci pomogę, i tuszę, że wkrótce będziesz mógł, przeskoczywszy obie infimy, zdać od razu do klasy gramatyki. No, jakże? Masz na to ochotę? Maciek głosu z gardła wydobyć nie mógł ze wzruszenia, zamiast odpowiedzi chwycił szybko rękę doktora i przywarł do niej ustami. - Dobrze, już dobrze! Chętnie poświęcę ci trochę czasu. Przychodź tu codziennie, choćby i o tej, co dzisiaj, porze. Poszukamy w tych księgach takich, które ze zrozumieniem czytać będziesz. Znajdzie się inkaust, pióro i papier. Urządzimy tu prawdziwą szkołę. A potem zobaczymy! - Wszystkich sił dołożę, byście swojej dla mnie dobroci nie żałowali! - z zapałem przyrzekał Maciek. W radosnym nastroju, przepełniony różowymi projektami na najbliższą przyszłość, wychodził z kamieniczki doktora. Z rozczuleniem spojrzał na jej skromne mury, pokryte opadającym w wielu miejscach różowym tynkiem. Chętnie zatańczyłby na środku ulicy, aby dać upust nurtującej go radości. Ale pohamował te zdrożne chęci przypomnieniem, że nie jest przecież w tej chwili wagantem chcącym wywołać ludzki podziw i ciekawość, by ściągnąć ich na widowisko, lecz kandydatem na uczonego męża, którego obowiązuje powaga i statek. Szybkim krokiem ruszył tedy do mieszkania Kaspra, aby co prędzej podzielić się z nim swą radością. Gdy podążał wąską uliczką za Wagą, dojrzał przed sobą zbiegowisko. Ze środka tej gromady dobiegały jakieś krzyki, wymyślania. Nagle z rozepchniętego gwałtownie tłumu wypadła drobna jakaś postać i pobiegła szybko w stronę Maćka. W przebiegającym chłopcu Maciek ledwie rozpoznał swego przyjaciela Janka. Chłopak biegł ile sił w nogach, a jacyś ludzie za nim, ale on dał szczupaka w boczną uliczką i zniknął im z oczu. Tylko Maciek dojrzał, że skrył się w ciemnej bramie jednego z domów. Stanął i poczekał trochę, aż ludzie ścigający chłopca zrezygnowali z pogoni i zbiegowisko sprzed kramu z owocami rozeszło się powoli. Poszedł wtedy spokojnie i zajrzał do sieni, w której skrył się przed kilku minutami jego przyjaciel. Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi. - Janek - zawołał półgłosem w ciemne wnętrze. - Wyłaź! Nie ma tu już nikogo. - Janek! - powtórzył. - Nie gonią mnie? - usłyszał przyciszony głos przyjaciela. - Na całej ulicy nie ma nikogo. Janek wysunął się ostrożnie z bramy i rozejrzał się bacznie dokoła. - Chodźmy w lewo, bo mnie to babsko znowu złapie... - Co ci się przytrafiło? - zapytał Maciek. Dopiero gdy szybkim krokiem okrążywszy Ratusz znaleźli się na ulicy Wodnej, Janek udzielił mu lakonicznej odpowiedzi: - O głupie jabłko, rozumiesz! Wypadło jej z koszyka i potoczyło się w kałużę. Podniosłem, wytarłem i chciałem zjeść, bo przecież nikt już takiego nie kupi. To ci urządziła wrzask na cały Rynek. Anim się spodziewał, bobym od razu prysnął, a stałem jak głupi! - Są tacy ludzie skąpi a nieżyczliwi - współczująco wtrącił Maciek. - Złodzieje! - krzyczy i za czuprynę mnie trzyma. Połowę włosów chyba zostawiłem jej w garści, bo się wczepiła, że ani się wyśliznąć. Poczekaj, diabelska babo - obiecywał - już ja ci odpłacę! Znam ja takich, co ci pokażą! Poproszę, żeby cię naprawdę okradli! Wtedy będziesz płakała - wygrażał swej krzywdzicielce, chociaż nie mogła słyszeć i przejąć się tymi pogróżkami. - A ja wracam od doktora Mikołaja - oznajmił Maciek przyjacielowi, gdy ten wyzłościł się już dostatecznie i uspokoił trochę. - Byłeś na tym... egzaminie? - zainteresował się Janek zapominając od razu o własnych kłopotach, - No i co? Jak ci się udało? Maciek opowiedział pokrótce. - Więc powiadasz, że taki egzamin to nic strasznego? Może ty naprawdę będziesz doktorem albo nawet księdzem, kiedyś już teraz taki uczony? - Ho, ho! Na to nie jeden rok i nie dwa uczyć się trzeba. Nie wiem, czy wytrzymam, chociaż teraz mi się zdaje... - Ja tam na pewno bym nie wytrzymał. W głowie by mi się pomieszało. O, czego bym chciał się uczyć, to sztuczek różnych. I wagantem zostać! Słuchaj, Maciek, poproś ty waszego Kaspra, może on by mnie wziął na taki wagancki egzamin, a później na wagancki termin. Pewno bym mu się udał. - Poprosić mogę! - Nożyk ci swój dam znaleziony. Jak zostaniesz żakiem, to ci się przyda. Wszystkie żaki nożyki mają ozdobne, choć im nosić nie wolno. Ty pójdziesz do konwiktu, a ja za ciebie do wagantów. Poproś, Maciuś, bratem mi będziesz! - Chodźmy! - Maciek uległ gorącym prośbom przyjaciela, a może znęcił go trochę obiecany nożyk. - Najpierw opowiem, co mi doktor Mikołaj powtórzyć kazał. Ty siedź cicho i słuchaj. Jak skończę o sobie, wtedy za tobą przemówię. Może i zgodzi się Kasper. - Jak obaj zaczniemy prosić, to ulegnie... Chłopcy, pełni nadziei na szczęśliwą swych losów odmianę, żywo pobiegli ku Groffowej kamienicy. ROZDZIAŁ XIII Podsumowując plusy i minusy przyjęcia na kwaterę wagantów, mistrz Błażej dochodził do wniosku, że w ostatecznym rozrachunku dało mu ono dodatnie wyniki. Waganci okazali się dobrymi lokatorami. Kłopotów z nimi żadnych. Wbrew obawom mistrza nie wynikły z ich powodu awantury, płacą sumiennie zarówno za kwaterę, jak za żywność, którą u niego nabywają, no i najważniejsze - siedzą długo. A tymczasem inni goście porozjeżdżali się szybko, wbrew spodziewaniu, i kwatery po nich stoją próżne nie dając żadnych dochodów. Mogą panu Błażejowi zazdrościć ci wszyscy gospodarze, którzy obawiając się wagantów, odmówili przyjęcia ich na kwaterę. Ano, opłaca się czasem miękkość serca! Opłaciła się ona mistrzowi Darmopychowi szczególnie teraz, gdy nadeszła pora żniw, a o ludzi do roboty w polu trudno. Waganci chętnie chwytają się każdego zarobku, można więc użyć ich do pracy przy żniwach. Nie potrzeba odrywać ludzi zajętych przy murarce ani szukać robotników. A rozliczenie z wagantami będzie łatwe, bo po prostu zarobek odliczy się od należności za kwaterę i żywność. Nie potrzeba sięgać do kieski. Miał więc pan Błażej powód do zadowolenia, gdy tak wszystko rozważał i obliczał wracając w południe do domu z folwarku na Wildzie, gdzie razem z kilku jeszcze obywatelami dzierżawił ziemię od szpitala Świętego Łazarza. Rankiem podjechał do swoich łanów pustym wozem drabiniastym, dojrzał roboty, a teraz wracał piechotą, bo wozy zboże do stodoły powiozły. Waganci pracują dobrze. Są wśród nich ludzie z wiejską robotą obyci. Zboże z łanów mistrza Błażeja będzie zebrane szybciej niż z innych, nie przestoi się i nie wysypie. Byle tylko ze zwożeniem nadążyć. Para waganckich koni też pracuje przy zwózce. Na oko liche chabety, a w robocie opasłym wałachom mistrza Darmopycha nie ustąpią. Zaraz po niedzieli można będzie zabrać się do młocki. Warto pospieszyć, bo żyto teraz w cenie, a za parę dni spadnie na pewno, gdy wszyscy żniwa zakończą. Potem trzeba czekać aż do wiosny, do przednówka, bo wtedy ceny znów pójdą w górę. Ale lepiej nie odkładać i korzystać z pomyślnej koniunktury. Przez kilka miesięcy coś się zdarzyć może: stoki spłoną, ziarno zmoknie i przegnije. A złoto w kufrze nie spłonie ani nie zamoknie. Mistrz Błażej lubił tak rozmyślać i planować, gdy mu się wszystko układało. Zatrzymał się w cieniu przydrożnej gruszy, żeby odsapać i odfukać trochę zmęczenie, wytrzeć kraciastą chustką pot obficie spływający z czoła. Dzień był pogodny, upalny. Udał się lipiec w tym roku, szczególnie w drugiej połowie. Spojrzał na niebo aż pobielałe od żaru. Gdzieś na wschodzie dojrzał niewielkie, ale ciemne chmurki. Z takich często wyskoczy burza. Ale nie zbierze się chyba prędzej niż przed wieczorem, a do wieczora żyto będzie już w stodole. W nocy niechby lało. Może oddychać byłoby lżej... Już niedaleko do domu! Uff! Jakie to szczęście od Boga, że pan Błażej nie potrzebuje pracować na takim upale sierpem i kosą. Rozpłynąłby się chyba we własnym pocie. Wystarczy, że przejdzie pieszo po takim skwarze. Pot się z człowieka leje, a w gardle zasycha. Karmelitańska Struga wyschła, że przejść ją można suchą nogą. Ani śladu już nie zostało po świętojańskim wód wezbraniu. Tym lepiej, można sobie skrócić drogę. W mieszkaniu było chyba jeszcze goręcej i bardziej duszno niż na dworze. Mistrz Błażej ledwie wszedł do izby na piętrze, poczuł, że udusi się z gorąca. Ani się tu nie odetchnie, o pracy nie ma nawet mowy. Pomyślał o miłym cieniu wśród drzew w sadzie, o zasłoniętej od słońca gęstym bluszczem altanie. Wyciągnął z szafy grubą księgę z rachunkami; liczenie dochodów było pracą, którą mógł zająć się zawsze, mimo największego zmęczenia. Zabrał przybory do pisania i z tą całą kancelarią powędrował na dół. Po drodze zajrzał do kuchni. Tam już była prawdziwa łaźnia. Mimo to, pani Dorota z dwoma służebnymi dziewkami uwijała się raźno przy piecu. - Dobrze to chudeuszom w takiej parówce - z zazdrością pomyślał pan Błażej patrząc na żonę, która nie była więcej niż zwykle zdyszana ani nawet zaczerwieniona. Ledwie drobne kropelki potu wystąpiły jej na czole pod chustą. - Oddychać już nie mogę - poskarżył się zbolałym głosem. - Idę z robotą do chłodnika. Przyślij mi tam czego zimnego do picia: kwasu albo wody studzonej z miodem. - Deszcz będzie ani chybi - pocieszyła go żona - to się ochłodzi. Muchy do izby nałażą, opędzić im się nie można. - Byle żyto zwieźć zdążyli. - Dobrze idzie robota? - Chcą zwieźć resztę do wieczora. - Z następnym wozem pojedzie Agatka zawieźć żeńcom obiad. - Niech im coś chłodnego do picia zawiezie. - Stągiewkę maślanki przygotowałam i kilka garów kwaśnego mleka. Pan Błażej powędrował przez podwórze w stronę ogrodu. „Dym się tłucze przy ziemi... ptaki nisko latają... drób jakiś nieswój chodzi, osowiały...” - notował w myśli oznaki nadciągającej burzy. Od strony szopki powolnym, niezbyt pewnym krokiem zmierzał ku bramie, opierając się na lasce, ciemno ubrany mężczyzna. Dopiero przyjrzawszy się z bliska rozpoznał pan Błażej Kaspra. - Wyście to? - zawołał w odpowiedzi na jego pozdrowienie. - Ano! Wymknąłem się kostusze. Nie czas jeszcze widocznie na mnie. - Słyszałem, słyszałem, że was obłożna choroba zmogła. Aleście pomizernieli i wychudli. Połowa z was nie została. Serdecznie uścisnął dłoń waganta. - Przyszliście odwiedzić towarzyszy? W polu wszyscy, pracują. Pewniejsze to zajęcie niż wagancki chleb, chociaż nie lekkie. Niech i oni spróbują.- roześmiał się jowialnie. - Przenoszę się z powrotem do nich, do szopki. Ozdrowiałem i poprawiłem się już na tyle, że nie przystoi mi na piernatach się wylegiwać. Trzeba na nowo przyzwyczajać się do twardszego życia. A potem... znów zbierać swoją wędrowną gromadkę i ruszać w świat starymi drogami. Za długo już siedzę bezczynnie. - Spieszyć się znów za bardzo nie potrzebujecie. Nie damy wam tu przecież przymierać głodem. Nie turbujcie się o to! Wasi ludzie i wasze konie u mnie pracują, to się macie z czego rozliczać.- Jakoś się ugodzimy! - uprzejmie odparł Kasper, niezbyt co prawda ufający uczciwości mistrza Darmopycha w rozliczeniach. - Idę jeszcze do miasta, ale dziś chcę już nocować tutaj. - Przychodźcie na wieczerzę! - zapraszał pan Błażej. Rozeszli się każdy w swoją stronę; Kasper na ulicę, mistrz do sadu, w stronę ukrytej między drzewami altanki. Z daleka wśród ciemnej zieleni mignęła barwna plama, poprzez gęste listowie dojrzał pan Błażej jasną niewieścią szatkę. Domyślił się raczej, niż poznał, kto siedzi w altance. Szeroki uśmiech rozpłynął się po okrągłej twarzy mistrza Błażeja. W upalne dni letnik był ulubionym miejscem przebywania Jagusi. Pochylona nad krosnami, na jedwabnych szmatkach snując kolorowe nici puszczała wodze myślom i swoim panieńskim marzeniom. Drgnęła, gdy usłyszała głos ojca wołającego do niej wesoło: - A tum cię przydybał, córuś! Sprytnieś się przed duchotą ukryła. - I tutaj już duszność powietrza dotarła, ale zawsze chłodniej trochę niż w domu. Jagusia podniosła się z uśmiechem na powitanie ojca, dygnęła przed nim na wzór dobrze wychowanych panien ze szlacheckich domów - co mistrz Błażej bardzo lubił u swojej córki - i pocałowała go w rękę. Ojciec z czułością pogładził ją po głowie i pocałował w policzek. - Nie będę tu przeszkadzała panu ojcu? - zapytała Jagusia. - Nie, nie! - zaprzeczył żywo. - Każde z nas, zajmie się swoją pracą. Ja będę liczył, a ty sobie haftuj. Nad czymże to pracujesz? - To będzie obrus na ołtarzyk w rodzicielskiej sypialni - odparła wracając do swoich krosien. - Niechże popatrzę na twoje dzieło. Mistrz Błażej chciał, udając zainteresowanie, okazać córce swą łaskawość, ale spojrzawszy na rozpiętą na krosnach robótkę, aż usta otworzył z podziwu. Na białym atłasie wiły się w harmonijnych splotach śliczne, nęcące oko doborem barw i łagodnością linii pęki kwiatów: róż, lilii, fiołków i konwalii - układały się swobodnie, a jednak ściśle według symetrii. - Piękne to będzie nakrycie! - powiedział wreszcie po dłuższej chwili. - Skąd taki piękny wydobyłaś wzorek? - Piotr mi go wyrysował. Powiedziałam tylko, co chcę mieć, a on rysunek zrobił. Kolory dobieraliśmy wspólnie - odpowiedziała żywo Jagusia, rada, że ojciec takie zainteresowanie jej robotą okazuje. - Piotr! Hm! Myślałem, że to z zagranicznych jakowychś wzorów. - Nie, same tu nasze polskie kwiaty. Nie ma nic zagranicznego. - Hm! Pięknie to ułożył. Zdolny z niego chłopak - pochwalił mistrz Błażej. - No to haftuj, haftuj! Z zasępioną lekko twarzą usiadł przy stole i rozłożył swoje papiery. - Piotr! Znów Piotr! Czy nie za dużo trochę tego Piotra? Dotąd jakoś nie przychodziło mu to do głowy. Piotra lubił i cenił jako zdolnego ucznia i swego niezastąpionego pomocnika. Żaden dotąd tak mu się nie udał, do żadnego tak się nie przywiązał i żaden chyba nie był tak do niego przywiązany. Od dziesięciu już przeszło lat Piotr mieszkał, rósł, wychowywał się w tym domu. Pana Błażeja cieszyły zdolności chłopca, jego postępy w nauce rzemiosła. Piotr mimo młodego wieku mógłby już z powodzeniem być wyzwolony na mistrza - potrafił przecież nie tylko zrobić wielce foremny obrys kamienicy czy każdego innego budynku, z drzwiami, oknami, kominami, trawietami, izbami i piwnicami, nie tylko mury wyprowadzić i stropy położyć według najlepszej muratorskiej sztuki, ale też - według wymagań nowej ustawy cechowej - ilość materiału potrzebnego do wzniesienia budowli i wszystkie jej koszty dokładnie wyliczyć. Nieraz już przecie tego dowiódł, niejedną robotę przyjętą przez pana Błażeja całkiem samodzielnie od początku do końca przeprowadził. Tak, mistrz Darmopych lubił i cenił Piotra niewątpliwie, prawie jak rodzonego syna. Prawie. A jednak... nie kwapił się z wyzwoleniem go na mistrza, bo to nie byłoby dla niego korzystne. Przybyłby przecież przez to nowy konkurent, a tu o pracę coraz trudniej, coraz to więcej mistrzów w zawodzie biegłych z zagranicy - to z Włoch, to z Niemiec - przybywa, a i swoich jest pod dostatkiem. A za to straciłby pracownika, o którego też coraz trudniej. Być może, iż Piotr nie mając na razie potrzebnych na rozpoczęcie samodzielnych prac funduszów, nie mając własnego sprzętu i statków murarskich, zgodziłby się na spółkę. Ale wtedy trzeba by się dzielić zyskami. Ponieważ Piotr nie nalegał zbyt silnie na wyz-woliny, więc mistrz ani go do nich zachęcał, ani przynaglał. Mistrz Darmopych chętnie mówił o swoim „ojcowskim” dla Piotra uczuciu - szczególnie gdy chodziło o obniżenie zarobku lub odroczenie wypłaty. Ale ani porównać nie było można tego „ojcowskiego” uczucia do Piotra z prawdziwym ojcowskim uczuciem do Jagusi. Za dziewczyną pan Błażej świata nie widział. Nie było chyba ofiary, której by dla córki chętnie nie poniósł, nie widział dla niej zbyt wysokich progów, nie widział żadnych niemożliwych do osiągnięcia zaszczytów. Cóż, dla dziewczyny jedyną szczęśliwą drogą życiową jest dobre małżeństwo. Więc Jagusia może i musi wyjść za mąż jak najszczęśliwiej, jak najbogaciej, jak najzaszczytniej. Nie brak jej do tego świetnego małżeństwa żadnych danych. Wychowanie otrzymała nie gorsze od dziewcząt bogatych patrycjuszowskich rodzin, nie gorsze od żadnej szlachcianki. Posag? Przecież mistrz Błażej tylko z myślą o córce zbiera skrzętnie dźwięczące dukaty. Z myślą o niej pracuje, kupuje i sprzedaje z zyskiem domy i place, handluje zbożem, zajmuje się wypiekiem chleba i warzeniem piwa, choć go to naraża na zatargi z innymi cechami. Szczęśliwą miał rękę do interesów, zebrał fortunę, za którą można by nabyć magnackie bez mała dobra, gdyby mieszczanie mieli prawo kupować ziemskie majątki. A i urodzenia swego wstydzić się nie potrzebuje panna Darmopychówna. Darmopychy, zacna to rodzina, choć się klejnotem szlacheckim nie szczyci. Z dziada pradziada osiedli w Poznaniu i na jego przedmieściach. Do zaszczytów nigdy nie pchali się, ale jakiś tam pradziad, złotnik, burmistrzował na Łacinie, inny dziad w radzie poznańskiej zasiadał, ojciec pana Błażeja kilkakroć był starszym cechu muratorskiego, a i sam pan Błażej od lat tę godność piastuje. Nie senatorskie to wprawdzie krzesła ani szlacheckie godności, ale wagę swą mają; jeśli nie o szlachectwie, to o szlachetności, uczciwości a poważaniu u ludzi świadczą. Dlaczegóż więc panna Darmopychówna nie mogłaby wyjść za mąż za szlachcica? Zdawałoby się, że możliwość rozwinięcia się jakichś gorętszych uczuć pomiędzy piękną majstrówną i zdolnym, przystojnym czeladnikiem najbardziej nawet powierzchownemu przyjść na myśl może obserwatorowi. A jednak dotąd pan Błażej niczego nie podejrzewał. Był, raczej chciał być - bo mu z tym było wygodnie - niedomyślny. Ponieważ Piotr o istotnych powodach swego przywiązania do domu Darmopychów nigdy nie wspominał, zostawiając to może domyślności mistrza, więc mowy o tym między nimi nie było. Dopiero w ostatnich czasach do świadomości pana Błażeja zaczęły docierać niepokojące sygnały. Zauważył, że obcy ludzie w sposób naturalny łączą osoby Jagusi i Piotra. Pierwszy bodaj wyskoczył wagant, Kasper Mrugała, gdy ni stąd, ni zowąd w rozmowie potraktował jako rzecz oczywistą i z natury spraw wypływającą, że młoda para jest sobie przeznaczona. Dotknęło to wtedy mistrza Błażeja. Ale w kilka dni później, w czasie pogwarki przy piwie w gospodzie, mistrz Langierowicz, który miał cztery przejrzałe już trochę córki na wydaniu, z lekką zazdrością odezwał się do pana Błażeja; - Tobie dobrze, bracie, masz jedynaczkę, ledwie do wieku dorosła, a o męża dla niej turbować się nie potrzebujesz, boś go sobie w domu wychował. Pan Błażej próbował protestować, że ani myśli jeszcze o wydawaniu Jagusi za mąż, że jej na to za wcześnie, że jeszcze ani wie, kto jego córce do serca przypadnie. Ale zdanie pana Langierowicza aprobującym potakiwaniem poparli i stary mistrz Badura, i pan Stanisław Puschel, i inni bracia. A mistrz Michał Damecz, który w ubiegłym roku miał nieprzyjemną w cechu historię, gdyż się szczytowa ściana w budowanej przez niego kamienicy zawaliła, westchnął tylko i zamruczał pod nosem przysłowie: - „Jednemu szydła golą, a drugiemu brzytwy nie chcą”. Jakby dla Jagusi wyjście za Piotra Bóg wie jaką karierą być miało. Pomyślał pan Błażej, że protesty upewnią tylko ludzi w ich niesłusznych przekonaniach, machnął więc ręką i odmienił rozmowę. Ale już mu to ludzkie gadanie klina w głowę zabiło. Co rusz myśl niepokojąca wracała: „Jagusia i Piotr, Piotr i Jagusia!” Pewnie! Dla niejednej majstrówny małżeństwo ze zdolnym czeladnikiem mogło być godną pozazdroszczenia dolą. Ale czy o takim losie dla Jagusi marzył mistrz Darmopych? Po toż ją kształcił, na naukę do klasztoru karmelitanek oddawał, gdzie się z pannami szlacheckich rodzin pospołu w naukach i kunsztach różnych niewieścich edukowała? Po toż posag dla niej w pocie czoła do skrzyń okutych odkładał? Piotr i Jagusia! Skąd ludziom do głowy przychodzi, że oni się kochają? Dlatego, że od dziecka żyją pod jednym dachem? Co z tego? Małżeństwa częściej kojarzą się z ludzi, którzy wyrośli w różnych miastach, niż z takich, co się od maleńkości znają. Dla Piotra, pewnie, małżeństwo z Jagusią byłoby dobrym interesem. A Jagusia? Wiedział, że honorna jest i ambitna. Czyżby ambicję miało przeważyć uczucie? Pan Błażej siedział nad rozłożoną księgą z rachunkami, ale cyfry nie szły mu jakoś do głowy. Miast obliczać, sumować i odejmować, bujał myślami przy innych kalkulacjach. Najlepiej byłoby jednak porozmawiać z Jagusią. Akurat doskonała do tego nadarza się okazja. Nikt im w szczerej pogwarce nie przeszkodzi. Ale od czego zacząć rozmowę? Pan Błażej chrząknął i... stwierdził, że nie wie od czego zacząć. Spojrzał na Jagusię. Pochylona nad krosnami, szybko migała igłą. Wydało mu się, że w ostatnim czasie wydoroślała, spoważniała. Jeszcze niedawno była dzieckiem. Teraz, gdy siedzi tak przy krosnach milcząca, z twarzą poważną, z lekką zmarszczką między brwiami - czy to skupienie nad robótką, czy może troska jakaś panieńska - wydała mu się osobą dojrzałą, samodzielną. Poczuł wobec niej lekkie onieśmielenie. Nie sposób przecież dorosłej pannie postawić żartobliwe pytanie - czy woli zostać zwykłą panią muratorową, czy szlachcianką w bogatym pałacu? Jakże to? Albo zapytać wprost, czy kocha Piotra i chce z nim związać się na całe życie? Podniósł się od stołu. Stanął za jej plecami. Patrzył, jak pod igłą rodzi się piękny, barwny wzór. Piotr ten wzór wyrysował. Od tego można by zacząć i później mówić o Piotrze, aż wreszcie wprost zapytać. Pan Błażej cały dyskurs z córką w myślach sobie układał. Otwierał już prawie usta... Wtem Jagusia podniosła głowę znad robótki i odwróciła się ku ojcu. - Nie idzie wam jakoś liczenie? - spytała z uśmiechem. - Widzę, że sapiecie tylko a wzdychacie... Na taki upał i myśleć się nie chce, głowa odmawia posłuszeństwa... - Tak! - przyznał pan Błażej lekko zawstydzony tym, że córka podpatrzyła jego zafrasowanie. - Nawet tu w cieniu gorączka trzyma. - Skoczę do kuchni przynieść wam coś do picia i spytam, czy rychło będzie gotowy obiad. Nim pan Błażej zdążył zaprotestować, zerwała się z miejsca i pobiegła alejką w stronę domu. „Zaraz zaraz, gdy wróci!” - postanowił. Ale gdy Jagusia wróciła po chwili, zapraszając go na obiad, znów nie stało czasu na rozmowę. - Na obiad będzie zupa z wiśni, dobrze wychłodzona. Lepiej to gasi pragnienie niż kwas czy piwo - szczebiotała wesoło, prowadząc go pod ramię ku domowi. „Pomówię lepiej z Piotrem - postanowił pan Błażej. - Wieczorem go po prostu zapytam, jakie są jego na przyszłość prospekta. Ale i do rozmowy z Piotrem tego dnia nie doszło, bo Piotr nie wrócił wprost z pracy do domu, tylko wybrał się w odwiedziny do doktora Mikołaja. Odnosił mu książkę, którą od niego pożyczył, i chciał porozmawiać z nim o stylach, którym książka ta była poświęcona, bo nie wszystko mógł wyrozumieć. Poza tym umówił się z Maćkiem, który tego dnia po południu był na nauce u doktora, że się tam spotkają i razem wrócą do domu. Piotr polubił małego waganta, rozmawiał z nim często, bo chłopak nad wiek był rozwinięty i rozsądny. Chciał mu pomóc. Swoich obowiązków rodzinnych nie miał jeszcze żadnych, chętnie więc przyjąłby udział w opiece nad Maćkiem. Chciał i o tym pomówić z doktorem, prosić o radę i o przedstawienie tego projektu Kasprowi. W pracowni doktor warzył na kominku jakiś dekokt czy eliksir, dolewając do kociołka różnokolorowych płynów z licznych butelek, dosypując ziół jakichś i proszków z pudełek i torebek. W pobliżu kominka siedział Maciek na niskim stołeczku, z książką rozłożoną na kolanach. Czytał z niej głośno po łacinie, a doktor mieszając srebrną łopatką w kociołku kontrolował jego wymowę, zatrzymywał, poprawiał i od czasu do czasu coś chłopcu wyjaśniał. - Nie przeszkadzajcie sobie - poprosił Piotr, gdy Maciek na jego widok przerwał czytanie, a doktor pospieszył mu naprzeciw z przyjaźnie wyciągniętą ręką. - Nie przerywaj, Maciuś, czytaj dalej! - Czytaj dalej, jeśli Piotr nie ma nic przeciw temu - zgodził się doktor. - Zobaczysz, jak mój uczeń dzielnie się do nauki bierze. Piotr siedział i słuchał płynnego czytania. Dziw go brał, gdy jego mały przyjaciel śmiało i rezolutnie odpowiadał doktorowi na pytania, na które Piotr nie potrafiłby odpowiedzieć. - No, to już dość na dzisiaj! - doktor zakończył wreszcie lekcję. - Weź do domu tę małą książeczkę i naucz się z niej do jutra na pamięć tych oto kilku strof. A teraz siedź spokojnie, a ja zajmę się drogim gościem. Poczekajcie nieco, zaraz przygotuję dla was skromny poczęstunek. Zniknął na chwilę w ciemnej głębi pracowni i przyniósł stamtąd omszałą butelkę wina i dwie szklanki, dla siebie i Piotra, a potem miskę z toruńskimi piernikami, którymi częstował Maćka. Dobrze gawędziło się w pracowni mistrza Mikołaja przy płonącym wesoło kominku, zacnym winie i smakowitych piernikach. Doktor dużo miał do opowiadania o różnych dalekich krajach, po których podróżował. Urodził się w Polsce, dokąd jego ojciec przywędrował z dalekiej Italii. Choć płynęła w nim włoska krew, uważał się za Polaka, bardzo mu sława i dobro ojczyzny leżały na sercu. Toteż z uznaniem i nieraz z zachwytem mówiąc o różnych osobliwościach, jakie w obcych krajach spotykał, nie zapominał napomknąć, co w naszej Rzeczypospolitej godne jest podziwu i czego nam cudzoziemcy zazdroszczą. Potem rozmowa przeszła na temat Maćka i możliwości pokierowania jego przyszłością. Małemu wagantowi wzruszenie aż gardło zatkało, gdy Piotr zgłosił doktorowi chęć przyjścia chłopcu z pomocą. Doktor szczerze zamiary Piotra pochwalił i wyznał, że i on ze swej strony myślał już o tym, by przejąć na siebie troskę o edukację zdolnego i chętnego do nauki chłopca. - Lepiej dla niego, że nie jednego, a kilku mieć będzie opiekunów. Nie masz za co dziękować, chłopcze. Najlepszym podziękowaniem dla nas będzie, gdy ucząc się pilnie, mądrym człowiekiem zostaniesz i pożytecznym obywatelem Rzeczypospolitej. - Myślicie, panie doktorze, że Kasper na to przystanie? Czy nie pomyśli, że to despekt dla niego, gdy chcemy dzielić z nim troskę o wykształcenie jego wychowanka? - Myślę, że Kasper to człek rozsądny. Gadałem z nim o przyszłości Macieja. On też rad by go do szkół posyłał i nawet zamierzał już w tym roku oddać go do jakiejś szkoły. Choroba temu przeszkodziła. Czemu miałby urażać się za pomoc w wykonaniu zamysłów, które z dawna układał? Uradzali więc, do której szkoły należałoby Maćka oddać: do jezuitów czy też do szkoły przy katedrze, Akademią biskupa Lubrańskiego zwanej. Czy do gramatyki, czy też od razu do syn taktyki próbować, gdy się jeszcze trochę u doktora poduczy. Gawęda przeciągnęła się, czas biegł niepostrzeżenie. Ani zauważyli siedząc przy blasku kominka, że na dworze ściemniło się zupełnie. - Cóż, może przenocujecie u mnie? - zaproponował doktor Mikołaj, - Urządzimy jakoś posłania. Ale Maciek obawiał się, że Kasper będzie o niego niespokojny, a i Piotr wymawiał się od zaproszenia. - Ustawy cechowe nie pozwalają czeladnikowi nocować poza domem mistrza. Nie opowiedziałem się wcale, dokąd idę. Pan Błażej źle by to może przyjął, gdybym na noc nie wrócił. - To już was nie zatrzymuję. Gdyby was stróża nocna po drodze zdybała, powołujcie się na mnie, żeście u mnie byli. Zaświadczę! Pożegnali się tedy szybko i wyszli na uśpione już ulice miasta. ROZDZIAŁ XIV Noc była ciemna, bezksiężycowa. Piotr z Maćkiem brnęli znajomą drogą, kierując się raczej pamięcią niż rozróżnianymi w ciemnościach czarnymi sylwetami zabudowań, głuchych i niemych, z pozamykanymi okiennicami, zza których nie przenikał ani promyk światła. Cisza wszędzie panowała głucha. Tylko psy ujadały za płotami. Maciek, słabiej znający drogę, wśród nierównych, wyboistych uliczek przedmieścia potykał się raz po raz na jakichś wyskakujących niespodziewanie w ciemności przeszkodach, więc Piotr, aby przyspieszyć tę wędrówkę, wziął go pod ramię i prowadził wymijając w porę słupy parkanów i występy murów. - Żeby nas tylko strażnicy miejscy nie przy dybali - szepnął Maciek, gdy już wybrnęli z zaścianków i wyszli na ulicę Świętego Rocha. - Nie widzi mi się zbytnio nocleg w wieży. - Obyś tego nie wymówił w złą godzinę - odparł Piotr i szarpnął nagle Maćka, zatrzymując go na miejscu. - Patrz! W głębi ulicy migotało jakieś mdłe światło. Przystanęli i zamarli w bezruchu. Mógł to być jakiś, podobnie jak oni, zapóźniony przechodzień, słabo znający drogę, więc rozświecający ją latarnią czy łuczywem, ale równie dobrze mógł to być ront straży miejskiej. Pachołkowie burmistrzowscy obchodzą ulice sprawdzając, czy wszędzie panuje spokój, czy światła się gdzie nie świecą, czy złodziej jaki nie dobiera się do mieszczańskiego mienia, czy pijacy lub włóczędzy nie śpią pod płotami, czy nie zaprószono gdzieś ognia. Kogo ront po ogłoszonej godzinie spoczynku spotka na ulicy, tego ma prawo zagarnąć ze sobą i w wieży zatrzymać do rana. Trzeba się im sutym wykupić napiwkiem albo stanąć przed nocnym burmistrzem, który według uznania karę za przekroczenie miejskich przepisów wyznaczyć może: grzywnę lub wieżę. O siebie Piotr nie obawiał się, ale chodziło mu o Maćka, który jako niedorostek, w dodatku obcy w mieście, nie powinien o tak późnej porze znajdować się na ulicy. Rozważał szybko położenie. Od domostwa mistrza Darmopycha dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt kroków. Kimkolwiek są ludzie idący ze światłem, lepiej zejść im z drogi. - Jeśli pobiegniemy duchem - szepnął do Maćka - będziemy w domu prędzej, niż oni się zbliżą. - Biegnijmy - zgodził się Maciek nie mając wcale ochoty na spotkanie ze strażnikami miejskimi. Piotr chwycił go za rękę i pobiegł szybko, ciągnąc go za sobą i przemykając się zręcznie wzdłuż płotów. Udałoby się im pewnie uniknąć niemiłego spotkania i przedostać niepostrzeżenie do domu, gdyby nie psy, które podniosły wrzask straszliwy, popisując się swoją czujnością. Straż czy przechodnie ze światłem, zaalarmowani tym psim harmiderem, przyspieszyli kroku. Podniosły się wyżej pochodnie i światło szybciej zbliżać się zaczęło do biegnących. Teraz już trudno było przewidzieć, kto szybciej dotrze do bramy w domostwie mistrza Darmopycha: Piotr i Maciek, czy ludzie ze światłem. Psi alarm niósł się już po całej ulicy. - Byle się dostać na podwórze! - szepnął Piotr. Byli już przy wysokim parkanie otaczającym obejście Darmopycha. - Przez płot! - komenderował Piotr zatrzymując Maćka. - Przełaź pierwszy! Podsadzę cię! - Ty pierwszy, Piotrze! - zaoponował Maciek. - Z płota podasz mi rękę. Za płotem Kundys i Warka zanosiły się wściekłym ujadaniem, podniecone hałasem psów w całym sąsiedztwie. - Cicho, cicho, pieski! - uspokajał je Piotr popychając jednocześnie Maćka. - Jazda! Każda chwila droga! Ludzie ze światłem zbliżali się coraz bardziej. - Hej, kto tam się włóczy po nocy? - zawołał jeden z nich podnosząc wysoko latarnię. Piotr chwycił Maćka wpół i podrzucił w górę, tak że chłopiec wbrew woli znalazł się na szczycie płotu i omal nie przeleciał na drugą stronę. Zawisł na rękach. Pod nim uwijały się z groźnym szczekaniem dwa brytany, próbując chwycić go za nogi. - Warka, Kundys! Do nogi! - wołał chłopiec głośnym szeptem. - Tu swój! Do nogi! Leżeć! Do nogi, psy! Poznały widać jego głos, bo zamilkły i podchodziły węsząc. Maciek skoczył na ziemię. Po chwili psy z radosnym skomleniem łasiły mu się do nóg. Teraz dopiero mógł się rozejrzeć za Piotrem. Ale ten jakoś nie spieszył się z przechodzeniem przez płot. Kilka sekund, które stracili ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa, zdecydowało o niepowodzeniu ucieczki. Teraz była już ona niemożliwa. Ludzie z latarniami zbliżyli się na tyle, że Piotr wdrapując się na szczyt płotu znalazłby się w kręgu światła. Trzeba było oddać się na los szczęścia i czekać bezczynnie, co nastąpi. Piotr przywarł więc do płotu. Może go nie zauważą? Było to mało prawdopodobne, ale czekał... - Ha! - zawołał jeden ze zbliżających się. - To dom muratora Darmopycha. Przydybaliśmy złodzieja czy amanta zakradającego się do pięknej Jagusi! Na te słowa Piotr zacisnął pięści. Wydało mu się, że poznaje głos mówiącego. Oderwał się od płotu i postąpił krok naprzód w stronę światła. Maćkowi, przytulonemu z drugiej strony płotu, ten głos szyderczy i pewny siebie również wydał się znajomy, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go słyszał. - Mamy hultaja, co zakrada się do domów uczciwych mieszczan i bałamuci ich córki - w gwarze innych głosów ciągnął drwiąco pierwszy. Grono mężczyzn, wśród których kilku miało pochodnie i latarnie, otoczyło Piotra. Jeden z nich zaświecił mu w twarz. - To ten sam gaszek, wasza miłość! - rzekł służalczym tonem, człowiek z pochodnią, zwracając się do kogoś stojącego w cieniu. - Ten sam! - potwierdził głos z ciemności. - Tylko teraz blady jest i drżący. Widać dzielność dopisuje mu tylko wtedy, gdy ma przy sobie tłum gawiedzi. - Nie zaczepiam nikogo, kto mnie nie zaczepia! - Maciek usłyszał głos Piotra, trochę zmieniony, jakby ochrypły, ale brzmiący pewnie i śmiało. - Ho ho! Jeszcze by tego brakowało! Patrzcie jaki kozak! A po co włóczysz się po nocach? Pewnie szukasz okazji, aby podjąć coś, czego właściciele dobrze nie pilnują. - Pilnuję obejścia mojego gospodarza przed nocnymi włóczęgami! - zaczepnie rzucił Piotr, w którym krew