13235

Szczegóły
Tytuł 13235
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13235 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13235 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13235 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Gemmell W POSZUKIWANIU UTRACONEJ CHWAŁY Przełożyli Barbara Kamińska, Zbigniew A. Królicki Jedni ludzie wspinają się na szczyty lub zakładają imperia, inni zbijają majątki lub tworzą dzieła sztuki. Ja natomiast dedykuję W POSZUKIWANIU UTRACONEJ CHWAŁY, z wyrazami miłości, Billowi Woodfordowi, który podjął się roli przybranego ojca nieśmiałego, introwertycznego, nieślubnego, sześcioletniego chłopca i nigdy go nie zawiódł. Dzięki cierpliwemu wsparciu i nieustającej miłości jego syn nauczył się pewności siebie i dumy potrzebnej, by wygrywać bitwy - zarówno te w życiu, jak i na kartach książki. Dzięki, Tato! PODZIĘKOWANIA Ponadto serdecznie dziękuję Lizie Reeves za wskazówki, Jean Maund za opracowanie oraz Tomowi Taylorowi, Stelli Graham, Edith Graham i Val Gemmell za przeczytanie tekstu. PROLOG Trzech mężczyzn leżało już na podłodze, a czterech kolejnych otoczyło półkolem szpetnego olbrzyma w kaftanie z niedźwiedziej skóry. - Chcecie wiedzieć, jak jest na szczycie? - zabełkotał. Splunął krwią, która splamiła jego srebrnorudą brodę. Napastnicy rzucili się do przodu, a on powitał pierwszego druzgoczącym uderzeniem pięści, które trafiło napastnika w podbródek i powaliło go na pokrytą trocinami podłogę. Pozostali zasypali go gradem ciosów. Pochylił do przodu łysą głowę i ruszył na trzech pozostałych, jednak pośliznął się i upadł, pociągając za sobą kolejnego napastnika. Obuta stopa śmignęła ku jego twarzy, ale zdążył zablokować kopnięcie ramieniem i zwalić następnego z nóg. Szpetny mężczyzna podniósł się z trudem i oparł o drewniany kontuar. Zmrużył oczy na widok sztyletów, które wyciągnęli zza pasów dwaj pozostali napastnicy. Sięgnął prawą ręką i wyjął z buta długi myśliwski nóż, obusieczny i ostry jak brzytwa. Oberżysta bezszelestnie wyrósł za plecami szpetnego mężczyzny i wymierzył mu potężny cios w kark. Oczy uderzonego zmętniały. Z łoskotem runął na podłogę obok swoich ofiar, wypuściwszy z palców nóż. - Wytnę mu to plugawe serce - rzekł jeden z atakujących i zrobił krok do przodu. - To nie byłoby roztropne - powiedział mu oberżysta. Ten człowiek to mój przyjaciel. Musiałbym cię wtedy zabić. Te słowa zostały wypowiedziane spokojnie, lecz tak stanowczo, że przebiły się przez opar gniewu i przemocy. Zagadnięty wetknął sztylet z powrotem za pas. - Któregoś dnia ktoś go zabije - powiedział. - Ze smutkiem przyznaję ci rację - zgodził się gospodarz i wyszedłszy zza kontuaru, pochylił się nad nieprzytomnym mężczyzną w kaftanie z niedźwiedziej skóry. - Czy wasi przyjaciele żyją? Dwaj z leżących pojękiwali, a trzeci z trudem usiadł. - Tak, żyją. Co to za bzdura z tym szczytem? - To nieważne - odparł oberżysta. - Obok beczki stoi dzban utoczonego piwa. Częstujcie się, dziś wieczór bądźcie moimi gośćmi. - To miło z twojej strony - powiedział mężczyzna. Czekaj, pomogę ci go podnieść. - Razem dźwignęli szpetnego mężczyznę i zanieśli go do pokoju na tyłach gospody, gdzie płonęła jasno pochodnia i czekało przygotowane pościelone łoże. Położyli na nim nieprzytomnego wojownika, a oberżysta usiadł obok. Spojrzał na swojego pomocnika; tamtemu przeszła już złość. - Idź i napij się piwa-powiedział oberżysta. - Mój a żona zaraz je przyniesie. Kiedy tamten odszedł, oberżysta sprawdził puls przyjaciela. Serce biło mocno. - Możesz już przestać udawać - zauważył. - Jesteśmy sami. Szpetny mężczyzna otworzył oczy i oparł się wygodnie na dużej poduszce. - Nie chciałem nikogo zabijać - powiedział i uśmiechnął się z zakłopotaniem, ukazując złamany ząb. - Dziękuję, że temu zapobiegłeś, Naza. - Drobnostka - odpowiedział Naza. - Daj sobie z tym spokój. To przeszłość. - Przecież byłem tam. Byłem na szczycie. Nikt nie może mi tego odebrać. - I nikt nie zamierza tego robić, przyjacielu - powiedział Naza głosem pełnym smutku. Szpetny mężczyzna zamknął oczy. - To nie było tak, jak sobie wymarzyłem - powiedział. - Nic nigdy nie jest - odpowiedział Naza, wstając, i zdmuchnął płomień pochodni. Później, gdy Naza i jego żona Mael uprzątnęli już kufle, dzbany oraz talerze i zaryglowali drzwi, usiedli razem przy dogasającym kominku. Mael wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia męża; on uśmiechnął się i poklepał jej dłoń. - Dlaczego znosisz jego obecność? - zapytała Mael. To już trzecia bójka w tym miesiącu. To źle wpływa na interes. - Jest moim przyjacielem. - Gdyby naprawdę był twoim przyjacielem, nie przysparzałby ci tylu zmartwień - zauważyła. Przytaknął. - Jest sporo prawdy w twoich słowach, Mael, kochanie. Ja jednak rozumiem jego smutek i cierpię wraz z nim. Podniosła się z miejsca i pochylając się nad nim, ucałowała jego skroń. - Jesteś zbyt wrażliwy. Ale między innymi za to cię kocham. Nie będę się więc nadmiernie uskarżać. Mam tylko nadzieję, że on cię nie zawiedzie. Posadził ją sobie na kolanach. - Zawiedzie mnie; nic na to nie potrafi poradzić. Wspiął się na sam szczyt, a teraz nie ma już dokąd pójść. - Co to za szczyt? - Najgorszy z możliwych, Mael. Jeden z tych, na które najpierw się wspinasz, a później dźwigasz go na grzbiecie. - Za późna pora na takie zagadki. - Tak - zgodził się i wstając, wziął ją w ramiona. Zaniosę cię do łóżka. - Którego? Do naszego położyłeś swego pijanego przyjaciela! - Pokój gościnny na górze jest wolny. - I