burzyć się zaczęła. - Tu mieszkam. Jestem na swoim gruncie! - Takiś hardy?! - w głosie dotychczas drwiącym wzbierać zaczęły coraz groźniejsze tony. - To ja cię zaraz nauczę pokory! Na twoim gruncie też ci potrafię sprawić lanie! - Nie radzę zaczynać, wasza miłość! - wzburzonym głosem krzyknął Piotr. - Będę się bronić! - Grozisz mi, łyku! - z wściekłością zapienił się przeciwnik. - Brać go, chłopcy! Dać mu nauczkę! Niech się nie włóczy po nocy! Maćkowi zadźwięczał w uszach rozpaczliwy krzyk Piotra. Potem odgłosy jakiegoś szamotania, krótkie okrzyki, płot zaskrzypiał pod ciężkimi pchnięciami. Psy zaniosły się na nowo rozgłośnym szczekaniem. Maciek nie wiedział wprawdzie, co się dzieje na ulicy, ale nietrudno mu było domyślić się, że wre tam nierówna walka. Bezbronny Piotr zmagał się beznadziejnie z uzbrojoną gromadą napastników! Trzeba pomóc Piotrowi! - trochę za późno przebiegła ta prosta myśl przez głowę chłopca, Wielkimi susami przebiegł przez podwórze i dopadł szopki, w której mieszkali waganci. - Na pomoc! Ratunku! - krzyczał rozpaczliwie. - Wstawajcie! Potykał się o śpiących pokotem. Szarpał ich i wykrzykiwał alarmujące apele: - Wstawajcie! Na rany Boskie, prędzej! Napadli na Piotra! Mordują go! Prędzej, prędzej, na pomoc! Potem pobiegł szybko w stronę domu. Zaczął walić w zamknięte okiennice, za którymi spali uczniowie i robotnicy mistrza Błażeja. - Ratunku! Na pomoc! Mordują Piotra! - darł się na całe gardło. Do krzyku Maćka, ujadania psów na podwórzu i na całej ulicy dołączyły się głosy rozbudzonych. Waganci jeden za drugim wybiegali z szopki. Padały pełne niepokoju pytania: - Co się dzieje? Kto wrzeszczy? - Kogo mordują? Co się stało? - Upił się chłopak czy jak? - Coś mu się pewnie przyśniło! Wkrótce zaczęli wybiegać z domu robotnicy i czeladnicy pana Błażeja. Zapalały się latarnie. Podwórze zaroiło się ludźmi, rozbłysnęło światłami. Wybiegający otaczali Maćka wypytując go o przyczynę alarmu. Maciek urywanie opowiadał, o co chodzi, i prowadził gromadę ku bramie wiodącej na ulicę. Wylegli rozgwarzoną gromadą. Ale na ulicy było pusto. - Coś ci się zwidziało, Maciejku, czy jak? - powątpiewająco mówił Kasper świecąc latarnią i rozglądając się dokoła. - Nie, przecież przed chwilą tutaj byli - z uporem powtarzał Maciek. - Zostawiłem Piotra tu pod płotem. Napadli na niego. Widocznie uciekli teraz słysząc hałas w podwórzu. - Ale gdzie jest Piotr? - zapytał ktoś z czeladzi. Pytanie to niedługo pozostało bez odpowiedzi. Gdy wysypujący się coraz ciaśniej z podwórza waganci i czeladnicy rozświetlili ulicę, gdy wzdłuż niej rozbiegli się z latarniami i łuczywami, jeden z nich wykrzyknął: - Jest tu! Leży ktoś! Twarzą do ziemi, z rękami w krzyż rozrzuconymi leżał na skraju ulicy jakiś człowiek. Kasper i Maciek pierwsi podbiegli i pochylili się nad nim. Starszy wagant przyklęknął i dotknął ręką głowy leżącego. Poczuł na palcach wilgoć. W świetle latarni zobaczył, że była to krew. Ostrożnie odwrócił ku światłu głowę rannego. - Piotr! - powiedział głośno, choć inni poznali go również, mimo że twarz była zmieniona i zalana krwią. W chwiejących się blaskach pochodni i latarń wyglądała strasznie i groźnie. - Żyje? - zapytał Maciek, a słowo to wyleciało mu z gardła jak krótki spazm czy łkanie. - Pomóżcie mi go podnieść! - rozkazał Kasper. Tłoczyli się wokół niego, potykając się i popychając. Wszystkich ogarnęła jakaś groza, krępowała ruchy, czyniła niezgrabnymi. - Ostrożnie! - komenderował Kasper, który jedyny wśród zebranych zachował spokój i panował nad sytuacją. - Nie szarpać! Chwyć za ramiona! Podłóż ręce! Pochylił się nisko nad Piotrem, przyłożył ucho do piersi, nasłuchiwał oddechu. Potrząsnął przecząco głową. Znów słuchał. Maciek nie odrywał od niego oczu śledząc z niepokojem wszystkie ruchy Kaspra. Ten podniósł się wreszcie. - Serce bije - powiedział do czekającej gromady - ale bardzo słabo. Musimy ostrożnie przenieść go do izby. Murarze i waganci pchać się zaczęli skwapliwie, jeden przez drugiego, więc Kasper obawiając się, aby w swej gorliwości nie zaszkodzili rannemu, znów objął komendę: - Staszek, Michał, chwyćcie go za nogi! Powoli... Ty, Janie, uniesiesz go razem ze mną. Wsuń ręce pod plecy. Teraz! Ostrożnie! No, idziemy! Smutny pochód przy blasku latarń i łuczyw posuwał się w stronę domostwa. Kierowali się do izby czeladnej. Gdy byli już w podwórzu, na progu domu ukazała się Jagusia. Hałasy wyrwały ją widać ze snu i zaniepokoiły, bo wybiegła w nocnym odzieniu, owinąwszy się tylko ciemną opończą, w ciżemkach na bosych nogach. Pół rozplecione warkocze połyskiwały w chwiejnym świetle. Zatrzymała się w drzwiach i nierozumiejącymi oczyma patrzyła na niezwykłą scenę w podwórzu. - Co się stało? - spytała spoglądając na skupione twarze. Nikt nie odpowiadał. Niosący rannego zbliżyli się do drzwi. Jagusia ujrzała ich i w jednej chwili zrozumiała wszystko. - Piotr! - krzyknęła. - Zabili go?! To on! To ten łotr, Rostarzycki! - Cicho! - syknął Kasper. - Nie alteruj się waćpanna po próżnicy. - Piotr żyje! - Maciek przecisnął się do dziewczyny i schwycił ją za rękę. Chciał uspokoić Jagusię, a sam trząsł się i niemal szczękał zębami z wielkiego przejęcia. - Jest tylko ciężko ranny. Napadli nas po ciemku... Żyje i będzie żył na pewno. Wyzdrowieje! - mówił szybko, starając się słowami uspokoić dziewczynę i zagłuszyć własny niepokój. Ale Jagusia nie potrzebowała już uspokajania i pociechy. Opanowała się szybko. - Dokąd go niesiecie? - spytała. - Do izby... do czeladnej... - odparł Kasper. - Nie... - potrząsnęła głową. - Nieście go do mojej alkowy! - Skrwawiony jest wielce... - pościel wam zabrudzi - zaprotestował lekko Jan. - Słuchajcie, co powiadam! - powiedziała stanowczym tonem i nie czekając na żadne sprzeciwy odwróciła się i poszła w głąb domu. Zgodnie więc z jej rozkazem wnieśli Piotra do Jagusinego alkierza i złożyli na białym panieńskim łożu. Kasper odprawił teraz wszystkich niepotrzebnych gapiów. Pozwolił zostać tylko Janowi, który trzymał światło. Jagusia nie chciała odejść ani na krok od rannego. Gdy Kasper zajął się opatrywaniem jego ran, ona podawała ciepłą wodę, darła płótno na szarpie i bandaże, pomagała obmywać zaschłą krew. Mimo nocnej pory, w domu Darmopychów nikt nie spał. Rozbudził się nawet pan Błażej i siedział w białej izbie, słuchając szczegółów nocnego napadu. Maciek powtarzając po wielokroć przebieg zajścia, teraz dopiero uświadamiał sobie i wyjaśniał różne szczegóły, których w szybkim biegu wypadków nie mógł zrozumieć i ocenić należycie. Oskarżenie rzucone z całą mocą, choć bez głębszej rozwagi, przez Jagusię, znajdowało w zapamiętanych przez Maćka szczegółach całkowite potwierdzenie. To pan Rostarzycki spotkawszy na swej drodze hardego mieszczucha, do którego czuł zadawnioną niechęć, skorzystał z okazji do wywarcia zemsty i nie zawahał się posunąć aż do morderstwa.__ - I tak w kilkunastu na jednego bezbronnego! - szyderczo mruknął Jan, woźnica. - Prawdziwie rycerska rozprawa! - On to był na pewno! - gorąco potwierdził Maciek. - Ten głos od razu wydał mi się znajomy... Mistrz Błażej podrapał się w głowę. - Niełatwo będzie znaleźć sprawiedliwość i pomstę. Pójdziemy do burmistrza i rady. A choćby nawet do kasztelana czy biskupa... ale czy dowiedziemy mu zbrodni? Świadectwo podrostka? Będzie miał swoich świadków, którzy rycerskim słowem poświadczą, że był gdzie indziej o tej właśnie porze... - Byli też jego pachołkowie... Sąd może ich przepytać! - Gęby im zatka. O własną skórę będą stali. Przeciwko panu świadczyć nie pójdą. Wiedzą, że oni surowszą ponieśliby karę za udział w napadzie niż on sam, nawet gdyby mu sąd dowiódł zabójstwa... - Toż racja! Co najwyżej grzywnę zapłaci za głowę „nieurodzonego” - z goryczą dodał Jan. - Co dla szlachcica miejskie prawa! On ich nie uznaje... Zamilkli przygnębieni. Kasper ukończywszy opatrunek rannego przyszedł do białej izby. Mistrz Błażej spojrzał nań pytająco. - Nie jest dobrze! - powiedział wagant półgłosem. - Różne i w życiu widziałem rany i poturbowania, i różny był wynik kuracji. Z gorszych nieraz człowiek ran się wyliże, a czasem dużo mniejsze wystarczą, żeby się przenieść na drugi świat. - A jakowe ma obrażenia? - dopytywał mistrz Błażej. - Głowa rozbita? Mózg naruszony? - Pobity jest mocno. Całe ciało w ranach i sińcach. Godnie czekanikiem jakowymś łeb mu rozpłatali. Rana głęboka, kość naruszona. Prócz tego ręka zwichnięta, żebro bogdaj złamane - relacjonował Kasper. - Widać gromadą całą na niego wpadli i każdy tłukł bezbronnego, gdzie się dało. Ech! Wstyd po prostu mówić. Rycerze! - Prędko się sprawili - zauważył Jan. - Toż nie mogło upłynąć więcej niż dwa pacierze. Maciek ledwie z krzykiem dopadł izby, wnet wybiegliśmy na ulicę. Nikogo ani przy nim, ani w pobliżu nie było. - Uciekali widać żywo. Ćma dzisiaj taka, że o kilka kroków człowieka nie dojrzysz. Dogodną wybrali sobie porę. Zapadło ponure milczenie. - Ano, cóż! - westchnął po chwili mistrz Darmopych. - Nic teraz nie uradzimy. Trza iść spocząć. Dzień lepszy niźli noc do rady. Skoro świt trzeba po księdza posłać. Nie wiadomo, jak się Piotrowi obróci... - I po doktora - dodał Kasper. - Musi obejrzeć tę ranę na głowie. - Po doktora Mikołaja - uzupełnił Maciek. - Gdy się dowie, co Piotra spotkało, przyjdzie niechybnie. Zaczęli się rozchodzić. Jagusia tylko oświadczyła stanowczo, że będzie czuwać przy Piotrze do rana. Matka chciała ją w tym zastąpić, uważając, że nie przystoi, aby dziewka przy młodym chłopcu czuwała. Ale nie rzekła już nic po oświadczeniu córki, tyle w jej głosie było stanowczości i determinacji. Maciek wychodził z alkierza ostatni. - Może ja zostanę z tobą? - zaproponował nieśmiało. - Może ci będę w czym pomocny. - Nie, Maciejku - odparła. - Mój jest i ja sama muszę go wydrzeć śmierci. Albo... albo nie żyć i mnie na tym świecie. Maćkowi łzy nagle napłynęły do oczu. Sam nie wiedział, nad kim się tak roztkliwiał: nad rannym Piotrem, nad zmartwioną Jagusią, czy nad sobą, nieszczęśliwym w swej bezradności i pognębieniu. Nie chciał pokazać Jagusi swych łez niemęskich, odwrócił się więc szybko i wyszedł z pokoiku. Zdawało się, że dom uspokoił się i pogrążał na nowo we śnie. Wszyscy rozeszli się do swoich kątów. Maciek miał więc zamiar iść do szopki i przedrzemać się do świtu, aby potem pobiec po doktora Mikołaja. Ale przechodząc koło izby czeladnej zauważył, że świeci się tam jeszcze. Podszedł do drzwi i zajrzał do wnętrza. Tłoczno tu było i gwarno, choć rozmowy prowadzone były przyciszonymi głosami. Maciek wsunął się do izby. Zobaczył, że jest tu Kasper i prawie wszyscy waganci, domownicy Darmopycha i obcy jacyś ludzie. Przy mdłym, migocącym świetle łuczywa rozpoznawał powoli twarze czeladzi i pracowników z sąsiednich domów. Nocna awantura rozbudziła nie tylko dom mistrza Darmopycha, ale też najbliższe obejścia. Ludzie pozrywali się ze snu, wybiegli na ulicę dowiedzieć się, co zaszło, a posłyszawszy o napadzie, stracili już ochotę do dalszego snu. Miast wracać, gromadzili się teraz w czeladnej i rozprawiali z zapałem, dając ujście nurtującemu ich wszystkich oburzeniu i rozgoryczeniu na odwieczne krzywdy doznawane od szlachty, na brak sprawiedliwości, której nie znajdzie ubogi przeciw bogatemu, czy to szlachcicowi, czy sławetnym z miejskiego patrycjatu mieszczanom. - Cóż, pan Rostarzycki to awanturnik, oczajdusza i zawalidroga - prawił Szymon Klocek, czeladnik krawiecki. - Ale czy tylko on jeden taki? - Słusznie - poparł go Kasper. - Nie chodzi o tego niecnotę, tak samo jak nie chodzi o krzywdę Piotra. Pewnie, chłop to szczery jak złoto i szkoda, żeby miał zginąć z ręki takiego ladaco. Ale chodzi tu o rzecz ważniejszą - chodzi o bezprawie, o gwałt i o bezkarność tego gwałtu. To jest sprawa, o którą trzeba walczyć, to jest rzecz, której bronić warto. - Do burmistrza pójść trzeba, do ratusza. A jeśli rada miejska nie potrafi praw naszych i nas przeciwko samowoli i zbrodni bronić, to trzeba przegnać radę - gorąco podjął jakiś barczysty czeladnik stolarski. - Dobrze Józef mówi - podniosły się głosy. - Rajcowie na stolcach się swoich zasiedzieli, trzymają ze szlachtą, bo im korzyść z tego płynie. Przeciw nim boją się stawać. - Toż insi przyjść muszą na ich miejsce, co się bać nie będą i nie własnej, a publicznej korzyści patrzeć. - Panowie rajcy a ławnicy w sadło obrośli, dmą się i puszą nie gorzej od szlachty. Sami radzi ku szlachectwu pozierają. - Pospólstwo tylko cierpi! - Prawa nam zabrali, o starych przywilejach królewskich zapomnieli! - Dopomnieć się o nie trzeba! s - Z gardła panom wyrwać! - Dość się napanowali! Niech oddają, co się należy, co naszą krzywdą zdobyli! - Zadufali się w swej sile! - Nas więcej! Zobaczymy, czyja większa siła! Brzask już rozjaśniał wschodnią stronę nieba. Miasto jeszcze spało spokojnie, ale gdzieniegdzie ludzie pracy budzić się juz zaczynali do nowego dnia. A w czeladnej izbie mistrza Darmopycha gromadka najzapaleńszych, najbardziej wypadkiem wzburzonych gwarzyła jeszcze gorąco i z zaciętością. O świcie Maciek i jeden z uczni murarskich wybiegli z domu: jeden pobiegł ku kościołowi Bożego Ciała po księdza, drugi ku miastu - po doktora Mikołaja, prosić, by przybył do Piotra. ROZDZIAŁ XV Nie rozumiem, po kiego diabła przywlekliśmy się znów do Poznania - gderał z niezadowoleniem pan Pełka. - Duszno tu, śmierdzi wszędzie ani odetchnąć nie można swobodnie! Podejrzewam, Pawełku, że to twój jakiś ukryty zamysł. Znów coś nakładłeś w uszy Januszowi i wszystkich nas w jakąś kunktatorską wciągasz zabawę. - Wieśniak z ciebie zatwardziały. Śmierdzi ci miasto! Ale łatwiej tu o jakowąś rozrywkę, więcej choćby gąb ludzkich zobaczysz. Nic ja nie knuję, do niczego Janusza nie namawiam. Sam on zna swoje interesy. Żniwa się kończą, kupca na zboże poszukać trzeba. Może sami barkami będziemy spławiać do Szczecina. Opłaca się to pono. - Na kupca się kierujesz... - Nie ja! Cóż ja sprzedawać mogę? Chyba stary kubrak z pleców. Mówię ci - nie mój to był pomysł do miasta zjeżdżać. Nasz patron, pan sędzic, sam swe postanowienia podejmuje. Anim mu doradzał - Radwan bronił się i wypierał rzekomych wpływów na sędzica Rostarzyckiego. - Dziwne mu ni stąd, ni zowąd pomysły strzelają do głowy. Nie weselsza to zabawa pójść do lasu na polowanie? Dziki w polach moc szkody robią. Albo choć szaraki szczuć psami po polach. Ciekawość, że na wsi, ile by człowiek wypił - prześpi się i wstaje rzeźwy i zdrowiutki. A w mieście... Po wczorajszym pijaństwie dotąd łeb mi pęka... - Spróbuj klin klinem! - Czy to z powietrza śmierdzącego? Czy może w mieście karczmarze tak wino fałszują i zatruwają? - Toć na wsi innego nie masz wina, jeno z miasta sprowadzane, od tych samych kupców. Wszystko na ten sam sposób fałszowane. Wódkę pij, gdy ci wino szkodzi... - Szkodzić, nie szkodzi, tylko łeb mi pęka... Nie zagrasz w kości? Podczaszyc Radwan i stolnikowicz Pełka siedzieli w wielkiej izbie poznańskiej jurydyki pana Rostarzyckiego i wymieniali co pewien czas sentencje i uwagi. Pan Radwan zajęty był czyszczeniem i doprowadzaniem do lśnienia przyrdzewiałej trochę klingi karabeli, którą wygrał niedawno w kości od jakiegoś przygodnie napotkanego w karczmie szlachcica. Pełka, któremu w ostatnim czasie fortuna w grze nie sprzyjała, zabawiał się rzucaniem kości. - Do biesa! - zaklął wreszcie zniechęcony, - Gdybym grał o szczutki, nos by mi spuchł już jak bania. Rzucił kubek i kości na stół. - Może przypomnimy sobie żakowskie czasy i zabawimy się w palcaty? - zaproponował Radwanowi nową rozrywkę. - Kości mi w mieście rdzewieją, ruszać by się jakoś trzeba... Ale pan Radwan i na tę propozycję pozostał nieczuły. - Mogłeś się wczoraj rozruszać, kiedyśmy temu upartemu łykowi urządzali łaźnię. Ale ty, Kajtuś, za bardzo już byłeś pijany... - Ech, pijany, nie pijany... Nie bardzo mi do gustu przypadła ta żołnierska rozprawa. W pół tuzina na jednego! - Więc puściłbyś płazem hardość podłego pachołka? - jadowicie syknął Radwan. - Płazem bym nie puścił, ale łyczka pachołom kazałbym bić. - Pachoły też go biły... Grzegorz, Jasiek, mój Roch. - Niechby biły, ale przecież Janusz zwalił go czekanem w łeb. I tyś bił, i Florek... - Toś chyba naprawdę był pijany, mój Kajtusiu, do nieprzytomności. Mnie by się chciało ręce brudzić o takie paskudztwo? Florek? Może Florek z gorącości coś niecoś mu tam przyłożył. Ale sędzic? Skąd ci to do głowy przyszło? Skąd naraz wziąłby czekan? - Jak to skąd? Toć pamiętam: kapki w gębie nie miałem, gdyśmy wychodzili z domu do tej karczmy na Piaskach, którą tak zachwalałeś. Pamiętam, żeś miał czekan za pasem zatknięty. Śmialiśmy się jeszcze z ciebie, że jak pułkownik z buzdyganem występujesz wiodąc naszą kompanię do ataku na butelki... - To ja miałem, nie sędzic. Bodaj żem go zresztą w tej karczmie ostawił... - Tyś Januszowi czekan podał, gdy się z tym zuchem rozprawa zaczęła - upierał się Pełka. - Widziałem przecież! Przytomny byłem! - Jeśliś wtedy był przytomny, to chyba teraz chmiel ci do łba uderzył, mój Kajtusiu - roześmiał się Radwan, ale w tym jego śmiechu nie było żadnej wesołości, tylko szyderstwo i jakby groźba ukryta. - Śniło ci się coś może po pijaństwie, a teraz ćmi się jeszcze i snu od jawy nie odróżniasz. Jeszcze trochę, a zaczniesz mnie przekonywać, żeśmy na łyczka urządzili zasadzkę... - Tak by to wyglądało... - niepewnie już bąknął Pełka. - Tak i Florek gadał! - Głupstwo rozum zjadło! Widzę, żem ja był z was wszystkich najtrzeźwiejszy. Przypomnę ci tedy, jak było. Wracaliśmy z karczmy „Pod Tłustym Karpiem” na Czapnikach, w której ciotka Staniewska, bardzo zacna wdowa po zrujnowanym piwowarze, trzyma kiepskie wino. Ale podają je cztery bardzo ładne córki... Pamiętasz, jak się z Krasuckim o mało za łby nie wzięliście o tę rudą Anielcię? - Co nie mam pamiętać! Florek jak prawdziwy niedźwiedź... Sam nie skorzysta z miodu, ale barć popsuje... - Wracaliśmy tedy... - Pamiętam... Zmyliliśmy do miasta drogę. Błąkaliśmy się po jakichś uliczkach. Grzegorz niby prowadził, a sam nie wiedział, gdzie jesteśmy. - Otóż to! Przechodziliśmy akurat koło obejścia muratorskiego mistrza Darmopycha na Piaskach, gdyśmy ujrzeli, że złodzieje skradają się i przełażą przez płot. - Skąd wiesz, czyje to było obejście? Co za Darmopych? - Mniejsza z tym! Znam go. W Niegocicach dwór przebudowywał. Z sędzicem kilka razy byliśmy u niego. Stąd poznałem obejście. I Janusz je poznał. Nie w tym jednak rzecz! Powiadam, żeśmy ujrzeli skradających się złodziei. Skoczyliśmy ku nim, aby w zbrodni przeszkodzić. - Napadła was ochota pachołków miejskich zastąpić - wtrącił zjadliwie Pełka, zaczynający orientować się już w intencjach towarzysza. - Może i tak! Dla dobrej zabawy można i przysługę komuś niechcący wyświadczyć. Skoczyliśmy tedy ku złoczyńcom. Jeden przez płot umknął, ale drugiegośmy zatrzymali. Dostał w łeb, może przypadkiem zbyt mocno. Gdyśmy się opatrzyli, leżał już biedak bez pamięci. Chcieliśmy mu nawet pomoc okazać i opatrzeć, ale to już było niepotrzebne, bo w domu alarm się zrobił i ludzie ku nam na pomoc biegli. Tak to było, rozumiesz? - Tak to było! Rozumiem - roześmiał się szyderczo Pełka. - Ano, tyś był trzeźwiejszy, więc lepiej pamiętasz. I powiadasz, że to nie sędzic walił w łeb łyczka, co mu się kiedyś, aha, w święty Jan na Rynku okoniem postawił? Tylko Grzegorz i Jasiek rzekomego złodzieja bili? - Nie wiedziałem nawet, że to był ten sam pachoł. Tamta historia już mi całkiem z głowy wywietrzała - obojętnie odparł Radwan. - Myślę, że i sędzic o niej zapomniał. - On tak łatwo nie zapomina, gdy mu kto w kaszę dmuchnie... - Pomstę na hardym chamie łatwo w inny sposób wywrzeć może. Cóż to za satysfakcja czekanem w łeb uderzyć? - Przecież nie miał czekana! - Tak też mówię! Po co czekan! Po co w sam łeb ma walić?! - Sam czort się nie dorozumie, o co tobie chodzi - żachnął się Pełka. - O co chodzi? O co chodzi? - włączył się niespodziewanie do rozmowy pan Florian Krasucki, trzeci nieodłączny acz honorowy dworzanin pana Rostarzyckiego. - Chodzi o to, pomorski niedźwiedziu, że przypominamy sobie z Kajtusiem wczorajszą ucieszną awanturę. A że on stał dalej, a ja bliżej pola bitwy, więc się w szczegółach opisu nieco różnimy - wprowadził go w rozmowę Radwan. - Ja stałem całkiem blisko, ale niewiele miałem do roboty. Kijek jakiś trzymałem akurat w ręku, więc nim machnąłem ze dwa razy. Myślę jednak, że przetrąciłem rękę butnemu drabowi. Będzie miał ode mnie pamiątkę. Odechce mu się Januszowi dziewki odbi... Pan Florian urwał nagle i ze zdziwieniem spojrzał na Pełkę, który tak się zaniósł śmiechem, że mało z ławy nie spadł na podłogę. - Czegóż to! - zapytał spoglądając to na Radwana, to na Pełkę. - Na pośmiewisko się wystawiasz - tłumaczył mu, marszcząc niecierpliwie brwi podczaszyc - chwaląc się, żeś bezbronnego chłopaka kijem walił. Biłeś czy nie biłeś, kto pamięta? Pijani byliśmy wszyscy... I pan Radwan, nie zrażając się ironicznymi uwagami dorzucanymi przez Pełkę, opowiedział panu Krasuckiemu przebieg wczorajszej awantury - we własnej, już raz panu Pełce przedstawionej wersji. Pan Florian Krasucki, zwany przez towarzyszy Florkiem albo pomorskim niedźwiedziem, należał do trójki najbliższych towarzyszy stanowiących nieodłączny orszak pana Janusza Rostarzyckiego. Gdy jednak Pełkę i Radwana do pełnienia tej roli skłaniały względy materialne, pan Florian wpisał się na służbę do sędzica bezinteresownie i to z woli swego rodziciela, bogatego szlachcica z pogranicza Pomorza i Wielkopolski. Radwan, prócz szabli, kontusza i niezbyt roztropnego pachołka, nie miał nic - przynajmniej gdy zaciągnął się na dworską służbę do bogatego kuzyna. Pełka miał ojca zamożnego i na urzędzie, ale skąpego i nie pobłażającego bujnemu temperamentowi syna. Nie mogąc z ojcem dojść do porozumienia pan Kajetan zlekceważył groźby wydziedziczenia go na rzecz pozostałego rodzeństwa i zaciągnął się do pocztu sędzica, którego tryb życia bardzo mu przypadał do gustu. Wolał być płatnym dworzaninem na obcym, ale odpowiadającym jego upodobaniom dworze, niż ugiąwszy się pod twardą ojcowską ręką siać żyto i tatarkę w zapadłym folwarku, gospodarzyć oszczędnie, powiększać rodzinną fortunkę, czekając aż po śmierci ojca jakaś jej część i jemu przypadnie w udziale. Służył więc sędzicowi, któremu nagła śmierć rodzica wcześniej dała majątek w ręce, bawił się z nim i gdy się dało - bawił jego kosztem, nie poczuwając się zresztą do zbyt ścisłej w stosunku do chlebodawcy lojalności, a nie tracąc nadziei, że gdy się wyszumi i znudzi kawalerskim trybem życia, będzie mógł wrócić pod dach ojcowski i przebaczenie młodzieńczych błędów od rodzica uzyskać. Ponieważ jego hulanki i zabawy nic właściwie ojca nie kosztują, stary pan Pełka nie będzie miał realnego powodu do uszczuplania przynależnego mu dziedzictwa. Mając tedy we własnym przekonaniu zabezpieczoną przyszłość, pan Kajetan sumiennie przepuszczał cały swój bieżący stań posiadania. Wprost przeciwnie niż Radwan; przepijał i przegrywał cały swój żołd, przeważnie naprzód go od sędzica wybierając, sprzedawał lub zastawiał, gdy go przycisnęła potrzeba, wszystko, co się spieniężyć dało: i to, co wyniósł z rodzinnego domu, i to, co w nagrodę wiernych służb otrzymał lub nabył. Wysyłając w świat swego starszego syna, ojciec pana Floriana Krasuckiego pełen był najlepszej wiary, że w domu sędziego Rostarzyckiego, dawnego przyjaciela, chłopak jego nie tylko nabierze ogłady i obycia z ludźmi, ale nauczy się też skrzętnego gospodarowania i statecznego rządzenia majątkiem, nabędzie umiejętności, które kiedyś będą mu przydatne, gdy po ojcu obejmie spuściznę lub - żonę bogatą pojąwszy - na własnej majętności osiędzie. Nie był, niestety, prorokiem i nie przewidział, że sędzia wkrótce oczy zamknie, a po jego śmierci dwór niegocicki przestanie być dobrą szkołą skrzętności, gospodarności i statku. Wieść o zaszłych tam zmianach okólnymi drogami, bardzo powoli, wędrowała do zapadłego w lasach tucholskich dworu pana Krasuckiego, a z bezpośrednich relacji w listach Florusia trudno było nabrać należytego pojęcia o tych zmian istocie i dogłębności. Przykazywał więc stary pan w swych listach synowi, by jak dawniej sędziemu, tak teraz sędzicowi posłuszne i wierne służby sprawiał, by na wszystko oczy miał otwarte, od ludzi się uczył i ludzki szacunek zdobywał. Do listów, które przeważnie dwa razy do roku przez umyślnego między ojcem i synem były wymieniane, dodawał zwykle rodziciel po dwadzieścia złotych dukatów na synowskie w świecie ekspensa, a matka przysposabiała przy tej okazji kobiałkę, wysyłając wędliny domowego wyrobu, kilka własnoręcznie uszytych koszul, baryłkę miodu lub wiązankę suszonych grzybów. Był więc pan Florian, stosownie do ojcowskiego polecenia, respektowym dworzaninem pana Rostarzyckiego, nie brał żadnej w gotowiźnie oprawy, służył za stół tylko, kwaterę i barwę dla siebie, i pachołka oraz stajnię dla swych dwóch wierzchowców i jednego podjezdka. Służba, co prawda, niezbyt była uciążliwa, bo polegała przede wszystkim na towarzyszeniu sędzicowi w zabawie, na polowaniu czy w podróży, ale też ze służby tej Floruś niewiele wynosił zgodnego z ojcowską intencją pożytku: w gospodarowaniu ćwiczyć się nie było okazji, a ogłada... Towarzysze zwali go pomorskim niedźwiedziem i przezwisko to dość dobrze do niego przystawało: wzrost i siłę posiadał iście niedźwiedzią, a dowcipem i zręcznością bardzo też przypominał misia. Wychowany w posłuszeństwie i szacunku dla ojcowskiej władzy, gdy ojciec kompetencje swe przelał na chlebodawcę, pan Florian był teraz oddanym, posłusznym i wiernym towarzyszem pana Rostarzyckiego. Wysłuchał teraz z uwagą relacji Radwana, głową trochę pokiwał, gdyż nie całkiem zgadzała się ona z jego osobistymi wspomnieniami, ale na tyle już miał ogłady i eksperiencji w stosunkach z ludźmi, że ruszywszy dowcipem, słuszną wyciągnął sentencję. - Rozumiem! Co nie mam rozumieć! W ciemię mnie przecież nie bito. Na wypadek, gdyby do sądów jakich doszło, wszyscy zgodnie zeznawać będziemy! - Może cię i nie bito - burknął ze złością Radwan - ale piastunka pewnie cię z rąk upuściła i ciemiączkiem w przedmiot jaki twardy uderzyłeś. Kto ci o sądach prawi, kto o zeznawaniu? - Nikt mi nie prawi. Sam tak sobie wykoncypowałem. - Wolno waści suponować, co mu się żywnie podoba. Ja ci tylko radzę przed nikim się nie przechwalać i nie koloryzować, żeś na przykład rękę chudziakowi przetrącił. Co, jako żywo, jest nieprawdą! - Nie twierdzę, żem przetrącił... - Wiesz co, Floruś? - wtrącił ze śmiechem Pełka. - Chodźmy na dobre wino. - Gdzie je masz? - Florian łatwo na nowy temat przerzucił swe zainteresowanie. - Radca Winkler podobno sprowadził świeży transport z Węgier. - W mojej kabzie dno widać, a przed świętym Michałem nie nadejdą od ojca dukaty. - Spróbować tylko pójdziemy, niby że sędzic chce większy uczynić zakup. A choćby... Z dukata może jeszcze na dnie kabzy znajdziesz? Rad się czegoś godnego napiję, bo mnie po wczorajszej lurze łeb boli, mało nie pęknie... - Dukat się jeszcze znajdzie, a dla dobrego towarzysza nie żal go wydać, choćby był ostatni! - Zawsze powiadam, że z naszego Florusia kompan setny - pochlebił poczciwcowi Pełka i ująwszy go przyjaźnie pod ramię poprowadził ku drzwiom. Radwan został sam w izbie i spokojnie kończył czyszczenie i oliwienie klingi. Skończywszy machnął szablą kilka razy w powietrzu, próbował giętkości stali. Szabla, choć w ubogiej oprawie, klingę miała zacną. Szlachciura, który ją przegrał, ani się znał na jej wartości. Odziedziczył ją pewnie po ojcu, inną może kiedyś miała pochwę i inną rękojeść, a wtedy do magnackiej mogła należeć zbrojowni. - Warto było przeciw niej stawiać trzy dukaty! - z zadowoleniem mruknął do siebie podczaszyc. Wsunął szablę do pochwy i wziąwszy ją pod pachę powędrował do swego pokoiku na górze. W sieni natknął się na Grzegorza, który wracał właśnie z miasta. - Byłeś u kupca? - zapytał pachołka. - Byłem, jako wasza miłość przykazał. - Kiedy przyjdzie? - Powiedziałem mu, żeby o czwartej godzinie po południu. - Dobrze! Sędzic spoczywać jeszcze wtedy będzie po obiedzie. Nim go obudzisz i przyjście kupca zameldujesz, mnie najpierw powiadom. A gadałeś kupcowi, że ja cię do niego posłałem? - Jak przykazaliście! - To dobrze! Podczaszyc chciał iść na górę, ale Grzegorz go jeszcze zatrzymał. - Mam jeszcze dla waszej miłości nowiny. - Hę? - Byłem na Piaskach. Pokręciłem się koło obejścia Darmopycha. - Cóż mnie to obchodzi? - Piotr Wydrzyoko mocno pobit, leży bez przytomności, ale żyje! - Niech mu idzie na zdrowie! - Nie wiem, skąd ludziom do głowy przyszło, ale mówią, że pobił go pan Rostarzycki i jego kompania... - Głupia hołota! Kto to widział? Przecież mówisz, że on sam bez przytomności? - oburzył się i zaniepokoił podczaszyc. - W głowę zachodzę, skąd na to wpadli! - Wypierać się nie ma potrzeby. Sami do władz miejskich możemy złożyć doniesienie. Cóż! Dojrzeliśmy przechodząc mimo, że się przez płot zakrada. Wzięliśmy go za złodzieja, więc kazaliśmy pachołkom go schwytać. A że się bronił, miast spokojnie oddać się nam w ręce, więceście go po żebrach, a może i po głowie pomacali.. Wszyscy zaświadczymy, że w najlepszej czyniliście to intencji. Pochwała się wam za to należy. Jeśli magistrat uzna, że godni jesteście nagrody, to wam pan sędzic ze swojej łaski takowej udzieli. Nie ma o czym więcej gadać! - Ale to jeszcze nie wszystko... - Cóż jeszcze? - W tegoż Piotra Wydrzyoko sprawie... - Nie obchodzi on już mnie ani pana sędzica, gdy półżywy leży. - Ano, skoro tak... chyba pójdę ze swoją relacją do pana Staszewskiego, bo muszę sobie ekspensa jakoś powetować... - Cóż ci do pana Staszewskiego? Jakie ekspensa? - Kazaliście mi, wasza miłość, chodzić koło sprawy Piotra Wydrzyoko i przewiedzieć się gruntownie, jakie jest jego pochodzenie. Chodziłem więc z pisarkami, piłem i gadałem, kazałem, żeby po księgach szukali. Nie będą przecież strzępić sobie rękawów za darmo. Musiałem płacić. Niejeden floren wywędrował z mojej chudopacholskiej kalety. Oni potrafią z człeka pieniądze wyduszać. Szczególnie, gdy wiedzą, że ich informacje mogą mieć dużą wartość dla tych, którym się one przydadzą. - Co za wartość? Głupstwa jakieś pleciesz, mój Grzegorzu. Pan sędzic nie taką, to inną nauczkę chciał dać chłopakowi. Dostał lanie, że ledwie dycha. Zrozumie, że źle jest zbytnio w sobie być zadufanym. Już on panu sędzicowi więcej w drogę nie wejdzie. - Pewnie, pewnie! Jeśli się z uszkodzeń wyliże, to hardości mu trochę ubędzie. Ale w tej sprawie i kto inny może mieć interes. Właśnie pan Staszewski z Gniazdowa. - Poczekaj! - zainteresował się wreszcie Radwan. - Pisarczyki powiadasz, wertowały księgi? - Moim sumptem, wasza miłość! Bo te kilka talarów, które od was dostałem, ledwie na początek starczyły! - I znaleźli dowody, że Piotr Wydrzyoko jest zbiegłym chłopem? - Nie on! Ale jego ojciec zbiegł z Gniazdowa od panów Staszewskich. - Jeśli ojciec był poddanym, jest nim też syn... - Zda mi się, że sprawa warta jest kilkunastu wydanych florenów. Piotr Wydrzyoko to rzemieślnik wyuczany. Mówią ludzie, że swoje rzemiosło zna lepiej od niejednego mistrza. Murator przedni! - Tobie z panem Staszewskim trudno będzie się dogadać. To stary kutwa. Kilka florenów, powiadasz? - Kilkanaście! Jak by obliczyć, to ledwie dwadzieścia wystarczy... - Kilka ci z własnej wyliczyłem kalety! - Te już odliczam. A cóż zresztą panu Staszewskiemu do tego, z czyjej kalety szły ekspensy... Wytłumaczyć tylko trzeba, jaki zrobić może interes. Chce - niech płaci. Nie chce - to ja stracę, ale i on nie zyska! - Widzę, że głowę masz nie od parady, mój Grzegorzu. Pan Leszczyński, generał wielkopolski i onże podskarbi koronny miałby z ciebie nie lada wyrękę. W sposobnej chwili wspomnieć mu kiedy o tobie muszę. - Wolno waszej miłości kpić sobie ze mnie. Myślę jednak, że dobrze to sobie wykalkulowałem. Pewnie, że dla mnie z panem Staszewskim niełatwa będzie rozmowa. Takie sprawy w konfidencji załatwiać trzeba, o którą między równymi sobie jest łatwiej niż między posesjonatem i chudopachołkiem. Ale... tuszę, że wasza miłość nie będzie od tego, żeby wziąć na siebie pertraktacje z panem Staszewskim... - Spółka? - trochę pogardliwie, ale nie odmownie rzucił Radwan. - Jeśli łaska, niech będzie spółka! - Chodź do mojej izby. Dokumentnie rozważyć to trzeba. Poszli po schodach na górę, gdzie mieściły się izby gościnne i mieszkalne. Radwan miał tu swoją izbę, w niej sprzętów skromnych kilka; ale duża inkrustowana, okuta skrzynia, kilka kobierców rzuconych na ławy, których wartość tylko znawca mógł ocenić, sporo broni różnej na ścianach, zdradzały, że ich właściciel nie jest takim biedakiem, za jakiego chciałby uchodzić. - Siadaj i pokaż te papiery! - zarządził ryglując starannie drzwi. Grzegorz grzebać począł za pazuchą i wydobywał stamtąd pomięte jakieś dokumenty z pieczęciami, a Radwan, nie okazując zbytniego nimi zainteresowania, na gwoździach rozwieszał nowo