wydaje ci się, że jesteś wciąż na tyle młody, by mnie tam donieść? Zachichotał i postawił ją na ziemi. - Mógłbym, ale wolę zachować te resztki sił, jakie mi zostały, na chwilę gdy już tam dotrzemy. Idź więc sama i zapal pochodnię. Zaraz do ciebie przyjdę. Udał się do swojej sypialni i ściągnął buty z nóg śpiącego. Drugi nóż z brzękiem upadł na podłogę. Oberżysta przykrył kocem śpiącego i podszedł do drzwi. - Śpij dobrze - wyszeptał, zamykając je za sobą. ROZDZIAŁ l Siedemnaście osób obserwowało pojedynek, lecz żaden dźwięk nie przerwał świstu kling i nieskładnej muzyki uderzającej o siebie stali. Książę wygiął przegub i wymierzył mordercze pchnięcie w zamaskowaną twarz swego przeciwnika, lecz tamten opuścił ramię i uchylił się, odpowiadając błyskawiczną ripostą, którą Książę z trudem zdołał odparować. Przez kilka minut szermierze krążyli wokół siebie, a potem Książę przypuścił gwałtowny atak. Jego przeciwnik - wysoki, szczupły mężczyzna w szarym mnisim habicie pod maską i kolczugą - bronił się zaciekle. Ostrza po raz ostatni zwarły się ze świstem, przy czym koniec szpady Księcia ominął zastawę i dotknął piersi mnicha. Szermierze skłonili się sobie nawzajem, co widzowie przyjęli burzą oklasków. Na środek sali wyszła żona Księcia i jego trzech synów. - Byłeś wspaniały, Ojcze - powiedział najmłodszy, jasnowłosy siedmiolatek. Książę Talgithiru zwichrzył mu czuprynę. - Czy podobał się wam pokaz? - zapytał. - Tak, Ojcze - odpowiedzieli chórem chłopcy. - A jakim to ciosem pokonał mnie wasz ojciec? - zapytał mnich, ściągając maskę. - To był Classic Chare - odpowiedział najstarszy. Mnich uśmiechnął się. - Masz rację, Lordzie Patrisie. Jesteś pilnym uczniem. Książę przyzwolił, by żona wyprowadziła z sali synów, i gestem odprawił swoją świtę. Gdy sala opustoszała, ujął pod ramię mnicha i poprowadził go do południowej galeryjki, gdzie przygotowano dzban soku owocowego i dwa kielichy. Książę napełnił je. - Czy naprawdę dobrze ci tutaj? - zapytał. Mnich wzruszył ramionami. - Tak dobrze, jak w każdym innym miejscu, milordzie. Dlaczego pytasz? Książę spojrzał głęboko w oczy stojącego naprzeciw niego mężczyzny. Twarz tamtego, o długim, orlim nosie i pełnych ustach pod przystrzyżonymi wąsami, promieniowała siłą. - Krąży o tobie wiele legend, Chareosie - powiedział. Niektóre przedstawiają cię jako księcia. Wiedziałeś o tym? - Słyszałem - przyznał Chareos. - To bez znaczenia. - A co ma znaczenie? Jesteś najlepszym szermierzem, jakiego znam. Byłeś jednym z bohaterów Bel-azar. Mogłeś posiąść bogactwa, o jakich nawet nie śniło się zwykłemu człowiekowi. - Posiadam bogactwa, o jakich nie śniło się zwykłemu człowiekowi, milordzie. I właśnie to ma dla mnie znaczenie. Odpowiada mi takie życie. Jestem z natury typem badacza. Znajdujące się tutaj, w Gothirze, biblioteki należą do najlepszych na świecie. Mówi się, że dalej na południe, w bibliotekach Drenanu można znaleźć o wiele więcej woluminów, ale tutaj jest kompletny księgozbiór prac Tertullusa. Przestudiowanie ich zabierze mi całe lata. - Nie wydaje się to właściwe - powiedział Książę. Pamiętam, jak mój ojciec posadził mnie na ramieniu, żebym lepiej widział bohaterów z Bel-azar przemierzających ulice Nowego Gulgothiru. Dobrze pamiętam tamten dzień. Dosiadałeś białego ogiera, wysokiego na jakieś siedemnaście piędzi, i miałeś na sobie srebrną kolczugę oraz hełm z białym pióropuszem. Za tobą jechał Beltzer ze swym toporem w dłoniach. Dalej Maggrig i Finn. Ludzie z tłumu wyciągali dłonie, żeby was dotknąć, jakbyście byli ich przewodnimi gwiazdami. To był wspaniały dzień. - Świeciło słońce - zgodził się Chareos - ale to była tylko parada, milordzie, jak wiele innych parad. - Co stało się z pozostałymi? - zapytał Książę. - Czy nadal jesteście przyjaciółmi? Nie słyszałem o nich od lat. - Ani ja - odpowiedział Chareos. Ciemnooki mnich odwrócił wzrok, przywołując w pamięci obraz Beltzera z dawnych czasów - pijanego, z zaczerwienionymi oczami pełnymi łez na widok topora, który wystawiono na licytację, żeby uregulować jego długi. Farmer, który został bohaterem. Okazało się to dla niego bardziej zabójcze niż jakikolwiek Nadir. Maggrig i Finn byli tam również; zostawili samotnego Beltzera na tyłach gospody i wraz z Chareosem wyszli na słońce. - Wracamy w góry - powiedział Finn. - Ale tam nic nie ma - odrzekł Chareos. Finn uśmiechnął się. - Tak jak wszędzie, Fechmistrzu. Nie mówiąc ani słowa więcej, czarnobrody łucznik podniósł swój plecak i odszedł. Młody Maggrig uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Spotkamy się jeszcze - powiedział. - On tylko potrzebuje nieco czasu dla siebie, z dala od tłumów. - Jak znosisz te jego humory i depresje? - zapytał Chareos. - Nie zauważam ich - odpowiedział Maggrig. - Widzę tylko człowieka. Teraz Chareos sączył sok owocowy i spoglądał przez wysokie okno. Siedział zbyt daleko, by widzieć dziedziniec i przylegające do niego ogrody. Jednak ze swego miejsca mógł sięgnąć wzrokiem ponad mur klasztoru, hen w dal, gdzie na południu lasy pokrywały góry jak zielona mgła. Pobiegł spojrzeniem na wschód, ku zarysom wzgórz, za którymi znajdowały się nadyryjskie stepy. Przez krótką chwilę poczuł lodowate dotknięcie strachu. - Myślisz, że Nadirowie zaatakują z nadejściem lata? - zapytał Książę, jakby czytając w jego myślach. Chareos zastanowił się nad jego pytaniem. Nadirowie żyli wojną - prymitywne, koczownicze plemię, którego jedyną radością była walka. Przez całe stulecia królowie Gothiru trzymali ich w garści, mając pewność, iż wzajemna nienawiść między plemionami przewyższa pogardę dla najeźdźców. Potem pojawił się Ulryk, pierwszy wielki wódz. On zjednoczył plemiona, zmieniając je w niezwyciężoną siłę, armię złożoną z setek tysięcy dzikookich wojowników. Gothirowie zostali pokonani, król zabity, a pozostali przy życiu zbiegli na północny wschód, gdzie znaleźli swój nowy dom. Najeźdźcom oparła się jedynie wielka twierdza drenajska, Dros Delnoch, na dalekim południowym wschodzie. Jednak sto lat później pojawił się kolejny wojownik, któremu nic nie mogło się oprzeć. Tenaka Khan pokonał Drenąjów, najechał ziemie Yagrii, a jego wojska dotarły aż do morza pod Mashrampurem i dalej, wzdłuż linii brzegu, do Lentrii. Chareos zadrżał. Czy zaatakują ich tego lata? Tylko Źródło mogło to wiedzieć. Jedno było tak pewne jak sama śmierć - któregoś dnia Nadirowie przyjdą. Przetoczą się przez wzgórza z ogłuszającym rykiem bojowych okrzyków na ustach, a kopyta ich kucyków stratują trawę, zamieniając ją w błotniste pustkowie. Chareos przełknął ślinę, spoglądając na wzgórza i widząc żądną krwi hordę rozlewającą się po ziemiach Gothirów jak ciemna fala przypływu. - I cóż? - dopytywał się Książę. - Uważasz, że zaatakują? - Trudno powiedzieć, milordzie. Nie wysłuchuję już raportów tak często, jak kiedyś. Mówi się, że Drenajowie znowu podnoszą bunt, któremu przewodzi kolejny samozwańczy, zmartwychwstały Książę z Brązu. Według moich obliczeń to już piąty w ciągu trzydziestu lat, od czasu gdy Tenaka Khan szturmował Dros Delnoch. Może to powstanie zakłóci plany Nadirów. - I ten przywódca skończył jak jego poprzednicy - powiedział Książę. - Pojmano go i ukrzyżowano; rebelię stłumiono. Krążą pogłoski, że nowy Khan zarządził marsz na północ. - Ludzie powtarzają to samo od lat - powiedział Chareos. - Niewiele mamy rzeczy mogących zainteresować Nadirów. Łupy, które zebrali w czasie podbojów Drenanu, Yagrii i Lentrii, uczyniły ich bogatymi. Nie możemy im nic zaoferować - nie jesteśmy nawet bramą do zasobniej szych królestw. Za Nowym Gulgothirem nie ma nic prócz morza. Może zostawią nas w spokoju. Mówiąc te słowa, Chareos czuł ucisk kłamstwa w krtani. Nadirowie nie prowadzili wojen dla grabieży, lecz dla krwi, śmierci i podboju. Wielkość łupów nie będzie miała dla nich najmniejszego znaczenia. Rozpali tylko ich myśl o zemście za los przodków. - Sam w to nie wierzysz, Fechmistrzu. Widzę to w twoich oczach - powiedział Książę, wstając. - Nadirowie nienawidzą nas za przeszłość. Dręczy ich wspomnienie Bel-azar - jedynej klęski, jaka plami reputację Tenaki Khana. Chareos wstał i pomógł Księciu włożyć płaszcz z kapturem. Spojrzał w twarz młodszego od siebie mężczyzny. - Bel-azar to cud. Nie wiem, jak nam się to udało ani dlaczego Tenaka Khan pozwolił się nam utrzymać. Minęło już jednak dwadzieścia lat; rzadko wracam wspomnieniami do tamtych chwil. - Stara forteca leży w ruinie - powiedział Książę. Równie dobrze można ją traktować jako terytorium Nadirów. Dziękuję za lekcję. Chyba powoli zaczynam ci dorównywać. - Nawet więcej, milordzie. Pobiłeś mnie dzisiaj. - Jesteś pewien, że nie pozwoliłeś mi wygrać ze względu na obecność moich synów? - Wygrałeś sprawiedliwie, milordzie. Jednak w przyszłym tygodniu ja będę lepszy. - W przyszłym tygodniu przyjdź do zamku. Po lekcji pojedziemy na przejażdżkę do lasów Hunting Woods i spróbujemy swych sił w polowaniu na niedźwiedzie. Chareos pokłonem pożegnał Księcia. W dzbanie pozostało jeszcze nieco soku, napełnił więc swój kielich i podszedł z nim do okna, obserwując, jak świta Księcia opuszcza dziedziniec klasztoru. Dawno już nie wymieniono tych imion głośno: Beltzer, Maggrig i Finn. Wciąż pamiętał rudobrodego olbrzyma grzmocącego toporem Nadirów pnących się na mury wieży. A dwaj łucznicy, Maggrig i Finn, co wieczór porównywali swe wyniki i zapisywali je węglem na granitowej skale. Maggrig zabił dzisiaj jedenastu, co dało ogólną liczbę trzydziestu jeden zabitych. Śmierć Nadirom! Stary Kalin kwestionował te wyniki, przygotowując wieczerzę nad paleniskiem. Ten człowiek miał rękę do gotowania, wspominał Chareos - potrafił sprawić, że stek z polędwicy wołowej smakował jak owcze flaki. Zginął ostatniego dnia. Odcinek przy wieży bramnej pochłonął najwięcej ofiar. Z liczącego początkowo czterdziestu pięciu ludzi oddziału pozostali jedynie Beltzer, Maggrig, Finn i Chareos. Nadirowie zdobyli fortecę, lecz Beltzer zeskoczył z wieży i w pojedynkę odebrał sztandar Gothiru, a potem toporem wyciął sobie drogę do warowni. Gdy znalazł się w środku, żołnierze zabarykadowali furtę i odparli atak nacierających Nadirów. Przez większą część dnia wróg piął się na mury po to tylko, by paść pod ciosami mieczy i toporów obrońców. Tej nocy Tenaka Khan osobiście przybył pod wieżę wraz ze swym szamanem. - Poddajcie się, a odejdziecie żywi i wolni - zawołał. - Nie takie otrzymaliśmy rozkazy - odpowiedział mu Chareos. - Co jest dla was ważniejsze, obowiązek czy wolność? zapytał Khan. - Interesujące pytanie, panie - odrzekł Chareos. - Może dołączysz do nas i zastanowimy się nad nim wspólnie? - Zrzućcie linę - odpowiedział Khan. Chareos uśmiechnął się teraz na to wspomnienie. Za plecami usłyszał zbliżające się kroki. Obrócił się i zobaczył nadchodzącego Seniora Zakonu. - Czy nie przeszkadzam? - zapytał starzec. - Ani trochę, Parnio. Zostań, proszę. Odziany w białą szatę Senior usiadł przy stole i spojrzał w niebo. - Niebiosa są niewiarygodne - wyszeptał. - Wciąż inne, lecz niezmiennie piękne. - To prawda - zgodził się