zdobytą broń. - A o tej dziewce... wagantce... No, o tej Kryście, nic nie słyszałeś? - rzucił od niechcenia. Grzegorz roześmiał się grubiańsko. - Ciekaw jestem, czy do Poznania z powrotem trafiła? - szybko dodał podczaszyc. - Wilki jej nie zjadły! - Widziałeś ją może? - Nie zapomniał waszmość pan jeszcze o niej?... - Tak mi się coś przypomniało... - Sędzic ani zapytał więcej o nią. Nie wiedział może wcale, że jedzie z nami w kolasce. Dzielna z niej dziewczyna, ani słowa. Zgrabnie nam uciekła - w ciemną noc, wśród lasów. Ani wilków, ani powodzi się nie zlękła. - Takeście jej pilnowali, gawrony! - Wasza miłość sam wciąż przy kolasce krążyłeś... - Nie warto już teraz o tym gadać. Ot, dla własnego spokoju chciałem jeno wiedzieć, czy jej się krzywda jaka nie stała. - Nie dalej jak dziś rankiem widziałem ją. Zdrowiuteńka! Biegła, jakby ją na skrzydłach niosło. Żywiej chyba nie uciekała wtedy w ciemną noc przed wilkami i przed afektem waszej miłości... - Zbyt wiele sobie pozwalasz! - wycedził zimno podczaszyc. - Dobry żart tynfa wart! - usprawiedliwiał się lekko Grzegorz. - Przechodziłem akurat ulicą Wodną idąc na Chwaliszewo do swojego pisarczyka. Patrzę, z bramy wybiega jakaś dziewka. Potrąciła mnie, że małom nie upadł, i biegnie przed siebie, ani się obejrzy. Patrzę - kto? Wagantka Krysta. Przez ciekawość poszedłem za nią popatrzeć, dokąd jej tak spieszno... - I dokąd biegła? - spytał Radwan ponuro. - Gdzieżby! Na Piaski, do swego Wydrzyoka. Ktoś jej widać przyniósł wiadomość, że mało nie ubit, więc pobiegła sama ledwie żywa z alteracji. - Tak to ją zalterowało... Widzisz! Taki jej sercu bliski... - Podczaszyc ze złością mełł słowa w zębach. - Żałuję, że wejść za nią do domostwa nie mogłem, bo tam wcale ucieszne odbyć się mogło spektaklum. Córka onego Darmopycha, dziewka pono wielce urodna, też się o tego urwipołcia trzęsie. Teraz przy jego łożu pewnie czuwa. Warto by widzieć, jak się dwie rozamorowane panny przy nim spotkały... Śmiechu być mogło a śmiechu. Do oczu sobie może skoczymy, kłaki ze łbów darły. - Dość już! Wcale to dla mnie nieciekawe. - Radwan zahamował bieg żywej fantazji Grzegorza. - Chamską masz imaginację - burzył się jeszcze. - Wiejskie baby drą sobie ze łbów kłaki w takich okazjach. - One też nie szlachcianki. Jedna mieszczka, a druga uczciwszy uszy - wagantka! W spektaklach tylko księżniczki odstawia... Radwan aż pięści zacisnął. Wielką miał ochotę w łeb trzasnąć pachoła. Ale rychło się pohamował. Po co zdradzać, że dotyczące Krysty szyderstwa w pasję go wprawiają? I po co niewczesnym wybuchem psuć rozmowę, która zyski przynieść może? Przez chwilę stał tyłem do Grzegorza odwrócony, udając, że z uwagą przygląda się wiszącej na ścianie broni. Zupełnie już opanowany odwrócił się do stołu i powiedział spokojnie, rzeczowym tonem: - Ano, pokazuj te cenne dokumenty! ROZDZIAŁ XVI Piotr powoli przychodził do zdrowia, gdy spadł na niego nowy cios. Zaczął już siadać na łożu, ale nie mógł jeszcze o własnych siłach utrzymać się na nogach, tak bardzo był osłabiony upływem krwi i długim leżeniem. Cieszyła go świadomość, że żyje; był szczęśliwy czując, że wracają mu siły, że niedługo już będzie się ruszał jak dawniej, będzie pracował, rozmawiał z ludźmi, będzie oddychał swobodnie. Jakiś daleki i nieważny wydawał mu się wypadek, któremu uległ. Nie rozmawiał o tym z nikim, nie pytał o nic. Nie czuł żalu do napastników, którzy go o mało co na inny świat nie wyprawili. Wiedział kim byli, ale nie odczuwał teraz do nich nienawiści ani nawet żalu. Bóg z nimi! Na wojnie też człek oberwie, ani sam wie od kogo. - Ot, po prostu od nieprzyjaciela. - A czy to był ten czy inny, Turek czy Tatarzyn - jakaż różnica! Żołnierz, choćby później dostał w ręce tego, który go zranił, nie ma powodu, by czuć do niego jakiś specjalny rankor, traktować go inaczej niż innych jego współbraci. Napadł go pan Rostarzycki z godną swą drużyną. Ha, cóż! Krzyżują się jakoś dziwnie ich drogi. Nigdy go Piotr nie lubił. Złość go brała, gdy sędzic przed dwoma laty zaglądał kilka razy do mistrza Darmopycha. Dwór przebudowywał w Niegocicach. Zawsze przy tych wizytach rozglądał się za Jagusią, tak manewrował, aby ją spotkać, kilka bogdaj słów jej powiedzieć. Piotr był zły, ale nie był zazdrosny. Widział przecie wyraźnie, że dziewczyna spotkań tych unika, że zalotnika jak natręta traktuje. Mistrz zadowolonym wzrokiem spoglądał na te szlacheckie afekty. Może to odpowiadało jego ukrytym zamysłom? Ale i nie to było powodem złości Piotra. Do pasji doprowadzał go pogardliwy stosunek do ludzi innego niż szlachecki stanu. I uprzejme z panem Błażejem rozmowy, i fawory okazywane Jagusi, i potraktowanie jego samego, gdy z polecenia mistrza pojechał do Niegocic dwór na miejscu obejrzeć i przebudowę zaprojektować - wszystko to burzyło w Piotrze krew. Rostarzycki patrzył na nich jak na istoty innego gatunku, jakby nie byli ludźmi, gdy on jest człowiekiem albo - jeśli ludzkie noszą miano - on inną, wyższą jakąś był istotą. Ilekroć zetknął się, bodaj z daleka, z dumnym sędzicem czuł nieposkromioną chęć upokorzenia go, wydrwienia jego dumy. Nie mógł pohamować tego uczucia, gdy w czasie świętojańskiego jarmarku pan Rostarzycki, pełen pogardy dla całego tłumu, jaki go otaczał, zaczepił obraźliwie Krystę. Udało się Piotrowi upokorzyć szlachcica. I nie będzie tego żałował, choćby za satysfakcję jeszcze drożej wypadło zapłacić. Napadł pan Rostarzycki i obił go. Ale tym satysfakcji Piotrowej nie uchybił. Poniżył się tylko butny panek bandyckim w nocy napadem. Ubić chciał?... A on żyje! Czyż to samo nie jest już powodem do radości? Pomsty szukać? Nie znajdzie dla siebie sprawiedliwości! Toż to samo, co z motyką na słońce się porywać. Sprawiedliwości inaczej szukać trzeba. Nie dla siebie tylko - dla wszystkich pokrzywdzonych i poniżonych. Dla wszystkich i ze wszystkimi pospołu. Wie o tym Kasper, wie pewnie doktor Mikołaj, może Paweł, mistrz cechu płatnerzy. Pogadać by z nimi o tym trzeba. Ale to już później, gdy całkiem do sił dojdzie. Teraz wystarczy mu, że żyje, że rany pod bandażami zabliźniają się. A może na szczęśliwą w jego życiu odmianę wyjdzie ten wypadek, to ze śmiercią bliskie spotkanie... Warto było pocierpieć, by Jagusinej skłonności uzyskać dowody. Toż doktor Mikołaj szczerze gada, że ona, Jagusia, wyrwała go śmierci. Ilekroć w gorączce na chwilę wracała mu przytomność, ilekroć oczy otwierał, widział przy sobie jej oczy z troską w jego twarz wpatrzone. Ona dotknięciem miękkiej dłoni chłodziła jego rozpalone czoło. Przez kilka pierwszych dni i nocy, gdy walczył ze śmiercią, nie odeszła od jego łoża ani na chwilę. Walczyła o niego i wygrała. Nie było nigdy między nimi mowy o miłości. Raz tylko i tak dziwnie - jakby mimochodem - powiedzieli sobie, że się kochają. I dziwne to może - wspominając tę chwilę miłosnego wyznania Piotr nie był z niej zadowolony, nie dawała mu szczęśliwego, radosnego wspomnienia. Zastanawiał się teraz nad tym, spowity w bandaże i opatrunki. Dlaczego nie było to jasne, miłe wspomnienie? Promienie słońca ukosem wpadały w wąskie okienko, rysowały świetlistą smugę na podłodze i kładły się na białym płótnie pościeli. Leżąca na prześcieradle w tej smudze ręka Piotra blada była i wychudła. Wydelikatniała w chorobie. Pod skórą rysowały się wyraźnie sznurki niebieskawych żyłek. Druga ręka, ta złamana, w bandażach, wydelikatnieje pewnie jeszcze bardziej. Ale nic to, przyjdzie znowu czas, że obie wezmą się ostro do roboty. Teraz jest chory, wypoczywa, ma czas na rozmyślania, na układanie planów, rozważanie rzeczy minionych. - Miłuję cię ponad wszystko, Jagusiu! - wyszeptał ni stąd, ni zowąd. Przed oczyma stanął mu rozgwarzony, tłumem zapchany Rynek w czasie jarmarku i oni oboje w tłumie. Czemu odczuwa jakiś niepokój, niezadowolenie, złość na siebie? Z gwarnego tłumu wyjrzały ku niemu szare, rozmarzone, zagadkowe oczy Krysty. Czy powiedziałby wtedy Jagusi, że ją miłuje, gdyby te szare oczy nie rozbudziły w nim jakichś tęsknot i pożądań? Co dzień prawie widywał Jagusię. O różnościach ze sobą rozmawiali, wiedzieli, że się lubią. A do tego, żeby wyznać jej - jednym zdaniem, jednym oddechem prawdę o swoim uczuciu, potrzebne było spojrzenie szarych, migocących złotymi ognikami oczu. Kryście to mówił czy Jagusi? Gdyby tamta nie odeszła, czy jej by tych samych słów nie powiedział? Może to szczęście, że wagantkę zabrali towarzysze do swej budy i że zaraz spotkał Jagusię. Ale czy to wobec Jagusi jest uczciwie? Czy powiedzieć jej o tym nie trzeba? „Na taki dzień się czeka” - odpowiedziała wtedy ufnie i z prostotą na jego wyznanie. A czy on jej nie oszukał? Cicho uchyliły się drzwi izdebki. Jagusia wsunęła się bezszelestnie do izby i stanęła mrużąc oczy, bo świetlista smuga przesłaniała jej twarz Piotra i nie pozwalała dojrzeć, czy śpi, czy ma oczy otwarte. - Nie śpisz, Piotrze? Wyciągnął ku niej zdrową rękę zamiast odpowiedzi. Z uśmiechem podała mu swoją. - Jak ci to? Dobrze się czujesz? - pytała, - Zdaje mi się, że gdybym wstał z łoża, mógłbym zaraz ruszać do roboty - odpowiedział wesoło. - Nie tak prędko. Doktor mówi, że długo jeszcze potrwa, nim do sił dojdziesz. - Doktor zapomina, że ma do czynienia z prostym chłopem, a nie jakimś wychuchanym paniczykiem - przekomarzał się Piotr. - Nie ma prawa trzymać mnie w łóżku jak w więzieniu. - Takie ci niemiłe to więzienie? Przyciągnął jej rękę do ust, ale ją szybko wyrwała. - Poczekaj, podniosę ci poduszki. Będziesz mógł trochę posiedzieć, jeżeli znudziło ci się leżenie. Pomogła mu unieść się, przesunęła za plecami poduszki, a że pochyliła się przy tym i jej warkocze znalazły się blisko jego twarzy, więc je chwycił i przytulił do ust. - Co robisz, Piotruś! Pierwszy raz nazwała go zdrobniałym imieniem. Chwycił ją wpół i pociągnął ku sobie raptownie, aż się osunęła i opadła ustami wprost na jego usta. Podniosła się dysząc ciężko. - Co robisz, Piotruś! - powtórzyła cicho i przesunęła ręką po oczach. - Urażę cię! Przecież bolą cię jeszcze rany. Zaszkodzisz sobie. - Uleczy mnie to! - wyciągnął do niej rękę prosząco. - Kochasz, Jaguś? - Leż spokojnie! Lekko musnęła ustami jego czoło. Przez chwilę pochylona nad nim patrzyła mu głęboko w oczy, aż wyczytawszy w nich to, co chciała wyczytać, podała mu rozchylone wargi. Szczęście to, że mistrz Darmopych stąpał ciężko i z daleka oznajmiał swe wkroczenie donośnym sapaniem. Nie był też bystrym obserwatorem i nie zwrócił uwagi, że nie tylko chory, ale pielęgniarka mają na jagodach podejrzane rumieńce. - E, widzę, że nie patrzysz już na księżą oborę, Piotrze. Siedzisz już? To niedługo wydobrzejesz - huczał pan Błażej od progu. - Przyszedłem odwiedzić chorego, a widzę, żeś zdrowy. Jagusia podniosła się z zydla, na którym przed chwilą usiadła u nóg Piotra, i podsunęła stołek ojcu. - Siedź, siedź, córuś! Ja cię tu nie zastąpię. Żaden doktor ze mnie ani cyrulik. Ty wiesz lepiej, co Piotrowi potrzebne. Doktor Mikołaj bardzo sobie jej pomoc chwalił - mówił do Piotra. - „Pomogła mi - powiada - z nieboszczyka zrobić zdrowego”. Pan Błażej gadał bez przerwy, dzięki czemu młodzi mogli ochłonąć z wrażenia, jakie sprawiła jego niespodziewana wizyta. - Po trumnę już chcieliśmy posyłać. Doktor, jak cię pierwszy raz zobaczył, pokiwał tylko głową: „Bardziej tu - powiada - ksiądz ze świętymi olejami potrzebny niźli ja”. „Posłaliśmy - mówię mu na to - i po księdza”. Może to i oleje święte pomogły, bo z nich pomoc nie tylko dla duszy jest pono, ale i dla ciała. A ja myślę, że rogatą masz duszę i trudno jej było przez te dziury, które w tobie porobili, z ciała się wydostać. Więc w ciele ostała! - Wiem ja, panie mistrzu, ile wam zawdzięczam - odezwał się wreszcie Piotr. - Wiem, że nie skąpiliście mi żadnego starunku i opieki. - Obowiązek to chrześcijański rannego opatrzeć - wymawiał się skromnie pan Błażej - obcego nawet... A ty swój tu przecież jesteś, prawie jak w rodzinie... - Nawet w rodzinie człek nie zawsze tyle dobroci znajdzie! - Pogwarzcie sobie, a ja pójdę. Trzeba choć trochę matce w gospodarstwie pomóc, bom przez Piotra bardzo się zaniedbała - Jagusia przerwała wymianę uprzejmych deklaracji. Poprawiła jeszcze poduszki, lekko musnęła ręką po bandażu Piotra i szybko wyszła z izby. - Bardzo się ona tym przypadkiem przejęła. Od łoża twojego nie można jej było oderwać. Nikomu nie chciała zawierzyć nad tobą opieki. Po nocach siedziała... - Przez całe życie odwdzięczyć się jej nie zdołam - wybuchnął Piotr z taką zapalczywością, aż się mistrz Błażej roześmiał i zauważył żartobliwie: - Jej to, nie mnie, powinieneś powiedzieć! W Piotrze dojrzała nagle decyzja, żeby postawić wszystko na jedną kartę: wyznać panu Błażejowi swoje do Jagusi uczucie, wyłożyć szczerze swoje plany i zamiary, i poprosić o jego zgodę. - Powiem jej, powiem, ale i wam powiedzieć muszę, bo was, panie mistrzu, jak ojca szanuję i nie chcę mieć przed wami tajemnic... - Poczciwy z ciebie chłopak, Piotrze - wzruszył się pan Błażej. - Pomówić z wami muszę o sobie i właśnie o Jagusi. Z dawna już ją miłuję, bo i jakże nie miłować. Nie mówiłem dotąd ani jej, ani wam, bo nie wiedziałem, czy ona mi sprzyja. Ale teraz... Powinienem może błogosławić ten cały przypadek, tę swoją niemoc, bo przecież przez nie przekonać się mogłem, że Jagusi nie jestem niemiły... - Oj, nie jesteś, nie jesteś! - westchnął mistrz Darmopych zdając sobie sprawę, że przyznaniem tym grzebie swoje o wielkiej karierze córki nadzieje. - Mnie starego, com niejedno w życiu widział i byle czym wzruszyć się nie dam, aż w gardle ściskało, gdym na tę dziewczynę patrzył. Czy ty wiesz - wybuchnął - co ona nam, swoim rodzicom powiedziała? „Nie żyć mi, jeśli Piotr żyć nie będzie!” - Całym życiem odwdzięczyć się jej pragnę! Wiem, że ona lepszego losu godna. Bo cóż ja? Biedak jestem. Ale... - Powiem ci szczerze, Piotrze - przerwał mu pan Błażej. - Co my się tam na ozdobne słówka silić będziemy. Nie oratory z nas. Kasper to by gładziej od ciebie powiedział i ozdobniejszą ci zamiast mnie dał odpowiedź. Nie w tym rzecz. Ojciec jestem i szczęście rodzonego dziecka przede wszystkim leży mi na sercu. Myślałem zawsze, że Jagusia... ba, do splendoru całego rodu się przyczyni. Ale może... kiedy los tak się układa... może taka jest wola Boża... może tak będzie jej lepiej, będzie szczęśliwsza... Przeciwiać się nie będę! Tylko... spieszyć się nie potrzebujecie... - Panie mistrzu! - zawołał Piotr błagalnie. - Kiedy już swoje przyzwolenie dajecie, to... ja... gdy tylko z łoża się dźwignę, chciałbym... po co odkładać szczęście! - No, no! Nie bądź taki gorący. Czas jeszcze macie oboje. Rok czy dwa możecie poczekać. I chciałbym, żeby to między nami zostało, Piotrze. - Wasza wola... chociaż nie wiem... Nie dowiedział się Piotr, jakie były powody odwlekania ostatecznej zgody mistrza Błażeja. Może żywił nadzieję, że czas ochłodzi uczucia młodych i zwłoka stworzy szansę jego starym rojeniom o znakomitym małżeństwie córki? Rozmowę ich przerwało nagłe wtargnięcie do izdebki Szymka, murarskiego ucznia, który przejęty i zdyszany, z trudnością wyrzucał z siebie urywane słowa: - Panie mistrzu!... Przed domem stoją... z szablami i muszkietami... Pytają, czy ten dom... i o Pietra... Olaboga! Strzelać będą, czy jak? A starszy wąsa szarpie i krzyczy... - Ogłupiałeś, chłopcze, czy co? Czego bełkocesz? Gadaj do rzeczy! Kto przyszedł? Czego chcą? Gadaj po ludzku! - Toć gadam! Straż miejska, mówię, przyszła. Cały oddział, z muszkietami. Spytali najpierw, czy to dom mistrza Darmopycha, a potem, czy tu mieszka Pieter Wydrzyoko. I weszli w podwórze. Mistrzowa waszą mość co żywo wołać przykazała. - Co za okazja? - zaniepokoił się mistrz Darmopych. - Nie widzisz to, kpie jeden, że Pięter chory leży. Nie mogliście im od razu powiedzieć. Za tynfa pomyślunku nie macie. Muszę rozmówić się z nimi. Leż spokojnie, Piotrze. Pewnie przepytać przyszli względem tego na ciebie napadu, bo to po mieście się rozniosło. Od ciebie przecież nic chcieć nie mogą. Nic nikomu nie jesteś winien. Szkoda po twojej stronie... Niedobre przeczucie ukłuło serce Piotra. Mistrz Błażej niespokojny, mrucząc pod nosem i wymachując rękami, wyszedł za Szymkiem z izby. Tymczasem pani Dorota, zaniepokojona niespodziewanym najściem miejskich pachołków i nie wiedząc, o co chodzi - postanowiła zyskać na czasie. Zapewniła dowodzącego oddziałem podoficera, że mąż zaraz nadejdzie i wszystko wyjaśni, oraz zaprosiła go do izby, polecając służebnej przynieść stągiew piwa. Podoficer usłyszawszy o piwie rozchmurzył się trochę i rozluźnił urzędową powagę. W całym domu zapanował stan napięcia i poruszenia. Jasne było, że jeśli pachołkowie miejscy całym patrolem w pełnym uzbrojeniu przyszli do domu Darmopycha i pytają o Piotra, to nie są to przyjacielskie odwiedziny. Najprawdopodobniej chcą go zabrać, aby osadzić w wieży. - Ale za co? - zapytywał z oburzeniem Maciek. - Przecież nie on komu, lecz jemu wyrządzili krzywdę. Leży ledwie żywy... - Nie ma co pytać i deliberować - krótko zadecydował Kasper. - Nie ma na to czasu. Nie można dopuścić, aby go wzięli. Ot, co! Chłop na nogach nie ustoi. Gdy go do wieży wsadzą, gdzie nijakiego nie będzie miał starunku, skapieje ze szczętem. - Nie mogą go wziąć! - przyświadczył z mocą Maciek. - Ba, nie mogą! Nie znasz takich pachołów. Gdy mają rozkaz dostarczyć go na ratusz czy do turmy, nie pytają, czy człek chory, czy zdrowy. Są jak barany. Myśleć nie umieją, wiedzą tylko, co rozkaz. Mistrz Darmopych będzie próbował obronić Piotra. Może nawet przepłaci pachołków, żeby go poniechali. Ale czy mu się to uda? Nie wiadomo, na kogo trafi. Jak się taki pachoł uprze, to go żadna rozsądna mowa nie przekona. - Więc co robić? - zapytał strapiony Maciek. - Jedyna rada - nie dać go. Bronić siłą! - Broń mają! Szable, muszkiety. - Nec Hercules contra plures - zacytował Kasper. - Jest ich tylko sześciu. - Trzeba tłum zebrać, ale taki duży, aby nie uląkł się muszkietów. - Tłum zebrać?! - Tak! I to co rychlej. Bież, Maciek, a duchem, od jednego warsztatu do drugiego. Gadaj wszędzie, że po Piotra straż miejska przyszła i do wieży chcą wsadzić chorego. Niech zbiegają się ludzie ratować dobrego towarzysza... Biegnij w tę stronę, ku miastu. A ja tu jeszcze kilku chłopców roześlę na wszystkie strony. Maciek nie namyślając się ruszył wypełnić rozkaz Kaspra. Po chwili wpadł do warsztatu krawieckiego mistrza Wincentego Boruckiego, który czeladź miał liczną, a dla Piotra, szczególnie od czasu jego ze szlachtą zatargów, wielce przyjazną. Wkrótce z warsztatu mistrza Wincentego wybiegło czterech chłopaków: do kuźni Jana Przybysza, do warsztatu ślusarza Stefańskiego i do kuśnierza Dominika Janowicza, wreszcie nad Wartę, gdzie zawsze zbierało się sporo rybaków, przewoźników i robotników wyładowujących z barek towary. Reszta czeladzi podążyła ku obejściu mistrza Darmopycha. A tymczasem mistrz Błażej prowadził kunktatorską rozmowę z podoficerem straży miejskiej. Zastał go w gościnnej izbie, rozpartego przy stole, nad kuflem pienistego piwa. Pani Dorota częstowała go zawzięcie, wyczekując niecierpliwie męża, by wybawił ją z niemiłego obowiązku gospodyni. - A, to imć Petryka we własnej osobie! - powitał go pan Błażej już od progu. - Cóż za zaszczyt spada na mój dom, że personaliter wstąpić raczyliście w jego niskie progi? - Służba, panie mistrzu, służba! - protekcjonalnie odpowiedział kapral i nadął się jeszcze bardziej z zadowolenia, że go tak honorują. Mistrz Błażej starał się przybrać najmilszy wyraz twarzy, chociaż osoba Petryki nie napełniała go zachwytem. Znał go jako człowieka tępego, bezmyślnego służbistę, do którego żadne rozsądne argumenty przemówić nie mogą. Ale pan Błażej niełatwo upadał na duchu. - Pozwolicie, mości oficyjerze, że nim przystąpimy do służbowej sprawy, która was do mnie sprowadza, wasi rycerze przepłuczą sobie trochę gardła tym podłym mieszczańskim piwskiem. - Nie powinni pić na służbie! - mruknął niepewnie Petryka. - Piwo to nie żaden trunek - dobrodusznie zapewnił mistrz Błażej. - Ludzie je wymyślili tylko po to, aby wody nie pić, która jest dla zdrowia szkodliwa i wszelkie choróbska i złe powietrze sprowadza. - Toteż ja wody unikam więcej niż ognia - roześmiał się Petryka. - I słusznie, słusznie! Ale jako dobry komendant dbać musicie, aby wasi żołnierze też się choroby nie nabawili. A że na ulicy kurz straszny, czymś przecież gardła przepłukać muszą. Każ, pani Doroto - zwrócił się do żony - podać tym zacnym żołnierzom, którzy mężnie stoją na straży naszego spokoju, dzban piwa i powiedz im, że to ich komendant tak dba o nich, by sobie po trudach krzynę odpoczęli. Nam zaś przyślij butelczynę gdańskiej wódki, która jest trunkiem zacnym, dla mężów wojennych odpowiednim, a używana być musi po to, by sobie rycerz gardła nie przeziębił i nie ochrypł, gdyż to by mu w należytym wydawaniu rozkazów przeszkodziło. Twarz Petryki powoli rozjaśniała się. Zaprotestował wprawdzie, ale już tylko przez grzeczność, a gdy obok pękatej butelki ujrzał w dodatku pęto powabnie pachnącej suchej kiełbasy, jego wrodzone poczucie obowiązku zelżało. Dopiero przy trzecim kusztyczku mistrz Błażej rzucił od niechcenia pytanie, jaka to sprawa służbowa sprowadziła doń Petrykę w otoczeniu pachołków. - Bądźcie spokojni, panie mistrzu - Petryka przyjaźnie poklepał go po kolanie. - Nie o was tu chodzi. Jesteście sławetnym obywatelem, a takich prawa miejskie bronią. Nikt wam krzywdy czynić nie zamierza. - Prawa miejskie bronią jednakowo wszystkich obywateli i nikomu, kto przeciw prawu nie zawinił, krzywda dziać się nie powinna - odparł z głębokim przekonaniem mistrz Błażej. - Nie dla każdego jednak prawa są równe. Różni są przecież, jak wam wiadomo, obywatele. Co inszego na ten przykład pan burmistrz czy pan rajca, którym prawo przysługuje szlacheckie, bo królewskiego miasta są dostojnikami. Co insze - zwykły łyczek, czyli obywatel, a jeszcze co insze - pospólstwo. Zgoła też inaczej jest z prostym chłopem, który od prawego pana zbiegłszy, przed jego gniewem w mieście się ukrywa, kary chcąc za zbiegostwo i powrotu do właściciela uniknąć. - Są i tacy, powiadacie? - ostrożnie spytał mistrz. - Zdarzają się, zdarzają takie zbuntowane chamy. Słuszną jest rzeczą, aby tę nieprawość ukrócić. - Bóg wszystkich równymi stworzył... - zaczął mistrz Błażej, ale się w połowie zdania ugryzł w język, chwycił co prędzej butelkę i nalał gdańskiej wódki do pucharków, - Napijmy się tedy za waszą służbę - zakończył niefortunnie zaczęte zdanie. - Właśnie w takiej sprawie wypadła mi dzisiaj służba - ciągnął Petryka, nie zauważywszy urwanego aforyzmu mistrza Darmopycha. - Polecono mi odnaleźć i na ratusz doprowadzić waszego, panie mistrzu, czeladnika, niejakiego Piotra Wydrzyoko. - Pietra! - jęknął pan Błażej. - Jakże to? - Jako że on jest zbiegły poddany pana... pana., jakże tam... wyleciało mi z głowy... aha, pana Staszewskiego z Gniazdowa. - Ależ to, jako żywo, nieprawda! - poderwał się z oburzeniem mistrz Błażej. - Znam Piotra od dziecka. Urodził się w mieście. Nie w żadnym Gniazdowie, jeno tu w Poznaniu!... - To nieprawda! Jest zbiegłym chłopem. Wyraźnie to mówił sekretarz do pana hetmana straży miejskiej. A oni już wiedzą. - Ależ wiem przecie! Znałem jego ojca... Kowalem był, kuźnię miał na Chwaliszewie. Nieraz konie u niego kułem i wozy mi naprawiał... I posesję miał, którą Pieter po nim dziedziczy. I Pieter jako syn... Urwał, bo poznał, że żadne argumenty nie są w stanie przemówić do żołnierskiej duszy kaprala Petryki. Dolał powoli wódki do pucharków i spytał po chwili spokojnie: - Powiadacie, że otrzymaliście rozkaz dostarczyć go na ratusz? - Rozkaz mam i wykonać go muszę.- oświadczył z mocą podoficer. - Jakże to zrobicie, kiedy człek ten bez zmysłów leży? Z łożem chyba zaniesiecie go na ratusz! - Choćby mi przyszło nieść go na plecach, zaniosę! Rozkaz jest rozkaz! - z tępym uporem powtarzał Petryka. - Jeśli go zamkniecie w wieży, zemrze. Z ran się jeszcze nie wyleczył, które mu jakoweś rzezimieszki zadały. Słabuje... - Nie mnie o to będzie głowa boleć. Niech się frasują ci, co rozkaz wydali. Moja rzecz zrobić, co kazali. - Przecie chory wam nie ucieknie. Trzech kroków o własnych siłach zrobić nie może. Dokąd by zresztą poszedł? Prawo wszędzie go dosięgnie. Petryka wzruszył ramionami. Pan Błażej zaczął powątpiewać, czy uda mu się ocalić Piotra, gdyż ani wysiłki zmierzające do przekonania Petryki, by zrezygnował dobrowolnie ze swej misji, ani próba upicia go tak, aby nie był zdolny do wykonania rozkazu - nie rokowały żadnych nadziei. Petryka pił jak gąbka, ale trunki zdawały się nie działać na niego zupełnie. Słuchał, ale na wszystkie perswazje pozostawał głuchy jak pień. Pocił się więc pan Błażej i głowił, jak by upartego strażnika fortelem zażyć. Ale na nic nie zdałby się spryt pana mistrza, gdyby nie całkiem przezeń nie oczekiwana pomoc z zewnątrz. Drzwi izby otwarły się nagle i dość gwałtownie ukazała się w nich pani Dorota, wyraźnie czymś podniecona i przejęta. Pan Błażej spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale nim zdążył zapytać o powód wtargnięcia, sama mówić zaczęła wzburzonym głosem: - Panie mężu, zejdźcie no szybko na dół, bo tam lada chwila dojdzie do jakiejś bitki... Zaskoczony zachowaniem zawsze spokojnej i opanowanej pani Doroty, mistrz Błażej wyjąkał ze zdumieniem: - Jakaż bijatyka? Kto? Z kim?... Nic nie rozumiem... - Nie może dojść do żadnej bijatyki ani innego zakłócenia spokoju, skoro ja tu jestem i moi ludzie - wtrącił Petryka, dumnie wyprężając pierś i ujmując się pod boki. - Bądźcie spokojni! Nic się wam nie stanie pod moją opieką. - Tam ludzie się zbierają... Strażników chcą bić! Mówią, że straż po Piotra przyszła... że Piotra nie wydadzą... Zejść trzeba, ludzi uspokoić, bo żołnierzy poturbują. - Poturbują?! - mina trochę zrzedła Petryce. Poczuł, że w głowie mu się kręci i jakieś ciarki po plecach chodzą. Nie wiadomo, czy to wpływ gdańskiej wódki i domowego piwa, czy też po prostu strach. Mistrz Błażej podniósł się z zydla, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Pani Dorota mówiła prawdę. Cicha zazwyczaj i pusta uliczka zaludniła się dziś nadzwyczajnie. Ludzie tłoczyli się, stali głowa przy głowie, a centrum zbiegowiska stanowił dom mistrza Darmopycha. W tłumie przeważali ludzie młodzi, w których nietrudno było rozeznać czeladź i uczniów rzemieślniczych różnych cechów, bo zbiegli się tu wprost z warsztatów, jak biegną ludzie na alarm, do ognia czy innego nieszczęścia. Byli murarze w zabielonych wapnem fartuchach, czarni kominiarze obok białych piekarczyków, szewcy w usmolonych czernidłem kapotach, zabrudzeni gliną garncarze, zasmoleni kowale, kotlarze, ślusarze, zakrwawieni rzeźnicy. Byli krawcy i cieśle, bednarze i rymarze. Zawód ich wskazywały jeszcze narzędzia, przypadkowo może chwycone z warsztatu, w razie potrzeby jednak mogące służyć jako oręż, i to oręż bardzo niebezpieczny w przyzwyczajonych do władania nim rękach. Kowalskie młoty czy obcęgi, stolarskie strugi, ciesielskie toporki, pilniki czy dłuta - narzędzia ciężkie i ostre mogłyby się przeciwstawić skutecznie żołnierskiej szabli czy halabardzie. Między mężczyznami, jak w każdym tłumie, kręciło się też sporo niewiast, stanowiących zwykle najbardziej ruchliwy i podniecony element każdego zbiegowiska. Ludzie rozprawiali z przejęciem wykrzykując, gestykulując. Przez zamknięte okno głosy zlewały się w szum niewyraźny, niby szmer wód wezbranych na wiosnę. Trudno było rozróżnić poszczególne słowa czy okrzyki. - To nie przypadek, że wszyscy mają jakoweś narzędzia w garści - przebiegła panu Błażejowi przez głowę myśl radosna, ale trochę niepokojąca. Dojrzał, że kilku chłopców, może z krawieckiego czy rymarskiego warsztatu, w którym nie było pod ręką cięższych narzędzi, wybiera i przymierza do garści co grubsze kołki, przygotowane na stosie do naprawy płoty.. - Trzeba by zejść na dół i przepytać, o co chodzi - rzekł pan Błażej, z uspokojoną twarzą odwracając się od okna. Petryka poruszył się niespokojnie. - Trzeba pójść zobaczyć? Pójdę z wami. Mistrz Błażej ruszył ku sieni, a za nim chwiejąc się niepewnie na nogach postępował Petryka. W sieni już dobiegł ich z dołu gwar licznych głosów, jakby kłótni. Schodząc ze schodów zorientowali się, że część tłumu wtargnęła już na podwórze i do sieni. Wszyscy pchali się do izby czeladnej, która najwidoczniej była ośrodkiem zamieszania. - Co tu się dzieje!? Rozejść się! - wykrzyknął groźnie Petryka; ale czy to głos jego zawiódł, czy gwar był zbyt wielki, słowa te zabrzmiały bardzo słabo. Ktoś z tłumu dojrzał jednak schodzących z góry Darmopycha i podoficera. Wskazał innym. Wszystkie oczy skierowały się na Petrykę. - Jest herszt tych oprawców! - padł okrzyk z tłumu. - Po coście tu przyszli? - Znudziło wam się psy bezpańskie chwytać po mieście? - Hycle! - Kundle burmistrzowskie! - Darmozjady ratuszowe! Posypały się obelżywe przezwiska na głowę Petryki. Podoficer próbował nadrabiać miną, uderzał dłonią po szabli, marszczył groźnie brwi, ale pewność siebie opuszczała go coraz bardziej. - Ludzie, co się dzieje? - zapytał wreszcie pan Błażej, i jego głos, aczkolwiek nie tak groźny i dostojny jak głos Petryki, dotarł jednak do uszu zebranych. - Dowiedzieliśmy się, że hycle miejskie przyszły zabrać i zamknąć w wieży Piotra Wydrzyoko - odpowiedział w imieniu wszystkich czeladnik rzeźnicki o barach siłacza. - Przyszliśmy tu, żeby obronić socjusza... - Nie damy go w ręce oprawców! - wybuchnął okrzyk. - Szlachta na nim chce pomstę wywrzeć! - A rajcowie chcą się szlachcie przypodobać! - Tak tańczą, jak im byle szlachcic zagra! - Rannego do wieży chcą brać! - Niech spróbują! - Nie damy! Petryka stojąc na schodach górował nad skupionymi w sieni ludźmi. Widział wzburzone twarze, widział podnoszące się groźnie pięści uzbrojone w jakieś kije, młoty, dłuta i pilniki. Zrozumiał, że siła jest po stronie tłumu. Przebiegło mu przez myśl, że jego pachołkowie są już unieszkodliwieni, bo żaden z nich ani głowy nie wychylił z czeladnej izby! Jest więc sam, nie poradzi takiej liczebnej przewadze. Ale tu nagle opanowała go złość. Do głowy uderzyły wypite w nadmiarze pucharki wódki i kufle piwa. Ogarnęła go fala niespodziewanego męstwa. - Rozejść się! - ryknął nagle wielkim głosem i wyrwał szablę z pochwy. Znajdujący się najbliżej schodów cofnęli się na chwilę przed tak gwałtownym wybuchem. Nagle stojący dotąd spokojnie w tłumie Staszek Dogoda, czeladnik kowalski, człek krzepy niezwykłej, choć postawy niezbyt okazałej, rozgarnął tłum potężnym rozmachem ramion. Znalazłszy się twarzą w twarz z wymachującym szablą podoficerem, odsądził się i rzucił ku niemu jednym susem. Nie zdążył Petryka rozmachnąć się i ciąć szablą napastnika, gdy ten zwalił się już na niego całym ciałem, mocarnymi ramionami opasał go jak żelazną obręczą. Potem poderwał go ze schodów, uniósł w górę, aż nogi znalazły się wyżej głowy, i wołając głośno: - Rozejść się! Drogę dla pana żołnierza! - wierzgającego rozpaczliwie, niósł ku wyjściu na podwórze. Biedny Petryka zgubił w tej podróży czapkę i szablę wypuścił z ręki. Wyniósł tak Staszek Dogoda dzielnego dowódcę straży miejskiej aż na ulicę i tu dopiero na nogi postawił, oszołomionego, wyzbytego całkiem powagi i dostojności. Wnet przy wodzu swym znaleźli się wszyscy pachołkowie, rozbrojeni z szabel i muszkietów i trochę przez tłum poszturchani. - Idźcie do ratusza, powiedzcie panu burmistrzowi i panom rajcom, że im Piotra Wydrzyoko nie wydamy - powiedział do Petryki poważnie Wojciech Kruszą, starszy już wiekiem czeladnik ciesielski. - Nie damy! - podjęto w tłumie okrzyk. - Choćby cała straż miejska tu przyszła! - I cały pułk szlachty na dodatek! - Nie damy! - Uciekajcie! - Precz z oprawcami! Coraz zapalczywsze stawały się okrzyki. Zastraszeni pachołkowie skupili się wokół wodza i wśród wrogich okrzyków przeciskali się przez tłum, wygrażający nad ich głowami wszelkiego rodzaju przygodną bronią. Wyrwawszy się z tego groźnego ścisku, nie zachowując już żadnych pozorów powagi, rejterowali w stronę miasta. Długo jeszcze po wycofaniu się straży miejskiej huczał wzburzony tłum przed domem mistrza Darmopycha. Łatwo odniesione zwycięstwo napełniało ludzi poczuciem siły, pewności siebie, zachęcało do dalszej walki, do szukania nowych sukcesów. A że nie było z kim walczyć, więc zaczęły się budzić nowe pomysły. Co zapalczywsi nawoływali, by ruszyć do miasta, na ratusz, upomnieć się od razu o wszystkie krzywdy. Jedni doradzali, by po drodze rozbić kilka sklepów należących do bogatych kupców, radców miejskich, co na krzywdzie a krwawicy ludzkiej podorabiali się wielkich majątków. Inni wykrzykiwali, że trzeba raczej dobrać się do skóry szlachcie, bo to ona jest sprawcą krzywd i ucisku wszelkiej biedoty, a magistrat i bogate mieszczaństwo, wiernie ze szlachtą sprzymierzone, tylko za narzędzie im służą i gnębić pomagają, choć nie bez korzyści dla siebie. Co