Chareos, siadając naprzeciw starca. - Czy udało ci się już dotknąć mocy Źródła, synu? - Nie, ojcze. Wciąż jestem pełen wątpliwości. Czy to cię martwi? Staruszek machnął smukłą dłonią. - Nie, wcale. Ci, którzy Go szukają, znajdą Go... lecz w czasie, który On sam wyznaczy. Ty jednak jesteś już tutaj od dwóch lat i zastanawiam się, co cię powstrzymuje. Nie musisz nosić habitu po to, by korzystać z biblioteki. Chareos uśmiechnął się. Jest pewna korzyść z przynależności. Jakaś anonimowość. - Nie anonimowości przecież poszukiwałeś, bo nie zachowałbyś swojego imienia i z pewnością nie przystałbyś na prośbę Księcia, żeby go uczyć kunsztu szermierki. - Prawda. Może po prostu nie znam odpowiedzi. Mimo to nie chcę odejść. - W porównaniu ze mną jesteś młodym człowiekiem. Powinieneś mieć żonę i dzieci; powinieneś zaznać miłości. Czy się mylę? Chareos wstał i znowu podszedł do okna. - Nie, nie mylisz się, bracie. Kochałem kiedyś... i prawdą jest, że mógłbym znowu pokochać. Zbyt boleśnie jednak przeżyłem jej utratę. Wolę pozostać sam, niż narażać się na takie cierpienie. - A zatem przybyłeś tu, żeby się ukryć, Chareosie, a to nie jest dobry powód. Dar życia ma zbyt wielką wartość, aby go roztrwonić w ten sposób. Pomyśl o tym. Dlaczego osławiony bohater Bel-azar miałby obawiać się tak cudownej rzeczy jak miłość? Chareos obrócił się gwałtownie do starca i spojrzał na niego ciemnymi oczami, chmurnymi i pełnymi gniewu. - Bel-azar! Już dwukrotnie słyszałem dzisiaj tę nazwę. To nic nie znaczy. Miałem miecz... i dobrze go użyłem. Ludzie umierali. Nie widzę w tym nic bohaterskiego, bracie. Dawno temu zobaczyłem starca o powykrzywianych stawach, który próbował pomóc napadniętej kobiecie. Zginął od pierwszego ciosu pięści. Jego czyn był prawdziwie bohaterski, on bowiem nie miał żadnych szans. Czy rozumiesz, o czym mówię? Żołnierz zawsze ma szansę. Na świecie wiele mężczyzn i kobiet codziennie dokonuje bohaterskich czynów i nikt o tym nie wie. A ja tylko dlatego, że mam celne oko i szybkie ramię - ja jestem jednym z bohaterów Bel-azar. Moje imię rozbrzmiewa w pieśniach śpiewanych w biesiadnych komnatach i tawernach. - Mylisz się, Chareosie. O tobie śpiewają ludzie. A o czynie tego starca zaśpiewano przed Bogiem. To różnica. - Byłaby, gdybym w to wierzył. Jednak nie wierzę. - Pozostaw to czasowi i strzeż się Księcia. Jest w nim siła, ale także okrucieństwo. I kiedy idziesz na lekcje do zamku, nie przywdziewaj habitu. Nie jesteśmy tutaj wojownikami; to nie Zakon Trzydziestu. - Jak sobie życzysz, Ojcze. Starzec podniósł się. - Kiedy wszedłem - powiedział cicho - byłeś zatopiony w myślach. Podzielisz się ze mną tymi wspomnieniami? - Myślałem o Bel-azar i Tenace Khanie. Rozpamiętywałem tę ostatnią noc, kiedy on samotnie wspiął się na mury, a potem siedział z nami aż do świtu. Mówił o swoim życiu i o swoich marzeniach, a my opowiadaliśmy o swoich. Beltzer chciał zatrzymać go jako zakładnika, ja jednak nie zgodziłem się. O świcie opuścił naszą wieżę i wycofał swoje wojska. Wciąż mieliśmy sztandar Gothiru, więc - teoretycznie przynajmniej - zwycięstwo należało do nas. - Czy podziwiałeś go? - Tak. Była w nim szlachetność ducha. Nadal nie wiem jednak, dlaczego pozwolił nam żyć. - Nie powiedział tego? - Nie. Nie był to jednak człowiek, który zrobiłby coś bez powodu. Od lat ta myśl nie daje mi spokoju. Kiedy umarł, pojechałem do kraju Nadirów, stanąłem przed wielkim grobowcem Ulryka, gdzie pochowano Tenakę Khana. Coś mnie tam ciągnęło. Pojechałem też do obozowiska Wilków i ukląkłem przed ich szamanem. Zapytałem go, dlaczego oszczędzono nas tamtego dnia. Wzruszył ramionami. Powiedział, że jesteśmy Shio-kas-atra - duchami przyszłości. - Zrozumiałeś, co miał na myśli? - Nie. A ty rozumiesz? - Będę się o to modlił, mój synu. Beltzer otworzył oczy i zatonął w morzu bólu dudniącym mu pod czaszką. Jęknął i z trudem usiadł na łóżku, walcząc z mdłościami. Naciągnął buty i chwiejnie stanął na nogi, po czym obszedł łóżko i otworzył okno. Łagodny wietrzyk przywiał świeże powietrze. Beltzer chrząknął i splunął; miał rozciętą wargę i w plwocinie można było dostrzec ślady krwi. Na toaletce znajdowało się lustro. Opadł na stojące przed nią krzesło, żeby przyjrzeć się swemu odbiciu. Jedno oko miał podbite i opuchnięte; czoło podrapane, a na prawym policzku płytkie rozcięcie; rudosrebrna broda skołtuniona była od zakrzepłej krwi. Zrobiło mu się niedobrze. Drzwi za jego plecami otworzyły się, zasłony na oknach zafalowały. Odwrócił się i zobaczył wchodzącą do komnaty Mael, niosącą tacę, na której stał talerz grzanek z serem oraz dzban - Beltzer modlił się, żeby było w nim piwo. - Dziękuję - powiedział, gdy postawiła tacę. Spojrzała na niego i potrząsnęła głową. - Jesteś odrażający - powiedziała, opierając ręce na kształtnych biodrach. - Żadnych kazań, Mael. Miej litość! Moja głowa... - Twój ból to twoja sprawa. Ja nie mam litości dla pijanych gburów. Spójrz na te zakrwawione prześcieradła! A od tego smrodu człowiekowi wywraca się w żołądku. Kiedy się ostatnio kąpałeś? - W tym roku, wiem to na pewno. - Kiedy skończysz śniadanie, pójdziesz do drewutni. Tam weźmiesz się do roboty i będziesz pracował tak długo, aż wyrównasz swoje rachunki. Siekiera i piła rozjaśnią ci w głowie. - Gdzie Naza? - zapytał, starając się za wszelką cenę skupić wzrok na kobiecie o płowych włosach. - Pojechał do miasta. Dziś dzień targowy. Kiedy wróci, ciebie już tu nie będzie, rozumiesz? - On... coś mi zawdzięcza. - Nic ci nie jest dłużny. Słyszysz? Nic! Jesteś tu od dwóch miesięcy. Nie zapłaciłeś ani jednego raq za jedzenie, spanie ani piwo. A za to obrażałeś naszych gości, wdawałeś się w bójki i w ogóle robiłeś, co mogłeś, by zrujnować interes, z którego utrzymuje się mój mąż. Porąbiesz drzewo i pójdziesz sobie. Uderzył pięścią w blat toaletki i zerwał się na równe nogi. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? - huknął. Czy wiesz, kim jestem, kobieto? - Wiem - odpowiedziała, przysuwając się bliżej. - Jesteś Beltzer. Beltzer pijak. Beltzer leń. Beltzer bufon. I śmierdzisz. Śmierdzisz potem, skwaśniałym piwskiem i wymiocinami. Oczywiście, że wiem, kim jesteś! Podniósł rękę, jakby zamierzał uderzyć kobietę, lecz ona roześmiała mu się w twarz. - No, dalej, wielki bohaterze Bel-azar. Uderz mnie! Beltzer minął ją i wybiegł do pustej o tej porze sali, lecz ona podążyła za nim, a jej gniew smagał go jak ognisty bicz. Potykając się, wyszedł na dziedziniec i zmrużył oczy w ostrym świetle dnia. Drewutnia znajdowała się po jego prawej ręce; otwarte pola po lewej. Wybrał ścieżkę po lewej, która wiodła w kierunku wyżyny, lecz uszedłszy zaledwie pół mili, przysiadł na skale i spojrzał na otaczające go pustkowie. Trzy mile dalej stała jego chata. Jednak nie zastanie w niej nikogo; nie znajdzie tam niczego do jędze - nią i picia; tylko wycie wilków i pustkę znaną wyłącznie samotnym. Z sercem pełnym wstydu zawrócił do drewutni. Przy strumieniu zatrzymał się, zdjął z siebie kaftan z niedźwiedziej skóry i wełnianą tunikę. Postawił buty obok odzieży i wszedł do strumienia. Nie mając przy sobie mydła, wyszorował się liśćmi mięty i zmył krew z brody. Kiedy wrócił na brzeg i podniósł tunikę, jej zapach niemal przyprawił go o mdłości. Nisko upadłeś - powiedział do siebie. Wyprał koszulę, bijąc nią o skały, żeby usunąć brud, wykręcił z nadmiaru wody i z trudem wcisnął tunikę na siebie. Kaftan przewiesił przez ramię. Mael widziała, jak wracał na dziedziniec, i zaklęła pod nosem. Poczekała aż do chwili, gdy usłyszała dudnienie siekiery 0 drewniane kloce, i dopiero wtedy wróciła do kuchni, gdzie przygotowywała pieczenie i ciasta na południowy posiłek dla robotników. W szopie Beltzer ciężko pracował, z przyjemnością czując w rękach ciężar siekiery i wygięte stylisko. Jego ramię nie straciło nic ze swojej sprawności. Każdy cios czysto rozszczepiał bierwiona na polana, które miały płonąć na okutych żelazem paleniskach na obu końcach głównej sali gospody. Tuż przed południem przerwał i zaczai przewozić drewno na drugą stronę dziedzińca. Potem zanosił je do tawerny, układając obok palenisk. Mael nie odzywała się do niego, a i on nie miał ochoty narażać się na jej kąśliwe uwagi. Kiedy południowy rytuał posiłku miał się ku końcowi, podała mu talerz rosołu i chleb. Zjadł w milczeniu, marząc o kuflu piwa, o który bał się poprosić spodziewając się nieuniknionej odmowy. Naza powrócił o zmierzchu i przyniósł dzban piwa do szopy. - Jak się czujesz, przyjacielu? - zapytał, napełniając kufel 1 podając go wdzięcznemu Beltzerowi. - Gorzej niż śmierć - odpowiedział, opróżniając kufel do dna. - Nie musiałeś robić tego wszystkiego - powiedział Naza. - Powinieneś był dzisiaj odpocząć. Wczoraj dostałeś tęgie lanie. Beltzer potrząsnął głową. - Twoja żona rozumie mnie lepiej niż ty. Właśnie tego potrzebowałem - powiedział, podnosząc do góry kufel. - Wiesz, to wszystko jest chore, Naza. Byłem najsławniejszą osobą w Gothirze. Tym, który ocalił sztandar. Raczono mnie winem i zapraszano na obiady, a prezenty i pieniądze płynęły strumieniem do moich rąk. Byłem na szczycie. Tam jednak nie było już nic. Nic. Tylko chmury. I odkryłem, że nie można żyć na szczycie. Ale kiedy z niego spadniesz, strasznie za nim tęsknisz! Zabiłbym, żeby tylko znaleźć się na nim na powrót. Zaprzedałbym własną duszę. To takie głupie. Sądziłem, że dzięki sławie stanę się kimś. Tymczasem pozostałem nikim. O tak, szlachetnie urodzeni zapraszali mnie do swoich zamków, lecz ja nie umiałem z nimi rozmawiać ich językiem ani o poezji, ani o polityce. Byłem rolnikiem. Nie umiem pisać ani czytać. Przestawałem z nimi, przesiadywałem i czułem się jak głupiec, którym przecież jestem. Umiem tylko jedno - potrafię machać toporem. Zabiłem kilku Nadirów. Odebrałem sztandar. A teraz nie potrafię ponownie stać się farmerem. Nie pozwala mi na to ten szczyt, na którym byłem. - A może odwiedziłbyś Maggriga i Finna? Nadal mieszkają w Wysokiej Dolinie. Ucieszyliby się na twój widok i mógłbyś pogadać o starych czasach. - To wieczni samotnicy, nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Powinienem był zginąć pod Bel-azar. Od tamtego czasu nic nie idzie dobrze. - Śmierć dosięga każdego wystarczająco szybko - powiedział Nazar. - Nie pragnij jej. Wejdź do środka i napij się. - Nie, dzisiaj zostanę tutaj i pomyślę. Żadnego picia. Żadnych bójek. Posiedzę tutaj. - Przyślę ci tutaj dzban i gorący posiłek. Każę też przynieść ci kilka koców. - Nie musisz tego dla mnie robić, Naza, - Jestem ci to winien, przyjacielu. - Nie - powiedział ze smutkiem Beltzer - nie jesteś mi nic winien. I od dzisiejszego dnia będę pracował na utrzymanie. Czterdzieści drewnianych kołków o średnicy dwóch cali wbito w trawnik; ustawiono je po osiem w rzędzie, w odległości około trzech stóp jeden od drugiego. Ośmiu młodych uczniów stało na wprost kołków, czekając na polecenia Chareosa. Poranne słońce świeciło jasno, a lekka bryza pieściła wiązy okalające trawnik. - A teraz, panowie - powiedział Chareos - chcę, żebyście przeszli wzdłuż