rozsądniejsi namawiali do umiarkowania twierdząc, że ten nie przemyślany rozruch zostanie w rezultacie zdławiony, nie da żadnych wyników, a pociągnie za sobą okrutną pomstę, kary na winnych i niewinnych. A że słońce zaczęło się chylić ku zachodowi i zbliżała się pora wieczerzy, ludzi powoli opuszczał początkowy zapał. Jeden za drugim wymykać się poczęli ku domowi, bo głód skłania do zgodliwości i opamiętania. Kasper, który był właściwym organizatorem całego zbiegowiska, przechadzał się wśród tłumu, to z tym, to z tamtym gadał, to się rozmowom ludzi przysłuchiwał, rozważając i starając się przewidzieć, jaki może być dalszy rozwój wypadków. Po pierwszym łatwo odpartym ataku nastąpić może drugi, skuteczniejszy. Czy da się przeciw niemu również skutecznie i szybko zorganizować obronę? Chodziło mu bardzo o ocalenie Piotra, ale nie to uważał za najważniejsze. Burzyło się w nim poczucie sprawiedliwości, gdy widział, że człowiek niewinny, tylko dlatego, że naraził się możnemu szlachcicowi może być pobity i poraniony, a na dodatek wtrącony do wieży. Oburzenie jego stało się tym żywsze, gdy się od mistrza Błażeja dowiedział, jaki był właściwy powód odwiedzin straży miejskiej. - Przeciwko temu nic nie poradzimy - mówił pan Błażej rozkładając ręce. - Takie jest prawo! - Jakie prawo? Ale to prawo nieludzkie! Czyż człowiek jest zwierzęciem lub martwą rzeczą, aby mógł być własnością innego człowieka? - Tak już Pan Bóg ten świat stworzył i tak postanowił, że nie może być na nim równości. Jeden rodzi się panem, a drugi sługą. Bez tego nie mogłoby być żadnego porządku na świecie. - I ten jeden może być głupcem, tchórzem, łajdakiem, a że urodził się w pańskim pałacu - rządzi losem lepszych, mądrzejszych, pracowitszych od siebie ludzi. Taka to sprawiedliwość? Taki jest ten wasz porządek?! Mistrz Błażej rozejrzał się bojaźliwie dokoła. - Nie plećcie byle czego, Kasprze! Grzech to i prawu przeciwne. Usłyszy kto, doniesie! Za buntownika poczytywać was będą, przed sąd zawezwą, na gardle ukarzą... Kasper machnął rozpaczliwie ręką.. - Mówić nawet nie można!... - A mnie nawet słuchać się nie godzi. Uczciwy obywatel jestem... Do rozmawiających zbliżył się Wojciech Krusza. - Rozchodzą się ludzie - powiedział.. - Dobrze, że z tego zajścia dalsze nie wynikły gwałty, bo jak wiadomo, na wszelkich zamieszkach w końcu najbardziej ucierpi pospólstwo. - Słusznie, słusznie! Gwałty do niczego nie doprowadzą! - podchwycił skwapliwie mistrz Błażej. - Ale trzeba obmyślić na przyszłość jakąś dla Piotra ochronę. Nie wzięli go dziś, to jutro mogą przyjść z większą siłą i chorego zabrać do wieży. Może by stróże jaką ustanowić przy nim? - ze szczerą troską w głosie ciągnął Wojciech. - Dziś ani jutro nie przyjdą - kalkulował Kasper. - Przekonali się, że naród za nim stoi i łatwo tu nie pójdzie. Nie będą chcieli ludzi drażnić. Poczekają, aż złość w ludzie ostygnie. - Strzeżonego Pan Bóg strzeże! Niechby po kilku chociaż ludzi straż w pobliżu domu trzymało, żeby w razie czego innych zwołać tak jak dziś. Jest tu zawsze w domu kilkoro pana Błażejowej czeladzi. W razie potrzeby starczy to, by naród zwołać. Przecież chyba po nocy nie będą chcieli napadać. Niepostrzeżenie też nie przyjdą. Wieść o tym rychło się rozniesie. Niech tylko ludzie będą w pogotowiu a baczności. - To i słusznie mówicie. Widać, że z was człowiek bywały i w potrzebie radę znajdziecie. Czas tedy iść do domu. Bywajcie zdrowi! Dobrze się już zmierzchało, gdy resztki tłumu rozeszły się sprzed domu mistrza Darmopycha. ROZDZIAŁ XVII Do Jagusinej izdebki, w której leżał Piotr, nie dochodziły odgłosy z podwórza, ulicy ani z izby czeladnej. Można więc było, przynajmniej do czasu, ukryć przed chorym zarówno przebieg, jak też prawdziwy powód najścia straży miejskiej. Zaraz po wyjściu pana Błażeja zjawiła się w izdebce Jagusia. Choć sama była niespokojna i nie znała jeszcze powodu zbrojnego najścia, a przypuszczała, że straż uwięzić chce Piotra, starała się swą obecnością i zachowaniem wpłynąć na niego uspokajająco. - Po co przyszli? - zapytał unosząc się na posłaniu i wpatrując się w jej twarz badawczo. - Kto? Pachołkowie? - odpowiedziała spokojnie, zachowując pogodną twarz, a nawet zdobywając się na uśmiech. - Wiadomo, oni stoją na straży porządku i bezpieczeństwa obywateli. A że tu, przed dwoma coś niedzielami, o mało nie zabito jednego obywatela, więc przyszli się dowiedzieć, a może schwytali od razu napastników. Dobrze udany spokój i pogodna ironia dziewczyny oszukały Piotra. - Czy mistrz składał do rady miejskiej doniesienie? - zapytał. - Pewnie składał. Inaczej skądby się dowiedzieli... Leż spokojnie, Piotrze. Czego się zrywasz? Nie bój się! Nie znajdą rabusiów. Będą szukać prosząc Boga, żeby nie znaleźć. - Mnie pewnie przesłuchać zechcą? - Ojciec im wytłumaczy, żeś słaby. Piwa się napiją i pójdą. Masz czas! Gdy wyzdrowiejesz, do sił przyjdziesz zupełnie, a zechcesz krzywdy swej dochodzić, sam pójdziesz do wójtowskiego sądu. - Ech! - machnął ręką Piotr. - Czasu i zachodu szkoda. Jagusia o czym innym zaczęła mówić: że Kasper do zdrowia już całkiem przyszedłszy zamyśla trupę swą rozproszoną zbierać na nowo; o Maćku, że zdolności coraz większe objawia, rymy gładko składa i wiersz wielce foremny na cześć doktora Mikołaja napisał, który nawet doktor dla formy chędogiej bardzo pochwalił. Udało jej się tak odwrócić i zająć uwagę Piotra, że o najściu pachołków całkiem zapomniał. Wieczerzę przysłała mu przez głuchą Agatkę, która żadnym niebacznym słowem wygadać się nie mogła, bo ani sama nie wiedziała, o co chodzi, ani jej bełkotania zrozumieć nie było łatwo. - Poszli? - zapytał Piotr, gdy po wieczerzy Jagusia znów wróciła, aby mu na noc poprawić posłanie. - Poszli! Ojciec ich jakoś wyprawił - odparła obojętnie, choć ją samą dręczył niepokój. - Uśnij wcześniej - doradzała Piotrowi. - Zmęczyłeś się dziś, boś się dużo nagadał. Kasper chciał przyjść, ale mu nie dałam. Przyjdzie jutro. Spij teraz, ja już pójdę. Może tylko zajrzę w nocy. Czuwać już nad tobą nie trzeba. Na zdrowie ci idzie. Udało mu się schwytać jej dłoń i przycisnąć do ust. - Agatka patrzy! - ostrzegła karcąco. Uśmiechnęła się jeszcze do niego od drzwi, przepuszczając Agatkę niosącą naczynia i kaganek. Dopiero gdy drzwi za sobą zamknęła, oparła się o ścianę i podniosła dłonie do czoła. - Boże, Boże! - wyrwał się jej z piersi tłumiony szloch. Cios mający uderzyć Piotra zwalił się na nią całym ciężarem. Któż jej pomoże go znieść? Do kogo zwrócić się o radę? Zabrać jej chcą Piotra, by go wtrącić gorzej niż do więzienia. Oddać w ciężką, poniżającą niewolę. A ona - czy będzie mogła pójść za nim, dzielić jego dolę, podpierać go w nieszczęściu? Ojciec, matka! Ugną się pod naporem przemożnej siły, z którą walka jest beznadziejna. Każą odstąpić Piotra, radzić będą, aby o nim zapomniała, wykreśliła go z serca i pamięci. Nie będą walczyć z prawem. - Prawo! Takie jest prawo! - dobiegło ją skądś. - Ależ to jest prawo okrutne! - usłyszała głos Maćka. - Ale stoi za nim siła. Nie potrafimy się jej oprzeć ani przeciwstawić! - tłumaczył Kasper. Siedzieli obaj w kącie opustoszałej już o tej porze izby czeladnej. Dojrzała ich Jagusia. Przyszło jej do głowy, że jeśli gdzie, to tylko u wagantów może znaleźć zrozumienie dla swego nieszczęścia. Jeżeli kto, to tylko oni będą chcieli radzić i w miarę sił pomagać Piotrowi do ocalenia. - O Piotrze gadacie? - spytała. - Ano! Siadajcie z nami - Kasper miejsce jej zrobił koło siebie na ławie. - Niewiele pewnie uradzimy, ale zawsze lżej jest nieco człowiekowi, gdy się jeden przed drugim użali. A może jednak z tych pogwarek jakaś wyłuska się rada... Spojrzała na niego z wdzięcznością. Tego jej właśnie było potrzeba: wspólnego użalenia się i bodaj iskierki nadziei. - Ojciec mówi, że przeciwko prawu nic się nie poradzi - zaczęła mając nikłą nadzieję, że Kasper temu zaprzeczy. - Jakże to? Jeśli prawo niesprawiedliwe i krzywdzi człowieka, do sądów przecie odwołać się można, do trybunału, do króla, do sejmu! - Tym się łudzić nie warto. Wszystko to, i prawo, i te instancje - dla szlachty są, a nie dla chłopów. Piotr jest synem zbiegłego chłopa. To prawda! Temu się nie zaprzeczy. Jest takie prawo, że szlachcic zbiegłego chłopa czy jego potomstwo może siłą ściągnąć, ma nad nim absolutną władzę. Jeśli już ten szlachcic ze swoją pretensją do Piotra wystąpił, to pewnie ma do tego potrzebne dokumenty i podstawy. Każdy sąd powództwo jego uzna i da mu egzekucję. - I Piotr będzie musiał żyć jak chłop na wsi? - wybuchnęła Jagusia. - Przecież życie chłopa jest straszne: mieszkają w kurnych chatach, smrodliwych i zadymionych, bez mała jak zwierzęta. Pracują od świtu do nocy, głodują. Na przednówku korę z drzew jedzą. Choćby ojciec pomagać chciał, pan wszystko zabrać może, bo wszystko, co ma chłop, należy do pana. Kasper uśmiechnął się smutnie. - Co mnie w tej tragedii otuchą napawa - powiedział z lekkim teatralnym patosem - że wam, Jagusiu, ani w myśli nie postoi, byście Piotra opuścić mogli. - Pewnie, że go nie opuszczę. Mówią, że wyrwałam go śmierci. Może! Wymodliłam sobie jego życie! A wymodliłam po to, by je dzielić, jakiekolwiek ono będzie. - No, to dobrze! - Kasper położył rękę na jej ramieniu. - Dobrze, że wiecie, jaka jest dola chłopa. Jest straszna! A co w niej najgorsze: że nie uważa się go za człowieka. Swojej woli nie ma. Jest własnością, jest rzeczą. W mieście człowiek choćby najbiedniejszy może sam o sobie decydować. Bieduje, głoduje, ale zawsze zmienić może swoją dolę, ma prawo odejść od jednego pana do drugiego. Zawsze choć nadzieją ma, że będzie mu lepiej. A chłop nie ma żadnej drogi, prócz tej, jaką mu pan wyznaczy. Jeśli pan jest mądry i rozsądny, wie, że z poprawy doli chłopa i jego korzyść płynie. - Jakże to? - No tak! Powiedzmy, że taki chłop pańszczyźniany jest kowalem, cieślą czy innym rzemieślnikiem. Przecież jego praca więcej warta niż praca rataja. - Może dałoby się z tym panem Staszewskim tak ułożyć, żeby mu Piotr czynsz płacił, a w mieście mieszkał i pracował? - Niewiele to mniejsza niewola. Takiej umowy przecież pan z chłopem nie podpisze, a choćby i podpisał... Kto zabroni mu dziś takiego, a jutro dwukrotnego czynszu zażądać? Wpadnie mu fantazja do głowy, to każe mu iść z powrotem do gnoju, do sochy. Prawo sądu ma nad nim. W gąsior go może zakuć, do więzienia wsadzić. - Nie widzicie żadnej rady, Kasprze? - Myśleć trzeba, rozważać. Ale musimy na wszystko patrzeć z najczarniejszej strony. Żeby się później nie zawieść w złudnej nadziei. - A wykupić się nie można? - Ba, i o tym myślałem. Spróbować by trzeba. Jeśli się szlachcic na to zgodzi, można sobie kupić wolność. Nie wiadomo tylko, czy się zgodzi i jakiej ceny zażąda... - Ubłagam ojca, załatwić to musi. Cały mój posag niech poświęci. Wszystko, co mam i co mi ojciec dać może. Chyba wystarczy? - Kto to wie?! - z ironią uśmiechnął się Kasper. - Nie wiadomo, jaka jest cena człowieka. Pewnie, dobry rzemieślnik, artysta, wyższą ma cenę niż pastuch albo drwal. - Toście mi chociaż krzynę nadziei dali. Jeśli tylko można Piotra wykupić, nie będziemy stali o pieniądze! - Oby nadzieja nie była złudna - Kasper pokiwał głową. - Nie chciałbym być czarnym krukiem, ale ja tu widzę jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Nie wiem, kto to jest ten pan Staszewski z Gniazdowa, ale coś mi się dziwne wydaje, że po tylu latach nagle mu się zbiegły chłop przypomniał. Bo to już blisko trzydzieści lat, jak ojciec Piotra zbiegł do miasta. Pewnie, pewnie! Może szukał i po tylu latach nagle znalazł. Ja tu wietrzę coś innego, obym się mylił. Czy tu nie ma ręki pana Rostarzyckiego? - Jezus, Maryjo! - wykrzyknęła Jagusia. - Obym był, jak powiadam, fałszywym prorokiem. Ale jeśli tak jest, to niedobrze. Mściwy musi to być człowiek i zawzięty. - Jeśli się nie mylicie i jest w tym ręka Rostarzyckiego, to prawdziwe nieszczęście. Z dawna on Piotra nie lubi. I do nas wszystkich ma urazę. Ojciec dwór mu przebudowywał dwa lata temu. Przyjeżdżał tu wtedy. Zaczepiał mnie, aż mu w gębę mało nie dałam. Ojciec wtedy nawet zły był o to, że gdy on zajeżdża, ja się do alkierza chowam. Wstydziłam się nawet ojcu powiedzieć, jaki z niego polityczny kawaler. Wstyd tylko! Myśli, że kiwnąć wystarczy, a każda dziewka w ramiona mu poleci. I Piotr u niego był. Ale tylko obejrzał, co trzeba i do roboty już nie pojechał. Uprosił ojca, żeby innego czeladnika posłał, bo mówi: „Gdy ja pojadę, przykrości tylko mistrz mieć będzie, a i do nieszczęścia jakiegoś, dojść może”. Dał sobie jakoś ojciec wytłumaczyć. - Coś Piotr o tym wspominał... A nie wiecie, co między nimi na wsi zaszło? - Piotr niechętnie o tym mówił. Nie mógł patrzeć, jak Rostarzycki z ludźmi się obchodzi. W gąsior przy nim chłopa wsadzili. Za drobne przewinienie, za niehumor pański, hajduki starego jakiegoś bili, aż krew się lała. I Piotr coś mu przy tym powiedział. Ale tego mi nie powtarzał. - No i do tego doszła awantura świętojańska. - Przecież mu Piotr krzywdy żadnej nie zrobił! - Ale go upokorzył i za to się mści. Mało mu, że chłopa życia prawie pozbawił. Tak! Jeśli w tym jest jego ręka, to bieda! A wszystko na to wskazuje. O Piotra się wywiadywać kazał. Doszedł, że Piotr jest synem zbiegłego chłopa, i właściciela namówił, żeby praw swoich dochodził, obiecując mu, że on poddanego za dobrą odkupi sumę. - Większy okup damy niż on. - Może już z góry dobił kupna... - Jezu! Jakież czarne macie myśli! Gdyby Rostarzycki Piotra dostał w ręce... Myśleć się nie chce. Zabić go nawet może! - I tylko grzywnę za to zapłaci! - Nie mówcie! Nie mówcie! - Jagusia ręce załamała w rozpaczy, łzy płynęły jej ciurkiem po policzkach. - Co robić? Co robić? - Jedyna pozostaje droga: ucieczka! Ale i to droga trudna! Ścigać będą, listy gończe roześlą! - A Piotr chory. Na nogach się nie utrzyma. Jakże uciekać? - W naszym wozie go wywieziemy. Ukryjemy w lasach - wtrącił Maciek, chcąc jakąś Jagusi dać nadzieję, bo mu się jej serdecznie żal zrobiło. - Powiedziałem wam wszystko w najczarniejszych przedstawiając kolorach - odezwał się Kasper po chwili milczenia. - Lepiej przygotować się na najgorsze, by łatwiej znieść, gdy mniejsze przyjdą terminy. A teraz wam powiem: wszystko zrobić trzeba, żeby chłopca ratować. I zrobimy! Wszystkich dróg wypróbujemy. Z ojcem rozmawiać musicie. Tylko on może spróbować wykupu. Tego szlachcica znaleźć trzeba, z nim się porozumieć. Może... Daj Boże, by się to udało! Ale i innych dróg poniechać nie można. Tu pilnować trzeba, żeby go nam siłą nie wzięli, jak dzisiaj. Na baczności się mieć! W razie czego alarm wszcząć. Naród jest rozeźlony. Choćby do wielkiej rabacji dojść miało, nie popuścić. A swoją drogą, w tajemnicy, przed nikim się nie zdradzając, nawet rodzonym pisnąć słówka nie możecie: przygotujemy ucieczkę. - Wlaliście mi w serce trochę nadziei! - Alem je przedtem goryczą napoił - roześmiał się Kasper. - Nie miejcie do mnie żalu o to, nie po próżnicy truć was chciałem. Musiałem sam sobie wszystko dokumentnie przedstawić. Myślałem głośno. A że nie było słodkie to myślenie, wina nie moja! - Bóg wam zapłać i za tę gorycz, bo wiem, że to z dobrego serca dla Piotra. Spać pójdę spokojniejsza, gdy wiem, jak rzeczy stoją. - W Bogu nadzieja, że się nie damy! Rozeszli się z mocnym przekonaniem, że nie należy opuszczać rąk, że są jeszcze możliwości ocalenia Piotra od najgorszej doli. Maciek, który był uczestnikiem tej rozmowy, długo nie mógł zasnąć. Tłukły mu się po głowie różne myśli, różne projekty ratowania Piotra. Gotów był brać w nich najczynniejszy udział, gotów był dla ich wykonania bodaj hazardować życie - nie tylko dlatego, że żal mu było zrozpaczonej Jagusi, dla której w głębi serca krył tkliwe uczucie, nie tylko dlatego, że żal mu było Piotra, do którego bardzo się przywiązał i któremu serdecznie był wdzięczny za chęć przyjścia mu z pomocą w wymarzonym wstąpieniu do szkół - ale głównie dlatego, że burzyło się w nim urażone poczucie sprawiedliwości, oburzała go krzywda, oburzała bezsilność człowieka osaczonego jak zwierzę, bezbronne zwierzę otoczone przez uzbrojonych myśliwych. Nazajutrz wstał wcześnie, umył się, ubrał i krążył po podwórzu, coś głośno rozważając. Niecierpliwiło go, że Kasper śpi jeszcze, bo chciał się wynikami swych rozważań podzielić. Ruch się już zaczął w domu. Komin zadymił - znać dziewki rozpaliły ogień, szły do obory doić krowy. Wypuszczony z kurnika drób rozsypał się po podwórzu z gdakaniem, kwakaniem i gęganiem. Przeciągając się i ziewając szeroko, wyszedł ze stajni parobek Kuba. Podrapał się po zmierzwionej czuprynie, wziął wiadra i szedł z nimi do studni. Zaskrzypiał żuraw. - Wszystko już na nogach, a waganci śpią jeszcze. Największe z nich lenie i śpiochy - mruczał z oburzeniem Maciek zapominając, że zwykle on właśnie sypia najdłużej. - Obudzić może Kaspra? - rozważał. - Przecież sam powiadał, że działać trzeba szybko, nie mieszkając. Każda chwila droga! Zanim jednak cokolwiek postanowił, Kasper wyszedł z szopki, po niebie się rozejrzał i powolnym krokiem poszedł myć się do studni. - Nie mogłem się doczekać, kiedy wstaniecie, Kasprze! - podbiegł do niego Maciek. - Przyszła mi myśl taka... Rozważyć by ją trzeba... - Coś się tak od świtu zerwał, Maciejku? Spać nie mogłeś? Pchły cię gryzły, czy myśli? - O Piotrze ciągle myślałem. - To polej mi wody z wiadra na ręce!. Maciek lał zimną wodę na ręce, głowę i kark Kaspra, i aż go język świerzbił, żeby co prędzej zacząć relację ze swych rozważań. A Kasper parskał, prychał, nastawiał, ręce pod strugi lejącej się wody i wołał: - Lej, lej jeszcze! Wreszcie otrząsnął się zadowolony, schwycił szmat białego płótna i wycierając się zapytał; - I cóżeś takiego wymyślił? - Usiąść by trzeba i dobrze rozważyć. W jednym słowie opowiedzieć się nie da. - No, no! Zaraz rozważać będziemy, czy dopiero po śniadaniu? - ciągle jeszcze żartobliwie pytał Kasper. - Powiadają, że na czczy żołądek kiepska rada. - Najpierw z wami, tylko w cztery oczy, chciałbym gadać. Jeśli uznacie, że jest w tym coś do rzeczy, dopiero wtedy pomyślimy, kogo do tajemnicy dopuścić. - Hm! Widzę, że to nie byle narada będzie - poważniej już powiedział Kasper. - Skocz no tymczasem, Maciejku, do kuchni, poproś, żeby ci dali dzbanek gorącego mleka! Ja chleba nakroję. Siądziemy sobie w kącie podwórza na pieńkach. Będziemy śniadać i nikt nam tu nie przeszkodzi w rozmowie. Słoneczko zaczyna już przygrzewać. A w nocy zimno było, ażem zmarzł. Maciek uwinął się szybko. Pili gorące mleko parząc nim sobie usta, pogryzali razowy chleb. - No, to gadaj, co cię trapi - rozpoczął Kasper. - Najpierw, jak ja sobie to umyśliłem - niepewnie wyjąkał Maciek. Teraz, gdy przyszło do przedstawienia pomysłu, wydawał mu się niedorzeczny i niewykonalny. - Mówiliście: „Nie ma innej drogi ucieczki, tylko śmierć. I może nawet śmierć jest lepsza od takiego życia”. Więc myślę sobie: gdyby Piotr umarł, to by już ten dziedzic, ten niby jego pan, nie miał do niego żadnego prawa. - To i co? Uśmiercić chcesz Piotra? Heretycka to jakaś rada. Pewnie, śmierć zwalnia człeka od cierpień, ale pomagać śmierci - grzech. Wiara nasza na to nie pozwala. Nie ty dawałeś życie, nie masz więc prawa go odbierać. - Cóż wy też! Ani mi w głowię nie postało. Gdzieżbym ja... Piotra... - No, to mi ulżyło. Bo myślałem, żeś już całkiem Turek. Turcy podobno dobijają swoich rannych, gdy nie mogą unieść ich z pobojowiska. Pomagają im „wejść do ogrodów Mahometa”. Ale po chrześcijańsku to nie jest. Nie rozumiem, o co chodzi. Mów jaśniej! - Myślę, żeby Piotr niby umarł, a nie umarł. Rozgłosić tylko, że umarł. Żeby się dziedzic dowiedział i swojego poniechał... - A Piotr, co? Gdzie i jak by żył... Poczekaj! - Kasper zamyślił się. - Może to nie jest całkiem głupia myśl... - Myślałem, żeby pogrzeb urządzić. Może kukłę przebraną do trumny włożyć czy jak. A Piotr by się ukrył póki co i później gdzieś w świat wywędrował, gdzie go nikt nie zna. I Jagusia mogłaby z nim... - Przednia myśl, Maciejku! Przednia myśl! - Kasper podniecony zerwał się z pieńka. - Zaraz widać, żeś stary wagant. Przecież to theatrum przednie! Dużymi krokami krążył wokół pieńków. - Myśl dobra, ale wykonać ją nie jest łatwo! - mruczał. - Może nawet udać się, ale trzeba... Ha! Dużo rzeczy trzeba obmyślić i ułożyć! - Może by poprosić doktora Mikołaja... On pewnie mógłby pomóc - podsunął Maciek. - Mądry to przecie człowiek, na prawie też się zna. A Piotra, sam nieraz mówił, ceni i lubi... - Doktor Mikołaj? - zastanawiał się Kasper. - Tuszę, że zawierzyć mu można. Bo widzisz, chłopcze, sprawa - rzec można - gardłowa, niebezpieczna. Sekretność w niej pierwsza rzecz. Im mniej ludzi wiedzieć będzie, tym lepiej. Sami, we dwóch nie damy rady, nie urządzimy wszystkiego. A do pomocy możemy brać tylko takich, którzy: raz - naprawdę pomogą, a dwa - nie zdradzą. Słowa nawet nie pisną! - Doktor Mikołaj ile będzie mógł, pomoże i nie zdradzi. - Nas dwóch, Piotr, doktor - to już czterech... - Jagusia - podsunął Maciek. - No, tak! Ona też musi wiedzieć... - A mistrzowi Błażejowi gadać nie trzeba... - On w tym nie pomoże. Strachać się będzie. Niech już on, jakeśmy wczoraj gadali, próbuje wdać się w pertraktacje ze szlachcicem. A nuż tamto się uda. Wtedy nasze spektaklum będzie niepotrzebne. - Może jeszcze którego z wagantów? - To już później zobaczymy, jak zajdzie potrzeba. Póki co, tylko tych pięć osób dopuszczonych będzie do tajemnicy. Daleko jeszcze było do południa, zwykłej pory, w której Maciek chodził na lekcje do doktora Mikołaja, gdy obaj waganci, starszy i mały, wchodzili do kamieniczki pod znakiem eskulapa. Doktor Mikołaj podniósł się na ich powitanie znad papierów. Przerwał pisanie, papier drobnym piaskiem z piasecznicy zasypał, gęsie pióro odłożył, i choć trochę zdziwiony, zwrócił się do nich z przyjaznym uśmiechem. - Cóż to mój uczeń dzisiaj tak wcześnie? Chwalebna pilność. Pewnie o jego w nauce postępach dowiedzieć się chcecie? - Nie jego to sprawą ośmielam się niepokoić waszą miłość - odpowiedział po powitaniu Kasper. - Przychodzę, a raczej obaj z Maciejem przychodzimy w sprawie Piotra. - Cóż to? Pogorszyło mu się? - zaniepokoił się doktor. - Nie ze zdrowiem. Dzięki waszemu kunsztowi i waszej opiece, w zdrowiu Piotra znaczna już jest poprawa. Co inszego się jednak pogorszyło... Starając się podawać najistotniejsze tylko szczegóły, opowiedział o wczorajszych zajściach w obejściu mistrza Darmopycha. Doktor zasępił się poważnie. - Niedobra to sprawa. Szczęśliwie udało się wara nie oddać go w ręce straży. Chorego pozbawić teraz wygód i opieki, to by znaczyło prawie na śmierć prowadzić. Raz się udało, ale to nie na długo! - Takie też mamy przekonanie. - Siłą go bronić nie uradzicie. Prawo będzie przeciw wam. Trzeba innej próbować drogi. Z tym szlachcicem wejść w pertraktacje, wykup mu zaproponować. Chyba znajdą się na to pieniądze? - Myślimy i o tym. Ale obawiam się, czy nie zajdzie tu trudność... Tu Kasper podzielił się z doktorem swoimi obawami i przypuszczeniami co do udziału sędzica Rostarzyckiego w zamachu na wolność Piotra. Twarz doktora zasępiała się coraz bardziej. - Jeśli wasze przypuszczenia są słuszne, że ten watażka zapewnił sobie prawny tytuł posiadania Piotra, jako chłopa pańszczyźnianego, to sprawa istotnie staje się beznadziejna. Nikt go zmusić nie może, by swemu poddanemu dał wolność, i żadnej na to nie ma ceny. - Nie chcemy z góry sprawy przesądzać. Może uda się ją na lepsze obrócić. Mistrz Darmopych spróbuje z panem Staszewskim o wykupie pogadać. Ale chcemy przygotować się na najgorsze. Jeśli Piotr będzie miał dostać się panu Rostarzyckiemu jako jego niewolnik, postanowiliśmy za nic nie wydać go w jego ręce. I tu właśnie Maciejkowi przyszedł do głowy pewien fortel... - Cóż to za fortel? - Trudny i niebezpieczny. Przedłożę go wam, byście osądzili, i jeśli pochwalicie, udzielili swojej pomocy. - Gadajcie! - Wszystkim wiadomo, że Piotr mocno jest pobit i nic dotąd przewidzieć nie można, czy wyjdzie z życiem. - Wszystko w ręku Boga, choć ostatnio ma się raczej ku życiu. - Ale pogorszyć się może. Rozgłosimy, że się pogorszyło. Choćby z alteracji, że go w chłopy chcą brać. Później rozgłosi się, że pomarł. A jego się ukryje. Rzecz w tym, by pan Staszewski czy Rostarzycki w śmierć uwierzyli i Piotra poniechali. A on wyjedzie gdzieś w daleki Rzeczypospolitej kraniec i w spokoju tam żyć będzie. - Ba, ba, ba! Jak to zrobić, żeby uwierzyli? Sprawdzić zechcą. Pogrzeb być musi. Nie pochowacie pustej trumny. Nie można cichaczem urządzać pogrzebu, bo to podejrzenia wzbudzi. - Do trumny kukłę położyć, a pogrzeb wyprawić z paradą! - Już to widać, że waganci z was! - roześmiał się doktor. - A niech ktoś sprawdzić zechce. Nie! w trumnie musi być nieboszczyk. - Skąd go wziąć? - Poszukać trzeba. Takiego, żeby się o niego nikt nie upomniał. Czekajcie! - doktor podniósł rękę do góry. - Czy wiecie, że wasz towarzysz Andrzej Hanusik ostatkiem sił już goni? Wczoraj byłem u niego. Ale nic tam żadna medycyna nie pomoże. - Szkoda chłopca, wesoły był, ludziom uczynny. I przez tę uczynność, można powiedzieć, życie traci. Głupią kozę uparł się ratować. - Już w niedzielę, jak go odwiedziłem, w gorączce był - powiedział Maciek - przytomność utracił. Ani mnie poznał. - Nie do życia mu już - zgodził się doktor. - Rany wciąż mu się otwierają. Krew się w nim psuje, stąd goić się nie chcą. Znacie to jaką jego rodzinę? Może trzeba by zawiadomić? - Mawiał zawsze, że żadnej nie ma rodziny prócz wagantów. „Kasper - mówił - mój ojciec, a Kuśnierka ciotka”. Mam gdzieś w kuferku jakieś jego papiery. Pod Cieszynem się urodził. Ojciec go wcześnie odumarł. Kupcem pono był, ale majątku nie zostawił. Matka posyłała Andrzeja do szkoły, ale gdy umarła, on w świat poszedł i do nas przystał. - Ciemniejszy on trochę od Piotra! - zauważył doktor.. - Jak to ciemniejszy? - zdumiał się Kasper. - Włosy, powiadam, trochę ma ciemniejsze. Jasny jest, ale Piotr ma prawie jak białe. Maciek i Kasper patrzyli na doktora ze zdziwieniem. - Chociaż jeśli się krótko przystrzyże, nikt nie pozna. No, czegóż tak patrzycie na mnie jak na odmieńca? Przecież szukamy, kto by mógł w trumnie Piotra zastąpić. Więc go do Hanusika przymierzam. - Ach, tak! - wykrzyknęli obaj równocześnie. - To pewnie! Andrzej mógłby. Gdy mu się włosy zestrzyże i część twarzy bandażem owinie... Ludzie zmieniają się po śmierci. Nieboszczyka, szczególnie po długiej chorobie, poznać trudno, gdy go się dawno nie widziało. A przecież i Hanusika, i Piotra mało kto ostatnio widział. - Tylko umyśleć należy, jak Hanusika w miejsce Piotra do trumny włożyć. Przewieźć go trzeba, żeby nikt nie widział. Można by trumnę przywieźć razem z nieboszczykiem... - Nie! Jeśli już mam wam radzić, to słuchajcie. Nie czekać, aż Andrzej umrze, bo przez ten czas - może to dzień, dwa, a może tydzień, nie wiadomo, co zajść może. Przewieźć zaraz. Wybrać tylko porę, kiedy się jak najmniej ludzi w obejściu mistrza Darmopycha kręci. Na miejsce Piotra położyć Andrzeja do łoża, a Piotra z domu wyprowadzić. Choćby u mnie siedzieć może bezpiecznie, nawet i dwie niedziele. Tymczasem rozgłaszać, że Piotrowi się w chorobie pogorszyło. Kto by chciał go odwiedzić, do łoża dopuszczać. Niech jak najszerzej rozchodzi się o tym wiadomość. Okna się w izdebce zasłoni, głowę ma zawiązaną, w gorączce leży nieprzytomny. Komu do głowy przyjdzie, że to nie Piotr? I do takiego Piotra przywykną. A gdy Andrzej umrze, jako Piotra go pochowamy. - A jeśli wyzdrowieje? - zapytał Maciek. - Daj mu, Boże! Wtedy do Piotra nie będzie podobny. A dla nas najważniejsze, żeby Piotr był już wtedy daleko. - Zda mi się, panie doktorze, że ten wasz plan jest znakomity i udać się powinien! - z zapałem stwierdził Kasper. - Jaki mój plan? To wyście go wymyślili. - Anim w połowie tak nie myślał, gdy tu szliśmy... - Ani ja! - przyznał szczerze Maciek, choć on był twórcą planu. - Widzicie - wyjaśniał doktor Mikołaj - niewielką mam nadzieję, żeby Hanusik wrócił między żywych. Ale gdyby mu się nawet, z łaski Boskiej, poprawiło, dużo jeszcze czasu upłynie, nim do siebie przyjdzie i na nogi stanie. Nam chodzi o to, żeby przez tę chorobę uśpić czujność wroga. Oni będą Piotra, niby chorego, pilnować z daleka. Niech pilnują! A my widząc, jak rzeczy idą, przez ten czas działać możemy spokojnie. Chociaż, widzi mi się, że raczej do prędkiego pogrzebu przygotować się musimy. Gdy Kasper z Maćkiem wracali do domu, aby i Piotrowi wreszcie o planach co do niego opowiedzieć, plany te w szczegółach już były przemyślane i omówione. ROZDZIAŁ XVIII Jagusia niecierpliwie wyczekiwała powrotu wagantów z miasta. Przed wyjściem szepnął jej Kasper, że idą naradzić się z doktorem Mikołajem, i zalecił, aby do ich powrotu nic Piotrowi o grożącym mu niebezpieczeństwie nie mówiła. Wystarczy, że dowie się, gdy już jakieś drogi ratunku będą obmyślone i przygotowane. Rano Jagusia zdołała wybłagać u ojca obietnicę, że dowie się o możliwości wykupu, z panem Staszewskim nawiąże porozumienie, i jeśli tylko można tą drogą uzyskać wolność Piotra, nie poskąpi grosza. Pan Błażej, rozrządziwszy przeto codzienną pracownikom robotę, przyodział się w uroczyste szaty i wyruszył ku miastu. Jego powrotu wyczekiwała więc Jagusia w zmiennych nastrojach: niepokoju, nadziei i beznadziejnej rozpaczy. Aby nie budzić w Piotrze żadnych podejrzeń, musiała, jak co dzień od dwóch tygodni, dotrzymywać mu towarzystwa. Nigdy jeszcze ten obowiązek nie wydawał się jej tak ciężki. Piotr czuł się dobrze. Nastrojony był radośnie, że wracają mu siły i do zdrowia przychodzi, rad był z nią gadać, snuć swoje plany na przyszłość, chciał, żeby i ona mówiła, jak sobie ich przyszłe życie wyobraża. A Jagusi słowa z trudem przechodziły przez gardło. Jakże tu mówić o spokojnym, szczęśliwym życiu, kiedy nie wiadomo, co jutrzejszy dzień przyniesie, kiedy do głowy napływają ciemne, ponure myśli. Pochylała się nad swoimi krosnami, snuła barwne nitki kwietnego wzoru, a łza czasem mąciła jej wzrok i haft wydawał się pociemniały i brudny. Piotr, w chorobie rozkapryszony, narzekał, że nie jest dla niego dobra i czuła; udawał, że mu niewygodnie leżeć na poduszkach, prosił, by się do niego zbliżyła. Chciał jej rękę przycisnąć do ust, miał nadzieję, że powtórzy się scena wczorajszego pocałunku. Ale Jagusia czule i łagodnie udaremniała te jego nieśmiałe próby. Bała się, że gdyby Piotr ją pocałował, nie powstrzymałaby się od gwałtownego szlochu. Nasłuchiwała i wyczekiwała niecierpliwie, czy nie nadchodzi ojciec lub waganci nie wracają z miasta. Wychodziła kilkakrotnie pod byle pretekstem, gdyż czas dłużył się jej straszliwie, i zdziwiła się bardzo, że to dopiero południe, gdy z daleka dobiegły ją dźwięki hejnału granego na ratuszowej wieży. Drgnęła usłyszawszy ciche pukanie do drzwi. Drzwi uchyliły się lekko i w szparę wsunęła się głowa Kaspra. - Można chorego nawiedzić?. - Wchodźcie, wchodźcie! - zapraszał radośnie Piotr. - Nie chorym ci już. Jagusia patrzyła z niepokojem w twarz Kaspra, ale z miny waganta nic wyczytać nie było można. Był uśmiechnięty i pogodny. Maciek także uśmiechał się do Jagusi i głową kiwał, dając jej jakieś tajemnicze znaki. Podsunęła wagantom ławę do łoża Piotra. - Siadajcie i prawcie, co w świecie słychać. Przez dwie niedziele, choć was widywałem, prawie jakbym nie widział. Nie przy zmysłach byłem, o świecie nie wiedziałem. Dużo się przez ten czas mogło przytrafić. - Pewnie! Król murzyński umarł, a sułtan turecki poszedł z wojną na Amerykę. A wszystko bez twojego przyzwoleństwa - zażartował Kasper. - Zbieracie się pono do nowej wędrówki? - Ano! Dość już wysiedzieliśmy się w Poznaniu. Sześć niedziel od jarmarku już minęło, a my jeszcze nie wyjechaliśmy. - A jak tam Maciejek? Słyszałem, żeś wiersz złożył chędogi! - O tobie mówmy, a nie o nas - zaoponował Kasper. - Mów, Piotrze, jak się czujesz, co ci jeszcze dolega? - Jeśli dotąd wyżyłem, to już chyba wyżyję. I wstać już rychło zamierzam, bo sił dodaje mi szczęście, jakie mnie spotkało w chorobie - spojrzał promiennym wzrokiem na Jagusię. - Za przyjaciół was obu uważam, to i ukrywać przed wami nie będę. Pomogła ta moja niemoc z Jagusią się porozumieć. Przyznała dziewczyna, że mnie nawidzi. O sobie to już nie mówię. Wczoraj z panem ojcem gadałem i też prawie przystał. Tylko... jemu nie spieszy się tak jak mnie, więc zwłokę zaleca. Tak więc, widzicie, nieszczęśliwa nasza z Maciejkiem przygoda na szczęście się obróciła. Tak to czasem w życiu bywa. - A czasem znów - z wielką powagą odezwał się Maciek - w szczęściu ani człek wie, jakie chmury nad głową mu się zbierają. - Ho ho! Widzę, że zrobił się z ciebie filozofus, Maciejku - roześmiał się swobodnie Piotr. - Cóż to? Trapią cię jakie kłopoty? - Nie bez racji prawi - podtrzymał Maćka Kasper. - A może i ma powody, żeby takie sentencje wygłaszać. Zaniepokoiła Piotra jakaś poważna nuta brzmiąca w tonie wagantów. Badawczo popatrzył na