tych kołków i wrócili najszybciej, jak potraficie. - Czy mogę spytać dlaczego? - zapytał Patris, najstarszy syn Księcia. - Czy nie miałeś uczyć nas władania mieczem? - To prawda, milordzie. Umiejętność trzymania miecza w dłoni to jednak tylko jeden z aspektów szermierczej sztuki. O wszystkim decyduje równowaga. Proszę o zajęcie miejsc. Młodzieńcy podeszli do kołków i ostrożnie wystartowali. Patris płynnie ruszył do przodu, zawrócił i przybiegł do miejsca, gdzie stał Chareos. Pozostali uczynili to mniej zwinnie. Trzej pośliznęli się i musieli powtórzył ćwiczenie; tych Chareos wziął na stronę. - Będziecie ćwiczyć przy kołkach, dopóki nie powrócę powiedział do nich. Jednym z nich był grubasek, Akarin, syn Naczelnego Sędziego miasta. Nigdy nie zostanie dobrym szermierzem, mimo to Chareos lubił tego rezolutnego chłopca. Pozostałych pięciu zabrał Chareos na tor. Ukończono go poprzedniego dnia i Chareos był bardzo zadowolony z wyniku. Skośnie ustawioną deskę przymocowano do znajdującej się na wysokości prawie sześciu stóp nad ziemią platformy z bali. Kloce wyważono na pokrytych smarem drewnianych kulach, dzięki czemu mogły się łagodnie toczyć. Na końcu toru przymocowano powiązaną w węzły linę. Lina umożliwiała przeskoczenie na oddaloną o dwadzieścia pięć stóp drugą platformę, z której trzeba się było zsunąć po śliskiej desce. Młodzieńcy przyjrzeli się konstrukcji, a potem spojrzeli po sobie. - Który chce spróbować pierwszy? - zapytał Chareos. Nikt nie odpowiedział. - W takim razie ty zacznij, Lorin - powiedział mnich, wskazując na rudowłosego syna Dalidy, kapitana Książęcych Lansjerów. Chłopiec niepewnie wbiegł po desce na kloce. Pod jego stopami krzywiły się one i obracały. Bliski upadku wyprostował się jednak i powoli dotarł do liny. Skoczył i przeleciał do drugiego toru, puścił linę, nie znalazł oparcia dla stóp i runął na miękką glebę. Pozostali nie śmiali się; wiedzieli, że ich kolej też nadejdzie. Jeden po drugim padali na ziemię, aż wreszcie pozostał jedynie Patris. Zwinnie wspiął się na deskę i dalej na kloce. Ostrożnie dotarł do liny i skoczył. Tuż przed wylądowaniem odchylił ciało w bok i uginając kolana, opadł w kucki. Chociaż kloce zakołysały się, nie stracił równowagi. Jednak śliska od smaru deska na samym końcu toru pokonała go: pośliznął się i spadł bokiem w błoto. Chareos przywołał chłopców do siebie. Ich piękne tuniki z haftowanego jedwabiu były utytłane w błocie. - Panowie, wyglądacie żałośnie. Jednak wojna sprawi, że wasza sytuacja będzie jeszcze bardziej godna pożałowania. Żołnierz musi walczyć w deszczu i błocie, śniegu i lodzie, w czasie suszy i powodzi. Rzadko się zdarza, że warunki walki są sprzyjające. Przećwiczcie, proszę, to przejście jeszcze dwukrotnie, w tej samej kolejności. Patris, chodź ze mną na chwilę. Odprowadził książęcego syna nieco dalej od pozostałych. - Dobrze ci poszło - powiedział - ale nie było w tym nic odkrywczego. Patrzyłeś i uczyłeś się na błędach kolegów. Natłuszczona deska oszukała cię, ponieważ nie zastanowiłeś się nad tym problemem. - Już wiem, jak po niej zejść, mistrzu Chareosie - powiedział chłopiec. - Nie wątpię. Jednak w czasie prawdziwej wojny oficer może mieć tylko jedną szansę. Rozważaj każdy krok. - Dobrze. Chareos powrócił do trójki chłopców ćwiczących przy kołkach. Z wyjątkiem Akarina radzili już sobie znacznie lepiej. - Niech ci się przyjrzę - powiedział mnich i zarumieniony chłopiec stanął przed nauczycielem. Chareos chwycił fałdę tłuszczu nad biodrem młodzieńca. - Wiesz, oczywiście, że masz nadwagę. Masz silne nogi, ale ciału brakuje równowagi. Jeżeli naprawdę chcesz został szermierzem, musisz ograniczyć dietę do jednego posiłku dziennie. Niech to będzie rosół, mięso i warzywa. Żadnych ciast. Żadnych słodyczy. Jesteś wspaniałym chłopcem, ale matka cię rozpieszcza. Pozostałym chłopcom pozwolił przejść tor, lecz marnie im poszło. Akarin poprosił Chareosa, aby jemu też zezwolił spróbować. - Będą się ze mnie śmiali - błagał. - Proszę, pozwól mi spróbować. Chareos przyzwalająco skinął głową i otyły młodzian pobiegł po desce, przebrnął przez kloce i chwiejąc się, dotarł do liny. Pod jego ciężarem kloce nie ruszały się tak mocno, jak pod innymi. Zawisł na linie, lecz zaraz wypuścił ją z rąk i padł w kałużę błota. Potężnemu pluskowi zawtórował gromki śmiech pozostałych chłopców. Akarin wygramolił się z kałuży i wstał, mruganiem powstrzymując napływające do oczu łzy. Zawsze znajdzie się taki ktoś, pomyślał Chareos, kto musi znosić drwiny. Takie jest prawo grupy. Poprowadził ich na pobliskie pastwisko i otworzył skrzynię zawierającą miecze, kolczugi i maski. Rozdzielił chłopców na pary, przydzielając Akarina Patrisowi. Syn Księcia podszedł do mnicha. - Dlaczego to ja muszę mieć Prosiaka? - spytał z pretensją w głosie. - Ponieważ jesteś najlepszy - odpowiedział Chareos. - Nie rozumiem. - Ucz go. - A kto będzie mnie uczył? - Jako dowódca, milordzie, będziesz miał pod swoją komendą wielu ludzi i nie wszyscy będą utalentowani. Musisz nauczyć się wykorzystać jak najlepiej każdego z nich. Akarin zyska więcej, ćwicząc z tobą niż którymkolwiek innym chłopcem... a ja będę uczył ciebie. - A zatem to teraz mój problem? - Wierzę, że tak będzie najlepiej dla niego i dla ciebie. - Zobaczymy - powiedział Patris. W czasie popołudniowej sesji Akarin wiele się nauczył od Patrisa, choć całe ramiona i nogi miał posiniaczone od niezliczonych ciosów jego drewnianego ćwiczebnego miecza. - Do zobaczenia jutro, panowie - powiedział Chareos, patrząc, jak