jednego, a później na drugiego. - Macie coś na myśli? - zapytał. - Stało się coś złego? Mówcie wprost, jeśli coś mi oznajmić macie. Nie jestem słabą białogłową, nie zemdleję. - Słusznie się domyślasz. Przyszliśmy do ciebie ze złymi wieściami. Nie będziemy ich taić przed tobą, tym bardziej, że umyśliliśmy, jak by biedzie zapobiec. - Umyśliliście? - podchwyciła Jagusia. - I doktor co na to powiedział? - Pochwalił i pomoc swą obiecał - szybko rzucił Maciek. - No, to prawcie już, Kasprze, wszystko za koleją! Kasper powoli i spokojnie złożył przed Piotrem relację z wczorajszej wizyty miejskich strażników, opowiedział o sprawie podjętej przez pana Staszewskiego, uzupełniając ją własnymi supozycjami i własnym na sprawę poglądem. Piotr ani słowem, ani żadnym gwałtowniejszym ruchem nie przerwał opowiadania, nie zdradził nurtujących go uczuć, ale pobladł, jakby wszystka krew uciekła mu z twarzy, wargi mu się zacisnęły, a między brwiami zarysowała się ostra, głęboka zmarszczka. - Jeśli mistrz Błażej nic nie uzyska, jeśli nie da się sprawy załatwić okupem, pozostaje tylko ucieczka. A że liczyć się też z tym trzeba, że strzec cię teraz będą, śledzić i ścigać - obmyśliliśmy taki oto podstęp. To znaczy, mówiąc ściśle, Maciek wymyślił, a doktor Mikołaj uzupełnił i poprawił... - I Kasper też! - wtrącił szybko Maciek. Opowiedziawszy treściwie, na czym plan polega, Kasper dodał na zakończenie: - Ponieważ działać trzeba szybko, postanowiliśmy dziś jeszcze przystąpić do sprawy. Jeśli nawet okaże się to niepotrzebne, to znaczy, jeśli panu Błażejowi uda się sprawę zgodnie załatwić - nic temu nasze działania nie przeszkodzą. Chodzi tylko o twoją zgodę, Piotrze! - Cóż! - Piotr odchrząknąć musiał, zanim mógł głos z gardła wydobyć. - Mogę tylko powiedzieć: dzięki wam! Widzę, że jesteście... że mam z was dobrych przyjaciół, bo przecież sami siebie w tej okazji narażacie. Pewnie! Nic innego nie pozostaje, jak ucieczka. Przecież nawet śmierć lepsza niż to, co mi grozi. Pewnie! Ciężko... ciężko w takiej chwili, gdy zdawało się, że szczęście... - Ja pójdę z tobą wszędzie... W świat czy w niewolę - powiedziała z mocą Jagusia, stając przy wezgłowiu Piotra. Wyciągnął ku niej rękę. - Czy wolno mi... czy mam prawo przyjąć taką ofiarę?! Łzy mu się w oczach zaszkliły i w gardle ścisnęło, jako że słaby był jeszcze po chorobie i łatwo poddawał się wzruszeniom. - O tym będzie czas jeszcze gadać - Kasper przerwał tę wzruszającą scenę. - Teraz słuchajcie, co komu z roli czynić wypadnie! Przede wszystkim wybrać musimy najdogodniejszy czas po temu, by niepostrzeżenie przywieźć tu Hanusika, a Piotra przewieźć do domu doktora Mikołaja. Tego nikt widzieć nie może. I to dziś jeszcze wybrać musimy sposobną na to chwilę. - Ojciec na schadzkę do gospody cechowej dzisiaj się wybiera. Matkę namówię na nieszpory. Gdy sama zostanę na gospodarstwie, służbę tak roześlę, że w pobliżu nie będzie nikogo. - Po Hanusika podjedziemy naszym wozem waganckim. W szpitalu doktor Mikołaj wszystko przygotuje. Kiedy niepostrzeżenie uda nam się chorych zamienić, wtedy zaczniemy robić larum, że Piotrowi się w chorobie pogorszyło. Do drzwi zapukała Agatka i wywołała Jagusię, by jej oznajmić, że ojciec z miasta powrócił. - Posiedźcie tu z Piotrem - poprosiła Jagusia. - Pójdę ojca przepytać, co mu się załatwić udało. Ale, powiem wam szczerze, nie zmartwię się, gdy mi powie, że na nic wszystkie układy. Bo wierzę, że gdy się tamto nie uda, my im Piotra i tak nie wydamy! Jakoż się okazało, że pan Błażej prawie z niczym powrócił. Może bez serca zabierał się do tej sprawy. Był w radzie miejskiej i dowiedział się, że istotnie pan Staszewski, właściciel Gniazdowa, mając dowody, że Piotr jest synem zbiegłego z jego majątku chłopa pańszczyźnianego, zażądał osadzenia go w wieży. Pan Błażej uprosił radcę Winklera, by udał się z nim do pana Staszewskie-go, który wczoraj właśnie przyjechał do Poznania i zatrzymał się w gospodzie na ulicy Psiej. Rozmowa z nim nie dała jednak rezultatu. Pan Staszewski nie bardzo chciał z nimi gadać. Mówił, że mu ludzie do pracy, a nie pieniądze są potrzebne. Pan Błażej wywnioskował, że szlachcic jest niezbyt sprytny, ale za to skąpy i na pieniądze chciwy. Sam nie wie, ile ma zażądać, boi się oszukać i chciałby jak najwięcej wyciągnąć. Nasunęło się więc panu Błażejowi podejrzenie, że Staszewskiego ktoś judzi czy może podkupuje. Nie domyślił się, kto by to mógł być, ale Jagusi wystarczyło, gdy ojciec wspomniał, że zastał u niego znanego sobie pana Radwana, dworzanina pana Rostarzyckiego. Toteż wróciwszy do Piotra, wykrzyknęła zaraz od progu: - Mieliście rację, Kasprze, jest w tym niezawodnie ręka tego podleca! - Więc nie ma się co wahać - oświadczył Kasper, wysłuchawszy krótkiego sprawozdania Jagusi z wyniku zabiegów mistrza Błażeja. - Róbmy, cośmy postanowili. Doktor Mikołaj, wypełniając przyjętą na siebie część wspólnego planu, zaraz po obiedzie udał się do szpitala Świętego Łazarza za Nowymi Ogrodami, gdzie leżał Andrzej Hanusik. Częstym tutaj bywał gościem i znali go dobrze mieszkańcy szpitala: starcy i kaleki płci obojga, z opieki tej instytucji korzystający. Leczył niejednego z nich i wdzięczność ich sobie zaskarbił. Był też w dobrej zażyłości z kapelanem i prowizorem szpitala, dzięki czemu udało mu się umieścić tu potłuczonego Andrzeja, chociaż szpital przeznaczony był przede wszystkim dla ubogich mieszczan poznańskich, a nie dla przybyszów ze świata. Przy pryczy, na której leżał nieprzytomny Andrzej, zastał staruszkę czuwającą nad chorym i szepczącą pod nosem pacierze. Ujrzawszy doktora, podeszła doń szybko i pochyliła się do jego ręki. - Siedzicie tak przy nim? Poczciwie to z waszej strony. I jak? Nic się na lepsze nie odmienia? - Dycha jeszcze, wielmożny panie - zasepleniła - ale tylko patrzeć, jak zemrze. Jeszcze jest drugi taki w sąsiedniej izbie, staruszek. A ten młody mógłby żyć. A Dorota zmarła sobie jeszcze trzeciego dnia. Aż się ksiądz kapelan złościł: „Nic nie robią, tylko umierają. Każdemu trumnę sprawiać trzeba i pochówek”. Doktor pochylił się nad chorym. Patrzył na niego uważnie, doszukując się różnic i podobieństwa do Piotra Wydrzyoko. - Nic mu już nie pomoże - gadała starucha z głębokim przekonaniem, opartym na doświadczeniu wielu lat i wielu widzianych śmierci. - Przewiozę go do siebie. Może uda mi się go uratować. A zemrze - na swój koszt go pochowam. Nie będzie ksiądz kapelan na niepotrzebne ekspensa narzekał. Staruszka kiwnęła głową z powątpiewaniem. - Nic z niego nie będzie - powtórzyła z uporem. - Przyślę po niego na odwieczerz wózek z ludźmi, którzy go zabiorą. Ma on tu jakie rzeczy, papiery? Staruszka niezbyt skwapliwie wyciągnęła spod pryczy tłumoczek z ubraniem Hanusika. Doktor przejrzał je pobieżnie szukając papierów. Schował je za pazuchę, a szmaty zwrócił staruszce. - To do was należy za staranie, jakie koło niego mieliście, a tu jeszcze... - sięgnął do woreczka i wydobył kilka drobnych monet. Starowina rozpłynęła się w podziękowaniach. Doktor odwiedził jeszcze kapelana szpitala, by zawiadomić go o zamierzonym zabraniu chorego waganta. Kapelan zdziwił się trochę, ale wiadomość przyjął z zadowoleniem. Pozbywał się w ten sposób niepotrzebnego kłopotu. - Długo on nie pożyje... - wyraził przypuszczenie. - Kto wie... Chłopak młody. To więcej znaczy niż wszystkie nasze zabiegi i leki. Natura jest najlepszym lekarzem. Jego towarzysze, waganci, wyruszają w drogę i chcą go odwieźć do rodziny. Cóż! Jeśli ma umrzeć, niech umiera między swoimi. - Pomodlę się za niego jutro przy mszy świętej... - I wykreślcie go z rejestru szpitala. Zapiszcie, że rodzina go zabrała, bo tak jest w rzeczy samej. Wracając do siebie, doktor Mikołaj myślał, że o Hanusika nikt się już pewnie więcej nie zatroszczy. Był w szpitalu, wypisał się. Pewnie więc w świat powędrował. Ot, ptak przelotny! A może jednak ktoś czeka gdzieś na niego? Rodziny ani rodziców - powiadał Kasper - nie ma żadnej. Chyba gdzieś jaka dziewczyna, której do serca przypadł wagant wędrowny. Będzie tęsknić, czekać na pstrokate waganckie wozy. - Był to z wami wagant Andrzej?... Hanusik go zwali... - Był, ale go już nie ma... W wędrówkach się gdzieś zagubił. Pstrokaty wagancki wóz ostatnimi czasy dość często przesuwał się po mieście i po przedmieściach. Waganci przewozili nim swoje graty to do szopy, to do mistrza Darmopycha, to Kuśnierkę przeprowadzali do miasta, to Kaspra z powrotem na Piaski. Przyzwyczaili się doń ludzie i dzieciarnia. A że jeździli po ulicach spokojnie, bez grania i hałasów, nie towarzyszyły mu psy ani osiołek, zatrudnione teraz w gospodarstwie mistrza Darmopycha, więc jego przejazd nie stanowił teraz żadnej nadzwyczajności. Nie zwracając więc niczyjej uwagi, Kasper podjechał wozem pod szpital. Weszli razem z Maćkiem. Na uprzednio przygotowane przez Kaspra nosze ułożyli nieprzytomnego, bez ducha leżącego Hanusika. Lekki był. Nawet Maćkowi nie zaciężył. Staruszka, która przy nim czuwała, odprowadziła ich aż do wozu. Popatrzyła, jak od tyłu uchyliwszy płachtę, wstawili nosze na wymoszczone słomą dno wozu. Pokiwała głową, powtórzyła swoje uparte twierdzenie: „Nie na życie go zabierają, a na śmierć” i mrucząc pod nosem pacierze wróciła do szpitala, by zasiąść na czuwanie przy konającym staruszku. Jechali z chorym wolno, uważnie, żeby mu zbytnio trzęsieniem nie zaszkodzić. Wjechali na podwórze Darmopychowego gospodarstwa, niczyjej nie zwracając uwagi. Kasper wyprzągł konie, a Maciek siedział na koźle, książkę jakąś czytając i bacząc tylko, aby się nikt do wozu nie zbliżył i do środka nie zajrzał. Czekali spokojnie na sposobną chwilę. Mistrza Błażeja w domu już nie było. Panią Dorotę razem ze służebnymi Jagusia wyprawiła do kościoła na wigilijne nabożeństwo przed świętem Matki Boskiej. W całym obejściu została tylko z głuchą Agatką. Gdy więc i tę wysłała w głąb ogrodu, by narwała chwastów dla świń i pokrzyw dla kaczek, dała znać Kasprowi, że droga wolna. Wóz podtoczyli pod samo niemal wejście. Dla pewności Maciek wyskoczył na ulicę sprawdzić, czy nikt się w pobliżu nie kręci. Szybko wnieśli nosze z Hanusikiem do Jagusinej izdebki. Piotr siedział już na ławie, ubrany do wyjścia. Przy nim leżał czarny kopieniak z kapturem na głowę. Ułożyli Hanusika na czystym łożu. Kasper został przy nim, żeby go w czystą przebrać bieliznę. Maciek zabrał nosze i pobiegł przodem, by penetrować wolną drogę, na ten raz dla Piotra. Jagusia ujęła Piotra pod ramię i poprowadziła go ku wyjściu. Owinięty w długi, do stóp sięgający płaszcz, z kapturem nasuniętym na głowę, trzymający się nieco pochyło ze słabości po chorobie. - Piotr przypominał starego mnicha. Bliski znajomy mógł otrzeć się o niego na ulicy, mógł z bliska spojrzeć mu w twarz ocienioną kapturem i na pewno by go nie poznał. - Wymykam się jak przestępca z więzienia - powiedział siląc się na wesoły uśmiech. - Ach, Boże dobrotliwy! - westchnęła Jagusia - może kiedyś i za to przyjdzie sprawiedliwość. Choć wiedzieli, że cały dom jest pusty i nikt ich słyszeć nie może, mówili półgłosem, przejęci nastrojem tajemniczości i niebezpieczeństwa. Gdy już byli na dole schodów, Piotr zatrzymał się na chwilę. - Nie wiadomo, kiedy się znów zobaczymy, Jagusiu! - Przyjdę do ciebie, Piotrze! Gdziekolwiek byś był, przyjdę. Przypadli do siebie. Objął ją, na chwilę zginęła w czarnych fałdach kopieniaka. - Prędzej! Siadaj już! - donośnym szeptem wzywał Maciek, stojąc na wozie i przytrzymując odchyloną płachtę. Jagusia oderwała się od Piotra i popchnęła go lekko ku drzwiom. Maciek szybko wciągnął Piotra na wóz, płachtę opuścił i sam zeskoczył lekko na ziemię. Odepchnął zaraz wóz na miejsce, w którym stał zwykle, koło szopki. Dla pewności jednak Maciek z wozu oka nie spuszczał, bacząc pilnie, by się doń kto w podejrzanych zamiarach nie zbliżał. Tymczasem Kasper krzątał się koło Hanusika. Umył go i w czystą przebrał koszulę, potem włosy mu ostrzygł przy samej skórze, wreszcie zmienił opatrunki na ranach, szczególną uwagą otaczając ranę na głowie. Dał na nią czyste bandaże, ale po wierzchu nawinął dodatkowo stare, mocno pokrwawione. I tak je owijał, żeby nimi cała niemal głowa była przykryta. Robił to z myślą, by rannego jak najtrudniej było rozpoznać, by nikt nawet z bliska mu się przyglądając - powiedzieć nie mógł, że to nie jest Piotr. Nie pozwolił Jagusi uprzątać ani miski z zakrwawioną wodą, ani odrzuconych skrwawionych bandaży. Potrzebne to być miało do sceny, jaką w późniejszych godzinach rozegrać należało. Mimo że w izbie nie było zbyt jasno, bo dzień był pochmurny, zasłony na oknie zaciągnął i łoże z chorym głębiej w cień przesunął. Teraz niechby choć Agatka na chwilę do izby po co weszła. Ciekawość, czy zauważyłaby tu jaką zmianę. - Ja sama żadnej zmiany nie widzę i chwilami zda mi się, że to Piotr na łożu nieprzytomny leży, jak przed dwoma niedzielami. - To i dobrze! Teraz tylko Piotra do doktora Mikołaja odstawić trzeba. Ruszamy zaraz, bo na deszcz się zbiera, a to dla nas najdogodniejsza pora, bo ludzi niewiele na ulicach się włóczy i do przyglądania się nie są skorzy. - Jak myślicie, Kasprze, uda się nam Piotra z tej kabały ocalić? - spytała, szukając u niego potwierdzenia swych nadziei. - Co się nie ma udać? Teraz już, tutaj, na tym łożu leży czeladnik murarski, Piotr Wydrzyoko, a do doktora Mikołaja wieziemy na dokończenie kuracji waganta Andrzeja Hanusika. Któż zaprzeczy, że jest inaczej. Documentam habeo - roześmiał się lekko. - Teraz waszą jest już rzeczą dalsze życie układać. Myślcie nad tym, jak z rodzicielami dojść do porozumienia, aby się z Piotrem, czy jak on się zwać będzie, połączyć. Myślcie, gdzie osiądziecie, z czego żyć będziecie... - Trosk to, a trosk ile! - pokiwała głową Jagusia. - A ja myślę, że jakoś dacie sobie w życiu radę i wcale mnie ta wasza przyszłość nie przeraża. Co tam! Młodzi jesteście oboje. I na przyjaciół też liczyć możecie. Pomóc wam wiele nie pomożemy, bo sami mamy niewiele, ale rady nie poskąpimy. No, idę już, bo Maciek niecierpliwi się, że niepotrzebnie marudzę. Jakoż Maciek coraz był na swoim posterunku niespokojniejszy, bo wciąż ktoś nowy na podwórzu się zjawiał. Chłopcu aż serce uciekało do gardła, gdy tylko kto blisko wozu przechodził. A tu i Kuba wrócił z pola, i Agatka z płachtą zielska na plecach, i Jan, woźnica wagantów, nie wiadomo po co się zjawił i wozem się akurat zainteresował. Koła długo oglądał i mruczał, że osie przed wyruszeniem na wędrówkę jeszcze raz posmarować trzeba. Wreszcie przyleciał Janek i chciał ulokować się koło Maćka na koźle. Tego by brakowało! - Kasper o ciebie pytał - Maciek zełgał gładko przyjacielowi. - Idź do czeladnej, zobacz, czy go tam nie ma... Janek usłuchał, bo imię Kaspra największym dla niego było autorytetem. Szczęściem z sieni wyszedł wreszcie Kasper. - Szukaliście mnie pono? - podbiegł doń Janek. Kasper spojrzał nań ze zdziwieniem, ale się w mig spostrzegł, o co chodzi, i odpowiedział spokojnie: - Ano, szukałem! Ale ciebie nigdy nie ma, kiedy jesteś potrzebny. Teraz z Maćkiem wyjechać muszę. Siedź tu w podwórzu, nigdzie się nie ruszaj. Aha! Jest tu Jan. Słuchaj, Janie, naucz tego mniejszego Jana owej inwokacji, którą Maciek zawsze przed budą wygłasza: „Przezacne białogłowy, szlachetni mężowie!” - Nie bardzo sam ją pamiętam - mruknął zdziwiony Jan. - Ja ją całą umiem jak pacierz! - wykrzyknął Janek. - Nic to! Poducz się jeszcze, żebyś gadał z należytym zrozumieniem i uczuciem. Jan ci pomoże - z całą stanowczością przykazał Kasper. - Gdy wrócę, sam cię przesłucham. Unieszkodliwił w ten sposób Jana i Janka, sam zaprzągł szybko konie i wyjechał z podwórza. Jak na zamówienie nadleciała chmura, a gdy wjechali na rynek, deszcz zacinał zaganiając do domu gapiów i przechodniów. Maciek zeskoczył z kozła przed domem doktora Mikołaja i zakołatał do drzwi. Doktor czekał już na ich przyjazd, więc szybko drzwi otworzył. Żywa dusza nie zwróciła uwagi na zakutaną postać, która przebiegła z wozu do drzwi i zniknęła w ciemnym wnętrzu domu. Wóz wagantów pojechał dalej, okrążył rynek i zawrócił ku Piaskom. Zamiana Piotra Wydrzyoko i Andrzeja Hanusika była zakończona. Wieczorem, gdy w czeladnej i przed domem sporo kręciło się ludzi, zeszła z góry Jagusia, przejęta czymś i zmartwiona. - Nie wiecie, gdzie jest Kasper wagant? - spytała głośno kogoś z przechodzących domowników. - Był tu niedawno. Może w czeladnej. - Nie! Kasper przed domem siedzi... - Gdzie jest Kasper? - ktoś inny powtórzył pytanie. - Kaspra wołajcie! - Co się stało? - Kasper wstał z ławeczki i szedł ku domowi. - Chodźcie szybko do Piotra, bo coś niedobrego z nim się dzieje - mówiła Jagusia wzburzonym głosem. - Nieprzytomny znów, żar od niego bucha, zrywa się, na bandażach krew występuje. Kasper, nie dając jej dokończyć, dużymi susami biegł po schodach na górę. Jagusia pospieszyła za nim, a kilka osób obecnych przy tej rozmowie również podążyło pod drzwi Jagusinej izdebki. Nie wpuściła nikogo do środka, ale kto przez drzwi zajrzał, mógł przy słabym świetle świecy zobaczyć trupio bladą twarz Piotra i skrwawione na głowie bandaże. Po kilku pacierzach Kasper wyjrzał z izby. - Niech tam kto... najlepiej Maciek, pobiegnie, a duchem, do doktora Mikołaja. Niech poprosi, by przyszedł; z Piotrem niedobrze... - Co się stało? Przecież jeszcze dziś rano wstawać chciał pono... - Tak mu się nagle pogorszyło? Cały dom zaniepokojony był i poruszony. Maciek, nie dosłuchawszy nawet powtórzonego mu rozkazu Kaspra, wyskoczył jak z procy wyrzucony na ulicę. Janek, który za przyjacielem podążył, ledwie mógł go dogonić. - Wczoraj przecie z nim gadałem - powtarzał pan Błażej. - Prawił, że tylko patrzeć, jak do roboty stanie. - Alteracja mu się do głowy rzuciła - tłumaczył ludziom Kasper. - Od tego gorączka się podniosła, w żar go rzuciło, rany się otworzyły. Na dowód prawdziwości jego słów Agatka wyniosła z izby miskę wody czerwonej od krwi. Później pod piecem paliła szmaty i bandaż, krwią mocno przesiąknięte. Przyszedł doktor Mikołaj. U chorego krótko bawił. Driakiew mu jakąś na opadnięcie gorączki zostawił, ziół z miodem naparzyć kazał. - Ma wagant rację. Do serca sobie chłopak wziął złą wiadomość, a to choroby całej może zmienić kierunek. Wczoraj było mu do życia, dzisiaj obróciło się raczej ku śmierci - oświadczył doktor panu Błażejowi. - Cóż! Nasza wiedza pozwala leczyć tylko ludzkie ciało, ale na duszne niepokoje nie zna żadnych leków. W czeladnej mistrza Darmopycha panował tego wieczoru smutny i przygnębiający nastrój. O niczym innym nie plotły się rozmowy, jak tylko o nagłej niemocy Piotra. - Nie trzeba mu było mówić o niczym... - Ukryć trudno. Wszędzie słychać było ze strażnikami rabację... - Szymek jak głupi wpadł do mistrza i krzyku narobił, że po Piotra przyszli... - Po co mu powiedzieli, że go w chłopy chcą brać?! - Prędzej czy później o tym by się dowiedział... - Co innego, gdyby już zdrowy był.. - Zdawało się, że zdrowy. Kto wiedział, że tak do serca weźmie... Wieść o nagłym pogorszeniu zdrowia Piotra rozeszła się szybko po całym przedmieściu. Coraz ktoś z sąsiedztwa czy z innych warsztatów przybiegał sprawdzić krążące wieści. Liczył na to w swym planie Kasper i wszystko według jego zamierzeń dotąd się układało. Pani Dorota niespokojnie jakoś spała tej nocy. Obudziła się, gdy na dworze ledwie szarzało, i zasnąć już nie mogła. Ostrożnie, by nie obudzić chrapiącego obok niej męża, wysunęła się z małżeńskiego łoża, naciągnęła na nogi miękkie sukienne baczmagi i stąpając cicho wysunęła się z alkowy do sąsiedniej izby, gdzie na noc rozkładano spanie dla Jagusi, od czasu gdy choremu Piotrowi odstąpiła swą dziewczyńską izdebkę. Pani Dorota stojąc w milczeniu nasłuchiwała przez chwilę oddechu córki. Nie mogła go dosłyszeć, podeszła więc do posłania i spostrzegła, że pościel nietknięta. - Biedne dziecko! Znów całą noc czuwa przy chorym. Nie chce zostawić go samego, gdy mu się znów pogorszyło. Postanowiła - zgodzi się na to, czy nie zgodzi - zastąpić córkę w czuwaniu. Zmarnuje się przecież na nic dziewczyna. Narzuciła ciepłą chustę na ramiona i podeszła do drzwi Jagusinej izdebki. Zatrzymała się na chwilę. Z wnętrza nie dochodził żaden szmer. Ostrożnie uchyliła drzwi. W izdebce panował półmrok. Na stole ledwie tlił się knot oliwnej lampki. Pościel bielała na łóżku, a wśród niej jak ciemna plama rysowała się głowa chorego. Dopiero po chwili pani Dorota spostrzegła córkę. Jagusia siedziała skulona na zydlu. Na splecionych rękach opartych o poręcz łoża położyła głowę i w tej niewygodnej pozycji chwycił ją sen. Współczucie dla córki ogarnęło panią Dorotę. „Czemu się tak męczy z dobrej woli, biedactwo! Nie dosypia, siły traci, stara się, żeby wyrwać z kościstych łap śmierci kochanego człowieka. I co z tego?” - myślała. Jeśli się nawet uda... I tak Piotra nie będzie. Zabiorą go jej na ciężką dolę. Już nawet nie wiadomo, co gorsze, a co lepsze, o co Boga prosić dla Piotra: czy o życie, które będzie ciężką, ponurą dolą, czy o śmierć lekką i cichą... Znała Piotra od dziecka i przywiązana była do niego jak do własnego syna. Nikt nie wiedział, ile zasługi pani Doroty, jej zręcznej dyplomacji, napomknień, od niechcenia niby rzuconych słówek, było w decyzji pana Błażeja, by pogodzić się z wydaniem Jagusi za Piotra. Najmniej może wiedział o tym pan Błażej. Biedny Piotr! Los się zawziął na niego, los, z którym się nic nie poradzi. Ale co będzie teraz z Jagusią? Dziewczyna przywiązała się do Piotra tak mocno. Jak pogodzi się z jego utratą? „Trzeba obudzić dziewczynę i odesłać ją stąd. Niech się położy wygodnie na swym posłaniu” - postanowiła pani Dorota i cichymi krokami podeszła do łóżka. Ale nim położyła rękę na ramieniu córki, aby ją łagodnie obudzić, spojrzała ku wezgłowiu na Piotra. Wzrok przywykł już do panującej w izbie ciemności. Rozróżniała wyraźnie rysy twarzy chorego. Jakże zmienił się Piotr, wychudł i zmizerniał. Pani Dorota nie widziała go dopiero trzy dni i taka zaszła w nim zmiana! W jego rysach zjawiło się coś obcego. Jest zupełnie inny. Biedak! Jakże głęboko musiał odczuć uderzające weń nieszczęście. Wiedziona gwałtowną falą współczucia pani Dorota pochyliła się nad chorym. Zapadłe policzki płonęły gorączkowym rumieńcem, spieczone usta poruszały się lekko, oczodoły przykryte były sinymi powiekami. Pani Dorota wzdrygnęła się mimo woli. Wydało jej się, że na tej twarzy wypisane jest znamię śmierci. Była to już obca zupełnie twarz. Nie mogła znaleźć w niej nic, co by przypominało dawnego, tak miłego jej chłopca. Aż ogarnęło ją zwątpienie. Przypomniało jej się, że Piotr - pamiętała to jeszcze z dawnych lat, gdy sprawdzała, czy czysto umył uszy i szyję - miał na szyi z lewej strony znamię, ciemną myszkę. Zapragnęła zobaczyć ten znak, aby przekonać samą siebie, że ten wychudły, z chorobliwie wyostrzonymi rysami człowiek jest tym samym miłym jej macierzyńskiemu sercu, żywym i dobrym chłopcem. Wzięła lampkę ze stołu, pochyliła się nad poduszką i wyciągnęła rękę ku jego szyi, aby odchylić kołnierz koszuli. - Co robicie, matko!? Cichy głos Jagusi zabrzmiał tak niespodziewanie, że wydał się pani Dorocie gwałtownym grzmotem. Drgnęła i odwróciła się szybko ku córce. Jagusia wstała z zydla i podeszła do matki. Nie czekała odpowiedzi na swe pytanie. Ujęła ją wpół i odprowadziła od łoża ku oknu. - Nie poznajecie Piotra? - spytała, patrząc badawczo na matkę. - Zmienił się bardzo - odparła z wahaniem pani Dorota. - Gorączka go zjada. Skóra na nim sama i kości. - Powiem wam, matko. Ale przysiąc mi musicie, że nie powiecie o tym nigdy i nikomu. Przysiąc, że nam pomożecie... - Co ci to, Jaguś? - pani Dorota zaniepokoiła się niezrozumiałym podnieceniem córki. - Ze snu nie otrzeźwiałaś? Żałość cię mroczy? - Nie, matko! Ale ważymy się z Piotrem na trudną sprawę. Pomóc nam w tym musicie, bo cały świat będzie przeciwko nam. A ja z Piotrem pójść muszę. Tylko z nim. Nie będzie dla mnie z nikim innym życia. - Co ty gadasz, córuchno! Pogodzić się trzeba z losem. On już nie do życia. Na twarzy ma wypisane. Wola Boża! Pogodzić się z nią trzeba! - Nie matuś! Przyjrzyjcie się mu dobrze - wskazała na chorego. - To nie jest Piotr! Przerażenie poczęło ogarniać panią Dorotę. Zbudziło się w niej podejrzenie, że boleść zmąciła umysł jej córki. Objęła ją serdecznie ramieniem i gładziła lekko po włosach. - Uspokój się, córuś! Bóg łaskaw! Jakoś się to wszystko ułoży. Może się jeszcze na lepsze odmieni. Jagusia uśmiechnęła się do niej. - Nie rozumiecie mnie, matko! Nie pomieszało mi się w głowie. Przytomna jestem i wiem, co mówię. To nie jest Piotr. Piotra stąd wczoraj wywieźli i ukryli w bezpiecznym miejscu, aby go uchronić przed ciężkim losem, jaki mu grozi. Powoli pani Dorota zaczęła rozumieć sens słów córki. Jagusia opowiedziała jej pokrótce historię zamiany chorych i wtajemniczyła w plany, do których wykonania potrzebne będzie poparcie matki i pomoc. - Na trudne się ważycie - pokiwała głową pani Dorota. - Cóż! Piotr nie ma innego wyjścia... - A dla mnie tylko z nim życie... - Rozumiem! Któż jak nie matka ma cię, córuś, rozumieć - pani Dorota gładziła czule głowę przytulonej do niej Jagusi. - Lepsza z miłym w najcięższej biedzie, niż w dostatku bez miłego dola. - To pomożecie, matko? - Pewnie, że pomogę. Twoje szczęście dla mnie nade wszystko ważniejsze. Co w mojej mocy, pomogę. Jagusia do rąk matki przypadła. - Wiedziałam, wiedziałam, że wy będziecie po naszej stronie. Ojcu, póki co, mówić nie trzeba. Przeciwstawiać się będzie... Za kilka dni Piotr z wagantami wyruszy. Pójdę z nimi. W najbliższym kościółku ślub weźmiemy... - Rozważyć trzeba. Ślubu przecież nie może być bez zapowiedzi... Piotr obce będzie miał imię i przezwisko. Od tego - wskazała ręką na chorego - ma je wziąć. A nie wiadomo, czy on gdzie w świecie nie ma żony... - Kasper go zna. Mówi, że nie ma żadnej rodziny. - Kasper, człek uczciwy. Ale on też mylić się może. Nie taka to prosta sprawa brać na siebie cudze imię. A co, jeśli - nie dziś nawet, nie jutro, ale za rok czy dwa - gdy już z Piotrem żyć będziecie, najdzie was jakaś niewiasta i dowiedzie, że Piotr jest jej mężem, a tyś nie żona, jeno kochanica, coś żonatemu już ślubowała? - Jak kruk kraczecie, matko! - żachnęła się Jagusia, ale dreszcz przebiegł jej po plecach. - Nie kraczę, tylko szczęścia twego pragnę. Życie sobie układacie, a nie zabawę. Wszystko rozważyć trzeba, żeby z wielkiego szczęścia wielka niedola się nie uczyniła. - Tylko z Piotrem dla mnie życie i szczęście być może! - z mocą powtórzyła Jagusia. - Nieba bym wam przychylić chciała! Pani Dorota obejmując córkę ramieniem prowadziła ją do drzwi. - Idź teraz, Jaguś! Legnij sobie wygodnie, prześpij się trochę, odpocznij. Ja tu tymczasem przy chorym posiedzę. Jagusia dała się jak dziecko posłusznie zaprowadzić do swego posłania. Matka ułożyła ją, utuliła do snu, jak dawnymi laty układała małe jeszcze dziecię, ukochaną jedynaczkę. Wróciła potem do łoża Andrzeja Hanusika, by czuwać nad umierającym obcym jej człowiekiem. Biedny to człowiek, nieszczęśliwy i samotny. Trzeba go chociaż w ostatnich godzinach życia otoczyć czułością, opieką i troską - myślała pani Dorota zmieniając zimne okłady na czole chorego, zwilżając mu wodą spieczone przez gorączkę wargi. ROZDZIAŁ XIX W kilka dni później, w środę 20 sierpnia, feria ąuarta ante S. Bartholomei Apostoli, wagant Andrzej Hanusik wyzionął ducha i z tą chwilą skończyło się życie Piotra Wydrzyoko, czeladnika murarskiego, syna Wojciecha, chłopa zbiegłego z włości pana na Gniazdowie, Jana Chryzostoma Staszewskiego. Wieść o śmierci Piotra rozeszła się szybko pomiędzy czeladzią rzemieślniczą miasta i przedmieść, poruszyła pospólstwo, wywołała liczne schadzki w gospodach cechowych, podniecone pogwar-ki i niejedne pomstowania. Kasper, którego przez ostatnich kilka dni nie było w mieście - wyjeżdżał gdzieś samotnie wozem waganckim - powrócił ze swej podróży akurat na czas, by zaofiarować swą pomoc w przygotowaniach do pogrzebu. Mistrz Błażej pomoc tę przyjął z wielką ulgą i zadowoleniem, bardzo był bowiem przejściami ostatnich dni struty i skołatany. Śmierć Piotra była dla niego podwójnym - moralnym i materialnym ciosem. Tracił przecież zdolnego, oddanego pomocnika, na którego miejsce niełatwo mu będzie innego znaleźć. Piotr w ostatnich latach niemal całkowicie go w pracy zastępował, a - przyznać to musiał pan Błażej - niejedną pracę wykonał lepiej, niż on sam by potrafił. Z drugiej strony, w ciągu tych kilkunastu lat, które Piotr spędził w jego domu, mistrz Błażej przywiązał się bardzo do chłopaka. A przede wszystkim wiedział, i to go najbardziej niepokoiło, że Jagusia boleśnie odczuje śmierć Piotra. Wszystko to razem wzięte wytrąciło mistrza z równowagi, nie pozwoliło zająć się niczym, pozbawiło zwykłego humoru i pogody ducha. Przygniatała go żałobna cisza panująca w domu, więc najchętniej wymykał się do gospody, aby przy kuflu piwa szukać równowagi, zwierzając się znajomym i braciom cechowym z kłopotów, jakie niby ulewny deszcz niespodziewanie spadły na jego biedną głowę. Kasper więc zajął się wszystkim. Sprowadził niewiasty w ostatnich posługach nieboszczykom wprawne, by umyły ciało i przybrały je w świąteczne szaty. Trumnę przywiózł i pomógł ułożyć w niej zwłoki, potem wiekiem nakrył i przenieść ją kazał do dolnej izby dopiero wtedy, gdy ustawiono tam katafalk od księży Bernardynów wypożyczony, czarnym suknem pokryty. Okna zasłonięto ciemnymi zasłonami, wokół katafalku zapalono kilka świec w wysokich lichtarzach. Jagusia przyniosła naręcze kwiatów. Dopiero gdy wszystko już było gotowe, Kasper zdjął z trumny wieko i pozwolił wpuszczać do izby ludzi, którzy chcieli zobaczyć nieboszczyka i pomodlić się za jego duszę. I tego, i następnego dnia odbywały się prawdziwe wędrówki do obejścia mistrza Darmopycha. W żałobnej izbie niemal bez przerwy tłoczno było od wzdychających pobożnie i modlących się niewiast, przyglądających się ciekawie dzieci, milczących, ze skupionymi twarzami mężczyzn. Sporo też ludzi zostało na noc. Śpiewali przy trumnie żałobne pieśni, odmawiali głośno modlitwy za zmarłych, po czym przechodzili do sąsiedniej izby, gdzie przez całą noc podawano żałobnikom posiłek i gdzie toczyły się żywe rozmowy, przeważnie na temat nieszczęsnego losu Piotra, na temat krzywd, jakie miasto cierpi ód szlachty, a od bogatych mieszczan ubogie pospólstwo. Rozmowy te były przepojone duchem niezbyt przyjaznym dla możnych tego świata. Na drugi dzień, pod wieczór, zamkniętą trumnę przewieziono do kaplicy brackiej, skąd miał się odbyć pogrzeb w piątek 22 sierpnia. Wieść o śmierci Piotra Wydrzyoko szybko dotarła do pana Rostarzyckiego. Przyniósł mu ją z chęcią przypodobania się swemu chlebodawcy niezawodny w swej czujności Grzegorz. Wiedział, że sprawi nią swemu panu radość, więc pominął zwykłą drogę pośrednictwa pana Radwana, chcąc wszelkie możliwe zyski zachować wyłącznie dla siebie. Sędzic zażywał właśnie zasłużonego wypoczynku po sutym obiedzie, drzemiąc na miękkich betach w półcieniu komnaty z osłoniętymi oknami. Grzegorz wymiarkowawszy, że pan wypoczął już należycie i że można budzić go bezkarnie, wsunął się cicho do komnaty i krzątać się tu począł, rzekomo przygotowując panu szaty do przebrania. Pokasływał przy tym i pomrukiwał z zadowoleniem, jakby sam był w izbie albo chciał na siebie zwrócić uwagę pana. Sędzic otworzył oczy, spojrzał raz i drugi na służącego. - Czegóż się tłuczesz, do stu diabłów, jak Marek po piekle? - zapytał wreszcie. - Pas jeno zwijam, proszę łaski pana - niewinnie odpowiedział Grzegorz. - A mruczysz przy tym pod nosem i rumor czynisz, że i umarłego byś obudził - Rostarzycki niby obruszył się, ale bez złości, bo już przeczuwał, że famulus ma do zakomunikowania jakąś wiadomość i chciałby jak najprędzej z siebie ją wyrzucić. - Umarłego to chyba nie! - odparł śmiało Grzegorz. - Mruczałem głośniej, pacierze za zmarłych na głos niemal klepałem, a umarlak, niby Piotr Wydrzyoko, ani drgnął. Leżał sztywny jak drąg, okiem nie mrugnął. - Piotr, Wydrzyoko? - zainteresował się sędzic. - Cóż to? Zdechło to chamskie bydlę? - Regularnie zdechło! Kijem żeśmy go nie dotłukli, ale strach go dobił. Tak się przeląkł, gdy go pan Staszewski chciał brać w pańszczyźniane chłopy, że mu się rany z alteracji otworzyły i juszka z niego uszła, aż skapiał. - Miał chłop szczęście. Gorzej by mu było, gdyby się dostał w moje ręce. Miał szczęście. Wymknął się! Ano, cóż! Nas o to nikt pozywać nie może. Nie od pobicia umarł, jeno z humorów jakowychś... - Pewnie! - przytaknął Grzegorz. - Na to w żadnym prawie nie ma paragrafów. Z choroby zmarł. Jego rzecz, jego strata... Nagle sędzic zaniósł się serdecznym śmiechem, aż Grzegorz ze zdumieniem spojrzał na swego pana. Nawet jego zgorszyło nieco, że można tak się cieszyć ze śmierci najgorszego bodaj nieprzyjaciela. Śmierć to bądź co bądź śmierć, dopust Boży. Zamyka wszelkie doczesne porachunki. - Ale Jasinek... ale Staszewski! - wykrztusił wreszcie sędzic. - Chciał mnie wyżyłować jak żyd... Ha ha ha! Majątek chciał na mnie uciułać! A teraz dostanie figę z makiem! Ha ha ha! Figę jak pięść! Grzegorz zrozumiał wreszcie powód radości swego pana. Pan Jan Staszewski, choć właściciel wcale pięknych włości, znany był jako skąpiec i wielki dusigrosz. Ten odczuje śmierć Piotra jako dotkliwe uderzenie po kieszeni, jako bolesną stratę przewidywanych i obliczanych już z góry pokaźnych zysków. Początkowo, gdy go Radwan zawiadomił o możliwości przywrócenia praw do potomka zmarłego poddanego, przyjął to bez zbytniej radości. Spodziewał się, że spowoduje to długą, przewlekłą, a więc kosztowną sprawę sądową, z niepewnym wynikiem. Ale gdy Rostarzycki zaproponował przyjęcie na siebie kosztów, a po wygraniu sprawy odkupienie Piotra, zaczął na to patrzeć z coraz większym zainteresowaniem. Nie przystał na udział sędzica w sprawie rozumiejąc, że ten później odbiłby sobie koszty obniżką ceny kupna. Sam się koło interesu zakrzątnął. Narzekał głośno, że masę pieniędzy musi w to pakować, ale jednocześnie wszystkim, kto chciał tego słuchać, dowodził, że poddany wart jest tego, bo z jego pracy właściciel będzie w przyszłości wyciągał ogromne zyski. W ten sposób podbijał cenę, za jaką w przyszłości odstąpi Piotra Rostarzyckiemu. Oprócz tego znaleźli się jacyś majętni miejscy przyjaciele, którzy zaofiarowali wykup za udzielenie chłopu wolności. Można przy takim popycie wysoko podbić cenę! Zacierał więc ręce z uciechy i czekał na chwilę, kiedy lube dukaty posypią się i zadźwięczą wesoło w jego worku. - Będziemy mieli z dusigrosza nie lada uciechę - śmiał się sędzic. - Wydam specjalnie ucztę i jego zaproszę. Ucieszymy się jego alteracją. Już liczył floreny i portugały, jakimi mu kaleta spęcznieje. Podbijał cenę za tę chabetę jak za krwistego ogiera. A ogier zdechł. Ha ha ha! Spytamy go, ile też cenić będzie padlinę! - Ze złości waporów dostanie, żółć mu się uleje - potakiwał panu Grzegorz. - Ja sam wiary dać nie chciałem, gdy mnie wieść o śmierci tego warchoła doszła. A nie mogłem waszej miłości przynosić bałamutnych nowin. Poszedłem tedy personaliter na Piaski, gdzie znajduje się obejście mistrza Darmopycha. Już z daleka dojrzałem, że dużo ludzi ciągnie oglądać nieboszczyka. W izbie tłok. Ale przepycham się do samej trumny, bo na własne oczy chciałem zobaczyć. Musiałem udać, że pacierz klepię za jego duszę. Przyjrzałem się, że trup z niego jak się patrzy. A na łbie jeszcze ma zawiązkę. Do śmierci mu się nie zgoiło, co z ręki waszej miłości oberwał. Sam widziałem i sprawdziłem - mogę świadczyć. Bałem się trochę, żeby mnie kto z tej hołoty nie rozpoznał, że jestem waszej miłości sługą. Na pewno by mnie poturbowali. Ale o to nie dbam, byle swemu panu przynieść pewną wiadomość. - Już się nie chwal i nie przymawiaj. Sam wiem, jak zasługę nagrodzić - sędzic przerwał wreszcie opowiadanie sługusa. Sięgnął po kiesę i rzucił mu garść srebrnych talarów. - To za uciechę, do jakiej mi dałeś okazję. A teraz ubieram się. Zawołasz mi tu później panów Pełkę i Radwana. Trzeba wykoncypować list do pana Staszewskiego i uroczyście go na ucztę zaprosić. Zamówisz alkowę osobną w gospodzie »Pod Tłustą Gęsią«. Zapowiedz karczmarzowi, żeby przygotował jedzenie przednie, dużo mięsa i wina. Mamy piękną do zabawy okazję. Takie rozkazy były zawsze dla Grzegorza najmilsze. Każda większa pijatyka otwierała nadzieje na większą czy mniejszą od rozochoconych panków obrywkę. A ta zapowiadała się szczególnie pomyślnie, poprzedzona już garścią talarów za samą okazję. Będzie wesoło, bogato i hucznie. I rzeczywiście. W czwartek wieczorem »Pod Tłustą Gęsią« zabawa wrzała jak rzadko. Sędzic, w doskonałym humorze, podejmował zaproszonych ze staropolską gościnnością. Szczególne atencje okazywał panu Staszewskiemu, aż ten był zdumiony i lekko zaniepokojony objawami przyjaźni, jakich zarówno ze strony sędzica, jak i bliższych jego kompanów doznawał. Nie mógł się tylko dowiedzieć, jaki jest właściwy powód uczty. - Cóż to, nie wolno mi bez żadnej okazji podjąć drogich przyjaciół, gdy mam do tego ochotę? - odpowiedział zagadnięty przez niego Rostarzycki. Pan Staszewski nie pytał więcej. Dopiero po kilku godzinach wesołej zabawy, gdy umilkł na chwilę gwar pomęczonych już gości, sędzic od niechcenia zagadnął: - No, a jakże będzie, Jasinku, z naszym interesem? Nie uczynisz to przyjacielowi żadnej defalki? Strasznie drogo cenisz tego chłopaka... jakże mu tam... Pietra Wydrzyoko. Pan Staszewski chętnie podjął temat. - Nie mogę, miły bracie, jako żywo nie mogę. Wiesz, ile kosztów i kłopotów sprawia mi ten proces. Ale chłop wart jest tego i szybko się jego kupno wypłaci. Gadałem z muratorami. Sami przychodzili do mnie, wykup mi za niego proponują, jakiego zażądam. Każdy z nich rad by go mieć za pomocnika. Niejeden z nich próbował go nawet wyższą płacą znęcić do siebie. Ale chłopak jest uczciwy, swojego mistrza nie chce porzucić. I ten ma z niego korzyści wielkie. Sam on w rzemiośle za dobrego majstra stanie. Nie ma tylko na to, żeby wkupić się do cechu, bo już byłby mistrzem. Tobie zresztą wszystko jedno, mistrzem jest czy czeladnikiem. Nie tylko stodoły i szopy wszystkie, ale dwór ci jaką chcesz strukturą wybuduje. Takiego i w mieście nie uświadczysz. - Nie zbuduje domu, Jasinku! - przerwał mu stanowczo sędzic i trącił kielichem jego kielich. - Pij! Mówię ci, że nie zbuduje! - Jakże to nie zbuduje? - obruszył się szlachcic. - Abrys albo delineację zrobi, jak się patrzy, dymensję, odsady z miarą wyda, wyliczy wszystko i mury wzniesie. - O zakład z tobą pójdę, że nie zrobi - upierał się sędzic, a cała kompania przycichła w oczekiwaniu dobrej zabawy. - Jaki chcesz zakład? Stawiam swój pas słucki złoto- czarny albo gniadego bachmata czystej tatarskiej rasy. Stawiam, że nie tylko domu, ale nawet prostej szopy nie zbuduje. Przyjmujesz zakład? Mój pas albo bachmat, a twoja szabla damasceńska, coś ją od Pełki kupił... - Damascenka za pięć setek talarów obstoi... - Dałeś za nią waćpan dwie setki... - wtrącił Pełka. - Pas wart nie mniej niż szabla, gęsto złotem przetykany, przedniej roboty. No, stoi zakład? Pan Staszewski wielką miał ochotę na nabycie cennego pasa, ale z drugiej strony bał się stracić szablę, węsząc jakiś podstęp. Podejrzana mu się wydała dziwna wesołość kompanów. Już wyciągał rękę i znowu ją cofnął. Walczyła w nim chciwość z ostrożnością... - Przybij zakład, Jasinku! Wygrasz pas. A wart jest nielichego folwarku - wołał zataczając się od śmiechu podczaszyc Radwan. - Uważaj, bo przegrasz, niebożę - judził Pełka. - Gdzie twemu chłopu domy stawiać... Sam byś waść tego nie potrafił, a sługa nie może być od pana mądrzejszy. - Głupiś, mosterdzieju! - obruszył się szlachcic. - Moje krowy dają mleko, a kury jajka niosą, choć ja tego nie potrafię. Czemuż to mój chłop nie może pałaców stawiać? - Więc zakład stoi? - Ja tyłów nie podam - potwierdził Rostarzycki. - Co wolisz, Jasinku, pas czy bachmata? - Niech będzie pas! - Przeciwko twojej damascence? - Niech będzie! Sędzic skwapliwie wyciągnął rękę, a Staszewski przybił z lekkim jeszcze ociąganiem. - No, to składajcie fanty! - zaproponował Radwan. - I wybierzcie arbitra. - Nie ma przecież żadnego gwałtu! - znów zaniepokoił się Staszewski. - Gwałt, nie gwałt! Choć słowo szlacheckie za fant obstoi, lepiej jednak załatwić wszystko pro forma. - Proponuję arbitra Pełkę - oświadczył Rostarzycki. - I na jego ręce składam pas aż do rozstrzygnięcia zakładu. Staszewski odpiął od pasa damascenkę, ale usłyszawszy nazwisko Pełki, od którego w niezbyt uczciwy sposób przeszła do niego szabla, znów się zawahał. - Moim arbitrem niech będzie Radwan - zadecydował wreszcie i podał mu cenną broń. - Dobra! Radwan twoim, Pełka moim arbitrem, a w razie niezgodności sądu, sami wybiorą sobie superarbitra - zgodził się Rostarzycki. - Ale kiedy rozstrzygnie się zakład? Muszę przecież najpierw dostać chłopa w swoje ręce. - Po co? Czyż nie wystarczy, jeśli ktoś godny wiary poświadczy? - To i racja! - skwapliwie zgodził się Staszewski. - Mogę przedstawić świadków, którzy kunszt Piotra Wydrzyoko znają i roboty jego ocenić mogą. - Zgoda - przystał sędzic. A ja ci znów świadków postawię, że ten twój parobek nie tylko pałacu, ale nawet chlewa nie wybuduje. - Stoi zakład! - wykrzyknął zapalczywie Staszewski. - Hej, służba! - klasnął w dłonie Rostarzycki. - Wołajcie Grzegorza! Niech tu duchem stanie. Grzegorz zjawił się momentalnie, bo w sąsiedniej izbie czekał’ na wezwanie. Z głębokim ukłonem stanął skromnie przy drzwiach, przygotowany do odegrania swej roli. - Pytaj go, Pełka! Tyś arbiter... - Cóż to za świadek twój famulus?! - obruszył się zaskoczony Staszewski. - To niezgodne z umową. Veto! - Czekaj waść spokojnie - mitygował go Pełka. - Obie strony mają prawo przedstawić świadków. Gdy ten cię nie zadowoli, możesz w każdej chwili zawezwać innego. I zwracając się do Grzegorza zapytał: - Powiedz no mi, mój drogi, czy według twego wyrozumienia, niejaki Piotr Wydrzyoko, którego znasz zapewne... - Dobrze znam, wasza miłość - przytaknął Grzegorz. - Czy tedy Piotr Wydrzyoko zdolen jest obecnie wybudować pałac, dom jaki czy choćby zwykłą szopę? Grzegorz udał, że głęboko zastanawia się nad odpowiedzią. Pokiwał powątpiewającą głową i wreszcie rozłożył boleściwie ręce. - W żadnym sposobie, wasza miłość. On już nawet psiej budy nie skleci. - Banialuki pachoł plecie! - oburzył się Staszewski. - Czekaj waść! - powstrzymał go Pełka i znów zwrócił się do Grzegorza. - A wyłóż nam, skąd płynie takie twoje o nim mniemanie? - Bom go widział wczoraj, wasza miłość, jak leżał na marach. Ani ręką ruszyć nie mógł. A na jutro wyznaczony jest pogrzeb. W Staszewskiego jakby grom uderzył. Pobladł najpierw, potem poczerwieniał jak burak. Postąpił krok naprzód, jakby rzucić się chciał na Grzegorza. Otworzył usta, ale w gardle mu tylko grało i żaden dźwięk składny się nie wydobył. Zachwiał się i upadł ciężko na ławę. Podpita szlachta gruchnęła w głos dawno powstrzymywanym śmiechem. - Przegrałeś, Jasinku! - ryczał Rostarzycki. - Czy trzeba ci jeszcze świadków? Będziemy ich mieli jutro co niemiara. Lepiej już oddaj od razu damascenkę... - Umarł! - wydobył wreszcie z siebie głos Staszewski. - Umarł! A łajdak, a infamis! - tłukł się po głowie pięściami i rwał włosy. Każdy wybuch żałości witany był przez rozbawioną kompanię nowymi spazmatycznymi salwami śmiechu. Wesoły nastrój skłaniał do picia, a nowe butelki podsycały wesołość. Sędzic wina nie szczędził, coraz wołał na służbę, żeby napełniała kielichy, coraz nowe wymyślił toasty. Pan Staszewski pił z powodu podwójnej straty: cennej damascenki i cennego niewolnika. Dzień biały był już za oknami, a w gospodzie »Pod Tłustą Gęsią« rozlegały się jeszcze pijackie wrzaski i głośne wybuchy śmiechu. Karczmarz otworzył okiennice i do izby wpadły jasne promienie słońca. Światła świec przybladły. - Panowie, bracia! - wpadł nagle na koncept Radwan. - Oddajmy ostatnią posługę naszemu kompanowi, panu Staszewskiemu... - Toć Jasinek żyje jeszcze! - ryknął inny pijak. - I nawet trochę mu się poprawiło... - Oddajmy posługę. Chodźmy na pogrzeb jego poddanego, po którym nie może utulić się w smutku. Bo też zdolny był chłop, nieboszczyk Piotr Wydrzyoko. Niejeden pałac zbudowałby swemu panu. Ale chłop był, a każdy chłop, wiadomo, cham jest podstępny i złośliwy. Na złość kochającemu panu umarł w kwiecie wieku. I zostawił imć pana Staszewskiego w smutku nieutulonym. Aby dać Jasinkowi w tej żałości pociechę, chodźmy hurmem, braciszkowie, na pogrzeb. Zaśpiewamy „Miserere”, piaseczkiem nieboszczykowi trumnę posypiemy. Wyrazimy kondolencje panu Staszewskiemu de casu morte jego poddanego, który wart był, jako żywo, pięćset czątych. Nasz żal pocieszy go trochę po stracie damascenki, która choć kosztowała go dwieście dusiów, warta jest, jak mi honor miły, całe pięć setek... I tak plótł półprzytomnie ku wielkiej uciesze całej kompanii, prócz pana Staszewskiego, który od dawna spił się na umór i spał pod stołem. Radwan zakończył wreszcie gromkim okrzykiem: - Na pogrzeb tedy, panowie bracia! Na ostatnią posługę! Choć kompania składała się z samych nieokiełznanych awanturników, zaskoczył ich trochę i skonsternował nad miarę nieprzystojny pomysł Radwana. Ale sędzicowi przypadł do gustu. Dobrze mówi Radwan! Mości panowie, idziemy in gremio na pogrzeb!. - Idziemy! - podjęło kilka głosów. Zamiast świecy każdy w garść weźmie butelkę - Radwan coraz bardziej podniecał się swoim pomysłem. - Wspaniałe będzie theatrum! - Vivat Radwan! Ten ma łeb do pomysłów! - Zgoda. Ruszamy! Żywo, panowie! Bo gotowi go pochować bez naszego błogosławieństwa! Rozkrzyczana kompania wytoczyła się z gospody na ulicę. Z daleka zza murów miejskich, od kościoła ojców bernardynów, dobiegały dźwięki dzwonów żałobnych. - Pełka, prowadź kondukt! Śpiewajcie „Miserere”, braciszkowie! - ryczał sędzic próbując fałszywym głosem zaintonować hymn. Wystraszeni przechodnie umykali na boki, aby nie wchodzić w drogę pijanej gromadzie szlachciców. ROZDZIAŁ XX Mimo wczesnej godziny na ranną mszę do ojców bernardynów ciągnęli ludzie z miasta i z wszystkich przedmieść. Nie tylko czeladź murarska, która z obowiązku, zgodnie z paragrafami statutów cechowych musiała brać udział w pogrzebie towarzysza, ale liczni czeladnicy z innych cechów stawili się ze znakami i chorągwiami brackimi. Obszerny kościół wypełnił się szczelnie. Nawet sporo mistrzów i starszyzny cechowej zasiadło w ławach. Andrzej Hanusik, ptak wolny, wagant wędrowny, z cechem żadnym nigdy nie związany, ani się spodziewał, że jego pogrzeb zgromadzi tyle rzemieślniczej braci, która za życia ani go znała, ani widziała. Dla wszystkich żałobników pogrzeb ten był pogrzebem Piotra Wydrzyoko, który miał zawsze wielu przyjaciół i znajomków, a dzięki ostatnim wypadkom stał się jeszcze bardziej znany i popularny w całym mieście. Po odśpiewaniu egzekwii Kasper wyszedł przed kościół i połączył się z grupą wagantów. Do ogrójca wyległo już sporo ludzi, tłoczno się tu robić zaczęło. Stali grupami, gwarząc z cicha i oczekując, aż się utworzy kondukt żałobny. Nagle Kasper drgnął i ledwie nie krzyknął z przerażenia. Ujrzał wychodzącą z kościoła postać niewieścią w głębokiej czerni. Sunęła w tłumie niby uosobienie żałobnego majestatu, aż ludzie rozstępowali się robiąc jej drogę. Pod gęstą, czarną zasłoną Kasper poznał Krystę. Krew uderzyła mu do głowy. Co znów umyśliła ta szalona dziewczyna? Przeląkł się nieobliczalności jej pomysłu. Gotowa jest pójść za trumną jak nieszczęśliwa, zrozpaczona żałobnica. Na ludzką ciekawość się wystawi, na domysły i obmowę. Jej to nic nie szkodzi - nie zwykła liczyć się z tym, co ludnie mówią i myślą. Ale jak to zaskoczy rodzinę Darmopychów! Jak boleśnie odczuje to Jagusia, gdy obok niej zjawi się za trumną niewiasta manifestująca wszem wobec swą rozpacz z powodu zgonu Piotra; chcąc może podkreślić w ten sposób swoje do niego prawa. Szalona ta Krysta! Czego chce dokazać? Jakie ma zamysły? Oderwał się od grupy wagantów i rozpychając ludzi przeciskał się do Krysty. - Krysta! Zatrzymała się i spod czarnej zasłony spojrzała na niego pełnymi łez oczyma. - Przebóg, coś umyśliła?! - Na pogrzeb przyszłam... - Widowisko wyprawiasz. Ubrałaś się żałobnie, jakbyś kogo z rodziny chować miała. Bóg wie, co ludzie o tym pomyślą! Ani brat ci przecież był, ani swat... - Miłowałam go jak brata... Kasprowi słowa w gardle uwięzły. - Bój się Boga, dziewczyno, co chcesz przez to powiedzieć? - wyksztusił. Rozmawiali wprawdzie półgłosem, ale ludzie oglądać się już na nich zaczynali. Czuł, że stanowią dziwaczną, odcinającą się od ogółu parę, że zwracają na siebie uwagę. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej i powiedział w samo ucho przejmującym szeptem: - Nie było nic między tobą a nim!... - Towarzyszem mi był... przyjacielem... - Co gadasz?! Piotr?! - Nie Piotr, ale Andrzej - odpowiedziała spokojnie. - Na jego pogrzeb przyszłam! Szczęściem żałobne śpiewy zagłuszały ich rozmowę. W drzwiach kościoła ukazali się już księża w liturgicznych szatach, wychodzili czeladnicy ze świecami i wynoszono chorągwie cechowe. Nad tłumem płynęła wzniesiona na ramionach towarzyszy skromna trumna. Tuż za trumną postępowali oboje Darmopychowie z Jagusią, gdyż Piotr nie miał żadnej rodziny. - Milcz, Krysta, na litość!. Przebóg, błagam cię, nie chodź za trumną! Patrzyła na niego spokojnie. Przez moment Kasprowi zdawało się, że w oczach jej przelatują drwiące iskierki. - Zostań tutaj! Wzruszyła lekko ramionami. - Nie pójdę! - powiedziała wolno. - Pomodliłam się już za jego duszę. Pewnie ja jedna za niego... Tłum cały ruszył za trumną. Zepchnął ich na bok.. - Wytłumaczę ci wszystko później - szeptał gorączkowo Kasper. - Nie czas teraz... Pogrzeb nie miejsce na odgrywanie trajedii... Spojrzała na niego wyniośle. - Idź spokojnie za trumną z żałobnikami! Ja trajedii odgrywać nie myślę!... Kondukt wyszedł już z kościoła i przy biciu dzwonów i żałobnym pieniu duchowieństwa zmierzał w stronę cmentarza, gdy od strony miasta ukazała się gromada złożona z kilkunastu pijanych szlachciców. Ludzie z konduktu początkowo nie zwracali na nich uwagi. Nikomu na myśl nie przyszło, że awanturnicy ważą się sprofanować żałobny obrzęd. Spodziewali się, że ujrzawszy pogrzeb ominą go z daleka. Ale tamci ani myśleli o uniknięciu spotkania. Zbliżali się coraz bardziej. Ich pijane okrzyki mieszały się i zagłuszały żałobne śpiewy. Ludzie z coraz większym oburzeniem spoglądali w stronę zbliżającej się kompanii pana Rostarzyckiego. Niektórzy poznali szlachcica, o którym wiadomo było ogólnie, że jeśli nie był bezpośrednim zabójcą, to w każdym razie stał się przyczyną śmierci Piotra. Przez tłum przebiegła fala oburzenia. Z ust do ust podawano sobie tę wiadomość. Zaciskały się pięści. Tłum zwarł się instynktownie w samoobronie przed atakiem. Niewiasty cofnięto do środka. Młodzi szybko oddawali płonące świece białogłowom i przepychali się ku brzegowi pochodu tworząc mur obronny przeciwko zbliżającym się szlachcicom. - Butelki przed siebie! - komenderował głośno Pełka. - Śpiewać z życiem, wesolutko! - i sam darł się fałszywie - „Miserere mei, Domine...” Dotarli już do konduktu i wciskać się poczęli w jego szeregi rozpychając żałobników. - Wyrzucić tych pijaków! - rozległ się nagłe rozkazujący okrzyk Kaspra. - Wyrzucić! - podchwycono okrzyk. Nie zwracając uwagi na oburzenie, jakie wywołują, pijani wdzierali się coraz głębiej w szeregi konduktu, torując sobie drogę łokciami i rozpychając siłą żałobników. Wreszcie jeden z czeladników chwycił w złości pijanego Pełkę z tyłu za ramiona i pchnął go mocno, aż ten potknął się o własną szablę i upadł na ziemię. - Chamie! - wrzasnął wściekle, próbując podnieść się na nogi. - Bij go! - krzyknął ktoś w tłumie. Oburzenie pospólstwa tak już wezbrało, że ten okrzyk wystarczył do wywołania wybuchu. Kilkunastu chłopaków rzuciło się na głośno klnącego Pełkę. Jego towarzysze ruszyli mu na pomoc. W tłumie zakotłowało. Furknął w powietrzu kamień, za nim drugi i trzeci. Pan Florian Krasucki niespodziewanie otrzymał cios kamieniem w głowę. Ryknął wielkim głosem i wyrwał szablę z pochwy. Przerażony pisk niewiast zlał się z oburzonymi krzykami, z bojowym nawoływaniem szlachty i pospólstwa. Księża prowadzący kondukt przyspieszyli kroku pragnąc jak najszybciej oddalić się od tumultu. Młodzi mężczyźni zatrzymali się, aby utworzyć zaporę między awanturnikami a pogrzebem. W środku tłumu walka wrzała już na dobre. Wszyscy bene nati dobyli szabel i machali nimi bohatersko, jakby przerąbywali sobie drogę w nieprzyjacielskiej nawale. Ale wśród pospólstwa znalazły się wkrótce - nie wiadomo skąd tak nagle zdobyte - drągi i kije. Na wojowniczych rycerzy posypały się kamienie. Pobudzało to coraz bardziej ich zapał wojenny. Sędzic i Pełka odznaczali się największą wojowniczością. Inni kompani, zmęczeni już całonocną pijatyką, trzeźwiejący powoli ostygli w zapale, i oglądali się tylko, jak by bez większej szkody wydostać się z tumultu. Jeden za drugim odsuwali się coraz bardziej od swego amfitriona, jeden drugiego mitygował i odciągał, wycofywali się pod osłoną zabudowań, a znalazłszy się z dala, chyłkiem pomykali ku miastu. Przy Rostarzyckim zostało tylko kilku najwierniejszych czy najbardziej pijanych kompanów, a tymczasem pospólstwo otaczało ich coraz bardziej zwartym kołem. Tłum rósł z minuty na minutę, bo z sąsiednich domów wybiegali mieszkańcy, poderwani okrzykami: „Szlachta napadła na pogrzeb!” Nadbiegający uzbrajali się po drodze w jakieś kołki, narzędzia lub odjęte od wozu orczyki. Kompani sędzica nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie zbierało się nad ich głowami. W panu Rostarzyckim grała już na dobre krew rycerska, jakby znalazł się w obliczu Turków, Tatarów czy innego nieprzyjaciela. - Bij, kto w Boga wierzy! - ryczał i machał szablą na wszystkie strony. Tłum ustępował przed nim, parując cięcia damascenki zasłoną z kijów i drągów. Mimo to niejednego dosięgły jego sztychy: temu gębę rozkrwawił, tamtemu po łbie przejechał, innemu rękę okaleczył. Widok krwi budził w tłumie coraz większą złość, zawziętość i upór. Cofające się przed atakami sędzica koło, po chwili znów zwierało się mocniej, gotowe do odparcia ataku. Po pewnym czasie tylko Pełka i Radwan zostali przy sędzicu. Zwróceni do siebie plecami stanowili groźny trójkąt, do którego przybliżyć się było niebezpiecznie. Reszta kompanów i cała służba, nie chcąc oberwać guza, dawno już wycofała się i ukryła w bezpiecznych zakamarkach. Kasper od samego początku brał czynny udział w walce. Najpierw próbował poprowadzić tłum mieszczan w jakimś planowym porządku, ale zorientował się szybko, że w zgiełku bezładnej bijatyki nikt nie słucha jego komendy, zrezygnował więc z wszelkiej strategii. Ogarnął go jak wszystkich uczestników zapał i zaciętość, uderzał, gdzie się dało. Wyrwał komuś kij z ręki, zdzielił nim ostro przez łeb jednego ze szlachciców, ale w następnej chwili pękła mu broń w starciu z szablą. Wyrwał jakiś kołek z płota, znów nim pomachał trafiając kilkakrotnie, odbił kilka uderzeń i po chwili kołek rozłupany żelazem przestał być przydatny. Wycofał się tedy na tyły gromady i rozejrzał się za nową bronią. Dojrzał Maćka, który z całą watahą rówieśników krążył wokoło, raz po raz rzucając kamieniami na przeciwników. - Nie tak, chłopcy, nie tak! - zawołał do nich Kasper. - Takie pojedyncze strzały nic nie znaczą. Chodź tutaj, Maciek! Zbierz wszystkich chłopców. Zgromadźcie najpierw dużo kamieni - niby amunicji. Potem ustawcie się razem i rzucajcie celując w jedno miejsce, salwami. Rozumiesz? Chłopcy chętnie poddali się temu rozkazowi. Salwa, amunicja - to dodawało im poczucie ważności. Rzucili się zaraz do zbierania pocisków. Kasper rozejrzał się za nową bronią dla siebie. Spostrzegł wreszcie ciężką żelazną sztabę, zwisającą przy oknie pobliskiego domu, a służącą do zapierania okiennicy. Spróbował ją oderwać. Po kilku szarpnięciach wyrwał ją z muru razem z hakiem. Uzbrojony skoczył znów w tłum i przedarł się do pierwszego szeregu. Znalazł się twarzą w twarz z panem Rostarzyckim. Ściskał w ręku swą żelazną sztabę. Była ciężka i nieporęczna, ale stanowiła lepszy oręż przeciwko szabli niż zwykły dębczak. Szala walki przechyliła się wyraźnie na stronę tłumu. Trzej szlachcice bronili się jak wilki zagonione w ciasny kąt, z którego nie ma wyjścia. Coraz to któryś z nich wyskoczył naprzód, ciął kilkakrotnie na odlew i znów cofał się do towarzyszy, aby go nie zaskoczono od tyłu. Kasper przez chwilę śledził uważnie ruchy Rostarzyckiego. Widział, że tamten patrzy rozognionym wzrokiem na stojący przed nim szereg ludzi, wybierając miejsce do uderzenia. Nagle skoczył z podniesioną szablą na upatrzonego przeciwnika. Był to jakiś czeladnik, trzymający w rękach prosty kołek wyrwany z płotu. Sędzic uderzył z rozmachem, aż z kołka posypały się drzazgi. Zamachnął się po raz drugi i uderzył z całą siłą. Byłby pewnie rozpłatał głowę chłopakowi, lecz w tej chwili Kasper skoczył do niego i swoją sztabę podstawił pod cios szabli. Damasceńska stal nie wytrzymała tego zderzenia. Klinga pękła jak szkło, tuż przy rękojeści. Sędzic stanął osłupiały. Patrzył na trzymany w ręku cenny, ale bezużyteczny kawałek metalu - złotą rękojeść szabli, pięknie grawerowaną i wysadzaną drogimi kamieniami. W tej chwili przystąpiła do ataku zorganizowana przez Maćka chłopięca artyleria. Grad kamieni poleciał na trzech skupionych w środku koła szlachciców. Celny pocisk ugodził w tył głowy Pełkę. Szabla wypadła mu z ręki, chwycił się rękami za głowę, wykonał pół obrotu i runął na ziemię. Rostarzycki skoczył po upuszczoną przezeń szablę ale tłum ruszył już do decydującego ataku. Sędzic pochylił się i wyciągnął rękę ku szabli, ale już jej nie dostał. Kije i kołki spadły na niego ze wszystkich stron, na plecy, na głowę. Nieprzytomny padł obok Pełki. Radwan został sam na placu. Z krzykiem przerażenia skoczył w tłum, który szybko rozstąpił się przed jego szablą. Nie dbając o przyjaciół uciekał, ile sił w nogach, ku miastu. Nagle ktoś zastąpił mu drogę. Radwan podniósł szablę. - Nie gońcie tak szybko, wasza miłość! Nieprzyjaciel ucieka w inną stronę. Naprzeciw niego stał Grzegorz i drwiąco spoglądał na przerażonego szlachcica. - A to ty! - poznał go Radwan. - Pobiły nas śmierdzące łyki. Sędzic zabit. Pan Pełka zabit. Na gród biegnę ze skargą na rabację! - Sędzic zabit? - Grzegorzowi odechciało się drwin z nieszczęsnego zbiega. - Padł przy moim boku krwią zalany... - Może żyw jeszcze? Ratować go trzeba - powiedział głośno Grzegorz, ale w głębi duszy pomyślał: - „Lepiej by dla nas było, gdyby nie żył. Bo jak przyjdzie do zmysłów, na kim wywrze złość za poniesioną porażkę i hańbę, jeśli nie na nas?” - Ratować, powiadasz? Ale jak? - zastanawiał się Radwan, któremu powoli wracała przytomność i spokój. - Przecież wokół niego tłum rozjuszony, zbrojny w kije i żelazo. - Poczekajmy, aż się rozejdą! Grzegorz pociągnął Radwana w podwórze jakiegoś domu, poprowadził w kąt między budynkami, gdzie zza węgła drewnianej szopy można było bezpiecznie oglądać plac niedawno zakończonego boju. Choć bójka była zakończona, zwycięski tłum kłębił się jeszcze i huczał. Nikt nie spieszył się z opuszczeniem pobojowiska. Na środku ulicy leżeli dwaj pokrwawieni szlachcice, ale nikt już nie zwracał na nich uwagi. Wszyscy gadali, krzyczeli, burzyli się. W urywanych słowach dzielili się wrażeniami, opowiadali sobie nawzajem szczegóły przebiegu bójki, przypominali o innych wybrykach pana Rostarzyckiego i podobnych mu awanturników. Padały słowa żądające pomsty za dawne krzywdy, nawoływania do szukania innych krzywdzicieli i wywarcia na nich odwetu. Kasper szybciej niż inni ochłonął z wojennego zapału. Wycofał się powoli z tłumu, aby w spokoju zastanowić się nad możliwymi skutkami dzisiejszej awantury. Niewątpliwie zawiniła szlachta i słusznie poniosła doraźną karę. Ale czy tak będzie wyglądała ta sprawa w oczach tych, do których należy jej osąd? Na pewno nie! Pobici szlachcice nie pogodzą się z porażką ani nie przyznają do winy. Przeciwnie - będą grali rolę pokrzywdzonych. A jeśli, broń Boże, który z pobitych przeniesie się na drugi świat, podniosą larum na cały kraj, krzyczeć będą o buncie pospólstwa, o morderstwie, które zagraża porządkowi i całości Rzeczypospolitej, o krzywdzie, jaka się całemu stanowi szlacheckiemu stała. Oni w skargach wyglądać będą jak niewinne baranki, bez powodu napadnięte przez rozbestwioną zgraję. A kto ma wziąć w obronę ludzi, którzy napadnięci przez szlacheckich awanturników, dotknięci w swych najświętszych uczuciach, sprowokowani i podrażnieni poderwali się do obrony? Prześwietna rada miejska nie zechce narażać się szlachcie. Wszyscy panowie rajcy mają swe własne interesy, zależy im na dobrych stosunkach ze szlachtą. Ba! Dla dogodzenia „urodzonym” może każą chwytać niewinnych i karać ich okrutnie, byle ochronić własną skórę; poświęcą ich dla osłonięcia własnych stanowisk, własnego spokoju. Coś trzeba robić! Jakoś trzeba zapobiec grożącej niesprawiedliwości. Trzeba ubiec skargę szlachecką przed radą miejską. Trzeba iść do magistratu, przedstawić uczciwie sprawę, a gdy zajdzie konieczność - postraszyć. Może rajcy pojmą, że to ich z pospólstwem wspólna sprawa, bo jeśli nie dziś, to jutro skutki samowoli szlacheckiej ich także dosięgnąć mogą. Może zrozumieją, że ich obowiązkiem jest obrona współobywateli przed gwałtem, że w ich własnym interesie leży domaganie się kary na gwałcicieli praw miasta. - Słuchajcie ludzie! - krzyknął wskakując na kamienny murek. Gwar przycichł na chwilę, ludzie odwracali się w jego stronę. Wielu znało waganta z występów w czasie jarmarku lub jako towarzysza Piotra. Ciekawi byli, co powie i uciszali innych. Kasper przyzwyczajony do przemawiania do tłumów, mówił donośnie i dobitnie. - Słuchajcie! Odbiliśmy napad pijanych szlachciców, ale teraz musimy się zastanowić, co dalej nam czynić wypada. Nic innego tylko całą gromadą podążyć na ratusz, przed burmistrzem i przed radą, przed wójtem i przed ławą stanąć i całą sprawę im przedłożyć. Całej gromadzie uwierzyć muszą. A gdy prawdę poznają, przekonać ich trzeba, że ich rzeczą jest domagać się sprawiedliwości, domagać się kary dla wichrzycieli, dla burzycieli publicznego porządku. Niech rada wyśle delegację na zamek, niech staną bodaj przed samym generałem’ wielkopolskim, niech mu w imieniu miasta przedłożą skargę na rabację, jaką panowie szlachta uczynili. Niech opowiedzą o pogwałceniu religijnego obrzędu, o użyciu broni, o krwi rozlewie. Niech idą do księdza biskupa, aby on skargę poparł w obronie pohańbionej religii stając. Niejednego z tych szlachciców znamy z imienia i nazwiska i podać je możemy. Uwierzyć muszą i wystąpić w obronie pogwałconych praw miejskich. Będziemy się tego domagać i występować całą gromadą. Bo gdy czas minie i zaczniemy pojedynczo krzywdy swojej dochodzić, nic nie zyskamy. Tłum wysłuchał Kaspra z uwagą. Gdy skończył, znów rozległ się ożywiony gwar. Komentowano z zapałem słowa waganta. Jedni zgadzali się, przyznawali mu rację, nawoływali, aby natychmiast pójść za jego radą. Inni wyrażali wątpliwości i zastrzeżenia, co do skuteczności tych kroków. Padały podniecone okrzyki: - Prawie mówi! Chodźmy na ratusz! - Nic z tego nie będzie! Rada za pospólstwem nie stanie! - Tłustobrzuchy ze szlachtą trzymają! - Sami poszukajmy sprawiedliwości! Sami ją sobie wymierzymy! - Bić szlachtę! To jedyna rada! - Dobrze mówi! Przy nas siła! - Jak rada pójdzie za nami, to nasza siła! - Muszą rajcowie za nami stanąć! Od tego są! - Jak nie zechcą, to ich zmusimy! - Najpierw po dobroci, a nie zechcą - to siłą! - Na ratusz! - Do burmistrza! Do wójta! - Wszyscy idziemy! - Nie ma co radzić! Idziemy! Po dłuższej chwili wahań i rozmów z tłumu wysunęła się wręczcie dość liczna grupa zwolenników propozycji Kaspra. Zdecydowanym krokiem ruszyli w stronę miasta. Reszta rozbiła się początkowo na drobniejsze gromadki, niezdecydowane jeszcze, wahające się i przeciwne. Ale po dalszej wymianie zdań i te grupki zaczęły przechylać się na stronę formalnej protestacji przed radą i ławą miejską. Jedna za drugą pociągnęły za gromadą Kaspra. Nim doszli do murów miejskich, utworzył się duży tłum. Ciągle przyłączali się do tego pochodu nowi uczestnicy z różnych stron. Po mieście szeroko rozbiegła się już wiadomość o wypadkach, mąciła spokój, budziła zamęt i podniecenie w warsztatach rzemieślniczych, w kramach i składach kupców, w browarach, foluszach, młynach, garbarniach, wszędzie gdzie grupowali się ludzie pracy, którzy nie po raz pierwszy spotykali się z urągliwym stosunkiem szlachty do miejskiego pospólstwa. Nad miastem powiał duch buntu. Czeladnicy i uczniowie wybiegali z warsztatów i kierowali się ze wszystkich stron ku Rynkowi, do ratusza, dokąd zdążał wezbrany, potężny już tłum uczestników pogrzebu Piotra. Dopiero gdy miejsce niedawnego boju opustoszało, gdy ruch zamarł na ulicy, pan Radwan i Grzegorz zdecydowali się wyjść ze swego ukrycia i pospieszyć z pomocą swym rannym towarzyszom. Po drodze przyłączyło się do nich kilku jeszcze pachołków ze służby Rostarzyckiego, którzy, podobnie jak Grzegorz, w porę wycofali się z bitki i dla wszelkiej pewności ukryli się w bezpiecznych zakamarkach. Teraz widząc, że Grzegorz zaryzykował wyjście na ulicę, opuścili swoje kryjówki i przyłączyli się do niego. Rostarzycki i Pełka leżeli bez przytomności. Ktoś litościwy przeniósł ich ze środka ulicy pod ścianę. Pełce powoli zaczynała wracać przytomność. Otwierał na chwilę oczy, jęczał i chwytał się za obolałą głowę; każdy ruch sprawiał mu ból. Obity był kijami, ale nie miał, przynajmniej na pozór, żadnych poważniejszych obrażeń. Natomiast sędzic leżał bez czucia. Z suchych spieczonych ust, wykrzywionych grymasem bólu, wydobywał się od czasu do czasu krótki, bolesny jęk. - Przenieść