zmęczeni z trudem wlekli nogi. - Włóżcie na siebie coś bardziej stosownego - zawołał za nimi. Następnego popołudnia Chareos wyszedł do zgromadzonych wokół kołków młodzieńców i zobaczył, że nie było wśród nich Akarina; zamiast niego obok Patrisa stał smukły nieznajomy. - A to kto? - zapytał Chareos. - Mój kuzyn, Aleyn - odpowiedział Patris. - Gdzie jest Akarin? - Zdecydował się przerwać lekcje. - Za twoją namową, milordzie? - zapytał Chareos cichym głosem. - Tak. Myliłeś się, mistrzu Chareosie. Kiedy ja zostanę oficerem, w mojej armii nie będzie miejsca dla nikogo, kto nie okaże się doskonały pod każdym względem. Na pewno nie przyjmę do niej żadnych świń. - Ani ja, milordzie. Proszę, abyś wraz ze swoim kuzynem opuścił natychmiast to miejsce. Pozostali mogą rozpocząć ćwiczenia na kołkach. - Nie ruszać się! - rozkazał Patris, a młodzieńcy zamarli w bezruchu. - Śmiesz mnie obrażać? - zaatakował Chareosa. - Skompromitowałeś się, milordzie - odpowiedział Chareos lodowatym głosem - nie mogę więc służyć ci dalej. A ponieważ ci młodzieńcy to twoi przyjaciele i w pewnym sensie zależni są od twej wspaniałomyślności, nie każę im pozostać, aby nie popadli w niełaskę. Koniec lekcji. Życzę miłego dnia. Chareos skłonił się grupie i odszedł. - Zapłacisz za to! - krzyknął za nim Patris. Mnich zignorował tę uwagę i wrócił do swojej komnaty, ledwie mogąc opanować wściekłość. Nie złościł się na Patrisa, lecz na siebie; powinien był to przewidzieć. Syn Księcia prezentował świetną formę fizyczną, jednak jego charakter pozostawiał wiele do życzenia. Cechowała go nieuleczalna arogancja i niepohamowane okrucieństwo. Po chwili uspokoił się i poszedł do biblioteki. Tutaj, w zaciszu zimnych, kamiennych murów czytelni, zabrał się do studiowania dzieł filozofa Neuceana. Pogrążony w lekturze nie czuł upływu czasu. Nagle ktoś dotknął jego ramienia. - Książę czeka na ciebie w Wielkiej Sali - powiedział Senior Zakonu. Chareos opuścił bibliotekę i przez klasztorne ogrody ruszył w stronę schodów do Wielkiej Sali. Spodziewał się, że odprawienie Patrisa wywoła jakąś reakcję - ale wizyta samego Księcia? I to tak szybko? Stropiło go to nieco. Prawa feudalne w Gothirze znacznie już złagodzono, jednak Książę nadal posiadał najwyższą władzę na Południu i jego kaprys mógł skazać człowieka na chłostę, więzienie bądź też jedno i drugie. Chareos zebrał myśli i wszedł na stopnie. Książę stał sam przy południowym oknie, rytmicznie bębniąc palcami po parapecie. - Witaj, milordzie - powiedział Chareos, a gdy smukły młody człowiek odwrócił się do niego, zmusił się do uśmiechu. Twarz Księcia, o szlachetnych rysach, okalały długie, jasne włosy, uformowane w loki według mody panującej na dworze Lorda Regenta. - I cóż zamierzasz z tym zrobić, Chareosie? - zapytał Książę, gestem wskazując mnichowi krzesło przy oknie. Chareos usiadł, jednak Książę nadal stał. - Mówisz o lekcjach? - Aż jakiegoż innego powodu przybywałbym do ciebie? Narobiłeś niezłego zamieszania. Moja żona żąda dla ciebie chłosty; Kapitan Straży zamierza wyzwać cię na pojedynek; mój syn chce cię powiesić - mimo iż zwracałem im uwagę, że wycofania się z lekcji nie można uznać za zbrodnię. Więc cóż zrobimy? - Czy jest to aż tak ważna kwestia, milordzie? Jest wielu mistrzów szermierki. - Nie w tym rzecz, wiesz o tym, Chareosie. Obraziłeś następcę tronu, a tym samym, jak powiedzą niektórzy, obraziłeś mnie. - Nie można pominąć kwestii rozróżniania dobra i zła powiedział mnich. - Mówisz o tym grubasie? Tak. Chcę właśnie rozstrzygnąć tę sprawę. Proponuję, abyś zaprosił tego chłopca - jak mu na imię? Akarin? - z powrotem na lekcje. Wtedy możesz go przydzielić do kogoś innego i wznowić treningi. Chareos zastanowił się nad słowami Księcia, ale w końcu potrząsnął przecząco głową. - Naprawdę przykro mi, że czujesz potrzebę ingerowania osobiście w tę... drobną sprawę. W porównaniu z zagrożeniem ze strony Nadirów, najazdami handlarzy niewolników i wieloma innymi obowiązkami, którym musisz sprostać, przysparza ci ona jedynie zbytecznego rozdrażnienia. Jednakże nie sądzę, aby chodziło tu jedynie o wznowienie lekcji. Twój syn jest bardzo utalentowany, ale arogancki. Wznowienie lekcji będzie uważał za swoje zwycięstwo. Lepiej mu zrobi zmiana nauczyciela. - I ty mówisz o arogancji? - warknął Książę. - On ma wiele powodów, aby być zarozumiałym. Jest moim synem, a my, potomkowie rodu Arngir, nawykliśmy do zwycięstw. Lekcje zostaną wznowione. Chareos wstał i napotkał lodowate spojrzenie Księcia. - Jestem zmuszony przypomnieć ci, milordzie, że nie jestem płatnym nauczycielem. Podjąłem się, z nieprzymuszonej woli, prowadzić te lekcje. Teraz, jako wolny człowiek, postanawiam zrezygnować z nich. Z nikim nie zawierałem żadnego kontraktu, nie podlegam więc niczyjej jurysdykcji. - A więc mówisz, że nie zamierzasz zdjąć hańby, jaka spadla na moją rodzinę? Uważaj, Chareosie. Pomyśl, co to oznacza. Mnich głęboko i powoli nabrał powietrza w płuca. - Milordzie - rzekł w końcu. - Mam dla ciebie wiele szacunku. Jeżeli w twoim przekonaniu obraziłem cię moim postępowaniem, przyjmij moje najszczersze przeprosiny. Jednak przed rozpoczęciem szkolenia powiedziałem chłopcom wyraźnie, że podczas lekcji wszyscy będą traktowani jednakowo. Nie będzie przywilejów. Patris nie tylko usunął jednego z moich uczniów, ale zabronił pozostałym wykonać mój rozkaz. Według wszelkich reguł, na które on i ty zgodziliście się, musiał odejść. Nie mogę zmienić tej decyzji. - Nie możesz? Powiedz szczerze, człowieku. Nie chcesz jej zmienić. - Nie chcę. Narastała między nimi lodowata cisza, lecz Książę najwidoczniej nie chciał kończyć spotkania i przez kilka minut spacerował tam i z powrotem pod oknem. - A więc dobrze - przemówił w końcu. - Będzie, jak sobie życzysz. Logar przejmie obowiązki mistrza fechtunku. Z tobą, jak było umówione, spotkamy się w zamku rankiem w Dniu Petycji. - Nadal życzysz sobie ćwiczyć ze mną, milordzie? - Tak. Chyba że z tego obowiązku także się wycofujesz? - Ależ nie, panie. Czekam na to z niecierpliwością. Książę uśmiechnął się. - Zatem do zobaczenia - powiedział i odwróciwszy się na pięcie, opuścił salę. Chareos usiadł. Ręce mu drżały, a serce waliło jak młotem. Nie widział sensu w tym, że Książę chciał nadal korzystać z jego usług, i miał niemiłe uczucie, że następna lekcja nie będzie miłym przeżyciem. Czyżby chciał go publicznie poniżyć? Podszedł do okna. Najlepszy to chyba czas, żeby odejść. Pojedzie na północ do stolicy albo na południowy wschód, do Yagrii. Może nawet na południe, przez ziemie Nadirów aż do Drenanu, do Wielkiej Biblioteki. Pomyślał o dwunastu złotych monetach, które wciąż miał ukryte w swoim pokoju. Mógłby za nie kupić dwa konie i zapasy na drogę. Rozejrzał się po Sali; był tutaj prawie szczęśliwy. Znów wrócił myślami do ostatniej nocy na wieży bramnej, gdzie siedzieli z Tenaką Khanem, nadyryjskim władcą o fioletowych oczach. - Dlaczego pozwoliłeś nam żyć? - wyszeptał Chareos. Dwugodzinne nabożeństwo dobiegało końca. Chareos z przyjemnością śpiewał z innymi psalmy, słuchał pomruku modlitw i cieszył się poczuciem przynależności do uczestniczących w porannej mszy. Nie miało dla niego znaczenia, że jego wiara nie dorównuje wierze jego braci. Czuł jedność z Szarym Zakonem i samo to uczucie wystarczało byłemu żołnierzowi. Wstał z klęczek i dołączył do innych wychodzących gęsiego mnichów, którzy mieli pochylone głowy i twarze ocienione kapturami. Poranne słońce było miłą odmianą po chłodzie kościelnej nawy. Chareos przeszedł przez Długi Ogród i ruszył przez tarasy do południowej furty. Za nią klasztorny spokój ginął w zgiełku tłumów zmierzających na targowiska. Chareos dał im się ogarnął i ponieść aż do głównego placu, gdzie wydostał się z tłumu i wszedł w wąską uliczkę wiodącą na targ zwierzęcy. Codziennym licytacjom przyglądali się tu zarówno roztropni farmerzy, jak i szlachetnie urodzeni, a przy otaczających kolistą arenę zagrodach zawzięcie dyskutowano o zaletach poszczególnych byków i koni. Chareos usadowił się na przedniej ławce przy barierce i w milczeniu przyglądał się prezentowanym bykom. Licytowano zażarcie, zwłaszcza gdy szło o byki drenajskie - potężne bestie, krótkorogie, lecz bardzo masywne. Po godzinie wprowadzono konie. Chareos wszedł do licytacji gniadego ogiera, ale przegrał z jakimś młodym szlachcicem siedzącym trzy rzędy za nim. Znowu spróbował szczęścia przy karej klaczy, lecz tym razem pokonał go ktoś z drugiej strony areny. Pozostałe konie w większości były szpotawe lub stare, więc Chareos zaczął już tracić zainteresowanie. Wtedy wprowadzono tego siwka. Chareos nie planował zakupu siwego konia; na dzikich stepach siwki zbyt rzucały się w oczy, w odróżnieniu od gniadych czy kasztanów. Ten koń jednak miał w sobie coś z orła. Długa i wygięta szyja, uszy płasko przylegające do czaszki, oczy pełne ognia i dumy. Prowadzący go człowiek wyglądał na zdenerwowanego, jak gdyby bał się, że lada chwila zwierzę stanie dęba i roztrzaska mu czaszkę. Licytacja szła opornie. Ku swemu własnemu zdziwieniu Chareos podniósł rękę, a ku jeszcze większemu wygrał licytację za połowę sumy, jaką stawiał na ogiera. Siedzący obok mężczyzna pochylił się do niego. - Uważaj, bracie. To koń, który zabił Trondiana. Zrzucił go, a potem stratował na śmierć. - Dzięki za przestrogę - powiedział Chareos, wstając z ławy i zmierzając na zaplecze areny, gdzie znajdowała się stajnia wierzchowca. Chareos wszedł do niego i pogłaskał konia po lśniącym boku. - Słyszę, że jesteś zabójcą, Siwy. Jednak domyślam się, że ta historia ma też drugą stronę medalu. - Ostrożnie sprawdził nogi konia. - Jesteś pięknym zwierzęciem. Wyszedł z zagrody i podszedł do stołu aukcyjnego. - Dziś po południu zabiorę go na przejażdżkę, ale chciałbym, żeby pozostał w waszej stajni aż do Dnia Petycji. - Jak sobie życzysz - odpowiedział licytator. - To będzie razem dwanaście sztuk srebra za konia i sześć miedziaków za utrzymanie przez tydzień. Czy potrzebujesz siodła? Mamy kilka odpowiednich. Chareos wybrał vagryjskie siodło z wysokim łękiem i dobrą uprzężą, uregulował rachunek i opuścił targowisko. Po krótkim spacerze wszedł w ulicę Wełnianą. Tutaj nabył strój do jazdy miękkie skórzane buty, ciemne wełniane spodnie, dwie grube, białe koszule i skórzany kaftan, o podbijanych dodatkowo ra - mionach i rozcięty po bokach dla ułatwienia ruchów. Zakupił również płaszcz z lakierowanej czarnej skóry, laminowany futrem. - Dobry wybór, panie - powiedział do niego kupiec. Skóra pochodzi z Yentrii i pozostanie miękka mimo najsroższej zimy. Jest dokładnie natłuszczona i odporna na deszcz. - Dzięki. Powiedz mi, kto jest tu uznawany za najlepszego płatnerza? - Cóż, można by o tym dyskutować, oczywiście. Jednak mój brat... - Czy twój brat zaopatruje Księcia? - Nie, ale... - A kto zaopatruje Księcia? Mężczyzna westchnął. - To niedaleko stąd. Szukasz Mathlina, ma kuźnię przy Wschodniej Bramie. Idź wzdłuż ulicy Wełnianej aż do tawerny „Pod Szarą Sową”, skręć w prawo i idź dalej aż do świątyni. Za nią to druga po