ich trzeba. Ale dokąd? - Medyka by zawezwać! Grzegorz udał się do gospodarzy domu, obok którego leżeli pobici. Bardzo niechętnie zgodzili się wreszcie na ulokowanie ich w sionce, do chwili, w której można będzie sprowadzić jakiś wóz i przewieźć ich do dworku Rostarzyckiego. Następnie jeden z pachołków pobiegł do cyrulika, a drugi po wóz. Z wielkimi ostrożnościami przeniesiono obolałych kompanów na wymoszczony słomą i pierzynami wóz i powoli, aby nie sprawiać bólu przy wstrząsach, wieziono do domu. Ponieważ wysłani pachołkowie przynieśli wiadomość, że na Rynku zbierają się wzburzone tłumy i gromadzą się pod ratuszem, Radwan i Grzegorz po naradzie uznali, że przewożenie pobitych przez środek miasta byłoby dla nich niezbyt bezpieczne. Zdecydowali się objechać dokoła mury miejskie, by przez Nowe Ogrody, przedmieście Świętego Marcina i Kundorf dotrzeć nad Bogdankę, gdzie znajdował się dworek Rostarzyckiego. ROZDZIAŁ XXI Woda raz rozkołysana niełatwo się uspokaja. Awantura na pogrzebie była kamieniem rzuconym w spokojną wodę. Szeroko rozbiegły się kręgi poruszonych fal, uderzyły o brzegi, wracały, zderzały się ze sobą. Rozfalowała się pozornie gładka dotąd powierzchnia. Sam pochówek, opuszczenie trumny do ziemi i odprawiane nad nią modły odbywały się przy niewielkiej liczbie uczestników. Na zasypanie grobu czekali już tylko starsi ludzie i niewiasty. Oglądali się niespokojnie, nasłuchując dochodzących z daleka krzyków i hałasów. Rozchodzili się z cmentarza szybko, spiesząc, by się dowiedzieć szczegółów awantury, która rozbiła żałobny kondukt i zamąciła uroczysty nastrój pogrzebu. Wieści o niesłychanym napadzie szlacheckim na pogrzeb rozchodziły się szybciej niż uczestnicy żałobnej uroczystości. Nim ktokolwiek z nich dotarł do swego „domu czy warsztatu, spotykali go, wychodzili naprzeciw rozciekawieni, rzucając niecierpliwe pytania. - Azaż to prawda? Do kościoła pijani się wdarli? Księży poturbowali? Ludzi pono pobili, poranili? Z szablami na bezbronny naród? Do większego wzburzenia przyczynili się jeszcze sami winowajcy i mąciciele publicznego porządku. Rejterując ku miastu po otrzymaniu licznych razów w bójce, którą wywołali, spotkali się przy Bramie Wrocławskiej. Ledwie na pół wytrzeźwieni, chcąc umniejszyć wobec siebie hańbę ucieczki - pomstować zaczęli na podstępnych łyków, którzy ich w zasadzkę wciągnęli, wielką siłą napadli i dotkliwie poturbowali. Pachołek Rostarzyckiego, biegnący po cyrulika, powiadomił ich, że sędzic i Pełka bez zmysłów leżą. - Zabójstwa szlachcica płazem puścić nie można! - obruszył się pan Biernacki z Chutek. - Do grodu trzeba złożyć protestację - podtrzymali go bracia Sochowie. - Na magistrat iść będzie zgrabniej, zażądać, by zabójców chwytano. Jeśli my nie pójdziemy, pójdą łyki ze skargą, że z naszej strony była zaczepka - doradzał pan Woźnicki, jako regent grodzki kościański bieglejszy w prawie od innych kompanów. Ruszyli tedy ku ratuszowi, po drodze wzajemnie się w przekonaniu swej krzywdy umacniając. - Kamieniami w nas bili! - Pierwsi napadli. Na własne oczy widziałem, przysięgać mogę, że na Pełkę się rzucili, przewrócili i leżącego bić poczęli - zapewniał Floruś Krasucki. - Zmusili nas do dobycia szabel! Butni i groźni wkroczyli do ratusza domagając się kary na zbrodniarzy, którzy ich napadli i poturbowali. Zastraszyli woźnych, szukali rajców, burmistrza, grozili odwołaniem się do pana generała wielkopolskiego, do samego króla, jeśli magistrat przykładnej kary nie wymierzy gwałcicielom porządku publicznego i praw Rzeczypospolitej. Przestraszony ich napastliwą postawą burmistrz, pan Piotr Zerbs, zamożny kupiec sukiennik, naprędce z kramu swojego sprowadzony, łagodził gniew panów szlachty zapewnieniami, że szukać każe winnych i że ci przykładnie będą ukarani. Przywołał zaraz kapitana straży miejskiej i w obecności wnoszących skargę polecił mu, by natychmiast wysłał pachołków z nakazem chwytania napastników i osadzenia ich w ratuszowej wieży. Zadowoleni z przebiegu sprawy szlachcice udali się dla pokrzepienia sił do najbliższej gospody. Kapitan zaś nie bardzo rozumiejąc, czego od niego żądają, wysłał kilkunastu pachołków do miasta, by tworzące się na ulicach zgromadzenie ludzkie rozpędzali, a opornych doprowadzali bodaj siłą do ratusza. Ukazanie się uzbrojonych patroli straży miejskiej na ulicach wzmogło tylko wiszące w powietrzu napięcie i rozdrażnienie mieszczan. Pospólstwo coraz gęściej zalegało ulice. Pustoszały warsztaty, kramy i kantorki; uczniowie i czeladnicy wybiegali na ulice zasięgać języka, przewiedzieć się, czemu wszędzie zbierają się podniecone gromady ludzi. Raz po raz wybuchała głośniejsza jakaś sprzeczka, leciały słowa ciężkim oburzeniem i krzywdą nabrzmiałe. Wzburzona woda falowała coraz groźniej. Pan burmistrz Zerbs miał tego piątku niedobry dzień. Rankiem, gdy go do ratusza na skutek żądań oburzonej szlachty zawołano, miał akurat u siebie w kramie kundmana, którego sam obsługiwał. Pan Chwaliszewski z Rękawczyna, razem z małżonką, kupowali sztukę przedniego holenderskiego falendyszu na pokrycie paradnej szuby jejmości. Sprawunek to nie byle jaki, więc targowali się a wybierali długo. Jejmość szczególnie. Niewiasta sknerstwo mająca w naturze handryczyła się do utraty oddechu. Woźny magistracki zadyszany przybiegł z ratusza, pana burmistrza na stronę odwołał i wzburzonym szeptem relacjonował mu rabację w radzie przez szlachtę czynioną, wzywając go do natychmiastowego przybycia do ratusza. Pan Zerbs zalterował się bardzo, klientów załatwić chciał szybko, opuścił nawet kilka groszy na łokciu, byle sukno odmierzyć i transakcji dokończyć. Zostawił w kramie pomocnika, a sam pospieszył na ratusz. Gdy załatwiwszy pretensje szlachty powracał do kramu, nie był w głębi serca z siebie zadowolony. Zdawał sobie sprawę, że uległ niesłusznym żądaniom rozswawolonej szlachty, nie próbując dociec, po czyjej stronie jest wina i kto istotnie jest poszkodowany. Słusznie czy niesłusznie wydało mu się, że na ulicach miasta większy niż zwykle i niespokojny ruch jakiś panuje, że napotykani ludzie niechętnym lub nawet pogardliwym na niego spoglądają wzrokiem, jakby już wszyscy wiedzieli, że pan burmistrz w trudnej okazji niegodnie się znalazł. Mało kto ukłonił mu się. Czyżby do niego odnosiło się kilka nieprzystojnych okrzyków, jakie dosłyszał: „Szlachecki sługus!”. „Pocałuj w rzyć szlachcica!”. Złość w nim wzbierała i na siebie, i na tę gawiedź rozzuchwaloną, wzburzenie trzęsło, krew uderzała do głowy.. „Po balwierza chyba posłać, niech mi pijawki przystawi” - pomyślał wchodząc do kramu. - Skocz do jejmości na górę - rzekł do pacholika. - Poproś, niech mi przyśle flaszkę miodu, co w gdańskiej szafie na półce stoi. Może dobry trunek na frasunek wystarczy, myśli rozjaśni, humoru doda, to i pijawki będą niepotrzebne. Nie dano mu jednak tego dnia uspokoić wzburzonych uczuć i umysłu. Ledwie przysiadł za ladą kramu, rozwarły się z brzękiem oszklone drzwi od ulicy i stanął w nich niedawny klient, pan Chwaliszewski. W jednej ręce trzymał kij sękaty, w drugiej zmięty zwój sukna, obiema potrząsał w powietrzu i zaczerwieniony z oburzenia i gniewu krzyczał: - A, kupczyk podły, oczajdusza! Pokaż mi, taki synu, ten łokieć, którym mierzysz sukno! Z poczciwych ludzi skórę żywcem zdzierasz, diable nasienie! Z ludzkiej krwawicy i z ludzkiego potu fortunę oszukańczo zbijasz! - Hamujcie się, wasza miłość! Komuż to oszustwo zarzucacie?! Zapominacie, że jestem rajcą królewskiego miasta, burmistrzem; w prawach równym szlachcicowi! - Gdybyś był szlachcicem, łajdaku, łupiskóro, hyclu, to bym cię szablą uczciwości nauczył. Na ciebie kija starczy! - Uspokójcie się, wasza miłość - próbował mitygować szlachcica pomocnik pana Zerbsa. - Powiedzcie, w czym rzecz? Kto was oszukał? - Siedem łokci sukna falendyszowego mi przedał, a po przemierzeniu ledwie pięć jest w tej sztuce. - To być nie może! - wykrzyknął ugodzony w swej kupieckiej ambicji pan Zerbs. - To potwarz i łgarstwo! - Ja łżę? - ryknął wściekle pan Chwaliszewski i doskoczywszy do burmistrza wyciął mu siarczysty policzek. W pierwszym odruchu oburzenia kupiec skoczył do szlachcica, ale ten trzymanym w ręku kijem zaczął okładać go z całej siły. Zerbs zakrył głowę rękami, ale gęste ciosy zmuszały go do cofania się, a wreszcie do rejterady. Skoczył ku drzwiom, ale nim je otworzył, dostał jeszcze kilka uderzeń w plecy. Wybiegł do sieni. Szlachcic za nim. Żwawymi skokami sadził pan burmistrz po schodach na górę. Wpadł do pierwszej z brzegu izby i drzwi za sobą zaryglował. Chłopiec niosący na tacce gąsiorek miodu i szklanicę patrzył ze zdumieniem na pomykającego obok niego z niezwykłą chyżością patrona. - Czy mam zanieść gąsiorek do składu, czy wam go podać do izby? - zapytał, ale nie otrzymawszy odpowiedzi, zastanowił się chwilę i zaczął schodzić powoli po schodach. Pan Chwaliszewski nie ścigał już dalej swego adwersarza. Rozejrzał się zwycięsko po opustoszałym kramie: kupujący pouciekali, a kupczyki pochowali się po kątach. W tej chwili pacholik z gąsiorem ukazał się we drzwiach. - Czy mam tu zostawić?... - zapytał naiwnie. - Wino?! Dawaj je tutaj! - rozkazał energicznie pan Chwaliszewski. Chwycił żywo gąsiorek i napełnił bursztynowym płynem szklanicę. - Że też Bóg sprawiedliwy pozwoli, aby podłe łyki piły takie małmazje, na jakie szlachcic poczciwy pozwolić sobie nie może! - jęknął ze szczerym oburzeniem, łyknąwszy potężny haust zacnego trunku. - Oszukują szlachtę, ile wlezie, dorabiają się magnackich fortun z naszej krwawicy - drugim łykiem opróżnił szklankę i szybko dolał z gąsiorka. - Krew to naszą piją! Taki nektar! Dla chamów! Grzech i obraza Boska. Oburzenie wzbierało w nim coraz większe. Na dalszy bieg wydarzeń wpłynęło decydująco ukazanie się w sklepie jejmości pani Urszuli Chwaliszewskiej, która była właściwą przyczyną całej protestacji. Przemierzywszy zakupione sukno własnym łokciem i stwierdziwszy niedobór, wysłała małżonka, by kupcowi zrobił awanturę, ale nie dowierzając jego energii, tuż za nim podążyła. - Cóż to? Waść widzę trunkiem się raczysz, miast krzywdy naszej dochodzić i stratę repulsować! - zawołała na widok małżonka popijającego Zerbsowy trójniak. - Wygarbowałem już łotrowi skórę, jak się patrzy - sparował atak małżonki pan Chwaliszewski. - Zmiatał bestia jak zając przed moim słusznym gniewem. Rozważam teraz, jakie dalej podjąć kroki, by uzyskać rekompensację straty i uczciwości oszusta nauczyć. - Cóż tu za rozwaga potrzebna? Jeśli kupczyk uciekł, najlepsze dał prawdzie świadectwo. Boi się i myśli, że ucieczką zmaże winę i kary uniknie. Cóż tu myśleć? Przecież czekać nań nie będziemy! Do magistratu chodźmy wnieść skargę na oszusta. Do więzienia wtrącić złodziejskiego kupca! - Sam on rajcą jest miejskim i burmistrzem, duszko. Nie zechcą rajcowie komilitonowi swemu kary wymierzać - podrapał się w czuprynę pan Chwaliszewski. - Nie zechcą! - oburzyła się jejmość. - To się ich nauczy. Niech nie zechcą! Wtedy do grodu pójdziemy, do wojewody, do generała wielkopolskiego, na sejmik! Trzeba oszustwom kupieckim kres położyć! Ktoś musi nas wziąć w obronę, wyzyskiwanych i oszukiwanych. - Ha! Kanclerska głowa u jejmości! - wykrzyknął pan Chwaliszewski chcąc małżonce pochlebić. Czuł zawsze respekt przed jej twardą, nie kobiecą ręką. - Masz rację! Najpierw do ratusza trzeba. Niech kupczyki debatują, jak nam krzywdę wynagrodzić. A opierać się będą, pójdziemy dalej szukać sprawiedliwości. Choćby do króla, choćby na sejm! - fantazja, dobrym miodem podochocona, uskrzydlała się niesłychanie. Wykrzykując coraz cięższe pogróżki, rzucając coraz poważniejsze inwektywy pod adresem zarówno pana Zerbsa, jak całego kupieckiego stanu, wytoczyła się małżeńska para na ulicę i skierowała ku ratuszowi. Spotykając po drodze znajomych: pana Grabowskiego, pana Roszczyca, pana Krajczyńskiego, opowiadali im głośno w słowach krótkich a mocnych o swojej krzywdzie i prosili, by szli z nimi do rady. Nastrój podniecenia panujący na ulicach sprzyjał szybkiemu rozgłaszaniu i wyolbrzymianiu zatargu. - Z protestacją do rady miejskiej! Przeciw złodziejstwu! Przeciw krzywdzie! Rozumu nauczyć brzuchatych kupców! Z krwi naszej i potu się bogacą! Wzburzona woda nowy otrzymawszy impuls kołysała się coraz groźniej. Na Rynku tłum się zebrał jak w czasie jarmarku. Ale tym razem nie strojny, nie świątecznie rozbawiony, lecz taki, jaki się od codziennej pracy oderwał, podniecony groźnie, oburzony i wściekły. Nie miała większego skutku protestacją zaniesiona przez tłum pod przewodem Kaspra. Zaniepokojeni przez półpijanych szlachciców rajcowie widząc, że na ulicach szerzą się jakieś rozruchy, kazali zamknąć wejścia do ratusza i postawili przy nich straże. Delegację z kilku tylko poważnych mieszczan złożoną wpuszczono do gmachu. Rajcowie nie wiedzieli, co począć z ich skargą, w sentencji swej różniącą się wręcz od skargi szlachty. Kto ma rację? Komu dać wiarę? Przed pisarzem ławy wójtowskiej radzili złożyć na piśmie oświadczenie. Radzi byli sprawę przeciągnąć, aż przycichnie trochę wzburzenie umysłów. Ramionami wzruszali, własnego sądu bojąc się ogłaszać, bo i cóż: z jednej strony pospólstwo podniecone i do swawoli skłonne, z drugiej panowie herbowi, którym lepiej nie narażać się, bo znajdą drogi zemsty i odwetu. Delegacja z niczym wróciła do czekającego przed ratuszem tłumu, rozgoryczona i rozczarowana. - Na radę i na ławę liczyć nie można. Szlachta już im swoje w uszy nakładła. Nie znajdzie się tutaj sprawiedliwości. - Pewnie! Pachołków miejskich przeciw nam wysłali. Wśród nas kazali szukać napastników. - Gdy się rozejdziemy, pojedynczo brać nas będą i do wieży sadzać! - Na pogrzeb napadli. Narodu napsuli i teraz jeszcze skargi zanoszą. - I panowie rajcy im wiarę dają! - Pewnie! Co im pospólstwo?! Do wyzyskiwania i oszukiwania tylko dobre! - Gnębiciele! Ciemięzcy! - Oszusty! Złodzieje! Jakiś gorliwy oddział straży miejskiej przychwycił gdzieś w bocznej ulicy Bogu ducha winnego człeczynę, który czapą szlachecką znalazł na pobojowisku przy bernardyńskim kościele i zamierzał fant znaleziony spieniężyć pokątnemu handlarzowi. Schwycili biedaka i w triumfie wiedli do ratusza. Nie udało im się jednak przejść z więźniem przez tłum wzburzony. Nim się spostrzegli, rozbrojono ich z groźnych halabard, a że próbowali grozić i szarpać się, posypały się na nich ze wszystkich stron dotkliwe razy i szturchańce. Ledwie z życiem przedarli się do bezpiecznych murów ratusza. Ale i te mury wkrótce przestały być ochroną przed rozeźlonym pospólstwem. Gdy na rynek wtoczyła się nowa fala podnieconych ludzi, na czele których kroczył pomstujący, coraz bardziej podniecony pan Chwaliszewski z dzielnie sekundującą mu małżonką, cały Rynek huczał już gwarem wzburzonych głosów, gwałtownych okrzyków i wymyślań. Wykrzyki pana Chwaliszewskiego i towarzyszących mu szlachciców zlały się z huczącym gwarem miejskiego pospólstwa, znalazły w nim ustokrotnione echo. Otworzyła się w tłumie droga dla tej nowej fali. Pan Chwaliszewski dotarł bez przeszkód do drzwi ratusza i dobijać się do nich zaczął. Na widok szlachcica pachołkowie otwarli drzwi. - Cóż to?! Jednych wpuszczają, a dla innych zamknięte bramy! - Boją się nas panowie! Nie chcą słyszeć skarg pospólstwa! - Praw miasta i obywateli mają bronić, a oni zamykają się przed nami! O własne tylko dbają prawa, o swoje interesy, o swoje kabzy! Rajcowie już teraz nic zrozumieć nie mogli. Czemu pospólstwo tak groźnie występuje w obronie pokrzywdzonego szlachcica? - Kto go pokrzywdził? W czym go oszukano? - Cały tumult o kilka łokci sukna? - Burmistrz? Pan Zerbs jest tym oszustem? - Posłać po pana Zerbsa! Niech sam złoży zeznanie! - Wasza mość poczekać musisz, póki nam się nie uda wezwać tu burmistrza. Nie jest to teraz taka prosta sprawa. Potrwać może długo! - Więc co? Mam siedzieć, aż kupczyk przyjść zechce? Cóż to, więźniem waszym jestem? To ja po karę na oszusta przyszedłem! - Ława nie może przyjąć jednostronnej skargi - tłumaczył szlachcicowi ławnik Kojczewski. - Musimy przesłuchać strony. - Więc nie ma znaczenia słowo szlacheckie? Mnie, mnie kłamstwo zarzucacie? Pewnie, kruk krukowi oka nie wykolę! Wszyscyście jednacy. Oszust na oszuście siedzi i oszusta broni! - Wasza mość! To magistratu całego obraza! - Wy szlacheckiemu stanowi urągacie. Szlachecką gwałcicie wolność. Mnie, mnie tu więzić chcecie! - pan Chwaliszewski coraz bardziej własnym podniecał się krzykiem. Sam sobie wydawał się ofiarą niecnego spisku, uknutego przez rozzuchwalonych swym bogactwem kupców. Szczęściem ma wśród pospólstwa, również przez kupców wyzyskiwanego naturalnych sprzymierzeńców. Rozepchnął otaczających go wystraszonych dygnitarzy miejskich. Do okna skoczył. - Ludzie! Narodzie chrześcijański! Wierni Rzeczypospolitej obywatele! Gwałt mi tu czynią! Kupczyki złodziejskie radę miejską obsiadły. Rządami zawładnęli, by swe nieprawości czynić! Więżą mnie tu! Szlachcica! Oszukali! Okradli! Ratujcie! Rajcowie odciągnęli pana ChwaliszewskiegO od okna. Wyrwał im się i krzyczał. Jego towarzysze przed ratuszem stojący rumor gwałtowny czynić poczęli. - Biją! Mordują człowieka! - Na ratunek! - Naprzód! Na ratusz! Wzburzony tłum tylko czekał na ostateczne hasło. Kilku ludzi skoczyło na stopnie ratusza. Pachołkowie zastąpili im drogę. Ktoś w łeb dostał halabardą. Błysnęła w powietrzu jakaś szabla. Tłum z krzykiem runął na drzwi ratuszowe. Straż nie wytrzymała gwałtownego naporu. Rozproszyła się lub cofała do wnętrza. Pachołkowie nie zdążyli drzwi zaryglować. Wdarła się do ratuszowej sieni wzburzona fala. Wzmacniana i napierana z tyłu przez coraz nowe posiłki, rozlewała się po sąsiednich salach i izbach, parła po schodach na górne piętra. Uciekali przed nią rajcowie i urzędnicy magistraccy, chowali się, drzwi za sobą zapierali. Ale wnet się znalazły drągi i topory. W drzazgi szły drzwi, gięły się i odpadały żelazne rygle. Tłum opanował ratusz. W chwili gdy się atak na ratusz rozpoczął, Kasper stał z dala, oparty o miejską studnię, w grupce ludzi z ożywieniem rozprawiających o dzisiejszych wypadkach. Obcy wprawdzie był w mieście, ale wypadki wciągnęły go w swój nurt i był ich przebiegiem zainteresowany nie mniej niż tutejsi mieszkańcy. - Ale czym się ta rabacja skończy? - mówił z powątpiewaniem jeden z jego rozmówców, z wyglądu budnik. - Wyszumi się naród, wykrzyczy i do domów rozejdzie. - Jeśli przedtem nie dojdzie do większej samowoli. Rozbiją kilka kramów żydowskich, obrabują kilka mieszkań... - poparł go chudy, łysy szewc. - Głowy temu powstaniu brak - powiedział Kasper. - Nie ma kto pomyśleć, by rację sensowną mu nadać i korzyści jakieś na przyszłość wyciągnąć. Pospólstwo oto doszło do głosu, a nie ma nikogo, kto by wiedział, co chce powiedzieć. Każdego własne krzywdy bolą, swoje chce wykrzyczeć i ulgę w tym znaleźć. A tu by skorzystać trzeba, że rajcy portkami ze strachu trzęsą, krzywdy ogółu im przedstawić i żądać ich naprawienia. - Żądać trzeba, by rada wybory ogłosiła. Dopuścić do rządów miastem nie tylko rajców, którzy wspólną stanowią rodzinę i brat brata, a ojciec syna pchają na radzieckie stolce - dowodził starszy czeladnik z sumiastym wąsem. - Na to się rajcy nie zgodzą! - wzruszył Ramionami budnik. - Dobrowolnie nie zgodzą się, ale w strachu... - Delegację by wybrać trzeba. Niechby na ratusz szła i z rajcami gadała. Cechów przedstawiciele, ale nie starsi, bo ci się dobrze z rajcami znają. Od czeladzi, od drobnych kupców, woźniców, robotników powinni iść deputowani - radził wąsacz. - Jak ich zebrać, kiedy tutaj wszystko się zmieszało? W tej właśnie chwili krzyk przy ratuszu wzmógł się gwałtownie. Ujrzeli jak tłum rzucił się na stopnie przy wejściu, drzwi wysadził i runął do wnętrza. - Teraz już bez swawoli się nie obejdzie - z ponurą miną powiedział budnik. - Trzeba wracać do kramu, pilnować, by ostatniego dobytku nie rozgrabili. Bogaty zawsze jakoś obronną ręką wyjdzie, a biednemu ta krzyna, jaką ma, łatwo przepadnie. - Do ratusza teraz trzeba! Ludzi od swawoli wstrzymywać - wykrzyknął zapalczywie Kasper. - Tłumaczyć, że gdy rajcę czy ławnika pobiją, niewiele z tego korzyści mieć będzie sprawa. Trzeba skorzystać z tego, że się rada nastraszyła, i żądania swoje stawiać a spisywać. Ale na to porządku trzeba i opanowania. - Ba! Ale jak to teraz zrobić, kiedy już naród siłę swoją poczuł. Kto was teraz słuchać będzie? Jak opanować tłum, który się dorwał do rabunku, który poczuł krew? - drapał się po łysinie szewc. - Jednego za drugim z tłumu wyrywać. Do rozsądku przemawiać. Po jednemu zbierać w karne gromady. - Niełatwa to sprawa z nieprzytomnymi ludźmi gadać. A teraz tu wszyscy nieprzytomni. Słuchajcie! - wąsaty czeladnik wskazał ręką w stronę ulicy Żydowskiej. Doleciał stamtąd wrzask długi i przeciągły, hałas jakiś, brzęk tłukącego się szkła. - Zaczyna się już domów i ludzkiego dobytku grabież. Teraz już nie poradzicie... Za późno! - Nie za późno! - upierał się Kasper. - Najtrudniej pierwszych kilku rozsądnych znaleźć. Wyście bodaj krawiecki czeladnik? Starajcie się krawców w tłumie wyłapywać i koło siebie zbierać! Wy z młyna? - zwrócił się do następnych - zbierajcie młynarzy. Wyście folusznik, wy z mielcucha - każdy niech swoją brać zbiera, gromadzi i do opamiętania przywołuje. Niełatwa to była robota. Rozszalały tłum po ratuszu krążył. Gdy Kasper kilku ludziom rozbijającym jakąś skrzynię z papierami i księgami próbował tłumaczyć, by poniechali bezmyślnego niszczenia, ledwie przez nich nie został pobity. - I po co to robią? - załamywał ręce. - Zniszczą księgi, w których podatki zapisywane, to i płacić nie będzie trzeba. Odetchnie naród - wyjaśniał rzeczowo jakiś jegomość o wyglądzie statecznego obywatela. „Nie przekona się ludzi - myślał Kasper z rozpaczą. Brak tu człowieka, którego znaliby wszyscy i szanowali, który mógłby nimi pokierować.” Zajrzał do kilku jeszcze sal. Wszędzie to samo. Wszędzie przelewała się fala ludzka, rozkrzyczana, podniecona zwycięstwem, szukająca łatwej zdobyczy. Rąbali ławy, stoły. Obrazy zrywane ze ścian wyrzucali przez okna, razem z księgami i papierami, które rozsypywały się po bruku. Wiatr papiery rozwiewał, ludzie po nich deptali, niszczyli. Służba miejska pouciekała z ratusza, ukryła się po kątach. Nikt ich więcej nie ścigał. Pobici i ranni leżeli na ławach próżno oczekując pomocy. Schodzący z drugiego piętra szeptali, że jeden z ławników, podobno pan Kazimierz Kojczewski, zabity leży. Kasper wyszedł z ratusza. W drzwiach minął go i potrącił w pośpiechu jakiś człowiek, niosący pod pachą ciężkie metalowe świeczniki. To tu, to tam przemykali ludzie obładowani jakimiś tłumokami. Samowola zaczęła się na dobre. Na placu przed ratuszem ktoś chwycił Kaspra za ramię. Obejrzał się. Był to wagant Marcin. - Szukam cię, Kasprze! Czekamy na ciebie. Zapomniałeś czy co, że dziś koło południa mieliśmy w drogę wyruszać. Kasper potarł ręką czoło. - Isto zapomniałem. Ważniejsze rzeczy tu się dzieją. - Nam lepiej się do nich nie mieszać i co prędzej z tego miasta wyjeżdżać. Bo gdy przyjdzie do odpowiedzialności za swawolę, kogóż pierwszego, jak nie nas, naród wędrowny, brać będą. - Może i masz rację. Wszystko do drogi przygotowane? Zebrali się wszyscy? - Wóz załadowany, tylko ruszać. Ale ludzi się wszystkich nie doliczysz. Wyszedłem, by ich, jak i ciebie tutaj szukać. - Wiesz co, Marcin? Ruszaj zaraz na Piaski do wozu. Ja się tu jeszcze za naszymi rozejrzę. Kuśnierka już tam jest? - Jest. Pomstuje, że z wyjazdem zwlekacie. Ona mnie tu posłała. - Krysta? Maciek? Janek? - Ci są, choć chłopaków utrzymać trudno. Też chcieli do miasta, ale ich nie puściłem. Dobrze! Więc idź. Siadajcie na wóz i nie mieszkając ruszajcie na Swarzędz. Tam się zatrzymajcie i czekajcie na nas. Ja chłopców zbierać będę i za wami posyłać. Sam was też wnet dogonię. - Tylko tu nie marudźcie i do awantur się nie mieszajcie, bo z tego nic dobrego nie wyniknie. - Idź już! I pewnie, że stary ma rację. Co wagantów rebelia miejska obchodzi? Nic dobrego dla nich nie wyniknie. Teraz w świat co rychlej ruszać trzeba, do roboty się brać. Po żniwach ludzie na widowiska chętnie się garną. Przed zimą jeszcze ładny grosz zarobić można. Ale burzący się, zbuntowany tłum ma w sobie coś przyciągającego. Trudno wyrwać się z niego i wrócić do zwykłych, powszednich spraw, kiedy tu dzieją się rzeczy ważniejsze, ciekawsze, z których może powstać inne, nowe życie. Kasper znów wdał się w rozmowę z jakąś grupką ludzi, którzy stojąc na boku i nie poddając się ogólnemu porywowi, zastanawiali się, jak buntem pokierować, aby nie skończył się na zwykłej swawoli i rabunku. - Straż szybko trzeba tworzyć. Rozsądnych ludzi zbierać. Broń im dać. Ratusz obsadzić. Rabunku i zniszczenia nie dopuszczać - rezonował wysoki mieszczanin o pociągłej twarzy. - Skąd broń? - zapytał chudy szewc. - Są muszkiety i halabardy strażnikom odebrane. Pierwszy oddział uzbroić można. Resztę po domach szlacheckich i mieszczańskich się znajdzie. - Więc nie gadać, tylko do roboty się brać - podchwycił Kasper. - Najpierw porządek! Niesforny tłum w regularną siłę zmienić. A później swoje władze wybrać i wtedy gadać. Wasz koncept, wyście powinni być pierwszego oddziału komendantem. Wszyscy, którzy tu stoją, pójdą za wami do tego pierwszego oddziału. - Dobrze gada! Idziemy! - poparł go ktoś z gromadki. - Ja tam wypychać się na komendanta nie chcę. Nie wojak ze mnie! - bronił się projektodawca. - No, to kto? Kto obejmie komendę? - Kasper rozejrzał się po gromadce. Ale ci, co przed chwilą przyznawali mu rację, unikali jego spojrzenia, wycofywali się i oddalali cichaczem. - Może wy? - zaproponował Kasprowi chudy szewc. - Rajcy do zamku po pomoc posłali - do Kasprowej gromadki podbiegł jakiś poważnej tuszy rzemieślnik. Sapał i jąkał się ze wzruszenia i ze zmęczenia, bo przestraszony biegł od ulicy Zamkowej. - Starosta swoich strażników do miasta wysyła. Idą żołnierze! Kilka oddziałów! Tłum na Rynku przerzedzał się szybko. Z ratusza wybiegali jeszcze ludzie niosąc - ten ramę od obrazu, ten stołek rzeźbiony, ten zwój szkarłatnego sukna, służącego za nakrycie stołu radzieckiego. Ale z bocznych uliczek dochodziły jeszcze krzyki i hałasy. „Do swoich mi trzeba! Do waganckiego wozu! Tu nic po mnie, nic tu nie zdziałam” myślał Kasper z przygnębieniem. Ale krążył jeszcze po ulicach przed samym sobą udając, że szuka rozproszonych wagantów. Nikogo z nich nie spotkał, ale próbował to tu, to tam mieszać się do wydarzeń, ludziom do rozsądku przemawiać, powstrzymywać od grabieży. Niepotrzebnie znalazł się na Żydowskiej ulicy, gdzie tłum rozbił kram z norymberskim towarem. Na rabujących wpadł mały oddziałek straży starościńskiej. Wywiązała się bójka, a w niej kilku żołnierzy i kilku rabujących oberwało guzy i rany. Kasper też dostał po głowie kolbą muszkietu. Ledwie udało mu się uskoczyć z tej kotłowaniny i wpaść do sieni, by go żołnierze nie zagarnęli i nie powlekli do wieży razem z rabusiami i plądrownikami. Próbował wydostać się przez podwórze na sąsiednią ulicę, ale go obrabowany kupiec dojrzał z ukrycia, krzyku narobił, że ledwie przez płot przeleźć zdołał. Zły sam na siebie, przygnębiony tym, że go za zwykłego rabusia biorą, przełaził przez dachy jakichś komórek, błądził po nieznanych podwórzach i zakamarkach. Wydostał się wreszcie na ulicę Wielką i postanowił nie mieszkając, mimo późnej pory, opuścić miasto i wyruszyć drogą na Swarzędz. Ale z daleka już dostrzegł, że brama jest zamknięta i strażą żołnierską obstawiona. Cofnął się przewidując, że go łatwo nie przepuszczą. Obcy, wagant, włóczęga z trudem będzie mógł wytłumaczyć się strażom, dowieść swej uczciwości i wolne przejście uzyskać. Raczej przytrzymają go i do więzienia wtrącą. - Może łatwiej uda mi się wydostać Ciemną Bramką. Tej czasem nie zamykają i rzadko jest strzeżona. Dążył w tamtą stronę okrążając z daleka Rynek. Ulice pustoszały szybko. Dochodził już do Placu Kolegiackiego, gdy omal nie natknął się twarzą w twarz na wychodzący stamtąd patrol straży. Poczuł nagły strach, że wezmą go i uwiężą. Zawrócił i poszedł szybko ku miastu. Dowódca patrolu krzyknął za nim, by się zatrzymał. Miast stanąć - zaczął biec. Żołnierze pobiegli za nim. ROZDZIAŁ XXII Mrok zgęstniał już mocno, więc żołnierze wchodząc w uliczkę nie dostrzegli na razie Kaspra, który przylgnął do muru wtulając się we wnękę jakiegoś domu. Z daleka widać go nie było, ale patrol zbliżał się i nie było wątpliwości, że dojrzą go wkrótce w tym niepewnym ukryciu. Tylko niespodziewany przypadek mógł go ocalić z tej opresji. Kasper przymknął oczy i czekał gotując się na najgorsze. Sam nie wiedział jeszcze, czy bronić się będzie do upadłego, czy da się wziąć bez sprzeciwu. A więc - więzienie, sądy. Poznają go, że do buntu podniecał... Zbyt znaczny jest z wyglądu i ze stroju, by mógł się wyprzeć i uniewinnić. Nie! Wziąć się nie da! Wtem za jego plecami rozległ się skrzypiący zgrzyt żelaza. Kasper drgnął. Ktoś odsuwał najwidoczniej zardzewiałe rygle przy drzwiach. Potem zapiszczały zawiasy i drzwi, o które Kasper opierał się plecami, ustąpiły w głąb, odsłaniając wnętrze sieni. Spojrzał za siebie, ale w ciemności rozeznać nie mógł, kto otwiera - wróg czy przyjaciel. Wtem wysunęła się jakaś ręka, chwyciła waganta za ramię i pociągnęła ku sobie. Dał się wciągnąć bez sprzeciwu. Znów zgrzytnęły zasuwane rygle. Kasper stał nieruchomy i milczący. Starał się przebić wzrokiem ciemności, rozeznać, kto go uratował. Ale ciemnia była nieprzebita, nie mącił jej najwątlejszy nawet promyk światła. Ta sama ręka, która wciągnęła go do sieni, ujęła teraz za ramię. - Chodźcie śmiało! Powiodę - usłyszał tuż przy uchu szept, ale nie rozeznał nawet, czy to głos męski, czy kobiecy. Kierowany opiekuńczą ręką, Kasper szedł w ciemności najpierw przez sień, później wstępował po jakichś schodach, potem znów kilka kroków po równej posadzce. Wreszcie przewodnik zatrzymał się, pchnął jakieś drzwi, za którymi ukazało się jaśniejsze wnętrze. Znalazłszy się w świetle Kasper spojrzał przede wszystkim na swego przewodnika. Był to mąż wyniosłej postaci. Twarz jego otaczała gęsta, ale siwa broda, choć spojrzenie jasnych błyszczących oczu, patrzących na Kaspra z zainteresowaniem i współczuciem, uderzało żywością. Może to malujące się tak wyraźnie w spojrzeniu współczucie sprawiło, że oczy wydały się Kasprowi jakby dawno znajome, i bliskie. Nie wiedział, kim jest ten człowiek, który tak bardzo w porę przyszedł mu z nieoczekiwaną pomocą. - Bóg wam zapłać! - powiedział serdecznie - żeście mnie z tej opresji wywiedli. - Wejdźcie - odezwał się tamten, nie odpowiadając na podziękowanie. - Nic wam teraz nie grozi. Tu za wami nie wtargną. A w razie potrzeby - uśmiechnął się i wskazał ręką na ściany izby - jest się czym bronić! Oczy Kaspra powędrowały za gestem ręki gospodarza. Rozejrzał się po izbie. Była obszerna, o niskich sklepieniach, schodzących od szczytu w grube ściany i dwa mocne, kamienne filary pośrodku. Od wąskich okien, wyposażonych w kolorowe szybki w ołowianych oprawach, sączyło się o tej wieczornej porze niewiele światła. Wnętrze i znajdujące się w nim sprzęty oświetlał jasny, duży ogień płonący na kamiennym kominku. Gdy wzrok oswoił się z półmrokiem, Kasper zaczął odróżniać wśród przedmiotów rozwieszonych na ścianach różnego rodzaju broń i części zbroi. Tu połyskiwała klinga ogromnego dwuręcznego miecza, tam ostrze bojowego topora, tu tarcza okrągła szmelcowana, pokryta płasko rzeźbionym wzorem, misternym, o żółtym połysku złota na wypukłościach; tu halabarda, tam hełm husarski czernią oksydowany, tu ryngraf złocisty napierśny, tu stalowy brzeszczot rycerskiego sztyletu, mizerykordią zwany, tu puklerz, a tu żelazne nagolenniki. Słusznie powiedział gospodarz tego domostwa - byłoby czym się bronić. Cały bogaty skład broni znajdował się w tej izbie. - Jesteście płatnerzem?... - domyślił się Kasper. Gospodarz skinął głową. - Wyrabiam narzędzia ułatwiające ludziom zabijanie się. Staram się nadać im ozdobne kształty, chociaż śmierć od pięknie zdobionego miecza nie jest ani przyjemniejsza, ani lżejsza. - Ale ludzie lubią się zabijać i wydaje im się, że piękniej jest to robić grawerowaną bronią niż nieociosanym drewnianym kołem czy kamieniem. Gospodarz wskazał Kasprowi ławę stojącą w pobliżu kominka. Wagant skorzystał chętnie z tego zaproszenia, bo zmęczenie dawało mu się już mocno we znaki. - Ocaliliście mi wolność, a może i życie - powiedział. - Gdyby mnie pachołkowie dostali w swoje ręce, nie wydostałbym się z nich łacno. Na gospodarzu oświadczenie to nie zrobiło większego wrażenia. - Wyjrzałem przez okno i widziałem, że ukryliście się w mej bramie - powiedział spokojnie. - Niepokój dziś w mieście? - Nie wychodziliście z domu? Brodacz pokręcił głową. - W moim warsztacie hałas pracy głuszy odgłosy ze świata. Nie słyszę, co się wśród ludzi dzieje. - Lud się wzburzył przeciwko niesprawiedliwości. - Trudno znaleźć sprawiedliwość. - Ale walczyć o nią trzeba! - zapalił się Kasper rozpowiadając szeroko o konieczności walki dla polepszenia doli biedaków, wyzyskiwanych przez bogaczy, o prawo ludzkie dla chłopów, o poprawę stosunków w mieście. - Gorącą macie głowę - mruknął w odpowiedzi gospodarz. - A takie głowy lekko siedzą i łatwo spadają z karku. - Więc co? Oblać głowę zimną wodą i patrzeć spokojnie..: Gospodarz nie odpowiedział. Podszedł do okna i chwilę patrzył na ciemną już ulicę. - Całą noc krążyć dziś będą patrole. Nie wiem, gdzie mieszkacie, ale nie radzę wam wracać do domu. Prześpijcie się dziś u mnie... Kasper z wdzięcznością przyjął zaofiarowaną gościnę. Choćby wydostał się za mury miejskie, dokąd ma się udać? Do domu Darmopycha? Nie ma po co! A wyruszyć ciemną nocą w daleką drogę za waganckim wozem - nie bardzo mu się uśmiechało. - Pójdźmy teraz wieczerzać, bo już późna godzina i zapewne jesteście głodni. Kasper nie myślał o tym dotąd, ale na przypomnienie wieczerzy uświadomił sobie, że od rana nie miał nic w ustach, i poczuł, że aż mdli go z głodu i w żołądku uciska. Gospodarz wziął ze ściany kaganek, zapalił go od ogniska i unosząc wysoko, poszedł ku drzwiom. - Chodźcie za mną! Przez obszerną sień, z której kamienne schody wiodły w dół do wyjścia, przeszli w głąb domu i zatrzymali się przed drzwiami, zza których dobiegał gwar dziecięcych głosów. Gospodarz otworzył te drzwi i wpuścił przed sobą gościa. Kasper spojrzał do wnętrza i ujrzał obrazek, który mimo woli wywołał uśmiech na jego twarzy. Na ławie na wprost komina siedziało rzędem czworo dzieci, w wieku od lat sześciu do dwóch, jak pisklęta na gałęzi. Z uwagą patrzyły na niewiastę, która przysiadła na niskim stołeczku, tyłem do komina, naprzeciw tego rządka piskląt. Na podołku trzymała glinianą miskę, czerpała z niej łyżką jadło i kolejno niosła je do otwierających się dziecięcych ust. Łyżka znikała w otwartym na chwilę dziobku, po czym wędrowała z powrotem do miski, aby za chwilę trafić do następnego dziobka. Dziecinne ślepki z uwagą śledziły tę wędrówkę łyżki, pilnując zapewne, aby nie pomyliła kolejności. Twarz niewiasty tonęła w cieniu, tak że nie można było rozeznać jej rysów, ale w czterech buziach, które teraz zwróciły się jak na komendę w stronę drzwi, Kasper dojrzał coś znajomego. - Mamy gościa, Magdaleno - powiedział gospodarz. - I obaj jesteśmy bardzo głodni. Niewiasta podniosła się żywo ze stołka. - Siadajcie, proszę, do stołu - zaprosiła uprzejmie. - Wieczerza już gotowa. Zaraz wam podam. - Nakarmcie pierwej dzieci - wtrącił wesoło Kasper. - Starzy mogą poczekać, a kurczęta, kiedy głodne, piszczą. - Kurczęta już nakarmione - odparła tym samym tonem. - Zjadły już swoją michę. Szybkimi ruchami wygarniała resztki mlecznej zupy z miski i wlewała je zręcznie do otwartych ust. Ale dzieciaki, zainteresowane już czym innym, zwracały teraz główki w stronę obcego i trzeba je było zachęcić do jedzenia kilku lekkimi klapsami. Gospodarz ulokował kaganek w umieszczonym na ścianie uchwycie i wskazał Kasprowi miejsce przy stole. Gospodyni starła stół zapaską i rozstawiła na nim dobywane z szafy naczynia. Dzieciaki, korzystając z ostatnich chwil swobody przed zapędzeniem ich do łóżka, przywędrowały do stołu, ustawiły się znów szeregiem naprzeciw Kaspra i stały przyglądając się gościowi z uwagą. Kasper lubił dzieci, uśmiechał się więc do nich przyjaźnie, gładził lniane włosięta i próbował rozmawiać z nimi. - Jak ci na imię? - spytał zwracając się do dziewczynki. - Magdusia! - odpowiedziała szybko i dość wyraźnie, ale zaraz zaskoczona własną śmiałością spuściła główkę i włożyła palec do buzi. - Bardzo ładne imię. To tak samo jak mamie! A tobie? - zwrócił się do najstarszego chłopca. - Maciek! - odpowiedział cicho i również spuścił głowę. - Maciek!? Porywczym ruchem Kasper przyciągnął do siebie chłopca, ujął go pod brodę i zwrócił jego twarzyczkę ku światłu. Teraz uświadomił sobie, dlaczego te dziecięce buzie wydawały mu się jakby już kiedyś widziane, znajome. Przypomniały mu żywe Maćka, Maćka sprzed siedmiu lat. Jakiż ten Maciek do tamtego podobny. Ta sama lniana czuprynka, te same oczy niezapominajki, te same drobne rysy i wykrój ust. Tylko ten ma buzię rumianą i pełną, a tamten był chudy i blady. Ale kiedy chłopiec wykrzywił buzię do płaczu i z lękiem w oczach patrzył na nieznajomego, który mu się ze skupioną miną uważnie przyglądał, wydal się Kasprowi żywą podobizną dawnego Maćka. - Coś mi się przywiduje! - mruknął po chwili wagant do siebie. - Wszystkie dzieci są jedno do drugiego podobne. Pogładził chłopca po głowie i zwolnił z objęć. - Ładny chłopak - powiedział spokojnie, zwracając się da gospodarza. - To wasz najstarszy? - Teraz najstarszy... - Mieliście starszego? - Miałem... - odparł z ociąganiem, jakby niechętnie. - Pomarł? Płatnerz mruknął coś nieokreślonego, co mogło być zarówno potwierdzeniem, jak zaprzeczeniem. - Nie pytam po próżnicy... - dodał znacząco Kasper. - Długa historia... - Czasu mamy dość. Posłucham chętnie, jeśli opowiedzieć zechcecie. - Po co odgrzebywać stare dzieje - wtrąciła pani Magdalena. - Mój posępnieje zawsze, gdy je wspomina. Posilajcie się lepiej, wieczerza gotowa. - Opowiem wam po wieczerzy, jeśliście ciekawi. Teraz jedzcie, kiedy już jadło na stole. Podsunął Kasprowi misę rwanych klusek z serem, nie okraszonych z racji postu. Jedli zapijając piwem, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Gospodarz myślał widocznie o tej smutnej historii, którą miał opowiedzieć, Kasper czekał na to opowiadanie w niepewności i podnieceniu. Był jednak tak głodny, a jedzenie tak smakowite, że wewnętrzny niepokój nie przeszkadzał mu pochłaniać jadła. Gospodyni wyprowadziła tymczasem dzieci do sąsiedniej izby. Dochodziły stamtąd kolejno różne odgłosy: najpierw słowa pacierza wygłaszanego chórem, potem pojedyncze śmiechy i wykrzyki, wreszcie odgłosy jakichś uderzeń, przyciszony płacz i pochlipywanie. Wreszcie wszystko ucichło. Kasper odłożył łyżkę. - Podjadłem sobie rzetelnie. Bóg wam zapłać za wieczerzę! - Niech będzie na zdrowie - odpowiedział gospodarz, który skończył posiłek, wstał od stołu, dorzucił kilka polan do ogniska, przysunął dwa wygodne krzesła z oparciami, przykryte kilimkami. Na niskim stołku postawił dzban piwa i zaprosił Kaspra: - Siadajcie tutaj! Przy ogniu dobrze się gwarzy i dobrze słucha gadania. Jeśliście ciekawi tej historii, posłuchajcie! Na długą chwilę zapadło milczenie. Siedzieli obaj pociągając piwo z dużych glinianych kufli i patrząc w pełgające po ciemnych polanach wesołe płomyki ognia. Gospodyni brząkała jeszcze chwilę naczyniami. Później, ani zauważyli kiedy - przysiadła na swym stołeczku przy ogniu z jakąś robótką w ręku. - Spytaliście, czy miałem starszego syna i co się z nim stało... czy pomarł? Miałem. Ale czy pomarł, czy co innego z nim się stało, nie wiem i dowiedzieć się nie mogłem. Magdalena nie jest moją pierwszą żoną. Byłem już raz żonaty. Będzie temu lat piętnaście. Ożeniłem się w czasie swej czeladniczej wędrówki w Lublinie. Wróciłem do rodzinnego miasta i tu osiadłem. Założyłem warsztat. Nieźle mi się wiodło, choć jak to na początku, niezbyt łatwo. Młody jeszcze byłem, ciekawy świata, przygód łakomy. Wiedziałem, że na miejscu siedząc nieprędko się jakiegoś dostatku dorobię. Ze zbrojami i wojennym narzędziem ciągle się parając myślałem sobie: „Miecze kuję, poleruję zbroje, aby inni mogli w nich zdobywać sławę i bogactwo. Ani wiem, jak to zbroja krwią wrażą i własną się plami, jak miecz siecze i cudze razy odbija, jak topór po hełmach wrogów dzwoni, jak je rozbija i do mózgu się wżera”. Puste to były i - jak dziś oceniam - głupie myśli. Ale mi spokoju nie dawały i po nocach spędzały sen z oczu. Gnębiło to moją żonę, która, jak to białogłowa, przywidzenia swoje miała i przesądy. „Na wojnę cię ciągnie - gadała - śmierci swej szukasz. Przeciwiać się życiu nie wolno. Jak kto do czego bardzo tęskni, śmierć w tym znajdzie. Sądzono tobie miecze kuć, a nie mieczem wojować”. A ja ciągle swoje myślałem, żeby bitwę wielką zobaczyć, w której miecze błyskają, topory o tarcze walą, hełmy pękają i kopie się kruszą. Jako małe dziecko widziałem wojnę, kiedy Szwedzi całą prawie Polskę zabrali i w Poznaniu też siedzieli. Pamiętam, jak palili, niszczyli, gnębili ludzi. Ale o tym wtedy zapomniałem i marzyłem o innej wojnie, pięknej i bohaterskiej. Zwyczajnie - młody... Może z czasem wywietrzałyby mi z głowy te myśli. Urodził się nam syn. I pewnie by mnie to całkiem do domu przykuło, gdyby... Urwał na chwilę, żeby gościowi i sobie napełnić kufle piwem. - Dziesiąty to już rok mija... Słyszeliście i wy na pewno, bo wieść o wyprawie wiedeńskiej nie tylko po Rzeczypospolitej, ale i po całym chyba świecie rozeszła się szeroko. Cesarz niemiecki, przez Turków napadnięty, prosił naszego króla, miłościwie nam panującego Jana III, o pomoc. Przysłał Ojciec Święty królowi swoje błogosławieństwo na tę wyprawę, więc król postanowił wyruszyć, a nasza szlachta też się chętnie zgodziła. Nasi panowie lubili się z Turkami bić, bo na takiej wojnie łatwo wzbogacić się można. Turcy na wojnę szumnie chodzą, wożą ze sobą cały dobytek swój. Jak dowiedziałem się o tej wojnie, to mi znów niespokojność wróciła. Słyszałem, że król zbiera chorągwie pancerne, a przede wszystkim swoją husarską. Chciałem ich choć raz w bitwie zobaczyć! I jak na złość nadarzyła mi się okazja! Znałem ja wielu panów, którzy u mnie broń zamawiali czy naprawiać kazali. Młodym jeszcze wtedy byłem płatnerzem, ale kochałem się w moim rzemiośle i niejedną już taką sztukę zmajstrowałem, która mi dobrej sławy między rycerstwem przysporzyła. Zamówił raz u mnie żelazne puklerze magnat bogaty i pan rycerski, dziedzic na Bninie, Piotr Opaliński, naonczas wojewoda łęczycki, brat generała wielkopolskiego, Jana, po którym wkrótce sam został ziemi wielkopolskiej generałem. Zmajstrowałem mu te puklerze i przyozdobiłem podpatrzoną z wenecjańskiej zbroi sztukę. Czarno szmelcowane, nabijane w kratkę cieniuśką złotą nitką. Bardzo sobie pan wojewoda tę robotę chwalił. Wszystkim znajomym panom mnie polecał i sam u mnie później różną broń zamawiał i dużo pięknych sztuk delikatnej roboty do naprawy dawał. Otóż, gdy pan wojewoda swą chorągiew do wyprawy tureckiej zaczął sposobić, spytał mnie kiedyś, czybym z nim nie wyruszył, bo mu dobry płatnerz bardzo będzie przydatny. Brakło mi serca aby z tej okazji nie skorzystać. Żona, biedaczka, prosiła, płakała, aby tej myśli poniechać. Synkowi prosić kazała. A mojemu Maćkowi było wtedy cztery lata. Udany był chłopak. Świata, zdawało się, nie widziałem za nim. A jednak poszedłem na tę wojnę. Taka to już jest ludzka przewrotna natura. Mówiłem sobie, że gdy łupów a bogactw na Turkach zdobędę, to i mojemu synowi lepszy los zapewnię. Do szkół go oddam, uczyć każę, żeby lepszej w życiu zaznał doli. Tak się sam przed sobą usprawiedliwiałem, ale - co tu ukrywać - najważniejsze było, że chciałem trochę świata poznać, przygód użyć, ową piękną wojnę zobaczyć. Wyruszyłem tedy z chorągwią pana wojewody łęczyckiego. Wóz swój miałem w taborze, w którym i kuźnia polowa, i narzędzie wszelkie było, a który na czas wyprawy był moim domem. Długo by opowiadać, jak wędrowaliśmy przez Śląsk i przez Czechy. Stanęliśmy wreszcie pod Wiedniem. Zobaczyliśmy ową potęgę, z którą nasza miała się zmierzyć, owo wojsko tureckie, które chciało podbić całą Europę. I to był widok, jaki nieczęsto dwa razy w życiu ujrzeć można. Całe miasto namiotów, a jeden namiot od drugiego bogatszy, piękniejszy, sztuczniej i wspanialej ozdobiony. I wojska cała chmara. Nie takie ciężkie jak nasze, ale sprawne i zwinne, w bojach widać zaprawione. I bitwę widziałem. I husarię naszą, jak szła do ataku. Skoczyłem i ja z czeladzią na pole bitwy. Chodzić tylko po pobojowisku, patrzeć i zbierać ono bogactwo wojenne, którego leżało na polu pełno! Zdjąłem z jednego konia rząd cały, tak bogato złotem i kamieniami wysadzany, że kupiłby u nas za to wioskę chędogą i kamienicę w mieście. Ale głównie broń zbierałem, bo na tym się znałem dobrze i jej wartość oszacować potrafiłem od jednego spojrzenia. Kilka razy nawracałem do swojego wozu i z powrotem w pole, bo udźwignąć na raz wszystkiego nie mogłem. - Toście od razu doszli do wielkiego majątku - przerwał Kasper. - Nie dla siebie zbierałem - wyjaśnił gospodarz. - Nie byłem przecież samodzielnym rycerzem, jeno w służbie u swego pana. Jemu to z prawa należy się łup cały, z którego część oddać musi dowódcy swemu. Tylko, co zechce, pozwoli swoim ludziom zatrzymać albo... co im się da ukryć, żeby nikt nie widział. Takie jest wojenne prawo, może i słuszne. Bo rycerze zajęci walką niewiele by mieli ze zdobyczy, a ci, którzy w bitwie głowy nie nadstawiają, zebraliby całe dobro. - Słusznie czy niesłusznie?! Wszystkie prawa wojenne są niesłuszne! Bo to wszystko przecież grabieżą może być nazwane. Nie z pracy, ale z mordu i zabójstwa pochodzi - wtrącił z przekonaniem wagant. Gospodarz nie podjął zarzutu, bo pochłonięty był swoimi wspomnieniami i nie chciał sobie biegu myśli przerywać. - Po tej bitwie nikt się na brak zdobyczy nie skarżył. Mieliśmy i koni pięknych stado, i broni dobrej a bogatej dużo. Innych bogactw także było wiele. Ładowało się wozy tym majątkiem jak sianem. Aż z tego zbytku i nadmiaru zdobyczy kłopot był później i bieda. Niejeden żałował nawet, że za dużo nabrał, bo do domu dowieźć wszystkiego nie było sposobu. Ze mną też tak było. Sporo zdobyczy dostałem, a trochę - przyznać się trzeba - przed wszystkimi ukryłem. Z rzędu tego, o którym mówiłem, wydłubałem co cenniejsze kamyki. I z kilku szabel, których głownie i pochwy obsypane były drogimi kamieniami. Zebrałem tego woreczek, który zawiesiłem na sznurku u pasa pod sukniami, że nikt nawet poznać nie mógł, jaki na sobie noszę majątek. Prócz tego miałem na wozie sporo broni, która - gdybym ją do domu przywiózł - byłaby dużym bogactwem. I materii różnych trochę, i szkatułkę z wonnościami... Co tu gadać... było... Ale krótko po bitwie pod Wiedniem zdarzyła się druga, pod Parkanami. Turcy niespodziewanie napadli dużą siłą. Znieśli cały oddział naszej straży przedniej, spadli na główne siły, do walki jeszcze nie gotowe i jechali naszym na karkach. Pono sam król w ciężkiej znalazł się opresji. Dużo naszych zginęło. Sporo też poszło w niewolę. Na nasz tabor wpadło całe mrowie Turków. Obskoczyli nas dokoła. Broniłem swego wozu. Kilku Turków z mojej ręki padło, ale mnie szablami posiekli i rannego razem z całym taborem zabrali do twierdzy. Niedługo na szczęście trwała moja niewola, bo już trzeciego dnia, ochłonąwszy po porażce, nasze wojsko uderzyło na Turków i zdobyło twierdzę Parkany. Ranny ciężko - nie mogłem odszukać chorągwi pana Opalińskiego; zabrali mnie razem z rannymi z chorągwi pana kasztelana krakowskiego. Ponieważ jednak ranni byli w pochodach wielkim utrudnieniem, bałem się, że mnie gdzieś zostawią. A szliśmy właśnie przez Węgry, z którymi dogadać się nie można. Bałem się nie tylko o życie, ale i o zdobycz, czyli o to, co mi z niej zostało - o ów woreczek przy pasie. Nie w zdrowym też pewnie postanowiłem rozumie - bo od ran gorączka mnie trapiła - że rannemu niebezpiecznie na sobie nosić cały majątek i gdyśmy w pewnym węgierskim miasteczku na kilka dni na odpoczynek stanęli, umyśliłem swój skarb zakopać, a wrócić po niego, gdy z ran wydobrzeję. Zakopałem skarb w ogrodzie pod drzewem, a miasteczko, dom i miejsce dobrze sobie w pamięci zachowałem. Ale z moim zdrowiem było coraz gorzej. Cyrulik, który jechał z rannymi, zwątpił już, czy wyżyję i chcąc co rychlej pozbyć się kłopotu, zostawił mnie w węgierskiej wiosce, dając właścicielom chaty trochę srebra, aby się mną zaopiekowali, a gdy umrę, pochowali po chrześcijańsku. Trafiłem na dobrych ludzi. Ale rok minął, nim z ran wydobrzałem. Nie chcąc o żebraczym chlebie wracać do domu, musiałem odszukać swój skarb zakopany. Niełatwa to była sprawa. Nabłądziłem się sporo po tym obcym kraju. Sam się dziwię, że wreszcie odnalazłem miasteczko, rozeznałem dom i udało mi się kryjomo, w nocy, skarb swój odkopać, a później do granic ojczystego kraju dotrzeć i wreszcie do domu, do Poznania powrócić. Ale tu czekało mnie największe zmartwienie. Nie znalazłem domu ani żony swojej, ani syna. Szukałem, pytałem, nic się dowiedzieć nie mogłem, a to, co mi ludzie opowiedzieli, wcale nie było pocieszne. Żona moja przeszło rok czekała na mój powrót albo na wieść pewną. Powracający z wojny różne i bardzo bałamutne podawali jej wiadomości. Byli i tacy, którzy opowiedzieli jej, że na własne oczy widzieli, jak mnie Turcy porąbali, jak krwią spłynąłem i pod szablami ległem. Żona nie wierzyła, czekała jeszcze na powrót chorągwi pana Opalińskiego, ale gdy i ta wróciła, a mnie z nimi nie było, uwierzyła wreszcie, że nie żyję. Nie wiedziała, nieboga, co ze sobą i dzieckiem zrobić. I żyć już nie miała za co, bom jej zasobów niewiele zostawił. Wreszcie wyprzedała sprzęt domowy i co jej jeszcze zostało, zabrała chłopca i wyruszyła w drogę do Lublina, do rodziców. Co się dalej z nimi stało - z żoną i dzieckiem - nigdy już nie doszedłem. Do rodziców swych nie dotarła. Przebrnąłem całą drogę, ludzi rozpytywałem. Ale... jak tu znaleźć ślad niewiasty z dzieckiem, która wędrowała przed rokiem? Pieszo czy wozem, w jakiej kompanii?... Może zbłądziła, zboczyła z drogi. Zimą szła. Mogła zgubić się w jakiej śnieżnej zamieci, zamarznąć. Może wilki ją napadły. Nie znalazłem swoich ani żywych, ani śladu po nich! A życie płynie! Trzeba było coś robić, żeby pracą wyrzuty sumienia zagłuszyć, że przeze mnie zmarnowała się niewiasta i chłopię. Za swój skarb zdobyczny kupiłem ten dom, założyłem warsztat... A gdy już miałem dom, potrzebna w nim była białogłowa. Wziąłem sobie Magdalenę. Przyszły dzieci. Zapomina się powoli o dawnym. Stare rany nie krwawią, póki się ich nie dotyka... Taka jest ta historia... - zakończył gospodarz swe opowiadanie i zapatrzył się ponuro w płomienie ogniska. - Dziwnie się czasem składa na tym Bożym świecie! - zaczął Kasper po dłuższej chwili milczenia. - Kto wie, czy ja, wasz dzisiejszy przypadkowy gość, któremuście w ciężkiej chwili przysługę oddali, nie będę wam mógł pomóc w waszym utrapieniu... - Wy? Gospodarz podniósł głowę. W spojrzeniu, jakie rzucił na swego gościa, migotały iskierki nagłego zaciekawienia. - Ja! Jestem wagantem. Włóczę się wciąż po świecie różnymi drogami. A w wędrówkach człowiek niejedno widzi i słyszy, niejednego się dowie. - Przypomnijcie sobie tedy!... - Synowi waszemu Maciek było? - Ano! Imię to zawsze ma najstarszy w mojej rodzinie. Dziad był Maciej i ojciec mój, i brat najstarszy, który umarł bezpotomnie. Pierwszy był Maciej i tak też drugiego nazwałem, żeby najstarszy w rodzinie pozostał Maciej. - A nie miał on jakiego znaku na sobie, po którym rozeznać go łatwo? - Znaku? - Bywa, że na ciele ludzie znaki mają... Albo noszą na sobie jakieś szczególne medaliki czy szkaplerze... - Gdy chłopiec się urodził, wykułem ze srebra medalik misterny, na którym po jednej stronie była święta podobizna, a na drugiej wyryta data jego urodzenia. Takiż medalik ma teraz najstarszy. Pokaż, Magdaleno! Niewiasta wstała ze stołka i cicho poszła do drugiej izby. Kasper nic nie mówił, tylko spod kurtki wyciągnął przypięty u pasa woreczek i czegoś w nim szukał. Po chwili wróciła Magdalena i podała mężowi na otwartej dłoni srebrną blaszkę wielkości talara. Gospodarz wziął ją do ręki i przeczytał: „Mathias, feria secunda post festum Sanctae Trinitatis’, Anno Domini MDCLXXXVI”. - Takaż sama! - uroczyście wygłosił Kasper i pokazał wyciągniętą z kieszeni blaszkę: - „Mathias, feria ąuarta ante festum sancti Bartholomei. A. D. MDCLXXVIII”. Tylko data inna. - Skąd macie? Gdzieście znaleźli? Gadajcie? - wykrzyknął gospodarz zrywając się z krzesła i chwytając Kaspra za ramiona. - Wasz syn mi ją dał, bym ją przechował! - Kiedy? Gdzie on jest? Kto zacz? - Maciek, wagant. ROZDZIAŁ XXIII Słońce kryło się już za ciemną ścianą lasu, ale przebłyskiwało jeszcze między szczytami drzew ognistą czerwienią. Niebo, różowiejące na zachodnim skłonie, bladło wyżej, mieniło się w jasny, ku zenitowi coraz bardziej ciemniejący błękit. Po upalnym dniu nagrzane powietrze ochłodziło się szybko. Z głębi lasu, od moczarów, wysnuwały się powoli mleczne opary mgieł. Wraz z nimi płynął gorzkawy zapach grzybów i igliwia. W tym wrześniowym przedwieczerzu czuło się zapowiedź bliskiej jesieni. Piotr usiadł na ławeczce pod stojącą samotnie na środku polany rozłożystą, stuletnią chyba lipą. Za sobą miał czarną ścianę puszczy i przytulony do niej budynek leśniczówki, o ścianach z potężnych, grubo ciosanych pni dębowych, czarnych ze starości, od deszczów i zamieci stwardniałych na kamień. Przed nim przeciwległa ściana lasu w skośnych promieniach zachodzącego słońca mieniła się całym bogactwem jesiennych kolorów: obok ciemnej zieleni dębowego listowia drżały złote listki osiki; buki grały przeróżnymi odcieniami czerwieni; niemal czarna wydawała się na tym tle zieleń sosen i świerków. A spodem, w podszyciu lasu, srebrzyły się gdzieniegdzie bielą kory młode brzózki; ostrokrzew, jarzębina, kalina i jałowce uzupełniały tę powódź barw swoimi odcieniami brązów i złota, szmaragdów i korali, rubinów i topazów. Mimo swej wspaniałości i przepychu kolorów, obraz puszczy w jesiennej szacie napełniał Piotra smętkiem jakimś i tęsknotą. Miesiąc już prawie mija, jak zapadł tu, w tym odległym od ludzi i świata, głuchym kącie leśnym. Od miesiąca więc nie wie, co się na świecie dzieje. Przywędrowali tu z Kasprem: najpierw jadąc bitem traktem na Szamotuły, potem drogami wśród lasów. Wreszcie wozu poniechać przyszło i zostawić go wraz z końmi w przydrożnej karczmie, i pieszo, z lekkimi tylko tłumokami zeszli w puszczę na ścieżki pełne wykrotów, wyrw, zagrodzone wywróconymi pniami, kluczące między zdradliwymi moczarami. Lotem ptaka może byłoby tej drogi od karczmy około mili, ale kołując po lesie szli nią pół dnia, bo Piotr słaby był jeszcze i odpoczywać musieli wielokrotnie. Kasper, który miał znajomków i przyjaciół rozrzuconych chyba po całym świecie, i tu w tej leśnej głuszy znalazł przyjaciela, leśniczego koronnych lasów, Wojciecha Szygułę. Ten przyjął ich z otwartymi ramionami, wyrażając swą radość nie tyle wymownie, bo mu w tym wrodzona mrukliwość przeszkadzała, ale szczerze i serdecznie. Na drugi dzień, skoro świt, Kasper ruszył w powrotną drogę, obiecując Piotrowi wstąpić tu znów i zabrać go z leśnej głuszy. A Piotr został. Zamieszkał w małej komórce, przylegającej do wielkiej izby, która stanowiła mieszkanie wszystkich mieszkańców polany. Oprócz Szyguły mieszkał tu jego parobek, chłop silny jak tur, nie wiadomo dlaczego Obrzynkiem zwany, baba Zofka, prowadząca niewieście gospodarstwo w leśniczówce, i stary Roch, bez ręki inwalida, jedyna istota doceniająca w pełni dar słowa, jakim Bóg ludzi obdarzył. Ponieważ od lat sam z sobą tylko rozmawiał, starał się teraz korzystając z obecności Piotra odrobić to sobie z nawiązką. Przez pierwsze dni pobytu Piotr wypoczywał i sił nabierał wysypiając się w swej komórce, póki wysoko stojące słońce nie zajrzało do niej przez zaciągnięte pęcherzem okienko. Potem siadywał na ławeczce pod lipą, pomagał Rochowi krzątać się koło pszczół, słuchał jego nie kończących się opowiadań o wojnie szwedzkiej, w której stary brał udział jako partyzant i przez Szwedów schwytany, rękę utracił. Chodził z nim do lasu sidła zastawiać i ryby łapać po leśnych jeziorkach, i raki wybierać. Gdy już sił nabrał, Obrzynkowi pomagał w młocce i w rąbaniu drzewa na zimę, z Szygułą wyruszał na obchody po lesie, na zwierza tropienie. Mógłby tu siedzieć miesiące całe. Dobrze mu było i spokojnie. Robotę by sobie znalazł i głodu nie zaznał. Ale coraz częściej tęsknota za dawnym życiem w nim wzbierała, stawały w pamięci różne porzucone, nie dokończone sprawy. Coraz częściej przypominały mu się błękitne oczy i jasne Jagusine kosy... Codziennie o przedwieczerzu siadał na ławeczce pod lipą, spoglądał ku ścieżce, którą wyszli z puszczy na polanę. Wypatrywał, czy nie ukaże się na niej postać przyjaciela. Kiedyż wreszcie przyjdzie po niego i co mu przyniesie? Czy będzie z nim Jagusia, dziewczyna dzielna i wierna, co mu na życie w doli i niedoli przysięgała? Czy jej przeszkody jakie poważne na drodze nie stanęły, czy się nieszczęście jakie nie przytrafiło? Przez miesiąc, dobry Boże, ileż rzeczy stać się mogło! Myśli uciekały do dalekich poznańskich wydarzeń. Czy wyżył Hanusik? Jak Jagusia spod władzy rodzicielskiej się wyrwie? Czy Maciek do szkoły poszedł? Jak pan Błażej dał sobie radę z wykończeniem kamieniczki rajcy Winklera i czy go mistrz Catenaci nie ubiegł w zdobyciu roboty przy kościele panien dominikanek? Czy Kasprowi uda się na nowo zebrać swą wagancką kompanię? Nagle drgnął. Z daleka, jeszcze w gęstwinie, mignęła na ścieżce jakaś ciemna postać. Może Kasper! Wstał szybko z ławeczki i pełen tłumionej nadziei poszedł w tę stronę. Z lasu wyłonił się Szyguła, przygarbiony pod ciężarem upolowanego kozła, którego dźwigał na plecach. Skinął Piotrowi głową na powitanie, wydobywając na usta coś w rodzaju przyjaznego uśmiechu. Przeszedł na ukos przez polanę i zrzucił z ramion zdobycz na trawę przed domem. - Udźce - wskazał ręką na zwaloną tuszę - dla Kaspra!... dla wagantów... Weźmiecie z sobą. Rano, przed świtem wyruszyć trzeba... Nie miał wprawy w przemawianiu i w budowaniu zgrabnych okresów. Wyrzucał z siebie urywane, chrypliwe i bełkotliwe dźwięki, ale Piotr zdążył już przyzwyczaić się do jego mowy i rozumiał go. - Jutro rano? Mieliście jakąś wiadomość od Kaspra? Leśnik skinął głową. Dotąd tajemnicą było dla Piotra, w jaki sposób Szyguła odbierał wiadomości ze świata. W swych wędrówkach po puszczy nie spotykał przecież nikogo, prócz smolarzy i dzikiego zwierza, a jednak przynosił czasem z lasu różne wiadomości i nowiny, niby dalekie echo tego, co się gdzieś za puszczą działo. Naostrzył nóż na kamieniu i powiesiwszy kozła na kołku we framudze drzwi, zabrał się do ściągania skóry. - Dał znać Kasper, że czekać mnie będzie? W karczmie na rozstajach? Jutro rano tam będzie? Z wozem i całą kompanią wagantów? Piotr zadawał niecierpliwe pytania, a Szyguła odpowiadał na nie mruknięciem lub skinieniem głowy. Wcześnie spać się pokładli, lecz Piotr długo zasnąć nie mógł i przewracał się na swym twardym łożu. Dręczyły go pełne niepokoju myśli, niecierpliwe pytania, na które miał mu odpowiedzieć jutrzejszy dzień. Ciemno jeszcze było zupełnie, gdy Zofka zaczęła kręcić się po izbie, rozpalać ogień, stukać garami. Piotr spakował szybko swój niewielki tłumoczek. W milczeniu, jak zwykle, siorbali z Szygulą gorącą polewkę. Gdy wchodzili w ciemny gąszcz puszczy, na niebie świecił jeszcze sierp ubywającego księżyca, ale po wschodniej stronie sklepienie bielało już nad lasem i różowiało drobnymi chmurkami, odbijającymi promienie niewidocznego jeszcze słońca. Droga przez las nie wydawała się teraz Piotrowi tak długa i uciążliwa jak przed miesiącem. Nabrał sił i przyzwyczaił się przez ten czas do chodzenia po bezdrożach. Ledwie raz odpoczęli po drodze. Daleko było jeszcze do południa, gdy wyszli z puszczy na przetartą drogę i ujrzeli przed sobą zabudowania znajomej karczmy. Od razu rzuciła im się w oczy jaskrawa, wielokolorowa buda wozu wagantów. Koło niej kręciły się jakieś postaci. - Hooho! - radosnym okrzykiem Piotr powitał ten widok, który był dla niego znakiem powrotu do życia. Nie wiadomo: ciężkiego czy łatwego, szczęśliwego czy niespokojnego, pogodnego czy pełnego utrapień. - Hooho! - odpowiedział mu podobny okrzyk ze strony karczmy i Kasper rzuciwszy na ziemię siekierkę, którą coś koło wozu majstrował, szybko szedł na ich spotkanie. - Witajcie! - Witaj, Piotrze! Dobrze wyglądasz. Poprawiłeś się, ogorzałeś... Ściskali się serdecznie, patrzyli na siebie radosnym wzrokiem. Piotrowi cisnęły się na usta tysiące pytań... - I jak tam? Z czym przybyliście? - Wszystko dobrze! Jest albo będzie dobrze! Najważniejsze, że jesteś zdrowy i pełen sił... - A co... w Poznaniu? Jagusia jest z wami? - głos rwał mu się lekko. - Jagusia? Nie mogliśmy przecież tłuc się z nią po świecie naszą karocą. Pamięta o tobie, przysyła pozdrowienia. Kazała ci powiedzieć, żebyś był dzielny, nie zrażał się przeciwnościami, urządzał sobie nowe życie. Gdy... gdy tylko będzie można... gdy się już gdzieś, w stałym miejscu osiedlisz, niezawodnie przybędzie do ciebie - Kasper mówił wesoło, starając się tonem głosu dodać przyjacielowi otuchy, osłabić rozczarowanie, jakiego, być może, doznaje na wstępie. - Pewnie! - powiedział Piotr tłumiąc westchnienie. - Pewnie, że nie byłoby racji, żeby tułała się niepotrzebnie... - Chciała! Chciała z nami jechać, aleśmy jej wyperswadowali, i ja, i pani Dorota. Że i tobie byłoby trudniej z nią szukać miejsca, osiedlać się i urządzać. Samemu obracać się po świecie snadniej. Obiecała, że czekać będzie, aż dasz znać. Dziewczyna z niej rozsądna. I ojcu ostrożnie powiedzieć z czasem będzie można, i ułożyć wszystko. - A pani Dorota wie? Kasper skinął głową. - I kto jeszcze? - Kilku ze starszych wagantów, którzy Andrzeja znali. Powiedzieć musiałem, bo jakże by cię przyjęli. Ale mi każdy przysiąc musiał. Pewny ich jestem, nie zawiodą, nie zdradzą. - Hanusik pomarł? - Świeć Panie nad jego duszą! I pogrzeb miał... Ale wszystko opowiem ci koleją. Nie stójmy tu wśród drogi. Chodźmy do karczmy. Radosny nastrój oczekiwania opadał powoli z Piotra. Nie wszystko układało się tak, jak sobie w samotności wymarzył. Podeszli w trójkę do wozu, który stał przed karczmą. - Witaj, Andrzeju! - powiedział głośno i znacząco stary Marcin podchodząc do Piotra i ściskając mu rękę. Zrzucili z pleców swe tobołki. Szyguła uśmiechając się z zażenowaniem wymamrotał do Kaspra: - Udźce sarnie... solą i jałowcem natarte... niech powiszą! - Bóg wam zapłać za upominek! Będziemy mieli ucztę w drodze. Kuśnierko! Stara wyszła akurat z karczmy i szła ku wozowi. Piotr i Szyguła pocałowali ją w rękę na powitanie, a ona wydobyła na usta jakiś grymas, mający być powitalnym uśmiechem. - Wejdźmy do izby! Pokrzepić się musicie po drodze. I zaraz wyruszamy dalej! - zapraszał ich Kasper do karczmy. Piotr witał się jeszcze z wagantami. Kilku było starych znajomych. Jan - woźnica, Michał - siłacz, Hendryk - wesołek. Reszta nowi. - Wróciliście jednak do swoich - zdziwił się Piotr ujrzawszy Michała. - W młynie nudno - odparł siłacz. - Kiedy Kasper powiedział, że wyrusza, uciekłem od swojego młynarza. - A mnie poznajecie? - zza pleców dorosłych wagantów wysunął się Janek. - Jestem z wagantami! Trzy razy już wykrzykiwałem przed budą i dobrze mi poszło. Kasper mnie pochwalił. Za Maćka jestem... - A Maciek? - Nie wiecie to? Ojca odnalazł. Do Poznania wrócił. Do szkół pójdzie. Janowski Paweł, mistrz płatnerzy, jest jego ojcem... - Co gadasz?! Janowski! Wiem, wiem który... To szczęście dla Maćka!... Piotr poszedł szybko ku karczmie, aby się szczegółów spotkania, ojca z synem dowiedzieć. W drzwiach stała Krysta. Zatrzymał się przed nią i przez chwilę nie mógł znaleźć słów na powitanie. Znów była inna. W różowej, pod brodą zawiązanej chusteczce, w białej lekkiej sukience w kwiaty wyglądała na hożą karczmareczkę czy dziewczynę z małego wiejskiego dworku, krzątającą się przy gospodarstwie. Uśmiechnięta i promienna obejmowała Piotra ciepłym spojrzeniem siwych oczu, w których drżały złote promyki słońca. - Krysta! - Pio... Andrzej! - wyciągnęła do niego drobną dłoń, a gdy podał jej niezdecydowanie swoją, uścisnęła ją mocno, po koleżeńsku. - Nie martwcie się! - mówiła miękko, serdecznie. - Wszystko będzie dobrze! Powłóczycie się trochę z nami, a potem znajdziecie swoje miejsce. Kasper ma listy od doktora Mikołaja do różnych ludzi. O was! Znajdziecie spokojne życie. Przyjdzie do was szczęście... Będzie dobrze! Ani wiedział, co jej odpowiedzieć. Skąd wiedziała, że smutny nastrój ogarnął go w tych chwilach rozpoczynania nowego życia, że ogarniały go zwątpienie i obawa? - No, Andrzeju! Chodź prędzej! Bo nie zdążysz posilić się przed drogą. - Kasper wychylił się z izby. - Janie! Zaprzęgajcie już konie do wozu. Janek, przywiązuj psy... W kilka pacierzy później Hendryk zagrał pobudkę do wyruszenia. Dźwięki trąbki poleciały pomiędzy sędziwe drzewa puszczy, rozniosły się echem, pogoniły drogą, niosąc zapowiedź barwnego pochodu: - Waganci idą! - Wsiądziesz na wóz? - zaproponował Kasper Piotrowi. - Może później! Na razie mam jeszcze siły. Pójdę z tobą. Opowiesz mi po drodze. Uścisnęli dłoń Szyguły. Kasper z Piotrem wyruszyli pierwsi. Za nimi Krysta z Jankiem i Hendrykiem, dalej reszta wagantów, po dwóch i po trzech; potem osiołek. Na końcu ruszył wóz, obok którego biegły przywiązane psy. Na koźle - Jan, a przy nim Kuśnierka zabierająca się do szycia. Umiała szyć mimo podskoków i chwiania się wozu na wyboistej drodze.